OBYWATEL nr 1(39)/2008

100
Batalia o dach nad głową Rzeczpospolita smaków Opatentują cały świat Społeczeństwo naprawdę obywatelskie ISSN 1641-1021 index 361569 Europa 4,5 EUR USA 5 USD www.obywatel.org.pl Nr 1(39)/2008 dwumiesięcznik cena 8 zł (w tym 0% VAT) Za nasze poglądy nie dają nagród

description

Archiwalny numer OBYWATELA.

Transcript of OBYWATEL nr 1(39)/2008

Batalia o dach nad głową

Rzeczpospolita smaków

Opatentują cały świat

Społeczeństwo naprawdę obywatelskie

ISSN

164

1-10

21

ind

ex 3

6156

9

Euro

pa

4,5

EU

R

USA

5 U

SD

www.obywatel.org.pl • Nr 1(39)/2008 • dwumiesięcznik • cena 8 zł (w tym 0% VAT)Za nasze poglądy nie dają nagród

3

zyweSKLAD 1 1/2/08, 3:04:39 PM

3

D������������� „Magazyn Obywatel”

A���� ��������: Obywatelul. Więckowskiego 33/127, 90-734 Łódźtel./faks: /042/ 630 17 49

���������� �������: [email protected]

�������, ���������: [email protected]

S���� � ����������� ���������: [email protected]

��������: www.obywatel.org.pl

R��� H�������:Jadwiga Chmielowska, prof. Mieczysław Chorąży, Piotr Ciompa, prof. Leszek Gilejko, Andrzej Gwiazda, dr Zbigniew Hałat, Bogusław Kaczmarek, Marek Kryda, Bernard Margueritte, Mariusz Muskat, Zofia Romaszewska, dr Zbigniew Romaszewski, dr Adam Sandauer, dr Paweł Soroka, Krzysztof Wyszkowski, Marian Zagórny, Jerzy Zalewski

R�������: Rafał GórskiRemigiusz Okraska (redaktor naczelny)Michał Sobczyk (zastępca red. naczelnego)Szymon Surmacz

S���� ���������������: dr Karolina Bielenin, Piotr Bielski, Agata Brzyzka, Joanna Duda-Gwiazda, dr Rafał Łętocha, dr Sebastian Maćkowski, Konrad Malec, Bartosz Malinowski, Anna Mieszczanek, Leszek Nowakowski, Lech L. Przychodzki, Marcin Skoczek, Olaf Swolkień, dr Jarosław Tomasiewicz, Karol Trammer, dr Jacek Uglik, Krzysztof Wołodźko, Marta Zamorska, dr Andrzej Zybała, dr Jacek Zychowicz

K�������:Zbigniew Bednarek, Justyna Bibel, Karioka Blumenfeld, Magdalena Doliwa-Górska, Monika A. Gorzelańska, Agnieszka Górczyńska, Marta Kasprzak, Maciej Kronenberg, Przemysław Prytek, Michał Stępień, Jarosław Szczepanowski, Piotr Świderek, Stanisław Świgoń, Michał Wenski, Michał Wołowski

W całej Polsce „Magazyn Obywatel” można kupić w sieciach salonów prasowych Empik, Ruch, Kolporter, Inmedio, Relay.

Wybrane teksty „Magazynu Obywatel” są dostępne na stronach OnetKiosku (http://kiosk.onet.pl).

Redakcja zastrzega sobie prawo skracania, zmian stylistycznych i opatrywania nowymi tytułami materiałów nadesłanych do druku. Materiałów niezamówionych nie zwracamy. Nie wszystkie publikowane teksty odzwierciedlają poglądy redakcji i stałych współpracowników. Przedruk materiałów z „Obywatela” dozwolony wyłącznie po uzyskaniu pisemnej zgody redakcji, a także pod warunkiem umieszczenia pod danym artykułem informacji, że jest on przedrukiem z dwumiesięcznika „Obywatel” (z podaniem konkretnego numeru pisma), zamieszczenia adresu naszej strony internetowej (www.obywatel.org.pl) oraz przesłania na adres redakcji 2 egz. gazety z przedrukowanym tekstem.

W numerze:Między buntem a marazmem – z prof. Włodzimierzem Pańkowem rozmawia Michał Sobczyk .............................................. 4

Podzwonne wyborów – Marcin Domagała .................................................................... 10

Zbudujemy nowy dom, czyli obywatelska batalia o mieszkania – Bartosz Wieczorek ....... 12

Wędka zamiast gotówki – Konrad Malec ......................................................................... 17

Jedzenie inne niż wszystkie – Michał Nowak ............................................................... 20

Tradycyjnie i nowocześnie – ze Sławomirem Pahlke rozmawia Barbara Surmacz-Dobrowolska ..................................... 24

Rzeczpospolita smaków – Barbara Surmacz-Dobrowolska ........................................... 26

Biznesowa gra w zielone – Andy Cox ............................................................................... 31

Opatentują cały świat – z Percym Schmeiserem rozmawia Michał Sobczyk ................... 32

Sprywatyzowana wojna. Państwo w służbie koncernów ponadnarodowych – Charlie Cray ........................... 34

Chiński „wzrost” pod lupą – Pan Yue ............................................................................ 40

Fundamenty postawy „ochroniarza przyrody” – Dave Foreman............................... 42

CHWILA ODDECHU

Humanista w sieci historii – Lech L. Przychodzki .......................................................... 46

Zaangażowane obrazki i dymki – z dr. hab. Jerzym Szyłakiem rozmawia Michał Sobczyk ..... 49

„Tylko szczur może wygrać wyścig szczurów” – ekologia w komiksach humorystycznych – Bartosz Głowacki................................. 52

Ironezje – Tadeusz Buraczewski.......................................................................................... 55

Encyklopedia Wyrażeń Makabrycznych – Paplo Maruda ............................................. 55

Kronika Kontrasa ............................................................................................................. 56

Z GRUBEJ RURY

Utopia czy rzeczywistość? Komunitaryzm w USA – Daria Łucka............................... 58

Wędrując (część 2) – Henry David Thoreau ...................................................................... 62

„W historię trzeba zrywać się jak w szturm”. Rzecz o Andrzeju Trzebińskim – Rafał Łętocha .............................................................. 69

Społeczeństwo naprawdę obywatelskie (Związek Młodzieży Wiejskiej RP 1928 -1939) – Remigiusz Okraska .............................. 73

RECENZJE

Człowiek z żelaza (zardzewiałego) – Bartłomiej Grubich ............................................ 86

Wysoka cena tanich zakupów – Michał Sobczyk ........................................................... 88

FELIETONY

Mąż stanu ma rację stanu – Joanna Duda-Gwiazda.......................................................91

Pokochać szamanów! – Anna Mieszczanek.....................................................................92

Jak być w opozycji? – Jacek Zychowicz............................................................................93

Autorzy numeru...............................................................................................................94

Z obywatelskiego frontu................................................................................................96

OKŁADKA: SZYMON SURMACZ. FOT: GUIDO (ANTITEZO), MATT PRESTON,

YOLANDA FENWICK, MARK (MISKAN)

MAGAZYN OBYWATEL TWORZONY JEST W 99% SPOŁECZNIE

4 5

Ponad ćwierć wieku temu, w momencie powstania „Solidarno-ści”, Polska była areną unikalnego na skalę światową „konstruk-tywnego konfliktu”, w którym wzięły udział miliony. W jakim stopniu ta tradycja jest żywa w „walce o swoje”, którą Polacy prowadzą we współczesnych realiach?

Włodzimierz Pańków: Wówczas tę walkę prowadziły, po stronie „społecznej”, dwie główne siły: ruch związków zawo-dowych oraz, później, wspierany przez niego, coraz silniejszy ruch samorządów pracowniczych. Pierwsza z nich została bardzo osłabiona, a druga – praktycznie zlikwidowana. Do tego dochodzi rozbicie środowisk pracowniczych ze wzglę-dów, powiedzmy, ideologicznych. Tak więc powtórzenie tego, co działo się przez całe lata . i jeszcze na początku lat ., jest w obecnych warunkach bez wątpienia niemożliwe.

Tym bardziej, że i władza jest, przynajmniej do pewnego stopnia, „swoja”, bo nie narzucona przez sąsiednie mocarstwo. Fakt ten dla Polaków nie jest obojętny, jeśli próbujemy zrozu-mieć pewną powściągliwość, a nawet pokorę polskich pracow-ników, którą obserwujemy od początku transformacji. To było widoczne np. w wywiadach przeprowadzanych przeze mnie w zakładach pracy. Polski robotnik – wbrew temu, co mówił Marks – jednak ma ojczyznę. Ma też Kościół, który wciąż nad nim pochyla głowę, a czasami kiwa palcem. Te siły mitygują i moderują to, co ludzie robią. Ludzie się buntują – mają ku temu dużo powodów – ale z drugiej strony, zważywszy na to, że ojczyzna wreszcie jest wolna i że bądź co bądź podstawowe swobody są zachowywane, to mam wrażenie, że nawet ci, któ-rzy uważają, że są pasierbami, a nie dziećmi Polski, zaciskają zęby i trwają w sytuacji czasami bardzo ciężkiej.

Czy tylko te czynniki i instytucje neutralizują odruchy buntu?

W. P.: Są jeszcze przynajmniej trzy inne niż bunt sposoby wyjścia z tej opresji, wyzwolenia się ze społecznej degradacji. Szczególnie na początku transformacji, całkiem sporo osób rozstawiło łóżka polowe na ulicy i próbowało dzięki handlowi przekształcić się w klasę przedsiębiorców. Co bardziej aktywni związkowcy czy przedstawiciele samorządów pracowniczych

awansowali na niższe czy średnie stanowiska kierownicze, cza-sem też na wyższe. A później otworzyła się szerzej furtka do wyjazdów za granicę. Również szkolnictwo, obejmujące coraz więcej ludzi, m.in. dzięki szkołom prywatnym, zwłaszcza na poziomie wyższym, daje niektórym szansę na przebicie się do przyzwoitego poziomu życia. Dlatego, mimo że generalnie na-szą transformację należałoby nazywać „transformacją degra-dacyjną” (o czym świadczyły spadki dochodów kilku ważnych kategorii społecznych w latach ., w tym robotników i rolni-ków, a potwierdza to fakt znacznej skali wyjazdów pracowni-ków za granicę w ostatnich latach), to również istnieją różne wentyle bezpieczeństwa. Tym można tłumaczyć fakt, że nie nastąpił jakiś naprawdę znaczący bunt społeczny.

Czy to z powodu istnienia bogatszej palety strategii indywidu-alnych tak rzadkie są obecnie wspólne działania przekraczające najbardziej partykularne i doraźne interesy?

W. P.: Problem tkwi m.in. w tym, że nie ma już klarowno-ści: tam przeciwnik, tutaj my, tym bardziej, że wśród „nas” są bardzo różni. Kiedy wybuchła rewolucja pierwszej „Solidar-ności”, wszyscy byliśmy pracownikami państwowymi: robot-nicy, nauczyciele, pracownicy naukowi i administracyjni... Po jednej stronie było państwo zdominowane przez jedną partię, a po drugiej stronie byliśmy wszyscy my, razem. Teraz „oni” po drugiej stronie to jednak polskie państwo, pod pol-skim orłem i sztandarem, a my reprezentujemy bardzo róż-ne interesy, nawet jeśli znajdujemy się w bardzo podobnym położeniu.

Ciągle, jak pokazuje Eurosondaż, wśród osób czynnych zawodowo pracownicy najemni stanowią proc. Tak jest w prawie wszystkich krajach europejskich, ale u nas więk-szość z nich zarabia naprawdę niewiele. Niedawny sondaż CBOS pokazał, że ok. połowa zarabia do zł, a kolejne – do zł. Czy to są wielkie pieniądze? Jednocześnie stopień obciążenia pracą jest w tej chwili największy w Euro-pie. Pracuje nas niewielu (według przedostatniego Euroson-dażu tylko – wyniki ostatniego są w obróbce), ale pra-cujemy najdłużej – o ile pamiętam, przynajmniej spędza

Między buntem a marazmem

FOT.

MAR

TA S

TRU

MIŃ

SKA

rozmawia Michał Sobczyk

– z prof. Włodzimierzem

Pańkowem

4 5

w pracy ponad godzin tygodniowo. Wszystko to składa się na syndrom czegoś, co można by określić jednym słowem – wyzysk. Wyzysk, który Polacy mimo wszystko znoszą.

Jak wygląda kwestia „struktury” tych osób – czy tworzą one ja-kieś wyraziste środowiska? Kiedyś zbiorowym, silnym podmio-tem byli zwłaszcza pracownicy wielkiego przemysłu.

W. P.: Niemal od początku transformacji można zaobser-wować ogromne rozproszenie wszystkich tych osób i grup społecznie upośledzonych, ich pójście w rozsypkę. Tylko ok. połowa Polaków pracuje, reszta została np. wypchnięta na emerytury i renty, inni są bezrobotni, jeszcze inni tułają się z firmy do firmy. Na dodatek wielu najzdolniejszych wyje-chało, niektórzy wypchnięci jeszcze przez poprzedni system, część zaczęła pracować na własny rachunek lub się kształcić. Występuje zjawisko, mówiąc nie bardzo po polsku, „obezho-łowienia”: brakuje przywódców. Najbardziej aktywni znajdu-ją po prostu sposoby na realizację strategii indywidualnych. Nie stają na czele buntu, lecz raczej odrywają od tych, któ-rzy mogliby się buntować i próbują załatwiać własne sprawy, co jest mniej kosztowne i mniej ryzykowne. Tym bardziej, że nad tym wszystkim panuje coś, co za włoskim marksistą Gramscim należałoby określić „hegemonicznym dyskursem” w mediach i debacie publicznej: pracownicy nie mają racji, związki zawodowe nie mają racji, wszelkie formy samorząd-ności są podejrzane, chyba że mają charakter skrajnie ustruk-turalizowany, np. w przypadku samorządów lokalnych. Taki dyskurs od r. obowiązuje m.in. wśród byłych „przyjaciół ludu” z KOR-u i nawiązujących do niego środowisk.

Gdy rozpoczęła się w Polsce radykalna transformacja syste-mu polityczno-gospodarczego, obywatelom zaczęto ograniczać możliwość wpływania na kształt przemian. Elity sformułowały hasło „żadnych eksperymentów”, oparte na przekonaniu, że nie istnieją alternatywy dla neoliberalizmu, i zamknęły się na sy-gnały zwrotne od społeczeństwa.

W. P.: Tak nam mówiono od początku. Śledziłem to wszyst-ko bacznie od pierwszego niemal dnia przemian, kiedy przez trzy lata kierowałem Ośrodkiem Badań Związkowych „Soli-darności” Regionu Mazowsze, byłem ekspertem ruchu związ-kowego i samorządowego. Widziałem, jak w jednej chwili ci, którzy tworzyli „polską rewolucję”, którzy wysadzili stary sys-tem, stanęli nagle pod pręgierzem jako hamulec nowoczesno-ści, transformacji, nieledwie „ciemnogród”. Dosłownie z dnia na dzień dokonała się zmiana sposobu pisania w głównych wówczas tytułach opiniotwórczych („Gazeta Wyborcza”, „Po-lityka”, „Wprost”). Do dziś pamiętam tytuł „Rozwiązać związki zawodowe!” z tego ostatniego, post-komunistycznego pisma. Potem na szczęście sytuacja się poprawiała, ale mimo to do-minujący ton, przynajmniej tak do r., był wciąż niechętny pracownikom, samoorganizacji robotników itp.

Z jednej strony mamy zatem masy, które wykazują duży sza-cunek wobec państwa, z drugiej – elity, które się ich bały, nie chciały dopuszczać do głosu z obawy, że może to doprowadzić do negatywnych skutków. Skąd brał się ten strach?

W. P.: To bardzo ważne pytanie, sięgające w głąb histo-rii PRL, może nawet do tragedii roku , kiedy w naszym kraju krew polała się w sposób straszny. Mówimy teraz o na-szym wojsku strzelającym do Afgańczyków, co jest oczywiście okropne, ale wtedy Polak strzelał do Polaka! Rozkazy wydali ci, którzy na dobrą sprawę stworzyli PRL, na czele z Władysła-wem Gomułką. Moim zdaniem to, co się stało w latach ., jak Komitet Obrony Robotników, było do pewnego stopnia pró-bą rehabilitacji ówczesnych polskich elit za tamte wydarzenia. W tym sensie, że o ile do tej tragedii doprowadzili aparatczycy z ekipy jeszcze gomułkowskiej, to KOR tworzyła część dysy-dentów z tego środowiska i część dzieci (także w dosłownym sensie) członków tego aparatu. Miałem akurat takie szczęście czy nieszczęście, że studiowałem wśród nich. Przyszedłem z głębokiej prowincji, jako świeży repatriant zza Buga, i wylą-dowałem na wydziale filozofii, gdzie większość studentów sta-nowiły dzieci ówczesnej nomenklatury, jak to się wtedy mówi-ło. Ja, syn zmarłego kołchoźnika i szwaczki z Ziemi Lubuskiej trafiłem w środowisko, które później odgrywało dużą rolę w ruchu dysydenckim, z Michnikiem itp. osobami na czele.

Oni oczywiście wykazywali odwagę tworząc KOR, choć pamiętajmy jednocześnie, że w r. podpisano tzw. trzeci koszyk porozumień helsińskich i odtąd Breżniew i przywód-cy innych krajów bloku wschodniego znacznie ograniczyli działania represyjne wobec opozycji. Wtedy ci ludzie przy-jęli charytatywny model działalności: zaoferowali pomoc fi-nansową i prawną dla robotników, prześladowanych nie tak mocno jak sześć lat wcześniej, ale jednak. Zgadzam się z Da-videm Ostem, który zwrócił uwagę, że oni owszem, udzielali pomocy w Ursusie czy Radomiu, zresztą mając pewną osłonę w postaci osób znanych, m.in. starszych pisarzy i artystów –

Dr hab. Włodzimierz Pańków – socjolog, profesor Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości i Zarządzania im. Leona Koźmińskiego, kierownik Katedry Nauk Społecznych tejże uczelni oraz docent w Instytucie Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk. Wykładał także m.in. w Collegium Civitas, na Uniwersytecie Warszawskim i na Uniwersy-tecie w Białymstoku. Wyrzucony ze studiów na Uniwersytecie War-szawskim za udział w wydarzeniach Marca 1968, następnie trafił do aresztu za kolportaż ulotek wyrażających sprzeciw wobec in-terwencji w Czechosłowacji; przez pewien czas pracował na budo-wie, studia dokończył eksternistycznie po amnestii. Zaangażowany w działalność opozycji demokratycznej w latach 80., w 1986 r. usu-nięty za tę działalność z PAN (przywrócony w 1989 r.); w latach 1981-1993 działał jako ekspert związkowy i samorządowy, m.in. współtworzył i koordynował Ośrodek Badań Związkowych „Soli-darności” Regionu Mazowsze.

Specjalizuje się w socjologii gospodarczej, instytucjonalnej oraz socjologii organizacji. Opublikował ok. 300 prac naukowych i popularno-naukowych (książki, artykuły, rozdziały w książkach, raporty badawcze, referaty) w wielu językach, m.in. „Instytucje pracy w procesach transformacji. Polskie doświadczenia z lat 1990-92” (1993), „Rozpad bastionu. Związki zawodowe w prywatyzo-wanej gospodarce” (1999; współautor), „Jak żyją Polacy?” (2000; współautor), „Dialog społeczny po polsku. Fikcja czy szansa?” (2001; z Barbarą Gąciarz). Autor bloga internetowego pod adresem http://wlodek-pankow.blog.onet.pl/

6

7

ale jednocześnie nie mieli poczucia integracji z robotnikami. Często przypisują sobie rolę inicjacji działań Wolnych Związ-ków Zawodowych, ale widziałem dyskusje, kiedy ludzie ze Szczecina czy Gdańska tej zasługi im odmawiali.

Konflikt między KOR-owcami a tymi, których złośliwie nieco nazywano „prawdziwymi Polakami”, szybko się ujawnił, zwłaszcza podczas pierwszego zjazdu „Solidarności”. Występo-wał taki element lęku „warszawki”, którą można określić chy-ba „postkomunistyczną”, przed tym „ciemnogrodem polskim”. KOR-owcy chcieliby co prawda mieć wielką zasługę zainicjo-wania „Solidarności”, ale prawda była dla nich znacznie mniej optymistyczna. Ten ruch sam wyrósł i gdyby nie „Solidarność”, to jak słusznie napisał kiedyś chyba Konwicki, ci dysydenci nadal błąkaliby się po Warszawie i – jak w „Małej Apokalipsie” – co najwyżej podpalali się na znak protestu, przed Salą Kon-gresową czy innym miejscem, gdzie odbywały się zjazdy PZPR.

Tymczasem nastąpił wielki wybuch, do którego włączy-ło się prawie milionów osób w ciągu - miesięcy. I mam wrażenie, że „korowcy” wcale nie byli zachwyceni masowo-ścią, spontanicznością i żywiołowością tego ruchu.

W jaki sposób wpłynęło to na kształt przemian po roku ?

W. P.: Ta nasza rewolucja, która wróciła w r. w for-mie paru strajków oraz kampanii wyborczej roku , była ostro kontrolowana. Trzy główne siły społeczne, będące in-stytucjonalizacjami ruchu pracowniczego – komitety obywa-telskie, samorządy pracownicze i związki zawodowe – prawie natychmiast po zwycięskich wyborach zostały uznane za element podejrzany, jeżeli nie wrogi. Komitety pokrywały cały kraj, były podstawową instytucją mobilizacji społecznej i to one czerwca zapewniły opozycji zwycięstwo. Parę dni później jednak już ich nie było. Stopniowo ten sam los po-dzieliły pozostałe dwie instytucjonalizacje, które działały na strategicznym terenie, w zakładach pracy, zwłaszcza w wiel-kich przedsiębiorstwach. Dyskredytowano je, osłabiano i li-kwidowano. Michał Boni, wówczas szef Regionu Mazowsze, okazał się osobnikiem, który tak naprawdę nie wiadomo dla kogo pracował, kiedy apelował o rozciągnięcie parasola „So-lidarności” nad transformacją. Bo w ten sposób chroniliśmy przede wszystkim tych, których i tak mieli w poprzednim systemie stosunkowo nieźle, a teraz postanowili się uwłasz-czyć. PRL-owscy naczelnicy, działacze i kierownicy chcieli przejść od przywilejów, nazwijmy to, „menedżmentu”, do przywilejów właścicieli. Na naszych oczach działo się to pod osłoną masowego ruchu, który miał jeszcze jakąś siłę, ale był systematycznie spychany na margines.

Musimy wspomnieć o jeszcze jednej ważnej kwestii. Za-wsze powtarzam, że owocem obrad Okrągłego Stołu, o czym się zapomina, była filozofia, którą można określić mianem socjaldemokratycznej wizji reform – nie to, co się później stało. Słyszało się potem często, że trzeba „obalić Okrągły Stół”. A ja odpowiadam na to, że już w parę miesięcy po wy-borach roku ’ z jego postanowień w sferze socjalno-gospo-darczej nic nie zostało! Wszystko to zanegowano i wybrano model narzucony przez międzynarodowych specjalistów i biznesmenów, którzy chcieli mieć tu rynki zbytu i dogodne miejsce do inwestowania. Wybrano wariant określany neo-liberalnym, który doprowadził do marginalizacji milionów

ludzi. Ten model opracowano gdzieś tam w świecie przecież nie z myślą, żeby nam tu dobrze zrobić, tylko żeby nas wpro-wadzić na „słuszną ścieżkę jedynie możliwego rozwoju”. Nie-co po marksistowsku przekonywano, że działają nieubłagane prawa historyczne. Już w r. w swojej książce pisałem, że dominowała mentalność podobna do stalinowskiej: nie li-czą się indywidualne losy, ważna jest pozytywna statystyka, a w imię konieczności historycznych trzeba zaprowadzić je-dyny właściwy porządek. I tak się stało.

Za czasów PRL presja ideologiczna także była niezwykle silna, a państwo dysponowało potężnymi środkami nacisku, których

zastosowanie jest w demokratycznych krajach znacznie ograni-czone – to właśnie wtedy jednak ruszyła lawina „Solidarności”. Co sprawiło, że w III RP Polacy dali się tak łatwo spacyfikować?

W. P.: W gruncie rzeczy na początku tej „naszej Polski” działały nie tylko owe związki zawodowe, które jakoś prze-trwały stan wojenny i jeszcze miały pewną siłę mobiliza-cyjną. Zaczynały także pojawiać się zalążki tego, co później określano słowem-wytrychem – populizmem. Rodziły się np. pierwsze oddziały „Samoobrony” i podobnych robotni-czych związków zawodowych (na Górnym Śląsku), działo się to głównie na wsi, gdzie już w pierwszych latach przemian nastąpiła największa degradacja socjalna, zwłaszcza w przy-padku pracowników PGR-ów. Już w r. pisałem w „Ty-godniku Solidarność” że nadejdzie protest i bunt, „reakcja socjalistyczno-populistyczna”, która będzie próbą odrzucenia modelu neoliberalnego. Pomyliłem się jednak nieco, bo prze-widywałem, że nastąpi to w perspektywie - lat, a wydłużyło się mniej więcej do roku , swój wyraz znajdując w wybo-rach dopiero w r., kiedy Polacy dali do zrozumienia, że już dalej iść tą drogą nie będą.

RYS.

TREF

6

7

Paradoksalnie, jeśli zastanowić się, dlaczego to się tak niesamowicie długo udawało tłumić, można dojść do wnio-sku, że ogromną rolę odegrać tu mogła... demokracja. Demo-kracja jako złudzenie wyboru, bo co pewien czas mieliśmy możliwość głosowania. Po wyborach z czerwca już dwa lata później były przyspieszone wybory parlamentarne, w mię-dzyczasie wybory prezydenckie, następnie znów parlamen-tarne... Każdorazowo były to swojego rodzaju umowy, któ-re były przez zwycięzców zrywane. Elita obiecywała – „tym razem się zmienimy”; miał się zmienić kierunek przemian, a potem okazywało się, że gdy tylko dana formacja dostawała władzę, natychmiast wracała w stare koleiny. Określiłbym to piłkarskim pojęciem „kiwania” społeczeństwa. Ludzie wybrali Wałęsę, potem następny parlament, potem postkomunistów, którzy stworzyli wrażenie, że reprezentują model socjalny. Do pewnego stopnia zresztą to się sprawdziło – do tej pory jestem przekonany, że za pierwszych rządów SLD, zwłaszcza za Ko-łodki, nastąpiło zelżenie tej presji „fetyszu reform”, kiedy przez jakiś rok-dwa bezrobocie z trzech milionów spadło o milion. No ale potem przyszli „nasi chłopcy” z AWS-u i zaczęli „refor-mować”, byle szybciej – w rezultacie znów milion bezrobot-nych przybyło, a w budżecie zrobiła się ogromna dziura.

W każdym razie ten mechanizm „kiwania” elektoratu działał, choć nie do końca – bo coraz mniej osób chodziło na wybory, dawało się kiwać. Bo widzieli, że najpierw im się naobiecuje, a po wyborach wróci Balcerowicz lub jakiś jego klon. To chyba tłumaczy – częściowo, bo to trudne pytanie – dlaczego nie nastąpił wybuch na miarę np. lat ., które stworzyły taki archetyp polskiego buntu.

Elity jednak cały czas wierzyły, że taki scenariusz może się po-wtórzyć?

W. P.: W pierwszych latach istnienia III RP, elity, które pamiętały tamte doświadczenia, bały się tego i czekały, aż w końcu nastąpi. Gdy wybuchał jakiś strajk, telefonowano do mnie z rozmaitych redakcji: „czy to już się zaczyna?”. Pa-nował lęk przed tym rzekomym polskim „ciemnogrodem”, który wciąż nie jest w stanie zrozumieć, że trzeba się euro-peizować, modernizować, iść ku światłym celom. Nasza elita, ta „warszawka”, „krakówek”, liberalny Gdańsk – ci ludzie pie-lęgnują taki stereotyp modernizacji. Oczywiście prawie nikt nigdy nie mówi, co się za tym kryje, ale oni mają w głowach wzór wzięty z zupełnie laickiej Francji czy z Hiszpanii wy-pierającej się obecnie swojej tożsamości. Chcą, żeby „wresz-cie było u nas tak, jak wszędzie na świecie”, co jest oczywistą bzdurą, bo każdy kraj ma swoje „ciemnogrody”, jeśli już tak to określać. We Francji będzie się to nazywać la France profonde, czyli „Francja głęboka”, takie społeczeństwo jest też w Bawarii czy w Kraju Basków, tradycjonalistycznej społeczności sku-pionej wokół Kościoła i przywiązanej do swojej tradycji jak chyba żadna inna w Europie – i nikomu to nie przeszkadza! To jest normalne; w różnorodnej Europie każdy kraj i naród mają prawo do zachowywania swojej tożsamości – tylko nie my. Nasze społeczeństwo ciągle jest pod pręgierzem krytyki ze strony własnej tzw. elity – że było obrzydliwe w przeszłości, przed wojną takie sobie, podczas okupacji – też raczej kiep-skie, zresztą zawsze było kiepskie... Takie wątki, które są ni-czym innym jak lżeniem społeczeństwa, powracają.

W przeciwieństwie do elit, przekonuje Pan, że historia dostar-cza raczej dowodów lojalności zwykłych Polaków wobec pań-stwa – właśnie państwa, dobra wspólnego, niekoniecznie zaś tylko narodu.

W. P.: Spójrzmy choćby na takie wydarzenia, które znamy bardzo dobrze z „Potopu”. Ci, którzy narodom Rzeczypospo-litej mieli przewodzić – przeszli na stronę najeźdźcy. I co się okazało? Zawiązywane były konfederacje, powstała party-zantka, także chłopska, zmobilizowało się mieszczaństwo. Gdy Rzeczpospolita Obojga Narodów, niedawno jeszcze bardzo silna, upada, próbuje ratować ją własny naród, tak jak on był wtedy rozumiany. Spójrzmy na ostatnie lata przed upadkiem I Rzeczypospolitej – mamy zryw intelektualny, reformatorski, do pewnego stopnia także militarny, próbę reformy państwa nawet wtedy, gdy król ze swoim dworem nie był w stanie zbyt wiele zrobić. Jest mobilizacja czasów Napoleona, kiedy Polacy udzielali się wszędzie, gdzie tylko mogli, w nadziei, że ich kraj się odrodzi. Jest Powstanie Listopadowe, które miało przecież szanse powodzenia; w sens jakiejkolwiek działalności nie wie-rzyli możnowładcy i generałowie, ale znaleźli się młodzi zapa-leńcy, którzy poderwali społeczeństwo...

Podobnie Polska XX-wieczna, czyli Pięć Sierpni. Ten pierwszy, z r., gdy wybuchła pierwsza wojna, a Piłsud-ski już miał koncepcję, żeby budować państwo. Ten z r., kiedy Polacy z trzech dawnych zaborów tak się skrzyknęli, że dali łupnia armii nadchodzącej ze Wschodu. Sierpień i wrze-sień r., kiedy nasi rodacy „nie odpuścili”, jak inne kraje Europy, i bronili swojego państwa. Rok – znów sierpień i walka przeciwko dwóm totalitaryzmom, z których jeden nadchodził, a drugi był już na miejscu. Wreszcie pamiętny rok , też sierpień. Tymczasem ci, którzy robią u nas za in-telektualistów – bo są ciągle „na łamach” – mają i wciąż głoszą poczucie wstydu za własny naród.

Zawsze powtarzam studentom i doktorantom: ten naród ma najmniej powodów do wstydu w porównaniu z innymi narodami, zwłaszcza średnimi i wielkimi. Nie jesteśmy może najbardziej światłym czy nowoczesnym krajem, ale mamy wiele powodów do chwały. To, że nie jesteśmy tacy strasznie nowocześni – może to i dobrze? Zresztą są takie kraje, które także trzymają się swoich tradycji, i nikt im tego nie zarzuca.

Weźmy Skandynawię, która uparcie trzyma się swojej socjalnej i wspólnotowej tradycji...

W. P.: Nikomu tam nawet nie przyjdzie do głowy wy-pierać się jej tylko dlatego, że Amerykanie mają inny ustrój. Z kolei Francuzi właśnie sparaliżowali strajkami cały kraj, bo nie podobają im się neoliberalne reformy... Uważam, że to normalna rzecz, tymczasem my wciąż musimy patrzeć na naszą awangardę – światłą, bo wychowaną na Uniwersytecie Warszawskim i Jagiellońskim, w najgorszym razie – Gdań-skim; najwyższy wykwint intelektualny, który jako jedyny ma zawsze rację (śmiech)...

Dawno temu współpracowałem z Francuzami przy wielo-letnim projekcie dotyczącym modernizacji. Wtedy zrozumia-łem – i moi francuscy partnerzy byli skłonni to uznać – że dla każdego społeczeństwa, wspólnoty narodowej ważne jest, żeby to, co dzieje się w sferze dóbr i usług, w instytucjach i organiza-

8

9

cjach, wspólnotach lokalnych – było podporządkowane war-tościom, które dane społeczeństwo wyznaje, kultywuje. Nie muszą to być koniecznie pragmatyczne wartości: efektywność, rentowność, skuteczność, elastyczność itd. Bo to wszystko często prowadzi do degrengolady, jeśli nie jest przestrzegany drugi zespół wartości, takich jak sprawiedliwość, solidarność, jakoś tam rozumiane – równość i wolność... Musi być zacho-wana pewna równowaga pomiędzy poszczególnymi katego-riami wartości, współistnienie, z jednej strony wartości prag-matycznych, z drugiej – moralno-społecznych, bo to ich wza-jemna dynamika daje równowagę społeczną. Myślę, że kiedy następuje przechył w jedną stronę, to się zazwyczaj źle kończy. Z jednej strony realizowane muszą być te pierwsze, co umow-nie nazywa się „nowoczesnością”, ale i te drugie, wśród których dla Polaków kluczowa jest chyba sprawiedliwość.

Co decyduje o tej naszej specyfice?

W. P.: Polacy przestrzegają pewnych zasad moralnych być może dlatego, że Kościół tutaj odgrywa rolę mitygującą, w tych procesach, wydawałoby się, oczywistej modernizacji. Niektórzy twierdzą, że religia nie jest ważną instytucją, ale ja żyłem lat w kołchozie, w społeczeństwie, gdzie zwalczano religię w sposób ostateczny, wprowadzano wręcz neopogań-stwo. Ci, którzy nie byli tam, gdzie Bóg był zakazany, niech nie mówią, że Kościół czy religia nie mają pozytywnego wpływu na rzeczywistość. Tutaj też nie wierzę takim, za prze-proszeniem, intelektualistom, jak np. pani Magdalena Środa, bo oni prezentują w tym zakresie prymitywne myślenie.

W poprzednich latach elity stawiały na ukrywanie różnego ro-dzaju realnych konfliktów interesów i linii podziału. Kampania wyborcza z r. była już natomiast wyraźnie oparta o ich eksponowanie: badacze dość zgodnie wskazują, że siły wyniesio-ne do władzy w poprzedniej kadencji parlamentu zawdzięczają to zjednoczeniu pod swoimi sztandarami wyborców poniżonych przez transformację, nie tylko materialnie, ale także w

sferze

symbolicznej, kulturowej. Jak do tego doszło i jakie będą dłu-gofalowe skutki odwołania się do resentymentu przegranych wobec beneficjentów transformacji – czy ma on w ogóle jakiś potencjał twórczy, czy był jedynie hasłem, które po ostatnich wyborach, kiedy jego autorzy są w odwrocie, szybko wyparuje z wyobraźni społecznej?

W. P.: Sam ostatnio nad tym myślę. Rzeczywiście, niedaw-no proklamowano odwrót od tej IV Rzeczpospolitej, chyba przedwcześnie – tak jak wcześniej pospieszono się o lat z ogłoszeniem zgonu formacji komunistycznej. Powiedział-bym tak: paradoksalnie, Kaczyńscy i ich ekipa w pewnym sensie byli skazani na klęskę, jeśli chcieli tę wcześniej upośle-dzaną, dyskredytowaną Polskę postawić na nogi. To taki prze-wrotny efekt: im lepiej się ta Polska czuje, tym ładunek gnie-wu, który brał w żagle PiS i jego koalicjanci – zmniejsza się. Zresztą on się zmniejsza przede wszystkim dlatego, że wyemi-growały dwa miliony ludzi. Eurosondaż już sprzed dwóch lat pokazywał, że Polaków pracowało za granicą. Potem to się nasiliło, więc ten ładunek gniewu częściowo uciekł z kraju.

Po drugie, rzeczywiście nastąpiła jakaś redystrybucja. Rozmawiałem ze swoimi kuzynami z Poznania. Powiedzieli

mi, że Wielkopolanie byli za poprzedniej ekipy bardzo wście-kli – czuli bowiem, że następuje redystrybucja w kierunku północno- i południowo-wschodnim, że oni muszą częścio-wo „oddawać” swój przyzwoity poziom życia. Poprzednia eki-pa wspierała ubogie regiony: woj. podkarpackie, podlaskie, warmińsko-mazurskie... Więc do pewnego stopnia, ładunek gniewu osłabł, a jednocześnie PiS-owi nie przybyło dostatecz-nie wielu zwolenników, żeby zapewnić ponowne zwycięstwo.

Jest jeszcze jedna rzecz. Bracia Kaczyńscy i ich drużyna zaproponowali Polakom model, który można nazwać repu-blikańskim. Trzeba brać odpowiedzialność za swój kraj, za państwo – wobec świata, wobec obywateli... To jest model mobilizacyjny, który wymaga wysiłku i zaangażowania. To jest zresztą to, co należy do dobrej polskiej tradycji. Jeżeli Polska była w XVI w. tak silna, to dlatego, że miała elitę bardzo dobrze wykształconą, zmobilizowaną, która pamiętała, że nie tylko korzysta z przywilejów, wolności, jak wtedy mówiono – ale ma też obowiązki wobec wspólnoty i państwa. Ten model w XXI w. jest trudny. Był kiedyś czas homo politicus, był i jest czas homo faber, ale coraz popularniejszy staje się homo ludens.

„Człowiek pracy” zastępowany jest „człowiekiem czasu wolnego”.

W. P.: Proszę zobaczyć, co się dzieje w telewizji, na wielu popularnych kanałach. Są, oczywiście, programy polityczne, ale generalnie jest tak, że gdy włącza się TV rano – to gotu-ją, uprawiają ogródki, a gdy wieczorem – na wszystkich ka-nałach tańczą (śmiech). To zresztą nic nowego – czasami tak bywa, także w trudnych okresach. W filmie „Czyż nie dobija się koni?” można zobaczyć, jak w Ameryce w czasie Wielkie-go Kryzysu organizowano wielkie konkursy tańca, żeby lu-dzi w coś zaangażować, żeby nie myśleli o tej swojej bidzie... U nas też młodzieży serwuje się głównie taki model, nie re-publikański – wymagający uczestnictwa, odpowiedzialno-ści. Bo to są smutne, ciężkie słowa, na dodatek lansowali je w Polsce osobnicy, którzy nie byli bardzo weseli, pogodni; przeciwnie – na ekranach wyglądali dość poważnie, groźnie, ponuro.

A teraz przychodzi młodzieńczy Tusk, z miłą twarzą, i pro-ponuje ludziom, że dokona cudów. Że będzie pod dostatkiem autostrad, że wzrosną płace, a podatki spadną... Gdy słuchałem paru jego wystąpień, począwszy od tego zjazdu w Gnieźnie, byłem zdumiony: przecież to, co kiedyś było atakowane przez dziennikarzy jako typowe przykłady populizmu i demagogii, tam rozgrzewało jego zwolenników do czerwoności – cieszy-li się, że tak pięknie przemawia i tyle obiecuje. Być może do pewnego stopnia to jest zmiana cywilizacyjna: Polak już nie chce tego rodzaju wyzwań i podejmowania zobowiązań. Tak samo, jak odrzucił tych, np. z Unii Wolności (Demokratycz-nej), którzy mu „niczego nie obiecywali i słowa dotrzymali”...

Mała jest zatem szansa powrotu do modelu mobilizacyjnego?

W. P.: Być może Polska, jak to ładnie określił ostatnio pan Cichocki, dostała „urlop od historii”? Dostaliśmy się do NATO i do Unii, jesteśmy zabezpieczeni – więc bawmy się, konsumujmy, jedzmy! Zresztą, co zabawne, taki model propo-nował nam kiedyś Gierek, on także głosił podobne hasła. Prof. Janusz Czapiński, autor „Diagnozy społecznej”, obecnie nieco

8

9

przycichł, ale głosił przez kilka tygodni, że bezrobocie znikło, ludzie zaczęli znacznie lepiej żyć itp. Chciałbym w to wierzyć – ale jakoś nie do końca mi się to udaje. Bo łatwo tak mówić, gdy się żyje w Warszawie czy Krakowie, gdzie rzeczywiście się ludziom wyraźnie poprawiło, ale ciągle są jeszcze takie regio-ny, gdzie po jedno miejsce pracy przychodzi - chętnych.

Może po prostu jest zapotrzebowanie na odrobinę luzu, odpoczynku, odprężenia? I są tacy, którzy nam to zapewnią – będą nas przekonywać, że jest świetnie. Przypomina się taki stary kawał, o tym jak Chruszczow przyjechał do kołchozu i następnego dnia lokalna gazeta dała sprawozdanie: „»Do-brze Wam się tu żyje?« – zażartował tow. Chruszczow. »Do-brze!« – zażartowali kołchoźnicy” (śmiech).

Oczywiście zawsze, od początku transformacji było jakieś - proc. ludzi, którym się całkiem dobrze żyje – ale żeby ten stan mógł się utrzymywać, to ci wszyscy pozostali nie mogą zarabiać więcej niż zł miesięcznie.

Czy zatem potencjał buntu w ogóle już w naszym społeczeń-stwie nie istnieje? A może w jakichś okolicznościach mógłby on zaistnieć?

W. P.: Niedawno sformułowałem prognozę, że w naj-bliższym czasie może mieć w Polsce miejsce społeczny bunt, w którym połączą się środowiska plebejskie z drobnymi przedsiębiorcami, młodzi konserwatyści, zagrożeni degradacją i wykluczeniem, z młodymi marksistami, walczącymi z „wy-naturzeniami kapitalizmu”. Czynniki sprzyjające pojawieniu się rewolty to m.in. zwyżka cen produktów spożywczych, pro-cesy „ośmielania się”, przełamywania strachu przed bezrobo-ciem i pracodawcami, częściowe powroty emigrantów z Euro-py Zachodniej, „zarażonych” europejskimi standardami (czyli traktowaniem pracowników i petentów po ludzku), a także przyrost ilościowy dobrze wykształconych, młodych pra-cowników, nie znajdujących miejsca na polskim rynku pracy. Znaczenie będą miały także rozłamy w establishmencie, dalsza dyskredytacja większości jego przedstawicieli i de-legitymi-zacja obozu władzy oraz groźba powrotu III Rzeczpospolitej wraz objęciem władzy przez PO i PSL. Jest wreszcie zachęta w postaci śladów upowszechnianego przez niedawno rzą-dzących „dyskursu socjalnego” i zderzenie się rozbudzonych oczekiwań poprawy położenia socjalno-bytowego pracowni-ków i drobnych przedsiębiorców z rzeczywistymi lub wyobra-żonymi zagrożeniami ich pozycji. Dochodzi do tego niezdol-ność obecnego obozu władzy do prowadzenia prawdziwego dialogu społecznego i przewidywany spadek tempa wzrostu gospodarczego i jego ekonomiczno-socjalne skutki.

Ciągle powtarzam, gdzie tylko mogę (choć, niestety, w nie-wielu miejscach mogę): to, że z Polski uciekły dwa miliony lu-dzi, to nie tylko rezultat bezrobocia, bo ono aż tak znacznie nie spadło – gdyby tak było, to ten problem w praktyce przestałby istnieć, a on ciągle istnieje. Spojrzenie na Eurosondaż bardzo wyraźnie pokazuje, co powoduje ucieczkę ludzi. Po pierwsze, niskie płace, po drugie – zupełna destabilizacja i brak poczucia pewności zatrudnienia. Jesteśmy krajem o największym pozio-mie destabilizacji zatrudnienia – Polska jest jak autobus jadący po wybojach, w którym ludzie bez przerwy trzęsą się ze stra-chu. W tej chwili to nieco osłabło, być może właśnie dlatego, że ci, którzy w końcu nie znieśli tego trzęsienia, poszli sobie.

Do tego dochodzi kompletna zatrata podmiotowości pracowników. W porównaniu z krajami „starego Zachodu”, zwłaszcza skandynawskimi, Polacy czują, że nie mają żadne-go wpływu nawet na organizację własnej pracy, nie wspo-minając o podejmowaniu decyzji ważnych dla przedsiębior-stwa. Mamy też obciążenie pracą najwyższe spośród krajów europejskich. Już nawet Japończycy pracują mniej od nas...

Na dodatek pracuje nas bardzo mało.

W. P.: Gdybym miał się czegoś naprawdę bać dla Polski, to właśnie tego, że mamy tak niski poziom aktywizacji za-wodowej. To w perspektywie długofalowej chyba największy nasz dramat. Emigracja, bezrobocie, dezaktywizacja zawodo-wa, socjalizacja budżetów domowych, przedwczesne renty... A im mniej ludzi pracuje, tym więcej muszą pracować po-zostali. Zresztą polski pracodawca tak lubi: jeśli już kogoś za-trudni, to stara się go wykorzystywać ile się tylko da, zamiast zatrudniać nowe osoby.

Wspomniałem, że wracający z Anglii czy Irlandii mogą „zarazić” tych, którzy tutaj cierpliwie znoszą swoje warunki pracy. Czy tak się stanie – głowy bym nie dał, a chyba nawet i palca. Ludzie być może w dalszym ciągu będą preferowali strategie indywidualistyczne. Bo jest ogromne rozproszenie siły roboczej – już nie ma wielkich zakładów pracy, gdzie mógłby powstać zalążek buntu. Polacy ostatnio jakoś na uli-ce raczej nie wychodzą, by demonstrować. Kiedyś myślałem, że miejscami buntu mogą stać się uczelnie wyższe, gdzie jest nieraz po parędziesiąt tysięcy ludzi na niewielkiej przestrze-ni. Ale teraz też tego pewny nie jestem, mam raczej wrażenie, że to napięcie będzie z kraju uchodzić – tym bardziej, że ko-lejne państwa otwierają swoje rynki pracy, łącznie z ogrom-nym rynkiem niemieckim.

Na razie myśl o Polsce u wielu rodaków, którzy wyjechali za chlebem, wywołuje tyleż tęsknotę, co irytację.

W. P.: Jak dotąd ci, którzy przypisują sobie szczególne przywileje i szczególną misję transformacyjno-moderniza-cyjną, nie stworzyli kraju, którym mógłbym się pochwalić przed światem. Sam fakt, że tylu ludzi stąd uciekło, cokolwiek się za tym kryje, wskazuje na to, że nie myślano, by zapewnić obywatelom godziwe warunki pracy i życia. Rozumiem lu-dzi, którzy tworzyli ten system, jak Mazowiecki, Wałęsa, Kwa-śniewski czy Waldemar Kuczyński, nawet z jego wściekłymi felietonami. Im się ta nowa Polska strasznie spodobała, są nią zachwyceni i to jest zrozumiałe – problem w tym, że nie wszy-scy inni są tak samo zachwyceni. Chciałbym, żeby nowa ekipa zrobiła coś więcej, ale znacznie bardziej prawdopodobne, że będzie to władza „wirtualna”. Gdy jeszcze powołają Marcin-kiewicza na rzecznika rządu, to już nic nie będą musieli robić (śmiech) – przekonają z Tuskiem wszystkich, że żyjemy albo przynajmniej będziemy wkrótce żyć w najcudowniejszym kraju. Po co cokolwiek robić, wystarczy czekać, aż Tusk zosta-nie za trzy lata prezydentem, a Marcinkiewicz – premierem.

Dziękuję za rozmowę.

Warszawa, listopada r.

10 11

Podzwonne wyborów

Marcin Domagała Ostatnia kampania wyborcza dała Polakom dużo do myślenia. Oto stanęli przed wyborem, czy głosować na dotychczasową partię rządzącą, czyli na to, co zostało ze szczytnych zapisów programu koalicyjnego „Solidarne Państwo”, czy też na partię liberalną, która innymi szczytnymi hasłami obiecała bliżej niezdefiniowaną „normalność”.

W czasie kampanii większość partii skupiła się na wza-jemnej krytyce, miejscami tylko oferując zdawkowe pojęcia w stylu wspomnianej „normalności”. Mało kto jednak, jeśli w ogóle, starał się odważnie pokazać program prawdziwie demokratyczny w pełnym tego słowa znaczeniu. Bynajmniej nie chodzi tutaj o wolności polityczne, których jakość w każ-dym systemie demokratycznym pozostawia sporo do życze-nia. Nie chodzi też o demokrację według wzorca liberalnego czy konserwatywnego, ale o demokrację realizującą wolności jak najbardziej przyziemne, konstytucyjne i, co najważniej-sze, gwarantowane międzynarodowo.

Skąd ta kwestia?Społeczeństwu polskiemu ukradziono podmiotowość.

W dodatku nikt z politycznej kasty się o nią nie upomi-nał. Zabrakło jej zresztą nie tylko podczas wyborów, ale na-wet w najdłuższym w dziejach polskiego parlamentaryzmu po r. exposé nowego premiera, Donalda Tuska. Trzeba podkreślić, że już dawno środowiska polityczne, ośrodki władzy centralnej i samorządowej oraz media, ogarnęła no-womowa i „nowodziałanie”, które w efekcie społeczeństwo polskie uprzedmiotowiły. W wymiarze werbalnym takie określenia, jak „naród”, „społeczeństwo”, „obywatel”, wraz z całym swoim ciężarem, odeszły na plan dalszy. Zastąpiły je słowa „kapitał ludzki”, „zasób siły roboczej”, „potencjał nabywczy”. W wymiarze praktycznym zanegowano najbar-dziej podstawowe wartości demokratyczne, w drastycznych przypadkach nazwano je wręcz ksenofobicznymi, a w efekcie skazano na powszechne zapomnienie.

Co to oznacza dla nowej ekipy rządzącej w parlamencie VI kadencji?

Tworząc nową jakość rządzenia, obecni zwycięzcy po-winni bardziej zwrócić uwagę nie na podstawową liberalną wartość, jaką jest „niewidzialna ręka rynku”, lecz na prawdzi-we przesłanki demokracji, które tak dobitnie i szczegółowo określone są w Europejskiej Karcie Społecznej. Tak hołubio-ny cud irlandzki może się w pełni ziścić dopiero, gdy wpro-wadzone zostaną standardy określone w tym właśnie doku-mencie. Jeśli tak się nie stanie, wówczas szczytne hasła po-dzielą los sloganów o budowie nad Wisłą drugiej Japonii.

Przyjrzyjmy się bliżej temu dokumentowi. Artykuły - określają prawo do pracy, prawo do odpowiednich warun-ków pracy, prawo do bezpiecznych i higienicznych warun-ków pracy oraz prawo do sprawiedliwego wynagrodzenia. Te podstawowe wartości, jak pokazuje rzeczywistość, wcale nie są przestrzegane i realizowane w taki sposób, jak tego chcieli-by polscy wyborcy. Polityka pełnego zatrudnienia (art. pkt. ), która stanowi jeden z najważniejszych zapisów Karty, jest w Polsce realizowana jakby przypadkowo. Prawdą jest, że bezrobocie spadło, ale stało się tak m.in. z powodu kolejnego cyklu w gospodarce światowej. Bezrobocie spadło też m.in. z powodu masowych wyjazdów. Co prawda liczba miejsc pracy netto w Polsce wzrosła, jednak nie było to wyłącznie zasługą działań ekip ostatnich lat.

Cały czas brakuje spójnej polityki wspierającej zatrudnie-nie oraz walkę z patologiami pośród ludzi zdolnych do pra-cy. Tymczasem paradoksy polskiego rynku pracy nadal do-skwierają. Sytuacji, w których do niskokwalifikowanej pracy przedsiębiorca nie może znaleźć pracownika za równowar-tość średniej płacy krajowej, jest całkiem sporo. To pro-blem nie tylko uwarunkowań zewnętrznych (jak np. trud-ności z dojazdem czy konieczność odbioru dzieci ze szkoły w czasie pracy), ale także jawna niechęć do podejmowania jakiegokolwiek zatrudnienia. W tym wypadku potrzebne są rozwiązania kompleksowe i systemowe, skupiające się na pomocy psychologicznej, wzmożonej opiece socjalnej itp.

Warto się przyjrzeć procesowi masowej migracji zarob-kowej. Co prawda wielu analityków twierdzi, że Polacy wyje-chali do krajów unijnych tylko do pracy, zaś kapitał tam zaro-biony jest przywożony do Polski (wg NBP, Polacy pracujący za granicą w r. przysłali do Polski równowartość , mld euro). Jednak mało kto zwraca uwagę, że w samej tylko Wiel-kiej Brytanii urodziło się tys. dzieci Polaków-emigrantów. Ta tendencja oznacza, że wcale nie tak dużo osób chce wracać do kraju. W perspektywie dalekosiężnej może to oznaczać, że obecne pokolenie - czy -latków pozostanie z głodowy-mi emeryturami. Nie pomoże zatem żadna reforma systemu emerytalnego, jeśli nie odwróci się tendencji emigracyjnych i spadku przyrostu naturalnego.

W Polsce pensje i europejskie standardy zatrudnienia wcale tak szybko nie rosną. Przypomnijmy sobie tyrady chociażby Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych Lewiatan, kiedy minister Anna Kalata podniosła płacę mini-malną o złotych (ok. euro), nie mówiąc już o wrzawie, jaką wywołały zapowiedzi zrównania płacy minimalnej ze średnim procentowym poziomem unijnym (ok. średniej płacy krajowej).

10 11

Jakby na to nie patrzeć, to jest właśnie podmiotowość społeczna i egalitarny (czyli demokratyczny) podział dóbr. W tych kwestiach realnie raczej mało działo się (mimo licz-nych zapowiedzi i wielu zamierzeń w tej kwestii) za ostatnie-go rządu i tak mało mówiło się w kampanii wyborczej.

Bliżej też wypadałoby przyjrzeć się artykułom - o pra-wie do organizowania się i prawie do rokowań zbiorowych. Trochę to dziwne, że w ojczyźnie „Solidarności” związ-ki zawodowe traktowane są jako zło konieczne. Obecnie związki przeżywają mały renesans, ale do „normalności” bardzo nam daleko. W naszym kraju tylko kilkanaście pro-cent pracowników należy do nich. To niewiele, zważywszy, że np. w Skandynawii ten współczynnik wynosi aż za-trudnionych. Tymczasem rola związku zawodowego to nie tylko dbanie o interes pracowników, ale także przedsiębior-stwa. Związki zawodowe chronią, ale również dyscyplinują pracowników, często są jednym z gwarantów jakości wyko-nywanych zadań. Tak działają związki w krajach starej „” i w USA. A w Polsce?

Głośny niedawno był nieodosobniony przypadek zwol-nienia pracownika MediaMarkt za założenie związku. Pra-cownicy Coca-Coli w Łodzi założyli w marcu r. związek zawodowy w tajemnicy, gdyż obawiali się reakcji pracodawcy. Nagminnie takie przypadki zdarzają się supermarketach, nie mówiąc o innych firmach czy nawet jednostkach administra-cji państwowej, w której przynależność do związku ułatwia otrzymanie wypowiedzenia. Problemów dla związków jest nadal bardzo wiele. To fikcyjne samozatrudnienie, emigra-cja zarobkowa itp. O sukcesach media mówią niechętnie albo wcale, dołączając tym samym do zmowy milczenia, utrwa-lającej niezasłużony negatywny stereotyp związkowców. Co zatem zrobić, aby wzmocnić ważną rolę związków zawodo-wych w Polsce? To kolejne pytanie w ramach EKS.

Artykuły - Karty określają natomiast Prawo do ochrony zdrowia, prawo do zabezpieczenia społecznego, pra-

wo do pomocy społecznej i medycznej, prawo do korzystania ze służb opieki społecznej, prawo rodziny do ochrony spo-łecznej, prawnej i ekonomicznej oraz prawo matek i dzieci do ochrony społecznej i ekonomicznej.

Tymczasem znów niewiele słychać o programie ochrony rodziny, rozpoczętym przez poprzednią koalicję. Jego zary-sy, przejawiające się w uchwaleniu słynnego „becikowego”, są dalece niewystarczające. Należałoby m.in. pomyśleć nad kompleksowym programem ochrony dochodów rodzinnych. Nie słychać nic na temat włączenia dzieci do wspólnego opo-datkowania, co stanowiłoby ulgę w ciężarach podatkowych na rzecz państwa i w zauważalnym stopniu przyczyniłoby się do zwiększenia dochodów rodzin.

Ponadto nadal nierozwiązanym problemem pozostaje kwestia służby zdrowia, i to nie tylko w zakresie wyna-grodzenia personelu medycznego, ale przede wszystkim dostępności bezpłatnej, wysokojakościowej opieki zdro-wotnej dla ogółu obywateli. W tym świetle najbardziej bo-lące są kwestie związane z długim oczekiwaniem na wizytę u lekarzy specjalistów. Czy zapowiadane uczynienie ze szpi-tali spółek prawa handlowego byłoby właściwym wyjściem z sytuacji?

Jest to kwestia problematyczna, ponieważ szpitale to nie fabryki. Jednostki te nie mogą działać w imię zysku. Funk-cją szpitali publicznych jest bowiem zdrowie pacjentów, zatem ratowanie zdrowia i życia nie może podlegać regu-lacjom rynkowym. Co się stanie, gdy szpitale nie zechcą przyjmować pacjentów, których leczenie jest nieopłacal-ne? Przypomina się słynny casus wprowadzenia odpłatności za nieuzasadnione wezwanie karetki pogotowia za AWS i kil-ka zgonów z tym związanych. Gdzie leczyć się będą ludzie, gdy zbankrutuje jedyny szpital w okolicy? Co z wykwali-fikowanym personelem medycznym, który może pójść „na odstrzał”, gdy właściciel uzna, że zysk jest niewystarczający?

Tego rodzaju pytań, stanowiących przecież sedno pro-blemów demokratycznego państwa, jest jeszcze bardzo wie-le. Hasło „normalność” niczego nie definiuje, a wręcz prze-ciwnie – w świetle wypowiedzi niektórych przedstawicieli liberalnych kręgów rządowych oznacza gwarancję praw, ale tylko najbardziej zamożnej części społeczeństwa, czyli – wg danych Ministerstwa Finansów – dla , podatników (dla II i III grupy).

Negowanie podstawowych wartości demokratycznych (ich życzeniowe stosowanie), zawartych w Europejskiej Kar-cie Społecznej, wydaje się również symptomatyczne w świe-tle decyzji nowego premiera o poparciu dla Traktatu Refor-mującego Unię Europejską, ale z uwzględnieniem protokołu brytyjskiego o ograniczeniu stosowania Karty Praw Podsta-wowych. Przypomnieć trzeba, że poklask tej decyzji dali na-wet polscy biskupi, powołując się na brak należytej ochro-ny wartości chrześcijańskich, a jednocześnie zapominając o wspomnianych wyżej wartościach.

Nie wolno zapominać, że podmiotowość – demokracja, to nie tylko swobody obywatelskie w postaci możliwości oddania głosu, ale przede wszystkim sprawiedliwy podział dóbr na rzecz obywateli, będących podmiotem władzy de-mokratycznej.

arci omagał

www.skoq.pl

RYS.

MAR

CIN

SKO

CZEK

. WW

W.S

KOQ.

PL

12 13

Obiektywne przyczyny fatalnej sytuacji w polskim budownictwie mieszkaniowym są znane od dawna. Problem ten jak najszybciej powinna zacząć rozwiązywać kompleksowa polityka państwa. Póki co, pozostaje cieszyć się z aktywności w tym temacie organizacji społecznych. Warto też wspierać inicjatywy mające zmienić świadomość Polaków, żeby coraz śmielej i aktywniej dopominali się o prawo człowieka do mieszkania w godziwych warunkach.

Teoria i rzeczywistość

Faktyczna sytuacja mieszkaniowa w Polsce pozostaje w rażącej sprzeczności do licznych przepisów prawa krajo-wego, unijnego czy naszych zobowiązań przyjętych na forum ONZ, które uznają prawo do mieszkania w przyzwoitych warunkach za podstawowe prawo człowieka, obowiązek jego realizacji nakładają na odpowiednie władze.

Poznać swoje prawa to pierwszy krok, aby żądać ich reali-zacji. Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej w art. stwier-dza: „Władze publiczne prowadzą politykę sprzyjającą zaspo-kojeniu potrzeb mieszkaniowych obywateli, w szczególności przeciwdziałają bezdomności, wspierają rozwój budownictwa socjalnego oraz popierają działania obywateli zmierzające do uzyskania własnego mieszkania”. Rozwinięciem tego zapisu jest art. ust. i ustawy z dnia marca r. o samo-rządzie terytorialnym, mówiący, iż zaspokojenie zbiorowych potrzeb wspólnoty samorządowej należy do zadań własnych gminy, które obejmują też sprawy komunalnego budownic-twa mieszkaniowego.

Z kolei Karta Praw Podstawowych Unii Europejskiej ogłoszona w Nicei w r. stanowi (art. pkt. ): „W celu zwalczania wyłączenia społecznego i ubóstwa, Unia uznaje i szanuje prawo do pomocy społecznej i mieszkaniowej dla za-pewnienia, zgodnie z zasadami ustanowionymi w prawie Unii oraz ustawodawstwie i praktykach krajowych, godnej egzysten-cji wszystkim osobom pozbawionym wystarczających środków”. Następny ważny dokument to Europejska Karta Społeczna z r., której art. brzmi: „W celu zapewnienia skutecz-nego wykonywania prawa do mieszkania, Strony zobowiązują się podejmować działania zmierzające do: . popierania dostę-pu do mieszkań o odpowiednim standardzie; . zapobiegania i ograniczania bezdomności, w celu jej stopniowego likwidowa-

nia; . uczynienia kosztów mieszkań dostępnymi dla osób, które nie mają wystarczających zasobów”.

Także w oenzetowskiej deklaracji Habitat II, Polska przy-jęła następujące zobowiązania: „Będziemy działać w kierun-ku podaży dostępnych cenowo obiektów mieszkalnych poprzez umożliwienie sprawnego i odpowiedzialnego, z punktu widze-nia społecznego i środowiskowego, działania rynków, poprawie-nie dostępu do terenów i kredytu oraz pomaganie tym, którzy nie są w stanie korzystać z rynku mieszkaniowego”.

Jaka jest rzeczywistość – każdy widzi. Według danych GUS z r., aż , ludności w Polsce żyje w warunkach mieszkaniowych złych i bardzo złych. Mieszkania te wyma-gają z reguły natychmiastowego remontu. Polska ma też najniższy wskaźnik liczby mieszkań na mieszkańców – w r. wyniósł on , (w innych nowych krajach UE wynosi: Bułgaria – , Estonia – ,, Litwa – , Rumunia – ).Przyczyn tej sytuacji jest wiele: • Wysokie ceny mieszkań, które w dodatku w ciągu ostat-

niego roku wzrosły w największych miastach Polski na-wet o .

• Większość Polaków nie ma dostępu do tanich kredytów. • Brak całościowej polityki mieszkaniowej.• W Polsce nie istnieje świadomość problemu mieszkanio-

wego – ludzie o niskich dochodach czy rodziny wielodzi-etne, żyjące w przepełnionych domach, nie mogą przebić się do mediów ze swymi problemami.

Rada Komisji Europejskiej ds. Zatrudnienia, Polityki Spo-łecznej, Zdrowia i Ochrony Konsumentów, przedstawiła lutego r. raport pt. „Wspólne sprawozdanie w sprawie ochrony socjalnej i integracji społecznej” (Joint Report on Social Protection and Social Inclusion), poświęcony sytuacji w państwach członkowskich UE. Kilkakrotnie przedstawia się w tym dokumencie problemy budownictwa mieszkal-nego, zaś prawo do godnych warunków mieszkaniowych określone zostało jako jeden z czynników przeciwdziała-jących dziedziczeniu ubóstwa. Problem jakości warunków mieszkaniowych i zapobiegania wykluczeniu z dostępu do mieszkań, uznany został też za ważny element pomagający w integracji na rynku pracy. W części odnoszącej się do sy-tuacji Polski czytamy: „Niektóre środki długoterminowe, które mogłyby znacząco zapobiegać wykluczeniu społecznemu (czyli mieszkania o bardziej przystępnych cenach, rozwój usług opie-kuńczych), są nadal na etapie planowania”.

Zbudujemy nowy dom, czyli obywatelska batalia o mieszkania

Bartosz Wieczorek

12 13

W Polsce swojej roli nie spełniły Towarzystwa Budow-nictwa Społecznego, stanowiące ważny element gospodar-ki mieszkaniowej większości pozostałych krajów Unii. Ich udział w wynikach budownictwa mieszkaniowego wynosi obecnie zaledwie ok. (np. we Francji subsydiowane przez państwo agencje budownictwa mają udziałów w rynku). TBS-y miały w zamierzeniu oferować tanie mieszkania osobom o niskich dochodach, gdyż zakładano, że więk-szość kosztów poniesie państwo lub gminy, a tylko nie-wielką sami użytkownicy. Tak się jednak nie stało – wkład finansowy przyszłego lokatora jest w ich przypadku bar-dzo wysoki, a całokształt warunków zakupu mieszkania w tym systemie bywa wręcz mniej korzystny niż nabycie go „o własnych siłach”. W efekcie TBS-y, które miały być rozwiązaniem problemu dostępu do mieszkań, stały się zwykłymi, komercyjnymi firmami.

Europejska Fundacja na rzecz Poprawy Warunków Ży-cia i Pracy (EUROFOUND) przedstawiła w r. raport na temat społecznego wymiaru mieszkalnictwa. Ukazuje on znaczne różnice między ilością mieszkań i ich standardem pomiędzy starymi i nowymi krajami UE. W „starych” kra-jach na jedną osobę przypadają średnio dwa pokoje, w „no-wych” ,. W tych pierwszych 2/ osób jest zadowolonych ze standardów mieszkaniowych, w tych drugich zaś tylko 1/. Odnośnie do sytuacji w Polsce, raport przestrzega przed ne-gatywnymi zjawiskami: • młodzi ludzie, wchodzący w dorosłe życie, przez długi

okres cierpią na brak mieszkania; • właściciele mieszkań nie są w stanie pokryć kosztów ich

renowacji i modernizacji; • mieszkańcy terenów wiejskich żyją w domach o niskim

standardzie; • szczególnie trudną sytuację mają osoby o niskich docho-

dach.

Domy habitatowskie

W ponurym krajobrazie polskiego budownictwa miesz-kaniowego, na który składają się wysokie ceny budowy no-wych mieszkań, utrudniony dostęp do kredytów dla osób o niskich dochodach i wielka biurokracja, lśnią jedynie nie-które organizacje pozarządowe. Udowadniają one, że można – w tak beznadziejnej, wydawałoby się, sytuacji – znaleźć do-bre rozwiązania.

Habitat for Humanity Polska to pozarządowa, dobro-czynna organizacja chrześcijańska, której celem jest pomoc niezamożnym rodzinom w zbudowaniu własnego mieszka-nia. Jest ona częścią Habitat for Humanity – organizacji, która działa w ponad krajach, gdzie zbudowała już ponad tys. domów.

Domy budowane przez HfH powstają dzięki samym za-interesowanym rodzinom, wolontariuszom, darczyńcom, i organizacjom habitatowskim z innych krajów. Każda z rodzin wpłaca wartości mieszkania. Resztę kosztów budo-wy spłaca w nieoprocentowanych ratach. Habitatowskie mieszkania, budowane przez ich przyszłych właścicieli wspólnie z wolon-tariuszami, są proste, tanie i solidne. Pienią-dze pochodzące z darowizn i spłat od rodzin tworzą fundusz umożliwiający budowanie następnych domów. W ten sposób raz prze-kazana złotówka pomaga budować każdy ko-lejny dom.

Powstanie organizacji mogłoby służyć za ciekawy scenariusz filmowy. Zanim doszło do założenia HfH w r., Amerykanin Millard Fuller musiał przejść długą duchową drogę od życia skierowanego na zarabianie pieniędzy (został w końcu milionerem, o ma-ło nie rozbijając jednak rodziny) do życia wypełnionego służbą ludziom ubogim, ży-jącym w złych warunkach mieszkaniowych. Swój majątek rozdał biednym, a jego wielki talent administratorski, ciężka praca i wro-dzona przedsiębiorczość przyniosły sukces

na nowej drodze życiowej. Jego koncepcja tanich miesz-kań sprawdziła się w Zairze, był to rok . Zachęceni sukcesem, małżonkowie Fuller zapragnęli rozpowszechnić pomysł na całym świecie. Udało im się pozyskać wsparcie prezydenta USA Jimmy’ego Cartera. Do dziś ex-prezydent wraz z małżonką i tysiącami ochotników z całego świa-ta w wybranym kraju pomagają najuboższym w budowie mieszkań. O pomoc taką warto się starać, gdyż koszt budo-wy habitatowskiego domu jest z reguły o połowę niższy od cen obowiązujących na rynku. Sprawę ułatwia posiadanie własnego kawałka ziemi, choć także w przypadku braku terenu pod budowę jest szansa na pomoc, gdyż HfH pozy-skuje tanie grunty.

W Polsce HfH pomógł jak na razie ponad rodzi-nom. Pierwszeństwo mają te nie posiadające własnego domu lub żyjące w bardzo złych warunkach. Dochód ro-dzin, które starają się o pomoc, nie może przekraczać mi-nimalnego dochodu, którego wysokość przyjmowana jest

BUDO

WA

DOM

ÓW

W G

LIW

ICAC

H. F

OT.

ARCH

IWU

M H

ABIT

AT F

OR

HUM

ANIT

Y.

14

15

w zależności od regionu. Kiedy HfH posiada środki finan-sowe na udzielenie pomocy, ogłaszana jest informacja o tym i następuje weryfikacja chętnych, choć swoją prośbę można wystosować też w dowolnym innym czasie. – „Zawsze można się do nas zwrócić o pomoc” – mówi Anna Czyż, zajmująca się zdobywaniem funduszy w HfH.

We Wrocławiu w r. powstały dwa domy dla ośmiu rodzin, a w r. kolejny, tym razem dla czterech rodzin. We wsi Józefosław w województwie mazowieckim paź-dziernika r. został oddany dom dla sześciu rodzin. W Pruszczu Gdańskim stoją już dwa domy, mieszka w nich jedenaście rodzin. Obecnie trwają budowy domów w Gli-wicach, w r. ruszy budowa kolejnego domu w Józefo-sławiu. HfH pomaga nie tylko przy stawianiu domów, ale także w ich remontowaniu, jak to miało miejsce w przypad-ku kamienicy na ulicy Kazimierzowskiej w Warszawie, której remont zakończył się w czerwcu r. – „Wielkim powodzeniem cieszą się też mikropożyczki udzielane osobom niepełnosprawnym na adaptację mieszkania, miesięcznie przyznawanych jest ich kilkanaście” – dodaje Anna Czyż. Na wiosnę r. rusza kampania społeczna, która ma zapre-zentować działalność organizacji i wielki problem braku dostępu do tanich mieszkań.

Tanie budowanie

Rdzennie polską inicjatywą na rzecz taniego i ekolo-gicznego budownictwa mieszkaniowego jest Stowarzysze-nie Biobudownictwa (www.biobudownictwo.org). Powsta-ło w Kocku na początku r. na bazie inicjatywy osób bezrobotnych, miejscowych rolników oraz władz lokalnych i wojewódzkich. Postanowiono budować domy z prasowa-nej słomy, gliny, glino-betonu i sosnowych żerdzi – źródła tej technologii pochodzą z USA, a rozwija się ona również w takich krajach, jak Niemcy, Francja i Norwegia. Zaletą

takich domów są przede wszystkim niskie koszty budo-wy i możliwość wykonania ich przez osoby niewykwali-fikowane. Nie oznacza to jednak, iż domy te są nietrwałe – wprost przeciwnie, niektóre z nich stoją już lat. Mają też znakomite właściwości termiczne.

Jeden z ówczesnych bezrobotnych, Janusz Świderski (z wykształcenia filozof), jest obecnie prezesem Stowarzysze-nia Biobudownictwa. Stowarzyszenie proponuje budowę do-mów z bel prasowanej słomy, gliny, żerdzi i z innych natural-nych materiałów występujących w bliskim otoczeniu. Mody-fikacja amerykańskiej technologii wynikła oczywiście z ko-nieczności obniżenia kosztów. Fachowej pomocy udzielają Stowarzyszeniu pracownicy Politechniki Lubuskiej. W r. Janusz Świderski spotkał się z dr. Andrzejem Kowalem z Wydziału Inżynierii Budowlanej i Sanitarnej, który pozy-tywnie ocenił przedstawioną mu koncepcję budowy domów.

Wbrew obawom inicjatorów, nie ma większych proble-mów z pozyskiwaniem pozwoleń na budowę takich domów. – „Nasi inwestorzy powołali się na art. Ustawy o wyrobach budowlanych, dopuszczający możliwość budowy z wykorzy-staniem tzw. produktu jednostkowego zastosowania” – mówi Janusz Świderski. Na stronie Stowarzyszenia znajdziemy po-rady, jak sformułować wniosek o pozwolenie na budowę. Jest już teraz trochę łatwiej, gdyż są pierwsze precedensy – domy w Przełomce i Kocku oraz powstający właśnie dom w po-wiecie Strzyżew na Podkarpaciu. – „Dom na Podkarpaciu to indywidualna inicjatywa Maćka Królaka – młodego sympatyka działań proekologicznych – jest to przykład, że można i bez nas” – dodaje Świderski (szczegóły postępów budowy można śle-dzić na stronie http://simplystrawbale.blogspot.com).

Koszty takich domów są rzeczywiście niskie. Używane materiały nie funkcjonują jako produkty budowlane, lecz są powszechnie i swobodnie dostępne. Także tryb budowy jest bardzo uproszczony, a jej czas – krótki. I co ważne, w znacz-nej mierze można wykonać je własnymi siłami. Jeżeli więc

Piotr Kendziorek – Lenin i rewolucja, O próbie nowego odczytania pism Lenina przez Slavoja Žižka, Warszawa 2007, ss. 40

Książka Slavoja Žižka „Rewolucja u bram”, traktująca o kwestii aktualności pro-gramu lewicy komunistycznej w wydaniu leninowskim, wywołała w Polsce medialną dyskusję daleko wykraczającą poza środowiska radykalnej lewicy.

Piotr Kendziorek, autor specjalizujący się w tematyce nowoczesnych ideologii, podejmuje próbę zarówno analizy spójności teoretycznej Žižkowskiej koncepcji lewicowego radykalizmu politycznego, jak też konfrontacji rekonstrukcji przez Žižka projektu leninowskiego z teksta-mi źródłowymi. Celem jest przejście od ogólnych gestów potępienia bądź pochwały rewolucji październikowej do analizy konkretnych aspektów projektu socjalistycznego bolszewików oraz jego historycznych uwarunkowań. Obowiązkowa lektura dla tych, którym obce są proste iden-tyfikacje ideologiczne (za lub przeciw bolszewizmowi), zaś istotne jest zrozumienie rzeczywi-stości społeczno-historycznej w jej całej złożoności oraz odpowiedź na pytanie: czy Lenin może coś zaproponować współczesnym przeciwnikom establishmentu?

Publikację można nabyć pisząc na adres: Dalej! pismo socjalistyczne, PO Box 76, 03-912 Warszawa 33, lub na e-maila: [email protected]

REKLAMA

14

15

budowę przeprowadzimy we własnym zakresie i zgodnie z uproszczoną procedurą, to koszt wybudowania i wy-kończenia domu z glinosłombeli i żerdzi, o powierzchni m², wyniesie około - tys. złotych. Koszty wzrosną dwukrotnie, jeżeli prace te komuś zlecimy.

Stowarzyszenie Biobudownictwa zachęca więc do samo-dzielnej budowy, po wcześniejszym ukończeniu warsztatów i szkoleń, które polegają na udziale w budowie konkretnego domu (koszt dzienny szkolenia wynosi wtedy ok. zł) bądź zdobywaniu wiedzy tylko teoretycznej (koszt wynosi wtedy zł dziennie). Decydując się na budowę samodzielnie, nie zostajemy jednak całkowicie bez pomocy. Stowarzyszenie świadczy bowiem usługi projektowe, doradza w czasie budo-wy (na odległość porady są bezpłatne). Najbliższe warsztaty odbędą się w okolicach Jordanowa pod Krakowem wiosną r.

Plany Stowarzyszenia Biobudownictwa są ambitne – chodzi o upowszechnienie tego typu budownictwa, gdyż na razie jego oryginalność oraz brak firm wykonawczych stoją na przeszkodzie w zastosowaniu metody na szerszą skalę. – „Ogólnie jest w kraju coraz większe zainteresowanie biobudow-nictwem, staramy się też pozyskiwać pierwsze środki z funduszy UE, choć nie idzie to łatwo głównie z tego powodu, że jesteśmy organizacją zbyt młodą i sami potrzebujemy pomocy. Plany mamy jednak całkiem spore, np. istnieje pomysł na włączenie w obieg gospodarczy wielu ludzi, szczególnie ze środowisk ma-łomiasteczkowych i wiejskich, którzy mogliby zająć się właśnie biobudownictwem” – mówi Janusz Świderski.

DomNajtaniej.pl

Równie ciekawa inicjatywa to projekt DomNajtaniej.pl, którego autorem jest Mirosław Falgowski, człowiek o rodo-wodzie solidarnościowym. Początki jego działalności sięga-ją lat ., gdy interesować zaczął się tanim budownictwem mieszkaniowym, czerpiąc wzory z modułowej technologii budowy domów, popularnej w USA, Kanadzie i Skandyna-wii. – „Zawsze dziwiło mnie, że najprostsze i najskuteczniej-sze rozwiązania nie są w Polsce stosowane” – mówi Falgow-ski, pod którego pieczą powstało już domów.

Technologia sprawdziła się, co widać na przykładzie pierwszego domu, wybudowanego w r. pod Bytowem. Właściciele, z którymi Mirosław Falgowski jest w kontakcie, nie zgłaszają żadnych problemów, chwaląc szczególnie wa-lory termiczne domu, co sprawia, iż jego ogrzanie kosztuje niewiele. Budowa zaś trwa zaledwie około miesiąca. Techno-logia modułowa pozwala na elastyczne dobudowywanie ko-lejnych elementów, a samonośna konstrukcja stropu i dachu sprawia, iż na parterze nie musimy mieć ścian nośnych czy działowych.

Koszt budowy (od początku do końca przez firmę) pod-stawowego modułu „Kowalski ”, czyli mieszkania o po-wierzchni m i wymiarach , x , m, wynosi ok. tys. (plus VAT). Jednak klienci są zachęcani do indywidualne-go zakupu materiałów i montażu domu we własnym zakresie (lub z wynajętymi specjalistami) – w takim przypadku koszt wynosi tylko tys.

Falgowskiemu przyświecała idea, aby stworzyć napraw-dę najtańszy dom i zapewnia on, iż taniej zbudować się nie

da. Dominuje podejście, że im więcej klient korzysta z usług danej firmy, tym większe uzyskuje rabaty. W przypadku Do-mNajtaniej.pl jest odwrotnie – im więcej korzystamy z usług Mirosława Falgowskiego, tym więcej zapłacimy. Autor pomy-słu nie chce po prostu spędzić życia na budowach, lecz pra-gnie, aby ludzie sami kupili najtańsze materiały, znaleźli specjalistów i pod jego tylko nadzorem sami postawili dom.

Mirosław Falgowski, zgodnie ze swymi poglądami (sym-patyzuje z Unią Polityki Realnej) i społecznikowską naturą, podkreśla, iż opracowany przez niego projekt może być swo-bodnie wykorzystany przez osoby zainteresowane budową takiego domu. DomNajtaniej.pl to nie komercyjny pomysł, z którego korzystanie obwarowane jest licencją i wysokimi kosztami, lecz inicjatywa obywatelska. – „Maksimum wolno-ści” – tak określa to Falgowski. I dodaje: „W fatalnej sytuacji polskiego budownictwa mieszkaniowego bardzo potrzebne są wszelkiego rodzaju inicjatywy, które mogą pomóc każdemu człowiekowi wybudować swój dom, nie zmuszając go do wielo-letniego czekania na mieszkanie komunalne lub do kupowania domu po bardzo wysokich cenach od komercyjnych, wielkich firm”.

Inicjator projektu DomNajtaniej.pl myśli też o rozpoczę-ciu współpracy z gminami, które mogłyby przeznaczać tere-ny pod budowę domów modułowych dla mieszkańców da-nego obszaru. Cały czas szuka też firm wykonawczych, które podjęłyby się współpracy, a także ludzi z pasją, którzy chcie-liby się włączyć w jego działania.

Barka – dostępne budownictwo

Ciekawym przykładem współpracy organizacji społecz-nych i instytucji samorządowych jest wybudowane w maju r. osiedle domków socjalnych dla rodzin przy ul. Darzyborskiej w Poznaniu. Głównym inicjatorem projektu osiedla Darzybór było Stowarzyszenie na Rzecz Dostępnego Budownictwa „BARKA-DARZYBÓR”, funkcjonujące w ra-mach poznańskiej Fundacji Pomocy Wzajemnej „Barka”.

Grunt pod osiedle ( ha) przekazał poznański samo-rząd. Część materiałów budowlanych „Barka” otrzymała za darmo – były to moduły drewniane, które wyprodukować można w zwykłym zakładzie stolarskim. Część z nich wyko-nała „Barka” w ramach działalności spółdzielni socjalnej, któ-ra posiada własne warsztaty.

W przeciwieństwie do Towarzystw Budownictwa Spo-łecznego czy Habitat for Humanity, które kierują swe oferty do osób o niewysokich dochodach, „Barka” chce objąć po-mocą ludzi biednych i rodziny eksmitowane. Osoby takie były zresztą aktywnymi współuczestnikami budowy wspo-mnianego osiedla na wszystkich jej etapach. Udział ten ob-niżał koszt budowy oraz miał wymiar społeczno-edukacyjny – osoby zainteresowane partycypowały w planowaniu i wy-konaniu własnych domów. Dzięki temu mieszkańcy będą mogli także dokonywać drobnych napraw i czuwać nad sta-nem mieszkań.

Domy skonstruowane są tak, iż nie sposób w nich ni-czego „zepsuć”. Do zadań osób pracujących przy budowie należało umiejętne połączenie modułów, a potem prze-wiezienie ich na teren budowy. Do połączenia ich ze sobą

16 17

nie trzeba fachowców ani ciężkiego sprzętu – elementy ważą maksymalnie kg. Jedno piętro składa się w dwa dni, a cały dom może stanąć w ciągu tygodnia.

Brytyjskie 3 miliony

Pozytywny przykład zaangażowania państwa w budow-nictwo mieszkaniowe płynie z Wielkiej Brytanii. Rząd Gor-dona Browna już na samym początku działalności ogłosił plan budowy trzech milionów mieszkań do r., co ma zlikwidować kryzysową sytuację w mieszkalnictwie (dla porównania: w celu zaspokojenia obecnych potrzeb miesz-kaniowych Polaków, do r. należałoby wybudować , mln mieszkań). Od kilkunastu lat bowiem w Wielkiej Bryta-nii nie ma lokali dostępnych cenowo dla większości obywa-teli. Osoby kupujące mieszkanie albo zadłużają się wielkimi kredytami hipotecznymi, albo w ogóle nie stać ich na zakup lub wynajem w przyzwoitych dzielnicach (np. pracowników budżetówki).

Tamtejszy rząd przeznaczy pod budowę tereny odzyska-ne, poprzemysłowe, głównie na południowym-wschodzie kraju – tereny zielone mają zostać nienaruszone (rząd pod-kreśla bardzo mocno ekologiczność całego przedsięwzięcia). Władze zastanawiają się też nad udzielaniem długotermino-wych pożyczek na zakup mieszkań, głównie osobom, które kupują je pierwszy raz. W planie Browna położono nacisk także na mieszkania socjalne. Wedle zamierzeń, do r. powinno powstawać rocznie ok. tys. łatwo dostępnych mieszkań i tys. mieszkań socjalnych, co będzie zwiększe-niem dotychczasowych liczb o połowę. Yvette Cooper, bry-tyjska minister budownictwa, podkreśla, iż jest to dla rządu priorytetowe zadanie, którego skala jest niespotykana. Rząd chce zwiększyć wydatki na ten program w ciągu trzech latz do miliardów funtów.

Główne elementy planu Browna:• sprawdzenie, czy część z terenów będących własno-

ścią rządu nie może zostać przeznaczona pod budowę nowych domów;

• reforma rynku hipotecznego;• reforma systemu zagospodarowania przestrzennego, by

utrudnić protesty lokalnych władz (tereny zielone mają zostać nienaruszone);

• zwolnienie z podatku właścicieli ziemi w przypadku, gdy mają oni zezwolenie na budowę.

Przełamać niemoc państwaPaństwo polskie ma w kwestii budownictwa miesz-

kalnego olbrzymie zaległości, które należy szybko nadro-bić, aby umożliwić obywatelom życie w godnych warun-kach. Z tego obowiązku nikt państwa nie może zwolnić, a najcenniejsze nawet inicjatywy społeczne nie będą mo-gły zapewnić odpowiedniej liczby mieszkań dla obywateli.

Istotne wskazówki w sprawie poprawy sytuacji w tej dzie-dzinie zawiera „Raport o naprawie sytuacji mieszkanio-wej”, przygotowany przez zespół niezależnych ekspertów pod kierownictwem prof. Piotra Witakowskiego z Instytutu Techniki Budowlanej AGH w Krakowie w kwietniu r. Opracowanie to skupia się nie tylko na kwestii ułatwienia budowy tanich mieszkań, ale także dostrzega związek między

ich brakiem a poważnymi problemami społecznymi. „Gwał-towny wzrost cen wyeliminował z rynku duże warstwy słabiej uposażonej ludności, a wśród nich najbardziej potrzebujących – młode małżeństwa na dorobku” – czytamy w raporcie. Jego autorzy podkreślają również mało znany fakt zależności między liczbą zawieranych małżeństw i posiadanych dzie-ci a ilością mieszkań oddawanych do użytku. Punktem wyjścia autorów Raportu jest przekonanie, że „mieszkanie nie jest tylko towarem, który w panujących warunkach rynkowych zainteresowana osoba może i powinna nabyć na rynku, a któ-rego nabycie jest prywatną sprawą każdego obywatela. Miesz-kanie jest dobrem tak ważnym dla losów narodu i państwa, że władze państwowe – zarówno rządowe, jak i samorządowe, mają prawny obowiązek prowadzenia polityki umożliwiającej posiadanie przez każdą rodzinę samodzielnego mieszkania”.

Jakie główne „grzechy” państwa dostrzegają autorzy Ra-portu? Przede wszystkim jest to malejący udział nakładów budżetowych na budownictwo mieszkaniowe, które w latach - spadły z , do , ogółu wydatków (w kra-jach europejskich odsetek ten wynosi -). Idzie za tym tak-że brak całościowej polityki mieszkaniowej, co przejawia się choćby w nadmiernych barierach prawnych i formalnych. Od r. objętość dokumentów potrzebnych do wybudowania domu (mierzona kartkami formatu A-) wzrosła o !

Bardzo ciekawy rozdział Raportu to „Doświadczenia europejskie”, który pokazuje, iż w Europie Zachodniej polityka mieszkaniowa jest ważnym elementem polity-ki społecznej, co sprawia, iż mieszkania nie są trakto-wane jak zwykłe towary rynkowe. W „starych” krajach Unii kładzie się silny nacisk na budownictwo społeczne. W Austrii państwo wspiera w koszty budownictwa społecznego, w Belgii funkcjonują dwie ogólnokrajowe spółki powołane do tego celu, we Francji z kolei miesz-kania budują i zarządzają nimi organizacje non-profit HLM (skrót od „Mieszkania o Umiarkowanych Czyn-szach”), w Niemczech budownictwo społeczne wspierają kasy mieszkaniowe (Bausparkassen), które finansują ok. nowych lokali, we Włoszech od ponad lat pań-stwo aktywnie uczestniczy w budownictwie społecznym (udzielając ulg podatkowych, spłacając część odsetek od kredytów obywateli).

W Polsce zaś nadal czekamy (od r.) na program rzą-dowy dotyczący budownictwa mieszkaniowego lub choćby na zdecydowaną politykę mieszkaniową, która nie będzie hamować społecznych inicjatyw budowy nowych mieszkań. Wielkie zaniechania, które dotąd poczyniono, nie są sprawą tylko błędu politycznego i krótkowzroczności rządzących, ale poważnym ciosem wymierzonym rozwojowi społeczne-mu i gospodarczemu kraju.

Zmiana złej sytuacji jest możliwa i konieczna. Na władze samorządowe i państwowe należy wywierać zdecydowany nacisk, aby w drodze konsultacji społecznych i czerpania z doświadczeń europejskich doszło do zainicjowania pod-staw polityki mieszkaniowej. Bez niej bowiem znacząco nie poprawi się sytuacji i nadal olbrzymia większość Polaków będzie cierpiała na skutek wykluczenia społecznego z dostę-pu do mieszkań.

artosz ieczor

16 17

Liberałowie uwielbiają przytaczać przy każdej okazji slogan o tym, że ubogim trzeba dawać wędkę zamiast ryby. W ich wizji wystarczy potrzebujących przestać „rozpieszczać” zasiłkami z opieki społecznej oraz ułatwić życie przedsiębiorcom, aby osoby wykluczone społecznie raz-dwa zamieniły się w obrotnych biznesmenów lub zajęły stworzone dla nich „nowe miejsca pracy”. Uff, tyle literatury fantasy zupełnie wystarczy. Teraz czas na realistyczną opowieść o tych, którzy dosłownie wciskają ubogim zupełnie namacalne narzędzia do „połowu ryb”.

Gęsi za wodą

Gminny Ośrodek Pomocy Społecznej w Grudziądzu sprawuje opiekę nad rodzinami z wsi. Znaczna część z nich pracowała dawniej w PGR-ach i wraz z ich upadkiem stali się bezrobotnymi. Stan braku zatrudnienia trwał coraz dłużej, aż w końcu zapomnieli, czym jest praca. Nałożyło się to na pewien brak zaradności, charakterystyczny dla wielu pracowników dawnych kombinatów rolnych.

Wszelkie pieniądze z zasiłków czy zapomóg były na-tychmiast przejadane lub, co gorsza, przepijane. Widząc, że dawanie pieniędzy, jedzenia czy ubrań nie rozwiązuje pro-blemów tych osób, pracownicy GOPS spróbowali czegoś in-nego. – „Cztery lata temu postanowiliśmy spróbować zmusić naszych podopiecznych do choćby minimalnego wysiłku w celu uzyskania pieniędzy i pożywienia. Do tego celu doskonale nada-wały się gęsi. Są to zwierzęta mało wymagające, a dostarczające smacznego mięsa i puchu na pościel” – mówi Jolanta Gudera z GOPS. Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę. Wprawdzie początkowo nie cieszył się szczególnym zainteresowaniem, ale kiedy powiodło się pierwszym uczestnikom programu, w latach kolejnych nie było już najmniejszego problemu z naborem. Każda rodzina, która chce wziąć udział w tej ak-cji, jest najpierw sprawdzana przez pracowników GOPS, czy ma warunki, by hodować gęsi.

Biorący udział w programie otrzymują po piskląt, któ-rych nie wolno im sprzedać. Ich zadanie polega na hodow-li zwierząt. Gąski nie absorbują wiele uwagi, nie potrzebują specjalnej karmy, więc są wprost idealne do „wzbudzania ak-tywności” niewielkim kosztem. Program co roku cieszy się większym powodzeniem i obecnie korzysta z niego ok.

rodzin. – „Lepiej dać w naturze coś, nad czym trzeba trochę popracować, bo jeśli pomoc jest całkiem za darmo, to ludzie tego nie szanują – uważa pani Gudera. – Z gęsi mogą być spo-re zyski. Można je oskubać trzykrotnie w ciągu roku i sprzedać pierze, a po ubiciu również mięso. W sumie każda gąska może dać nawet zł zysku”. Biorąc pod uwagę sytuację osób, któ-re nie mają dosłownie niemal nic, jest to bardzo wiele. Moja rozmówczyni przyznaje jednak, że większość podopiecznych mięsa nie sprzedaje, lecz sama je zjada, ale to oznacza mniej wydatków na zakupy spożywcze.

Pracownicy socjalni widząc efekty i zainteresowanie tym pomysłem, postanowili poszerzyć ofertę i już od dwóch lat oprócz gęsi można otrzymać świeżo wylęgnięte koguty. Rol-nicy nie są nimi zainteresowani, więc wylęgarnie zwykle od-dają je za darmo. – „Kogut jajek nie znosi, ale na rosół czy pie-czeń się nadaje” – mówi p. Jolanta. W r. rozpoczęto także realizację kolejnego pomysłu. Potrzebujący otrzymali po drzewek owocowych – głównie jabłoni, które posadzili koło domów. – „Dzięki temu będą mieli owoce na własne potrzeby, a z czasem także na sprzedaż. To pozwoli na zdobycie kolejnych własnych pieniędzy” – cieszy się moja rozmówczyni.

„Droga” powrotu do społeczeństwa

Pod opieką Stowarzyszenia Pomocy Rodzinie „Droga” z Białegostoku znajduje się ponad tys. osób. W okresie przedświątecznym po pomoc zgłasza się nawet dwa razy tyle potrzebujących. Pracownicy i wolontariusze stowarzyszenia szybko zorientowali się jednak, że w Białymstoku jest już wiele takich organizacji i większość zainteresowanych otrzy-muje pomoc.

Zaczęli więc rozglądać się po okolicy i dostrzegli na Bia-łostocczyźnie ogromne obszary popegeerowskie, których mieszkańcy są niemal całkowicie zdani na wsparcie Ośrod-ków Pomocy Społecznej. Ta natomiast jest mocno niewy-starczająca. Mało tego – aby skorzystać z pomocy OPS, trzeba się do nich udać, a większość byłych pracowników państwowych gospodarstw rolnych nie ma nawet na bilet PKS.

Początkowo stowarzyszenie zajmowało się tylko trady-cyjnie rozumianą pomocą charytatywną. – „Po pewnym cza-sie zauważyliśmy, że podopieczni stają się od nas coraz bardziej zależni – mówi Marta Antoniuk, koordynator akcji charyta-tywnej w „Drodze”. – Doszliśmy do wniosku, że tak naprawdę nie pomagamy ludziom, dając coś za darmo, bo to w żaden sposób nie zmienia ich sytuacji. Niektórzy nawet przeszli na

Wędka zamiast gotówki

Konrad Malec

18 19

swoiste zawodowstwo w korzystaniu z różnych źródeł darmo-wej pomocy”.

Podobnie jak w okolicy Grudziądza, tym, którzy mieli ta-kie możliwości, podarowano zwierzęta. Odbywało się to we współpracy z lokalnymi OPS-ami, które wskazywały rodziny mogące się zaopiekować świniami, gęsiami, kozami czy in-nym inwentarzem. Warto wspomnieć o postawie liberal-nego tygodnika „Newsweek”, który zwykł nawoływać do wręczania wędki zamiast ryby. Tymczasem, jak opowiada p. Antoniuk, „Dziennikarze starali się za wszelką cenę do-wieść, że nasza pomoc jest bezsensowna, chcieli udowodnić, że podopieczni natychmiast zjadają takie małe świnki zanim zdążą one urosnąć – nie udało im się to, bo okazało się, że ho-dowcy są odpowiedzialni, a »nasze« świnie dochodzą do - kilogramów”.

Oprócz zwierząt, „Droga” dostarcza ubogim co roku także nasiona i sadzonki. Jednak nie wszyscy podopieczni mogą zajmować się hodowlą czy uprawami. Co więc zrobić z takimi osobami, gdy przychodzą po wsparcie? – „Pomocą staramy się obejmować całą rodzinę. Przykładowo, dajemy ro-dzinie jedzenie i odzież, w zamian żądamy, by przyprowadzali do nas dziecko na zajęcia świetlicowe, na których pomagamy w odrabianiu lekcji. Rodzic musi przyprowadzić dziecko oso-biście, co dzień musi być ono w innym ubraniu, bo to oznacza, że dziecko jest przebierane w pidżamkę do snu, że robione jest pranie itp.” – opowiada pani Marta. Przyprowadzanie dzieci i dbałość o nie to pierwszy etap pomocy. Kolejny to praca np. przy wydawaniu darów. – „Stopniowo zwiększamy stopień odpowiedzialności i wymagań stawianych beneficjentom, wraz z osiąganiem przez nich kolejnych etapów rozwoju osobistego”. W miarę zwiększania stopnia trudności stawianych wy-magań, pracownicy obserwują odnowienie, a często poja-wienie się od podstaw więzi rodzinnych, zwłaszcza między rodzicami a dzieckiem.

Skrajne ubóstwo podopiecznych stowarzyszenia rodzi wiele problemów, często są to patologie związane z alkoho-lem czy innymi używkami, przemocą domową itp. Z tego po-wodu w ramach obowiązków stawianych obdarowywanym, w pewnym momencie pojawia się grupa terapeutyczna lub inna forma pomocy psychologicznej. Ostatnim etapem ma być przywrócenie odbiorców pomocy normalnemu rynkowi pracy, a rodziny do prawidłowego funkcjonowania.

Pracownicy „Drogi” myśleli też o założeniu spółdziel-ni socjalnej. Niestety, w obecnej sytuacji państwo dało na-rzędzie w postaci spółdzielni, ale zapomniało o mechani-zmach dających im możliwość utrzymania się na rynku, np. preferencjach przy przetargach na wykonanie usług finansowanych z budżetu centralnego lub samorządowego. Dlatego w „Drodze” wpadli na pomysł „ruchomych” miejsc pracy. – „Chcemy zatrudniać na pewien czas naszych pod-opiecznych, którzy przebyli pozostałe szczeble rozwoju, na normalne etaty, aby nauczyli się regularności, punktualności i ośmiogodzinnego czasu pracy”. Takie zatrudnienie będzie też przyuczeniem do zawodu – planuje się m.in. naukę ta-kich zajęć, jak magazynier czy pomoc kuchenna, by oso-by odchodzące z „ruchomych” etatów dostawały świadec-two pracy z adnotacją o posiadaniu konkretnego zawodu. Wszak później mają już samodzielnie znaleźć pracę, tym razem bez taryfy ulgowej.

Szumi dokoła las

W zupełnie inny sposób postanowił pomóc byłym pra-cownikom PGR-ów Andrzej Bukowiecki – wójt gminy Zabór nieopodal Zielonej Góry. Uznał, że najlepszą drogą do wyj-ścia z biedy będzie... uczynienie ich właścicielami lasu. Jako że zadrzewione tereny spełniają ważne funkcje ekologiczne, ich tworzenie i pielęgnacja są wspierane ze środków publicznych.

Dwa lata temu do burmistrza dotarły informacje o możli-wości otrzymania ziemi na ten cel przez dawnych pracowni-ków państwowych kombinatów, którzy do dziś pozostają bez-robotni. Ponieważ w zaborskiej gminie jest wiele osób w takiej właśnie sytuacji, wójt postanowił bliżej zapoznać się z tema-tem. – „Efekt był taki, że wójt osobiście chodził po domach i na-kłaniał mieszkańców do uczestnictwa w programie” – mówi Czesław Słowik, jego zastępca. – „To była trudna batalia – wspomina sam wójt. – Starałem się przedstawić wszystko w dobrym świetle, ale większość nie chciała nawet o tym sły-szeć. Mówili nawet, żebym sam te choinki uprawiał”.

Mozolna praca u podstaw zaowocowała jednak znale-zieniem czwórki chętnych, którzy biorą udział w programie. – „Miałem nadzieję, że wezmą te należne im dwa hektary, a na-stępnie zalesią i będą o nie dbali, otrzymując jednocześnie przez lat dopłaty” – relacjonuje wójt Bukowiecki. Niestety, na prze-szkodzie stanęły działania Samoobrony w czasach, gdy włada-ła resortem rolnictwa. Nie podobało jej się – całkiem słusznie – że osoby mieszkające w miastach, a nawet zasiadające w sej-mie czy mające duże pieniądze, pobierały nie tylko środki za zalesienie części swoich gruntów, ale także coroczne dopłaty za utrzymywanie na nich lasu. Niestety, przy okazji dążeń do przywrócenia racjonalnego wydawania publicznych pieniędzy, stworzono rozporządzenie, zgodnie z którym ten drugi typ wsparcia należy się wyłącznie rolnikom. W ten sposób utrąco-no możliwość otrzymywania regularnych dochodów przez na-prawdę ubogich pracowników dawnych kombinatów rolnych. – „Zgodnie z rozporządzeniem, nie są oni rolnikami, ponieważ nie posiadali dotąd swojej ziemi” – zauważa p. Andrzej.

Jednak i na tę trudność samorządowiec znalazł rozwią-zanie. – „Na wiosnę każdy z nich zasieje owies, a dopiero jesie-nią lub wiosną następnego roku posadzi drzewa – w ten sposób wszystko odbędzie się zgodnie z literą prawa, a pomoc trafi tam, gdzie powinna”. Podstawą do udzielenia pomocy w tej postaci była ustawa, w której uznano, że sposób zamknięcia PGR-ów i potraktowania ich pracowników był dla nich krzywdzący. W ramach rekompensaty mogą się starać o dwa hektary i jed-norazowe dopłaty po , tys. zł na hektar. – „Dla tych osób są to naprawdę ogromne pieniądze, teraz nie mają nic” – mówi wójt. Ma on nadzieję, że sadzenie i opieka nad lasem skłoni długotrwale bezrobotnych do wysiłku i zmiany postaw, gdyż „»darmowe« pieniądze przejedzą”, jak mówi bez cienia wątpli-wości. Niestety, ustawa umożliwiająca przekazywanie dwuhek-tarowych działek pod zalesienie dla długotrwale bezrobotnych byłych pracowników PGR-ów, straciła ważność. W innych re-gionach kraju, np. w Wielbarku niedaleko Szczytna, gdzie rów-nież starano się wdrożyć taki program, nie zdążono tego zrobić. Wprawdzie ministerstwo rolnictwa przygotowało już noweli-zację, a ustępujący rząd złożył ją do laski marszałkowskiej tuż przed zakończeniem kadencji, jednak nie wiadomo, kiedy znaj-dzie się ona pod obradami i ile potrwają prace w komisjach.

18 19

Pan Andrzej nie ma wątpliwości: „Jesteśmy w połowie drogi, żeby móc zasadzić las, a następnie otrzymywać dopła-ty. »Moi« rolnicy muszą się zarejestrować w Agencji Restruk-turyzacji i Modernizacji Rolnictwa, a następnie zwrócić o plan zalesienia do miejscowego leśnictwa. Żeby przebrnąć przez te wszystkie przepisy, trzeba się przebijać jak przez Amazonię – z maczetą. A posiadanie ziemi to także zobowiązania w urzę-dach i to podjęte na minimum lat – bo przez tyle czasu te działki nie mogą zmienić właściciela”. Dlatego też nie ma za-miaru zostawiać bez pomocy osób, które skłonił do aktyw-ności i chce wspierać je w tym trudnym marszu.

Wójt Zaboru wprowadza też inne formy integracji przez „ekonomię z ludzką twarzą”. Zorganizował dla młodych bez-robotnych szkolenia z przedsiębiorczości. Ci, którzy przeszli cały cykl, otrzymali po tysięcy na rozkręcenie własnego biznesu. Do końca dwuletniego szkolenia dotrwało osób. Większość z nich prowadzi teraz coś swojego, małego i regio-nalnego, jednak dającego utrzymanie. Wśród pomysłów na własny biznes znalazły się warsztaty stolarskie, spawalnicze, zakład fryzjerski i kilka innych. – „Wielu z nich często pracu-je do późna, a pomyśleć, że jeszcze niedawno snuli się bez celu” – w głosie wójta Bukowieckiego słychać zadowolenie.

Zakładanie nowego interesu to zadanie dla młodych osób. Starsi, zwłaszcza dłużej niepracujący, już nie podoła-ją takim wyzwaniom. Jednak i dla nich wójt coś wymyślił. Zebrał grupę kobiet powyżej . roku życia i pomógł im w założeniu spółdzielni socjalnej. Co szczególnie ważne, nie poprzestał na tym. Wiedząc, że takie firmy mają pro-blem z pozyskaniem odbiorców usług, to właśnie im zle-ca większość prac porządkowych czy odczyt wodomierzy. – „Niestety, panie te były bardzo długo bez pracy, więc brak im jakiegokolwiek entuzjazmu czy zaangażowania, przez co idzie jak po przysłowiowej grudzie” – smuci się szef gminy. Nie traci jednak nadziei na sukces, zapowiada też dalsze wsparcie dla spółdzielni.

Tańcowała igła z nitką

Violetta Rossek działalnością społeczną zajęła się lat temu. Wówczas zaangażowała się w pracę w Caritasie przy parafii w Ciechocinie, wsi zamieszkanej przez niespełna osób, położonej pomiędzy Tucholą a Chojnicami. Bezrobocie sięga tu ponad .

Od początku zastanawiała się, co zrobić, by pomóc oso-bom długotrwale bezrobotnym – takim, które zapomniały, czym jest normalna, codzienna praca. Udało jej się zebrać grupę kobiet, z którymi zorganizowała pracownię krawiec-ką. Problemem było jednak pomieszczenie, w którym panie miały się spotykać. Dzięki grantowi z Fundacji Wspomaga-nia Wsi udało się uzyskać pieniądze na remont i wyposażenie pomieszczenia Caritasu, zaś widząc efekty działalności koor-dynatorki, Gminny Ośrodek Kultury w Chojnicach postano-wił utworzyć w Ciechocinie swój oddział, właśnie wZowym pomieszczeniu. Dziś pani Violetta jest zatrudniona w nim na pół etatu, dzięki czemu skuteczniej niesie pomoc potrzebu-jącym.

Po zakończeniu remontu mógł wystartować projekt „Go-spodyni domowa zaczyna od nowa”. Początkowo panie, któ-re zdecydowały się wziąć udział w pracowni krawieckiej, nie

pałały szczególnym entuzjazmem do szycia. Jednak z czasem wdrożyły się do zajęć i jak same przyznają, polubiły szycie. Miało to miejsce cztery lata temu. Przez ten okres kobie-ty zrobiły niezliczoną ilość maskotek, które następnie były sprzedawane przy okazji najróżniejszych imprez kultural-nych w okolicy, zasilając w ten sposób skromne domowe budżety. Otrzymywały też po zł w ramach finansowania prac społecznie użytecznych. Pieniądze pochodziły z lokal-nego urzędu pracy i gminy Chojnice. Podobnie jak w przy-padkach opisanych powyżej, nie są to duże kwoty, jednak na-leży pamiętać, że osoby te dotychczas nie zarabiały nic.

Same maskotki urosły niemal do rangi symbolu gminy. Są nagrodami w wielu konkursach organizowanych dla naj-młodszych. Swoistym laurem dla zaczynających od nowa go-spodyń było wręczenie przez wójta Chojnic ich pluszaka jako nagrody znanemu żeglarzowi, Mateuszowi Kusznierewiczo-wi. Kobiety, same będące w ciężkiej sytuacji materialnej, pa-miętają też o innych. Dlatego w Światowym Dniu Chorych obdarowały maskotkami dzieci ze Szpitala Specjalistycznego w Chojnicach.

Początkowo w projekcie brało udział pięć kobiet. Widząc powodzenie pluszaków i niewątpliwą satysfakcję pracow-nic „fabryki zabawek”, inne gospodynie zaczęły zaglądać i... od czasu do czasu też próbować swoich sił. Dziś większość z osób, które przewinęły się przez pracownię, już tu nie przychodzi. – „I bardzo dobrze. To znaczy, że nam się uda-ło, bo te osoby znalazły normalną pracę – i o to chodziło. Ten projekt miał wyciągnąć je z domu” – mówi z zadowoleniem pani Violetta.

FOT.

KON

RAD

MAL

EC

20 21

Śmiech to praca

Inną inicjatywą pani Violetty było utworzenie kabaretu „Ciacho”. Podobnie jak w przypadku pracowni krawieckiej, chodziło o wyciągnięcie bezrobotnych z domu, oderwanie ich od telewizora i zmobilizowanie do jakiejkolwiek aktyw-ności. W ciągu niemal dziesięcioletniej historii owej „akty-wizacji przez uśmiech”, z pracą w kabarecie zetknęło się kil-kanaście osób. Obecnie występuje w nim sześciu komików-amatorów. – „Niemal wszyscy, którzy związali się z kabaretem, znaleźli pracę – cieszy się inicjatorka tej formy działania. – Najczęściej przyczyną długotrwałego bezrobocia jest bez-radność i zamknięcie się w czterech ścianach, toteż nierzadko wystarczy komuś pokazać, że może coś zrobić poza domem, by zmobilizować go do poszukania pracy” – podsumowuje sens swej działalności.

Kabaret odnosi sukcesy nie tylko na niwie społecznej, ale i artystycznej. Zdobył m.in. pierwsze miejsce podczas prze-glądu kabaretów o tematyce policyjnej w Charzykowach, otrzymując statuetkę „szeryf humoru”. Innym wyróżnieniem była nominacja do nagrody Dokonania Roku – Promo-cja Regionu Chojnickiego w kategorii „inicjatywa społeczna”. Natomiast w r. zajął trzecie miejsce podczas . Ogól-nopolskiego Przeglądu Kabaretów Wiejskich w Kłobucku k. Częstochowy.

To nie koniec pomysłów pani Violetty. Obecnie pró-buje utworzyć koło gospodyń wiejskich, gdzie mieszkan-ki Ciechocina miałby możliwość uczestnictwa we wspól-nych zajęciach. Lada moment zostanie ukończony remont pomieszczenia, w którym kobiety mogłyby się spotykać. Jedynym problemem pozostało ogrzewanie. Widząc sku-teczność działań, piec do lokalu obiecał kupić proboszcz, sprawujący opiekę nad miejscowym Caritasem. Tym ra-zem pani Violetta chce być jedynie inicjatorką – „już przy-gotowuję jedną z pań do roli liderki, która będzie prowadziła koło bez mojego udziału”. Sama jednak nie zamierza spocząć na laurach i już myśli nad kolejnymi formami aktywizacji mieszkańców.

Praca i godność

Pracowałem kiedyś przy sprzątaniu ulic. Pewnego razu spotkaliśmy dwie kobiety, których fizjonomia wiele mówiła o „alkoholowym” trybie życia. Śmiały się ze mnie i moich ko-legów, że zasuwamy za marne grosze, podczas gdy one zaraz dostaną kolejny zasiłek. Kobiety te pogardzały naszą pracą, jednocześnie nie mając żadnego zajęcia i nie starając się o nie. Gwarantuję, że w takim momencie nawet największy „wraż-liwiec” pokusiłby się o myśl, by te „baby” zmusić do zapraco-wania na ów zasiłek.

Dopiero, gdy człowiek ochłonie po takim prysznicu, przy-chodzi refleksja, że te osoby są tak naprawdę chore i potrze-bują pomocy. Udzielanej właśnie w taki sposób, w jaki robią to w Grudziądzu, na Białostocczyźnie, w Zaborze, w Ciecho-cinie, a być może – mam taką nadzieję – w jeszcze przynajm-niej kilku innych miejscach Polski.

onrad alec

Nie jesteśmy najlepszego zdania o żywności, którą kupujemy. Słusznie uważamy, że jest robiona byle jak, z dużą ilością chemicznych dodatków, z kiepskich surowców – byle tylko obniżyć koszty jej masowej produkcji. Powszechnie słyszy się pełne rezygnacji stwierdzenia w rodzaju: „kiedyś to były wędliny...”. A jednak nadal można znaleźć produkty robione „jak Pan Bóg przykazał”. Problem w tym, że my także idziemy na łatwiznę, kupując to, co tanie, reklamowane lub dostępne wszędzie i bez trudu.

Prawie jak ser

Jedzenie, które bez wstydu można byłoby zapropo-nować naszym praprababkom, w większości wytwarza-ją małe, często rodzinne firmy. Ich właścicielom często bardziej zależy na utrzymaniu renomy odziedziczonej po przodkach, niż na dodatkowym zysku.

Dlatego nie próbują oszukać klientów, np. szprycując wę-dliny wodą, co jest nagminną praktyką. Starannie dobierają także składniki swoich wyrobów. – „Surowiec musi być bar-dzo dobry. Nie świnia hodowana na wielkiej fermie, bo z tego prawdziwa szynka nie powstanie” – podkreśla Czesława Fołta, współwłaścicielka Zakładu Uboju i Przerobu Mięsa w Mar-kowej (okolice Łańcuta), producenta kiełbasy markowskiej, zdobywającej coraz większą sławę. – „Wielkim producentom nie przeszkadza, kiedy surowiec jest gorszy, bo przecież gotowy produkt się zakonserwuje i »będzie dobrze«. Na nasze kiełbasy idą najlepsze gatunki mięsa, nie odpadki. Dlatego mają smak mięsa, a nie solanki czy chemii” – mówi p. Czesława i wyraźnie słychać, że uważa to za największy powód do dumy, a dopie-ro w dalszej kolejności to, iż jej firma odnosi coraz większe sukcesy rynkowe.

„Poszanowanie tradycji i szacunek wobec przeszłości” – taki cel deklarują również właściciele Piekarni Parowej

Jedzenie inne niż

wszystkieMichał Nowak

20 21

J. Gałuszka w Żywcu. To najstarszy funkcjonujący zakład pie-karski w mieście. Tajemnicą sukcesu są receptury, sięgające czterech pokoleń wstecz, do czasów seniora rodu, Włady-sława Gałuszki, który rozpoczął produkcję chleba w r. Kluczowe znaczenie ma kwas żytni. – „Mamy własny, bardzo wrażliwy, wymagający wielkiej dbałości. To nasze oczko w gło-wie” – mówi nam o rodzinnej firmie Urszula Krębuszewska.

Wciskanie konsumentom niepełnowartościowych wy-robów jest prawdziwą plagą właśnie w przypadku pieczy-wa, ale także i nabiału. Dotyczy to zwłaszcza anonimowych produktów sprzedawanych w hipermarketach pod tzw. markami własnymi. Ale i dla nich można znaleźć alterna-tywy. – „Nasze wyroby nie zawierają »obcych« substancji, po-wstają wyłącznie z mleka” – podkreśla Edward Grzędziński, prezes Spółdzielni Mleczarskiej „Rospuda” w podlaskim Fi-lipowie, wyspecjalizowanej w produkcji serów twardych doj-rzewających i tradycyjnego masła. – „Wielcy producenci wolą odwirować śmietanę i zastąpić część mleka np. tanim olejem palmowym. My tego nie robimy” – zapewnia. Kupując najtań-sze sery możemy mieć niemal pewność, że w rzeczywistości nabywamy „analog sera”, jak określił to jeden z jego dystry-butorów. Podczas jednej z kontroli okazało się, że aż co piąty sklep sprzedaje produkty mieniące się serem, ale pozbawione informacji o dodatku składników pozamlecznych!

Inna sprawa, że wielu klientów, nawet jeśli są świado-mi, iż próbuje się ich nabrać, wybierają „masówkę”, gdyż jest ona zazwyczaj tańsza. Często okazuje się jednak, że oszczędności bywają pozorne, i nie chodzi tu jedynie o koszty zdrowotne związane ze spożywaniem w dużych ilościach dodatków do żywności. – „Chleb »na prochach« po prostu w dużej części się marnuje, bo na drugi dzień nie nadaje się do jedzenia. Coraz więcej ludzie zdaje sobie sprawę z takich rzeczy, dlatego gotowi są zapłacić za tradycyjny chleb nieco więcej, bo i tak pod względem finansowym wyjdzie na to samo” – mówi pani Krębuszewska.

Co nagle to po diable

Skład i jakość surowców to jednak nie wszystko – ważne są także technologie. Warto tu przywołać przykład produkcji piwa. Choć na etykiecie niemal każdego z nich widnieje zapewnie-nie, że wyprodukowano je „tradycyjnymi metodami”, to nie ma w tym ani słowa prawdy. Powszechnie znane marki, masowo

pite przez Polaków, są produk-tami powstającymi w sposób będący na bakier z tradycją, a coraz częściej także z naturą.

Wielkie koncerny piwowar-skie używają wielu dodatków, jak przyspieszacze fermentacji czy... guma arabska. Piwo, w za-leżności od gatunku, powinno leżakować nawet miesięcy (w przypadku większości gatun-ków optymalny okres wynosi około - miesięcy) – natomiast zachłannym korporacjom zwy-kle starcza cierpliwości na dwa tygodnie. Nawet jednak w tak konkurencyjnej branży zdarzają się chlubne wyjątki. – „Wszyst-kie nasze piwa warzone są meto-dami tradycyjnymi, z wydłużo-nym okresem fermentacji. Musi minąć przynajmniej miesiąc, za-nim nasze piwo trafi do rozlew-ni. Rzecz jasna, nie stosujemy

żadnych chemicznych polepszaczy czy przyspieszaczy!” – zastrze-ga Tomasz Jagiełło z Browaru Jagiełło, mającego swoją siedzibę w Pokrówce (dawne woj. chełmskie). – „Dwutlenek węgla też jest u nas naturalny, podczas gdy gaz z piw »masowych« aż szczy-pie po języku” – dodaje.

Największe oszustwo polega jednak na tym, że więk-szość „fabryk piwa” stosuje tzw. metodę high gravity. Wy-twarzają mocny piwny „ekstrakt”, który następnie jest roz-cieńczany wodą dla uzyskania odpowiednich parametrów. Często kilka znanych marek piwa danego koncernu, re-klamowanych jako tradycyjne i starannie uwarzone, różni się wyłącznie... ilością dodanej wody, bo pochodzą z tego samego „koncentratu” wytworzonego w masowej skali w jednym zakładzie.

Dlatego coraz więcej browarów regionalnych stawia na piwa naprawdę naturalne i tradycyjne. Nie stać ich na kon-kurowanie z gigantami w kwestii nakładów na reklamę, ani na ograniczanie kosztów produkcji. Mogą za to bez wielkich kosztów zadbać o jakość produktów – często zresztą wystar-czy podkreślanie tych walorów, które ich wyroby posiadają od dawna. – „Nasze piwa mają po prostu inny smak niż te produkowane przez molochy. »Właśnie tak kiedyś smakowało piwo« – przekonują mnie ludzie, których spotykam na różnego rodzaju piwnych imprezach” – wyjaśnia p. Jagiełło.

Od niedawna szybko rośnie liczba małych producentów, którzy poszerzają ofertę o piwa naturalne: niepasteryzowane, dłużej leżakujące itp. Choć są to zakłady nowoczesne, o nie-długiej nieraz historii, to celowo stawiają na tradycję. Piwa

FOT.

KON

RAD

MAL

EC

22 23

niepasteryzowane oferują browary z Grudziądza, Ciechano-wa i Bielkówka (Amber), a ich sukcesy w tej kwestii skłoni-ły do naśladownictwa nawet browar w Sierpcu, należący do wielkiego koncernu Carlsberg.

Podobnie dzieje się w przypadku innych wyrobów. Aby zaoferować produkt naprawdę dobry, mniejsze firmy są w stanie nieco poczekać, bez sztucznego przyspieszania biegu wydarzeń. – „Proces powstawania tradycyjnych wędlin składa się z wielu etapów i wymaga długiego czasu” – potwier-dza pani Czesława. W jej zakładzie za dodatki wystarczą sól i naturalne przyprawy. Różnica w smaku i jakości wyrobów zależna jest od wysiłku producenta także w przypadku wyro-bów piekarskich. – „Nasz zakład nie ma linii technologicznych: wszystko robione jest ręcznie, dlatego może być dopieszczane. Pieczywo przechodzi przez liczne fazy. W wielkich zakładach robi się »betonowe«, tęgie – jak mawiają piekarze – ciasto. Po-tem się je puszcza w maszynę – i mamy czterdzieści tysięcy bu-łek” – tłumaczy różnicę Urszula Krębuszewska.

Trzeba jednak podkreślić, że u porządnych producen-tów przywiązanie do „odwiecznych” sposobów produkcji w żadnym wypadku nie łączy się lekceważeniem współcze-snych wymogów np. higienicznych. Nie powinniśmy mylić nowoczesności z jakością. – „Nasze wyroby produkowane są metodami tradycyjnymi, nawet maszyny pochodzą z lat . – informuje prezes „Rospudy”. – Ale równocześnie wprowadzi-liśmy też HACCP, nowoczesny system kontroli bezpieczeństwa żywności. Do produkowania wyrobów spełniających najwyższe wymagania wcale nie potrzeba najnowszych linii technologicz-nych” – przekonuje.

Również w Markowej dobrze wiedzą, w jakich kwestiach liczy się tradycja, a gdzie istotna jest nowoczesność. Pani Cze-sława mówi: „W ostatnich latach nasz zakład został zmoderni-zowany, dostosowany do wymogów Unii Europejskiej. Nie dano nam żadnego okresu przejściowego – mieliśmy rok na wszystkie zmiany. Modernizacja oznaczała praktycznie zburzenie całego zakładu. Ale teraz patrzymy na to inaczej. Dzięki tym zmianom nieporównywalnie łatwiej zachować np. higienę, kiedy cały za-kład jest w płytkach”.

Arki ginących smaków

Niewielkie firmy miewają też zupełnie inne podejście w kwestii tego, co będą produkować. Zamiast na siłę wymy-ślać nowe, egzotyczne smaki dla zblazowanych konsumentów lub stylizować swoje produkty na staropolskie, często po pro-stu odwołują się do lokalnych doświadczeń. – „Przepis na je-den z naszych wyrobów, pieczoną kiełbasę w słoiczku, wzięliśmy od mojej babci. Cieszy się popularnością także wśród tych, któ-rzy podobnych przysmaków już nie poznali. Niby prosta rzecz, ale zaginęła w masowej produkcji” – zauważa pani Fołta.

Dzięki niewielkim producentom wracają na rynek także zapomniane surowce. Przykładem może być rodzinna, spe-cjalizująca się w przetwórstwie runa leśnego firma Fungo-pol, która siedzibę ma w Kinicach (dawne woj. bydgoskie). Wytwarza ona powidła z mirabelek, mus z owoców czarnego bzu czy konfitury z rokitnika. Gdyby nie tacy przedsiębior-cy, duża część naszego dziedzictwa kulinarnego w ogóle przepadłaby lub została sprowadzona do roli całkiem ni-szowych ciekawostek.

Szukanie własnego miejsca na rynku może odbywać się właśnie poprzez wzbogacanie oferty o rodzaje produk-tów, którymi giganci raczej rzadko się interesują. Mogą to być np. produkty adresowane do konsumentów pragnących dbać o środowisko i świadomych, że słowo „ekologiczny” na etykiecie zazwyczaj niewiele znaczy. Wspomniany Bro-war Jagiełło jest producentem „Origo” – jedynego w Polsce piwa autentycznie ekologicznego, warzonego wyłącznie ze składników powstających w uprawach nieszkodliwych dla środowiska. – „Certyfikowane surowce ekologiczne na razie sprowadzamy z Niemiec (w Polsce nie można ich dostać), je-steśmy rozliczani ze sposobów produkcji” – mówi Tomasz Ja-giełło. Produkty jego firmy znalazły miłośników wśród tych, do których przemawia hasło reklamowe, mówiące, że „Origo” to „jedna z nielicznych naturalnych przyjemności w świecie zmodyfikowanym do granic absurdu”.

Mały może lepiej

Stosowanie dobrych, sprawdzonych metod spotykane jest głównie w niewielkich firmach. Dzieje się tak nie tylko dlatego, że w ten sposób próbują one znaleźć dla siebie ni-szę na rynku. Po prostu w dużych zakładach, nawet w dobie komputerów, nie da się wszystkiego tak dokładnie dopilno-wać. – „W naszej firmie pracują: mąż, ja, córka z zięciem, syn, dzieci brata, kuzyn... najbliższa rodzina. Zresztą inaczej by to nie funkcjonowało! W przypadku syna, córki, zięcia wie się, czego można wymagać i na co liczyć. Podstawą jest tu zaufa-nie, bo tradycyjne wyroby wymagają ogromnej uwagi. Masowo produkowana żywność powstaje w łatwy sposób: dosypuje się »prochów« i zawsze coś tam wyjdzie” – mówi współwłaściciel-ka markowskiej masarni.

Niewielka jest także spółdzielnia z Filipowa. – „Jesteśmy najmniejszą spółdzielnią w województwie. Mamy człon-ków – dostawców mleka, zatrudniamy średnio osób (zimą mniej). Wytwarzamy ton serów i ton masła rocznie” – informuje Edward Grzędziński. Dla porównania: najwięk-si producenci żółtego sera wytwarzają go dwudziestokrot-nie więcej.

Warto jednak podkreślić, że nie we wszystkich nie-co większych firmach zaginął etos producenta dobrej i smacznej żywności. Dobrym przykładem może być Zbigniew Grycan, kiedyś twórca potęgi „Zielonej Budki”, obecnie sprzedający lody pod własnym nazwiskiem. Gdy inwestor, któremu sprzedał znaczną część udziałów w po-przednim przedsiębiorstwie, zaczął całą energię wkładać w marketing i wsłuchiwanie się w oczekiwania rynku, zamiast trzymać się „zasad sztuki”, w Grycanie coś pękło. Mógł wieść dostatnie życie rentiera, lecz zaryzykował i zaczął produkcję takich lodów, jakie pamiętał z dzieciństwa. Tłumaczył, że jego ideałem jest robienie lodowych przysmaków metodą rzemieślniczą, na podstawie rodzinnych doświadczeń sięga-jących dziesiątek lat wstecz. Ryzyko się opłaciło.

Smak tradycji – i sukcesu

W niektórych krajach tradycyjna żywność ma nawet udziału w rynku. Oznacza to, iż żyją z niej tysiące niewielkich przedsiębiorstw, zakładów rzemieślniczych

22 23

i gospodarstw rolnych. Dlatego, według specjalistów, także w Polsce ten sektor ma przed sobą przyszłość.

Obecnie jednak ich działalność nie jest łatwym kawał-kiem chleba. Konsumenci, „zdemoralizowani” przez hiper-markety, nie zawsze są gotowi płacić więcej za porządne produkty. Zresztą podejrzliwość budzi wszystko, co nie jest „markowe”, czyli reklamowane. – „Zwłaszcza młode pokole-nie, wychowane na piwach wielkich producentów, jest raczej sceptyczne wobec takich browarów, jak nasz. Ale jednocześnie coraz więcej osób lubi próbować, szukać czegoś innego niż to, co »opatrzone« w telewizji. Niestety, w wielu przypadkach autosu-gestia jest wciąż bardzo silna, sięgają odruchowo po to, co znają” – mówi Tomasz Jagiełło.

Dochodzą do tego problemy z brakiem środków na in-westycje i promocję czy konieczność samodzielnego dotarcia do potencjalnych klientów – ciągle bardzo brakuje sklepów z żywnością tradycyjną i regionalną, w przeciwieństwie do sprzedających tzw. zdrową żywność czy orientalnych. Nierzadkie są też perturbacje w kwestii sprostania unij-nym i polskim wymogom biurokratycznym. Producenci chłamu mają łatwiejsze życie. Ale wytwórcy porządnej żywności nie chcą ich naśladować.

Tym bardziej, że coraz więcej klientów zaczyna doce-niać dobre jedzenie. – „Jesteśmy na rynku już prawie lat, ale trzeba było piętnastu, by żmudna, uczciwa praca zapro-centowała i żeby o nas usłyszano. Przez te lata chuchaliśmy i dmuchaliśmy na nasze produkty i nigdy nie zmieniliśmy tradycyjnych receptur, bo zysk nie był dla nas najważniej-szy. I ostatecznie takie podejście się opłaciło się, bo w końcu to doceniono” – mówi Czesława Fołta. Coraz więcej ludzi kupuje jakościową żywność, nawet jeśli jest ona nieco droższa – i nie chodzi tu tylko o bogatych snobów, któ-rzy podkreślają swój status kupując elitarne produkty. – „Nasi klienci są bardzo zróżnicowani, należą do dosłownie wszystkich możliwych warstw społecznych. Ale są to przede wszystkim »zwykli ludzie«, którzy po prostu poszukują po-rządnego, normalnego jedzenia” – mówi p. Krębuszewska. I dodaje: Wybredny, świadomy klient który wie, czego chce – takich jest coraz więcej”.

Nie znaczy to, że tradycyjni producenci bezczynnie cze-kają, aż konsumenci ich zauważą. Ci najbardziej prężni po-magają swojemu sukcesowi: jeżdżą na konkursy i festiwale, zakładają dopracowane strony internetowe, próbują docierać do nabywców spoza najbliższej okolicy. Produkty spółdziel-ni z Filipowa, choć jest niewielka, od dłuższego czasu można nabyć także w innych regionach Polski, m.in. Wielkopolsce czy Małopolsce, gdzie dostarczane są jednym z trzech samo-chodów-chłodni. – „Rynek produktów tradycyjnych zaczął się powoli rozwijać, wracają one do łask. Dlatego zaczęliśmy do-wozić nasze wyroby m.in. do Warszawy i Gliwic” – wyjaśnia jej prezes.

Stawianie na jakość zaczyna procentować także w przy-padku rodziny Jagiełłów. – „Otwarty przez nas niedawno sklep internetowy cieszy się sporym powodzeniem, choć nie to-warzyszyła mu żadna reklama” – z nieskrywaną radością in-formuje pan Tomasz. Jednocześnie wyjaśnia, że jego przed-siębiorstwo zamierza stawiać na miejscowych odbiorców, zamiast porywać się na konkurencję z gigantami. – „Chce-my umacniać się na rynku lokalnym, w promieniu stu kilome-

trów od zakładu. Ciężko jest walczyć z dużymi firmami, ale pielęgnujemy to nasze piwo i staramy się, żeby było dostępne dla klienta” – mówi.

Odnalezienie się na rynku ułatwia także coś, co we współczesnym biznesie jest raczej rzadkie. Chodzi o współ-pracę z tymi, którzy mogliby się wydawać najgroźniej-szymi konkurentami. W Markowej, liczącej ok. , tys. mieszkańców, oprócz zakładu rodziny Fołtów istnieją jeszcze trzy masarnie. – „Kolegujemy się z nimi, wspieramy – także dlatego, że wiemy, iż bez tego nie mamy szans zajść daleko – mówi Czesława Fołta. – W r. produkowana przez nas kiełbasa markowska otrzymała Złotą Perłę za naj-lepszy polski produkt tradycyjny, mamy na swoim koncie tak-że liczne inne dyplomy. Nasi koledzy dużo na tym zyskali, bo my zawsze promowaliśmy pewien lokalny produkt, a nie tylko samych siebie”.

Sposobem na przetrwanie konkurencji z polskimi i za-granicznymi koncernami jest także integracja środowiska producentów wyrobów tradycyjnych i regionalnych, moż-liwa dzięki najbardziej świadomym wytwórcom. – „My zawsze byliśmy z tych, którzy chcą iść do przodu, inicjować nowe pomysły – mówi Fołta. – Pewnego razu zebrało się wielu drobnych producentów i pojechaliśmy do Warszawy. Grupa szaleńców” – śmieje się pani Czesława. Tak powsta-ła Polska Izba Produktu Regionalnego, która na bardzo różne sposoby wspiera rodzimych producentów dobrych wyrobów.

Smaki z tej ziemi

Kolejnym ze sposobów na znalezienie nowych odbiorców jest rejestrowanie w ministerstwie rolnictwa, a czasem także bezpośrednio w Unii Europejskiej, produktów i sposobów ich wytwarzania, charakterystycznych dla danej okolicy.

Takie starania podjęli m.in. producenci z Podkarpa-cia. – „Wniosek o zarejestrowanie przysmaków z Markowej, by mogła je wytwarzać tylko grupa producencka, stworzona przez lokalnych masarzy, leży obecnie w Podkarpackim Urzę-dzie Marszałkowskim. Koledzy z pozostałych zakładów na po-czątku nie byli przekonani do tego pomysłu. »Ale po co?« – py-tali. W końcu jednak zrozumieli, że o produkcie ludzie muszą mówić” – opowiada masarka z Markowej. O tym sposobie na promocję pomyślano także w „Rospudzie”. – „Produko-wane przez nas »Masło tradycyjne z Filipowa« zostało wpisa-ne na ministerialną listę produktów tradycyjnych już w r. Nasze sery, podlaski i gouda, także znajdują się na tej liście” – informuje prezes spółdzielni, który traktuje to jako rodzaj wizytówki firmy.

Choć dobre produkty bronią się same, orężem produ-centów takich jak ci z Żywca, Filipowa czy Markowej, jest także to, że są one „nasze”, czego nie można powiedzieć o globalnych markach. Pozwala to dotrzeć do patriotycz-nie nastawionej części klienteli. Daje także mniej wy-mierne korzyści. – „Mamy swoją tożsamość. Dzięki naszym wyrobom ktoś o Markowej usłyszał” – z dumą ogłasza pani Czesława.

ichał ow

24 25

Browar Amber należy do najnowocześniejszych i najbardziej prężnych małych browarów w Polsce. Otrzymujecie sporo na-gród za swoje produkty, posiadacie prestiżową rekomendację organizacji Slow Food dla Piwa Żywe. Jak osiąga się taki sukces będąc niewielką firmą?

S. P.: Właściciele browaru postawili na stopniowy rozwój, oparty na kilku podstawach: budujemy nowoczesny browar i stale go uzupełniamy o nowe urządzenia, ale metody i skład-niki używane w produkcji pozostają tradycyjne. To gwarantuje wysoką jakość i stabilną produkcję przy jednoczesnym odróż-nieniu od oferty masowych koncernów piwowarskich. Żeby się jednak wyróżnić w umysłach konsumentów, nawet najlepsze produkty musi wspomagać odpowiednia strategia marketin-gowa. Zatem sukces jest de facto syntezą jakości produktu oraz jego opakowania, dystrybucji, promocji. To działa, dlatego reali-zujemy postawione przez siebie cele, co dodatkowo motywuje.

Dobrze idzie wam na rynku krajowym, ale jesteście dostępni również poza granicami Polski. Jak polskie produkty tradycyjne odbierane są na Zachodzie?

S. P.: Od wielu lat coraz silniejsze jest tam zainteresowa-nie poznawaniem i odkrywaniem regionów, krajobrazów oraz kontekstu kulturowego. Ważnym elementem kultury jest również kuchnia, oparta na regionalnych uprawach, ho-dowlach, produktach. Tradycyjna żywność staje się docenia-nym elementem wywoływania „apetytu na region”. A polskie regiony mają wspaniałe konteksty kulinarne, które coraz le-piej potrafimy wykorzystywać.

Okazuje się, że najlepsze dla nas są rynki dojrzałe – tam, gdzie ludzie mają czas i pieniądze, by zaspokajać wyższe po-trzeby. To dlatego nasz Koźlak odniósł taki sukces w Danii, gdzie jest w dziesiątce najlepiej sprzedających się piw impor-towanych. Duńczycy, mimo że mają ogromne tradycje piwo-warskie i własne marki, znane na całym świecie, odkrywają również inne smaki, korzystając z ogromnych możliwości po-znawania i doznań.

Należycie m.in. do Stowarzyszenia Turystycznego Kaszuby czy Pomorskiego Klubu Dobrej Marki. W jaki sposób wpisuje się to w koncepcję działania browaru?

S. P.: Staramy się promować nie tylko markę browaru, ale i cały region. Tradycyjne metody produkcji i stawianie na ja-kość produktu idą w parze z przywracaniem lokalnych tradycji

i wyróżnianie tym nie tylko marki, ale i samego Gdańska. Są to m.in. takie akcje, jak kopia dawnego kufla gdańskiego, powo-łanie Kapituły Kufla (wręczanie co roku najbardziej znanym i pogodnym gdańszczanom numerowanych kopii kufla w naj-starszej piwiarni gdańskich patrycjuszy – Dworze Artusa) czy zlecenie napisania książki „X wieków piwa w Gdańsku”. To tyl-ko niektóre z naszych inicjatyw promujących region.

Nasz browar położony jest na styku Kaszub, Kociewia, Żuław i Trójmiasta – czterech najważniejszych subregionów województwa pomorskiego. Jesteśmy częścią tego wspaniałe-go regionu, stąd pochodzimy, tutaj pracujemy i żyjemy. I chce-my, żeby nasze miejsce było dobrze postrzegane. To wynika z naturalnego pragnienia poczucia dumy ze swojego regionu, z jego najlepszych produktów, także turystycznych i żywno-ściowych. Stąd nasza aktywność w inicjatywach służących synergii działań tworzących regionalne wartości, stąd czynny udział w działaniach promocyjnych, ale i integracyjnych, lo-gistycznych, dystrybucyjnych i innych. Regionalne stowarzy-szenia tworzą ludzie podobni do nas – aktywni pasjonaci.

Szczególnie w ramach współpracy członków Pomorskiego Klubu Dobrej Marki możecie pochwalić się sukcesami.

S. P.: Kiedy cztery lata temu zrzeszyliśmy się, tworząc Po-morski Klub Dobrej Marki, przyświecał nam jeden cel: pro-mocja produktów lokalnych, konkretnych, wytwarzanych na miejscu, takich jak wędliny, miód, pieczywo czy piwo. Nie mogliśmy oprzeć się wrażeniu, że nigdy wcześniej na taką skalę nie zdarzało się, by tradycyjna żywność wypierana była przez produkty obce naszej kulturze. Co więcej, często okazy-wało się, że ludzie „tutejsi” wstydzą się naszego dziedzictwa, a tymczasem mamy się czym pochwalić!

Dlatego założyliśmy PKDM, który zrzesza Browar „Amber”, Zakłady Mięsne „Nowak”, GS Żukowo, Piekarnię Mielnik, Ho-tel i Piekarnię-Cukiernię „Szydłowski”, Nata Lonza, Eurofoods Kartuzy (producenta słynnego kartuskiego ogórka), DaGoMa (najstarsza gdańska firma spożywcza, działająca od r.!) oraz Spółdzielnię Mleczarską „Maćkowy”. Razem chcemy poka-zać, co to znaczy żywność z Pomorza. Naszą ideę wyraża logo: Żywność z Pomorza, czyli symboliczny koszyk z najlepszymi pomorskimi produktami. Wiele osób pyta, co właściwie ozna-cza „pomorska żywność”? Żywność naszego regionu porównał-bym do stołu wspartego na czterech nogach, a każda z nich jest nieco inna: kaszubska, kociewska, żuławska i gdańska.

Tradycyjniei nowocześnie

– ze Sławomirem Pahlke,

rozmawia Barbara Surmacz-Dobrowolska

dyrektorem marketingu Browaru Amber oraz przewodniczącym Pomorskiego Klubu Dobrej Marki

24 25

Pod wspólnym logo uczestniczyliśmy w wielu wydarze-niach. Co roku razem wystawiamy się na Koźlakach Biel-kowskich w Bielkówku, przeprowadziliśmy wspólną promo-cję w sieci handlowej BOMI pod hasłem „Czy znasz swoje produkty?”, zbiorczo uczestniczymy w wielu regionalnych fe-stynach. Wspólnie próbujemy też zorganizować dystrybucję towarów, uczymy się od siebie nawzajem, wymieniamy do-świadczeniami. Wspólnie też promujemy się na ogólnopol-skich i zagranicznych targach. Na przykład dwa razy braliśmy udział w Grüne Woche w Berlinie (w i r.), gdzie pokazali się producenci żywności z całego świata.

Jaka jest zatem recepta na budowę marki lokalnej – jak ją pro-mować w Polsce i na świecie, na co na pewno należy postawić?

S. P.: Przede wszystkim współpracować – przemyśleć i przygotować strategię, podzielić pracę, zdobyć środki i dzia-łać. Wykorzystać rzeczywiście unikalne atrybuty i na nich bu-dować wyróżniający się wizerunek. Najlepiej, gdy kraje mają regiony różniące się między sobą – sprzyja to ciekawszym do-znaniom, czego przykładem mogą być Włochy: Parma – ser, szynka; Toskania – wina, oliwa; Piemont – trufla, spumante... Można by wymieniać długo. Polska kojarzy się z krajem czy-stym ekologicznie i z dobrymi produktami – czas, by teraz poszczególne regiony zaczęły się odróżniać smakiem. To kwe-stia konkurencji, ale również nasz wspólny interes.

Marka to wyróżnik, stabilność, wyższa marża. Przykła-dem może być unijny program certyfikatów, zapewniający prawną ochronę produktów regionalnych i tradycyjnych – nikt poza regionem nie może wprowadzać produktów po-wołując się na niego czy jego tradycje. A zatem tworząc marki oparte na tradycyjnych produktach możemy zbudować sta-bilny, chroniony prawem biznes, tworzący wyższą jakość ży-cia mieszkańcom regionu, ale i konsumentom. Proste, praw-da? Ale trzeba dojrzeć do takiej współpracy.

Tak wygląda to ze strony producentów. Ale na tradycyjne pro-dukty musi być popyt. Jaki jest Pana zdaniem stan świadomości konsumentów sięgających po produkty wytwarzane metodami tradycyjnymi?

S. P.: Jest coraz większe zapotrzebowanie na takie wyro-by. Wzorce trafiają do nas dzięki otwartości zarówno granic, jak i wirtualnej rzeczywistości – Internet umożliwia dostęp do informacji, wpływa też na świadomość i wizerunek. Ważne jest również to, że coraz więcej zarabiamy, zatem i potrzeby są coraz wyższe. Oczywiście zawsze będzie tak, że część potrzeb zaspokajać będą sklepy dyskontowe – nie wszystkich stać na droższe produkty tradycyjne. Z drugiej strony, większość z nas, nawet tych lepiej zarabiających, jest typową hybrydą. Na co dzień jesteśmy bardziej „fastfoodowi”, czas nas goni, więc wy-bieramy produkty, które możemy szybko przygotować i szyb-ko spożyć. Ale koniec tygodnia to czas odprężenia, ucieczki od codzienności. Wtedy jedziemy do delikatesów, delektujemy się „zwiedzaniem” półek sklepowych, wybieraniem produktów określonej kultury, następnie wracamy do domu i oddajemy się kulinarnej celebracji. Coraz większa popularność kanału Kuchnia.tv i osób prowadzących programy kulinarne, ugina-jące się w księgarniach półki z książkami o kuchniach świata

– wszystko to świadczy o ogromnym zapotrzebowaniu, może nawet modzie na dbałość o świat emocji związanych z kuch-nią, ale i z regionami.

Problemem w Polsce jest natomiast m.in. tworzenie pseudokuchni polskiej, dziwactwa w postaci „chłopskiego jadła”, przy zupełnym braku regionalnego wyróżniania i od-różniania, może poza kuchnią i produktami podhalańskimi. W Trójmieście znam trzy restauracje z kuchnią góralską i ani jednej (!) z typowo kaszubskim menu.

Z drugiej strony, potrzeba większej świadomości samorzą-du: promocja regionalnej żywności to nie tylko wspieranie kół gospodyń wiejskich, najczęściej zapraszanych na dożynki lub imprezy „urzędowe”. Tradycyjna żywność może być elemen-tem marki regionu, może być też dla niego ogromnym źró-dłem zysku, dlatego nie może być tak, że urzędnicy odwracają głowę, kiedy regionalni producenci apelują o współpracę...

Jak zatem mali i średni producenci mogą dawać sobie radę z ogromną konkurencją masowej produkcji, która oferuje naj-

częściej produkt tańszy niż ten wytwarzany dzięki tradycyjnym recepturom?

S. P.: Posłużę się przykładem regionu Parmy. Szynka parmeńska i ser parmeński były na początku produkowane w małych gospodarstwach, dzisiaj również w zakładach mię-snych i odpowiednio zakładach mleczarskich, które mimo, iż dysponują najnowocześniejszymi urządzeniami, nadal po-sługują się tradycyjnymi surowcami (tylko z regionu) i me-todami prawnie chronionymi. A na tych dwóch markach region generuje obrót blisko dwa miliardy euro rocznie (!), oprócz tego posiadając kilkanaście innych znanych marek. Dodam, że region Parmy jest zbliżony pod względem liczby mieszkańców i powierzchni do województwa pomorskiego.

Na koniec proszę o parę słów o planach na przyszłość zarówno Browaru Amber, jak i Pomorskiego Klubu Dobrej Marki.

S. P.: Kontynuujemy lokalną współpracę, teraz już na szer-szą skalę: z urzędem marszałkowskim, mediami, ale i z kołami gospodyń wiejskich – mam ogromny szacunek do nich, bo dzięki nim przetrwały unikalne przepisy i zwyczaje. Trzeba tylko te produkty umiejętnie wykorzystać w budowie regional-nej marki, zapewnić ich dostępność (na półkach sklepowych, w gastronomii), odpowiednio opakować i zadbać o promocję. I właśnie takie zadania realizujemy, a efektem współpracy są wspólne promocje: w regionie („Czy znasz swoje produkty?”), kraju („Nieznane Kaszuby” w Warszawie) i w Europie (wyjazd na targi Grüne Woche).

Teraz czas na przygotowanie spójnego wizerunku: haseł, sposobów komunikacji, powołanie Kapituły Smaku nadają-cej regionalne oznaczenia produktom, ale i sklepom, loka-lom gastronomicznym, a następnie promocja tych oznaczeń. Innym projektem jest wspólne stoisko regionalne na targach związanych z żywnością, ale i z turystyką, dlatego naszą współpracę rozszerzamy o organizacje turystyczne.

Dziękuję za rozmowę.

Bielkówko, października r.

26 27

Pożywienie stanowi niewątpliwie istotną część kultury człowieka. Niestety, jedzenie zgodne z polską tradycją kulinarną, zgodne z wymaganiami wyrafinowanego słowiańskiego podniebienia, wcale nie jest w naszym kraju rzeczą oczywistą.

Obecnie można zaobserwować dwa nurty w „posilaniu się” przeciętnego Polaka. Z jednej strony, ekspansja fast fo-odów przeniosła na rodzimy grunt styl jedzenia szybkiego, niekoniecznie smacznego i zdrowego. Z drugiej – ogrom-na popularność telewizyjnych programów kulinarnych oraz „lans na gotowanie” spowodowały niewyobrażalny wręcz napływ zagranicznych kulinariów, a co za tym idzie, wypieranie naszej tradycji. Dzisiejszy „trendy-smakosz” ceni kuchnię włoską, francuską, japońską... natomiast polskie kulinaria bardzo często lekceważy. A przecież kuchnia polska dzięki różnorodności regionów obfituje w niezwykłe atrak-cje, nie mniej unikalne niż te z innych części świata.

Warmińskie i mazurskie przysmaki rybne, baby ziemnia-czane, czeburki czy dzyndzałki ze skrzeczkami. Śląski krup-niok, żur, rolady czy gumiklyjzy (kluski z dziurką), do tego modra kapusta, a na deser – drożdżowy kołocz z makiem lub serem. Kuchnia pojezierza kaszubskiego – oparta głównie na tym, co rośnie w lesie, pływa w rzekach i jeziorach, pro-sta i nieco zapomniana, jak większość regionalnych potraw – przywodzi na myśl smak małych racuszków, zwanych ru-chankami, posypanych cukrem-pudrem czy polanych kon-fiturą z żurawin, wszelkiej maści ryb słodkowodnych czy grzybów delikatnie duszonych z odrobiną masła i śmietaną, podawanych na wiejskim chlebie, zakrapianych żurawinową nalewką...

Każdy zakątek Polski jest wyjątkowy. Kuchnia wielko-polska – prosta, skromna, oparta na mące, kaszach i ziem-niakach, potocznie zwanych pyrami, przyrządzanych tam na setki sposobów. Pomorska – to mieszanka przepisów kaszub-skich, kociewskich i gdańskich, takich jak zupa z brukwi na gęsinie, słodka czernina czy bulion ze szprotkami. Podhalań-ska – solidna, sycąca, z kwaśnicą (koniecznie na świńskim ryju), oscypkiem i bryndzą na czele. Kurpiowska – z jedynym w swoim rodzaju miodem pitnym... Można by tak wymie-niać długo.

A chwalić możemy się nie tylko regionalnymi i lokal-nymi potrawami, lecz także konkretnymi produktami: wędlinami, miodem czy choćby pieczywem. Nie bez przy-czyny Polskę nazywa się cywilizacją chleba. Na samą myśl o pajdzie wyjętego prosto z pieca wiejskiego bochna, posma-rowanego masłem zrobionym ze swojskiego mleka, jakie ja-

dałam w dzieciństwie u cioci na bieszczadzkiej wsi, ślinka mi cieknie. Do tego dochodzi jeszcze fascynacja współczesnej gospodyni, egzystującej w mieście, tym, jak wiele produktów (ser, śmietana, serwatka, masło) można było z owego mleka stworzyć – spróbujcie tego z mlekiem kupionym w sklepie!

Powrót polskich smaków

Na szczęście coraz więcej polskich producentów stawia na jakość i tworzy wyroby wedle miejscowych, wyjątkowych receptur. A co szczególnie ważne z punktu widzenia upo-wszechniania naszego dorobku w tej kwestii – władze po-szczególnych regionów stawiają na ich promocję właśnie poprzez kulinarne tradycje.

Nie ograniczają się do odpowiadania na pytanie, czy właściwie wypromowany produkt może stać się symbolem regionu w Europie oraz atrakcją przyciągającą kulinarnych turystów. To sprawdzili już nasi zachodni sąsiedzi, by przy-toczyć choćby przykład parmeńskiej szynki czy francuskich win. Produkt regionalny to po prostu doskonała wizytówka. Dlatego nie tylko władze miast, ale i najrozmaitszych stowa-rzyszeń, Izb Rzemieślniczych, Gminnych Ośrodków Kultury, a także przedstawiciele Polskiej Izby Produktu Regionalnego i Lokalnego czy nawet Ministerstwa Rolnictwa, coraz częściej spotykają się, by wspólnie analizować problemy i sukcesy polskiego rynku produktów regionalnych oraz planować jego rozwój na skalę europejską.

Świadomość tego, jak cennym skarbem są charaktery-styczne dla regionu przysmaki, mają m.in. włodarze Mało-polski. – „Podejmujemy różne działania informacyjne o na-szych produktach regionalnych, np. piszemy o nich w mate-riałach dodawanych do gazet. Nie możemy promować samych producentów; często są oni osobami fizycznymi, bądź stowarzy-szeniami, a ich zgodnie z prawem nie możemy wspierać. Ale większość naszych produktów łatwo skojarzyć z ich wytwórca-mi, a więc to też forma ich promocji” – mówi Anna Świątek z departamentu środowiska i rozwoju wsi Małopolskiego Urzędu Marszałkowskiego. – „Nie tworzymy osobnego pro-duktu turystyki kulinarnej – staramy się do tego podchodzić bardziej kompleksowo, tzn. łączyć np. turystykę aktywną z ku-linarną: »jesteście tu, pochodziliście, spróbujcie teraz naszych smakołyków!«. To dodatkowy atut” – mówi Szymon Gatlik z biura promocji wspomnianego urzędu. Dodaje, że nie chodzi tylko o kwestie gospodarcze: „Kładziemy nacisk na kształtowanie tożsamości regionu – chcemy, żeby ludzie byli dumni z tego, że są Małopolanami i ze swoich tradycyjnych wyrobów, by pielęgnowali tradycje ich wytwarzania. Z tego

SmakówRzeczpospolita

Barbara Surmacz-Dobrowolska

26 27

też powodu stworzyliśmy Małopolski Festiwal Smaku – w r. odbył się on po raz trzeci, w sześciu turach, i wzięło w nim łącznie udział tys. osób. Chcemy z tym projektem jeździć do ludzi, a nie zmuszać ich do przyjeżdżania do nas”.

Podstawowym problemem nie jest bowiem promocja naszej kuchni regionalnej za granicą. Zachodni konsument od dawna docenia choćby polski chleb czy wędliny. Kluczo-wą kwestią jest świadomość rodzimego klienta. Dla niego bowiem bardzo często nie ma większego znaczenia, czy będąc na Pomorzu czy w górach, w restauracji z tzw. swoj-skim jadłem, otrzymuje produkt autentycznie regionalny, czy tę samą wersję pierogów, kwaśnicy lub żuru, jak Polska długa i szeroka.

Otwórzcie oczy i... usta

I tu pojawia się zadanie dla inicjatyw, które otworzą kon-sumentom oczy na faktyczne kulinarne zróżnicowanie regio-nów. Wymieńmy choć kilka z nich. To „Inwazja krupnioka na stolicę”, podczas której regionalni rzeźnicy i wędliniarze po-kazali Śląsk od innej strony niż górnictwo i przemysł. To „na-jazd” Kaszubów na Warszawę, zorganizowany przez członków Pomorskiego Klubu Dobrej Marki. To coroczny, wspierający śląskich wytwórców Jarmark Produktów Tradycyjnych, wień-czony wojewódzkim finałem konkursu „Nasze Kulinarne Dziedzictwo”. To Gala Produktów Regionalnych i Tradycyj-nych, organizowana w ramach Międzynarodowych Targów Poznańskich, podczas której nie tylko poznaniacy mogą skosztować miejscowych specjałów. To uroczystości „Palmy Kurpiowskiej”, organizowane co roku w niedzielę palmową, z królującymi na nich miodami. To wreszcie „Festiwal Sma-ku” w Grucznie, prezentujący bogactwo kuchni i kulturę stołu, a także rękodzieło województwa kujawsko-pomorskiego, czę-ści Borów Tucholskich, Pojezierza Brodnickiego i Chełmiń-skiego, Krajny, Kujaw, w tym Doliny Dolnej Wisły.

W imprezach, których motywem przewodnim jest dzie-dzictwo kulinarne, biorą udział zarówno gospodynie do-mowe, drobni wytwórcy tradycyjnymi metodami, a także część wiodących producentów spożywczych danego regionu. Prezentowane są najczęściej dania i przetwory, które trud-no znaleźć w książkach kucharskich, a jeszcze trudniej – na sklepowych półkach. Przyznawane w ramach takich imprez

wyróżnienia są dla poszukującego konsumenta bezcenną wskazówką, gdyż gwarantują, że określony produkt lub po-trawa posiadają niepowtarzalne walory smakowe. Często też wystawcy prezentują osiągnięcia nie tylko w dziedzinie ku-linariów i produktów spożywczych, ale również inne formy tradycyjnej aktywności kulturalnej, jak np. podtrzymywanie miejscowych tradycji i zwyczajów.

Wszystkie takie działania mają na celu wzmacnianie tożsamości lokalnej i regionalnej, przyczyniając się jed-nocześnie do tworzenia marki miejsca oraz produktów z niego pochodzących (rękodzieło, sztuka ludowa), popula-ryzowania jego walorów krajobrazowych itp. Mają znaczenie nie tylko dla konsumentów. Są także okazją do wytworzenia

więzi i nawiązania współpracy przez pro-ducentów żywności pochodzących z tego samego zakątka Polski.

Jedzenie o pięknej przeszłości – i przyszłości

Z produktami regionalnymi bardzo często związane są rozmaite historie, a nie-które przygotowywane są wyłącznie na szczególne okazje, jak święta religijne, we-sela czy chrzciny, stanowiąc część ich spe-cjalnej oprawy.

Dobrym przykładem mogą być tu dwie sztandarowe śląskie potrawy regionalne. Pierwszą jest lelowski ciulim, przyrządza-ny na bazie wyrobów wieprzowych i ciasta ziemniaczanego w przeddzień świąt i jada-

ny na śniadanie podczas Bożego Narodzenia i Wielkanocy. Gospodynie wyjmowały go z pieca bezpośrednio przed spo-życiem po powrocie z nabożeństw, nie przygotowując w tym czasie innych gorących potraw – stąd o mieszkańcach Lelowa mówiono „ciulimiorze”. Drugim jest krupniok śląski, którego tradycja spożywania sięga XIX w., kiedy to podczas świniobi-cia roznoszono go po wsi wśród innych darów z mięsa i prze-tworów. Produkt ten podawano także podczas innych okazji, np. poprawin – wówczas gościł on na stołach w czasie obiadu u pana młodego, obok bulionu z wątrobianymi kluskami i ko-tletów wieprzowych.

Takie opowieści o produktach regionalnych dopełnia-ją ich atrakcyjności, szczególnie dla turystów spragnionych kulinarnej wiedzy. Tu naprzeciw promowaniu regionalnej kuchni z pewnością powinna wyjść, i często wychodzi (choć sama wciąż dopiero raczkuje) agroturystyka, dzięki której można zapoznać się z miejscowymi produktami, skosztować ich lub zabrać jako prezent czy swoistą pamiątkę z pobytu. To najłatwiejszy i zarazem najskuteczniejszy sposób upowszech-niania polskich tradycji, szczególnie wśród zagranicznych tu-rystów, którzy poznając ich atrakcyjność przyciągają następ-nie kolejnych gości.

Jedną z osób, dla których regionalne smaki stały się w ten sposób źródłem nie tylko dumy, ale i zarobku, jest Bogusława Sporek z Soblówki (pow. żywiecki), która prowadzi gospo-darstwo agroturystyczne. – „Naszym gościom oprócz serów kozich i owczych (oscypków) proponujemy też jagnięcinę, gęsi-nę, jaja, kury, mleko, swojskie masło, a także tradycyjne potra-

FOT.

BARB

ARA

SURM

ACZ

28 29

wy – kapustę zasmażaną ze skwarkami lub grochem, wodzian-kę (gotuje się wodę, a następnie dorzuca zasmażkę z boczku, jarzyny i miętę z przyprawami i podaje z chlebem) czy kluski z wyprażonej mąki żytniej, z kwaśnym mlekiem i skwarkami” – opowiada.

Specjalizacja w charakterystycznych regionalnych pro-duktach wysokiej jakości jest niewątpliwą szansą dla nie-wielkich wytwórców żywności oraz dla turystyki regio-nalnej. Polska jako kraj rolniczy, posiadający typowo wiejski krajobraz i dzięki znacznemu zróżnicowaniu poszczególnych regionów, jest ciekawa krajoznawczo. Do tego dochodzą nie-zwykłe zabytki, wyjątkowe zwyczaje i obrzędy, lokalne pro-dukty rzemieślnicze oraz właśnie bogate dziedzictwo kulinar-ne. Walory te razem wzięte sprawiają, że Polska staje się coraz

bardziej atrakcyjna dla turystów, zarówno z kraju, jak i ze świata. Z tej przyczyny wypromowanie produktów opar-tych bezpośrednio o lokalne, tradycyjne receptury leży we wspólnym interesie zarówno władz, jak i przedsiębiorców.

Co więcej, powinno stać się to jednym z głównych celów przy tworzeniu wizerunku regionu. Promocja swojskich pro-duktów nie może się jednak ograniczać do ich okresowej eks-pozycji na różnego rodzaju imprezach, ani tym bardziej do dywagacji na panelach i konferencjach. Musi być komplek-sowa i trwać przynajmniej kilka lat, by dany produkt czy po-trawa stały się marką zauważaną nie tylko w Polsce, ale i poza jej granicami. Francuzi czy Włosi budują wizerunek swych produktów nieprzerwanie od kilkudziesięciu lat i dlatego są takimi kulinarnymi potęgami.

Przez żołądek do rozwojuTradycyjne produkty żywnościowe coraz częściej zaczynają być

czymś więcej niż tylko ciekawostką ze „skansenu”. W wielu regio-nach stają się elementem strategii lokalnego rozwoju. Symbolizują przeszłość, tożsamość i lokalne dziedzictwo, a jednocześnie stanowią podstawę działań na rzecz lepszej przyszłości.

Szukając pomysłów na rozwój, często stawia się na to, co orygi-nalne i niepowtarzalne. Prawie wszędzie można wybudować nowe drogi, hotele, hipermarkety, aquaparki czy McDonaldy. Ale nie każ-da okolica ma „to coś”, co odróżnia ją od innych i zapada w pamięć. Regionalne produkty żywnościowe stają się wabikiem na turystów i polepszają kondycję ekonomiczną małych społeczności. Oto kilka ciekawych przykładów:

• Dolina Baryczy, położona na styku województw dolnośląskiego i wiel-kopolskiego, słynie od wieków ze stawów hodowlanych. Pochodzące z nich karpie stanowią ważny składnik miejscowego dziedzictwa kulinarnego. Fundacja Doliny Baryczy stawia na taki scenariusz, w któ-rym tożsamość przyrodnicza i kulturowa nie padałyby ofiarą rozwoju ekonomicz-nego, lecz wspierały się wzajemnie. Dąży zatem do zachowania specyfiki tego obszaru – stawów i związanego z nimi bogactwa przyrody. Służy temu rozwój turystyki, w tym kwalifikowanych jej od-

mian (wędkarstwo, birdwatching – obserwacje rzadkich gatunków ptaków w ich środowisku naturalnym). We wrześniu 2007 r. zorgani-zowano Dni Karpia – cykl imprez promujących ten rodzaj działalności gospodarczej i zarazem formę dziedzictwa kulturowego. W ramach inicjatywy odbyły się wydarzenia masowe („Święto Karpia Milickie-go”), nieco mniejsze (pokaz odłowów rybackich, zawody wędkar-skie, wycieczki przyrodnicze), a także specjalistyczne (sesja poświę-cona związkom gospodarki rybackiej z ochroną przyrody). 29 i 30 września tego roku Dolina Baryczy po raz pierwszy promowała się na poznańskich targach Farma. Wędzony karp z Doliny zdobył tam „Perłę” – najwyższe wyróżnienie dla produktów spożywczych wy-twarzanych metodami tradycyjnymi. Kilkadziesiąt lokalnych restau-racji i gospodarstw aroturystycznych oferuje „karpia milickiego” i inne miejscowe specjały. Więcej informacji: www.barycz.pl

• We wschodniej części Borów Dolnośląskich działa partnerstwo lokalne o nazwie „Wrzosowa Kraina”. Także ono sięga po lokalne tradycje ku-linarne jako jeden ze sposobów podnie-sienia turystycznej atrakcyjności regio-nu i jego promocji. Jest to obszar czysty ekologicznie, pozbawiony większego przemysłu, położony w całości na tere-nie Przemkowskiego Parku Krajobrazo-wego, dominują tu tereny wiejskie i roz-

ległe lasy. Wabikiem na turystów, oprócz walorów przyrody i krajo-brazu, uczyniono właśnie regionalne dziedzictwo kulinarne. Zaczęło się od miodu wrzosowego, który od dawna produkowany jest przez lokalnych pszczelarzy. Od 2000 r. organizowano „Święto Miodu”, które przekształcono w „Święto Miodu i Wina”, gdyż równie bo-gate są tu tradycje winoroślarskie. W 2006 r. stworzono wspólną lokalną markę tradycyjnych produktów i usług, skatalogowano je razem. Wśród nich jest ok. 20 wyrobów żywnościowych, m.in. miód wrzosowy, dżem z pigwy, dojrzewająca kiełbasa z jelenia i nalewka jagodowa. Sporo spośród wyrobów uznanych za miejscowe dzie-dzictwo kulinarne trafiło na ogólnopolską oficjalną Listę Produktów Tradycyjnych, prowadzoną przez Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Wsi. Więcej informacji: www.wrzosowakraina.pl

• Grupa Partnerska „Łączy nas Babia Góra” zrzesza organizacje le-żące w okolicy tego znanego szczytu w Beskidzie Żywieckim. Naturalne ob-ostrzenia dotyczące form gospodaro-wania (park narodowy) oraz żywot-ne dziedzictwo kulturowe sprawiły, że i tutaj szans na rozwój upatruje się w skromnych, lecz wyjątkowych produktach i usługach. Pomysłodaw-cy tego przedsięwzięcia postanowili

wykreować wspólną markę „Łączy nas Babia Góra”. Stosowne certyfikaty i znaki promocyjne dla tradycyjnych wyrobów przy-znawane są w drodze konkursu – dotychczas odbyły się trzy edy-cje. Założono dwa sklepiki oferujące większość produktów-lau-reatów, regularnie organizowane są stoiska podczas rozmaitych imprez kulturalnych itp. Wśród certyfikowanych smakołyków są m.in. balsam karmelitański w miodzie, kołacz zawojski, zupa chrzanowa na serwatce i biały ser wędzony. Więcej informacji: www.gp.babia-gora.pl

28 29

Oryginalność pod ochroną

Trudno jednak mówić o promowaniu regionalnych sma-ków, kiedy na półkach sklepowych w całym kraju możemy znaleźć np. kiełbasę „śląską”, wytwarzaną wedle najrozmait-szych przepisów, jednak z prawdziwym przysmakiem z tego regionu nie mającą wiele wspólnego. W tym momencie jak na dłoni widać problem systemu ochrony kulinarnego dzie-dzictwa, począwszy od producenta, poprzez normy i przepisy (łącznie z egzekwowaniem i karaniem nieuczciwych produ-centów), aż po świadomość konsumenta, który „podrabia-nego” produktu nie kupi, nawet mając alternatywę w po-staci wyrobu tańszego, jednak nie w pełni wartościowego.

Z pomocą przychodzi polityka jakości, prowadzona przez Unię Europejską. Jednym z podstawowych sposobów jej realizacji jest wyróżnianie produktów znakami potwier-dzającymi wysoką jakość i tradycyjną metodę wytwarzania, a także określającymi pochodzenie z konkretnego regionu. W krajach Wspólnoty oznaczenia określające tradycyjność wyrobów funkcjonują już od r. Według przyjętych kry-teriów, produkty regionalne to takie, które wytwarza się tylko w niektórych regionach UE, a ich nazwa i technologia pro-dukcji są prawnie chronione.

Do indywidualizacji produktów służą oznaczenia geo-graficzne – Chronione Oznaczenie Geograficzne i Chroniona Nazwa Pochodzenia. Wskazują one na pochodzenie wy-robów, z których słynie dany region. Produkty tradycyjne mogą ubiegać się o Świadectwo Szczególnego Charakteru, po-twierdzające, że są one Gwarantowaną Tradycyjną Specjalno-ścią. Stanowi to dowód, że specyficzny charakter produktu wynika z tradycji, a on sam posiada cechy, które wyróżniają go spośród innych.

W Polsce wytwórcy regionalnych przysmaków, poza stara-niem się o przyznanie unijnych oznaczeń, mogą również (od grudnia r.) ubiegać się o wpisanie wyrobów na krajową Listę Produktów Tradycyjnych. Jednostką odpowiedzialną za prowadzenie systemu rejestracji produktów regionalnych i tradycyjnych jest Ministerstwo Rolnictwa. Polscy wytwórcy

takich produktów mogą je rejestrować na podstawie ustawy o rejestracji i ochronie nazw, oznaczeń produktów rolnych, środków spożywczych oraz o produktach tradycyjnych. Jest to podstawa do pełnego korzystania z unijnych przepisów ochro-ny produktów, choć same ministerialne listy stanowią wyłącz-nie instrument promocyjny, a nie gwarancję prawnej ochrony danego produktu. Obecnie na Liście Produktów Tradycyjnych jest ponad wyrobów z całego kraju.

To działa!

Sądząc po ilości produktów wyróżnionych wspomniany-mi oznaczeniami, pojawiają się jednak co najmniej dwa po-ważne problemy.

Po pierwsze, wielu producentów wciąż chyba nie dostrze-ga możliwości tego systemu. Niezwykle istotne jest zwłaszcza oznaczenie regionalne, bowiem o ile produkty tradycyjne można wytwarzać pod ich nazwą w całej Europie (przy zachowaniu odpowiedniej receptury), o tyle produkt re-gionalny jest ceniony przede wszystkim z powodu przy-pisania do konkretnego miejsca, w którym powstał. Drugi problem polega na tym, że nie tak łatwo znaleźć się na wspo-mnianych listach, co niewątpliwie odstrasza wielu chętnych. Należy przede wszystkim udowodnić za pomocą starych do-kumentów i receptur pochodzenie oraz wyjątkowość danego wyrobu. Co więcej, produkt musi być typowy dla regionu od minimum kilkudziesięciu lat.

Mimo wszystko, nie ma wątpliwości, że warto starać się o taki wpis, nie tylko ze względów „patentowych”. Dobrym przykładem są tu Włochy i Grecja: po otrzymaniu certyfika-tów, cena serów feta czy parmigiano-reggiano znacznie wzro-sła – podobnie jak zainteresowanie tymi produktami.

Warto podkreślić, że wielu polskich producentów spraw-nie zabrało się do korzystania z atutu, jakim jest charaktery-styczna kuchnia ich małej ojczyzny. Dobrym i godnym naśla-dowania przykładem jest akcja prowadzona przez Związek Śląskich Rolników z Opola przy wsparciu organizacyjnym i finansowym Funduszu Współpracy, Programu Agro-Smak

FOT.

KON

RAD

MAL

EC

30 31

oraz Urzędu Marszałkowskiego w Opolu. W ramach pro-jektu „Opolskie specjały” przygotowują się do złożenia wnio-sku o rejestrację śląskiego kołocza. Jak informuje Klaudia Kluczniok z ZŚR, „Kołocz ma szansę stać się pierwszym pro-duktem, który Unia Europejska uzna za charakterystyczny dla Śląska. Oznacza to przede wszystkim niebywałą dla niego pro-mocję oraz dużą szansę na dobrą sprzedaż. Europejczycy przy-wiązują wagę do produktów opatrzonych charakterystycznym znaczkiem, bo są one gwarantem jakości. Kupujący wiedzą, że nie mają one konserwantów, tylko upieczone są wedle starych, tradycyjnych metod”.

Uzgodnienie wspólnego przepisu tradycyjnego śląskiego kołocza nie było proste (a jest to warunek rejestracji), bo-wiem każdy cukiernik ma inny sposób wypieku. W dodatku, część z nich długo wahała się, co jest ważniejsze: lepsza promocja i ochrona wyrobu przed podróbkami czy za-chowanie swoich sekretów przed konkurencją. Mimo to, związkowi udało się stworzyć grupę dwunastu producen-tów, przedstawicieli cukierni i piekarni, na co dzień zajmu-jących się wypiekiem kołocza, którzy spotkają się, by wspólnie ustalić etapy produkcji oraz jedną re-cepturę, jaką wpiszą we wniosku. – „Ten etap jest na ukończeniu. Obecnie trwają prace nad stworzeniem dobrowolnych punktów kontroli jakości kołocza dla producentów oraz zbieranie dokumentacji historycz-nej” – mówi p. Klaudia.

Tych, którzy wahają się, czy warto stawiać na re-gionalne przysmaki, być może przekona przykład sera korycińskiego. Smakołyk wytwarzany w ma-lutkiej (ok. mieszkańców) podlaskiej miej-scowości stał się prawdziwym hitem, na którego punkcie oszaleli nawet mieszkańcy stolicy. Stowa-rzyszenie Wytwórców Sera Korycińskiego skupia niemal osób. Mleko do jego produkcji pocho-dzi wyłącznie z gospodarstw stowarzyszonych, w których krowy nie są karmione żadnymi sztucz-nymi paszami, lecz w sposób tradycyjny. Mleko do wyrobu jest niepasteryzowane (więc zdrowsze), a ser dojrzewa w naturalnych warunkach, w spi-żarniach lub piwnicach – rzecz jasna bez dodatku środków chemicznych. – „Wytwarza się go w gospodarstwach domowych, każdy robi to indywidualnie. Swój smak zawdzięcza nie tylko składnikom, ale także temu, że każdy gospodarz czy gospodyni wkłada w to całe serce. Dla produkujących nasz ser nie jest on głównym źródłem utrzymania – każdy ma normal-ne gospodarstwo rolne, niektórzy prowadzą agroturystykę – ale stanowi dodatkowe, ważne źródło dochodu” – opowiada Stani-sława Tanara z Urzędu Gminy Korycin.

Dodaje też, że producenci muszą się zastanowić nad przyszłością swego wyrobu. Mogą np. stworzyć grupę pro-ducencką i jedną, własną serowarnię, co ułatwi utrzymanie kontroli nad jakością, dystrybucję itp. Podkreśla, że gmina traktuje producentów jako swoją wizytówkę i wspiera ich działalność, np. poprzez pomoc w przygotowaniu statutu stowarzyszenia, organizacji wystaw czy spotkań, a ostatnio – w zabiegach o rejestrację produktu. W tej chwili opraco-wywane jest logo. – „Ser udało nam się zarejestrować jako tra-dycyjny w województwie i pracujemy nad jego rejestracją jako produktu regionalnego w Ministerstwie Rolnictwa. To nam da ochronę prawną, bo obecnie wiele osób się pod nas podszywa” – mówi p. Stanisława.

Małe wielkie sprawy

A zatem jesteśmy na dobrej drodze. W połowie maja r. cztery staropolskie miody pitne powinny trafić do grona produktów regionalnych, chronionych przez Unię

Europejską. Wnioski dotyczące rejestracji półtora-ka, dwójniaka, trójniaka i czwórniaka ukazały się już w Dzienniku Urzędowym Komisji Europejskiej. Jeżeli przez miesięcy od daty publikacji nie wpły-nie sprzeciw wobec ich rejestracji, otrzymają znak „Gwarantowana tradycyjna specjalność”. Staropol-skie miody nie są jedynymi produktami, o których rejestrację ubiegają się polscy producenci. Dotych-czas wpłynęło do Brukseli wniosków, jednak unijną ochronę otrzymała na razie tylko bryndza podhalańska, choć blisko rejestracji jest m.in. oscy-pek, rogal świętomarciński i kiełbasa lisiecka.

I oby tak dalej! Jak pisze Jacek Szklarek, prezes Slow Food Polska, we wstępie do polskiego wyda-nia książki Carlo Petriniego „Slow Food. Prawo do smaku”: „Jeżeli Hiszpanom udało się wylansować po-łożoną na uboczu Andaluzję, jeśli Francuzi oczarowali Europę i świat lawendą i prowansalskim pejzażem, je-śli Włosi swym winem, sztuką i architekturą Toskanii przyciągają setki tysięcy turystów, to dlaczego Mało-polska, Podlasie, Roztocze, Kaszuby czy Łemkowszczy-

zna nie miałyby wykorzystać swoich kulinarnych, krajobrazo-wych, historycznych i architektonicznych walorów?”.

arbar urmacz-obrowols

Warto odwiedzić w Internecie:

http://www.produktyregionalne.pl/

http://www.potrawyregionalne.pl

http://www.agro-smak.org.pl/

����������, ���������! ����� � �������������� �����!

����� ������ �����, ����� ������ ������� ��� �� ������ ���� - �������� ����� ����� ��� �������� ����������

������ ��� �������� ���������� �� ������� �����. ����� ��� �� ���! ���-���-��-�� ��� ���� �� ���� �����@��������.���.��

RYS.

UN

IJNE

OZN

ACZE

NIA

PRO

DUKT

ÓW

TRAD

YCYJ

NYC

H I R

EGIO

NAL

NYC

H

30 31

W zamożnych krajach biznes nierzadko wykorzystuje modę na tzw. ekologię. Są jednak i przypadki odwrotne – gdy głębokie proekologiczne przekonania wyznaczają sposób po-stępowania w interesach. Jeśli „zielonym biznesmenom” uda-je się odnieść rynkowy sukces, zyskują podwójnie.

Dobrym przykładem jest otwarty w r. w Londynie pierwszy na świecie pub-restauracja w pełni przyjazny dla środowiska. Co najmniej składników w kuchni „e Duke of Cambridge” stanowią certyfikowane produkty rol-nictwa ekologicznego, tj. powstające bez chemii, w sposób nieszkodliwy dla przyrody itp. Dzięki takiemu podejściu lokal jako całość otrzymał prestiżowy certyfikat organizacji Soil Association, co stanowi ewenement na skalę światową.

Za wszystkim tym nie stoi „niuejdżowa” obsesja na punk-cje zdrowego odżywiania. Geetie Singh, szefowa i współzało-życielka lokalu, śmieje się, że na początku musiała wręcz epa-tować sprzedawanymi tu „mięchem, wódą i fajkami”. Źle ro-zumiano jej pomysłu na biznes, postrzegając restaurację np. jako ortodoksyjnie wegetariańską. Ta modna obecnie knajpa rzeczywiście promuje zdrowe odżywianie, jednak jej filozofia opiera się na głębszej refleksji i zasadach.

Da się je podsumować w kilku słowach-kluczach, jak „bez wyczerpywania zasobów” czy „przy minimalnej emisji gazów cieplarnianych”. Nie wystarczy więc, by podawana w lokalu ryba złowiona była w okolicy wolnej od skażeń – szef kuch-ni upewnia się, czy nie należy do zagrożonego gatunku, nie pochodzi ze zbyt intensywnie eksploatowanego łowiska etc. Zapewne większości klientów wystarczyłaby gwarancja, że ser-wowane jedzenie jest najzdrowsze z możliwych. Jednak wła-ściciele biznesu chcą być w porządku nie tylko wobec nich, ale i środowiska. Dlatego nie ma mowy np. o składnikach trans-portowanych drogą powietrzną, gdyż ten sposób przewożenia towarów w największym stopniu przyczynia się do globalne-go ocieplenia. Jedzenie w „e Duke of Cambridge” ma być świeże, sezonowe i lokalne.

Kryteria ekologiczne stosowane są także przy podejmowa-niu innych decyzji, np. wyborze detergentów do utrzymania lo-kalu w czystości czy marki tamponów dostępnych w toalecie. Pomyślano chyba o wszystkim – nawet stoły i krzesła pochodzą z surowców z odzysku. Prąd generowany jest z energii słonecz-nej, co nie było proste do załatwienia. Oczywiście wiele z tych decyzji przynosi korzyści marketingowe, jednak część wydaje się tylko niezauważalnym dla klientów utrudnianiem sobie ży-cia i zwiększaniem kosztów. Mimo to, taryfa ulgowa zdarza się niezwykle rzadko.

Na tym nie koniec niezwykłego podejścia właścicieli lon-dyńskiego lokalu. Radykalizmowi ekologicznemu towarzyszy radykalizm ekonomiczny i społeczny. Znów ma to konse-kwencje dla praktycznych decyzji. Serwowana herbata musi mieć certyfikat sprawiedliwego handlu (fair trade), gwaran-tujący, że jej producenci nie są wyzyskiwani przez międzyna-

rodowych pośredników. Piwo nie może pochodzić z browaru należącego do wielkiej korporacji. Z zasady preferowane są firmy mniejsze, lokalne. Singh deklaruje, że poza biznesem leżą jej na sercu tak abstrakcyjne dla większości przedsię-biorców wartości, jak zwiększenie dochodów społeczności wiejskich czy wspieranie różnorodności produktów na ryn-ku. Demokratyczne ideały stara się stosować także wobec pra-cowników, którzy są w stanie utrzymać się nawet bez napiw-ków, a wszelkie dane finansowe, łącznie z zarobkami kierow-nictwa, są jawne. – „Włączam zespół w podejmowanie decyzji, poza tym istnieje u nas zakaz nieuprzejmego zwracania się do siebie, co jest powszechną praktyką w restauracjach” – opowiada. Są tego efekty. – „Rotacja personelu jest bardzo niewielka, a ci, którzy odchodzą, często do nas wracają” – mówi Geetie.

Zarzeka się, że nie otwierała pubu z poczucia misji czy marketingowego wyrachowania. Zresztą w tamtych czasach hasło „ekologiczny” wręcz odstraszało niektórych, dlatego nie była chętna, aby się nim posługiwać. Chciała tylko mieć źródło utrzymania zgodne z własnym sumieniem. Tłumaczy, że było dla niej od początku oczywiste, iż jeśli tylko można wybrać bardziej etyczny sposób np. zaopatrywania w energię, należy to zrobić. Nie tyle więc stara się odróżnić od innych lokali, co dziwi się, że inni nie myślą tak, jak ona.

Na pytanie, czy bycie tak zasadniczym nie zrazi części osób do wyznawanych przez nią ideałów – pojawiają się głosy, że w restauracji panuje atmosfera moralnej wyższości – Geetie odpowiada mi: „Biznes powinien świecić przykładem, a nie – bać wychylić się z szeregu, zwłaszcza biorąc pod uwagę polityczną po-tęgę pieniądza. Konieczne jest jednak zachowanie subtelnej rów-nowagi: nie pouczać swoich klientów, ale jednocześnie uświada-miać, co takiego robimy i zachęcać ich, by próbowali podobnie”.

Teraz, gdy ekologiczna żywność ma wśród bogatych Bry-tyjczyków duże wzięcie, „e Duke of Cambridge” nabrał wia-tru w żagle. Oczywiście duża część klientów to bogaci snobi (tym bardziej, że lokal znajduje się w okolicy modnej od kilku lat), dla których ekologia to nowy samochód o napędzie hybry-dowym czy ekskluzywna żywność bez chemii. Nie popadajmy jednak w przesadę. Im więcej miejsc, gdzie wydawane pienią-dze nie napędzają walca globalizacji i nie stymulują niszczenia środowiska, tym lepiej dla wszystkich. Jeśli jednocześnie po-zwalają one utrzymać się idealistom – powinno się je naślado-wać, zamiast szukać dziury w całym.

ndy ox tłum. Anna Zarębsa

Strona pubu: http://www.dukeorganic.co.uk

Andy Cox

Biznesowa gra w zielone

32 33

Pańskie zmagania z Monsanto, czołowym producentem orga-nizmów modyfikowanych genetycznie (GMO), uświadomiły wielu ludziom na całym świecie, jak wiele zagrożeń wiąże się z tą technologią. Dziś jest Pan jednym z symboli ruchu sprzeci-wu wobec modyfikowanych upraw. Proszę opowiedzieć naszym czytelnikom, jak to wszystko się zaczęło.

Percy Schmeiser: GMO pierwszy raz pojawiły się na te-renach zachodniej Kanady w r. Wprowadzono wówczas cztery główne rodzaje modyfikowanych upraw: rzepak, soję, kukurydzę i bawełnę. W tamtym okresie wraz z żoną mieli-śmy za sobą kilkadziesiąt lat pracy nad odmianami rzepaku, które byłyby odporne na różnego rodzaju choroby występu-jące na terenach preriowych.

W r. jedno z moich pól zostało zanieczyszczone ge-netycznie, na drodze krzyżowania, przez odmianę stworzoną przez firmę Mosanto, choć nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, co to było. Niezależnie od tego, wytoczono nam proces o... naruszenie praw patentowych. Zarzucono nam, że uprawia-liśmy genetycznie zmodyfikowany rzepak bez wymaganego pozwolenia. Tymczasem do tamtej pory nigdy nawet nie spotkaliśmy kogokolwiek z Monsanto, nie uczestniczyliśmy w żadnym ze spotkań ludzi mających do czynienia z GMO ani tym bardziej nie kupowaliśmy od nich nasion. Było to więc dla nas ogromnym zaskoczeniem. Myślę zresztą, że w r. bardzo niewiele osób wiedziało cokolwiek o GMO. Organizowano dopiero pierwsze spotkania informacyjne, na które mogli zapisywać się rolnicy zainteresowani nową tech-nologią. Prawie nic nie było wiadomo na temat tego rodzaju upraw – jednak pozew sądowy był faktem...

W sądzie zgodnie z prawdą zeznałem, że nigdy nie kupo-waliśmy ani nie wysiewaliśmy tego typu nasion. Przeciwnie: byliśmy bardzo zaniepokojeni faktem, iż nasze własne upra-wy są zanieczyszczone GMO. Ostatecznie, po dwóch latach, sprawa zawędrowała aż do Sądu Federalnego, który miał rozstrzygnąć ją zgodnie z panującymi przepisami prawa pa-tentowego. Nie wdając się w szczegóły: jednoosobowy skład sędziowski (ławy przysięgłych nie było) orzekł, że nie ma znaczenia, w jaki sposób pole danego rolnika zostało zanie-czyszczone i czy mógł mieć na to wpływ. Skoro w jakikolwiek

sposób dostały się tam zmodyfikowane geny, to plony i zyski z nich należą do koncernu, który ma do tych genów prawa! Prawo do całości naszych zysków ze zbiorów rzepaku w r. przyznano Monsanto... Najgorsze było jednak coś innego: zabroniono nam powtórnego wysiewania nasion, udoskona-lanych przez nas przez prawie pół wieku. To była naprawdę bardzo drastyczna decyzja, która obiegła świat.

Możliwość korzystania z nasion zaoszczędzonych ze zbiorów była od stuleci najbardziej elementarnym prawem osób upra-wiających ziemię...

P. S.: Farmerzy latami pracują nad odmianami najlepiej przystosowanymi do lokalnych warunków klimatycznych i glebowych – i wykorzystują część zbiorów do powtórnych zasiewów. Tymczasem koncerny chcą zmuszać rolników na całym świecie do corocznego zakupu ziaren. To wielki pro-blem nawet dla Kanadyjczyków, a co dopiero dla rolników w krajach Trzeciego Świata... Kiedy korporacje są w stanie dyktować, co możesz siać oraz co i za ile masz kupować, mają nad tobą pełną kontrolę. I o to właśnie chodzi: o kontrolę nad zaopatrzeniem w żywność, począwszy od nasion.

Konsekwencje orzeczenia w mojej sprawie były nastę-pujące: któregoś ranka, każdy rolnik konwencjonalny czy ekologiczny, może zastać swoje gospodarstwo nie tylko za-nieczyszczone wbrew swojej woli, ale ukarany grzywną, we-zwany przed sąd – i stracić prawo do używania własnych na-sion. Dlatego musieliśmy walczyć dalej, poświęcając siedem lat, doprowadzając w końcu do rozpatrzenia naszej sprawy przez Sąd Najwyższy. Uznał on, że prawa patentowe kon-cernu Monsanto do genu, o który toczył się spór, zachowują ważność – i jeśli stanie się on częścią jakiejś wyższej formy życia, przechodzi ona pod jego kontrolę i w jego posiada-nie. Jednocześnie jednak w pewnym sensie zwyciężyłem: nie przyznano firmie ani grosza z żądanych przez nią ogrom-nych kwot (uznano bowiem, że w żaden sposób nie wzbo-gaciłem się na obecności modyfikowanych genów w moich uprawach) i musieliśmy „jedynie” zapłacić koszty sądowe. Uważam to za wysoce niesprawiedliwe. To była sprawa „te-stowa” – Monsanto chciało na moim przykładzie sprawdzić, jak daleko może się posunąć w próbach egzekwowania kon-troli nad farmerami przy użyciu prawa patentowego. Aby tego dokonać, bez wątpienia musieli wydać grubo ponad pół miliona dolarów, co jednak dla tak wielkiego koncernu nie było zbyt wielką kwotą. Moje koszty, choć znacznie mniejsze,

– z Percym Schmeiserem

Opatentującały świat

rozmawia Michał Sobczyk

FOT.

WW

W.P

ERCY

SCHM

EISE

R.CO

M

32 33

były dla mnie ogromnym obciążeniem. Zadziałało więc pra-wo, ale czy działa sprawiedliwość? To już zależy od tego, jak wiele jesteś w stanie wydać na prawników. Podczas jednej ze spraw, Monsanto przeciwko mojemu prawnikowi wystawiło dziewiętnastu swoich...

Wróćmy jednak do samego orzeczenia. Jak już mówiłem, potwierdzono w nim, że koncern posiada prawa własności i kontroli, dotyczące zmodyfikowanego genu. Uznał to za zwycięstwo, jednak myślę, że okaże się to zwycięstwem złud-nym. Skoro bowiem jesteś czegoś właścicielem i sprawujesz nad tym kontrolę, a wprowadzasz to do środowiska, skąd nie możesz tego usunąć, to możesz być pociągnięty do odpowie-dzialności za wszelkie tego konsekwencje. W sądach znajdują się liczne pozwy w tego typu sprawach.

No właśnie. GMO zagrażają przecież nie tylko rolnikom kon-wencjonalnym i ekologicznym, zmieniając charakter ich upraw – mają też bardziej dalekosiężne skutki społeczne i ekologiczne.

P. S.: Mówiliśmy o naruszaniu przez korporacje pra-wa własności, np. w odniesieniu do upraw ekologicznych, zanieczyszczanych przez GMO. Dochodzą do tego także wątpliwości natury etycznej. Problem, który moja żona i ja podnieśliśmy w Sądzie Najwyższym, to sama idea patento-wania życia. Nikt nie powinien mieć do tego prawa, czy bę-dzie to jednostka, czy korporacja. Dochodzą do tego inne zasadnicze wątpliwości związane z GMO, np. kwestia tzw.

Terminator Technology. Nasiona wytwarzane przez rośliny zawierające odpowiednio zmieniony gen są po prostu nie-zdolne do kiełkowania – tak, aby trzeba je było ciągle ku-pować. Proszę sobie jednak wyobrazić, co się dzieje, kiedy takie rośliny krzyżują się z tymi niezmodyfikowanymi, z są-siadujących upraw, i przekazują im swoje geny... Moim zda-niem takie technologie są niczym innym jak zamachem na życie na Ziemi – kwestia GMO staje się w tym przypadku poważnym problemem moralnym.

Są i skutki ekologiczne. Problem stanowić mogą na przy-kład tzw. superchwasty, niezwykle trudne do zwalczenia, gdyż przejęły część cech zmodyfikowanych upraw [np. odporność na herbicydy – przyp. red.]. Rzepak zawierający zmutowany gen stanowi obecnie kosztowną plagę na poboczach dróg, polach golfowych czy cmentarzach. Jednostki oraz całe spo-łeczności lokalne ponoszą wymierne koszty, dlatego znowu pojawia się pytanie: kto powinien być za to odpowiedzialny? Jest wreszcie kwestia skutków GMO dla ludzkiego zdrowia oraz środowiska, w związku np. z dużą ilością chemicznych środków stosowanych w tego typu uprawach (z których plo-ny są mimo tego bardzo często niższe), zanieczyszczających wodę i glebę. Wiele rzeczy po jedenastu latach stosowania tej technologii już wiemy, ale zapewne będzie musiało upłynąć co najmniej drugie tyle, byśmy poznali wszystkie negatywne skutki uboczne.

Na kontynencie północnoamerykańskim pojawił się jakiś czas temu nowy typ roślin modyfikowanych – te wykorzystywane do celów przemysłowych. Przykładem mogą być rośliny energetycz-ne oraz te, które zmodyfikowano w celu wytwarzania substancji wykorzystywanych w medycynie.

P. S.: To obecnie jeden z największych powodów do niepokoju, poza wspomnianą Terminator Technology. Tym bardziej, że firmom farmaceutycznym przyznano prawo do uprawy takich roślin na terenach otwartych, poza wyznaczo-nymi, zamkniętymi obszarami. Mogą się one rozprzestrze-niać z tych upraw, krzyżować z innymi, także tymi, które trafiają potem na talerze Amerykanów i Kanadyjczyków. Ko-mórki tych roślin mogą także zacząć wytwarzać różnego ro-dzaju leki – w efekcie nie możemy być pewni tego, co jemy!

Trzeba przy tym zdawać sobie sprawę, że przy przeno-szeniu genów z jednych organizmów do drugich, nigdy nie przenosi się tylko ich, ale przy okazji także inne, m.in. tak zwane wektory. Ponadto, w przypadku np. rzepaku stosowa-ny jest gen znacznikowy (marker), warunkujący odporność na jeden z antybiotyków. Dlatego też spożywanie produk-tów zawierających rzepak (jak margaryny z dodatkiem ole-ju rzepakowego) lub choćby przebywanie wśród jego upraw w okresie kwitnienia i rozsiewania pyłku, może spowodować, że kiedy zapadniesz na jakąś chorobę i będziesz naprawdę potrzebował antybiotyku, okaże się, że nie daje on absolutnie żadnych efektów, gdyż najzwyczajniej w świecie jesteś na nie-go odporny. Problem ten był źródłem tak dużego niepokoju, że nakazano korporacjom, by w r. zaprzestały korzy-stania z tego rodzaju markerów – niestety, dzięki lobbingowi udało im się przesunąć tę datę na r. Wszystko to niestety nie wyczerpuje tematu zagrożeń związanych z GMO, których jest wiele, wiele więcej.

– z Percym Schmeiserem rozmawia Michał Sobczyk

FOT.A

RIZO

NAR

AIN

MAN

/ A

RIZO

NAR

AIN

MAN

.BLO

GSP

OT.C

OM

/

34 35

Skrzynki napojów gazowanych za 45 dolarów sztuka. Podpalone i porzucone lekko tylko uszkodzone ciężarówki, warte 85 tysięcy dolarów. Dziesiątki milionów dolarów dopłat do benzyny. Tysiące przygotowanych posiłków, nigdy nie zaserwowanych żołnierzom, podczas gdy obywatele krajów Trzeciego Świata, nader nędznie opłacani przez podwykonawców, żywieni są zepsutymi resztkami. Zanieczyszczona woda serwowana oddziałom wojskowym. To tylko kilka z wielu nadużyć popełnionych przez koncern Halliburton/KBR i zależne od niego spółki w Iraku.

Halliburton jest największym zleceniobiorcą w Iraku. Otrzymuje miliardów dolarów dzięki swoim kontraktom, zarówno tym dotyczącym ropy, jak i logistyki wojskowej. Nie jest jedyny. Wojna w Iraku to najbardziej sprywatyzowany konflikt w historii USA i przy jej okazji wiele korporacji uzy-skało dostęp do ogromnych kwot publicznych pieniędzy.

Poniżej została przedstawiona lista największych „speku-lantów wojennych”, nie licząc firmy Halliburton.

Aegis Defense Services

Generalne Biuro Odpowiedzialności (General Accounta-bility Office, GAO) szacuje, że w Iraku operuje ok. tys. osób zatrudnionych przez cywilnych zleceniobiorców zadań mili-tarnych (private military contractors, PMCs). Analitycy spo-dziewają się, że do r. będzie to branża o globalnej skali i obrotach ok. mld dolarów rocznie.

Rosnący udział takich zleceniobiorców w wojnie stwarza nowe problemy na polu bitwy. Jak przedstawia to GAO, jako że

Państwo w służbie koncernów ponadnarodowych

Także ci, którzy z własnej woli zdecydowali się uprawiać odmiany modyfikowane, zazwyczaj nie wychodzą na tym zbyt dobrze...

P. S.: Tu dochodzimy do kolejnego problemu: kwestii kon-strukcji umów, pozwalających przejmować całkowitą kontrolę nad farmerami i ich rodzinami. Na dobrą sprawę wystarczy, że otworzą torbę z produktem Monsanto... Ta firma potrafi egze-kwować swoje prawa. W Kanadzie wynajmuje byłych policjan-tów, którzy wkraczają na pola rolników i pobierają próbki ich upraw, nasiona itp. Nie pytają o zgodę – po prostu idą i robią, co chcą. Jeśli zostaną przyłapani przez farmera, który zagrozi im procesem, słyszy on: „bardzo dobrze, pozwij nas do sądu! Będziemy mogli cię zniszczyć”. W Stanach Zjednoczonych wy-najmowano prywatnych detektywów z Agencji Pinkertona, sła-wetnej jako m.in. rozbijacz ruchu związkowego... Najgorsze, co można zrobić, to podpisać z np. Monsanto umowę – wtedy już mogą bezkarnie wkraczać na twój teren, nie przejmując się two-im pozwoleniem, uzyskują wgląd w twoje rozliczenia z urzędem skarbowym, dokumentację twojego gospodarstwa...

Ich arogancja nie zna granic – wykorzystują np. sąsiedzkie spory. Farmerzy są zachęcani do składania donosów w przy-padku, gdyby mieli podejrzenia, że ktoś korzysta z modyfiko-wanych nasion bez opłat licencyjnych. Nieraz wykorzystują to ci, którzy nie dogadują się ze swoimi sąsiadami czy mają z nimi jakieś rachunki do wyrównania. Wtedy takiej osobie składana jest „wizyta”, wspomina jej się o plotkach na temat nielegal-nego korzystania z GMO, zastrasza, grozi odebraniem gospo-darstwa. Farmerzy otrzymują także listy, które nie są niczym innym jak próbami wymuszenia. Firma pisze w nich: „Mamy powody przypuszczać, że może Pan uprawiać genetycznie mo-dyfikowane odmiany firmy Monsanto. Szacujemy, że ma Pan tyle i tyle hektarów, więc jeśli w określonym terminie prześle nam Pan np. tysięcy dolarów, to być może zdecydujemy się nie wnosić sprawy do sądu”. Proszę sobie wyobrazić: rolnik dostaje list od obracającej miliardami dolarów firmy, w któ-rym informuje się go, że ma jej zapłacić sporą kwotę, gdyż jej zdaniem „może on uprawiać” jej produkty. Przerażenie jest w takim przypadku ogromne: korporacje doprowadziły do po-wstania całkowicie nowej kultury, opartej na strachu.

Jak silna jest obecnie światowa opozycja wobec tych wszystkich zagrożeń. Przykładowo, czy podczas Pańskich precedensowych procesów otrzymał Pan duże wsparcie ze strony grup społecz-nych, którym GMO zagrażają?

P. S.: Tak, wsparcie było naprawdę duże! Nie tylko ze strony rolników, ale także od np. organizacji konsumenckich, tych broniących interesów rolników, pozarządowych organi-zacji ekologicznych, a także niektórych przedstawicieli śro-dowiska akademickiego, zaniepokojonych perspektywami dla wolności badań naukowych. Miałem naprawdę szerokie spektrum wspierających mnie osób, z całego świata; zresztą gdyby nie to, moja walka nie byłaby możliwa. W skali globu prowadzonych jest coraz więcej działań przeciwko firmom takim jak Monsanto i wierzę, że zaczną one przynosić owoce. Niestety, korporacje mają dużo pieniędzy, a więc i władzy...

Dziękuję za rozmowę.

Kraków, kwietnia r.

Sprywatyzowana

wojna

Charlie Cray

34 35

PMCs nie muszą wykonywać rozkazów i nie podlegają Ujedno-liconemu Kodeksowi Wojskowemu (Code of Military Justice), „nieustannie wkraczają w przestrzeń pola walki bez koordynacji z oddziałami rządowymi, wystawiając żołnierzy oraz własnych pracowników na zwiększone ryzyko doznania obrażeń”.

Profesor Uniwersytetu George’a Washingtona, Deborah Avant, ekspert w dziedzinie tej branży, mówi, że podczas gdy niektórzy z PMCs mogą działać w pełni profesjonalnie, to fir-my typu Aegis – przedsiębiorstwo z Wielkiej Brytanii, które-go założyciel i dyrektor generalny, Tim Spicer, był wplątany w aferę złamania embarga na dostawę broni do Sierra Leone – kompromitują całą branżę i wypracowują jej etykietkę naj-zwyklejszych najemników.

W marcu r. „Charlotte News-Observer” raportował, że pracownicy firm ochroniarskich działających na rządowe zlecenie w Iraku, notorycznie strzelają do cywilnych samo-chodów. Raport gazety bazował na dokumentach dostarczo-nych przez wojsko, w odpowiedzi na żądania oparte na Usta-wie o swobodzie dostępu do informacji publicznej (Freedom of Information Act).

Podobnie jak nadużycia w Abu Ghraib, problem był w przeważającej mierze ignorowany dopóki „video-trofeum”, pokazujące prywatnych ochroniarzy strzelających z karabi-nów maszynowych do cywilnych samochodów, nie zostało opublikowane na stronie powiązanej z Aegis.

Wojskowy Wydział Dochodzeń Kryminalnych (Criminal Investigation Division) zdecydował, że przeciwko Aegis i jego pracownikom nie zostaną wysunięte żadne oskarżenia. Po-wód takiej reakcji był jeden: w r. prezydent Bush podpi-sał zarządzenie wykonawcze nr , gwarantujące kontrak-torom w Iraku nietykalność w sądach tego kraju. Dopiero pod koniec r. Kongres przegłosował prawodawstwo czyniące PMCs podlegającymi pod Ujednolicony Kodeks Wojskowy.

BearingPoint – ekonomiczne „spluwy do wynajęcia”

BearingPoint zostało ściągnięte do Iraku w ramach war-tego mln dolarów, przyznanego bez przetargu, kontrak-tu z Amerykańską Agencją ds. Rozwoju Międzynarodowego (USAID), w celu „wspierania odbudowy irackiej gospodarki”. Czyli m.in. przejęcia kontroli nad tworzeniem tamtejszego pra-wa biznesowego, systemu skarbowego, przepisów handlowych i celnych, zakończenia programu „ropa za żywność” (głównego źródła pożywienia dla populacji) oraz przygotowania pla-nu prywatyzacji kluczowych przedsiębiorstw państwowych.

W późniejszym okresie BearingPoint otrzymało kontrakt na wspieranie „zaangażowania sektora prywatnego w strate-giczne sektory gospodarki”. Według doniesień, firma ta została rzekomo „polecona” przez rząd USA, by pomagać irackiemu Ministerstwu Ropy Naowej w tworzeniu nowego prawa do-tyczącego tego surowca. Ostatecznie Irakijczycy mieli mniej-szy wpływ na powstanie własnego prawa gospodarczego niż technokraci z CPA, USAID i BearingPoint, co zdaniem wielu komentatorów stanowi naruszenie międzynarodowego prawa regulującego kompetencje i obowiązki kraju okupującego.

Ujawniona notatka Lorda Goldsmitha, brytyjskiego pro-kuratora generalnego, z dnia marca r., świadczy, że ostrzegał on premiera Blaira, iż „narzucenie kształtu kluczo-wych reform strukturalnych gospodarki nie będzie zgodne z pra-wem międzynarodowym”. Po stronie USA, generał Jay Garner, pierwszy szef CPA, mówi, że już po miesiącu został odsunięty od pełnienia obowiązków, ponieważ opowiadał się za szybki-mi i wolnymi wyborami oraz odrzucał propozycje narzucenia w pierwszej kolejności programu prywatyzacyjnego.

BearingPoint właściwie pomogło USAID w pisaniu wa-runków kontraktu na stworzenie irackiego „konkurencyjnego sektora prywatnego” – kontraktu, którego realizacją Bearing-Point miał później zarządzać...

Według „Washington Post”, „pracami nad reformą gospo-darki zajmuje się dział ds. sektora publicznego, odnoszący dla BearingPoint największe sukcesy i decydujący w minionych la-tach o wynikach firmy”. „Wiele z osób pracujących teraz przy rekonstrukcji irackiego systemu ekonomicznego, pracowało wcześniej na posadach rządowych lub dla organizacji w rodzaju Banku Światowego” – pisze gazeta.

Bechtel: prefabrykowane zyski

Ta budowlana firma-gigant w trybie bezprzetargowym

otrzymała jeden z największych kontraktów – na sumę , mld dolarów. Miał on służyć koordynacji i odbudowie ogromnej części irackiej infrastruktury, w tym systemów za-silania elektrycznego, dróg, linii kolejowych, miejskich syste-mów usług wodociągowych i ściekowych, budynków rządo-wych, systemów irygacyjnych oraz portu. Jednak firma jest krytykowana za wszystko – od partackich napraw szkół do niepowodzenia w odbudowie dużego szpitala na czas i w ra-mach przyznanego budżetu.

Pomimo, iż szef USAID, Andrew Natsios, początkowo obiecywał realizację „Planu Marshalla dla Środkowego Wscho-du”, odbudowa Iraku jest obecnie postrzegana jako totalna po-rażka. Natsios powinien jednak wiedzieć, że żaden plan nie ma szans bezproblemowo powieść się z Rileyem Bechtelem na

RYS.

ARTU

R G

ANCZ

AREK

36 37

czele. Przed dołączeniem do administracji Busha był on dyrek-torem generalnym Massachusetts Turnpike Authority, gdzie nadzorował prace nad Big Dig (Wielkim Kopaniem) – bardzo poważnym projektem budowy tunelu autostradowego, które-go koszty wzrosły z , do... , mld dolarów.

W lipcu r. Stuart Bowen, Specjalny Inspektor Generalny ds. Odbudowy Iraku (SIGIR), wydał polecenie kontroli budowy Szpitala Dziecięcego w Basrze, ulubionego projektu Laury Bush. Okazało się, że koszty przekroczyły planowany budżet o - mln dolarów, a opóźnienie wynosi ok. , roku. Kontrakt z firmą Bechtel został anulowany w trybie natychmiastowym.

W listopadzie r. firma ogłosiła, że opuszcza Irak, mając wypełnione większość z kontraktowych zobowiązań. Tymczasem według niemal wszystkich standardów, rezultaty są przerażające. Według danych SIGIR, po ponad trzech la-tach pracy, zaopatrzenie kraju w elektryczność było mniejsze niż przed wojną, woda doprowadzana do nieco ponad poło-wy podłączonych mieszkań, również służby kanalizacyjne nie osiągnęły zamierzonych celów.

CACI, Titan i wywiadowczy outsourcing

W początkach r. przedstawiciele CIA przyznali, że co najmniej połowa jej budżetu na poprzedni rok, szacowanego na mld dolarów, zostanie przekazana prywatnym kontra-hentom.

Sporo czasu przed zainicjowaniem „wojny z terrory-zmem” urzędnicy Pentagonu, w trosce o bezpieczeństwo na-rodowe, rozpoczęli starania, by działania wywiadowcze zosta-ły uznane za wyłączne kompetencje rządu. Notatki wywiadu wojskowego ujawnione przez organizację Center for Public Integrity (Centrum na rzecz Publicznej Uczciwości) wyraź-nie ostrzegały przed używaniem prywatnych zleceniobiorców do prac wywiadowczych. „Na poziomie taktycznym – wyja-śnia notatka – funkcje wywiadowcze pod nadzorem operacyj-nym wojska, wykonywane przez działające w danym miejscu oddziały, są funkcjami stricte rządowymi i sektor prywatny nie powinien mieć z nimi nic wspólnego”.

Taki pogląd na sytuację przestał funkcjonować w Pen-tagonie od czasu inwazji na Irak, kiedy to prywatne przed-siębiorstwa przejęły ogromną część odpowiedzialności za działalność wywiadowczą w tym kraju. Poczynania głównych kontrahentów z tego zakresu, firm CACI i Titan, przerosły najgorsze oczekiwania przeciwników prywatyzacji.

Firmy te były bezpośrednio powiązane z nadużyciami w Abu Ghraib. CACI zapewniło wojsku śledczych, przy czym w dowolnej chwili do z nich pracowało właśnie tam. Personel firmy Titan zapewniał usługi translatorskie.

Ani CACI, ani nikt z jego pracowników nie zostali jak do-tąd formalnie oskarżeni o popełnienie jakiegokolwiek prze-stępstwa. Przedstawiciele przedsiębiorstwa twierdzą, że za-trudnione u nich osoby nie były powiązane ze skandaliczny-mi zdarzeniami w więzieniu. Jednak krytycy cytują ujawnio-ny w drodze przecieku raport wojskowego śledczego, generała Antonio Taguby, który wskazuje pracownika CACI Stephena Stefanowicza jako osobę maltretującą więźniów. Mówi się też, że zleceniobiorcy działań wywiadowczych zdołali uciec od kary jedynie z powodu braku istnienia jakiegokolwiek syste-mu odpowiedzialności.

Odkąd rozpoczęła się „wojna z terroryzmem”, tylko jeden cywil, David A. Passaro, śledczy wynajęty przez CIA, został oskarżony i skazany za zbrodnię popełnioną w związku ze strategią przesłuchań. Nowojorskie Center for Constitu-tional Rights (Centrum Praw Konstytucyjnych, CCR) po-mogło niektórym zatrzymanym z Abu Ghraib w cywilnych pozwach sądowych przeciwko firmom CACI i Titan oraz ich pracownikom.

– „Jesteśmy przekonani, że CACI oraz Titan były zamiesza-ne w zmowę mającą na celu torturowanie i poniżanie więźniów i zrobiły to dla własnych korzyści finansowych” – mówi Susan Burke, adwokatka wynajęta przez CCR, której pozew prze-trwał wiele wniosków o odrzucenie, a zebrane w nim doku-menty mają być niedługo przedstawione na posiedzeniu fe-deralnego sądu okręgowego. Bez względu na to, jakie będą re-zultaty tej i innych spraw, pewne jest, że rozgłos wokół nich przynosi efekty. CACI ogłosiło we wrześniu r., że dłużej nie będzie zajmowało się przesłuchaniami w Iraku (dyrektor generalny CACI dodał, że pieniądze za prowadzenie przesłu-chań stanowiły tylko ogólnych dochodów firmy).

Pomimo innych problemów firmy Titan, która na począt-ku r. przyznała się do popełnienia trzech czynów zarzu-canych jej przez sąd, ciężkich przestępstw łapówkarskich, i zgodziła zapłacić rekordową sumę , mln dolarów kary – jej kontrakt z amerykańską armią był wielokrotnie przedłu-żany i obecnie jest wart ponad miliard dolarów.

Tymczasowe Władze Koalicyjne: Panowie życia i śmierci

Tymczasowe Władze Koalicyjne (CPA) były przejścio-wym organem władzy ustanowionym przez USA, by zarzą-dzać Irakiem na początku amerykańskiej okupacji. Zostały rozwiązane czerwca r., kiedy ogłoszono uzyskanie suwerenności przez nowy iracki rząd. Z perspektywy czasu, każdy aspekt działalności CPA postrzegany jest obecnie jako nieudolny. Kłopot z CPA jest jednak o wiele poważniejszy niż zwykłe oskarżenia o niekompetencję. W co najmniej kilku sprawach, wspomniane ciało można oskarżyć o spekulanc-two wojenne.

Najbardziej widocznym przykładem takiego postępowa-nia jest Al-Hillah, gdzie amerykańscy urzędnicy ds. zawierania kontraktów prowadzili mocno tuszowane działania, by sfał-szować kontrakty na usługi warte ponad mln dolarów. Re-wident księgowy CPA, Robert Stein, przyznał się do zarzutów o łapówkarstwo, pranie brudnych pieniędzy, zmowę i sfinan-sowanie z rządowego budżetu zakupu całej gamy karabinów o dużej mocy i wyrzutni granatów. Stein przyznał, że w zamian za zapłatę lub inne korzyści, powierzał różne zadania firmom swojego współpracownika, Philipa Blooma. W kwietniu r., Bloom przyznał się do przekupywania personelu CPA biżu-terią, biletami lotniczymi pierwszej klasy i usługami seksualny-mi kobiet zatrudnionych przez niego w bagdadzkiej willi. Grozi mu do lat więzienia i kara w wysokości mln dolarów.

Pod koniec lipca r., Inspektor Generalny Bowen po-informował, że w tym czasie prowadzone były dochodze-nia o bardzo różnorodnym charakterze, w tym w kwestiach łapówek/prowizji za ustawianie przetargów (), kradzieży (), oszustw kontraktowych (), sfałszowanych rachunków,

36 37

malwersacji i innych. z powyższych spraw zostało skiero-wanych do Departamentu Sprawiedliwości, w tym powią-zanych z aferą Blooma/Steina.

Bowen poinformował Kongres, że „większość z toczących się obecnie śledztw, mniej lub bardziej bezpośrednio dotyczy za-rzutów przeciwko rządowym urzędnikom oraz oficerom armii Stanów Zjednoczonych”.

Warunki stworzone przez CPA „zdecydowanie zachęcały do korupcji”, jak twierdzi Alan Grayson, adwokat z Florydy reprezentujący osoby, które ujawniły liczne nadużycia po-pełnione w Iraku. – „W początkach funkcjonowania CPA nic nie odnotowywano w dokumentacji. Ludzie byli upojeni zale-wającym ich strumieniem pieniędzy i korzystali z okazji. Nie przestrzegano żadnych procedur” – mówi Charles Krohn, były przedstawiciel CPA.

Według Demokraty, członka Izby Reprezentantów ze sta-nu Kalifornia, Henry’ego Waxmana, „cały system księgowy CPA opierał się na tylko jednej osobie, sporządzającej arkusze kalkulacyjne. Przypada więc jedna osoba na mld dolarów...”. Skandaliczne trwonienie irackich funduszy osiągnęło apo-geum tuż przed wyjazdem urzędników do domów. W ostat-nich tygodniach przed przekazaniem władzy tymczasowemu rządowi miejscowemu, CPA wpadły w prawdziwy szał roz-rzutności. W samym tylko ostatnim tygodniu dwa samoloty, wyładowane gotówką umieszczoną na paletach, posłużyły im do przewiezienia miliardów dolarów.

Custer Battles

W marcu r. firma Custer Battles stała się pierwszym wykonawcą zadań zleconych w Iraku, któremu udowodnio-no oszustwa na szkodę rządu USA. Ława przysięgłych uznała

przedsiębiorstwo i najbardziej prominentnych członków jego kadry zarządzającej winnymi w sprawach dotyczących oszustw finansowych. Nałożyła ponad mln dolarów od-szkodowania za straty wyrządzone amerykańskiemu podat-nikowi, m.in. przez tworzenie fałszywych faktur i wykorzy-stywanie fikcyjnych spółek zarejestrowanych za granicą do unikania płacenia podatków.

W sierpniu tamtego roku, sąd oddalił wspomniane zarzu-ty, twierdząc, że skoro z prawnego punktu widzenia CPA nie były częścią rządu USA, nie ma podstaw, by twierdzić, że to sam rząd był oszukiwany. Według adwokata Custer Battles, Roberta Rhoada, właściciele firmy „nie posiadali się z rado-ści” z powodu takiej decyzji. Inny adwokat firmy, David Do-uglass, oświadczył: „Nie było żadnych przypadków ani zamiaru oszustwa wobec CPA, nie było też żadnych fałszywych roszczeń wobec USA”.

Tymczasem sędzia w uzasadnieniu orzeczenia podał, że firma przekazywała „fałszywe i zawyżone faktury”. Wśród dowodów przedstawionych w sądzie znalazły się dokumen-ty, wedle których Cluster Batles zawyżyła faktury na żywność (z tys. na tys. dolarów), prąd (z tys. na tys.) oraz inne zamówienia na ogromne sumy. Podczas rozprawy, eme-rytowany generał Hugh Tant III zeznał, że to oszustwo „było prawdopodobnie największym, jakie widział podczas swojej -letniej służby w armii”. Tant powiedział, że pierwszy raz prze-ciwstawił się współzałożycielowi firmy Mike’owi Battlesowi, gdy okazało się, że z dostarczonych przez nią ciężaró-wek nie działa. Battles odpowiedział: „Prosił pan o ciężarówki, a my wywiązaliśmy się z kontraktu i je dostarczyliśmy – to, czy są sprawne, jest nieistotne”.

Biuro Stuarta Bowena szacuje, że w sądach znajduje się nierozstrzygniętych procesów przeciwko różnym zlece-niobiorcom. Krytycy mówią, że Departament Sprawiedli-wości za bardzo zwleka i powinien powołać do rozwiązania tego problemu specjalną grupę zadaniową, tak jak to zrobił w przypadku szerzących się niczym epidemia nieprawidło-wości w księgowości korporacji, jak te odkryte w firmie En-ron. W normalnej sytuacji, rząd w ciągu dni powinien podjąć decyzję, czy chce zaangażować się w dany proces są-dowy, ale wiele spraw powiązanych z Ustawą o fałszywych roszczeniach (Fals Claims Act) w kontekście Iraku ma nie-spotykane opóźnienie – o lata lub więcej. Sprawy związa-ne z powyższą ustawą będą nadal czekały na rozstrzygnię-cie, dopóki rząd się do nich nie ustosunkuje, co oznacza, że oskarżeni nie mogą nawet zostać publicznie zidentyfikowa-ni, a to z kolei nie pozwala urzędnikom na zablokowanie nowych kontraktów z domniemanymi oszustami. (W maju r. U.S. Air Force, amerykańskie siły powietrzne, zablo-kowały możliwość zawierania kontraktów z firmą Custer Battles do marca r.).

General Dynamics

W lipcu r.„Washington Post” r. napisał, że firma Ge-neral Dynamics czerpie najbardziej bezpośrednie korzyści z wojny w Iraku, spośród wszystkich wielkich zleceniodaw-ców z branży związanej z obsługą działań militarnych. – „Biz-nes systemów walki (combat-systems) jest dla nich prawdziwą żyłą złota” – powiedział gazecie jeden z analityków rynku.

RYS.

JAU

ME

D’U

RGEL

L

38 39

Zyski tego przedsiębiorstwa potroiły się od września . Wśród tych, którzy mogą uznać to za swoją zasługę, jest David K. Heebner, swego czasu jeden z głównych dorad-ców Szefa Sztabu Armii USA, Erica Shinsekiego, zatrudniony przez General Dynamics w r. Rok później firma wygrała przetarg wart mld dolarów na wyprodukowanie pojazdów bojowych Stryker.

– „Jest oczywiste, że armia skłaniała się ku zawarciu kon-traktu z General Dynamics dokładnie w tym samym czasie, kiedy Heebner negocjował z firmą swoje eksponowane i wyso-kopłatne stanowisko” – mówi Jeffrey St. Clair, autor książki „Grand e Pentagon”. W marcu r. Heebner podał, że posiada udziałów w firmie, wartych grubo ponad mln dolarów. Poinformował również o opcjach kup-na akcji koncernu.

Nie wszyscy w armii byli usatysfakcjonowani zawartym kontraktem. Były analityk Pentagonu opisuje -kołowy po-jazd jako „dune buggy opancerzony w folię aluminiową”, a więc szczególnie podatny na ulubione bronie irackich rebe-liantów – ręczne granatniki przeciwpancerne i prowizorycz-ne ładunki wybuchowe.

GAO znalazło też inne wady zamówionych pojazdów, jak konieczność ponoszenia bardzo wysokich nakładów na ich utrzymanie oraz braki odnośnie do przeszkolenia zapewnia-nego żołnierzom w zakresie ich użytkowania.

W międzyczasie firma dodała byłego prokuratora gene-ralnego, Johna Ashcroa, do swojej stajni lobbystów z naj-wyższej półki. Innymi są Juleanna Glover Weiss, była rzecz-nik prasowa wiceprezydenta Dicka Cheney’a, Lori Day Sharp, która była podwładną Ashcroa w Departamencie Sprawie-dliwości oraz Willie Gaynor, były urzędnik Departamen-tu Handlu, zatrudniony przy kampanii wyborczej Busha/Cheney’a w r.

Nour USA Ltd.

Korporacja Nour, która powstała tuż po rozpoczęciu woj-ny, otrzymała kontrakty na łączną sumę mln dolarów, w tym na zapewnienie bezpieczeństwa irackiej infrastruktu-rze związanej z ropą.

Założyciel firmy, Abul Huda Farouki, mieszkaniec Północ-nej Wirginii, jest ściśle powiązany z Ahmedem Chalabim, nie-gdyś dla neokonserwatywnej administracji Busha ulubionym przedstawicielem irackiej emigracji, który dostarczył fałszywe informacje o obecności w tym kraju broni masowego rażenia.

Biorąc pod uwagę historię Chalabiego i jego liczne po-wiązania z Nour i siecią innych firm, wielu Irakijczyków nie-zbyt wierzy jego zaprzeczeniom w kwestii otrzymania mln dolarów premii za skojarzenie obu stron transakcji – w tym przypadku kontraktu dla Nour na ochronę ropociągów, war-tego mln dolarów. Jedynym z konsultantów firmy, który nie dementuje informacji o zapłacie za pomoc w podpisaniu umowy, jest William Cohen, sekretarz obrony za prezyden-tury Clintona.

Inne firmy, które brały udział w przetargu, jak Dyncorp, wskazują, że Nour nie ma właściwego doświadczenia i że jego oferta była zbyt tania, by mogła być wiarygodna. Firma temu zaprzecza, ale mówi się, że jej ochroniarze są rekrutowani spośród byłych członków oddziałów Chalabiego.

Chevron, ExxonMobil i inni petro-imperialiści

Pomimo wszystkich tych dyskusji o panującej wojnie domowej i wszechobecnym chaosie, zaledwie cztery lata po rozpoczęciu okupacji przejmowanie irackich zasobów ropy przez naowych gigantów było prawie zakończone. Proce-sowi temu towarzyszyła i nadal towarzyszy seria quasi-legal-nych manewrów i rozporządzeń, poczynając od decyzji Paula Bremera z CPA i dodaniu do irackiej konstytucji zapisów, które otwierają drzwi zagranicznym inwestorom. Punktem kulminacyjnym będzie przekonanie przez petro-imperiali-stów irackiego parlamentu do ułatwienia kontroli nad ropą zagranicznym firmom, co wydaje się niemal przesądzone.

Giganci przemysłu naowego, starając się nie rzucać w oczy, wysłali do CPA tylko kilku „powszechnie szanowa-nych liderów”, w tym Philipa Carrolla (Shell U.S., Fluor) i Roba McKee (ConocoPhillips i Halliburton). Ponadto, „delikatne” stanowisko łącznika z nowopowstałym irackim Ministerstwem Ropy otrzymał wiceszef ChevronTexaco, Norm Szydlowski.

Firmy takie jak Shell czy Chevron podpisały porozumie-nia z irackim rządem i rozpoczęły szkolenia irackich kadr oraz badania studialne. Umożliwiło to im kluczowy dostęp do urzędników resortu, a także do danych geologicznych, które będą niezwykle przydatnym atutem w przyszłych przetargach, choć minister Hussain al-Shahristani powiedział w sierpniu r., że będą one miały charakter w pełni otwarty.

Prawdziwym kamieniem milowym w procesie prywaty-zacyjnym było uprzedzenie przez wyznaczonego przez USA tymczasowego premiera, Ayada Allawiego, irackich wyborów (i będących ich konsekwencją prac nad nową konstytucją) i stworzenie we wrześniu r. specjalnych wytycznych ma-jących na celu uformowanie podstaw nowego prawa naowe-go. Jego polityka skutecznie wykluczyłaby iracki rząd z przy-szłego zaangażowania w produkcję ropy naowej, stwarzając jednocześnie perspektywę prywatyzacji Irackiej Narodowej Kompanii Naowej. Pomimo, że Allawi już nie posiada władzy, jego plany miały ogromny wpływ na dalsze myślenie o polity-ce naowej.

Plany dotyczące nowego irackiego prawa naowego zostały publicznie przedstawione na konferencji prasowej w Waszyngtonie przez Adela Abdula Mahdiego, byłego mini-stra finansów, obecnie wiceprezydenta Iraku.

Jednym z kluczowych elementów nowego prawa jest na-cisk na wykorzystywanie Porozumień o Podziale Produkcji (Production Sharing Agreements, PSAs), które wikłają rząd w wieloletnie (nawet do lat) zobowiązania dotyczące po-działu dochodów z wydobycia ropy oraz ograniczenia we wprowadzaniu jakichkolwiek nowych zapisów mogących za-szkodzić zyskom prywatnych firm. Greg Muttitt z organizacji Platform z Wielkiej Brytanii mówi, że przepisy są tak zapro-jektowane, by faworyzować prywatne przedsiębiorstwa kosz-tem budżetowych dochodów z eksportu; dlatego właśnie na Bliskim Wschodzie żadne z głównych państw posiadających ropę nie stosuje PSAs.

Nadchodzące irackie prawo, zgodnie z postanowieniami PSAs, zezwala na przejmowanie pól naowych – nie tylko no-wych, ale także niektórych już istniejących – przez prywatne firmy. Według Muttitta, jeśli rząd Iraku podpisze PSAs, może to kosztować budżet kraju utratę nawet ok. mld dolarów.

38 39

Komisja Bakera-Hamiltona także popiera wspomnianą politykę, podkreślając potrzebę prywatyzacji i zagranicznej kontroli irackich zasobów ropy.

James Woolsey

Były szef CIA, James Woolsey, był otwartym orędownikiem obalenia reżimu w Iraku, nawet przed września . I rze-czywiście, on i jego żona Suzanne od początku wojny radzą sobie bardzo dobrze. Woolsey jest wiceprezesem Booz Allen Hamilton, zleceniobiorcy zadań rządowych, nazwanego przez jednego z byłych szefów CIA „alternatywnym wywiadem”.

Dla Woolsey’a wojna stała się najhojniejszą nagrodą w zamian za lata działań w stronnictwie opowiadającym się przeciwko Saddamowi Husajnowi. Oprócz członkostwa w neokonserwatywnej inicjatywie Project for a New Ame-rican Century (Projektu dla Nowego Amerykańskiego Stu-lecia, PNAC), Woolsey został też przyjęty do administracji Busha – zasiadł w Radzie Polityki Obronnej (Defense Policy Board) i komitetach doradczych marynarki wojennej i CIA.

Woolsey był również członkiem Komitetu na rzecz Wy-zwolenia Iraku (Committee for the Liberation of Iraq, CLI), prywatnego lobby popierającego wojnę z Irakiem, założone-go w tym celu w r. przez byłego wiceszefa koncernu zbrojeniowo-lotniczego Lockheed Martin, Bruce’a Jacksona, kolejnego członka PNAC, który także współtworzył program polityki zagranicznej dla Republikanów w r.

James Woolsey oraz CLI wywierali nacisk na członków Kongresu, by przegłosować Iraq Liberation Act (Ustawa o wyzwoleniu Iraku), która zakładała przekazanie prawie mln dolarów Irackiemu Kongresowi Narodowemu Ah-meda Chalabiego, którego Woolsey był płatnym doradcą.

Gdy tylko rozpoczęła się okupacja Iraku, Woolsey zabrał się za ułatwianie przedsiębiorcom wchodzenia do gry i zaczął być zapraszany na spotkania kontrahentów i inwestorów jako jeden z mówców.

harli raytłum. Mateusz Pietrya

Tekst pierwotnie ukazał się w kwartalniku „Multinational Monitor” (listopad-gru-

dzień 2006 r.). Przedruk i skróty za zgodą redakcji. Tytuł pochodzi od redakcji „Oby-

watela”. Więcej o piśmie: www.multinationalmonitor.org

Przypisy:

1. Lista ma porządek alfabetyczny, co nie zostało zachowane w polskim przekładzie.

Ponadto, autor tekstu pomija korporację Halliburton, gdyż w USA jest ona po-

wszechnie znana z licznych nadużyć i zarabiania na wojnie. W 2004 r. rząd podpisał

z Halliburton kontrakt na odbudowę Iraku o wartości 4 mld dolarów. Szacuje się, że

w ciągu ostatnich kilku lat amerykańscy podatnicy wskutek decyzji rządu zafundo-

wali tej firmie już ok. 20 mld. Więcej informacji: http://www.halliburtonwatch.org

(przyp. tłum.).

2. Amerykańska instytucja kontrolna (przyp. tłum.).

3. Pod koniec 2006 r. „Washington Post” podał liczbę ok. 100 tys. osób (przyp. red.).

4. Agenda rządu federalnego odpowiedzialna za większość amerykańskiej pomocy

międzynarodowej o charakterze nie-militarnym (przyp. red.).

5. Coalition Provisional Authority (Tymczasowe Władze Koalicyjne) – okupacyjny rząd

Iraku działający w latach 2003-2004 r., przed przekazaniem władzy marionetkowe-

mu rządowi irackiemu (przyp. red.).

6. W oryg. no-bid contract (bardziej oficjalnie: sole source contract). Występuje w sy-

tuacji, gdy do realizacji zlecenia (zwykle rządowego) wyznacza się tylko jedną firmę,

wybraną ze względu na jej szczególne doświadczenie w danej dziedzinie, i wyłącznie

z nią negocjuje warunki (przyp. tłum.).

7. Najdroższy projekt drogowy w historii USA. W związku z jego realizacją dokona-

no wielu aresztowań, a wykonawcom wytoczono procesy za kiepską jakość prac

(przyp. red.).

8. Amerykańska organizacja pozarządowa, zajmująca się śledzeniem, a następnie

podawaniem do wiadomości publicznej nieprawidłowości w polityce realizowanej

przez rząd (przyp. tłum.).

9. Byłym pracownikiem firmy Titan jest np. niejaki Adel Nakhla, który przyznał się do

poniżania osadzonych we wspomnianym więzieniu; zwolniono go po wybuchu

skandalu (przyp. red.).

10. Amerykańskie media oskarżyły pracowników CACI o morderstwa i gwałty popełnia-

ne na cywilach więzionych w Abu Ghraib (przyp. red.).

11. Skazano go na 8 lat i 4 miesiące więzienia za skatowanie na śmierć afgańskiego far-

mera w toku przesłuchań (przyp. red.).

12. Nienastawiona na zysk organizacja rzecznictwa obywatelskiego, m.in. pomagają-

ca ludziom, których rząd USA uznał za terrorystów i przetrzymuje w więzieniach

(przyp. tłum.).

13. W momencie tłumaczenia tego tekstu brak informacji o tym, by jakiemukolwiek by-

łemu lub obecnemu pracownikowi CACI postawiono formalne zarzuty (przyp. red.).

14. Chodzi m.in. o nielegalne finansowanie kampanii wyborczej prezydenta Beninu.

Firma ta mniej lub bardziej bezpośrednio powiązana jest także z wieloma innymi

sprawami kryminalnymi, dotyczącymi m.in. handlu narkotykami i finansowania ter-

roryzmu (przyp. red.).

15. Ostatecznie w lutym 2007 r. Bloom został skazany na 46 miesięcy więzienia i 2 lata

nadzoru oraz kary pieniężne w wysokości 7,2 mln dolarów (przyp. tłum.).

16. Wieloletni członek Committee on Oversight and Government Reform (Komisji ds.

Nadzoru i Reformy Rządowej), wpływowej komisji Izby Reprezentantów, o ogrom-

nych uprawnieniach m.in. śledczych; obecnie jej przewodniczący (przyp. red.).

17. Skandal, którego stał się negatywnym bohaterem, był w USA głośny. Heebner został

zatrudniony przez General Dynamics zaledwie miesiąc po tym, jak Shinseki przedsta-

wił swoją „nową wizję armii”, czyli modernizacji sił zbrojnych, na której wspomnia-

ny koncern bardzo skorzystał jako dostawca różnego typu pojazdów wojskowych

(przyp. tłum.).

18. Typ lekkiego samochodu rekreacyjnego (przyp. tłum.).

19. CPA pod przywództwem Bremera wydały sto nakazów mających stworzyć w Iraku

system wolnorynkowy. Za szczególnie ważny należy uznać Nakaz nr 39, mówiący

m.in. o prywatyzacji 200 przedsiębiorstw państwowych oraz przejmowaniu irackie-

go biznesu przez firmy zagraniczne, przy szczególnym uprzywilejowaniu ich przez

państwo (przyp. tłum.).

20. W krajach Zatoki Perskiej tradycyjnie to rządy, za pośrednictwem państwowych mo-

nopoli, kontrolują wydobycie na swym terytorium (przyp. red.).

21. W momencie zamykania niniejszego numeru nadal nie są do końca ustalone zasa-

dy dotyczące dostępu do zysków z irackiej ropy, jednakże obecnie rozpatrywany

projekt prawa naftowego sankcjonuje podpisywanie PSAs. Także władze Kurdyj-

skiego Okręgu Autonomicznego popierają forsowaną przez zagraniczne koncerny

wizję przepisów i podpisują PSAs nie oglądając się na rozstrzygnięcia na szczeblu

centralnym. Warto dodać, że uchwalenie prawa naftowego jest jednym z warunków

wycofania amerykańskich wojsk okupacyjnych (przyp. red.).

22. 9-osobowy zespół, zwany także Iraq Study Group, powołany przez Kongres w mar-

cu 2006 r. Uchodzi za dość obiektywną grupę badawczą, krytycznie nastawioną

wobec strategii ekipy George’a Busha (przyp. tłum.).

23. Neokonserwatywny think-thank, promujący powszechną hegemonię militarno-eko-

nomiczną USA, także np. w cyberprzestrzeni (przyp. tłum.).

24. Pozarządowa organizacja, powstała, by „uwolnić Irak od Saddama Hussajna”, przez

krytyków nazywana m.in. „Komitetem ds. Zbombardowania Iraku”. Jej działania

wspierali m.in. Adam Michnik oraz Bronisław Geremek (przyp. tłum.).

40 41

Chiny szczycą się najszybciej rosnącą gospodarką na świe-cie. Ale jak obliczyć wpływ tego rozwoju na zasoby naturalne, zdrowie publiczne oraz środowisko?

Aby poznać całkowitą wartość gospodarki danego państwa w jakimkolwiek okresie, trzeba spojrzeć na wskaźnik zwany PKB (produkt krajowy brutto). Istnieją dwa główne sposoby jego obliczania. Po pierwsze, można zmierzyć całkowity do-chód kraju, w płacach, zyskach, dochodach z kapitału itd. Druga metoda polega na zliczeniu wydatków w skali państwa na dobra konsumpcyjne, inwestycje, produkty z importu etc. Obie liczby, wszystkie dochody i wydatki, powinny mieć taką samą wartość. Za pomocą PKB można dość dokładnie określić całkowitą ak-tywność ekonomiczną oraz poziom dochodów kraju.

PKB jest obecnie systemem rozliczeniowym dla gospodarki Chin. W istocie wszystkie państwa na świecie przyjęły oblicze-nia PKB za swój system rozliczeniowy, a wskaźnik ten stał się standardowym miernikiem poziomu rozwoju danego kraju.

Jednakże, jak powiadają, nie istnieje coś takiego jak dar-mowe obiady. No właśnie: wzrost aktywności ekonomicznej kraju nieuchronnie pociąga za sobą zwiększenie zużycia su-rowców naturalnych, a także większe zanieczyszczenie oraz zniszczenie środowiska. Wysokość PKB ilustruje jedynie całkowite dochody państwa czy wielkość produkcji dóbr i usług, jaka ma w nim miejsce, ale nie ujawnia kosztów śro-dowiskowych, które są ponoszone „przy okazji”. Nie istnieją wskaźniki pozwalające szybko określić całościową sytuację eko-logiczną w danym kraju. A przecież środowisko jest integralną częścią narodowej gospodarki.

Z powodu nieuwzględniania czynników środowiskowych, PKB nie daje prawdziwego obrazu sytuacji ekonomicznej kraju. Liczby mogą wydać się wręcz niedorzeczne, skoro różnego rodzaju problemy ekologiczne mogą spowodować wzrost PKB. Przykładowo, występowanie powodzi wymusza nieraz budowę zapory, która ma chronić przed ich skutkami. Prowa-dzi to do zwiększenia inwestycji i płac, a w konsekwencji – do wzrostu PKB. Taka sytuacja ma również miejsce, gdy z powodu zanieczyszczenia środowiska ludzie chorują. Zwiększenie licz-by pacjentów prowadzi do wzrostu zysków przemysłu me-dycznego, a więc i PKB.

W ostatnich latach wzrost ekonomiczny w Chinach był najszybszy na świecie. Ale jak obliczyć prawdziwy koszt tego rozwoju w znaczeniu utraty kapitału naturalnego i szkód w śro-dowisku? Odkładając na chwilę perspektywę ekologiczną: ze społecznego punktu widzenia PKB (i jego wzrost) nie wyraża jakości życia, stopnia sprawiedliwości w rozdziale dóbr czy skali różnic w dochodach biednych i bogatych. Wskaźniki PKB za-wierają więc pewne oczywiste luki, ale nikt do tej pory nie zde-cydował się na wprowadzenie do nich zmian.

Od połowy minionego wieku, wraz z powstaniem ruchu ekologicznego oraz narodzinami idei zrównoważonego roz-woju, niektórzy ekonomiści i statystycy starali się uwzględniać

czynniki ekologiczne w swoich obliczeniach. Skorygowany po wyliczeniu kosztów środowiskowych wskaźnik nazwano „zielonym PKB”. I choć w ostatnich latach eksperci z różnych państw świata, w tym z Chin, z pewnymi sukcesami pracowali nad udoskonaleniem wyliczeń „zielonego PKB”, nadal pozostaje wiele punktów spornych. Niektóre kraje już zdecydowały się na pilotażowe stosowanie „zielonego PKB”, ale nie ma jeszcze mo-delu takich kalkulacji, który byłby powszechnie akceptowany. Co więcej, jak dotąd żaden rząd nie ogłosił wartości „zielonego PKB” dla swojego państwa.

Trudności

Wdrożenie „zielonego PKB” napotyka szereg trudności technicznych i ideologicznych.

Po pierwsze, warunkiem wstępnym dla obliczeń PKB jest rynek. Gdy produkt lub praca pojawiają się na rynku, ich war-tość określa gra podaży i popytu. Mają one cenę rynkową, którą można określić jedynie wtedy, gdy zostaną sprzedane. Jedynym więc miarodajnym sposobem wyliczania PKB pozostaje obser-wowanie cen na wolnym rynku. Ale jak wycenić aspekty środo-wiskowe? Nie podlegają one przecież sprzedaży.

Gdy wycina się las i sprzedaje drewno, pojawia się cena, któ-rą można uwzględniać w wyliczeniach PKB. Ale jak ocenić stra-tę spowodowaną wyginięciem zwierząt żyjących w owym lesie? Albo nasiloną erozję gleby i zmniejszenie retencji spowodowa-ne jego zniknięciem? Ani zwierzęta, ani gleba nie mają swojej ceny rynkowej i nadal nie wiadomo, jak określać ich wartość.

Zaproponowano kilka metod wyceny wartości czynników ekologicznych. Wszystkie one są jak dotąd niedoskonałe, do-piero z czasem będą coraz bardziej dopracowane. Są jednak sytuacje, gdy ekologiczne koszty pewnych zjawisk mogą zo-stać określone przy zastosowaniu wyceny rynkowej. Weźmy jezioro Dianchi w południowo-zachodnich Chinach, które przez ostatnie dziesięciolecia było zanieczyszczane pestycy-dami spływającymi z okolicznych gospodarstw oraz ściekami z pobliskich zakładów chemicznych. Łącząc całkowity zysk wspomnianych trucicieli, otrzymamy kwotę kilku miliar-dów juanów. Ale przywrócenie wodom jeziora Dianchi dawnej przejrzystości i sprawienie, by ze słabej jakościo-wo piątej klasy czystości „awansowały” do drugiej, będzie kosztowało dziesiątki miliardów juanów. Przy tak prowa-dzonych wyliczeniach, nawet bez uwzględnienia innych strat – jak np. wymierające gatunki ryb – należy uznać, że działalność gospodarcza wokół jeziora nie przynosi w isto-cie zysków, lecz ogromne straty.

Przestawienie się na „zielony PKB” oznaczałoby także za-sadniczą przemianę myślenia: całkowicie nowe spojrzenie na rozwój oraz ocenę urzędowej polityki. Zastosowanie systemu „zielonego PKB” nadaje inne znaczenie samemu słowu „roz-wój” oraz zmienia jego miarę. Po wzięciu poprawki na koszty

Pan Yue

Chiński „wzrost” pod lupą

40 41

środowiskowe, dane dotyczące gospodarczego rozwoju nie-których obszarów drastycznie się pogorszą. W dalszej kon-sekwencji, „zielony PKB” może doprowadzić do ogromnych zmian w systemach oceny pracy kadr. W przeszłości, trady-cyjne metody mierzenia aktywności ekonomicznej były głów-nym czynnikiem oceny skuteczności polityki chińskich władz lokalnych. Wielu urzędników z pewnością uzna za zbyt trud-ne połączenie wzrostu gospodarczego, rozwoju społecznego oraz ochrony środowiska i będzie chciało przeciwdziałać tej zmianie filozofii. Przeobrażenie myślenia dokona się z czasem, będzie procesem stopniowym i trudnym. Taka reforma może jednak zwiększyć poczucie sprawiedliwości społecznej i była-by ogromnym udoskonaleniem teorii chińskiej socjalistycznej gospodarki rynkowej. Należy oczekiwać, że wraz z udosko-nalaniem i wprowadzaniem koncepcji „zielonego PKB”, po-ziom ochrony środowiska stałby się ważnym kryterium oceny i awansu zawodowego urzędników.

Zielony PKB gdzie indziej

Mimo że trudno ocenić koszty ekologiczne przy pomocy „zielonego PKB”, w krajach wysokorozwiniętych dokonano już w tej dziedzinie sporych postępów.

W Norwegii już od r. oblicza się koszty związane z eks-ploatacją surowców naturalnych, ze szczególnym uwzględnie-niem zasobów wodnych, biologicznych, mineralnych i pozosta-łych „ekologicznych”. Pod uwagę bierze się także zanieczyszcze-nie powietrza i gleby, jak również dwa rodzaje skażenia wody (związkami azotu i fosforu). Dla tych celów skonstruowano niezwykle szczegółowy system statystyczny, który uwzględnia wydatki na energię, leśnictwo, rybołówstwo, odzysk surowców, a także kwestie związane z zanieczyszczeniem powietrza i wody.

Naśladując Norwegię, także Finlandia przyjęła system kal-kulacji zasobów naturalnych, obejmujący tereny leśne, zanie-czyszczenie powietrza i nakłady na ochronę środowiska natu-ralnego, w którym najważniejsze miejsce zajmują zasoby leśne. W obliczaniu tych ostatnich oraz stopnia zanieczyszczenia po-wietrza, pod uwagę bierze się ilości fizyczne, podczas gdy dane pieniężne są wykorzystywane do oszacowania kosztów ochro-ny środowiska.

Inne kraje rozwinięte, jak Francja czy Stany Zjednoczone, również zastanawiały się nad wprowadzeniem systemu „zielo-nego PKB”. Nawet Meksyk, choć należy do krajów rozwijają-cych się, wdrożył obliczenia według takiego systemu. Wspie-rany przez Organizację Narodów Zjednoczonych, w r. zaczął wliczać zużycie ropy, sposób zagospodarowania grun-tów oraz zasoby wody, powietrza i leśne, we własne oszaco-wania ekologicznych kosztów rozwoju ekonomicznego. In-formacje o stratach naturalnego kapitału są oceniane pod kątem strat ekonomicznych, a także kosztów degradacji śro-dowiska. Meksykański sposób wyliczeń zaczyna być wdrażany w Indonezji, Tajlandii, Papui-Nowej Gwinei, a wszystkie te do-świadczenia mogą mieć dużą wartość porównawczą dla Chin.

W r., Bank Światowy poparł wszystkie te wysiłki, pu-blikując raport „Expanding the Measure of Wealth” (Poszerza-jąc pomiar dobrobytu), zwracający uwagę na cztery zasadnicze, acz często pomijane aspekty dobrobytu: kapitał naturalny, kapi-tał produkcyjny, kapitał ludzki i kapitał społeczny, co znacznie poszerza znaczenie słowa „dobrobyt”.

Od r. chiński Główny Urząd Statystyczny przedsta-wia szacunkowe dane na temat wartości zasobów naturalnych kraju. Obliczenia te są ważnym punktem wyjścia dla opraco-wania „zielonego PKB”. W r. Główny Urząd Statystyczny oraz Państwowa Administracja Ochrony Środowiska wspólnie stworzyły komórkę „zielonego PKB”, która prowadzi badania i dokonuje eksperymentów.

Udział społeczny

Ważny związek łączy „zielony PKB” oraz partycypację społeczną. Ponieważ ryzyko ekologiczne jest często trudne do finansowego oszacowania, publiczna ocena stanowi istotny sposób ustalania „zielonego PKB”, już teraz stosowany w nie-których krajach. Na przykład, obliczając ekologiczne koszty dużego projektu budowlanego, często bierze się pod uwagę zdanie miejscowej ludności. W tym celu niezależni, profesjo-nalni konsultanci prowadzą badania opinii publicznej. Ludzie poważnie traktują oceny dotyczące projektów, które mogą mieć bezpośredni wpływ na ich zdrowie fizyczne i psychiczne. Dlatego obliczanie „zielonego PKB” musi przewidywać także partycypację samych obywateli. Ekonomiczne korzyści i kosz-ty środowiskowe, tak jak postrzega je opinia publiczna, muszą znaleźć odzwierciedlenie w konstrukcji tego wskaźnika.

Współudział obywateli w różnych działaniach na rzecz ochrony środowiska jest częścią procesu rozwoju demokra-cji socjalistycznej. Rozwój gospodarczy jest ważny, ale równie istotne jest zdrowe, naturalne środowisko oraz sprawiedliwe i harmonijne społeczeństwo. Zrównoważony rozwój powi-nien zawierać w sobie trzy czynniki: wzrost ekonomiczny, roz-wój społeczny oraz ochronę środowiska. Jeżeli chcemy stwo-rzyć społeczeństwo zorientowane na dobro człowieka, wszyst-kie te trzy kwestie muszą być wyważone. Skala zaangażowania społecznego jest kluczowym elementem odzwierciedlającym rozwój społeczeństwa, a ono samo jest konieczne zarówno dla wzrostu gospodarczego, jak i ochrony środowiska.

Ustanawiając „zielony PKB” nie powinniśmy zbyt moc-no polegać na samych rozwiązaniach technicznych, które wciąż przecież wymagają udoskonalania. Dane naukowe są z pewnością bardzo pomocne w podejmowaniu właści-wych decyzji, ale to publiczne zaangażowanie oraz procesy demokratyczne umożliwiają tworzenie systemu, z którego zdecydowana większość obywateli miałaby czerpać korzy-ści. Ochrona środowiska jest niemożliwa bez szerokiego zaangażowania oraz wsparcia społecznego. W konsekwen-cji, wraz z wprowadzaniem „zielonego PKB”, powinniśmy także wydajnie pracować nad zapewnieniem udziału społecz-nego. W przeciwnym razie, ochrona środowiska oraz wyli-czenia „zielonego PKB” będą jedynie zajęciem dla niewielkiej liczby ludzi – i z pewnością poniosą porażkę.

Zmiana PKB z miernika wzrostu gospodarczego na mier-nik zasobów naturalnych, stanu środowiska oraz rozwoju spo-łecznego jest wielkim wyzwaniem, ale i wspaniałą nadzieją. Bierzmy się więc do pracy.

a utłum. Marta Zamorsa

Artykuł pierwotnie ukazał się na łamach Chinadialogue.net

42 43

Zaproponowałem kiedyś, by działaczy społecznych, dą-żących do zachowania dzikich terenów i gatunków nazy-wać działaczami na rzecz ochrony Przyrody (conservationi-sts). Z kolei tych, którzy chcieliby gospodarować gatunkami i terenami przyrodniczymi zgodnie z potrzebami człowieka, proponowałem nazywać działaczami na rzecz ochrony zaso-bów (resourcists). Uważam także, iż działacze ruchu na rzecz ochrony Przyrody należą do nieco innej grupy niż tzw. eko-lodzy (environmentalists), których głównym celem wydaje się być ochrona ludzkiego zdrowia przed zagrożeniami, jakie niesie ze sobą industrializacja. Nie ma więc moim zdaniem czegoś takiego, jak jednolity ruch ochrony środowiska.

Kiedy ekolodzy przestają zajmować się problemami tzw. środowiska przekształconego, a zaczynają zajmować środo-wiskiem naturalnym, mają do wyboru dwie drogi: ochronę dzikiej Przyrody lub ochronę zasobów. Ekologów, którzy wyznają pogląd utylitarnego traktowania zasobów, nazwa-łem „środowiskowcami” zorientowanymi na ochronę zaso-bów (enviro-resourcists). Napsułem trochę krwi w niektórych środowiskach tym poglądem. Jeszcze więcej zamętu zasiałem ostrzegając, iż ta kategoria działaczy powoli przejmuje kon-trolę nad grupami działającymi na rzecz ochrony Przyrody, niwecząc tym samym nasze starania i osłabiając efektywność działań. Zwróciłem też uwagę na to, że autentyczni miłośnicy Przyrody powinni spróbować odzyskać dominującą pozycję w ruchu dążącym do jej ochrony.

Zanim wysunę argumenty przemawiające za kampanią na rzecz Odzyskania Ochrony Przyrody, muszę najpierw odpo-wiedzieć na jedno podstawowe pytanie: jakie są znaki rozpo-znawcze działacza na rzecz ochrony Przyrody? Aldo Leopold wyraził ów problem bardzo dosadnie w zdaniu rozpoczyna-jącym jego książkę „A Sand County Almanac”: „Niektórzy lu-dzie potrafią żyć bez dzikiej przyrody, inni zaś nie”. Działacze na rzecz ochrony Przyrody to właśnie ci drudzy. I właśnie z tym poglądem powinniśmy się obnosić, dlatego że przema-wia on do głęboko w nas zakorzenionego zdrowego rozsąd-ku. Tkwi w nas głęboka więź z fauną i florą dzikich obsza-rów. Na niektórych z nas największe wrażenie robi ogrom dziczy, który uosabia wyzwanie, inspirację i odosobnienie; innych bardziej poruszają cudowne naturalne krajobrazy. Jeszcze inni są zafascynowani obserwacją szalonych roz-grywek, jakie prowadzą między sobą zwierzęta i rośliny w teatrze ewolucji. Są wśród nas tacy, którzy odczuwają potrzebę bezpośredniego, fizycznego kontaktu z Naturą; innym wystarcza do szczęścia sama świadomość, iż dzika Przyroda jest tuż za oknem ich letniskowego domku, pod-czas gdy sami w wygodnych fotelach delektują się brandy. Każda z tych postaw sprowadza się do miłości i szacunku wobec dzikiej Przyrody. Możemy być tego w pełni świado-mi lub nie, wydaje mi się jednak, iż każdy z nas, działaczy

na rzecz ochrony Przyrody, jest zafascynowany faktem ist-nienia suwerennych terenów, wód i zwierząt... nawet jeśli mogą one być dla nas niebezpieczne.

Musimy uświadomić sobie fakt istnienia rzeczy nieudo-mowionych, niezagospodarowanych przez człowieka, któ-rych procesy ewolucyjne będą przebiegać bez oglądania się na ludzi. Widzimy las, a nie bale drewna; widzimy zwierzęta, a nie mięso czy szkodniki; widzimy rzeki, a nie źródło prądu dla hydroelektrowni. Głęboko wierzymy, że inne gatunki po-winny być chronione już z powodu samego ich istnienia, bez względu na ich wartość dla ludzkości, czy też nawet wtedy, gdy stanowią dla nas problem lub zagrożenie. David Ehren-feld, twórca naukowego czasopisma „Conservation Biology” oraz autor jednej z kilku najbardziej fundamentalnych dla ruchu ochrony Przyrody pozycji książkowych, „e Arro-gance of Humanism” (Arogancja humanizmu), nazywa to „zasadą Noego”: systemy ekologiczne oraz gatunki, „powinny być chronione dlatego, że istnieją i dlatego, że ich egzystencja jest sama w sobie już wyrazem toczącego się od wieków ciągłego procesu historycznego o ogromnym majestacie”.

Innymi słowy, czy jesteśmy tego świadomi czy nie, my, członkowie ruchu na rzecz ochrony Przyrody, chcemy ją chronić ze względu na jej wewnętrzną wartość. Arne Naess, wspaniały filozof norweski, a zarazem alpinista, który położył podwaliny pod szlachetny ruch określany mianem „głębokiej ekologii” (deep ecology), stworzył formalne argumenty filo-zoficzne za nieodłączną wartością przynależną wszelkim for-mom życia. Jednak nawet dla zawodowych filozofów, takich jak Arne, podziw dla wewnętrznej wartości wszystkich ga-tunków bierze się przede wszystkim z „miłości do ewolucji” – tak zresztą, jak dla wszelkiego rodzaju fascynatów Przyrody. Co najmniej od czasów Johna Muira, całe rzesze działaczy ruchu na rzecz ochrony Przyrody głośno mówiły o wartości innych gatunków, wypływającej z samego faktu ich istnienia. Świętej pamięci kanadyjski przyrodnik, John Livingston, na-pisał w „e Fallacy of Wildlife Conservation” (Sofizmaty ochrony dzikiego życia), że ochrona fauny i flory polega na „zachowaniu ciągłości ich form oraz grup ich form przez wzgląd na ich istnienie, niezależnie od związku z ich teraźniejszym lub przyszłym wykorzystaniem przez człowieka”. Myśl tę rozwinął dalej: „W gruncie rzeczy, ochrona Przyrody polega na zachowa-niu innych niż ludzkie istot w ich naturalnym otoczeniu, nie-naruszonym przez bezpośrednie działanie człowieka, nieskażo-nym negatywnymi skutkami ubocznymi jego funkcjonowania, a także wolnym od poddaństwa człowiekowi”.

Naturalnie, można chcieć chronić inne gatunki także z odmiennych powodów, takich jak ich piękno, ważna rola

Fundamenty postawy„ochroniarza przyrody”

Dave Foreman

42 43

ekologiczna, ludzka ciekawość itp. Jednak my, członkowie ruchu na rzecz ochrony Przyrody, bronimy dzikich gatun-ków przede wszystkim ze względu na ich immanentną wartość, nie zważając na walory ekonomiczne czy nawet estetyczne. Większość działaczy, z którymi miałem okazję pracować na przestrzeni lat, zgodziłaby się z tym poglądem. Są oni prawdziwymi ekspertami w dziedzinie filozofii ochro-ny przyrody oraz ruchów stawiających ją sobie za cel. Wielu innych aktywistów nie zastanawia się jednak zbyt często nad tak wzniosłymi koncepcjami, jak wartość wewnętrzna; chcą po prostu uratować swoje ulubione miejsca lub ochronić ukochane zwierzaki. Ochrona fauny i flory dla samego faktu ich istnienia jest dla wielu niewypowiedzianą wartością, któ-

rej hołdują głęboko w sercu. Jest czymś oczywistym. Z do-świadczenia, które nabyłem w ciągu lat pracy z setkami ludźmi, wnioskuję, iż zmuszona do odpowiedzi na takie py-tanie większość z nich przyznałaby, że gatunki i miejsca po-winno się chronić przez wzgląd na sam fakt ich istnienia.

Należałoby przypomnieć, iż pierwotne, staroangielskie znaczenie słowa wilderness (dzikie obszary) to „nieujarzmio-na kraina, kierująca się własną wolą” (self-willed land). Po-dobnie, słowo wildeor oznaczało „dzikiego zwierza, kierują-cego się własną wolą”. Stąd, dziką przyrodę można postrzegać jako „miejsce zamieszkania nieujarzmionych zwierząt”. Być nieujarzmionym oznacza według mnie mieć świadomość przynależności do samego siebie, w przeciwieństwie do by-cia czyjąś własnością czy środkiem do celu. Krótko mówiąc, działacze ruchu na rzecz ochrony Przyrody starają się nie dopuścić do całkowitego jej ujarzmienia i zagospodarowa-nia przez człowieka. Natomiast „ochroniarze zasobów” chcą

właśnie do pewnego stopnia Przyrodą sterować, narzucając ludzką wolę naturalnym obszarom czy gatunkom dzikich drapieżców. „Czyja wola powinna być spełniana?” – oto py-tanie leżące u podstaw licznych batalii toczonych na gruncie ochrony przyrody, choć niekoniecznie wszyscy ich uczestni-cy są świadomi tej kwestii.

Nasze działania oparte są właśnie na takich wartościach. Dążymy do zabezpieczenia dzikich terenów poprzez obej-mowanie ich różnymi formami możliwie ścisłej ochrony prawnej. Staramy się zapewnić bezpieczeństwo zagrożonym gatunkom. Przywracamy pierwotnemu miejscu zamieszka-nia (reintrodukujemy) m.in. wilki, rysie, tchórze czarnołape, kondory kalifornijskie czy sokoły wędrowne. Zwalczamy proceder zaburzania naturalnego przepływu rzek, jakim jest budowa zapór. Stoimy na straży świętości parków narodo-wych. Staramy się ograniczyć nieodpowiedzialne chuligań-stwo użytkowników pojazdów terenowych; kierować sprawy do sądu przeciwko niefrasobliwym wycinkom drzew, górni-czej eksploatacji i produkcji energii na dzikich obszarach; wspierać finansowo tych, którzy otwarcie walczą na morzach z wielorybnikami; nagłaśniać niedbałe, degradujące ziemię praktyki wypasu bydła...

Ruch ochrony Przyrody już wystarczająco długo odda-lał się od swoich najważniejszych wartości. Istnieją dwie zasadnicze przyczyny takiego stanu rzeczy. Po pierwsze, niektórzy działacze obawiają się, iż mówienie prosto z mo-stu o wewnętrznej wartości Przyrody i dzikich gatunków odstraszy ludzi. Po drugie, coraz więcej liderów grup dzia-łających na rzecz ochrony Przyrody nie wierzy w Przyrodę jako zjawisko wartościowe samo w sobie. Oto co na ten te-mat przeczytałem w e-mailu od Davida Johnsa: „wydaje się, iż niektórzy działacze nie tyle używają antropocentrycznych ar-gumentów do osiągania celów związanych z przywracaniem śro-dowiska do stanu naturalnego, lecz właściwie bagatelizują te cele na rzecz nonsensownej idei rozwoju zrównoważonego”. W taki oto sposób ginie duch ochrony Przyrody. Przestawienie się na opcję ochrony zasobów może być trudno zauważalne, wręcz nieświadome. Jeśli nie mówimy o Przyrodzie, ulatuje ona z naszych umysłów – oraz z oficjalnych stanowisk.

David Ehrenfeld ostrzega w „e Arrogance of Huma-nism”: „gdy idzie o ochronę Przyrody, nie ma nic złego w uczci-wej argumentacji zorientowanej na zasoby, jednak tylko pod warunkiem, że równocześnie przedstawione zostaną powody inne niż antropocentryczne i jasno zostanie powiedziane, że w każdym wypadku to właśnie one są najważniejsze”. Ehren-feld wyjaśnia, że „po prostu nie jesteśmy w stanie stwierdzić, czy jeden, przypadkowo wybrany, element Przyrody jest bar-dziej wartościowy niż inny, tak jak Noe nie podejmujemy się więc takich rozróżnień”. I pisze dalej: „Staram się pokazać /.../ całą diabelską misterność i przebiegłość »antropocentrycznej pułapki«. Jedynym możliwym sposobem, o ile to w ogóle możli-we, ominięcia pułapki zawartej w pytaniu »Kochasz Przyrodę? Chcesz ją ocalić? No to powiedz nam najpierw, co ona jest wła-ściwie warta«, jest roztrzaskanie na części i odrzucenie wszyst-kiego, co ono ze sobą niesie”.

Kilkadziesiąt lat wcześniej Aldo Leopold zauważył, iż „większość członków naszej ziemskiej wspólnoty nie posiada wartości ekonomicznej”. Opowiadał się więc zdecydowanie przeciwko „uciekaniu się do wybiegów, mających im taką

RYS.

AGAT

A BR

ZYZK

A

44 45

wartość nadać”. Nie jestem w stanie podać lepszych wska-zówek młodym działaczom niż słowa tych dwóch światłych ludzi. Gatunki, wraz z innymi elementami biosfery, mają prawo do egzystencji przez sam fakt istnienia. Starajmy się więc nie polegać zbytnio, ani też specjalnie nie wyolbrzy-miać wartości ekonomicznej dzikich zwierząt i obszarów. Kiedy ktoś pyta nas o jakiś konkretny gatunek, mówiąc „Co jest w nim takiego wartościowego?”, jest tylko jedna odpowiedź, jaką możemy dać: „A co w Tobie jest takiego wartościowego?”.

Nie powinniśmy się wstydzić głośnego mówienia o tym, że jesteśmy miłośnikami dzikich obszarów, czy, na przykład, drapieżnych kotów. Czczenie wartości wszelkich form ży-cia oraz niesamowitych procesów, które doprowadziły do tak ogromnej jego różnorodności, jest fundamentem po-stawy „ochroniarza przyrody”. My, działacze ruchu na rzecz ochrony Przyrody, musimy utwierdzać się w naszych biocen-trycznych wartościach, nawet jeśli wydają się nam one dosyć ciężkostrawne dla ogółu społeczeństwa (nawiasem mówiąc, obawy te, jak pokazały liczne badania opinii publicznej, wcale nie muszą być uzasadnione). Jeśli nie my, to nikt nie opowie się za ochroną dzikiej Przyrody przez wzgląd na sam fakt jej istnienia. Kto, jeśli nie my, pomoże społeczeństwu nawiązać całkiem nowe relacje z Przyrodą? Ponadto, sprzeniewierzając się własnym wartościom i ukrywając je przed innymi, wyrzą-dzimy niezmierzone szkody swojej psychice i zagrozimy in-tegralności osobowości. Tak jak Piotr, który zaparł się Chry-stusa trzy razy nim zapiał kur, możemy stać się nędznymi, godnymi pożałowania nieszczęśnikami.

Campbell Webb, biolog pracujący w tropikalnych lasach Indonezji, tak pisze w „Conservation Biology”: „Wreszcie, być może najzdrowszą rzeczą, jaką możemy zrobić dla uzyskania spokoju duszy, jest głośne wypowiedzenie tego, co w jej głębi myślimy. /.../ Tego, iż cenimy [obszary naturalne i gatunki] za to tylko, że są. A jednak wielu z nas tak dalece przeszło proces akulturacji, że opowiadając się za ochroną Przyrody, używamy jedynie argumentów utylitarystycznych /.../. Nadszedł już chy-ba czas, aby jasno się w tej kwestii wypowiedzieć, szczególnie że antropocentryczne, utylitarystyczne stanowiska nie doprowa-dziły do spowolnienia dzieła zniszczenia...”.

Jestem dumny, widząc jak coraz więcej biologów tereno-wych, takich jak Webb, ma odwagę bronić przyrodzonej war-tości innych gatunków. Mike Parr, sekretarz Alliance for Zero Extinction (Sojusz na rzecz Zerowego Wskaźnika Wymiera-nia), nowopowstałej globalnej inicjatywy na rzecz ochrony ga-tunków zagrożonych rychłym wymarciem, twierdzi, iż „Gatu-nek ludzki stoi przed niepowtarzalną okazją. Jesteśmy moralnie zobowiązani do działania. Nauka potwierdza wyjątkowość sytu-acji, lecz czasu pozostało naprawdę niewiele”. Wielu pracowni-ków ogrodów zoologicznych oraz ci, których badania tereno-we są przez nie bezpośrednio sponsorowane, okazują się być niestrudzonymi obrońcami Przyrody dla niej samej.

Od piętnastu lat przemierzam Amerykę Północną, ape-lując o ochronę i ponowne wprowadzanie dużych drapież-ników, ze względu na sposób, w jaki regulują populacje ga-tunków-ofiar, co jest niezwykle korzystne dla ekosystemów. W końcu na tym właśnie polega proces przywracania obsza-rów do stanu naturalnego. Jednak nawet tutaj można doszu-kać się swego rodzaju utylitarystycznych argumentów. Tak

naprawdę chronimy i przywracamy duże drapieżniki dla ich własnego dobra. Naukowcy z Wildlife Conservation Socie-ty (Towarzystwo Ochrony Dzikiej Przyrody), właśnie wydali książkę, w której ostrożnie rozważają wpływ różnorodności drapieżników na kondycję ekosystemów: „Large Carnivo-res and the Conservation of Biodiversity” (Duże drapieżniki a zachowanie różnorodności biologicznej). Niemniej jed-nak, Justina Ray i pozostali współautorzy piszą: „Warto zwró-cić uwagę na ważne, naszym zdaniem, rozróżnienie pomiędzy argumentami za ochroną drapieżników, opartymi na warto-ściach, a argumentami opartymi na nauce – rozumiejąc przy tym, iż oba typy argumentów nie muszą być ze sobą sprzeczne. Zbyt często argumenty za ochroną drapieżników, mające korze-nie w nauce, przesłaniają bardziej fundamentalne, estetyczne i etyczne wartości, które stanowią podwalinę działań wielu ludzi broniących drapieżnych zwierząt”. Drapieżniki mają zarówno wartość przyrodzoną, jak i instrumentalną. War-tość przyrodzona stanowi fundament, na którym są oparte wszystkie inne wartości.

Niektórzy z nas mogą żywić obawy, iż Amerykanie, Meksykanie i Kanadyjczycy (wraz z innymi nacjami) nie są wyznawcami poglądu biocentrycznego, czyli nie wierzą, iż zwierzęta mają prawo do egzystencji dlatego tylko, że są wśród nas. W najlepszym wypadku można powiedzieć, że większość nie wierzy mocno w etykę opartą na zasadzie pierwszeństwa Przyrody. Nie powinniśmy się jednak tym aż tak bardzo przejmować. Oto co Jack Humphrey, administra-tor serwisu internetowego e Rewilding Institute oraz były dyrektor wykonawczy Sky Island Alliance, napisał w e-mailu do mnie: „Dziś, kiedy czuję się raczej kimś spoza społeczności aktywistów ruchu ochrony przyrody, niż jej członkiem, jak nie-gdyś, mogę stwierdzić ze stuprocentową pewnością, że ruch ten NIC nie straci propagując nasze poglądy bez ogródek, odważnie i zdecydowanie. Dlaczego? Ponieważ przeciętny obywatel nie ma pojęcia o istnieniu takiego ruchu”.

Mimo to, na podstawie moich rozmów z setkami lu-dzi oraz wyników różnego rodzaju badań socjologicz-nych, jestem skłonny wierzyć, iż argument biocentryczny lub przynajmniej samo poczucie, że dzika Przyroda jest czymś dobrym – ma wpływ na mnóstwo osób. Wierzę też, że odwołujące się do emocji apele o ochronę dzikich zwie-rząt i obszarów silnie oddziałują na ludzi. Dla przykładu, zeszłego lata natknąłem się na tzw. zwykłego człowieka na skraju dzikiego obszaru nieopodal mojego domu. Nie wiedział zbyt wiele o zagadnieniach związanych z ochroną Przyrody, ale powiedział mi, że uwielbia oglądać węże na szlaku i że według niego, mają one prawo do egzystencji niezagrożonej przez człowieka. Często miewam tego typu spotkania z przedstawicielami wszelkiego rodzaju grup de-mograficznych. Jestem życzliwie nastawiony do ludzi i po-trafię sprawić, by szczerze opowiedzieli mi o swoim stosunku do Przyrody. Myślę, że, przekonanie kogoś do ochrony Przy-rody dla samego faktu jej istnienia, wzmacnia u takiego czło-wieka etykę działania i myślenia. Sami spróbujcie się o tym przekonać.

Wygłaszając wykłady dla przeróżnej publiczności, czy to dla pracowników zoo, na konwencjach biologów, uniwersy-tetach, konferencjach poświęconych ochronie Przyrody, czy też do ogółu społeczeństwa, chętnie odwołuję się do przy-

44 45

wołanego już, żarliwego stwierdzenia Leopolda: „Niektórzy ludzie potrafią żyć bez dzikiej przyrody, inni zaś nie”. Następ-nie zadaję pytanie: „Ile osób, spośród tutaj dzisiaj zgroma-dzonych, należy do tej drugiej kategorii?”. Po kilku sekundach mówię: „Podnieś rękę, jeśli należysz do Tych, Którzy Nie Po-trafią”. W tym momencie prawie wszyscy podnoszą ręce, cze-mu zwykle towarzyszy stłumiony śmiech.

Mnóstwo ludzi posiada kalendarze lub notesy ze zdjęcia-mi dzikich zwierząt w ich naturalnych siedliskach; ogląda-ją też programy przyrodnicze w telewizji. Dzikie zwierzęta przykuwają naszą uwagę; nasze dusze ożywają w blasku „dzi-kich zwierzy”, naprawdę je lubimy! Zauważmy, że większość publicznych przedstawień Natury, np. kalendarze, w ogóle nie pokazuje człowieka (choć coraz częściej, zapewne z powodu szerzącego się sposobu patrzenia na ochronę Przyrody przez pryzmat zasobów, przed którym nieustannie ostrzegam, na okładkach czasopism dużych organizacji przyrodniczych po-jawiają się ludzie).

Kilka tygodni temu dałem wykład na corocznym mityn-gu południowo-zachodniej sekcji e Wildlife Society. Więk-szość jego członków pracuje w federalnych lub stanowych agencjach realizujących zadania z dziedziny ochrony przyro-dy, albo na uniwersytetach. Znaczna ich część określiłaby sa-mych siebie jako działaczy ruchu na rzecz ochrony zasobów naturalnych, a takich jak ja sklasyfikowaliby najprawdopo-dobniej jako „miłośnika przyrody” (preservationist). Kwestia ochrony wilka meksykańskiego jest obecnie burzliwie dysku-towana na Południowym Zachodzie USA. Zamiast zwyczajo-wego wykładu, połączonego z pokazem slajdów, na temat sie-ci North American Wildlands Network, mówiłem więc o po-trzebie ochrony dzikich obszarów i gatunków przez wzgląd na sam fakt ich istnienia, przez to, że są one podstawowym tworzywem ewolucji; podkreślałem też konieczność twarde-go kursu w działaniach właśnie na rzecz ochrony Lobo. Wiele z tego, o czym tu piszę, znalazło się w treści tego wykładu.

Na początku więc zadałem pytanie, kto jest Z Tych, Któ-rzy Nie Potrafią. Po kilku sekundach nerwowego spogląda-nia, to w tył, to w przód, prawie wszyscy podnieśli ręce. Pod koniec kilku zagorzałych obrońców Przyrody zapytało mnie, czy mam naklejki z napisem „Nie Potrafię – i jestem z tego dumny”, które chcieli nakleić na zderzakach swoich furgone-tek. Kobieta pracująca dla państwowej agencji ochrony przy-rody, U.S. Fish & Wildlife Service, autorka bardzo stonowanej wypowiedzi poprzedzającej mój wykład, podziękowała mi za przypomnienie, na czym tak naprawdę polega jej praca. Na-stępnego dnia otrzymałem e-mail od zarządcy dzikich tere-nów plemiennego rezerwatu w regionie, w którym dziękował mi, pisząc jak duże znaczenie ma dla niego i jego współpra-cowników możliwość regularnego słuchania przekazu opar-tego na tego typu wartościach. Słyszałem także, iż „zaprawio-ny w bojach”, cyniczny weteran służb łowieckich jednego ze stanów, powiedział jednemu z moich przyjaciół, że był poru-szony tym wykładem.

Nie przytaczam tych reakcji, żeby się pochwalić, lecz po to, żeby pokazać, jak cholernie ważne jest, abyśmy mówi-li o naszej miłości do dzikiej Przyrody i o tym, iż musimy chronić gatunki i dzikie obszary tylko dlatego, że istnieją. Już samo mówienie o tym robi ogromną różnicę. Nigdy nie wiadomo do kogo się dotrze ze swoimi słowami i co ta oso-

ba zrobi w przyszłości z tym, co usłyszała. Szczególnie od-nosi się to do ludzi, którzy wydają się być wypaleni, a także do tych, których postrzegamy jako rzeczników patrzenia na Przyrodę przez pryzmat ochrony dóbr naturalnych. Kilka dni temu wygłosiłem podobny wykład na zjeździe wyższych urzędników Forest Service od spraw komunikacji społecz-nej i public relations, z regionów południowo-zachodniego i Gór Skalistych. Nawet wśród takiej publiczności znaleźli się ludzie, których umysły otworzyły się lub uspokoiły nieco. Udało mi się też ośmielić miłośników Przyrody tym, że bez-pośrednio mówiłem o wartościach, ochronie dzikości przez wzgląd na sam fakt jej istnienia.

Przytaczane dwukrotnie zdanie Leopolda i następujące po nim pytanie („Kto z Was jest z Tych, Którzy Nie Potra-fią?”), to najlepszy znany mi sposób na przełamanie pierw-szych lodów. Odkryłem go nie dalej jak parę tygodni temu. Używajcie go. Bądźcie odważni. Spróbujcie znaleźć inne osoby, które jak wy czują, że Nie Potrafią. Rozmawiajcie o wszystkich tych dzikich rzeczach i o tym, że trzeba je chro-nić przez wzgląd na samo ich istnienie.

av orematłum. Maciej rzysztofczy

Powyższy tekst pierwotnie ukazał się w cyklu felietonów „Przy ognisku” (Around the

Campfire) z 15 marca 2007 r., na stronie internetowej http://www.rewilding.org/.

Przedruk za zgodą autora.

Przypisy:

1. Cytat za polskim przekładem książki: Aldo Leopold, Zapiski z Piaszczystej Krainy – A

Sand County Almanac, Stowarzyszenie Pracownia na rzecz Wszystkich Istot, Bystra

k. Bielska-Białej 2004, s. 18. Książka Leopolda zwana jest „Biblią obrońców przyrody”

i uważana za jedną z najsłynniejszych na świecie książek o tematyce ekologicznej

(przyp. redakcji „Obywatela”).

2. prof. Arne Naess (ur. 1912) – norweski filozof, jeden z najbardziej znanych ideologów

ruchu ochrony przyrody, zaangażowany także w praktyczne działania na jej rzecz,

w tym w akcje bezpośrednie. Stworzona przez niego koncepcja „głębokiej ekologii”

każe postrzegać człowieka jako integralną część przyrody, mającą w stosunku do

innych jej elementów równe prawa. Główną tezą GE jest pogląd, że powinno się

chronić przyrodę bez względu, czy przynosi to jakiekolwiek korzyści człowiekowi,

gdyż ma ona wartość przyrodzoną, niezależną od ludzkiego wartościowania. Głębo-

ka ekologia postuluje zadawanie sobie fundamentalnych pytań oraz uznaje rozwią-

zanie problemów ekologicznych za niemożliwe, jeśli działaniom na rzecz środowiska

nie będą towarzyszyć daleko idące zmiany w systemach wartości współczesnych

społeczeństw (przyp. redakcji „Obywatela”).

3. John Muir (1838-1914) – jeden z prekursorów współczesnego ruchu ekologiczne-

go, współtwórca amerykańskiego ruchu obywatelskiego na rzecz ochrony dzikiej

przyrody, autor bardzo popularnych do dzisiaj książek, współtwórca kilku pierwszych

i najsłynniejszych amerykańskich parków narodowych (przyp. redakcji „Obywatela”).

4. Czymś zupełnie innym jest gospodarka człowieka zamieszkałego na terenach dzi-

kich, a także doraźne interwencje, które mają na celu uruchomienie naturalnych

procesów zabliźniania ran zadanych Przyrodzie przez ludzi (przyp. autora).

5. Amerykański wykładowca politologii i prawa, silnie zaangażowany w praktyczne dzia-

łania na rzecz ochrony dzikich ekosystemów świata (przyp. redakcji „Obywatela”).

6. Część z nich omawiam w mojej najnowszej książce, informacje na ten temat mam

zamiar również przedstawiać na stronie Rewilding Institute (przyp. autora).

7. Amerykański odpowiednik naszych Lasów Państwowych, podobnie jak i one oskar-

żany o zaniedbywanie wymagań ochrony przyrody podczas gospodarczej eksplo-

atacji terenów pozostających pod ich zarządem (przyp. redakcji „Obywatela”).

46

Chwila oddechu

47

Prolog, z którego łatwo przepowiedzieć dalszy ciąg kłopotów

Rodzice Wojciecha Kajtocha przybyli do Krakowa jak wielu innych – po wiedzę i start w dorosłe życie. Ojciec, Jacek – z Wadowic, miasta, które jeszcze nie kojarzyło się z Karo-lem Wojtyłą, mama – Anna, z Brzozowa, położonego pomię-dzy Sanokiem a Krosnem.

Ojciec Wojtka był typem uczonego-„wędrowca” – repre-zentował kolejno Uniwersytet Jagielloński, krakowską WSP, PAN i na powrót UJ. Choć posiadał temperament pisarza, rozgłos zyskał jako twórca wielu antologii poetyckich i rzetel-ny recenzent polskiego życia literackiego. Dziś, jako emeryt, prof. Kajtoch nie udziela się zbyt często.

Pani Anna, niegdyś dziennikarka, potem związana z pod-wawelskimi wydawnictwami, odkryła w sobie w pewnej chwili duszę poetki – ma na koncie kilkanaście tomików wierszy i dwie powieści. Eryk Ostrowski poświęcił jej w r. książkę „Wędrówki o świcie: opowieść o Annie Kajtocho-wej”.

Kajtoch-junior na świat przyszedł pod Wawelem w roku . – „W naszym domu atmosfera była iście literacko-filolo-giczna. W niej żyłem. Rozmawiało się o pisarzach, ich książ-kach, o tym, co nowego wymyślono w KC [Komitet Centralny PZPR w Warszawie] i jakie kłopoty mogą z tego wyniknąć” – powie jesienią r.

Czytać uczył się na... dziełach Homera (w przekł. ks. Dmochowskiego), greckie mity należały do jego ulubionych dziecięcych lektur. Pod względem zakorzenienia w kulturze śródziemnomorskiej trochę się więc różnił od rówieśników.

Nic dziwnego, że tzw. Nowodworek (I LO w Krakowie) wspomina nienajlepiej: „Jedyne, co stamtąd pamiętam, to dzi-kie awantury – o włosy, o mundurek, o zapisanie się do ZMS-u”. Maturzystą został ostatecznie w V LO im. Witkowskiego. Ze względu na zainteresowania biologiczne, początkowo zamie-rzał zostać lekarzem. Jako absolwent klasy humanistycznej zdecydował się jednak na studia filologiczne. W r. stał się żakiem Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Sprawa Pyjasa i nie tylko

„Już podczas drugiej sesji – pisał Wojciech Kajtoch w r. – czekała nas »ogniowa próba« – egzamin u profesora Tade-usza Ulewicza. Wielki znawca staropolszczyzny, /.../ niezmien-nie pragnął łatwymi pytaniami pomagać »jąkającym się« deli-kwentom. A ponieważ za dziedziny szczególnie proste uważał szczegóły życia polskich władców i wystrój wnętrz krakowskich kościołów – w każdym z trzech terminów z reguły »oblewała« połowa zdających”.

Do wykładowców przyszłego prasoznawcy należeli też m.in. Henryk Markiewicz, Jan Błoński, Ewa Miodońska-Brookes, Maria Podraza-Kwiatkowska czy językoznaw-ca Bogusław Dunaj. Ostatniego z wymienionych Kajtoch wspomina bardzo życzliwie: „Organizowane przez niego obozy dialektologiczne, podczas których – włócząc się po Be-skidach i Gorcach – nabieraliśmy wiary w sens opanowywa-nia skomplikowanych arkanów gramatyki, stanowiły przy-kład (jeden z tak nielicznych w życiu uczelni) – realizowania autentycznej, pedagogicznej pasji. Docent lubił mieć uczniów i umiał ich szukać”.

Polonistykę traktował Wojciech poważnie. W ciągu stu-diów nie przeczytał tylko dwóch obowiązkowych lektur: „Jesieni średniowiecza” Huizingi i książki Jakuba Burchard-ta „Cywilizacja Renesansu we Włoszech”. Nie przeczytał je-dynie dlatego, iż... nie było ich w uczelnianej bibliotece. Do magisterki dobrnął ze średnią oceną ,. Fragmenty pracy dyplomowej Kajtocha – „Władysława Terleckiego trylogia o powstaniu styczniowym...”, zostały opublikowane w „Rocz-niku Komisji Historycznoliterackiej PAN” XX – .

Sprawa Pyjasa rzuciła cień na środowisko studenckie Krakowa. „Nie wierzyliśmy w nieszczęśliwy wypadek, winio-no powszechnie Służbę Bezpieczeństwa i protestowano /.../.

Lech L. Przychodzki

Humanista

Historiiw sieci

46

Chwila oddechu

47

W ciągu tych kilku dni znakomita większość koleżanek i ko-legów z naszego roku myślała podobnie. Ale tylko w ciągu kil-ku pierwszych dni – po paru tygodniach zaczęliśmy różnić się w poglądach tak dalece, że na dobrą sprawę przestaliśmy być koleżeńską wspólnotą” [wypowiedź z r.]. – „Od śmierci Pyjasa nie pamiętam życia towarzyskiego, tylko chęć do nauki” – to już Wojciech Kajtoch w roku .

Jak wielu innych, samotność w tłumie odreagowywał własną twórczością. Literacką i recenzencką.

Poetą się bywa

Kajtoch to chodzący dowód słuszności tezy Stachury, rozszerzonej potem przez „Anastazego” Wiśniewskiego na sztuki plastyczne – artystą jest się tylko dotąd, póki trwa akt tworzenia. Potem przyjmujemy na siebie inne role – studen-ta, pracownika, członka rodziny czy nacji...

Jako recenzent cudzej twórczości debiutował na łamach „Studenta” w listopadzie r. tekstem polemicznym, pt. „Nostalgia czasów współczesnych”. „Studentowi” wierny pozostał do końca lat -tych XX w. Potem użyczał swego pióra „Życiu Literackiemu” i „Pismu Literacko-Artystyczne-mu”. Lata . to współpraca Wojciecha Kajtocha z „Końcem Wieku”. Plonem tego typu działalności jest ponad szkiców i recenzji.

– „Co do poetyckiej drogi – czytam jego listopadowy e-mail – to nie jest ona zbyt długa i kręta. To raczej sekwencja odcinków. Bo wiersze pisuję wtedy, gdy mam »spokojną głowę«, a to mi się rzadko zdarza. »Spokojna głowa« to taka, która wol-na jest – przynajmniej częściowo – od nauki, pracy naukowej, dydaktycznej czy krytycznoliterackiej i ma możliwość zastana-wiania się nad życiem swego nosiciela. W zasadzie tylko dwa razy w życiu zdarzyło mi się mieć taką »wolną głowę«.

Pierwszy raz – na studiach /.../. Zanim zacząłem pisać ma-gisterium, to (mimo czytania kilkudziesięciu, stu albo i więcej stron dziennie) miałem czas i na oderwanie się od nauki. A że to było »przedproże Sierpnia« /.../ – niejednokrotnie musiałem zastanawiać się nad sobą i światem, podejmować decyzje, na które nie miałem /.../ ochoty – i zbierać ich żniwo. Dotarło też do mnie, że muszę pić piwo bynajmniej nie przeze mnie nawa-rzone (czy raczej przeczucie tej świadomości), że też bynajmniej sam swoim życiem nie kieruję (tylko jeszcze tzw. Historia ma w jego sprawie coś do powiedzenia), normalną koleją zacząłem się przeciw temu buntować... no i pojawiły się tzw. myśli egzy-stencjalne, których efektem było kilkadziesiąt wierszy, na razie napisanych »do szuflady«”.

Wiersze Wojciecha przetrwały zawieruchę stanu wojen-nego i czytane po latach wiele ze swej wartości nie straciły. Po namyśle autor postanowił je opublikować.

– „Wydałem /.../ wówczas () tomik »Rozstrzelane ku-kły«, mając wrażenie, że określam tym tytułem i siebie, i innych z mojego pokolenia. Oczywiście wtedy wierszy od dawna nie pisałem. Ale kiedy opracowałem już ofertę dla swoich uczniów i wprawiłem się w nauczycielskiej robocie, ok. (?) roku zacząłem pisać znowu. /.../ Pisywałem wiersze do końca deka-dy, najpierw dość intensywnie, a potem – po rozpoczęciu pracy w Ośrodku Badań Prasoznawczych – incydentalnie. A gdy za-cząłem pracować na książkami /.../ – gdy umysł napełnił się wiedzą konkretną, znów przestałem pisać. Ale już nie zwle-

kałem z wydaniem »urobku«. /.../ Wydałem w r. tomik »Doba«, który cieszył się nawet pewnym powodzeniem (miał recenzji).

Co będzie dalej – trudno powiedzieć”. Zaiste – wszelka sztuka to nie gospodarka planowa. Życie

płata artystom figle, potrafi zmienić zainteresowania lub wy-musić zwyczajną walką o przetrwanie tzw. poważne podej-ście do świata, rodziny i siebie samego.

Huśtawka losu nie oszczędziła krakowskiego humanisty, a chichot Pani Historii uczynił zeń nawet wojaka.

Bracia Strugaccy i karabiny z drewna

Wobec blokady etatów – po obronie magisterki Wojciech Kajtoch nie pozostał na uczelni. Pracował w internacie, póki nie przypomniało sobie o nim Ludowe Wojsko Polskie. Łódź, Kędzierzyn i Dębica to miasta, gdzie – jak wówczas mówio-no – służył ojczyźnie. grudnia r. zastał go w małopol-skiej Dębicy.

– „Igloopol się nie zbuntował – wystarczyło, że wojsko raz przejechało dokoła zakładu wozem pancernym! – opowiada ówczesny Szwejk. – Gdyby ludzie za ogrodzeniem wiedzieli, że zamiast enkaemów celujemy w nich styliskami od kilofów, które okryto futerałami... Dowódcy bluffowali, bo nie mieli wyjścia – enkaemy właśnie naprawiano...”.

Po czterech miesiącach „wojny polsko-jaruzelskiej” wy-puszczono Kajtocha do domu. – „Czekało nas po wyjściu do cywila pełne zaskoczenie – świat zwariował. Tu, w Krakowie, żyliśmy tak, jakby naszym prezydentem był Ronald Reagan”. Trzeba uczciwie dodać – nie tylko zaskoczenie. Także bojkot. – „Kolegów straciłem – opowiada Wojtek – a sensownej pracy nadal nie miałem”. Pozostawał, jak dotąd, internat i nadzieja na studia doktoranckie.

Z tymi zaś nie było wcale łatwo. Mimo WRON-y, PRON-u i „internatów”, Uniwersytetem Jagiellońskim rządzili ludzie „Solidarności”. Jeśli „weryfikowano”, to usuwając ludzi z „S” związanych okazjonalnie lub wcale.

Początkowo Kajtoch zamierzał opisać dzieje polskiej po-wieści historycznej. Zorientował się wówczas, że nie badano jeszcze okresu -. Poczytał – dziwny język, równie dzi-waczna terminologia. Zaproponował więc doktorat z socre-alizmu! Potępili go zgodnie – promotor, członek ówczesnego KC PZPR (ów się za socrealizm... wstydził) i członkowie pod-ziemnej „Solidarności” uczelni.

O wyjazd na stypendium było jeszcze trudniej. Tu – łap-ka w łapkę – elity partyjne i „solidarnościowe” wysyłały swo-je dzieci na Zachód. Dla „postronnych” (a Kajtoch-senior do żadnej z owych elit nie należał) pozostawały ośrodki akade-mickie, do których nikt jechać nie chciał. Na przykład – Mo-skwa. Wojciech przypomniał sobie wówczas młodzieńczą fascynację powieściami braci Strugackich i lata - spę-dził, studiując w Instytucie Literackim stolicy ZSRR. Szukając materiałów do dysertacji – sobie znanym sposobem dostał się nawet do zbioru zastrzeżonego Biblioteki Lenina. Cóż, Polak – potrafi...

Przed Strugackimi (Arkadij już nie żyje) literatura SF nie była w sowieckiej Rosji szanowana. – „I oto przyszło takich dwóch, dobrych literatów, piszących o problemach rosyjskiego inteligenta, używających fantastyki jako narzędzia porozumie-

48

Chwila oddechu

49

nia z Czytelnikiem. Teraz są tłumaczeni nawet na Fidżi, to lu-dzie Noblowskiego poziomu”.

Finałem moskiewskich studiów były nie tylko trwające wciąż przyjaźnie z tamtejszymi polonistami, ale też obro-niony na Uniwersytecie Warszawskim w roku doktorat „Bracia Strugaccy (zarys twórczości)”, którą wydał w r. krakowski Universitas. W dziesięć lat później przełożono ją na rosyjski i wydano w Doniecku (już dwie edycje).

– „Strugaccy byli pierwsi, na Lema nie stało czasu. Zresztą rozdźwięk między Lemem a mną był coraz większy. Chciałbym napisać książkę o recepcji jego książek w Rosji. Ciągle myślę, iż będę o fantastyce pisał i że BĘDĘ MIAŁ CZAS!”. W roku Kajtoch wziął jednak udział w publikacji australijskiego Mo-nash University – „Acta Lemiana”.

Odkrywca zinów

Wśród polskich prasoznawców Wojciech Kajtoch uważa-ny jest za „odkrywcę zinów”.

Tak zaowocowały jego kolejne pasje, skojarzone z miej-scem pracy. Po dwóch latach spędzonych w Instytucie Badań Literackich PAN znalazł się bowiem, jako jeden z pierwszych, na bezrobociu. Tytuł doktora filologii rosyjskiej w dobie „pla-nu Balcerowicza” jedynie odstraszał. Nikogo nie obchodziło, iż pisał o ludziach demaskujących poprzez science-fiction sowiecki totalitaryzm (podobnie, jak to czynił Philip K. Dick w USA).

Czekał go kolejny rok pracy w internacie i niemal dekada w roli polonisty (X LO w Krakowie). Dwójka własnych dzieci oraz belferka pozwoliły Kajtochowi na udaną próbę zrozu-mienia ówczesnej młodzieżowej kontrkultury i fascynację jej przejawami. Fakt, inklinacje w tym kierunku posiadł jeszcze w latach -tych wieku XX, gdy otarł się o ruch polskich hi-pisów. Toteż, gdy wygrał konkurs na posadę w Ośrodku Ba-dań Prasoznawczych Uniwersytetu Jagiellońskiego (Insty-tut Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej), postanowił przygotować ni mniej ni więcej tylko encyklopedię zinów w Polsce. W opracowaniu i rozsyłaniu ankiety pomagali mu edytorzy tego ruchu – kielczanin Darek Ciosmak (wydawca „Liberation”) i łodzianka – Łucja A. Pławska, redaktorka naj-ciekawszego rodzimego art-zina przełomu wieków – „Kon-stelacji Cienia”. Jako swoisty przed-wstęp w obranym przez Kajtocha kierunku potraktować można „Antologię zinów -”, wydaną w Kielcach przez Darka w październiku r. z piękną okładką Aśki Bonar.

Podczas jednego z wywiadów (dla www.aktivist.pl) Woj-ciech Kajtoch opowiadał o ewolucji zinów: „Za praszczury zinów w Polsce należy uznać hobbystyczne gazetki wydawane przed trzydziestu z górą laty przez kluby miłośników literatu-ry science-fiction. Dopiero erupcja ruchu punk na rodzimym gruncie – przyczyniła się do powstania fanzinów z prawdziwego zdarzenia. /.../ Uzbrojeni w nożyczki i klej, rzadziej w maszyny do pisania, autorzy zinów tworzyli wówczas tzw. trzeci obieg. Działali poniżej radarów reżimowej cenzury, ale równie daleko od samizdatowych wydawnictw politycznej opozycji. /.../ Jeśli okna na świat zostały przez władzę szczelnie zamurowane, to ziny tworzyły w tym murze tak potrzebną szczelinę”.

Z tej samej rozmowy: „Urodzaj prasy niezależnej trwał aż do drugiej połowy lat ., kiedy upowszechniać zaczął się Inter-

net. /.../ Web-ziny odegrały dużą rolę w wyparciu pism druko-wanych – nie ma wątpliwości uczony”.

To Kajtoch wprowadził do języka prasoznawstwa termin „trzeci obieg”, wymyślony w maju r. przez Edka „Lu” So-rokę, wtedy co-leadera „Double Travel”, ku odróżnieniu praw-dziwych zinów od bibuły mniej lub bardziej podziemnych ugrupowań politycznych, od których coraz bardziej się już dystansowaliśmy w Ruchu Społeczeństwa Alternatywnego.

Najstarszy polski art-zine, „Robotnika Sztuki”, wydawany w Galerii EL przez Gerarda Kwiatkowskiego z początkiem lat -tych XX w., mogli obejrzeć elbląscy uczestnicy obchodów -lecia galerii. Niestety – tylko – obejrzeć. O reprincie nikt nawet nie pomyślał.

Habilitacja (rzecz ukończona, czeka na edycję i obronę) przerwała prace krakusa nad „Encyklopedią zinów”. Praso-znawca otrzymał też zdecydowanie zbyt mało odpowiedzi na swoją ankietę od zinowych wydawców. W wywiadzie z r., przeprowadzonym przez W. Lisa, Wojciech powiada: „/.../ niektórzy wzięli mnie za UOP-ka i nadesłali obraźliwe odpo-wiedzi. Wydaje się, że zamierzenie się skończy na dużej, kon-kretnej i w miarę pełnej bibliografii, którą można napisać na podstawie tylko oglądu egzemplarzy. Obok tego jednak mam zamiar napisać coś w rodzaju historii prasy alternatywnej w Polsce, więc już uzyskane odpowiedzi nie zastaną zmarno-wane. Ponadto okazało się, że ani bibliografii, ani encyklopedii nie wyda się bez przyznania funduszy na badania. Parokrotnie próbowałem je uzyskać, ale nieboszczyk Komitet Badań Nauko-wych nie był zainteresowany badaniem zinów, dzisiejsze Mini-sterstwo Nauki też nie będzie”.

Znając upór krakowskiego prasoznawcy – zrealizuje on przynajmniej wersję minimum (bibliografię i historię „trze-ciego obiegu”). Jeśli wydawcy mu uwierzą – także encyklope-dię. Ktoś tę pracę w końcu musi wykonać. A gdy uczony wie, co czyni, to jedynie korzyść dla przedmiotu badań. Zaintere-sowanym – redakcja „Obywatela” służy kontaktem.

ech . rzychodzi

FOT.

W D

ALEK

IM, S

YBER

YJSK

IM A

BAKA

NIE

TAKŻ

E CZ

YTAJ

Ą PR

ACE W

. KAJ

TOCH

A

48

Chwila oddechu

49

W historii polskiego komiksu zerwana została ciągłość. W dwu-dziestoleciu międzywojennym był całkiem popularnym gatun-kiem, jednak w Polsce Ludowej najpierw zniknął z oficjalnego obiegu, jako element „zgniłej” kultury zachodniej, a następnie zajął się odgórnie narzuconymi tematami. Często zarzuca mu się, że oprócz dobrej rozrywki był jednocześnie narzędzi „mięk-kiej” indoktrynacji.

Jerzy Szyłak: Komiks w PRL miał wymiar zdecydowanie propagandowy. Sami rysownicy mówią o tym, że robili ko-miksy tak, aby wykreować odpowiedni typ bohatera. To, że Tytus, Romek i A’tomek są harcerzami, wynikało z chęci pro-mocji harcerstwa. Zresztą jeśli porównamy to, co się ukazy-wało w odcinkach „Świecie Młodych” z tym, co publikowano w postaci osobnych tomików, widać różne natężenie – jeśli nie propagandy, to przynajmniej dydaktyzmu.

Z kolei Janusz Christa mówił, że kazano mu robić komiks o ludziach pracy, stąd wzięli się Kajtek i Koko – marynarze. Istniało założenie, że produkuje się komiksy, które mają speł-niać określone założenia propagandowe. Kiedy Christa za-czął robić Kajka i Kokosza, powiedziano mu, że baśniowość może być, ale żadnych czarów i zabobonów. W pierwszych albumach tej serii pojawia się wiedźma Jaga, która nie jest tak naprawdę wiedźmą – ona po prostu wciska ludziom, że umie czarować. Dopiero potem, kiedy Christa zaczął współpraco-wać ze „Światem Młodych”, czyli rysować dla młodzieżowego odbiorcy, dopuszczalne stało się przesunięcie w stronę fanta-styki – pojawiła się Szkoła Latania, a Jaga zaczęła czarować naprawdę. Początkowo nie było takich elementów, bo obo-wiązywał przecież światopogląd materialistyczny.

Czy ta „propagandowość” komiksów to tylko PRL-owska przy-padłość?

J. Sz.: Komiks amerykański jest tak samo nasycony pro-pagandą. Największa popularność tamtejszych superbohate-rów przypadła na lata II wojny światowej, kiedy tłukli oni Ja-pończyków i Niemców, odwoływali się do uczuć patriotycz-nych. Potem był okres, w którym zajęli się polowaniem na komunistów... Po latach unieważniono wręcz cały kilkuletni okres serii Kapitan Ameryka. Po wojnie tropił on w USA ko-munistów, a potem się okazało, że w ostatnich dniach wojny zaginął gdzieś na Antarktydzie, został zamrożony w bryle lodu i rozmrożono go dopiero w latach . Tak więc łapał tych komunistów ktoś inny – może jego „zły brat”, w każdym razie nie on. Tak to się odbywało...

A dziś?

J. Sz.: Atrybut propagandowy ciągle jest w komiksie obecny, zwłaszcza ze względu na łatwość formy. Oznacza ona łatwość przekazywania treści historycznych i politycznych; w ostatnich latach były zresztą próby wykorzystywania komiksów w kam-paniach wyborczych. Komiksy o Powstaniu Warszawskim też przecież mają pewien wymiar propagandowy.

Z drugiej strony, łatwość formy to również łatwość sta-wiania oporu wobec działań propagandowych. Jest wiele ko-miksów w Polsce i na świecie, które korzystają właśnie z tej łatwości. Są komiksy anarchistyczne, w Polsce są komiksy Prosiacka i Pały, jest undergroundowy komiks amerykański – Robert Crumb, Spain Rodriguez czy Gilbert Shelton, którzy odreagowywali tę całą propagandę, tworząc własne opowie-ści o tym, że świat wygląda zupełnie inaczej, wręcz nasycając swą twórczość krytyką władzy.

W Polsce kilku pokoleniom komiks kojarzy się jednak przede wszystkim z opowieściami o milicjantach, Orłach Górskiego czy pierwszych Piastach. Jak komiks peerelowski wpłynął na rozwój i recepcję współczesnych polskich historii obrazkowych?

J. Sz.: Oczywiście wspomniana sytuacja bardzo odbiła się na dalszych losach polskiego komiksu, również z tego wzglę-du, że lata nasyconej propagandy były jednocześnie latami największej popularności komiksu jako medium. Tamte al-bumy miały kilkusettysięczne nakłady, dlatego utrwaliły się w pamięci mnóstwa osób. Obecnie komiksy wydaje się nato-

rozmawia Michał Sobczyk

Dr hab. Jerzy Szyłak (ur. 1960) – literaturoznawca i filmo-znawca, profesor w Zakładzie Dramatu, Teatru i Filmu Instytu-tu Filologii Polskiej Uniwersytetu Gdańskiego. Zajmuje się przede wszystkim teorią i historią komiksu, jest autorem wielu publikacji na ten temat (m.in. „Komiks i okolice pornografii”, „Komiks: świat przerysowany”, „Komiks w kulturze ikonicznej XX wieku”, „Komiks i okolice kina”, „Poetyka komiksu. Warstwa ikoniczna i językowa”, „Zgwałcone oczy. Komiksowe obrazy przemocy seksualnej”), pisze również o kinie. Zajmuje się komiksem także czynnie – jako scena-rzysta (w ostatnich latach m.in. „Szminka”, „Benek Dampc i trup sąsiada”, „Druga Liga”, „Obywatel w palącej potrzebie”), a w prze-szłości także rysownik historii obrazkowych.

Zaangażowane obrazki i dymki

– z dr. hab. Jerzym Szyłakiem

FOT.A

REK1

979

50

Chwila oddechu

51

miast przeciętnie w nakładach nie przekraczających pięciu ty-sięcy, a jest wiele albumów, zwłaszcza młodych twórców, któ-re ukazują się w kilkuset egzemplarzach. Tak więc to przede wszystkim różnica w stopniu obecności na rynku decyduje, że pamięta się „Tytusa, Romka i A’tomka”, „Kajka i Kokosza” czy „Kapitana Żbika”, a słabo zna dzisiejszy polski komiks.

Wydawałoby się, że komiks jest gatunkiem demokratycznym, poza najbardziej ambitnymi dziełami wręcz plebejskim – tym-czasem ma on w Polsce niewielu odbiorców. Co Pan uważa za główne przyczyny tego stanu rzeczy?

J. Sz.: Przy dostępie do Internetu, wielu kanałach tele-wizyjnych i rozbudowanej sieci kin, komiks traci na atrak-cyjności. Bez wątpienia ogromna popularność komiksu na Zachodzie wynika stąd, że ma on tam bardzo długą tradycję. Pewne serie komiksowe wydawane są niemalże „przez zasie-dzenie” – Tintina czyta już czwarte czy piąte pokolenie Bel-gów. To przechodzi z ojca na syna, dlatego wnuk i dziadek mają o czym porozmawiać, bo czytali tę samą historię. U nas takich historii jest niewiele, ale fenomen Koziołka Matołka pokazuje, że gdybyśmy mieli komiksy od dziesięcioleci obec-ne na rynku, zdecydowanie zmieniłyby obraz recepcji tej formy wyrazu. Brak ciągłości powoduje również, że nie ma się do czego odwołać: polscy wydawcy gazet nie bardzo chcą zamieszczać komiksy, bo to oznacza konieczność lansowania czegoś nowego. Z drugiej strony, polski czytelnik jest dosyć wybredny: kiedy „Wieczór Wybrzeża” po rozstaniu z Christą chciał wprowadzić na łamy inny komiks, okazało się, że czy-telnicy nie chcą innego komiksu.

Częste są głosy, że współczesne kino czy literatura nie dają sobie rady z wnikliwym opisem polskiej rzeczywistości. Jak na tym tle wypada komiks, zarówno ten „oficjalny”, jak i drugo- i trzecio-obiegowy? Czy w ogóle zajmuje się tematyką bardziej uniwer-salną, a zarazem osadzoną w konkretnych realiach?

J. Sz.: Raczej przede wszystkim eskapistyczną; niewiele jest innych komiksów. Są oczywiście jeszcze komiksy sa-tyryczne – myślę tu głównie o tych, które zadomowiły się w prasie. Przykładem może być twórczość Raczkowskiego

– u niego możemy znaleźć opis rzeczywistości. Jednak więk-szość polskich rysowników woli szukać tematów poza ob-szarem współczesności, czyli dotyka ich dokładnie ta sama choroba, co polskich filmowców.

A co z fenomenem serii „Osiedle Swoboda” Michała Śledzińskie-go, opisującej codzienne życie dwudziestokilkuletnich mieszkań-ców blokowiska, czy „Wilq Superbohater” braci Minkiewiczów, która prowadzi flirt zarówno z lokalnymi (opolskimi) realiami, jak i narodowymi cechami Polaków? To jedne z najpopularniej-szych polskich komiksów.

J. Sz.: Śledziński jest bardzo wybitnym twórcą, człowie-kiem, który ma niezwykłe pomysły fabularne i graficzne; po-trafi narysować wszystko. Jednakże sukces „Osiedla Swobo-da” związany jest także z dotarciem do określonej grupy ludzi, którzy identyfikują się z bohaterami i z tym rodzajem poczu-cia humoru, no i rówieśniczo – z rysownikiem. Wilq z kolei to niesamowity fajerwerk poczucia humoru, agresywności, takiej undergroundowej postawy niezgody na całą masę rze-czy. Strasznie mnie na przykład rozbawił epizod, w którym Wilq rozpędza demonstrację antyamerykańską –widać, że autorzy tego komiksu świetnie rozumieją poszczególne ele-menty rzeczywistości, ale też i mentalności Polaków.

Przykład tych komiksów pokazuje, że jeśli ktoś w odpo-wiedni sposób uchwyci tę polską rzeczywistość, może liczyć na sukces. Ale w tych przypadkach sukces był wypracowany i jest udziałem wybitnych indywidualności – ludzi, którzy wiedzieli, co i jak chcą opowiedzieć. Większości rysowników i scenarzystów proste naśladownictwo tego, co oni robią, nic by nie dało – trzeba znaleźć właściwy pomysł, który nada temu rys indywidualności.

Od pewnego czasu mamy do czynienia z masowym niemal trendem, by wykorzystywać komiks do opowiadania o polskiej historii najnowszej. Z czego ten nagły wysyp wynika – ze stanu świadomości młodego pokolenia, a może raczej mody lub wręcz konformizmu? Jaka jest Pana zdaniem jakość tych dzieł?

J. Sz.: Źle zrobiony komiks historyczny raczej odstręcza. Na szczęście rzeczywiście pojawiło się kilka ciekawych no-

KADR

Z K

OM

IKSU

WIL

Q V

S M

ANIFA

. RYS

. BAR

TOSZ

MIN

KIEW

ICZ

50

Chwila oddechu

51

wych rzeczy robionych trochę na zasadzie próby dotarcia do takiej grupy odbiorców, która jeszcze sama komiksów nie kupuje, ale komiksem już się nieco interesuje. Wiadomo, że jeżeli rodzice kupują komiks, to wolą kupić opowieść histo-ryczną niż o tym, jak się biją faceci w trykotach.

Poziom wspomnianych dzieł jest różny. Wśród nich znalazło się jednak i takie „Westerplatte”, które jest pró-bą zrewidowania stereotypów historycznych, bardzo dro-biazgowym odtworzeniem autentycznego przebiegu zda-rzeń, łącznie z oskarżeniem majora Henryka Sucharskie-go o tchórzostwo. Wśród komiksów poświęconych wy-darzeniom okolic roku ‘ („Popiełuszko”, „Solidarność”, „Kopalnia Wujek”) zdecydowanie najlepszy graficznie i najlepiej pomyślany jako dzieło komiksowe, a nie tylko ilustrowany bryk z historii, jest komiks poświęcony gór-nikom z kopalni Wujek. Tam widać, iż autorzy, zarówno rysownik jak i scenarzysta, osiągnęli taki poziom, że wie-dzą, o co im chodzi. W efekcie mamy bardzo dużo uda-nych pomysłów graficznych, ale i zabiegów fabularnych. Uproszczenie wątków historycznych, wysunięcie na plan pierwszy dziecka, które pewne rzeczy obserwuje, bawi się w wojnę, a zabawa przekłada się dokładnie na to, co dzieje się w kopalni (dziecko buduje sobie z klocków barykadę, w tym czasie taka sama barykada powstaje w Wujku)... Jest w tym wszystkim jakiś komentarz na temat naszej świa-domości, tak więc z komiksów wpisujących się w ten nurt jeszcze coś będzie, aczkolwiek na początku nie wyglądały one zbyt obiecująco.

Komiks, ze swoimi korzeniami w m.in. satyrze gazetowej, ma pewien potencjał antysystemowy. Czy z tego oręża próbowała korzystać opozycja w PRL? Nieco szerzej znany jest jedynie ko-miks Jacka Fedorowicza poświęcony historii „Solidarności”.

J. Sz.: W małym stopniu. Komiks lepiej sprawdza się na płaszczyźnie aluzyjnej. Popularność Mleczki brała się m.in. stąd, że ludzie zauważali w jego komiksach ataki na władzę czy pewne stereotypy związane z propagandą (podobnym przykładem byłby tutaj „Funky Koval”). Jego siła tkwiła jed-nocześnie w tym, że funkcjonował w prasie oficjalnej, że ku-sił tą swoją aluzyjnością . Ludzie to czytali i mówili: „O Je-eezu, takie coś mu cenzura puściła?”. Natomiast opozycja nie korzystała z komiksu – ten autorstwa Fedorowicza był chyba jedynym tego typu przedsięwzięciem.

A jaki jest dziś potencjał komiksu, któ-ry bardzo ogólnie można określić „an-tysystemowym”? Czy to medium jest w

stanie wnieść do dyskusji publicz-

nej jakieś istotne treści, nie mówiąc już o

bardziej wywrotowych efektach?

Uważana za radykalną seria „Likwi-dator” uzyskuje pochlebne recenzje w

„Gazecie Wyborczej”, czołowym or-

ganie establishmentu...

J. Sz.: Komiks na pewno po-maga skonsolidować pewne gru-py tych ludzi, którzy go czytają, jak pokazuje przykład środowisk

anarchistycznych i „Zakazanego owocu” oraz fanzinów ko-miksowych z przełomu lat . i . Przypadek „Likwidato-ra” jest podobny: wiemy, kim on jest, sięgają po ten komiks ludzie, którzy chcą odreagować, skupić wokół kategorii my-ślenia ekologicznego, alternatywnego, antyglobalistycznego. Tak więc jest to możliwe, ale jednocześnie nie jest aż takie oczywiste. Nie musi być tak, że jeśli powstanie ciekawy ko-miks, ktoś się będzie wokół niego skupiał. Tak jak z innymi rodzajami dzieł, potrzeba zbiegu kilku czynników, przede wszystkim istnienia potencjalnej grupy czytelniczej i arty-sty, który będzie potrafił do niej dotrzeć. Tego nie można wyprodukować, musi być w tym „to coś”, nieuchwytne i in-dywidualne.

A komiks masowy – czy miewał realny wpływ na rzeczywistość społeczną?

J. Sz.: Raczej nie, choć np. wymienia się amerykańską serię Doonesbury jako taki komiks polityczny, który nawet prezy-dent Ford czytał jako jedno z głównych źródeł wiedzy o świe-cie. Niewątpliwie jednak komiks undergroundowy w Ameryce w pewnej mierze pozwolił zmienić sposób dyskutowania. Ko-miks adresowany do hipisów, wyrażający ich ideologię, kryty-kujący System – w pewnym momencie zadziałał; u nas na ta-kiej zasadzie trochę funkcjonował Mleczko.

Dzisiaj jednak nie bardzo mogę sobie wyobrazić komiks, który mógłby wkroczyć i powiedzieć coś, co by zmieniło rzeczywistość. Ale to chyba w dużej mierze dlatego, że sama rzeczywistość jest bardzo mocno rozmydlona. A komiks jest w gruncie rzeczy nośnikiem prostych treści. Jego ogranicze-niem jest to, że posługuje się alegorią. Jak długo ona jest moż-liwa, tak długo może on mieć pewną siłę oddziaływania. W dzisiejszych warunkach zbyt wiele różnych czynników wcho-dzi w grę i zbyt wiele dyskusji się odbywa, żeby można było się skupić wokół komiksu – tak jak nie ma masy ludzi sku-pionych wokół jednej wyrazistej idei. Żyjemy bowiem w cza-sach antyutopijnych – w tym sensie, że nie mamy całościo-wych projektów zmiany świata, a co najwyżej listy punktów, w których możemy go trochę poprawić. Dlatego też obecnie nie ma raczej naprawdę radykalnych komiksów.

Dziękuję za rozmowę

Łódź, października r.

KADR Z KOMIKSU LIKWIDATOR I ZIELONA GWARDIA. RYS. RYSZARD DĄBROWSKI

52

Chwila oddechu

53

Współczesne komiksy poruszają praktycznie każdą możliwą tematykę. Wśród tej różnorodności istnieją także komiksy opisujące problemy o charakterze ekologicznym. Część z nich ma z góry przypisaną tezę i odpowiednie prze-słanie, są niejako komiksami z „misją”. Inne odwołują się do tej tematyki mimochodem i w dużo bardziej wysublimowa-ny sposób. Warto przybliżyć to ostatnie podejście na przy-kładzie dwóch amerykańskich komiksów humorystycznych: „Calvin i Hobbes” (w Polsce drukowany przez wydawnictwo Egmont) i „Mutts”. Oba należą do najpopularniejszych ko-miksów na świecie.

Komiksy gazetowe (z ang. comic strips – dosł. zabawne paski), to jedna z najpopularniejszych form komiksu. Są to - umieszczone obok siebie w jednym rzędzie rysunki, gdzie przedstawiona jest cała akcja, zazwyczaj z humorystycznym finałem. Ważne jest, by przypadkowy czytelnik mógł bez większych kłopotów „wejść” w komiks każdego możliwego dnia i nie był zdezorientowany skomplikowaną fabułą czy akcją, a główni bohaterowie i treść byli łatwo rozpoznawal-ni. Decydująca jest krótka formuła rysunkowych historyjek, w której mieści się niewiele więcej niż - postacie i tzw. dymki z dialogami. Cierpi na tym strona wizualna i arty-styczna komiksu. Inny problem wynika z tego, że dystrybucją na największym rynku komiksowym – w USA, zajmują się specjalne syndykaty, pośredniczące między autorem a wy-dawcami gazet. Stąd nacisk na coraz bardziej ogólne treści, by ich kontekst był zrozumiały również dla czytelników spo-za Ameryki, a także na to, by fabuła obracała się wokół akcen-tów humorystycznych. W efekcie komiksy tego typu stają się coraz bardziej do siebie podobne. Do tego dochodzi nachalna komercjalizacja, której ulega gros autorów, odsprzedających licencje na postacie ze swoich komiksów. Zanika gdzieś au-tentyczność i niepowtarzalność komiksowych bohaterów.

Mimo tych ograniczeń istnieją komiksy zdecydowanie wyróżniające się na tle przeciętnych produkcji. Albo łamią formułę tego gatunku, albo podejmują tematykę, która wcze-śniej w takich typu produkcjach raczej nie występowała. Za-równo „Calvin i Hobbes”, jak i „Mutts” należą właśnie do tej grupy. Oba mają charakter czysto humorystyczny, jednak próbują, bezpośrednio lub w zawoalowany sposób, podejmo-wać m.in. tematykę pro-ekologiczną.

***

„Calvin i Hobbes” to jeden z najpopularniejszych humo-rystycznych komiksów gazetowych w historii, wymyślony i rysowany przez Billa Wattersona. Jego akcja toczy się wokół

Calvina, -latka obdarzonego niezwykle bujną wyobraźnią, oraz jego najlepszego przyjaciela, sarkastycznego, a czasem cynicznego tygrysa – Hobbesa. Komiks oryginalnie ukazy-wał się w latach - i w okresie największej popularności był każdego dnia drukowany w ponad gazetach na ca-łym świecie i czytany przez ok. mln czytelników. Do dnia dzisiejszego w kilkunastu językach wydrukowano ponad mln egz. książek z gazetowymi przygodami obu bohaterów.

Warto podkreślić, iż Watterson jako zdecydowany prze-ciwnik merchandisingu w świecie komiksu, nie odsprzedał praw autorskich do „Calvina i Hobbesa”, w związku z czym praktycznie nie istnieją żadne oficjalne gadżety z bohaterami. Autor uważa, że zniszczyłyby one wartość artystyczną ko-miksu i przedstawionych w nim postaci. To podejście w dzi-siejszym świecie komiksu właściwie niespotykane.

Tym, co zdecydowanie wyróżnia komiks Wattersona spośród innych gazetowych serii, jest przewijająca się sub-telna krytyka społeczna, kulturowa i ekologiczna oraz możli-wość wielopoziomowego odczytania treści komiksu.

Po pierwsze, „Calvina i Hobbesa” można rozpatrywać na poziomie zwyczajnego humoru sytuacyjnego lub słownego. Widoczny jest on już w pierwszych stripach, kiedy Calvin zwabia Hobbesa na kanapkę z tuńczykiem i chwali się tym swojemu ojcu. Ten zajęty swoimi sprawami mówi na od-czepnego: „Świetnie, idź i go wypchaj”. Można to odczytać dwojako. Ojciec Calvina miał na myśli wypchanie martwego zwierzęcia (wszak nikt nie łapie żywych tygrysów), natomiast Calvin odczytał to jako pozwolenie na opróżnienie lodówki i poczęstowanie jedzeniem nowego przyjaciela, który na na-stępnym rysunku siedzi w kuchni nad stertą talerzy i mówi do -latka: „Nie, dziękuję. Już nic więcej w siebie nie wepchnę”.

Drugi, dużo ciekawszy poziom, pozwala na nadanie ry-sunkowym historyjkom innej perspektywy. Chodzi tutaj m.in. o kontekst imion pary głównych bohaterów. Calvin nosi imię od nazwiska XVI-wiecznego teologa Jana Kalwi-na (ang. Calvin), twórcy kalwinizmu i gorącego orędowni-ka predestynacji, czyli doktryny religijnej, głoszącej, że los człowieka, jego zbawienie (potępienie) przesądzone jest już w chwili narodzin. Komiksowy Calvin na pierwszy rzut oka jest typowym -latkiem, czyli dzieckiem pełnym energii, im-pulsywnym, często aż za bardzo kreatywnym i dodatkowo obdarzonym wybujałą wyobraźnią. Równocześnie jak na swój wiek jest wyjątkowo inteligentny (choć nie potwierdzają tego słabe oceny w szkole) i bardzo często samolubny, całym

„Tylko szczur może wygrać wyścig szczurów” –ekologia w komiksach humorystycznych

Bartosz Głowacki

52

Chwila oddechu

53

sobą jakby potwierdzając tezę, iż w zasadzie niewiele zależy od naszych uczynków w życiu doczesnym.

Z kolei Hobbes jest przeciwieństwem Calvina, reprezen-tując jego potencjalnie dojrzałe i uzewnętrznione sumienie. Hobbes nosi imię od nazwiska XVII-wiecznego filozofa i my-śliciela politycznego omasa Hobbesa, który, jak opisuje go Watterson, miał „mroczny pogląd na ludzką naturę”. Najgło-śniejsze dzieło Hobbesa to klasyczny tekst filozofii politycz-nej „Lewiatan”, w którym autor m.in. uznał egoizm za główny motyw ludzkiego postępowania i opisał naturę ludzką (moż-na ją również odnieść do zachowania Calvina) jako „wstręt-ną, prymitywną i krótką”.

Tygrys Hobbes nie oszczędza pod tym względem swoje-go przyjaciela. Podczas jednego ze spacerów Hobbes mówi, że nie wierzy w ewolucję, na co Calvin ze zdziwieniem: „Nie wierzysz, że ludzie wywodzą się od małpy?”, a Hobbes z cha-rakterystyczną dla siebie pewnością mówi: „Ja na pewno nie widzę żadnej różnicy”.

Hobbes, w przeciwieństwie do swojego towarzysza, jest dużo bardziej racjonalny i świadomy konsekwencji działań Calvina. I choć najczęściej bywa uczestnikiem kłopotów, których źródłem jest Calvin, to poza kil-koma uwagami, często cyniczny-mi, nie przeszkadza w ich realizacji. W końcu to Calvin, a nie Hobbes, będzie się musiał zmierzyć ze skut-kami swych działań, albowiem Hobbes w komiksie ma podwójną naturę, tzn. Calvin widzi go w jeden sposób, jako żywego, antropomor-ficznego, czyli mówiącego ludzkim głosem i chodzącego na tylnych łapach, dużego tygrysa, podczas gdy wszyscy pozostali bohaterowie komiksu widzą go jako pluszową zabawkę. To czytelnik sam musi zdecydować, który obraz (wizeru-nek) Hobbesa jest właściwy i prze-konujący. Tę dychotomię Watterson tłumaczy następująco: „Gdy Hobbes jest pluszową zabawką na jednym obrazku, a ożywiony w następnym, zestawiam tę wersję rzeczywi-stości z wersją Calvina, a czytelnikowi zostawiam decyzję, która z nich jest prawdziwsza”.

Z niewielkimi wyjątkami, komiks unika odniesień do bieżących wydarzeń czy osób, dlatego też komentarze Wat-tersona mają ogólny i często ponadczasowy charakter. Seria nie wymieniając i nie pokazując konkretnych polityków czy opcji, podejmuje jednak szeroką gamę tematów o charakte-rze społecznym, kulturowym i dotyczących ludzkiej natury.

Kołem napędowym krytycznego spojrzenia na rzeczywi-stość wprowadzanego do komiksu jest Hobbes. Komentuje on nawyki Calvina w sarkastycznej, a często cynicznej for-mie. To wszystko odbywa się w subtelny, nienachalny, a czę-sto wręcz ukryty sposób. Dla przykładu, Calvin i Hobbes sie-dzą oparci o drzewo i rozmawiają o tym, iż naukowcy pracu-ją nad komputerami, które będą samodzielnie myśleć. Calvin zauważa: „Jeśli komputery będą potrafiły myśleć, w czym

ludzie będą lepsi od maszyn?”, na co Hobbes odpowiada: „W nieracjonalnym zachowaniu”. Tak przemycana krytyka i spojrzenie na społeczeństwo stały się znakiem rozpoznaw-czym komiksu.

Calvin i Hobbes przebywając często poza domem w lesie, na łące lub pobliskich pagórkach, właśnie tam są naprawdę sobą. Ta fascynacja dzikimi ostępami, w dodatku świetnie rysowanymi przez Wattersona, szczególnie w kolorowych edycjach niedzielnych, ma w sobie coś z klasycznych opi-sów amerykańskiej przyrody Henry’ego Davida oreau czy Edwarda Abbey’ego, jest tam zachwyt nad dzikimi terenami, nieskażonymi ludzką ręką.

To właśnie poza domem Calvin i Hobbes często podej-mują poważne tematy, m.in. dotyczące życia i śmierci. Na przykład wtedy, gdy obok domu znajdują martwego ptaka lub umierającego małego szopa pracza. Obie historie prowa-dzą do rozmyślań na temat sensu życia, a widoczny w nich element autentycznej i realistycznej śmierci jest nietypowy dla komiksu humorystycznego.

Watterson zamieszczał również historyjki o stricte ekolo-gicznym charakterze, jak seria rysunków opisująca wycię-

cie połaci lasu pod zabudowę domami mieszkalnymi. Między bohaterami, oglądającymi wykarczowane

drzewa, wywiązuje się rozmowa. Calvin mówi: „Wycięli cały las, by postawić tu domy, gdzie

teraz będą żyły te wszystkie zwierzęta?”. I dalej: „Ciekawe czy ludziom spodoba-

łoby się, gdyby to zwierzęta zburzyły buldożerami przedmieścia, a w ich

miejsce wstawiły drzewa?!?!”. Obaj chwilę nad tym myślą

i na następnym rysunku Hobbes, siedząc w ka-binie spychacza, mówi: „Nie za dobrze. Nie zo-stawili kluczyków”. Finał można odczytać dwoja-ko. Przeciętny czytelnik będzie rozbawiony nie-udaną próbą wcielenia w życie absurdalnego planu. Natomiast oso-

by choć trochę obyte z myślą ekologiczną, od razu zauważą tu odniesienia do ekosabotażu (monkeywrenching) i filozofii ekologii głębokiej, zakładającymi, że cała przyroda (zwierzę-ta, rośliny) ma takie samo prawo do życia na Ziemi, jak i my.

Watterson często porusza tematykę związaną z jazdą na rowerze, jako alternatywą dla samochodów. Ojciec Calvina to miłośnik rowerowych wycieczek i zazwyczaj on jest głów-nym bohaterem tych historyjek. Trzeba przyznać, że jego poglądy są dość klarowne, co dobrze ilustruje sytuacja, gdy Calvin pracuje nad plakatem na szkolny konkurs na temat bezpieczeństwa na drodze i pyta ojca, czy ma pomysł na ha-sło. Ten z zapałem odpowiada: „No pewnie! „Rowerzyści tak-że mają prawo do drogi, wy hałaśliwi, zatruwający powietrze, nie liczący się z niczym maniacy! Mam nadzieję, że benzyna będzie kosztować zł za litr!”. Calvin na to z przekąsem: „Dzięki tato, pójdę spytać mamę”, a ojciec z wyrzutem: „No co? To świetne hasło!”.

ekologia w komiksach humorystycznych

CALVIN I HOBBES RYS. BILL WATERSON

54

Chwila oddechu

55

***

Bardziej dosłowny charakter ma rysowany przez Patric-ka McDonnella gazetowy komiks humorystyczny „Mutts” (z ang. kundle), ukazujący się od r. Obecnie drukowany jest w ponad gazetach w krajach całego świata. Głów-nymi bohaterami są dwa domowe zwierzaki. Akcja komiksu toczy się głównie wokół przygód tej pary, choć często poja-wiają się także inne postacie: ich właściciele, sąsiedzi i osoby postronne oraz cała plejada zwierząt (w tym dzikich) z bliż-szego i dalszego sąsiedztwa.

Główną oś komiksu stanowią relacje między psem Ear-lem i jego najlepszym przyjacielem, kotem Moochem. Mo-torem akcji są behawioralne różnice między kotami i psami, tzn. Earl jest przyjacielski, uwielbia towarzystwo swojego właściciela Ozziego (jak i innych osób czy zwierząt) oraz wspólne spacery i wypady połączone z zabawą na podwórku. Kot Mooch to samotnik, często odseparowuje się od swoich właścicieli (Millie i Franka, i jak twierdzi w jednym ze stri-pów, właściwie to nawet nie wie, kim jest ten ostatni), z wy-jątkiem pory karmienia i spania na kolanach czy w łóżku właścicieli. Woli przebywać w domu, wylegiwać się i ucinać drzemki czy samotnie bawić.

Tematyka o charakterze ekologicznym pojawia się w ko-miksie stosunkowo często, głównie w kontekście walki o pra-wa zwierząt. Wynika to zapewne m.in. z tego, że McDonnell prywatnie jest wegetarianinem, prowadzi ekologiczny tryb życia, a oficjalna internetowa strona komiksu pełna jest infor-macji i akcji na rzecz praw zwierząt i ochrony środowiska.

Problemy ekologiczne w komiksie ukazane są często dość dosadnie, jak np. wtedy, gdy Earl i Mooch wybrali się za miasto i nad małym stawem spotkali mieszkającą tam żabę. Mówi ona: „Przychodźcie i odwiedzajcie mnie kiedy chcecie! Nigdzie się nie wybieram”, a tuż za nią jest wbita w ziemię tabliczka z napisem: „Kolejne centrum handlowe już wkrót-ce”. Innym razem ta tematyka ukazana jest w czysto humo-rystyczny sposób, np. cała seria stripów poświęcona została walce mieszkańców o ocalenie jednego drzewa przed ścię-

ciem. W jego obronę włączają się kolejne postacie, każda kie-rowana innymi pobudkami, np. ornitolog dostrzega na szczy-cie drzewa gniazdo z nieznanym gatunkiem ptaka (którym okazuje się... kot Mooch), a Frank chroni drzewo, bo wyrył na nim serce z inicjałami swoimi i żony, ale generalnie wszyscy czują, że ścięcie drzewa będzie dla nich bolesne.

Niemniej jednak w „Mutts” dominują historyjki poświę-cone prawom zwierząt, często przy udziale stałych bohate-rów komiksu. Regularnie powracający bohater to Shtinky Puddin, czyli mały kotek, przygarnięty ze schroniska przez bogatego człowieka. Shtinky, dzięki temu, że sam został ura-

towany, stara się pomóc innym zwierzętom. To właśnie poprzez niego McDonnell mówi o pra-wach zwierząt zarówno udomo-wionych, jaki i dzikich, w tym głównie o ratowaniu tygrysów, zakazie polowania na wieloryby czy okrutnym zabijaniu pałkami młodych fok.

Ale często za prawa zwierząt biorą się również sami główni bohaterowie, np. gdy do Millie i Franka przyszła znajoma w na-turalnym futrze, Earl i Mooch początkowo myśleli, że to niedź-wiedź, dopiero z czasem odkrywa-jąc prawdę. Earl mówi: „To nie jest niedźwiedź! To futro zrobione jest ze skór małych zwierzaków futerkowych!!!”. Mooch dopowia-da: „Takich jak...” i obaj z trwogą

kończą: „...my”. Earl po chwili namysłu mówi: „Pochowajmy je”, po czym zakopują futro.

W komiksie pojawia się również krytyka społeczeństwa konsumpcyjnego. Najlepiej ukazuje to strip, gdy Mooch i Earl docierają na wysypisko śmieci i spotykają tam szczura, który przedstawia im swoje credo: „Konsumujcie, ludziska, kon-sumujcie!!! Sprzedawajcie! Kupujcie! Wyrzucajcie!!! Szyb-ciej! Szybciej! Precz ze starociami!!! Z nowościami!!! Wię-cej! Więcej!! Więcej dla mnie!!!”. A po chwili już spokojniej dodaje: „Tylko szczur może wygrać wyścig szczurów”.

***

Jakie korzyści płyną z podejmowania tematyki ekolo-gicznej w tego typu mainstreamowych komiksach? Przede wszystkim, ma to wpływ edukacyjny, uwrażliwia czytelników na określone problemy, obok których przechodzą obojętnie każdego dnia. Komiksy pozwalają spojrzeć na otaczającą rze-czywistość z innej perspektywy, niż jesteśmy do tego przy-zwyczajeni. Dodatkowym atutem jest to, że owe treści po-dawane są często w subtelny, na wpół ukryty sposób, nie zaś w nachalny, łopatologicznie tłumaczący pewne stanowiska. Sprawia to, że czytelnicy do proekologicznych postaw lub re-fleksji dochodzą często sami, bez przekonywania ich. Dzięki temu, być może potraktują je nie jako narzucone, ale własne i w efekcie będą im bardziej wierni.

artosz łowaci

CALV

IN I

HOBB

ES R

YS. B

ILL W

ATER

SON

54

Chwila oddechu

55

...a tam gdzieś twój brat...

W rozbryzgach świateł ludny dworzec,tu nikt nie żegna, tam – nie czeka...Noc stoi jak lokomotywa.Uciec? Istotne – aby jechać!

Tu peron, nary i śródziemie– schron darmo i dar ciepła święty– tu w poczekalni – gdzieś twój bratna żebrach z żeliwa – rozpięty...

Z arią na strunie jednej szyny– koślawo – poprzez rozkład jazdy– nim ktoś wyruszył – maznął sprayem:Sobą bądź! I błądź jak każdy!

W kłęby torowisk się przetacza,pełznie pociągu szara glista,choć z neonowisk tu przybyłeś– tunelem trafisz już do czyśćca.

Mgła – kusi srebrnik reflektorai róża semafora zgasła– przemknęła przygarbiona postaćpochwyconego w pętlę światła.

...a tam gdzieś twój brat...nim dłoń z hamulca klamry zdejmiew Operze Mundi – wszechkomediiw światy przesiada się kolejne.

Czy nie ma dzisiaj wątpliwościz dystansu, z góry patrząc na to,(stworzył wszak nas na podobieństwo...)– centralnej stacji – Pantokrator..?

Niewielu już...

Niewielu już pójdzie dalejchoć świt perspektywy odsłaniabo czołgać się trzeba z powrotemgdy stanie gdzieś na rozdrożuostrzegawczy znak zapytania.Może też w trakcie wędrówkipojawić się znany problematz kim usiąść o zmierzchu przy ogniui komu pointę wyśpiewać,że ty – przypadkowy patriotonim los statystą cię stworzypamiętaj – jak raczkowalisceny narodowej – aktorzy.Przyjdzie też nieraz pobłądzić– więc trzeba mieć na uwadzei oczy otwarte na szosie warszawskiej– gdzie dym złudnych kadzideł się kładzie.Niewielu już pójdzie dalej– niewielu pamięta o tym,jak płacić cynicznym uśmiechemza szansę na bilet powrotny.

10. Pracodawcy

Wydaje się to niepojęte, ale przez całe tysiąclecia ludzie utrzymywali się przy życiu, mimo że nie było żadnych pra-codawców. Działali przy tym na trzy sposoby – albo poprzez współpracę grupową (dajmy na to na polowaniach), albo jako wytwórcy indywidualni – kmiecie lub rzemieślnicy, w końcu zaś jako instrumentum vocale swoich panów, będąc ich wła-snością. Warstwy wyższe natomiast utrzymywały się po pro-stu z danin. Pewnym wyjątkiem od tego schematu były woj-ska zaciężne – no ale nie prowadziły one działalności gospo-darczej, może z wyjątkiem naszych ulubionych Krzyżaków.

Dopiero całkiem niedawno, w chwili oddalonej zaledwie o okamgnienie historii, człowiek w ramach postępu technicz-nego i społecznego wywalczył sobie awans, którego koszmar opisał sugestywnie Emil Zola. Wtedy właśnie pojawili się właściciele urządzeń służących pracy i zaczęli zatrudniać pracowników za wynagrodzeniem.

To wszystko są szkolne banały, ale banałem nie jest fakt, że właścicieli zaczęto nazywać pracodawcami, a pracowni-ków – pracobiorcami. Ma to głęboki sens socjotechniczny.

Otóż, gdy ktoś coś komuś daje, to – pomijając przypadki dawania w kość i dawania popalić – owo coś jest przeważ-nie wartościowe. Stąd prawo ukuło nawet termin: darczyń-ca. Ten, kto coś bierze, winien jest wdzięczność swemu do-brodziejowi. I tak owa terminologia plecie się już około lat. Piszę „plecie”, bowiem jest całkowicie bez sensu. Zdałem sobie z tego sprawę siadając niedawno w parku obok innego dziadka. Czytał on gazetę, w której mowa była o Konfederacji Pracodawców Prywatnych. Patrzyłem osłupiały na tę nazwę, której skrót, KPP, oznaczał kiedyś coś wręcz przeciwnego. Bo czyż nie jest tak, że pracodawcą jest ten, kto daje pracę, czyli pracownik, a pracobiorcą ten, kto ją bierze, czyli właściciel zakładu pracy? (Andrzej Gwiazda nazywa go pracokupcą).

Gdyby postawić nazewnictwo z głowy na nogi, to nie tyl-ko OPZZ zmieniłby nazwę na Klub Pracodawców i przy stole Komisji Trójstronnej zamieniono by się proporczykami.

Nastąpiłby wstrząs o nie dających się przewidzieć skutkach.

aplo arud

Encyklopedia Wyrażeń Makabrycznych

Paplo Maruda

ronezjTadeusz Buraczewski

56 57

Chwila oddechu

Bez klasy

przegrali bracia. Niby prawda, że gdy się ma do czynienia z niektórymi politykami Platformy Obywatelskiej, to trzeba stale pokonywać pewne odruchy fizjologiczne, a po spotka-niu dokładnie myć ręce – ale czym się od nich różnią niektó-rzy członkowie Prawa i Sprawiedliwości? W tym podkreśla-niu, że Żoliborz jest lepszy od jakiegoś tam gdańskiego po-dwórka wyszła na wierzch cała małość Kaczyńskiego jednego i drugiego. Te geściki, że nie przekaże osobiście, że będzie nie-obecny, ostentacyjne lekceważenie, jakieś małe złośliwostki i jednoczesne łapanie przeciwnika na tym, że się w porę nie ukłonił, za późno wysłał fax i jest źle wychowany.

Gdy się wchodzi do szulerni o nazwie gra w demokrację w oligarchicznym cyrku i dostanie po łapach, to się albo mo-bilizuje masy, a przede wszystkim sekcje pik w stolicy i robi zamach stanu, albo przyjaźnie uśmiecha, zapowiadając, że się będzie lojalną opozycją itp. Zamiast tego otrzymaliśmy por-cję inteligenckich, a raczej małomieszczańskich dąsów. Na masach robi to takie wrażenie, jakby ktoś wyśmiewał się, że Tusk nie wie, na którą stronę widelca trzeba nakładać jedze-nie, żeby innym nie pakować lewego łokcia przed oko, tak samo jak Polaków.

Oczywiście dobre maniery to rzecz ważna, ale nie naj-ważniejsza. Zresztą za Kaczyńskich i cały ten ich Żoliborz nawet w tych sprawach nie dałbym głowy. Józef Mackiewicz porównał kiedyś takie starodawne pozy w nowoczesnym świecie do machania pochwą, w której nie ma szabli. A mó-wiąc inaczej, szlachcic nie dba o ortografię.

Z drugiej strony Tusk

jako redaktor „Faktu” potrafił poruszyć naprawdę ważną sprawę, którą jest dyskryminacja starszych ludzi w Polsce. Tak naprawdę o wiele ważniejszą niż problemy ludzi mło-dych. Gdy się jest młodym, to można nawet w przypadku bezrobocia wykonywać pracę poniżej kwalifikacji. W tym okresie życia nikomu taka szkoła nie zaszkodzi, a może wręcz przeciwnie, nauczy szanować także pracę fizyczną i rzetelny wysiłek pomocy kuchennej, osoby kopiącej rowy czy do-zorcy. Inna jest także sytuacja zdrowotna, a co za tym idzie psychiczna osób po -tce, właśnie wtedy często dochodzi jeszcze konieczność pielęgnacji starych rodziców koło -tki czy chorych współmałżonków. To cierpienia o wiele bardziej dotkliwe, długotrwałe i mniej estetyczne niż przewijanie roz-kosznego maluszka. Dlatego moim zdaniem powinno się jak

najszybciej powrócić do projektu ministra Religi i skład-ki właśnie na opiekę na starość. Tak naprawdę w naszych czasach jest ona nierzadko potrzebniejsza niż standardowa opieka medyczna. Tylko, że lekarze i pielęgniarki wolą kogoś wsuwać często do tomografu niż miesiącami zajmować się obłożnie chorymi staruszkami np. z Alzheimerem. To wynika z ich tej, no, godności.

Tyle tylko,

że Tusk i liberałowie nie dostrzegają, że o ile Polacy naj-wcześniej w Europie kończą okres pracy zawodowej i na ogół wcześnie zaczynają marzyć o przejściu na emerytu-rę, to jednocześnie pracują najdłużej w skali tygodnia i za najgorsze miesięczne pensje. Ogromne znaczenie ma także nieprzestrzeganie przez pracokupców praw pracowniczych, atmosfera ciągłego zagrożenia bezrobociem, mobbing, czyli po prostu znęcanie się i chamstwo wobec słabszego. Pra-cownicy nagminnie chodzą do pracy chorzy, bo branie chorobowego jest źle widziane, no i dostaje się i tak nędznej pensji.

Te czynniki sprawiają, że nasi rodacy tylko marzą o mo-mencie, kiedy ta gehenna się skończy, pracują intensywnie, żeby jak najszybciej odwalić robotę i pójść na emeryturę. To trochę odbicie tego, co w skali indywidualnej robią źli pra-cownicy, pracujący nie według stawki godzinowej, lecz na fu-chę, ale także tego, co dzieje się w polskiej szkole, gdzie katuje się wszystkich przychodzeniem na rano, zjada obiad na -minutowych przerwach, żeby potem szybciej pójść do domu. To po prostu niska kultura pracy, nieumiejętność spokojnego rozłożenia sił, brak konsekwencji i dążenia do tego, co Fran-cuzi nazywają plaisir de bien faire, bo taka rwana, chaotyczna praca nie daje dobrych wyników, a ludzie są w efekcie bar-dziej zmęczeni i nie mają z niej satysfakcji. U nas dominuje podejście typu: zmęczyć się, pokazać wszystkim, że się jest zmęczonym i pójść do domu, a w skali życia zachorować i dostać rentę.

To oczywiście są wielowiekowe zaszłości cywilizacyj-no-psychiczne, ale dzisiaj nakłada się na to paradoksalnie antypracownicza propaganda tak zwanych pracodawców i wielkiego biznesu, którzy pracowników traktują jak pańsz-czyźnianych chłopów. W ten sposób tylko umacniamy wie-lowiekowe polskie mentalne zapętlenia. Z moich obserwacji wynika, że właśnie ucieczka przed złym traktowaniem przez szefów i bezsensowną organizacją pracy to także częsta przy-czyna emigracji.

56 57

Chwila oddechu

W każdym razie w tym pierwszym okresie Tusk poka-zał, że stać go na o wiele więcej luzu niż Kaczyńskiego, on się nauczył mówić trochę tak jak Blair czy gazeta „Fakt”. Prosto i o zwykłych sprawach. Kaczyński tymczasem ma ambicje pochwalenia się, że rozumie, co to semiotyka, że czyta i zna na pamięć Ujejskiego, ale jak przychodzi co do czego, to wi-dać, że facet nie ma pojęcia o zwykłym życiu i tylko z uporem godnym lepszej sprawy powtarza dyrdymały o autostradach jako „celu ogólnonarodowym”, bo to pewniak i „nikt normal-ny” w jego saloniku tego nie kwestionuje.

A co do dziennika „Fakt”,

to muszę przyznać, że coraz częściej się łapię, iż z mojej po-rannej, podkioskowej lektury wynika, że to w sumie mniej zakłamana gazeta od innych massmediów. Oczywiście, po-trafi zgnoić uczciwych ludzi, utrwala w Polakach tani senty-mentalizm, nie rusza żadnych istotnych spraw bardziej do-głębnie. A jednak nawet odrobina tak zwanego populizmu sprawia, że dla zwykłych ludzi jest bardziej wiarygodna od salonowej lewicy made in Agora and Libération. Kto wie, może i w tej dziedzinie mniemania ludu są słuszne.

Na pociechę

poszedłem do kina na dwa polskie filmy. Nawet miłe. Jeden o starości, z Danutą Szaflarską, a przede wszystkim z psem. Kolejny dowód na to, że pod względem moralno-intelek-tualnym gatunek ludzki w wielu przypadkach stoi niżej od innych. To, co go wyróżnia, to ogromne wewnętrzne zróż-nicowanie i duża sprawność w manipulowaniu światem ze-wnętrznym, ale kiedy się patrzy, do czego to doprowadziło, wtedy owa przewaga ukazuje swoje bardziej złowieszcze ob-licze. W gruncie rzeczy kiedy słyszę, że Bóg stworzył świat dla człowieka, w domyśle, żeby go „rozwinął” i przeludnił, wtedy

nie mam wątpliwości, że tak samo mogłaby się wypowiedzieć nie tylko małpa, ale przede wszystkim termit, podkładając tylko siebie jako homo.

Drugi obrazek to „Sztuczki” Andrzeja Jakimowskiego. Oba bardzo baśniowe, stąd ich bohaterowie to dzieci, zwie-rzęta i staruszkowie, o ludziach w sile wieku trudno byłoby dzisiaj taki film zrobić, bo kontrast z rzeczywistością byłby zbyt duży, a oni sami na ogół bardzo nieciekawi, choć i tutaj po wyjściu z kina zastanawiałem się, gdzie dzisiaj są dzieci bez elektroniki, sympatyczne, nie mówiące plugawym języ-kiem urwisy niczym z XIX-wiecznych angielskich powieści. Ale to fakt, dzieci jeszcze na ogół nie bełkoczą politpopraw-ną nowomową, żyją bowiem, jak to ktoś napisał, „tak jak kiedyś ludzkość – bardziej instynktem niźli »zdrowym ro-zumem«”. No i Wałbrzych, miasto, z którym co nieco mnie łączy. Jak to dzisiaj mówią – magiczne, tak samo jak cały re-gion Karkonoszy.

Wyjątkowo pięknie położone w kotlinach górskich mia-sta i miasteczka tego regionu oraz snujący się w tempie śre-dniowiecznym pociąg z Wrocławia do Szklarskiej Poręby, bo do Jakuszyc, nie mówiąc o czeskim Harrachovie, jakoś doje-chać nie może. W tym wszystkim widać też potworną słabość polskiej cywilizacji, a właściwie jej brak. Tam wszystko jak-by stanęło od czasu wojny, która skończyła się ponad lat temu. Jedyne, co jest nowego, to trochę pokomunistycznych bloków, do których III i IV RP dołożyły transport oparty na tirach i busach plus wycinka lasów i hałaśliwe promowanie narciarstwa zjazdowego, żeby wbrew zdrowemu rozsądkowi udowodnić światu i sobie, że my tu w Polsce też mamy Alpy. Jedyny cywilizacyjny sukces to ośrodek narciarstwa biego-wego w Jakuszycach, ale jak to zwykle w Polsce, trzyma się on od lat na jednym człowieku – komandorze Gozdowskim. A do Jakuszyc jeżdżą autobusy na dobę, no i oczywiście busy, na trasach jest chyba więcej Czechów niż Polaków, ci ostatni wolą piwo, muzykę i zjazdy z oświetlonego stoku pro-sto na frytki, szaszłyk i parking.

Ćwiąkalski,

Ćwiąkalski, Ćwiąkalski, jakoś chodziło mi to nazwisko po głowie. W końcu sobie przypomniałem. Pojawiło się w „Obywatelu”, dawno, w numerze z roku , nie pan profesor osobiście, ale jego kolega z tej samej spółki. Gdy-bym był z CBA, to bym się bardziej generalnie zajął spółka-mi prawnymi, które obsługiwały zagranicznych inwestorów, szukających dróg w nieznanym jeszcze wtedy dla nich pol-skim terenie lat . ubiegłego wieku. A może to już robota bardziej dla IPN?

Żegnam Was

na razie w wydaniu papierowym. Od początku lutego posta-nowiłem pójść z duchem czasu i przenieść się do INTER-NETU, na stronę www.obywatel.org.pl. Po prostu kronika to jednak kronika – a często komentuję coś bieżącego, co za dwa miesiące nabiera już innego znaczenia w tym nieustannie pę-dzącym do tyłu świecie. Jestem nawet ciut wzruszony,

asz ontrasRYS.

PIO

TR Ś

WID

EREK

www.rysunki.bardzofajny.net

58 59

Z grubej rury

czy rzeczywistość?

Komunitaryzm powstał w Stanach Zjednoczonych jako alternatywa – czy też korekta – liberalizmu. W latach . XX w. komunitarianie tzw. pierwszej fali prowadzili dialog z przedstawicielami nurtu liberalnego – dialog wyrafinowa-ny, wysoce specjalistyczny, o charakterze filozoficznym. Jed-nak dopiero lata . – wraz z „drugą falą” – przyniosły popu-laryzację ruchu, głównie za sprawą amerykańskiego uczone-go Amitai Etzioniego i stworzonego przez niego w Waszyng-tonie ośrodka myśli komunitariańskiej. Okazało się wówczas, że komunitaryzm ma do zaoferowania konkretne rozwiąza-nia, dotyczące organizacji społeczeństwa, jego kodeksu mo-ralnego czy polityki społecznej.

Poniżej prezentuję podstawowe założenia komunitary-zmu – które określać będę jako „postulat równowagi” i „po-stulat odnowy moralnej” społeczeństwa – oraz ich praktycz-ne implikacje w życiu społecznym, odwołując się często do przykładu Stanów Zjednoczonych.

Między liberalizmem a konserwatyzmem: postulat równowagi

Wyróżniającą cechą koncepcji komunitarian wydaje się być umiarkowanie. Komunitarianie szukają równowagi we wszelkich aspektach życia społecznego, próbując przezwycię-żyć ograniczenia wcześniejszych stanowisk ideowych, przede wszystkim klasycznej myśli liberalnej i podejścia konserwa-tywnego. I tak: nie ma tu liberalnego nacisku na jednostkę ani konserwatywnego nacisku na wspólnotę. Jest za to jed-nostka silnie osadzona we wspólnocie, czerpiąca ze swojego dziedzictwa, ale też mająca zdolność dystansowania się od niego. Zdaniem komunitarian, rzeczywistość nowoczesnych społeczeństw udowodniła, że liberalna wizja człowieka jako jednostki autonomicznej, niezależnej, swobodnie i samodzielnie definiującej cele i zasady działania – jest niewłaściwa, prowadzi bowiem do atomizacji społeczeń-stwa i „samotności w tłumie”. Jednak nie oznacza to ko-nieczności powrotu do tradycyjnie rozumianej wspólnoty, gdzie owe cele i zasady działania są w sposób sztywny defi-niowane przez środowisko społeczne człowieka. Możliwe jest pogodzenie tych dwóch aspektów: ocalenie podmioto-wości w obrębie wspólnoty.

Co to oznacza na poziomie praktyki społecznej? To, że powinniśmy przede wszystkim czerpać z tego, co jest nam dane, z dziedzictwa i dorobku wspólnot, w których jesteśmy osadzeni. Wspólnoty owe są rozumiane poprzez metaforę ro-syjskich matrioszek: ta z niższego poziomu stanowi część tej z poziomu wyższego (por. Etzioni : ). Jesteśmy zatem równocześnie członkami rodziny, sąsiedztwa, społeczności lokalnej, być może jakiegoś stowarzyszenia, ruchu, wreszcie – „wspólnoty wspólnot”, czyli całego społeczeństwa. Wspól-

noty dają nam przede wszystkim poczucie tożsamości i przy-należności, dlatego powinny stanowić przedmiot naszej tro-ski i pielęgnacji (por. Etzioni a: -). Co jednak ważne, nie mogą one mieć charakteru opresyjnego: „zakorzenienie” czy związane z nim naciski społeczne w kierunku określo-nych sposobów myślenia i działania, nie mogą stać się zbyt silne. „Wspólnota może zostać uznana za dobrą tylko wtedy, gdy jej porządek społeczny jest zrównoważony z /.../ ochroną autonomii” (Etzioni a: ). We wspólnotach powinno być zatem miejsce na podmiotowość człowieka: na możli-wość wyrażenia przez niego swojej opinii, na dyskusję doty-czącą kształtu i charakteru wspólnot, w obrębie których żyje, wreszcie – miejsce na zmianę społeczną.

W podobny sposób na gruncie koncepcji komunita-riańskiej zostaje rozwiązany odwieczny dylemat wolności i porządku społecznego. Liberałowie akcentują znaczenie wolności, twierdząc, że stanowi ona podstawową wartość, realizowaną przede wszystkim poprzez przyznanie jednost-ce indywidualnych praw. Mam prawo działać w swobodny i autonomiczny sposób, mam prawo podejmować niezależ-ne decyzje dotyczące mojego życia – tak długo, jak długo nie zagrażają one wolności innych. Konserwatyści natomiast są gotowi poświęcić wolność w imię zachowania porządku spo-łecznego. Nie mam prawa do całkowicie swobodnych decyzji i działań, bo mogą one stać w sprzeczności z podzielanym w społeczeństwie systemem wartości, a przez to zakłócić jego harmonijne funkcjonowanie. Będąc członkiem wspól-noty, muszę zatem przede wszystkim przyjąć zobowiązania względem niej.

Tymczasem komunitarianie podkreślają znaczenie za-równo uprawnień, jak i zobowiązań (por. Oaks , Etzioni : -). Moja jednostkowa wolność zostaje zachowana i wyraża się w wolności słowa, stowarzyszania się, ekspresji itp. Równocześnie jednak winna mi nieustannie towarzy-szyć świadomość zobowiązań; dlatego, choć teoretycznie mam prawo tego nie robić, idę głosować, działam charyta-tywnie, zakładam stowarzyszenie, angażuję się w działal-ność sąsiedzkiej wspólnoty czy lokalny samorząd, organi-zuję protest. Takie stanowisko jest reakcją komunitarian na coraz mniej obywatelskie i słabiej zaangażowane społe-czeństwo amerykańskie.

Między prywatnością a krucjatą: postulat moralnej odnowy

Kolejne założenie komunitaryzmu dotyczy „moralnej od-nowy” wspólnot. Istotne są tutaj trzy elementy. Po pierwsze,

Komunitaryzm w USA

Daria Łucka

Utopia

58 59

Z grubej rury

samo włączenie problematyki moralności do dyskursu pu-blicznego i normatywne zabarwienie komunitaryzmu. Pod-kreślając znaczenie moralnego aspektu życia i konieczność dyskusji dotyczącej tego obszaru, komunitaryzm wydaje się odstraszać wielu potencjalnych zwolenników, silnie przy-wiązanych do liberalnej tradycji „zamykania” sfery moralnej w sferze prywatności oraz uchylania pytań o moralny wymiar życia. Podejście komunitaryzmu może kojarzyć się z brakiem tolerancji, moralizatorstwem i dewocją, a w przypadku spo-łeczeństwa amerykańskiego – często także ze skrajną, kon-serwatywną prawicą (por. Etzioni : ). Tymczasem, jak pokażę poniżej, komunitarianie są jak najdalej od moralnej krucjaty w imię jednego systemu wartości.

Drugie ważne w tym kontekście zagadnienie dotyczy treści owej moralności, prowadząc do klasycznych pytań: co stanowi moralność społeczeństwa; czy we współczesnym, pluralistycznym świecie możliwa jest jedna jej koncepcja? Odpowiedź liberałów brzmiała: nie; dlatego, ich zdaniem, wizja „dobrego” porządku społecznego nie powinna zawie-rać żadnych założeń aksjologicznych, jedynie pewien zestaw procedur, umożliwiających koegzystencję różnych koncepcji moralnych. Z kolei według konserwatystów, moralność spo-łeczeństwa wynika z podzielanego dorobku kulturowego i historycznego, a państwo powinno reprezentować wspólną koncepcję dobra.

Koncepcja komunitarian jest odmienna, oparta o dyna-miczne rozumienie dobra wspólnego (por. Etzioni a, Selznick : -, Selznick : -). Nie ma ono charakteru absolutnego i nie jest odgórnie narzucane; nie jest też czymś, co nie podlega kwestionowaniu. Powstaje w wy-niku aktywnego wykorzystania jednostkowych praw: prawa do dyskusji, wolności słowa, wyrażania opinii. Sformułowane – obowiązuje, choć w wyniku dalszych debat może podlegać przekształceniom. Taka koncepcja wymaga więc aktyw-nego udziału obywateli w życiu zbiorowym – by dobro wspólne było rzeczywiście wspólnie odkrywane, tworzone i pielęgnowane.

I wreszcie zagadnienie trzecie: kto ma stać na straży mo-ralności? Kto odpowiedzialny jest za zachowanie jednost-

ki? Według liberałów – ona sama; według konserwatystów – państwo jako „strażnik” moralności. Jednak przymus pań-stwowy jako narzędzie „zmuszania” jednostki do określonego postępowania nie zawsze się sprawdza. Przykładowo, usunię-cie dealerów narkotyków przez policję nie usuwa problemu narkomanii – chyba że państwo stanie się państwem policyj-nym. Nie likwiduje też problemu bierna zgoda na to, aby lu-dzie w każdym przypadku postępowali zgodnie z własnymi koncepcjami dobrego życia – zazwyczaj prowadzi to do mo-ralnej i społecznej anarchii. „Przeciwstawianie się moralne-mu głosowi wspólnoty i moralnej zachęcie, jakiej on dostarcza, oznacza negowanie »spoiwa«, które pomaga utrzymać społecz-ny porządek. Nierealistyczne jest poleganie wyłącznie na sumie-

niu poszczególnych jednostek i oczekiwanie, że ludzie niejako sami z siebie, niezależnie od okoliczności, będą postępować we właści-wy sposób” (Etzioni : ).

Dlatego komunitarianie podkreśla-ją przede wszystkim moralny aspekt wspólnot: to właśnie one uczą, jak postę-pować, kształtują jednostkowe sumie-nia, nagradzają i karzą. Oddziaływanie wspólnot powinno jednak wiązać się z wywieraniem presji, nie zaś z przy-musem i użyciem siły. Do wypełniania zobowiązań można tylko zachęcać; osta-teczna decyzja, jak się w danych okolicz-nościach zachować, należy do jednostki. To zatem społeczeństwo okazuje się być najtańszym i najbardziej efektywnym regulatorem ludzkiego zachowania.

Oczywiście, w życiu społecznym moż-liwe są pewne zagrożenia związane z mo-

ralnym oddziaływaniem wspólnoty. Gdy staje się ono zbyt silne, gdy jednostka traci autonomię i możliwość podejmo-wania decyzji – następuje „przerost” wspólnoty i powrót do jej dawnego, tradycyjnego charakteru jako struktury opresyj-nej i autorytarnej, wymuszającej na jednostce określone spo-soby zachowania. Dlatego komunitariańska wspólnota win-na być, jak piszą komunitarianie, „wspólnotą wrażliwą” (re-sponsive community; por. Etzioni , Dworkin , Taylor , Bellah ). W tym celu musi spełnić kilka warunków. Po pierwsze, żadna wspólnota nie może przeciwstawiać się porządkowi moralnemu wspólnoty „wyższej”, czyli np. mo-ralność społeczności lokalnej nie może stać w sprzeczności z moralnością „wspólnoty wspólnot” – społeczeństwa jako całości. W przypadku nowoczesnych demokracji gwarantuje to nie tylko ochronę praw indywidualnych, ale również zapo-biega prześladowaniu mniejszości. Po drugie, komunitaria-nie zgadzają się – wręcz naciskają na to – aby wspólnotowe wartości były oceniane za pomocą zewnętrznych kryteriów, opartych na podzielanym ludzkim doświadczeniu. Koniecz-na jest autorewizja każdego systemu moralnego poprzez publiczną debatę. Po trzecie, komunitariańska „wrażliwa wspólnota” winna być częścią pluralistycznej sieci wspól-not. Jednoczesna przynależność jednostki do wielu struk-tur stanowić ma mechanizm zabezpieczający przed nad-mierną władzą i zbyt dużym wpływem jednej określonej wspólnoty.

FOT:

BILL

IE (P

ARTS

NPI

ECES

)

60 61

Z grubej rury

Od teorii do praktyki

Jak zaznaczyłam na wstępie, komunitaryzm ma (bądź może mieć) konkretne zastosowania w praktyce życia spo-łecznego. Postulaty równowagi i „odnowy moralnej”, postrze-gane łącznie, prowadzą do określonych koncepcji rodziny, edukacji, społeczności lokalnej i „wspólnoty wspólnot”, czyli społeczeństwa. Te właśnie cztery aspekty stanowią dla komu-nitarian płaszczyzny „testowania” infrastruktury moralnej społeczeństwa (por. Etzioni : -). Ocena aktualnej kon-dycji moralnej społeczeństwa amerykańskiego nie wypada zbyt optymistycznie: następuje rozpad tradycyjnej rodziny z dwojgiem rodziców, system edukacyjny odznacza się sła-bością, a społeczności lokalne tracą na znaczeniu. Diagnoza moralnego i społecznego kryzysu w USA zostaje przez ko-munitarian uzupełniona wskazaniem środków zaradczych.

Rodzina. Komunitariański model rodziny sytuuje się mię-dzy modelem konserwatywnym a modelem liberalnym (al-ternatywnym). Nie oznacza on powrotu do tradycyjnej, pa-triarchalnej rodziny, gdzie mężczyzna był jedynym żywicie-lem, a kobieta stała na straży ogniska domowego. Nie oznacza też jednak całkowitego przekształcenia znaczenia „podstawo-wej komórki społecznej”. Wiąże się to z moralnymi odczucia-mi społeczeństwa amerykańskiego, gdzie nowe formy rodziny (małżeństwa homoseksualne itp.) nie są tak łatwo akcepto-wane jako alternatywne formy życia (por. Galston : ).

Małżeństwo nie powinno być oparte na samopoświęce-niu (jak w modelu konserwatywnym) lub samospełnieniu (jak w modelu liberalnym) – lecz na wzajemności: jednostka po-winna „ofiarować” współmałżonkowi i dzieciom podobną ilość szacunku i miłości, jakiej sama od nich oczekuje (por. Browning , Etzioni : -, Waite i Gallagher ). Konieczne jest wzmacnianie rodziny jako pierwszej ze wspólnot, w któ-rych „osadzona” jest jednostka. Niezbędne są tu działania in-stytucjonalne (np. urlopy rodzicielskie, elastyczność dotycząca czasu i miejsca pracy, zaangażowanie rodziców w funkcjonowa-nie żłobków i przedszkoli), ale też zmiana mentalności, tak, aby wychowywanie dzieci nabrało wartości jako praca istotna dla całej wspólnoty. Choć często rodziny z jednym rodzicem lepiej dbają o dzieci niż te pełne, wiele dowodów historycznych, psy-chologicznych i socjologicznych wskazuje, że dwoje rodziców lepiej radzi sobie z funkcją wychowywania potomstwa (por. e Responsive... : ). Komunitarianie sprzeciwiają się zatem zbyt liberalnej polityce rozwodowej. Zmiana prawa dotyczące-go rozwodów postulowana jest nie po to, aby ich zakazać, lecz po to, aby pokazać społeczną troskę o rodzinę.

System edukacyjny. Komunitariańska koncepcja eduka-cji stoi w opozycji do jej konserwatywnej wizji, typowej dla okresu powojennego w Stanach Zjednoczonych. Zakładano wówczas, że w procesie edukacyjnym powinien obowiązy-wać wspólny dla wszystkich program, podkreślający wartości podzielane przez społeczeństwo. „Podręczniki minimalizowa-ły znaczenie problemów relacji międzygrupowych i społecznej niesprawiedliwości; uczono »uświęconej« wersji historii” (Ra-vitch : ). Imigracja czy niewolnictwo traktowane były jak krótkotrwałe, przejściowe epizody. Takie zasady edukacji opierały się na koncepcji społeczeństwa jako kultu-rowego monolitu, gdzie poszczególne grupy mniejszościowe „stapiają” się w tyglu amerykańskiej kultury.

Jako reakcja na takie podejście, od lat . zaczął się upo-wszechniać liberalny model edukacji. W procesie edukacyj-nym zaczęto uwzględniać znaczenie i rolę grup mniejszościo-wych. Dzieciom i młodzieży przekazywano zatem nie wspól-ny program edukacyjny, lecz różne jego odmiany, np. różne interpretacje historii – w zależności od kulturowego i histo-rycznego pochodzenia poszczególnych grup. Taka koncep-cja edukacji opierała się o model wielokulturowości, zgodnie z którym społeczeństwo amerykańskie postrzegane było jako konglomerat rozmaitych rasowych i etnicznych subkultur.

Komunitarianie postulują wprowadzenie systemu edu-kacji, który miałby charakter pośredni. Około materiału byłoby wspólne dla wszystkich uczniów, pozostała natomiast część – różna (Diversity within... : -). Wiązałaby się z tym możliwość wyboru przez uczniów różnych zajęć, w zależności od ich grupowej przynależności, ale też – od zainteresowań. Taka koncepcja opiera się o zasadę „jedności w różnorodności”: celem procesu edukacyjnego jest prezen-towanie różnych grup kulturowych nie tylko jako współist-niejących obok siebie, ale też stopniowo tworzących nową jakość. Historia amerykańskiego społeczeństwa to historia „ludzi o różnym pochodzeniu, którzy połączyli się, aby stać się jednym narodem – narodem Amerykanów” (Ravitch : ). Szkoły nie powinny zatem ani tłumić kulturowych róż-nic, ani wzmacniać segregacji czy gettoizacji mniejszości, lecz podkreślać znaczenie wspólnej kultury, utworzonej w wyni-ku interakcji pomiędzy różnymi subkulturami.

Społeczność lokalna. Zauważmy przede wszystkim, że ko-munitarianie przenoszą ciężar swoich rozważań z państwa (jak chcieli konserwatyści) czy rynku (jak chcieli liberało-wie) na społeczeństwo – będące konglomeratem mniej-szych grup, społeczności lokalnych, organizacji obywatel-skich; używając języka komunitarian, wspólnot po prostu. To właśnie owe wspólnoty, a nie struktury państwowe czy rynkowe, mają zaspokajać podstawowe interesy i potrze-by jednostek. Przyjmuje się tu założenie, że każdy członek wspólnoty jest coś jej winien, a równocześnie wspólnota ma zobowiązania względem każdego z nich. Współpra-ca, pomoc wzajemna, pomoc upośledzonym, solidarność – w oparciu o zasady subsydiarności i wzajemności – stają się zatem podstawowymi wartościami społecznymi. Mniej istotne jest, w jaki sposób i w jakiej formie będą one realizo-wane; przykładowo, poprzez zaangażowanie w nieformalną sieć pomocy sąsiedzkiej, działalność w klubie lub organiza-cji pozarządowej, pracę na rzecz społeczności lokalnej, udział w zarządach instytucji wspólnoty (szkół, szpitali, bibliotek), organizowanie wspólnych świąt, zaangażowanie rodziców w pracę szkół itp. (por. Etzioni : , ).

Zdaniem komunitarian, od lat . w społeczeństwie ame-rykańskim obserwować można tendencje stanowiące wyraz stopniowego, oddolnego przekształcania się rzeczywistości społecznej zgodnie z komunitariańskimi postulatami. Przede wszystkim, zmniejsza się osławiona mobilność Amerykanów. Następuje też powolny powrót do życia małomiasteczkowe-go i exodus z wielkich miast na przedmieścia, czemu często sprzyja nowoczesna technologia i związane z nią możliwo-ści pracy w domu (por. Etzioni : ). Towarzyszą temu stopniowe zmiany tendencji urbanistycznych. Coraz częściej miasta i miasteczka są planowane i budowane w taki spo-

60 61

Z grubej rury

sób, aby wzmacniać wspólnotę. Kładzie się większy nacisk na organizację przestrzeni publicznych: parków, placów czy promenad, gdzie ludzie mogą się spotykać i rozmawiać. Domy budowane są coraz częściej wokół dziedzińców, bli-sko siebie i blisko ulic, dzięki czemu sąsiedzi przestają być dla siebie obcymi. Społeczność jest wręcz „wymuszana” przez bliskość sklepów i instytucji. Takie projekty są już faktem: w USA istnieją miasteczka, które powstały zgodnie z przedsta-wionymi założeniami (por. Etzioni : , Langdon ).

Wspólnota wspólnot. Dyskusję na temat charakteru społeczeństwa amerykańskiego jako całości – jego charak-teru narodowego – komunitarianie rozpoczynają od kry-tyki istniejących wcześniej stanowisk: koncepcji asymilacji i koncepcji wielokulturowości. Model asymilacji (melting pot) zakładał, że wszelkie różnice kulturowe pomiędzy roz-maitymi grupami etnicznymi i rasowymi miałyby zaniknąć w tyglu wspólnej, amerykańskiej kultury. Prowadzić to miało do powstania jednego narodu – narodu bez wewnętrznych podziałów na subkultury, posługującego się wspólnym ję-zykiem angielskim. Zdaniem komunitarian, taka koncepcja, choć popularna dwa-trzy pokolenia temu, straciła swoją no-śność w obliczu zdecydowanie heterogenicznego charakteru społeczeństwa amerykańskiego.

Z kolei model wielokulturowości, obecny w dyskursie publicznym USA od lat ., zakłada współistnienie wielu odmiennych kulturowo mniejszości w ramach jednego spo-łeczeństwa. Pojęcie narodu amerykańskiego zostaje tu silnie osłabione, stając się jedynie nazwą zbiorową dla konglomera-tu grup, z których każda podtrzymuje swoją odrębną tożsa-mość i zazwyczaj mówi odrębnym językiem (czy dialektem). W tym ujęciu naród amerykański nie ma własnej specyfiki kulturowej. Zwolennicy takiego poglądu utrzymują, że rewo-lucja demograficzna w USA dokonuje się w takim właśnie kierunku. Dowodzi tego szczególnie dekada lat ., w czasie której obserwować można było ewolucję od społeczeństwa WASP (White Anglo-Saxon Protestants), opartego na zachod-niej kulturze, do społeczeństwa trzech wielkich mniejszości rasowych i etnicznych: Azjatów, Afro-Amerykanów i grupy związanej z kulturą hiszpańską (Hispanics).

Komunitarianie dowodzą jednak, że taka interpretacja procesów demograficznych jest niewłaściwa, wskazując, iż w r. wspomniane grupy stanowiły jedynie około 1/ populacji (por. Etzioni : ). Podkreślają też, że akcen-towanie zróżnicowania bez jednoczesnego nacisku na po-dzielane wartości zagrażać może „bałkanizacją” Ameryki. Musi zatem istnieć koncepcja „wspólnoty wspólnot”, która dostarczałaby „zwornika” dla poszczególnych subkultur; koncepcja opierająca się na zespole wspólnych wartości, łączących odmienne grupy. Wartości te to podstawowe wartości kultury politycznej USA: reguły demokratycznej gry, poszanowanie jednostki, szacunek i tolerancja między grupami. „/.../ powszechnie uznaje się, że jesteśmy jednym na-rodem. Niezależnie od pochodzenia, jesteśmy wszyscy Amery-kanami. /.../ Jeśli nie istnieje poczucie wspólnoty, jeśli mamy jedynie barwny zbiór kultur rasowych i etnicznych – nie będzie istnieć poczucie wspólnego dobra” (Ravitch : ).

Uznaniu i poszanowaniu dla społeczeństwa jako cało-ści towarzyszyłby szacunek dla poszczególnych mniejszości w jego obrębie. Znalazłoby to również wyraz na poziomie

języka: częstym zjawiskiem stałaby się dwujęzyczność, a za-tem posługiwanie się zarówno językiem angielskim, jak i ję-zykiem własnej grupy. Tym samym, przy zachowaniu różno-rodności ludzi, ocalona byłaby świadomość, że stanowią oni jeden naród. „Taki model pozwala na zróżnicowanie bez pod-ważania jedności” (Diversity within... : ).

Złoty środek?

Tak rozumiany komunitaryzm prezentuje wizję społe-czeństwa „złotego środka” – społeczeństwa, w którym możli-we jest uniknięcie wszelkich skrajności i radykalizmu. Społe-czeństwa opartego na dialogu i w mądry, świadomy sposób czerpiącego z tradycji. Społeczeństwa realistycznego, w któ-rym nie myśli się w kategoriach czarno-białych. W którym, przykładowo, można tolerować różnice w sposobach życia różnych ludzi – ale nie oznacza to automatycznej akceptacji każdej różnicy. Społeczeństwa, gdzie człowiek jest autono-micznym podmiotem – ale niekoniecznie odrzuca wszelkie autorytety. Wreszcie społeczeństwa, gdzie historia, przeszłość i tradycja mają duże znaczenie – ale nie oznacza to braku możliwości ich kwestionowania.

Czy taka wizja pozostaje utopią?ari Łuc

Bibliografia:

• Bellah, Robert N. 1998. Community Properly Understood: A Defense of „Democratic

Communiarianism”, w: A. Etzioni (red.), The Essential Communitarian Reader, New

York: Rowman and Littlefield Publishers.

• Browning, Don. 2004. Self-Sacrifice, Self-Fulfillment, and Mutuality: The Evolution of

Marriage, w: A. Etzioni, A. Volmert, E. Rothschild (red.), The Communitarian Reader.

Beyond the Essentials, New York: Rowman and Littlefield Publishers.

• Diversity within Unity: A New Approach to Immigrants and Minorities, 2004, w: A.

Etzioni, A. Volmert, E. Rothschild (red.), The Communitarian Reader...

• Dworkin, Ronald. 1992. Liberal Community, w: S. Avineri, A. De-Shalit (red.), Commu-

nitarianism and Individualism, Oxford University Press.

• Etzioni, Amitai. 1993. The Spirit of Community. The Reinvention of American Society,

Simon & Schuster: New York, London.

• Etzioni, Amitai. 2004. Introduction, w: A. Etzioni, A. Volmert, E. Rothschild (red.), The

Communitarian Reader...

• Etzioni, Amitai. 2004a. The Common Good. Polity Press: Cambridge.

• Galston, William. 1998. A Liberal-Democratic Case for the Two-Parent Family,

w: A. Etzioni (red.), The Essential...

• Langdon, Philip. 20 04. Can Desin Make Community?, w: A. Etzioni, A. Volmert,

E. Rothschild (red.), The Communitarian Reader...

• Oak, Dallin H. 1998. Rights and Responsibilities, w: A. Etzioni (red.), The Essential...

• Ravitch, Diane. 1998. Pluralism vs. Particularism in American Education, w: A. Etzioni

(red.), The Essential...

• Selznick, Philip. 1998. Foundations of Communitarian Liberalism, w: A. Etzioni (red.),

The Essential...

• Selznick. Philip. 2002. The Communitarian Persuasion, Washington D.C.: Woodrow

Wilson Center Press.

• Taylor, Charles. 2004. No Community, No Democracy, w: A. Etzioni, A. Volmert,

E. Rothschild (red.), The Communitarian Reader...

• The Responsive Communitarian Platform: Rights and Responsibilities. 2004,

w: A. Etzioni, A. Volmert, E. Rothschild (red.), The Communitarian Reader...

• Waite, Linda J. i Gallagher, Maggie. 2000. The Case for Marriage. Why Married Pe-

ople Are Happier, Healthier, and Better Off Financially, New York: Broadway Books.

62

63

Z grubej rury

Zachód, o którym mówię, to po prostu inna nazwa Środowiska Naturalnego. Chciałem powiedzieć, że właśnie w Środowisku Naturalnym należy upatrywać przyszłości Świata. Każde drzewo posyła swe korzenie, by go szukały. Miasta przenoszą je do siebie za wszelką cenę. To dla niego ludzie orzą i żeglują. Z lasów i dziczy pochodzi ten zastrzyk energii, który daje ludzkości siłę do działania. Nasi przod-kowie byli dzikusami. Historia Romulusa i Remusa wykar-mionych przez wilczycę to nie tylko legenda. Założyciele wszystkich stanów i miast, które urosły w swej potędze, czerpali pokarm i wolę działania z podobnych źródeł. To dlatego, że dzieci Imperium nie były wykarmione przez wil-czycę, zostały podbite i rozrzucone po świecie przez dzieci północnych lasów, które miały takie mamki.

Wierzę w las, i w polanę, i w noc, która pozwala wzra-stać kukurydzy. Potrzebny jest nam zastrzyk szaleju, zapa-chu świerku i pochwały życia, by wzbogacić smak naszej herbaty. Istnieje bowiem różnica pomiędzy spożywaniem pokarmów dla wzmocnienia ciała, a obżarstwem. Hotentoci łakomie pożerali szpik z kudu i innych antylop na surowo. Niektóre plemiona północnych Indian jedzą surowy szpik arktycznych reniferów, jak też i inne ich miękkie części, a nawet poroże tej płowej zwierzyny. I tu okazali się lepsi od najlepszych paryskich kucharzy. Spożywają to, co zazwyczaj wyrzucane jest do ognia. I pokarm taki o wiele lepiej świad-czy o człowieku, niż ten uzyskany ze sztucznie tuczonego wołu czy świni zarżniętej w rzeźni. Dajcie mi to, co dzikie, czego nie objęło spojrzenie cywilizacji – zupełnie jakbyśmy nadal żyli odżywiając się surowym szpikiem kudu.

Są miejsca wyznaczające granice, których nawet leśny drozd nie przekracza, miejsca, do których sam bym się przeniósł – dzikie ostępy, gdzie nie stanęła jeszcze noga osadnika. Ja już jestem gotów, by się tam udać.

Cummings, który spędził lata całe polując w Afryce, twierdzi, że skóra elanda, jak też innych świeżo upolowa-nych antylop, wydziela zapach będący cudowną mieszan-ką drzew i trawy. Pragnąłbym, by każdy człowiek na wzór dzikiej antylopy, tego uosobienia natury, wabił nasze zmy-sły słodkimi zapachami będącymi przypomnieniem tych wszystkich miejsc w naturze, które najczęściej odwiedzał. Nie odczuwam ochoty do kpin, gdy odzież trapera stojące-go obok mnie wydziela zapach piżmaka. Taki zapach jest dla mnie słodszy niż ten, który rozsiewa dokoła kupiec odziany w drogie ubrania. Gdy bowiem otwieram szafy ludzi po-kroju kupca, zapach ich szat nie przenosi mnie na polany porośnięte różnorodną trawą, na łąki pachnące kwiatami, gdzie mogliby wcześniej spacerować. Czuję tylko duszący odór wymiany handlowej.

Opalona skóra jest czymś, co wzbudza szacunek, i moim zdaniem oliwkowy jest lepszym kolorem dla człowieka niż biały – oznacza bowiem naturalizowanego mieszkańca la-

sów. „Blady biały człowiek!”. Nie dziwię się, że Afrykańczycy współczują takiemu. Darwin pisze: „Biały człowiek kąpiący się u boku Tahitańczyka wygląda jak roślina wybielona ręką ogrodnika, w niczym nie przypominająca tej, która żywo rośnie na otwartych polach”.

Ben Johnson woła:

Jak bliskie dobru jest to, co białe!

Ja zawołałbym:

Jakże bliskie dobru jest to, co dzikie!

Życie jest elementem składowym dzikości. Najbardziej żywe jest to, co dzikie. Jeszcze nie podległe człowiekowi, da-jące mu jedynie ożywcze siły. Ten, kto zmierza nieustannie do przodu i nigdy nie szuka chwil wytchnienia od pracy, kto szyb-ko dorasta i stawia życiu ciągłe wymagania, zawsze znajdzie dla siebie nowe miejsce, kraj, skrawek dziczy, otoczony zasoba-mi naturalnymi życia. Będzie przeskakiwał ponad płożącymi się łodygami i korzeniami odwiecznych leśnych drzew.

Dla mnie nadzieja i przyszłość nie spoczywają na za-dbanych trawnikach i uprawnych polach, nie ma ich w mia-stach i miasteczkach, lecz na nieprzeniknionych ruchomych bagnach. Gdy niedawno analizowałem swoją słabość do pewnej farmy, której zakup brałem pod uwagę, za każdym razem dochodziłem do wniosku, że moją uwagę na to miej-sce zwróciło kilka prętów kwadratowych nieprzeniknione-go i niezgłębionego mokradła tworzącego naturalne bagno. To był klejnot, który mnie oślepił. Moje przetrwanie zależy w większej mierze od bagien otaczających moje miastecz-ko niż od zadbanych ogródków miejskich. Dla moich oczu nie ma piękniejszych kwietników niż gęstwina karłowatej chamedafne północnej (Cassandra calyculata), pokrywająca najpiękniejsze miejsca ziemi. Botanika może jedynie podać mi nazwy rosnących tam roślin – wysoka jagoda, chame-dafne, azalia, rododendron, tworzące zwarty pokrowiec zie-mi. Często myślę sobie, że okna mego domu powinny wy-chodzić na tę gęstwę kolorowego buszu, omijając wszelkie rabaty, szczepione świerki, przycinany żywopłot, a nawet wysypane żwirem ścieżki. Chciałbym mieć jak najbliżej ten żyzny raj, zamiast kilku taczek wysypanej ziemi, wydoby-tej podczas kopania piwnicy. Dlaczego nie przenieść mego domu, mego schronienia, tam właśnie, a nie trwać w tej nędznej zbieraninie ciekawostek, tej marnej apologii Na-tury i Sztuki, którą nazywam przydomowym ogrodem? To wymaga trochę wysiłku, by posprzątać po cieśli i murarzu, gdy już zakończą pracę, choć czynimy to tak dla siebie, jak i dla przechodniów. Najbardziej nawet wypracowany żywo-

Wędrując(część 2)

Henry David Thoreau

62

63

Z grubej rury

płot nigdy nie był obiektem mego zainteresowania; ta wy-szukana ornamentacja, wypracowane dzieła sztuki, i co tam jeszcze, bardzo szybko męczyły mnie i wzmagały niesmak. Przenieście progi swych domów na skraj mokradeł, wów-czas (choć to może nienajlepsze miejsce na suchą piwnicę) inni obywatele nie będą mieli do was dostępu przynajmniej z tej jednej strony. Ogrody frontowe nie służą do spacerów, a do przejścia, a wy odwróćcie porządek rzeczy.

Tak, zapewne uznacie mnie za perwersyjnego, bowiem gdyby ktoś zaproponował mi przechadzkę po najpiękniej-szym w sąsiedztwie ogrodzie, takim, który jest dziełem sztuki ludzkiej, lub po Ponurych Bagnach, ja wybiorę ba-gna. Obywatele, jakże próżni są w moich oczach wszyscy pracujący!

Moja dusza nieuchronnie rośnie w siłę na widok dzi-kiej posępności. Dajcie mi ocean, pustynię czy dzikie ostę-py! Na pustyni czyste powietrze i samotność kompensują brak wilgoci i płodności. Burton, podróżnik, opisał to tak: „Twoje morale wzrasta; stajesz się szczery i otwarty, gościn-ny, a twój umysł ma jeden cel... Na pustyni mocne trunki wywołują jedynie dyzgust. Prawdziwa radość tkwi w czystej zwierzęcej egzystencji”. Ci, którzy podróżowali po tatarskich stepach, mówią: „Gdy wracamy na uprawne pola, podniece-nie, radość i chaos cywilizacji zaczynają nas dusić; powie-

trze przestaje do nas dochodzić i mamy wrażenie, jakbyśmy za chwilę umrzeć mieli z braku powietrza”. Jeśli chcę odpo-cząć, poszukuję najciemniejszego lasu, najgęstszego i wiecz-nego, a dla ciebie z miasta, najbardziej posępnego mokradła. Wkraczam tam jak do uświęconego miejsca, sanctum sanc-torum. Tam jest odwieczna siła Natury. Dziki las pokrywa dziewiczą glebę, i jest ona tak samo dobra dla ludzi, jak i dla drzew. Zdrowie człowieka wymaga, by do dyspozycji miał

tak ogromną polanę, jaką pokryć może pro-dukowana przez farmę mierzwa. To pokarm konieczny do życia. Miasto przetrwa nie tyle dzięki dzielnemu zbawcy, ile dzięki mocza-rom i lasom je otaczającym. Miasto, w którym jeden prymitywny las tworzy wiatr ponad da-chami, zaś drugi taki sam ukorzenia ziemię, takie miasto może w przyszłości dać ludziom nie tylko ziemniaki i kukurydzę, ale również poetów i filozofów. Na takiej ziemi dorastali Homer, i Konfucjusz, i wielu innych, i z takiej ziemi nadchodzi Reformator, który żywi się szarańczą i dzikim miodem.

By zachować dzikie gatunki zwierząt, na-leży stworzyć dla nich las, w którym znajdą schronienie. Tak też jest i z człowiekiem. Sto lat temu sprzedawano na ulicach miasteczek korę z lokalnych drzew. W tych prymityw-nych, gołych drzewach, jak sądzę, ukryty jest sens garbowania, czynności, która wzmacnia i konsoliduje soki ludzkich myśli. Ach, drżę, gdy pomyślę o nadchodzących dniach, w któ-rych moje miasteczko podlegać będzie tak ogromnej degeneracji, że nie będzie miał kto produkować dobrej, grubej kory, i nikt nie bę-dzie wytwarzał ani smoły, ani terpentyny.

Cywilizowane narody – Grecy, Rzymianie, Anglicy – istnieją, ponieważ powstały tam, gdzie w starożytności swe korzenie zapuściły drzewa prymitywnych lasów. Przetrwają tak długo, dopóki gleba nie wyjałowieje. O nie-szczęsna kulturo człowieka! Niewiele można spodziewać się po narodzie, który produkuje ciągle to samo i używa kości swych przodków jako nawozu. W takim narodzie poeta istnie-

je wyłącznie dzięki swej zbyteczności, a filozof spędza życie na kolanach.

Mówi się, że celem obywateli Ameryki jest „pracować na dziewiczej ziemi” oraz że „rolnictwo tutejsze osiągnęło proporcje, których w żadnym innym miejscu na ziemi nie znajdziesz”. Ja uważam, że farmer usuwa z ziemi Indianina, ponieważ pragnie ratować łąki, w ten sposób czyniąc siebie mocniejszym i w pewien sposób przybliżając się do natury. Nie dalej jak wczoraj wymierzyć miałem dla pewnego czło-wieka linię prostą o długości stu trzydziestu dwóch prętów, która przechodzić miała przez grzęzawisko, przed wejściem do którego mogłyby być zapisane słowa znajdujące się nad wejściem do piekła Dantego „Porzućcie wszelką nadzieję wy, którzy tu wkraczacie”. Wszelką nadzieję na to, że stąd wrócicie, bowiem widziałem raz, jak mój pracodawca za-nurzony w trzęsawisku po szyję walczył o życie na swojej

FOT.

HAM

ED M

ASO

UM

I

64 65

Z grubej rury

własnej posiadłości, choć przecież była jeszcze zima. Posia-dał jeszcze jedno mokradło, którego pomiarów w ogóle nie można było przeprowadzić, ponieważ w całości znajdowało się pod wodą, i pomijając milczeniem trzecie bagno, które-go wymiary oszacowałem, choć z daleka, ich właściciel rzekł do mnie, kierując się wyłącznie swym prostym instynktem, że nigdy by się z nim nie rozstał bez względu na okolicz-ności, a to z powodu gliny, którą owe mokradła zawierały. Zamierza on otoczyć je wszystkie wijącym się jak wstęga kanałem w ciągu czterech miesięcy i tym sposobem skazać to miejsce na potępienie przy pomocy łopaty. Wspominam tu o tym człowieku tylko dlatego, że jest typowym przedsta-wicielem swojej klasy.

Broń, przy pomocy której udało nam się osiągnąć naj-bardziej spektakularne zwycięstwa, która winna być prze-kazywana z ojca na syna, jak klejnot rodowy, to nie miecz ani lanca, lecz umiejętność wycinania ścieżek w gęstwinie leśnej, usuwania darni, łopata i motyka, umazane krwią wielu łąk i pokryte kurzem wyrwanych dziczy pól. Wiatry przynosiły Indianom na łąki zalążki pól kukurydzy, i wska-zywały drogę, którą ci nie umieli podążyć. Ich umiejętność zapuszczenia korzeni w tej ziemi była tak samo żadna, jak-byśmy mówili tu o małżach. Lecz farmer uzbrojony jest w pług i łopatę.

W literaturze naszą uwagę przykuwa jedynie to, co dzi-kie. Nuda to drugie imię uległości. To właśnie niecywili-zowane, wolne i dzikie myślenie w Hamlecie i Iliadzie, we wszystkich skryptach i mitologiach, w tych pismach, o któ-rych nie uczymy się w szkole, nas zachwyca. Tak jak dzika kaczka jest bardziej zwinna i piękniejsza od udomowionej, tak pociąga nas dziki poryw przelatujący nad ogrodzeniem naszych myśli niczym krople rosy spadające ze skrzydeł ptaka. Dobra książka jest czymś tak naturalnym, i tak za-skakująco i niewytłumaczalnie pięknym i doskonałym, jak dziki kwiat odkryty na prerii Zachodu czy w dżungli Wschodu. Geniusz to światło, który czyni ciemność wi-dzialną, tak jak błyskawica, która wstrząsa świątynią sa-mej istoty wiedzy, a nie knot palący się słabym światełkiem w sercu narodu, gasnący wraz z pierwszymi promieniami wschodzącego słońca.

Literatura angielska, od czasów minstreli do Poetów Je-zior – Chaucer, i Spencer, i Milton, a nawet Szekspir – nie ma w sobie świeżego, a co za tym idzie, dzikiego powiewu. To poskromiona i cywilizowana literatura, będąca odbiciem sztuki Grecji i Rzymu. Jej dzikość to zielone lasy, zaś jej dzi-kim człowiekiem jest Robin Hood. Jest tam wiele o miłości do Natury, ale nie do samej Natury. Kroniki informują nas kiedy wyginęły dzikie zwierzęta, ale nie mówią, co stało się z dzikim człowiekiem.

Nauka Humboldta to jedno, a poezja to coś odrębnego. Dzisiejszy poeta pomimo wszystkich odkryć naukowych i ogromnych zasobów wiedzy zgromadzonej przez całą ludzkość, nie ma żadnych przewag nad Homerem.

Gdzież jest literatura, która jest ekspresją Natury? Ten tylko będzie poetą, kto potrafi odcisnąć piętno wia-tru i strumienia w słowach, które wypowiada; czyje słowa brzmią swym pierwotnym sensem, jak farmerzy zwożący wiosną siano lekko ścięte przez poranne przymrozki; kto tworzy słowa równie często jak ich używa – przenosi je na

swoje stronice wraz z zapachem korzeni ich pochodzenia; czyje słowa są tak prawdziwe i świeże i naturalne, że masz wrażenie jakby za chwile miały rozkwitnąć pąkami kwiatów nadchodzącej wiosny, choć leżą stłamszone między dwoma zatęchłymi liśćmi w bibliotece – po wsze czasy, by z miłości do otaczającej Natury rodzić tam wiernemu czytelnikowi owoce podobne sobie.

Nie znam takiej poezji, którą mógłbym tu zacytować, a która zadowalająco wyrażałaby to pragnienie dzikości. Z tego punktu widzenia najlepsza poezja to ta ujarzmiona. Nie wiem, gdzie szukać w literaturze, ani tej starożytnej, ani współczesnej, opisu takiej Natury, którą ja znam. Pojmijcie, że domagam się czegoś, czego ani epoka augustiańska ani elżbietańska, ba, żadna kultura, dać nie może. Najbliższa mym oczekiwaniom jest mitologia. O ileż bardziej płodną Naturę ukazuje mitologia grecka niż cała angielska litera-tura! Mitologia to ziarno, które zasiał Stary Świat zanim jeszcze ziemia stała się jałowa, zanim fantazja i wyobraźnia zostały dotknięte zarazą; ziarno, które nadal tkwi głęboko w ziemi, gdzie jego nieskazitelna witalność trwa nieujarz-miona. Wszystkie inne literatury trwają jak wiązy zacienia-jące domy; ta jednak jest jak wielkie smocze drzewo Wysp Zachodnich, stara jak początki ludzkości, i zapewne trwać będzie nadal, bowiem gnicie pozostałej literatury tworzy glebę, na której rozkwita.

Zachód gotów jest dodać swe opowieści do opowieści Wschodu. Doliny Gangesu, Nilu i Renu już wydały swe plo-ny, teraz musimy czekać, co dadzą nam dorzecze Amazonki, Orinoko, rzeki Św. Wawrzyńca czy Mississippi. Dalibóg, gdy na przestrzeni wieków amerykańska wolność stanie się fik-cją – tak jak jest nią do pewnego stopnia i dziś – poeci świa-ta zostaną zainspirowani mitologią amerykańską.

Najdziksze marzenia najdzikszych ludzi nie są przez to ani trochę mniej prawdziwe, chociaż nie przemawiają do rozumu współczesnego Anglika czy Amerykanina. Nie każ-da prawda przemawia do zdrowego rozsądku. W Naturze jest miejsce zarówno dla dzikiego powojnika, jak i dla kapu-sty. Niektóre wyobrażenia prawdy są wspomnieniem prze-szłości, inne są zaledwie rozsądne, jak jakaś fraza, inne zaś prorocze. Niektóre formy zarazy mogą przepowiadać formy zdrowia. Geolog odkrył, że węże, gryfy, latające smoki i in-ne fantastyczne ozdobniki heraldyki, mają swe prototypy w skamielinach gatunków, które wymarły na długo przed nastaniem na ziemi człowieka, są więc odbiciem „nikłej i ta-jemniczej wiedzy o poprzednich formach egzystencji orga-nicznej”. Hindusi twierdzą, że ziemia spoczywa na grzbiecie słonia, słoń na żółwiu, zaś ten na wężu i być może to nic nieznaczący przypadek, ale niedawno w Azji odkryto ska-mielinę żółwia, który rzeczywiście mógłby nosić na swym grzbiecie słonia. Przyznam, że jestem dość obojętny wobec tych dzikich kaprysów wykraczających poza porządek cza-su i rozwoju. To najbardziej wysublimowana rozrywka in-telektu. Przepiórka lubi groch, ale niekonieczne ten, który wraz z nią podają na talerzu.

Krótko mówiąc, wszystko co dobre, musi być dzikie i wolne. Jest coś specyficznego w brzmieniu muzyki, nieważ-ne, czy wydanej przez instrument czy też ludzki głos – weź na przykład dźwięk rogu myśliwskiego w letnią noc, który w swej dzikości, a nie mówię tego, by kpić, przypomina mi

64 65

Z grubej rury

krzyk zwierzęcia w głębi dzikiej puszczy. Jest w tym cała dzikość, jaką jestem w stanie pojąć. Pokażcie mnie i mym przyjaciołom oraz sąsiadom dzikiego człowieka, człowieka nieposkromionego. Jego pasja jest zaledwie wątłym symbo-lem namiętności, z jaką spotykają się kochankowie.

Uwielbiam patrzeć, jak domowe zwierzęta ponownie zaznaczają swe naturalne prawa – to dowód na to, że nie zatraciły całkowicie naturalnych dzikich zwyczajów i wital-ności, jak krowa mego sąsiada, która wczesną wiosną łamie płot otaczający pastwisko i śmiało rzuca się przez rzekę, zimną, szarą, wzburzoną, szeroką na czy prętów, oko-loną topniejącym śniegiem. To bawół przekraczający Mis-sissippi. W moich oczach ten wyczyn oddaje godność stadu i tak godnemu. Ziarna instynktu przetrwały nieokreślony czas pod grubą skórą bydła i koni, jak ziarna we wnętrzu ziemi.

Nikt nie spodziewa się poczucia humoru u bydła. Pew-nego dnia widziałem stado dwunastu wołów i krów biegają-cych w kółko i brykających niesprawnie jak wielkie szczury, jak małe kociaki. Kręciły głowami, podnosiły ogony i bie-gały w górę i w dół wzgórza, a ja dostrzegłem w ich rogach, a też w ich zabawie, jak bliskie są stadu jeleni. Niestety. Jed-no głośnie „heeej!” było w stanie natychmiast opanować ten żar, zredukować je z dziczyzny do befsztyka i usztywnić ich boki i mięśnie jak lokomotywę. Cóż, jak nie Zło zawołało „heeej!” do ludzkości? Rzeczywiście, życie bydła, podobnie jak życie człowieka, można porównać do ruchu lokomoty-wy; przesuwając się jak tusza na haku, a człowiek spotyka w pół drogi konia czy wołu. I którejkolwiek części tuszy nie uderzyłby bat, część ta zostaje dotknięta porażeniem. Czy ktoś może pomyśleć o tuszy giętkiego kota tak, jak myślimy o tuszy bydła?

Raduje mnie, że konie i młode woły muszą zostać zła-mane zanim staną się niewolnikami człowieka, i że sami lu-dzie mają jeszcze dość dzikiego ziarna do zasiania zanim staną się uległymi członkami społeczności. Bez wątpienia nie wszyscy ludzie nadają się na prawdziwych członków cywilizacji; ponieważ większość, podobnie jak psy i owce, jest poskromiona przez odziedziczone skłonności, natura pozostałych wcale nie musi zostać złamana, by dopasowali się do poziomu reszty. Ludzie generalnie są tacy sami, ale dlatego jest ich tylu, by mogli być różnoracy. Jeśli zastosuje-my niewyszukane kryteria, stwierdzimy, że wszyscy ludzie są niemal tacy sami. Jeśli kryteria będą bardziej wyszukane, wówczas pod uwagę brane będą indywidualne mocne stro-ny. Każdy człowiek może załatać dziurę, żeby przez nią nie wiał wiatr, lecz nie każdy jest w stanie postąpić tak nietypo-wo jak autor ilustrującego tę wypowiedź przykładu. Konfu-cjusz twierdzi: „Opalona skóra leoparda i tygrysa jest taka sama, jak opalona skóra psa i owcy”. Lecz celem prawdziwej kultury nie powinno być ujarzmianie tygrysów, tak samo jak nie powinno nim być podejmowanie prób uczynienia z owcy dzikiego zwierza, zaś opalanie ich skór, by wykonać z nich buty, niekoniecznie jest najlepszą metodą na ich wy-korzystanie.

Gdy przeglądam listę nazwisk w obcym języku, na przy-kład listę oficerów czy autorów piszących na różne tema-ty, ponownie zaczynam zdawać sobie sprawę, że nie niosą one ze sobą żadnych znaczeń. Spójrzmy dla przykładu na

nazwisko Mienszikow. Dla moich uszu nie ma w nim nic bardziej ludzkiego niż w wąsach, a te z kolei mogą należeć do szczura. Tak jak nazwiska Polaków czy Rosjan nie mają dla nas znaczeń, tak nasze nie mają dla nich. Zupełnie jakby wybierano je z dziecięcej wyliczanki: rapete papete knot. Mój umysł dostrzega stado dzikich stworzeń przetaczających się przez świat, a do każdego z członków tego stada pasterz przypisał jakiś barbarzyński dźwięk w swoim własnym dia-lekcie. Nazwiska ludzi są oczywiście tak samo nic nie zna-czące, jak imiona Bryś czy Ciapek nadawane psom.

Uważam, że przyniosłoby to korzyść filozofii człowieka, gdyby ludziom nadawano nazwiska grupowo, tak jak są oni znani. Wystarczyłoby jedynie znać rodzaj i być może rasę lub gatunek, by poznać indywidualną jednostkę. Nie jeste-śmy w stanie uwierzyć, że każdy żołnierz imperium rzym-skiego miał imię, bowiem nie sądziliśmy, że mógł on posia-dać swój własny charakter.

Obecnie naszymi jedynymi prawdziwymi imionami są przydomki. Znałem chłopca, który z powodu ogromnej energii nazywany był przez kolegów Pogromcą, i to prze-zwisko właściwie uzupełniało imię nadane mu na chrzcie. Niektórzy podróżnicy mówią, że Indianie nie mają imienia nadanego im od urodzenia, ale muszą na swoje imię zapra-cować, zaś zdobyte przez nich imię jest ich sławą. Zaś sami podróżnicy otrzymują nowe imię za każdym razem, gdy znajdą się wśród nowego szczepu. Przykre jest, jeśli czło-wiek nosi imię jedynie dla wygody, a nie jest to imię, na któ-re zapracował, ani które przynosi mu sławę.

Nie pozwolę, by nic nie mówiące imiona miały dla mnie znaczenie, i nadal widzę ludzi w stadach. Znane imię nie uczyni z obcego człowieka mego znajomego. Może zostać nadane dzikusowi, który trzyma w tajemnicy swe prawdzi-we imię nadane mu w lesie. W każdym z nas jest taki dzi-kus i w każdym z nas jest zapisane nasze dzikie imię. Jestem w stanie wyobrazić sobie, jak mój sąsiad zdejmuje z siebie wraz z marynarką nadany mu epitet typu Edgar czy Wil-liam. To imię nie pasuje do niego, gdy śpi, ani gdy targa nim gniew, pasja, pożądanie. Wydaje mi się, że wówczas można usłyszeć, jak ktoś z jego bliskich nazywa go jego prawdzi-wym imieniem w nieznanym nikomu, lecz jakże melodyj-nym języku.

Oto jest ta niezmierzona, dzika, przeogromna matka nas wszystkich, Natura, która jest wokół nas, z całym swym pięknem i oddaniem dla własnych dzieci jak pantera. A jed-nak tak szybko odstawieni jesteśmy od jej piersi i oddani w ręce społeczeństwa, kultury, które nie są niczym innym jak zaledwie interakcją między ludźmi, hodowlą produku-jącą co najwyżej jedynie angielską szlachetność, cywilizację skazaną na ograniczenie prędkości.

W społeczeństwie, najlepszej z instytucji człowieka, ła-two dostrzec przedwczesne dojrzewanie. Gdy jeszcze racz-kujemy, już jesteśmy małymi ludźmi. Pokażcie mi kulturę, która z łąk będzie brała mierzwę, by odżywić glebę – nie taką, która opiera się na naturalnym ogrzewaniu i nawoże-niu i zajmuje się jedynie naprawą narzędzi i form kultury!

Wielu studentów z zapuchniętymi oczami rozwijałoby się szybciej, i to zarówno intelektualnie, jak i fizycznie, gdy-by zamiast siedzieć nad książkami do późnej nocy, uczciwie odpłynęli w niebyt snu.

66 67

Z grubej rury

Istnieje też takie pojęcie, jak nadmiar światła. Francuz Niepce odkrył „aktynizm”, czyli chemiczną siłę promieni sło-necznych. Odkrył, że granitowe skały, kamienie i konstrukcje metalowe „podlegają destrukcyjnej sile oddziałującej na nie podczas operacji słońca, i, że choć promienie słoneczne to najpiękniejszy dar Natury, znikną one na skutek delikatnego dotyku tego najbardziej delikatnego wpływu wszechświata”. Zauważył on także, iż „ciała, które ulegają rozpadowi w pro-mieniach słońca, posiadają moc odtwarzania swej oryginalnej konstrukcji podczas nocy, gdy nie mają na nie wpływu pro-mienie słońca. Stąd też implikowano, że „godziny ciemności są tak samo potrzebne do tworzenia świata organicznego, jak noc i sen dla organicznego królestwa”. Nie tylko księżyc nie świeci każdej nocy, ale jest zapowiedzią ciemności.

Nie rozwijałbym każdego czło-wieka czy części człowieka bardziej niż robiłbym to z każdym akrem ziemi: część byłaby ziemią uprawną, lecz znakomitą większość stanowiły-by łąki i lasy, nie tylko służące nam na bieżąco, ale przygotowujące miękką ziemię dla dalekiej przyszłości dzięki corocznemu rozkładowi roślinności.

Dzieci winny uczyć się różnych liter, nie tylko tych wynalezionych przez Ca-musa. Hiszpanie mają doskonały ter-min określający tę dziką i mroczną wie-dzę – Gramatica parda, ogorzała grama-tyka, pochodzenie której wywodzi się z tego samego zdrowego rozsądku, o ja-kim pisałem w przypadku pantery.

Słyszeliśmy o Stowarzyszeniu na Rzecz Rozpraszania Niejasności Wie-dzy Użytecznej. Mówi się, że wiedza to siła. Uważam, że istnieje taka sama potrzeba utworzenia Stowarzyszenia na Rzecz Rozpraszania Niejasno-ści Użytecznej Ignorancji, którą my nazwiemy Piękną Wiedzą, wiedzą użyteczną w wyższym znaczeniu. Bo czymże jest przechwalanie się naszą tak zwaną wiedzą, jak nie wyłącz-nie wyobrażeniem, że coś wiemy, co z kolei ograbia nas z przywileju bycia ignorantem? To, co nazywamy wiedzą, jest często tylko pozytywną ignoran-cją, zaś ignorancja jest negatywną wiedzą. Przez długie lata cierpliwej pracowitości i czytania gazet – bo czym innym są biblioteki naukowe, jak nie kartotekami gazet? – człowiek kumuluje w sobie bezlik faktów, odkłada je w pamięci, by później, gdy nadejdzie jakaś wiosna jego życia, powędrować na Wielkie Pola myśli, tak jak koń wędrujący w poszukiwa-niu świeżej trawy porzucający uprząż w stajni. Członkom Stowarzyszenia na Rzecz Rozpraszania Niejasności Wiedzy rzekłbym – idźcie na trawę. Już za długo żywicie się samym sianem. Nadeszła wiosna i zazieleniły się pola. Krowy wy-prowadzane są na zielone pastwiska jeszcze przed końcem maja, choć słyszałem o pewnym dziwnym farmerze, którzy krowę swą trzymał w zamknięciu i karmił ją sianem przez

cały rok. Podobnie Stowarzyszenie na Rzecz Rozpraszania Niejasności Wiedzy traktuje swe bydło.

Ignorancja nie tylko bywa użyteczna, ale też czasem piękna, podczas gdy tak zwana wiedza bywa często bezu-żyteczna, by nie powiedzieć odrażająca. Z którym człowie-kiem lepiej mieć do czynienia – z tym, który nic nie wie na dany temat, i co jest nieczęste, wie, że nic nie wie, czy może z takim, który naprawdę coś wie na wspomniany temat, ale uważa, że wie już wszystko?

Moje pożądanie wiedzy jest okresowe, lecz pragnienie, by kąpać głowę w odczuciach nieznanych mym stopom, jest wieczne i trwałe. Najwyższym szczytem jaki możemy osiągnąć nie jest Wiedza, a Współczucie i Inteligencja Emocjonalna. Nie wiem, czy ta wyższa wiedza jest równoznaczna z czymś bar-

dziej określonym niż nowatorstwo i ogromne zdziwienie, gdy nadchodzi chwila olśnienia, że wszystko co do tej pory uzna-waliśmy za Wiedzę, jest niewystarczające – dokonujemy od-krycia, że są na niebie i ziemi rzeczy, o których się filozofom nie śniło. To jest jak promień słońca we mgle. Człowiek nie może wiedzieć czegoś w wyższym sensie niż właśnie opisany, bardziej niż jego błogie i bezkarne spojrzenie w twarz słońca: „Nie zrozumiesz niczego, jeśli nie zrozumiesz poszczególnych okoliczności”, stwierdza Wyrocznia Chaldejska.

W poszukiwaniu prawa, którego możemy przestrze-gać, jest coś służalczego. Możemy studiować prawa materii dla własnej wygody, lecz szczęśliwe życie nie zna żadnych praw. Nieszczęśliwym przypadkiem było odkrycie prawa,

FOT.

JAM

ES JO

RDAN

66 67

Z grubej rury

które nas ogranicza, a o istnieniu którego, a co za tym idzie i ograniczeniach, nie mieliśmy pojęcia. Żyjmy wolnością – my, dzieci mgieł, a nie uchybiając niczego wiedzy – wszy-scy jesteśmy dziećmi mgieł. Człowiek, który pozwala sobie rzeczywiście żyć, jest ponad wszelkimi prawami na mocy swego stosunku do prawodawcy. „To aktywna służba”, mówi Vishnu Purana. „Nie ma na celu krępowania nas; to wiedza, która służyć ma naszemu wyzwoleniu, każda inna służba ma na celu tylko znużenie; każda inna wiedza to tylko bły-skotliwość artysty”.

To niezwykłe jak niewiele kryzysów czy zdarzeń odno-towuje nasza historia, jak słabo ćwiczono nasze umysły, jak niewielkie jest nasze doświadczenie. Chciałbym mieć pew-ność, że rozwijam się szybko i pierwszorzędnie, choć mój rozwój zaburza nudną równowagę umysłu, choć jest wal-ką w długie, ciemne, parne noce czy chwile mroku. Byłoby wspaniale, gdyby życie każdego z nas było boską komedią, a nie tą trywialną komedią czy farsą. Dante, Bunyan i inni doświadczyli w swych umysłach więcej niż my: ich umysły poddane były takiej odmianie kultury, o której nasze szkoły i uczelnie nawet nie ośmielają się myśleć. Nawet Mahomet, choć wielu ze zgrozą zakrzyknie na samo brzmienie jego imienia, miał po co żyć, ba, nawet po co umierać, o wiele bardziej niż nasi współobywatele.

Gdy, rzadko bo rzadko, jakaś myśl nawiedza człowie-ka podczas wędrówki wzdłuż torów, wówczas rzeczywiście może on nawet nie usłyszeć przejeżdżających obok wago-nów. Lecz szybko, zgodnie z zasadą jakiegoś nieuchronnego prawa, nasze życie toczy się dalej i huk wagonów wraca.

Delikatny wietrze, który wędrujesz niewidzialnyI przyginasz do ziemi osty nad brzegami Loary,Podróżniku z wietrznej doliny,Czemu opuszczasz mnie tak szybko!

Podczas gdy wielu ludzi czuje rosnące zainteresowanie przyciągające ich do społeczeństwa, niewielu jest rzeczywi-ście zafascynowanych Naturą. W swych reakcjach na Na-turę większość ludzi zdaje się być mimo wszystko poniżej zwierząt. I często związek z nią nie jest piękny, tak jak dzieje się to w przypadku zwierząt. Jak mało jest w nas należytego uznania dla piękna otaczającej nas przyrody! Trzeba nam powtarzać, że Grecy nazywali świat Pięknem lub Porząd-kiem, lecz nie jesteśmy w stanie dostrzec, dlaczego, i uznaje-my tę nazwę jedynie za ciekawostkę filologiczną.

Odnoszę wrażenie, że moje życie z Naturą jest życiem na granicy, jakbym żył w odosobnieniu, z którego wyru-szam jedynie na sporadyczne i krótkotrwałe wypady, zaś mój patriotyzm i lojalność wobec państwa, którego teryto-rium najeżdżam, są takie same jak szkockiego rabusia. By zakosztować życia, które nazywam naturalnym, gotów był-bym podążyć za błędnym ognikiem przez niewyobrażalne bagna i trzęsawiska, ale ani księżyc ani żaden świetlik nie wskazały mi ścieżki jak tam dotrzeć. Natura to osobowość tak olbrzymia i uniwersalna, że nigdy nie było nam dane poznać choćby jednej z jej cech. Człowiek spacerujący po znajomych polach rozciągających się wokół mego miasta czasem odniesie wrażenie, że wkroczył na obcą ziemię, cał-kiem inną niż ta odbita w czynach jej właścicieli, zupełnie jakby znalazł się na odległym polu oddzielonym od Con-

cord, gdzie jurysdykcja miasta nie ma racji bytu, zaś sama idea, jaką nosi w sobie nazwa Concord (ang. Zgoda) przesta-je być ideą. Te farmy, które sam zbadałem, te ograniczenia, które sam narzuciłem, wydają się być zatarte jakby otaczała je mgła; i nie ma procesów chemicznych, które by je napra-wiły; znikają z powierzchni szklanej tafli, a obraz namalo-wany przez artystę mgliście wyłania się spod spodu. Świat, do którego jesteśmy przyzwyczajeni, nie zostawia tropów, nie będzie miał swej historycznej rocznicy.

Wczoraj po południu poszedłem na farmę Spauldinga. Ujrzałem jak zachodzące słońce opromienia majestatyczny las sosnowy. Jego złote promienie rozchodziły się między ko-lumnadą pni jak w westybulu szlacheckiego domostwa. Mia-łem wrażenie jakby jakaś stara i niezwykle godna podziwu świetlista rodzina osiadła w tej części ziemi, którą zwą Con-cord, rodzina nieznana mi – a sługą jej było słońce – która nie jest częścią społeczności miasta i której nikt nie odwiedza. Widziałem ich park, miejsce ich zabaw dalej za lasem, na łące, gdzie rosną żurawiny. Rosnąc świerki stworzyły naturalny szczyt ich domu. Cały dom nie był zwykłą wizją; był wrośnię-ty w drzewa. Sam nie wiem, czy słyszałem dźwięki tłumionej wesołości, czy też nie. Mieszkańcy domu zdawali się półleżeć na promieniach słońca. Mają córki i synów.

Czują się dość dobrze. Ścieżka dla furmanki farme-ra, która przebiega bezpośrednio przez ich hol, ani trochę nie sprawia im kłopotu, bo i tak cały czas widać zamulo-ne dno sadzawki odbijające się na niebie. Nigdy nie słyszeli o Spouldingu i nie wiedzą, że jest ich sąsiadem, pomimo, że widziałem jak przejeżdża przez ich dom. Spokój wszech-ogarniający ich życie nie może być z niczym porównany. Ich herbem jest porost. Widziałem ten herb wymalowany na świerkach i dębach. Ich strychy to szczyty drzew. I nie ma tam polityki. Nie ma odgłosów pracy. Nie zauważyłem, by tkali lub przędli. Gdy jednak wiatr ucichł i nie musiałem specjalnie nasłuchiwać, udało mi się wyśledzić najcudow-niejszą muzykę, jaką można sobie wyobrazić – jakby brzę-czenie roju pszczół w maju – co, jak wierzę, było dźwiękiem ich myśli. Nie byli leniwi, choć ich praca nie była widocz-na gołym okiem, bowiem ich dzieło nie zostało zamknięte w knotach szpetnej zabudowy.

Ale czasem z trudem ich sobie przypominam. Znikają nieodwołalne z mego umysłu, nawet teraz, gdy o nich piszę, i usilnie staram się przywołać do swej pamięci. Dopiero po długich staraniach i ogromnym wysiłku myślowym znów mam poczucie ich obecności. Gdyby nie rodziny takie jak oni, już dawno opuściłbym Concord.

***

W Nowej Anglii każdego roku twierdzimy, że przylatu-je do nas coraz mniej synogarlic. Nasze lasy nie są dla nich gościnne. Podobnie z wiekiem coraz mniej myśli nawiedza człowieka, albowiem zagajnik naszych umysłów został spu-stoszony – sprzedany, by nakarmić nikomu niepotrzebny ogień, lub oddany do jakiegoś zakładu przemysłowego – i nie ma już ani jednej gałązki, na której myśli mogłyby zna-leźć schronienie. Już nie budują w nas swych gniazd ani nie mnożą się. Gdy nadchodzi jakiś bardziej przyjazny sezon, słaby cień przelatuje nad pejzażem umysłu, unoszony na

68 69

skrzydłach jakiejś myśli jak podczas wiosennych czy jesien-nych migracji, lecz gdy przyjrzymy się bliżej – nie będziemy w stanie dostrzec samej substancji myśli. Nasze uskrzydlone myśli zmieniają się w zwykły drób. Już nie wzlatują, a jedy-nie osiągają dostojeństwo godne Szanghaju czy Chin. Ten zgrzyyyt myśli, ten zgrzyyyt ludzi, o których się mówi!

Przytulamy ziemię, lecz jakże rzadko się wspinamy! Uwa-żam, że powinniśmy unosić się częściej ponad jej powierzch-nię. Przynajmniej wspinać się na drzewa. Znalazłem kiedyś opis własnej wyprawy na drzewo. To był wysoki świerk sre-brzysty, stojący na szczycie wzgórza; i choć niepomiernie się pokłułem jego igłami – wyprawa się opłaciła, albowiem z wierzchołka dojrzałem na horyzoncie góry, o których istnie-niu nie miałem pojęcia – tyle piękna na niebie i ziemi. Mógł-bym chodzić wokół tego drzewa i sześćdziesiąt lat, a tak bym ich nie wypatrzył. Ale, co najważniejsze, na jego czubku doj-rzałem wokół mnie – a był to koniec czerwca – kwitnących na końcach najwyższych gałązek kilka niewielkich czerwonych kwiatów w kształcie konchy, symbol płodności świerku spo-glądający wprost w niebiosa. Jedną gałązkę zaniosłem prosto do wsi i pokazałem ją obcemu sędziemu przysięgłemu, idące-mu uliczką (był to tydzień posiedzeń sądu), i farmerom, i do-stawcom drewna, i drwalom, i myśliwym, i żaden z nich nig-dy nie widział czegoś podobnego przedtem, a wpatrywali się w ten cud jak w gwiazdę, która spadła na ziemię. Po co mówić o starożytnych architektach, którzy szczyty swych kolumn świątynnych ozdabiali równie pięknie jak dolne, bardziej wi-doczne części! Natura od początku umiejscowiła niewielkie pączki kwiecia leśnego tak, by spoglądały w niebiosa, ponad głowami ludzi, ukryte przed ich wzrokiem. My widzimy jedy-nie te kwiaty, które są pod naszymi stopami na łąkach. Świerki kryją swe delikatne kwiaty na najwyższych gałązkach każdego lata od wieków, wysoko ponad głowami czerwonych i białych dzieci Natury. I rzadko kiedy myśliwy czy farmer stąpający po ziemi ma okazję je ujrzeć.

Ponad wszystko nie możemy sobie pozwolić na to, by żyć poza teraźniejszością. Ten jest błogosławiony pośród wszystkich śmiertelników, kto nie traci ani chwili z prze-mijającego czasu poprzez pamięć o przeszłości. Jeśli nasza filozofia nie będzie słyszeć piania koguta w każdej zagrodzie nawet na najdalszym horyzoncie, skazana jest na ciemność. Ten głos zazwyczaj przypomina nam, że zaczynamy rdze-wieć, jesteśmy nieco przestarzali w naszym sposobie my-ślenia. Jego filozofia pojawiła się w bardziej współczesnych czasach niż nasza. Jednocześnie jest w nim zawarte coś, co stanowi nowszy testament – ewangelia według obecnej chwili. On się nie cofa; wstał rano i pracuje rano, po to, aby być tam, gdzie powinien – na pierwszym miejscu upływają-cego czasu. To wyraz zdrowia i rozsądku Natury, przechwał-ka skierowana do całego świata – zdrowie jak wybuch wio-sny, nowy fundament dla Muz, by uczcić ten ostatni błysk czasu. Tam, gdzie mieszka, nie obowiązuje prawo dla czar-nych zbiegów. Któż z nas nie zdradził swego pana po wielo-kroć od chwili, gdy ostatni raz słyszał ten dźwięk?

Wartość wysiłków tego ptaka leży w wolności od tęsk-noty. Śpiewak łatwo może doprowadzić nas do łez lub śmie-chu, lecz gdzież jest ten, który może w nas wzbudzić czystą poranną radość? Gdy jestem w smętnej norze, gdy pod no-gami słyszę stukot drewnianego chodnika w niedzielny po-

ranek, lub gdy znajdę się w domu żałoby, a usłyszę pianie koguta bliżej lub dalej, myślę sobie: „Przynajmniej jedne-mu z nas jest dobrze,” i odczuwam nagły przypływ energii i wracam do pełni zmysłów.

***

W ostatni listopad obserwowałem niezwykły zachód słońca. Spacerowałem po łące, z której swój początek brał niewielki potok, gdy słońce, nareszcie tuż przed zachodem, po zimnym, szarym dniu, dotarło do bezchmurnej strefy nieba na horyzoncie, i miękkie, jasne jak o poranku światło słońca sięgnęło suchych traw i pni drzew po drugiej stro-nie horyzontu, i na liście na młodych dębach rosnących na wzgórzu, podczas gdy nasze cienie stawały się coraz dłuż-sze kierując się na wschód, jakbyśmy byli jedynym pyłkiem w świetle jego promieni. Pojawiło się światło, jakiego chwi-lę wcześnie nie bylibyśmy w stanie nawet sobie wyobrazić, a powietrze stało się ciepłe i spokojne, jakby nic nie chciało zakłócić rajskiej atmosfery tej łąki. Gdy zdaliśmy sobie spra-wę, że to nie jest jednorazowe zjawisko, którego nigdy wię-cej nie ujrzymy, ale będzie się ono powtarzać wciąż i wciąż, nieskończoną ilość wieczorów i sprawiać radość ostatniemu wracającemu do domu dziecku, uczucie było jeszcze bar-dziej wspaniałe.

Słońce zachodzi na jakiejś leżącej w odosobnieniu łące, na której nie stoi ani jeden dom, z taką samą chwałą i prze-pychem, z jaką czyni to nad wielkimi miastami, i czyni to tak, jakby działo się to po raz pierwszy, tu gdzie samotnie żyjący na bagnach jastrząb pozwala, by ozłocone zostały jego skrzydła, a może jedynie piżmak wychyla się ze swej norki, a bagna usiane są nielicznymi nitkami potoków, które właśnie zaczynają swój bieg, wijąc się powoli wokół rozpa-dających się pni. Spacerowaliśmy w czystym jasnym świetle, złocącym zwiędłe liście i trawy, tak miękko i spokojnie ja-snym, że odnosiłem wrażenie jakby nigdy dotąd nie było mi dane kąpać się w tak złocistej powodzi, pozbawionej jakich-kolwiek zmarszczek i znamion. Zachodnia strona każdego lasu i każde wzniesienie pobłyskiwały jak granice Elizjum, a promienie słońca na naszych plecach zdawały się być pa-sterzem wiodącym nas do domu z nadejściem wieczora.

Tak więc zmierzamy w kierunku Ziemi Świętej, aż pew-nego dnia słońce zaświeci jaśniej niż dotąd, dotrze do na-szych umysłów i serc, i rozświetli nasze życie wielkim świa-tłem przebudzenia, tak ciepłym i delikatnym i złotym jak jesienny zachód.

enry avid oreauTłum. Hanna Goworowsa-Adamsa

Pierwsza część „Wędrując” ukazała się w poprzednim numerze „Obywatela”.

Powyższy esej Thoreau napisał w latach pięćdziesiątych XIX w., pierwotnie

ukazał się on po śmierci autora w 1862 r., w „Atlantic Monthly”. Przed kilkoma

laty w niewielkim nakładzie ukazał się polski przekład, pt. „Sztuka chodzenia”,

Wydawnictwo „Miniatura”. Prezentujemy ten tekst w nowym przekładzie.

1. Autorowi chodzi o rozprawę „La figure de la Terre” (1738 r.), której jednym ze współ-

autorów był Alexis-Claude Camus (1738).

68 69

„A jeśli bzy już będą, to bzów mi przynieś kiśći tylko mnie nie całuj, i nie broń, nie broń iść.Bo choć mi wrosłaś w serce, karabin w ramię wrósłi ciebie z karabinem do końca będę niósł.

To wymarsz Uderzenia i mój, i mój, i mój,w ten ranek tak słoneczny piosenka nasza brzmi —słowiańska ziemia miękka poniesie nas na bój —Imperium gdy powstanie, to tylko z naszej krwi”

A. Trzebiński, Wymarsz Uderzenia

„Życie to wcale nie rzecz bez wartości, rezygnacja z życia dziś właśnie – to zwycięstwo, to przełamanie tych wszystkich kurczowych, stęsknionych żądz...” – pisał w swoim „Pamiętni-ku” Andrzej Trzebiński. W innym miejscu tego niezwykłego diariusza czytamy zaś: „Pragnę śmierci. Trzeba umrzeć, może już na jesieni, a w każdym razie w tym roku. To bynajmniej nie odbiera życiu sensu /.../. To dopiero ów sens nadaje. Każda z chwil wyodrębnia się i żyje jaskrawo. /.../

– Umrzeć.Trzecia jesień – śmierć. Tylko zrobić to mądrze, bardzo

mądrze”. Niestety, pragnienia młodego poety niedługo miały się

ziścić. Można zapytać, skąd taka fascynacja śmiercią, przeni-kająca całą jego twórczość, ze szczególnym uwzględnieniem „Pamiętnika”. Może należy traktować to po prostu jako ro-dzaj literackiej kreacji? Taka interpretacja wydaje się jednak fałszywa. Można mówić nie tyle o jakimś tanatycznym pę-dzie lub przywdziewanych maskach, ale raczej o swoistym oswajaniu śmierci i przeczuciu rychłego jej nadejścia, prze-radzającym się w pewność potęgowaną odchodzeniem ko-lejnych przyjaciół. Stąd zapewne to frenetyczne przeżywanie każdej chwili, „wysokie napięcie” w twórczości i życiu, czer-panie z niego pełnymi garściami, intensyfikacja wszystkiego, maksymalizm, a z drugiej strony – wrażenie jego marnotra-wienia w nadmiernym stopniu.

To poczucie kruchości istnienia, darowania każdej chwili, przeczucie śmierci czyhającej za każdym rogiem, pozwoliło temu bardzo młodemu człowiekowi pozostawić po sobie spuściznę, której nie powstydziłby się niejeden leciwy ar-tysta. Przejmujący i do bólu szczery „Pamiętnik”, ukazujący jego ewolucję duchową i intelektualną, dramat „Aby pod-nieść różę...”, piosenki i niezwykłej urody liryki, które znają niemal wszyscy, choć mało kto potrafi rozpoznać ich autora („O niebieskim pachnącym groszku” czy „Tak najprościej”, zaczynający się od słów „takaś mała a łzy takie ogromne”). Do tego należy dodać aktywną działalność w Podziemiu, stu-dia na tajnych kompletach, redagowanie najważniejszego pi-sma literackiego okresu okupacji oraz stworzenie od podstaw tzw. Ruchu Kulturowego.

lat – w tym wieku Trzebiński został rozstrzelany. Skończył dorosłe życie wtedy, gdy większość osób dopiero je rozpoczyna.

***

Urodził się stycznia r. w Radgoszczy k. Łomży, dzieciństwo spędził w majątku Ose k. Łodzi, a następnie na Pojezierzu Kaszubskim. W r. jego rodzina przeprowa-dziła się do Warszawy. W stolicy uczęszczał do Państwowe-go Gimnazjum i Liceum im. Tadeusza Czackiego, na ten okres przypadają jego pierwsze próby literackie. W czaso-piśmie gimnazjalnym „Promień Szkolny” publikuje pod ko-niec lat . debiutanckie prace. Po wybuchu wojny, w mun-durze Przysposobienia Obronnego udaje się na wschód, do

Rzecz o Andrzeju Trzebińskim

„W historiętrzeba zrywać się jak w szturm”

Rafał Łętocha

RYS.

GER

ENCJ

USZ

, WW

W.A

LKEM

IQ.P

L

70

Z Polski rodem

71

Warszawy wraca w październiku r. Wówczas to opusz-cza dom rodzinny i rozpoczyna samodzielne życie.

W r. zdaje na tajnych kompletach maturę i podej-muje konspiracyjne studia polonistyczne i slawistyczne. Jednocześnie pracuje jako rikszarz, robotnik budowlany, tracz na kolei i korepetytor. Bierze czynny udział w działal-ności podziemnej, wiążąc się z utworzoną przez Bolesława Piaseckiego organizacją Konfederacja Narodu (KN). Tade-usz Sołtan podkreślał, iż był on „typowym przedstawicielem młodych intelektualistów okresu konspiracji, szarpiącym się między książką i karabinem, między żądzą konkretnego czynu i pasją życia a skłonnością do spekulatywnych, teoretycznych rozważań”. Tadeusz Borowski natomiast pisał, iż „...chodził wiecznie głodny i niewyspany. Nie miał porządnych butów. Nosił drewniaki. Ubranie miał jeszcze to z licealnej, ciasne, krótkie i wysłużone. Słynne były jego nogawki, sięgające do pół łydki. Rzucał się wszędzie w oczy. Kto go raz widział, pa-miętał na zawsze”.

W r. angażuje się w prace nad stworzeniem mie-sięcznika „Sztuka i Naród”, którego zostanie redaktorem po śmierci Wacława Bojarskiego w czerwcu r. „Sztuka i Na-ród” to pierwsze polskie czasopismo literackie ukazujące się w czasach okupacji. Jego motto i swoisty program działania pisma stanowiła parafraza fragmentu z „Promethidiona” Cypriana Norwida, który widniał na pierwszej stronie każdego numeru: „Artysta jest organizatorem wyobraźni narodowej”. Czasopismo było organem tzw. Studium Kultu-rowego KN, członkami Konfederacji byli też wszyscy kolej-ni jego redaktorzy (Onufry Kopczyński, Bojarski, Trzebiński, Tadeusz Gajcy).

SiN-owcy szybko zaczęli prowadzić szeroko zakrojo-ną działalność kulturalną, organizując wieczory autorskie i dyskusyjne (brali w nich udział m.in. Czesław Miłosz, Je-rzy Zawieyski i Anna Świrszczyńska), koncerty muzyczne czy przedstawienia teatralne w prywatnych mieszkaniach (pierwszym zrealizowanym spektaklem był „Wariat i zakon-nica” Witkacego). Organizowano też konkursy poetyckie, a wkrótce zaczęto wydawać tomiki poetyckie w ramach Bi-blioteki „Sztuki i Narodu”.

***

Twórcy związani ze „Sztuką i Narodem” wychodzili z założenia, iż odpowiedzialność za klęskę wrześniową ponoszą przedwojenne warstwy kulturotwórcze, które nie potrafiły czy nie chciały stać się Norwidowskimi organiza-torami narodowej wyobraźni. Izolowały się od społeczeń-stwa w wieży z kości słoniowej, nie mając ambicji oddzia-ływania na rzeczywistość, alienując się od realnego życia i traktując kulturę w kategoriach żartu i kaprysu. „Kultura – pisał Trzebiński – nie była zaprzątnięta żadnym dziełem na miarę historii. Nie podejmowała ani misji oddziaływania na ze-wnątrz /.../, ani wciągnięcia w świat swoich spraw szeroko zato-czonych kręgów społecznych, ani wyrwania się spod kulturalnej hegemonii zachodnioeuropejskich demokracji. Przeciwnie: sta-rała się wieść życie możliwie autonomiczne, kontemplacyjne i wygodne”.

W związku z tym postulowano postawę imperializmu kulturalnego, wieszczono nadejście nowej epoki kultural-

nej. Trzebiński pisał: „. Musimy dać, musimy się zdobyć na ekspansję nie tylko wielkiej tradycji historycznej, ale i poczu-wającej się do obowiązku wielkości – aktualności życia kultu-ralnego. . Polska idea kulturalna nie może być ideą politycz-ną: subiektywną ideą polskiej polityki. Będzie natomiast po-nadpolską ideą kultury. Będzie dążyć do stworzenia wartości, w pewnym sensie, w sensie Europy środkowej – obiektywnych. . Polska idea kulturalna nie będzie zakapturzoną kulturą francuską, angielską czy w ogóle kosmopolityczną, ale własną, przez siebie stworzoną, odpowiadającą duchowi słowiańsz-czyzny”. Sztuka nie może służyć samej sobie, nie powinna być li tylko igraszką i zabawą ani czczym eksperymentator-stwem. Winna natomiast służyć dobru, aktywizować czło-wieka, zmieniać świat, oddziaływać na rzeczywistość. Ar-tysta co prawda tworzy w samotności, jednak jego dzieło musi dotykać spraw szerszych, wykraczać poza problematy-kę jednostkową, nie ograniczać się jedynie do wywoływania Witkiewiczowskich „bebechowstrząsów”.

Trzebiński wysunął postulat realizmu kulturalnego, będącego „pełnym napięciem woli, jakiego wymaga równie pełne ogarnięcie rzeczywistości świadomością kulturalną”. W jednym z esejów pisał, iż tragiczna śmierć we wrześniu r. Józefa Czechowicza stanowi symboliczny koniec liryki w ogóle: „obie te śmierci – liryka i liryki – stając się jednocześnie, stały się jednym i tym samym”. Liryka to dla Trzebińskiego jednak nie tyle gatunek literacki, co pewien styl przeżycia literackiego, w którym „poeta chcąc tworzyć, odsuwał się od zdarzeń, odchodził drogą pod gwiazdami w ci-szę i w samotność – i tam dopiero zaczynała się jego twórczość – »słowa... słowa... słowa...«”. Skończyła się w ten sposób w literaturze epoka słów, którą winien zastąpić nowy okres, epoka czynu, „postawy bezpośredniego stosunku do rzeczywistości, postawy czucia się w sercu tej rzeczywistości, w samym nie-do-przeniknięcia – sercu”.

Trzebiński kładł również duży nacisk na rolę mitu. Za So-relem i Brzozowskim wierzył, że jest on koniecznym czynni-kiem mobilizującym siły społeczne do zmieniania świata. Jak pisał bowiem badacz mitu Ernst Cassirer, jego specyfiką jest to, iż działa nie tylko na siły intelektu, ale i emocje. Kultura wedle Trzebińskiego ma spełniać właśnie rolę mitotwór-czą, stanowić motor umożliwiający przebudowę Polski, realizację konfederackich projektów. Jak pisze, konieczny jest „mit kultury imperialnej. Mit wielkiej historii: ogień, któ-ry zapala sumienia, oczyszczając je z małości”, który umożliwi przebudowanie „polskiego snobizmu na polską samodzielność, polskiego importu, na polski eksport, polskiego subiektywizmu i pamiętnikarstwa /.../, na obiektywizm, w którym wyraża się męski, dojrzały, z tomizmu wyrastający postulat tworzenia – kreowania”.

Postulaty te związane są nieodłącznie z koncepcją Im-perium Słowiańskiego – tworu skupiającego narody i pań-stwa zamieszkujące międzymorze (Adriatyk, Bałtyk, Morze Czarne), którego powstanie po wojnie zdaniem ideologów KN stanowiło wręcz konieczność dziejową. Misją Polski miało być uruchomienie procesów sprzyjających tej inte-gracji oraz przewodzenie powstałemu w jej wyniku organi-zmowi, mającemu stanowić najlepsze zabezpieczenie przed imperializmem niemieckim i rosyjskim (sowieckim). Jego utworzenie miało też przyczynić się do przezwyciężenia

70

Z Polski rodem

71

odwiecznej słabości oraz peryferyjności narodów zamiesz-kujących te tereny. Warto tutaj jednak dodać, iż określanie tego tworu mianem Imperium Słowiańskiego nie oznacza bynajmniej, że wchodzić w jego skład miały jedynie narody słowiańskie. Konfederaccy ideolodzy widzieli w nim rów-nież miejsce dla Estończyków, Łotyszów, Litwinów, Węgrów czy Rumunów.

***

Konkretnym efektem tych przemyśleń i zapatrywań było zorganizowanie przez Trzebińskiego tzw. Ruchu Kul-turowego. Jerzy Hagmajer pisał, iż Trzebińskiemu nie wy-starczało redagowanie „Sztuki i Narodu”. „Chciał działać or-ganizacyjnie. Grupa ludzi skupiona przy »SiN« już od samego początku swego istnienia prowadziła działalność kulturalną, organizowała wieczory literackie, spotkania autorskie. Zapro-ponowałem wówczas Andrzejowi, by rozszerzył i pogłębił tę działalność. Po dłuższych dyskusjach doszliśmy do wniosku, że w oparciu o dotychczasowe doświadczenie, jak również siatkę organizacyjną KN, należy rozpocząć organizację Ruchu Kulturowego”.

Ruch Kulturowy był organizacją apolityczną, skupiać miał ludzi bez względu na przynależność partyjną. W „Pa-miętniku” Trzebiński zapisał: „»Podstawy myślowe« Ruchu opracowałem w ciągu dnia na kartkach maszynopisu. Etapy: wyzyskanie momentu odradzania się polskiej idei politycznej dla pojęcia rewolucji kulturalnej. Celem rewolucji jest stworze-nie nowej koncepcji kultury narodowej i jej realizacja. Podsta-wą koncepcji jest równanie kultura narodowa = kultura samo-dzielna. Wytworzenie własnego stylu kultury jest kwestią siły. Siłę można uzyskać jedynie przez uczynienie podmiotem rewo-lucji pełnego człowieka. /.../ Ruch wyrzeka się rewolucji w imię hasła »od nowa«. Ruch grupuje ludzi wojny, jest rewolucją po-kolenia wojennego”.

***

Pisząc o Trzebińskim, trudno uciec od zagadnienia na-cjonalizmu. Deklarował się on jako nacjonalista, swoją epokę nazywał nacjonalistyczną, oczekiwał narodzin nowego świa-ta, w którym Nacjonalizm (pisany właśnie majuskułą) będzie dominującym światopoglądem i siłą kreującą. Ale trzeba pa-miętać, że nie był to tzw. nacjonalitaryzm, że nie miał on nic wspólnego z ciasnym szowinizmem.

Trzebiński jawi się jako zwolennik regionalizmu – odwo-łuje się do Maurice Barrèsa i jego powieści „Les Déracinés” (dosłownie „Wykorzenieni”, po polsku wydana w r. pod tytułem „Wyrwani z gruntu ojczystego”). Barrès to francuski nacjonalista, który jednak w pierwszym rzędzie uważał się za Lotaryńczyka i apelował do swoich rodaków, aby czuli się Lotaryńczykami, Alzatczykami, Bretończykami, Belga-mi czy Żydami i poprzez to tworzyli francuską wspólnotę, szukając tego, co łączy, a nie dzieli.

Trzebiński tak charakteryzował Barrèsowskie koncep-cje: „Regionalizm był filozofią głęboką, nie działającą na powierzchowną i niedojrzałą wyobraźnię. Jakże naiwnie dla tych oszalałych, walczących w święte imię Abstrakcji, inteli-gencji, socjalizmu i komunizmu, przedstawiał się opanowany

regionalizm Barresa. Przywiązani do środowiska, do własnej prowincji, do małych, rodzinnych miasteczek, zabudowanych jeszcze mniejszymi domkami i zielonymi bryłami drzew. Tu nowy, wspaniały świat, cywilizacja, tu stuletnia, prawie-że re-ligijna wojna z naturalizmem i Katolicyzmem o postęp czło-wieka a tam... przywiązanie do własnej prowincji, do małych naiwnych miasteczek, w których przeżyło się dzieciństwo i po-kończyło szkoły, przywiązanie do ziemi, z której się dosłownie wyrosło”.

Nacjonalizm jego zdaniem walczy właśnie przede wszyst-kim z człowiekiem wykorzenionym, „pozaśrodowiskowym, całym tym dziewiętnastowiecznym nomadyzmem człowieka pozbawionego własnego miejsca w świecie. /.../ Nie boi się na-wet tak niepopularnego dla ekonomii kosmopolitycznej hasła, jak dekoncentracja przemysłu”.

Ostatnia myśl pokazuje też ową wzmiankowaną niezależ-ność Trzebińskiego, wysuwającego postulaty dekoncentracji produkcji, nie cieszące się zbyt wielką estymą w jego śro-dowisku politycznym, które postulowało raczej dynamicz-ną rozbudowę przemysłu i centralne sterowanie. Trzebiński pisze, że współczesna ekonomia „twierdzi, iż dekoncentracja przemysłu przeczy jakiejkolwiek kalkulacji”, jednak takie argu-menty „dla myśli Nacjonalizmu nie stanowią żadnej przeszko-dy. Nacjonalizm przyznaje wprawdzie, że w warunkach obec-nych koncentracja przemysłu daje rezultaty najlepsze, ale nie waha się zakwestionować samych warunków obecnych. Uważa za konieczność warunki te zrewolucjonizować, uczynić nowym warunkiem rozwoju przemysłowego postawę twórczą każdego z pracujących”.

***

Ten nacjonalizm usiłował Trzebiński wiązać harmonij-nie z uniwersalizmem, opierając się oczywiście na koncep-cjach wypracowanych przez kapelana KN, ks. Józefa War-szawskiego. „Ojciec Paweł” pisał w swojej wydanej w czasie okupacji broszurze, iż pytanie, co jest wyższe – ludzkość czy naród, nie ma żadnego sensu, ponieważ „zawsze ludzkość jest wyższa, zawsze naród jest bliższy. Nie ma sensu pytanie: czy istnieje jakaś sprzeczność, niezgodność interesów między dążeniem narodu a dążeniem ludzkości. Pierwsze są zawsze realizacją drugich, a drugie realizują się zawsze w pierw-szych i poprzez pierwsze. Nie można być dobrym członkiem w ciele ludzkości, nie będąc uprzednio dobrym synem wła-snej ojczyzny; nie można należycie służyć własnej ojczyźnie, nie realizując równocześnie celów, do których zmierza – cała ludzkość”.

Stojąc na gruncie tomistycznego realizmu pojęciowego, ks. Warszawski przypominał bowiem, iż całość istnieje tyl-ko przez części, ich istnieniem, jest wielka ich wielkością. Z drugiej strony części, czyli jednostki, to nie Leibnizowskie „monady bezokienne”, niezależne od siebie, wyalienowane, samowystarczalne – całość jest celem owych części. Roz-wiązanie to w zamierzeniu ks. Warszawskiego miało prze-zwyciężyć antynomię indywidualizmu i totalizmu. Nie ma to być jednak złoty środek pomiędzy owymi biegunowymi rozwiązaniami, ale – jak pisze Trzebiński – złoty szczyt, ich wyższa synteza. Konfrontację demoliberalizmu z totali-zmem przedstawił Trzebiński w groteskowym pojedynku

72

Z Polski rodem

73

ping-pongowym bez piłeczki, toczonym przez dwóch bo-haterów jego dramatu „Aby podnieść różę...”.

Jako ojców duchowych swojego nacjonalizmu Trzebiń-ski wymienia też Brzozowskiego, Bergsona i Heideggera. Można zapytać, co łączy te postaci z nacjonalizmem. Od-powiedzi Trzebińskiego są dosyć zdawkowe i enigmatycz-ne. W przypadku Bergsona chodzi tutaj przede wszystkim o irracjonalizm i indeterminizm, ideę élan vital (pędu ży-ciowego) zmagającego się z bezwładem materii i w ten sposób tworzącego rzeczywistość. To właśnie francuski filozof, jak pisał Brzozowski, w najbardziej konsekwentny sposób ujął problematykę tworzenia, podkreślając, iż aby w ogóle móc o nim myśleć, należy myśleć w kategoriach nieistniejącego i za pomocą tego doprowadzić do jego urzeczywistnienia. Zasługą Heideggera ma być natomiast uświadomienie, że człowiek „nie żyje w próżni”, podniesie-nie rangi „związków jednostki z otoczeniem” i demaskacja fikcji „istnienia abstrakcyjnego, istnienia »czystego«, życia w niczym”, czyli po prostu Heideggerowskie bycie-w-świecie, podkreślanie, iż Dasein zawsze znajduje się już w jakimś świecie, jest otwarte na swoją przeszłość, tradycję, dziedzictwo, zakorzenione w historii swojej wspólnoty, któ-rej pamięć konstytuuje niejako jego istotę. Jeśli chodzi zaś o Brzozowskiego, to urzekła Trzebińskiego przede wszyst-kim jego filozofia czynu, krytyka elit, polskiej gnuśności i niedołęstwa, ów antytradycjonalistyczny „nacjonalizm proletariacki”, postrzeganie narodu w głównej mierze jako obowiązku i zadania.

Widzimy więc, że nacjonalizm Trzebińskiego był specyficzny, nie odwołujący się do Dmowskiego czy Po-pławskiego. Nacjonalizm, który łączy przywiązanie do tradycji i dziedzictwa narodowego (Barrès, Heidegger) ze swoistym antytradycjonalizmem (Bergson, Brzozow-ski), polegającym na bezpardonowej często krytyce tego, co w tej tradycji zostało uznane za niewłaściwe, impli-kujące słabość oraz nacechowany mocnym przechyłem w stronę przyszłości, położeniem akcentu na tworzenie, zmianę, doskonalenie, rozwój. „Myśl kosmopolityczna – pi-sze Trzebiński – dążąc ku celom abstrakcyjnym, ku ideałowi niezamieszkałego świata z bezdomnymi ludźmi, powoływała się na argument naturalnych swoich źródeł. /.../ Naturalne było powstawanie wielkich centrów przemysłowych, natural-ne było zatracenie przez ludzi indywidualnego oblicza, natu-ralne było, że ludzie mogący rządzić nie chcieli mieć już nic wspólnego z pracą, z twórczością. Cele myśli kosmopolitycznej były natomiast wprost przeciwne: abstrakcyjne, zaprzeczają-ce wszelkiej naturalności. /.../ Myśl Nacjonalizmu odwróci-ła wzajemne stosunki. Naturalne są cele, które ma osiągnąć. Naturalny jest obraz ludzi zamieszkujących swoje metafi-zyczne domy, ludzi współdziałających ze sobą nie wspólnym fatalizmem, ale wspólnym celem, nie pańszczyzną pracy, lecz świadomą twórczością. Naturalny jest obraz zlania się dwu – rozdzielanych dotychczas – funkcji: tworzenia i rządzenia. Nienaturalne, gdyż twórcze, irracjonalne są źródła, skąd to ma przyjść. Skąd ma się zacząć realizacja celów. Źródłem ma być rewolucyjne przebudowanie człowieka. Nastawienie człowie-ka tak, aby zaczął realizować cele. U źródeł myśli Nacjonali-zmu tkwi twórcza i celowa (a nie naturalnie i bezcelowa wy-buchła!) rewolucja. Rewolucja charakteru”.

***

W listopadzie r. Trzebiński został aresztowa-ny w stołówce niemieckiej fabryki, w której nie pracował. W czasie zatrzymania dodatkowo miał przy sobie fałszywe dokumenty na nazwisko Andrzej Jarociński. listopada wraz z grupą osób został rozstrzelany przy ulicy Nowy Świat w Warszawie. Jak mówi poetycka legenda, w momen-cie egzekucji miał zagipsowane usta...

Henryk Jerzmański w swoich wspomnieniach doty-czących Trzebińskiego pisał, iż tym, co najbardziej urze-ka w postawie pokolenia wojennego „...jest dążenie do jedności słów i czynów, praktyki i teorii. Bez względu na różnorodność artystycznych i ideowych zainteresowań łą-czyło tych młodych ludzi głębokie poczucie tragizmu, któ-remu zapragnęli przeciwstawić własne życie i twórczość”. Rzeczywiście, jest to niewątpliwie coś, co do dziś działa na wyobraźnię i czyni z osób w rodzaju Gajcego, Trze-bińskiego, Wacława Bojarskiego, Krzysztofa Kamila Ba-czyńskiego, Krystyny Krahelskiej czy Józefa Szczepań-skiego, niezależnie od różnic ich dzielących, wzorzec zaangażowania w sprawę, którą się wyznaje, traktowa-nia jej z całą należną powagą. Zaledwie dwudziestoletni Trzebiński notował w swoim „Pamiętniku”: „Jestem odpo-wiedzialny przed Bogiem i historią, przed nimi każdego dnia zdawać rachunek. Wykluczyć każdą słabość i nikczemność. Wobec Boga i historii, tych dwu okrutnych pokus, nie istnie-ją pokusy inne”.

afał Łętoch

1. A. Trzebiński, Pamiętnik [w:] Tenże, Kwiaty z drzew zakazanych. Proza, Warszawa

1972, ss. 88, 171-172.

2. Z dziejów podziemnego Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 1961, s. 299.

3. T. Borowski, Portret przyjaciela [w:] W gałązce dymu, w ognia blasku... Wspomnie-

nia o Wacławie Bojarskim, Tadeuszu Gajcym, Onufrym Bronisławie Kopczyńskim,

Wojciechu Menclu, Zdzisławie Stroińskim, Andrzeju Trzebińskim, oprac. J. Szczypka,

Warszawa 1977, s. 249.

4. A. Trzebiński, Pokolenie wojenne [w:] Tenże, Aby podnieść różę. Szkice literackie i

dramat, Warszawa 1999, s. 66.

5. A. Trzebiński, Przebudowa polskiej świadomości kulturalnej [w:] Ibid., s. 45.

6. Tenże, Polska fantastyczna [w:] Ibid, s. 32.

7. Tenże, Pokolenie liryczne i dramatyczne [w:] Tenże, Kwiaty..., ss. 29, 31, 32.

8. A. Trzebiński, W klimacie kultury imperialnej [w:] Tenże, Aby..., ss. 70-71.

9. Z. Kobylańska, Konfederacja Narodu w Warszawie, Warszawa 1999, s. 142.

10. A. Trzebiński, Pamiętnik, s. 247.

11. Tenże, Korzenie i kwiaty myśli współczesnej [w:] Tenże, Aby..., ss. 50, 51, 52.

12. Ibid., s. 52.

13. Ks. J. Warszawski T. J., Uniwersalizm. Zarys narodowej filozofii społecznej, Biała-Pod-

laska 2005, s. 68.

14. A. Trzebiński, Metoda „złotego szczytu” (glosy na temat „Uniwersalizmu”) [w:] Ten-

że, Aby..., ss. 58-64.

15. A. Trzebiński, Korzenie..., ss. 51-52.

16. Ibid., s. 54.

17. H. Jerzmański, Spłonąć najjaśniej [w:] Portrety twórców „Sztuki i Narodu”, pod red. J.

Tomaszkiewicza, Warszawa 1983, s. 121.

18. A. Trzebiński, Pamiętnik, s. 258.

72

Z Polski rodem

73

Wiosną przypada . rocznica utworzenia jednej z naj-bardziej aktywnych i wyjątkowo oryginalnych pod względem ideowym, a jednocześnie dziś niemal całkiem zapomnianych organizacji społecznych w Polsce. Mowa o Związku Młodzie-ży Wiejskiej RP, popularnie zwanym „Wiciami”.

***

W czerwcu r. utworzono Centralny Związek Mło-dzieży Wiejskiej pod patronatem Centralnego Związku Kó-łek Rolniczych. Kładł on nacisk na rozwój inicjatyw samo-kształceniowych młodzieży wiejskiej: amatorskich zespołów teatralnych, grup śpiewaczych, bibliotek, szkoleń i konkur-sów w zakresie gospodarki rolnej, kursów higieny itp.

Od r. CZMW wydawał tygodnik „Siew”. Na począt-ku r. organizacja liczyła kół z tys. członków. W południowej Polsce schedą po zaborach były silne wpły-wy Małopolskiego Związku Młodzieży przy Małopolskim Towarzystwie Rolniczym. Oba młodzieżowe związki współ-pracowały ze sobą. Jednoczyła je m.in. działalność Wiejskie-go Uniwersytetu Ludowego w podkrakowskich Szycach, założonego z inicjatywy CZMW dzięki wsparciu Związku Nauczycielstwa Polskiego. Placówka ta, mająca kształcić młodzież wiejską na kilkutygodniowych kursach w duchu świecko-humanistycznym, prowadzona była przez Ignacego Solarza i jego żonę, Zofię.

***

Nastroje młodzieży wiejskiej ulegały radykalizacji. Nie poprawiała się, a okresowo wręcz pogarszała kondycja wsi. Reformę rolną przeprowadzono szczątkowo, wbrew nadzie-jom i żądaniom ruchu ludowego. Powolny rozwój przemy-słu skutkował niewielkim odpływem ludności do miast. To rodziło „głód ziemi” – młode pokolenie nie miało gdzie iść „na własne”. Gospodarstwa ich rodziców były mało docho-dowe. Znikła wiara, że państwo samo z siebie zadba w od-powiednim stopniu o los wsi. „Apolityczność” CZMW za-stępowały głosy domagające się politycznej reprezentacji chłopów. Jesienią r. pisano w „Siewie”: „/.../ wyznajemy ideę ludową, określamy siebie jako młodą demokrację wiejską. /.../ jesteśmy cząstką ruchu ludowego, jego młodym i żywym prądem. Na tym stanowisku stoimy i będziemy wiernie służyć idei Polski Ludowej”.

Od r. nasilały się także wpływy nowej doktryny – agraryzmu. Polacy zapożyczyli go z Czechosłowacji, gdzie był ideologią silnego ruchu ludowego. Agraryzm uznawał, że podstawą bytu społecznego jest ziemia, a jej opiekunem oraz żywicielem wszystkich – chłop. Praca na roli i życie na wsi są kluczowe dla istnienia narodu (zapewnienie wyżywienia, ostoja fundamentów kultury narodowej), zatem należy im się szczególna ochrona. Chłopi, z racji liczebności, znaczenia społecznego i cech moralnych, powinni mieć istotny wpływ na rządzenie państwem.

Polacy nadali tej idei własny wymiar. Uważali, że w sto-sunkowo zamożnej Czechosłowacji zbyt słabo akcentuje się kwestie własnościowe (reforma rolna) i klasowe (pozycja chłopów w podziale dochodu narodowego). „Siew” wiosną r. pisał: „My musimy być bojownikami, my musimy wal-czyć, my musimy łamać, a często i burzyć. /.../ musimy zdobyć prawo do życia, prawo do równości. /.../ musimy krzepić ducha, /.../ stwarzać ten złom, który młodzież czechosłowacka /.../ ociosuje”. Sądzili też, że „sąsiedzka” wersja agraryzmu niedo-statecznie zwraca uwagę na symboliczny wymiar i wartości pracy chłopskiej i bytowania na wsi. J. Dec pisał: „/.../ stosunki czeskie nie są dla nas ideałem, nikt nie myśli /.../ by nasze wiel-kie ideały zamknąć w utuczonych krowach i świniach lub utopić w szklanicy dobrego piwa”.

(Związek Młodzieży Wiejskiej RP -)

Remigiusz Okraska

Społeczeństwonaprawdę obywatelskie

SYM

BOL

ZMW

RP

74

Z Polski rodem

75

***

Radykalizacji nastrojów towarzyszył nacisk na wyrwanie się spod kurateli CZKR. W r. większość we władzach zyskali zwolennicy samodzielności, wśród nich prezes Zyg-munt Załęski oraz kierownik (osoba podejmująca kluczowe decyzje w pracy bieżącej) Józef Niećko.

Osobna kwestia to przewrót majowy. Choć młodzi lu-dowcy darzyli Piłsudskiego szacunkiem i początkowo po-zytywnie oceniali objęcie przezeń władzy, to jednak gdy w r. doszło do zakusów sanacji na ograniczenie upraw-nień Sejmu, „Siew” piórem Bolesława Babskiego głosił: „/.../ będziemy stali na gruncie demokracji parlamentarnej, czyli lu-dowładztwa. /.../ ustrój ten posiada liczne braki. Jednakże ze wszystkich /.../ zapewnia on najwięcej praw warstwom pracu-jącym i daje możność osiągnięcia ich w drodze pokojowej”. Po podobnym artykule prezesa Załęskiego, prorządowy CZKR wprowadził w „Siewie” cenzora. grudnia r. nagle zwolniono z pracy kierownika – Niećkę, sekretarza CZMW – A. Zielińskiego, redaktora „Siewu” – Babskiego oraz prze-jęto redagowanie pisma.

Liczono na zastraszenie młodych działaczy. Tymczasem niemal cały Zarząd stanął na stanowisku niezależności. Przy-spieszono tworzenie samodzielnej struktury w postaci fede-racji organizacji wojewódzkich. marca r. wydano pierwszy numer tygodnika „Wici” (pomysłodawcą tytułu, nawiązującego do terminologii dawnych Słowian, był Nie-ćko). Solarz pisał w nim: „Sami sobie dawać radę chcemy, sami ćwiczyć się we włodarzeniu, silić z trudnościami, hartować mię-śnie woli, doświadczać dróg, by zdrowo doskonalić w sobie czło-wieka i obywatela”.

Decyzja o usamodzielnieniu oznaczała utratę funduszów, zaplecza technicznego, wieloletniej marki itp. Jednak na zjazd ogólnopolski przybyło czerwca r. ponad tysiąc osób, w tym niemal delegatów kół. W głosowaniu poparto sa-modzielność oraz zmianę nazwy na Związek Młodzieży Wiej-skiej RP. Wkrótce, od tytułu tygodnika, potocznie zaczęto określać go „Wiciami”. We władzach ZMW RP zasiedli m.in. Załęski jako Przewodniczący Prezydium Zarządu Głównego, jego zastępcą został Adam Bień, a kierownikiem Niećko.

W tym samym okresie zwolennicy sanacji przejęli wpły-wy w Małopolskim Związku Młodzieży. Na przełomie i r. większość jego członków również wybrała samo-dzielność, tworząc Związek Młodzieży Wiejskiej w Krakowie, który rok później wszedł w skład ZMW RP.

W wyniku szeroko zakrojonego i hojnie finansowanego kontrataku, CZMW częściowo odzyskał wpływy. Sprawoz-danie z wiosny r. pokazuje, że z „Wiciami” związało się kół i członków dawnego CZMW. Ale, jak zgod-nie twierdzą historycy, była to najbardziej ideowa, aktywna i świadoma część działaczy. Wkrótce utworzono struktury ZMW RP w woj. kieleckim, lubelskim, łódzkim, mazowiec-kim, nowogródzkim i małopolskim. Rok po usamodziel-nieniu istniało kół z tys. członków. Na początku r. było już kół i tys. członków. Trzy lata później – odpowiednio i tys. Przed wybuchem wojny liczba „wiciarzy” przekroczyła tys. W między-czasie wskutek nacisków władz odłączył się związek no-wogródzki, utworzono natomiast wojewódzką strukturę

we Lwowie, w r. sfinalizowano kilkuletnie rozmowy zjednoczeniowe z Wielkopolskim ZMW, a dwa lata później powstał Pomorski ZMW.

***

„Wiciarze” byli znakomicie „zakorzenieni” społecznie. Działali w lokalnych środowiskach, gdzie wszystkich zna-li i gdzie znano też ich. Odrzucali model „mędrka”, który „oświeca” innych i przemawia z pozycji wyższości moral-nej czy intelektualnej. Nie pracowali „dla ludu”, lecz „z lu-dem”, traktując chłopów podmiotowo i po przyjacielsku.

Na dużą skalę prowadzono działalność edukacyjno-sa-mokształceniową. Samych bibliotek przy lokalnych kołach ZMW RP było w r. aż . Do tego setki prelekcji – przygotowanych przez wybranych członków koła lub przez instruktorów powiatowych i wojewódzkich. Nierzadkie były kilkudniowe kursy, organizowane własnym sumptem – przy-jezdni nocowali u zaprzyjaźnionych gospodarzy, każdy przy-woził produkty rolne na wspólne posiłki itp. Tylko w r. w skali powiatów zorganizowano kursów społeczno-oświatowych, gospodarczych i dla dziewcząt – brało w nich udział ok. tys. osób. Organizowano też kursy rol-nicze – dotyczące ogrodnictwa, wydajności upraw i hodowli, higieny w gospodarstwie, kroju i szycia.

Szczególne miejsce zajmuje dorobek „wiciowych” uni-wersytetów ludowych. Wspomniany UL w Szycach k. Krako-wa propagował oryginalny model wychowawczy, oparty na egalitaryzmie, dyskusjach, zachętach do samorozwoju, po-chwalano interdyscyplinarne zainteresowania i sięganie po intuicyjne sposoby poznawania rzeczywistości. Ważne miejsce zajmowały zajęcia terenowe i wspólnotowe formy spędzania czasu, nierzadko o charakterze bliskim rytuałowi. „Szyce” były ważnym ośrodkiem kształtowania się ideologii „wiciowej”, a także promieniowania radykalnych poglądów na polską wieś. Władze ZNP pod naciskiem sanacji zamknę-ły placówkę w r. – w uzasadnieniu napisano, że kształ-towała u wychowanków „radykalne poglądy społeczne”. Od-rodzenie nastąpiło wkrótce w Gaci Przeworskiej na Podkar-paciu, najpierw w izbach udostępnianych przez okolicznych chłopów, później w budynku wzniesionym ze składek i dzięki społecznej pracy „wiciarzy”. Na kilkutygodniowych kursach gościło w nim kilkaset osób, które po powrocie do domów utrzymywały kontakt, regularnie organizowano zjazdy wy-chowanków. W r. działacze ZMW RP utworzyli drugi uniwersytet ludowy – w Nietążkowie k. Kościana.

Najpopularniejszą formą aktywności kulturalnej „wicia-rzy” był ruch teatrów amatorskich. W kręgu „Wici” istniało mnóstwo takich inicjatyw. Począwszy od lekkich sztuk o te-matyce wiejskiej, przez utwory z tradycji patriotycznej, koń-cząc na inscenizacji sztuki awangardowego poety Brunona Jasieńskiego, „Słowo o Jakubie Szeli”. Tworzono też widowi-ska z okazji „Święta Żniwnego” (dożynek), „Święta Wiosny” (obchodzono je w dawną Noc Kupały), ważnych rocznic hi-storycznych, nawiązujących do cyklów płodności gleby, ryt-mu przyrody, prastarych tradycji itp., nadając im nowe formy i wymowę. W samym r. kół „Wici” wystawiło przedstawienia dla ok. tys. widzów. W latach - po-nad połowa kół miała stałe zespoły teatralne, a od do

74

Z Polski rodem

75

kół doraźnie wystawiało spektakle. Tylko na Kielecczyźnie „wiciarze” zorganizowali w r. przedstawień aż różnych sztuk, natomiast koła Krakowskiego ZMW w r. przygotowały przedstawień. Nie chodziło jednak wyłącz-nie o aspekt kulturalny. „Działacze /.../ »Wici« widzieli w nim [teatrze ludowym] czynnik sprzyjający popularyzowaniu rady-kalnych treści społecznych i politycznych /.../” – stwierdza S. Pa-stuszka. Solarzowa na łamach „Prosto z mostu” pisała w r.: „Wsi trzeba teatru, sceny, z której by odezwały się słowa nowe, nieznane, przeczuwane, z której po-wiałoby życie dzisiejsze – zagadnie-nia i sprawy palące”.

Na uwagę zasługuje też swo-isty „feminizm” ZMW RP. Kobietę uznawano za mającą pełne prawo do działalności społecznej i sa-morozwoju. Oczywiste różnice biologiczne i wynikające z nich role społeczne nie powinny być ani pomijane, ani nadmiernie eksponowane. Należy dążyć do tego, by ułatwić kobietom speł-nianie obowiązków matek czy żon, zamiast traktować jako pre-tekst do izolowania ich od życia publicznego. Już w r. Walny Zjazd deklarował: „/.../ w pracach Kół winna w większym stopniu zna-leźć miejsce sprawa udziału kobiet /.../”. W r. stwierdzał w uchwale: „Przebudowa obecnego ustroju, jak również /.../ osiągnięcia pełnej demokracji, na której ma się oprzeć ustrój przyszłej Polski Ludowej – sprawiedliwej – wymaga, aby kobie-ta brała na równi z mężczyzną udział w życiu nie tylko domo-wym, ale i /.../ społecznym /.../”. Przy strukturach kieleckiej i lubelskiej utworzono Komisje Społeczno-Wychowawcze Kobiet. W prasie organizacyjnej poświęcano wiele uwagi problematyce kobiecej – w „Wiciach” od r. ukazywał się dział „Wiciarka”, wiosną r. członkinie koła w Marko-wej na Podkarpaciu rozpoczęły edycję miesięcznika „Kobieta Wiejska”. Zorganizowano kilka spotkań i konferencji poświę-conych tematyce kobiecej. W połowie lat . w Krakowskim ZMW dziewczęta stanowiły ok. członków, w Łódzkim – , a w Kieleckim aż . Jak na ówczesne realia były to wskaźniki wysokie.

W drugiej połowie lat . zaczęto prowadzić tzw. Nowi-znę Wiciową, czyli zajęcia dla starszych dzieci. Oprócz for-mowania charakterów w duchu „wiciowym”, celem było pro-mowanie pozytywnych sposobów spędzania czasu – często bowiem dzieci wiejskie pozbawione były opieki i padały ofia-rą różnych wypadków i urazów, lekkomyślnie niszczyły mie-nie itp. Od r. związkowy tygodnik regularnie zamiesz-czał wkładkę „Nowizna Wiciowa”. Rok później takie formy opieki – prowadzone społecznie – istniały przy kołach, obejmując tys. dzieci.

W r. działały zespoły sportowe przy kołach ZMW RP, skupiając tys. młodzieży. Późniejsze pogorsze-nie sytuacji materialnej wsi zaowocowało trudnościami z zakupem sprzętu sportowego i tego rodzaju inicjatywy podupadły. Wciąż jednak sporo uwagi poświęcano aktyw-

ności fizycznej, zwłaszcza formom niewymagającym nakła-dów finansowych (ćwiczenia gimnastyczne, biegi). Podobnie było z propagowaniem higieny i opieki zdrowotnej. Oprócz zwrócenia uwagi na katastrofalną sytuację wsi, „Wici” zachę-cały do oddolnych inicjatyw na miarę możliwości młodzieży chłopskiej. Terenowym oddziałom udało się zorganizować liczne kursy z zakresu higieny, dbałości o zdrowie i racjonal-nego żywienia. Udało się też wysłać kilkadziesiąt wiejskich dziewcząt na szkolenia pielęgniarek i położnych.

Wszystkie te działania świadczą nie tylko o pomysło-wości i zaangażowaniu „wiciarzy” w sprawy nierzadko „małe”. Przede wszystkim ukazują przyczyny sukcesów Związku. Robiąc to wszystko, nie tracono z oczu szerszej perspektywy. Załęski deklarował, że „Wici” są „ruchem społeczno-wychowawczym – a więc nie oświatowym, nie za-wodowym, nie sportowym lub teatralnym, lecz ruchem wy-chowującym człowieka”.

***

Jak wspomniano, rozłam w CZMW dokonał się z po-wodu konfliktu wokół stosunku do antydemokratycznych poczynań sanacji. W. Janczak pisał w „Wiciach”: „Nie uwie-rzymy nigdy /.../, żeby w interesie Polski leżało wyrzeczenie się walki o /.../ demokratyczne zasady w życiu społecznym i pań-stwowym, a zamienienie ich na jakieś barbarzyńsko-faszystow-skie nowinki. Polska, kraj chłopów i robotników, tylko w opar-ciu o demokrację ostać się może”. T. Rek przekonywał: „forma rządów parlamentarno-demokratyczna /.../ [to] ustrój dogodny i jedyny sprawiedliwy dla szerokich mas /.../, gdyż tylko przy daleko posuniętej jawności, powszechności i kontroli życia pu-blicznego można myśleć i mówić o słusznych prawach i /.../ przestrzeganiu tych praw”.

Nie chodziło tylko o mechanizm wyboru i sprawowania władzy. „Wiciarze” byli przekonani, że odrodzona Polska jedynie wtedy może być silna, gdy zyska oparcie w ma-sach obywateli traktowanych podmiotowo. Tymi obywa-telami, zarazem najliczniejszą i najbardziej wykluczoną grupą, byli głównie chłopi. J. Grudziński na łamach „Wici” przekonywał, że „Jednym z największych radykalizmów, jakie

WIN

IETA

TYG

ODN

IKA

„WIC

I”

76

Z Polski rodem

77

w życiu Polski mogą być /.../ dokonane, będzie poruszenie ca-łego masywu chłopskiego do czynnego udziału w życiu narodu i państwa”.

Nie chodziło o powrót do realiów sprzed przewrotu ma-jowego, często przez „wiciarzy” określanych „sejmokracją”. W piśmie „Młoda Myśl Ludowa” (MML) czytamy: „Demo-kracja, przyszedłszy ponownie do władzy, będzie musiała pod-dać gruntownej rewizji /.../ dotychczasowe obyczaje, /.../ pra-wa, /.../ metody pracy i rządzenia państwem. /.../ będzie mu-siała spoglądać częściej i głębiej w masy /.../, podjąć olbrzymią pracę uzdrowienia atmosfery życia państwa przez /.../ zdemo-kratyzowanie administracji /.../”. Wielką wagę przywiązywa-no do decentralizacji państwa. Stanisław Młodożeniec, zna-ny poeta – „chłopski futurysta”, pisał w „MML”: „Na miejsce żądzy panowania zbiorowość chłopska wysuwa zasadę oby-watelskiego współdziałania. Nie państwo więc, a czynna po-spólność obywatelska musi się stać organizacyjną formą /.../ narodu polskiego”. Krytykowano ideę „silnego państwa”, gdy oznaczała ona eliminowanie wpływu obywateli na życie publiczne. „Wiciarze” uważali, że przynosi to od-wrotne skutki, tj. powstaje państwo słabe, nie mające oparcia w społeczeństwie.

Sprzeciw ZMW RP wywoływało łamanie swobód oby-watelskich. Wobec procesów brzeskich pisano w „Wiciach”: „Brześć to już nie tylko słuszny czy niesłuszny akt polityczny – /.../ to /.../ sprawa poniewieranej godności człowieczej. I nie tylko godności jednostek /.../, ale i /.../ narodowej. /.../ tragedia brzeska dokonywała się w budynku /.../ państwowym i urągała pojęciom praw w państwie obowiązującym”. Równie mocno krytykowano podniesienie wieku nabywania prawa wybor-czego do roku życia, zmianę ordynacji na niekorzystną dla opozycji itp.

***

Władze sanacyjne robiły co mogły, żeby utrudnić dzia-łalność „wiciarzy”. Zakazano szkołom i innym instytucjom udostępniać im sale na zebrania, policja nachodziła działaczy i próbowała ich zastraszyć. Władzom samorządowym zabro-niono przyznawać dotacje na inicjatywy, które współtworzyli młodzi ludowcy.

Wiele kół terenowych zlikwidowano, a majątek skon-fiskowano (np. w r. tylko w pow. limanowskim roz-wiązano kół), zabraniano organizowania jakichkolwiek imprez publicznych. Uniemożliwiano rejestrowanie kół no-wych – np. kół na początku lat . w Lwowskim; w r. w tym samym regionie, na zgłoszonych, władza zatwier-dziła . W r. rozwiązano administracyjnie całą struk-turę małopolską, która po jakimś czasie wznowiła działal-ność w formie spółdzielni oświatowej i przetrwała dwie próby likwidacji, podobnie jak Lubelski ZMW.

Na Zamojszczyźnie w r. dokonano brutalnej pacyfi-kacji wsi, gdzie aktywny był ruch ludowy – szczególnie ostro traktowano „wiciarzy” (zlikwidowano kół Związku), do-prowadzając do zaniku działań wskutek zastraszenia ludno-ści. Działacz wojewódzki z Małopolski, Narcyz Wiatr, został uwięziony w Berezie Kartuskiej. Wielu działaczy trafiało do aresztów, zdarzały się prowokacje i pobicia. Cenzura ingero-wała w gazety młodych ludowców, konfiskowano całe nakła-

dy czasopism (np. „MML” zablokowano numerów na wydane za sanacji).

„Wiciarze” stanowili rdzeń akcji protestacyjnych na wsi w latach - – wieców, demonstracji i wielkiego strajku chłopskiego. Młodzi ludowcy często pełnili funkcję patroli ścigających łamistrajków wiozących płody rolne na sprze-daż, licznie brali udział w potyczkach z policją. Urzędnik z Krakowa raportował: „Między najagresywniejszymi ter-rorystami i przywódcami bojówek byli wychowankowie UL w Gaci”. Jednak to policja zamordowała w sumie pięciu działaczy ZMW RP podczas tych protestów. Po zakończe-niu strajku, „wiciarze” organizowali akcje pomocy ofia-rom prześladowań i ich rodzinom. „Wzruszenie ogarniało /.../ gdy na pola /.../ aresztowanych za udział w strajku chło-pów, maszerowały gromady chłopców i dziewcząt z koła /.../ »Wici« pomagać osamotnionej żonie lub matce /.../. Praco-wali bez wynagrodzenia z gorliwością i zapałem, bo to była jakaś święta praca” – wspominał S. Malawski. Z kolei Solarz dokumentował łamanie prawa przez siły rządowe podczas strajku, aby ludowcy mogli w parlamencie przedstawić ra-port w tej sprawie.

***

W ZMW RP dość popularny był antyklerykalizm, czę-sto spotykany w całym ruchu ludowym. Krytyce poddawano faktyczne i wydumane postawy kleru – nadmierne bogacenie się, wspieranie warstw posiadających, porzucenie „ideałów chrystusowych” itp. Byli też w „Wiciach” nieliczni, lecz wpły-wowi działacze, którzy atakowali sam katolicyzm. Wieloletni kierownik ZMW RP i redaktor „Wici”, Niećko, oskarżał Ko-ściół o wykorzenienie przemocą z Polski religii pogańskiej, opartej wedle niego na demokracji, łagodności, braterstwie i współbytowaniu z przyrodą. Uważał, że należy wrócić do dawnych form, rytuałów i postaw, propagował zastępowanie chrześcijańskiego wymiaru świąt nową, „pogańsko”-ludową formą celebracji.

Z kolei kler, nierzadko w środowisku wiejskim związany z ziemiaństwem, negatywnie reagował na program „wicia-rzy”, widząc w nich kogoś na kształt bolszewików. Poza tym na wsi toczyła się walka o rząd młodzieżowych dusz między plebanią i organizacjami katolickimi (głównie Stowarzysze-niem Młodzieży Polskiej) a młodymi ludowcami.

To wszystko złożyło się na dość wrogi stosunek Ko-ścioła wobec ZMW RP. Biskup kielecki Augustyn Łosiński już w r. potępił „Wici” jako organizację „bezbożniczą”. Rok później z podobną krytyką wystąpiła konferencja bi-skupów. To sprawiło, że w wielu parafiach księża atakowali lokalne koła „wiciowe”. Na początku r. prymas Polski August Hlond ogłosił list pasterski, w którym pisał, że „wi-ciarze” „/.../ szerzą w duchu bezbożnictwa ordynarny i bolsze-wicki antyklerykalizm, zalecając zastąpienie katolickiej etyki na wsi etyką świecką i swobodnym obyczajem /.../”. Wkrótce podobne listy pasterskie wystosowali biskupi częstochow-ski, tarnowski, przemyski i włocławski. Ks. Stanisław Bełch wydał pod pseudonimami dwie broszury, będące atakiem na „Wici”.

Co ciekawe, prymas Hlond, po odwiedzinach delegacji „wiciarzy” z Wielkopolski, na Boże Narodzenie r. prze-

76

Z Polski rodem

77

słał swoje błogosławieństwo do tamtejszego ZMW (wówczas już należącego do ZMW RP). Wpłynęło to na postawę lokal-nego kleru, który w aż był przychylny działaniom mło-dzieży ludowej – w innych regionach ten odsetek był znacz-nie mniejszy. Deklaracje tej regionalnej struktury „Wici” potępiały „nadużywanie haseł katolickich i narodowych”, ale głosiły, że „w trosce o trwałość kultury polskiej wobec naporu bolszewizmu z jednej, a neopogańskiego hitleryzmu z drugiej /.../ – zasadę katolickości uznaliśmy za kamień węgielny mło-dowiejskiego ruchu”.

„Centrala” ZMW RP deklarowała, iż „»wiciowy« ruch młodzieży wiejskiej zasad chrześcijańskich nie podważa, lecz przeciwnie – wzmaga je w życiu jednostkowym i gromadnym /.../”. Tygodnik „Wici” pisał: „ruch wiciowy nie walczył i nie walczy z religią chrześcijańską – natomiast ruch uznaje zasady moralności chrześcijańskiej, co /.../ odróżnia nas od wyznaw-ców materializmu dziejowego”. Krytykowano natomiast dąże-nia polityczne kleru i jego współpracę z prawicą oraz zamoż-nymi. M. Szczawińska pisała w „Wiciach” w grudniu r.:

„/.../ widzimy olbrzymią jeszcze dal, jaka nas dzieli od urze-czywistnienia się Idei Jezusowej, choć tyle już lat minęło /.../, gdy tę ideę /.../ głosił i za nią swe życie oddał. O sprawiedli-wość walczył, miłość wzajemną wśród ludzi biednych głosząc. Z nimi zawsze był. /.../ Nie z bogaczami”.

Wiele ataków kleru było nieuczciwych bądź opartych na pobieżnej znajomości poglądów „wiciarzy”. Mocno przesa-dzono np. z opinią o „nieobyczajności”. Właśnie ze względu na stanowisko Kościoła, w środowisku „Wici” nie przeforso-wano – mimo dążeń kilku osób i grup – poparcia dla po-stulatu dopuszczania przerywania ciąży. „Wiciarze” w wielu miejscowościach propagowali urządzanie bezalkoholowych nie tylko wesel, chrzcin i pogrzebów, ale także zabaw ludo-wych.

Można spotkać także środowiska kościelne przychylne „Wiciom”. Tacy byli np. jezuici związani z periodykami „So-dalis Marianus” i „Wiara i Życie”. Z kolei pismo „Ruch Ka-tolicki”, związane z Akcją Katolicką, w r. ripostowało wspomnianemu ks. Bełchowi: „/.../ zna ruch wiciowy tylko z pisma »Wici«, czytanego przy /.../ stoliku w mieście. Niech /.../ przyjedzie na wieś, /.../ obejmie funkcję proboszcza, jako odpowiedzialnego duszpasterza /.../, niech zacznie pracować /.../, prowadzić parafię, stowarzyszenia parafialne, akcję chary-tatywną, niech się zetknie bliżej z wiciarzami, a w ten czas za-cznie innymi oczyma patrzeć na ten »konflikt«”.

Z kolei znany kapłan-społecznik, ks. Jan Zieja, nie tylko pozytywnie oceniał większość działań „wiciarzy”, ale także uczestniczył w ich konferencjach programowych, publikował w „MML”, przyjaźnił się z Solarzem. Dostrzegał negatywne z punktu widzenia Kościoła wpływy „patronów wolnomyśl-nych” na ZMW RP, ale zwracał uwagę na zbyt słabą pracę kapłanów w środowisku wiejskim oraz złe świadectwo, jakie Kościołowi i chrześcijaństwu wystawia zachowanie niemałej ilości księży.

***

„Z /.../ organizacjami opartymi na zasadach faszystow-skich /.../ – jak: /.../ endeckie, /.../ komunistyczne itp. – ruch wiciowych nie będzie współpracował” – głosiła uchwała Za-rządu Głównego ZMW RP z - maja r. Wyraża ona wierność demokratyzmowi oraz wskazuje na kluczowe podziały polityczne.

„Nasza idea odmienna od idei Dmowskich i faszyzmów wszelakich” – pisał S. Ignar w „Wiciach”. Nacjonalizm uzna-wano za doktrynę „ciasną”, opartą na nienawiści i wyklucza-niu, zaś jej zwolennikom zarzucano niechęć wobec demo-kracji i dążenia totalistyczne. Uważano, że hasła endeków są kamuflażem dla interesów warstw posiadających i chęci blokowania reform społecznych. Zarząd Główny ZMW RP w uchwale z maja r. stwierdził, iż: „/.../ to, co się rekla-muje w Polsce i w innych krajach jako ruch narodowy – jest tylko ruchem politycznym pewnych grup i warstw społecznych o celach wyraźnie klasowych – które, poza parawanem /.../ haseł i idei narodowej, dążą do zrealizowania /.../ programu wstecznego pod względem politycznym, a przede wszystkim społecznym i kulturalnym”. Z kolei „MML” uważała, że „Jed-nym z pierwszych czynów zwycięskiej endecji byłoby zgnie-cenie wszystkich ruchów i strzaskanie wszelkich organizacji”.

Rozstawione wokół wici

Do niebieskich powałod grud czarnej ziemi –już się sztandar nasz wiciowykolorami mieni. Minął wiek gnuśności po wsiach świt rumiany – rozstawione wokół wici wołać na Odmianę.Na sztandarze naszym skrzy się piękno świata –wyszedł swymi koloramichłopskie dusze bratać – – Na nic nawałnice szarpcie burz rozdmuchy – buchniem większym serc pożarem wstaniem twardsi duchem.Pod sztandarem naszymkwitnie wiara chłopska –cała ziemia za nim ruszypójdzie żywa Polska. Ano od przyciesi dalej ją budować – Polskę pięknić i uładzać do niebieskich pował!Rozradować oczy –serce rozradować –kolorami sztandar płoniedo niebieskich pował.

Stanisław Młodożeniec

Wiersz ten zyskał w łonie ZMW RP ogromną popularność, stając się

nieoficjalnym hymnem organizacji, chętnie śpiewanym przez młodzież

„wiciową” przy wielu okazjach.

78

Z Polski rodem

79

To samo pismo w r. głosiło, że celem narodowców jest „Zacząć awanturę pod przykrywką walki z Żydami, uderzyć potem na »komunistów«, to znaczy cały obóz ludowy i socja-listyczny, rozbić go – i hulaj dusza! – faszyzm swój, narodo-wy, endecki zaprowadzić! Wtedy już wszystko poszłoby gładko i składnie, chłopa bierze się za pysk, robotnikowi kajdanki”. T. Rek dodawał, że „W nienawiści rasowej chcą utopić całą dążność mas chłopskich do rzeczywistych i koniecznych zmian ustrojowych”.

Początkowo w łonie ZMW RP pojawiały się sporadycz-ne wypowiedzi krytyczne pod adresem Żydów, dotyczące konfliktu interesów ekonomicznych, głównie w sferze han-dlu i kredytów. Jednak coraz częściej podkreślano, iż Żydzi stanowią, tak jak Polacy, zbiorowość zróżnicowaną ekono-micznie, są zatem wśród nich wyzyskiwacze oraz wyzyskiwa-ni. Przede wszystkim uważano, że rozwiązaniem konfliktu ekonomicznego nie jest walka narodowo-rasowa z Żyda-mi, lecz zmiany w systemie gospodarczym. Wiosną r. „Wici” pisały: „/.../ wrogami chłopa i organizacji chłopskich są też Żydzi, ale nie ci spośród Żydów, którzy żyją, podobnie jak my, w nędzy i ciemnocie, jeno Żydzi kapitaliści, przemysłowcy i obszarnicy. Ale takimi samymi wrogami chłopów i organiza-cji chłopskich są kapitaliści, przemysłowcy i obszarnicy innych wyznań religijnych czy /.../ pochodzenia narodowościowego”. J. Dusza na łamach „Znicza” przekonywał, że wśród Żydów „/.../ tak jak i w innych grupach narodowościowych, obok prole-tariatu i ludzi uczciwie na chleb zarabiających, zobaczymy lu-dzi wyzysku żyjących z krwi i potu ludzi pracy. /.../ [Tym] dru-gim musimy wydać ostrą i bezwzględną walkę /.../ nie dlatego, że są Żydami, ale dlatego, że są wyzyskiwaczami, tak samo jak walczyć się musi z wszystkimi innymi wyzyskiwaczami, cho-ciażby byli patentowanymi Polakami”.

Podobne stanowisko zajmowano wobec innych mniej-szości narodowych. Szczególnie słowiańskie, w znacznej mierze „chłopskie”, z Kresów, traktowali „wiciarze” jako po-bratymców. W odniesieniu do Białorusi głoszono koncepcję federacji obu krajów. Twierdzono, że wszelkie szykany i na-ciski przynoszą skutki odwrotne od zamierzonych. Uważali, że Ukraińców należy z Polską związać przyznaniem swobód

kulturowych i religijnych oraz autonomii politycznej. „Znicz” pisał: „Przeciwstawienie nacjo-nalizmowi ukraińskiemu na-cjonalizmu polskiego do ni-czego nie doprowadzi. Pogłębi tylko istniejącą przepaść. /.../ Polska Ludowa musi uwzględ-nić na tym terenie jednako-wo potrzeby chłopa polskiego i ukraińskiego”. Ale zasada działała w obie strony. T. Rek pisał w „Wiciach”, że „jak /.../ zwalczamy szkodliwy nacjo-nalizm polski, tak też uwa-żamy za zgubny nacjonalizm innych narodowości, pozosta-jących w granicach państwa polskiego. Nacjonalista ukra-iński, białoruski, litewski czy

żydowski /.../ swoją nieobliczalną działalnością leje wodę na młyn polskich ugrupowań nacjonalistycznych i przynosi ogromną krzywdę i swojej narodowości, i /.../ całemu społe-czeństwu”.

***

ZMW RP zajmował negatywne stanowisko również wo-bec komunistów. Kluczową rolę odgrywały zarzuty o posta-wy antydemokratyczne, dochodziła też krytyka uzależnienia od ZSRR i tamtejszego zamordyzmu. Swoje zrobiły zajadłe ataki werbalne komunistów na „wiciarzy” i agraryzm, stoso-wanie takich określeń, jak „wiejska burżuazja”, „sługusy sana-cji”, „ludofaszyzm” etc. Po r., wraz ze zmianą dyrektyw Stalina, stonowano je, a nawet próbowano przekonać „wicia-rzy” do tzw. frontu ludowego.

ZMW RP negatywnie oceniał zarówno idee, jak i taktycz-ne wybiegi komunistów. Uchwała Zarządu z - maja r. głosiła: „Hasło tzw. frontu ludowego dla obrony demokracji przed faszyzmem /.../ jest wyrazem zmiany taktyki na drodze do przenikania i opanowywania ruchów demokratycznych ce-lem zepchnięcia ich w łożysko ideologii wytyczonej ze stanowi-ska politycznej racji stanu Rosji Sowieckiej. /.../ Komunistyczna akcja, z jej obłudnymi i prowokacyjnymi metodami – będzie ze specjalnym naciskiem zwalczana na równi z akcją klery-kalno-endecką i sanacyjno-faszystowską”. Kolejna uchwa-ła mówiła: „/.../ potępiamy nieuczciwą taktykę komunistów, którzy pod osłoną haseł demokratycznych usiłują w nieświa-domych masach wywołać odruchy, za które krwią i więzienia-mi płacą niewinni, gdy /.../ inspiratorzy pozostają w ukryciu”. Mazowiecki ZMW przestrzegał członków przed współpracą z komunistami. Na początku roku z ZMW RP usunięto sporo osób znanych z sympatii komunistycznych oraz roz-wiązano kilka kół terenowych, w których silne wpływy mieli komuniści.

Na łamach „Znicza” ZSRR wraz z hitlerowskimi Niem-cami i faszystowskimi Włochami potępiano jako systemy totalistyczne. Stwierdzano, że „komunizm jest sprzeczny z naturą ludzką” i że należy odrzucić idee komunistycz-

WIN

IETA

„MŁO

DEJ M

YŚLI

LU

DOW

EJ” -

TEO

RETY

CZN

EGO

ORG

ANU

AG

RARY

STÓ

W P

OLS

KICH

78

Z Polski rodem

79

ne „tam bowiem, gdzie program ich został wykonany, idea sprawiedliwości społecznej nie została zrealizowana, ucisk i wyzysk mas chłopskich dalej pozostał na porządku dzien-nym”. J. Borkowski pisał: „Nawet najbardziej lewicowi dzia-łacze ruchu wiciowego ogłaszali w tym czasie [II poł. lat . – przyp. R. O.] artykuły odgradzające się od bolszewizmu lub potępiające stalinowskie metody rządzenia”. Znamienne są opinie z „Chłopskiego Życia Gospodarczego” (organ Łódz-kiego ZMW), najbardziej lewicowego spośród periodyków środowiska „wiciarzy”. N. Kasperek stwierdzał, że „ruch lu-dowy w Polsce idzie drogą /.../ samodzielną, nie wzorując się ani na komunizmie, ani też na endeckim faszyzmie”. J. Or-chowski dodawał: „socjaliści i ludowcy nie chcą mieć z ko-munistami nic wspólnego”. O sowieckich sowchozach pisa-no, że ten sposób gospodarowania „jest źródłem panowania jednostki (komisarza) nad masami, czyli wraca mimo woli do formy kapitalistycznej”.

Potępiano sowiecką przemoc, przymusowe tworzenie kolektywów rolnych, brak demokracji i swobód obywatel-skich. Marksizm krytykowano za apoteozę rewolucji i wy-olbrzymianie znaczenia proletariatu. Negatywnie oceniano biurokrację, scentralizowanie podejmowania decyzji.

Najbliżej, oprócz Stronnictwa Ludowego, było „wi-ciarzom” do PPS-u i jego młodzieżowych organizacji, jak OMTUR. Łączyły ich ideały sprawiedliwości społecznej i ra-dykalnych reform socjalnych. W robotnikach widzieli natu-ralnych sojuszników. Z jednej strony, co prawda, mieli oni ła-twiejszy dostęp do wielu dóbr, z drugiej zaś byli – inaczej niż chłopi – wyzuci z własności środków produkcji. Ideał Polski Ludowej miał się ziścić właśnie we współpracy z lewicą sto-jącą na gruncie patriotyzmu i niepodległości Polski. Wiele zrobiono dla zadzierzgnięcia takiego sojuszu – spotkania, wzajemne przedruki artykułów programowych, wspólne im-prezy (np. zorganizowana przez Łódzki ZMW na stadionie Robotniczego Towarzystwa Sportowego w Łodzi).

***

Rozwój sytuacji przyspieszył udział „wiciarzy” w „wielkiej polityce”. Mieli oni znaczny wpływ na powstanie zjednoczo-nego Stronnictwa Ludowego. Już po połączeniu chłopskich ugrupowań kładli nacisk na jedność, zwalczając rozłamy oraz zadawnione waśnie. Uważali, że wieś musi mówić jed-nym głosem, gdyż w przeciwnym razie przegra swoje intere-sy. Walny Zjazd ZMW RP w r. uznał SL za jedyną poli-tyczną reprezentację ruchu ludowego.

W połowie lat . „wiciarze” wyrośli na czołowych teo-retyków partii ludowej, a wkrótce zaczęli się liczyć w jej wła-dzach. Po kryzysie i mini-rozłamie w SL, latem r. pięciu działaczy ZMW RP zostało dokooptowanych do Naczelnego Komitetu Wykonawczego partii. To jeszcze bardziej zwięk-szyło ich wpływ na stronnictwo, doprowadzając do jego radykalizacji programowej i praktycznej. Było to możliwe także dzięki wsparciu, jakie uzyskali od działaczy starszego pokolenia, m.in. Ireny Kosmowskiej, Stanisława ugutta i Macieja Rataja. Ten ostatni wspominał: „Na całość ruchu ludowego Wici wywarły wielki wpływ i tego się wcale nie wsty-dzę”. Wkrótce deklaracje ideowe dość skostniałego SL zaczę-ły zawierać postulaty żywcem skopiowane od radykalnych

„wiciarzy”, zwłaszcza w kwestiach społeczno-gospodarczych. Starosta powiatu tarnobrzeskiego pisał w raporcie do władz centralnych: „/.../ po ostatnich wypadkach strajkowych można twierdzić, że nie SL wywiera wpływ na związek »Wici«, ale od-wrotnie”.

Liderzy ZMW RP negatywnie oceniali „politykierstwo” starszego pokolenia ludowców. J. Grudziński krytykował „wiecowy” i sloganowy sposób uprawiania polityki przez „starych”: „Dziś, gdy na kartce wyborczej można budować naj-wyżej /.../ domek z kart, słowo musi /.../ uczyć /.../ dokonywa-nia zbiorowym wysiłkiem faktów, z których każdy /.../ będzie szczeblem rozwojowym w jakiejś dziedzinie życia wsi /.../”. S. Świetlik stwierdzał: „/.../ koła Stronnictwa Ludowego nale-żałoby /.../ oczyścić z »polityki«, polegającej na intrygowaniu, zaszczepianym przez »wodzów« wzajemnie się zwalczających. Natomiast zaszczepić nieco więcej troski o społeczne życie wsi”. Krytykę budziły także niektóre inicjatywy polityków starsze-go pokolenia. Młodzi negatywnie oceniali np. próby pozy-skania SL do centroprawicowego Frontu Morges.

„Wiciarze” niejednokrotnie protestowali przeciwko przedmiotowemu traktowaniu młodzieży ludowej. W r. w specjalnej odezwie pisali: „/.../ uważamy za niewłaściwe i szkodliwe dla Związków Młodzieży Wiejskiej czynienie z /.../ ich ogniw organizacyjnych terenu akcji politycznej i posługi-wanie się nimi przez Stronnictwo Ludowe /.../ i jego działa-czy jako instrumentem do /.../ doraźnych celów politycznych”. A. Bień po latach wspominał: „Ruch »wiciowy« pragnął ukształtować nowy typ chłopa-obywatela, który będzie czuł swą odpowiedzialność za rozrost całego polskiego dobytku, a nie tylko tej jego części, którą można zmieścić w komorze, stajni, stodole. To się wielu – również ludowcom – nie podo-bało. W różny sposób próbowali nas rozbijać, wyciszać, ku so-bie kaptować”.

„Wiciarze” byli przekonani, że nową wieś trzeba tworzyć „od dołu”, oni sami zaś mają być cząstką ruchu społecz-nego, nie zaś „partyjniakami”. Patrzono im zresztą na ręce. Maria Maniakówna pisała: „Baczmy, by koledzy nasi w zapa-miętaniu, w ostrej walce partyjnej, do sprawiedliwej Polski po-przez krzywdę ludzką nie szli”.

***

Światopogląd członków ZMW RP można określić jako „agraryzm wiciowy”, w odróżnieniu od pokrewnej, lecz od-miennej wersji, jaką był „agraryzm środkowoeuropejski”. Ten ostatni reprezentowali głównie działacze ludowi z Czecho-słowacji, Jugosławii i Bułgarii, zwłaszcza Słowak Milan Ho-dża oraz Czech Antonin Švehla. Hodża twierdził, że chłopi są specyficzną warstwą społeczną, na co składają się trzy filary: tradycja religijna (wieś jest mocniej przywiązana do wartości religijnych niż miasto), rodzina (silne więzi rodzinne i poczu-cie wspólnoty, w przeciwieństwie do miejskiego indywiduali-zmu i atomizacji) oraz poczucie porządku społecznego.

„Wiciarze” znali idee agrarystyczne już przed rozłamem w CMZW. Zarówno wtedy, jak i później współpracowali z agrarystami czeskimi i innych krajów w ramach Słowiań-skiego Związku Młodzieży Wiejskiej. Dokonali jednak wielo-aspektowej refleksji, nadając tej doktrynie nowy kształt, bar-dzo odmienny od koncepcji „ojców-założycieli”.

80

Z Polski rodem

81

„Wiciarze” kładli nacisk na inne aspekty chłopskiego by-towania. Podkreślali wartość i znaczenie pracy na łonie na-tury. To właśnie bytowanie wśród przyrody, w rytmie pór roku, decydowało o specyfice chłopskiej postawy, uodpar-niając mieszkańców wsi na postulaty utopijne oraz „miejskie” myślenie w kategoriach dychotomii i skrajności. Z przyrodą – bardziej niż z wierzeniami religijnymi – wiązał się „misty-cyzm” chłopów i niechęć wobec doktryn materialistycznych, nawet gdy dystansowali się wobec instytucji kościelnych.

Drugim elementem, na który zwracali uwagę, było pro-wadzenie gospodarstwa rolnego. Taka forma własności uczyła chłopów indywidualizmu, poczucia wolności, od-powiedzialności i roztropności oraz polegania na sobie. Nie wiązała się ona z wyzyskiem i żerowaniem na innych, gdyż każdy gospodarował „na własnym”. Dodatkowo jed-nak – to trzeci istotny czynnik – uczyła współpracy. Efek-tywna uprawa ziemi i hodowla zwierząt wymagały współ-działania całej rodziny, a wiele zadań realizowano w ob-rębie wsi w szerszym kręgu – w „gromadzie”, czyli całej lokalnej społeczności lub jej znacznej części.

W efekcie powstawał splot jednostkowej niezależności (antyteza komunistycznego kolektywizmu), silnego zako-rzenienia we wspólnocie (przeciwieństwo liberalnego indy-widualizmu) oraz „rdzennej” demokracji i samostanowienia (przeciwieństwo konserwatyzmu). I. Solarz przekonywał: „Drobne gospodarstwo chłopskie chowa w sobie dziwną tajem-nicę łagodzenia /.../ przeciwieństw /.../, jakie niepokoją i wy-wracają dotychczasowy ustrój społeczno-gospodarczy, przeci-wieństw między pracą a posiadaniem i rozporządzaniem owo-cami tej pracy /.../. /.../ wszyscy są i przy pracy, i przy rządzeniu, sprawiedliwie dokonuje się rozdział świadczeń i korzyści. Jest to wartościowy psychicznie podkład pod zrzeszeniową dobrowol-ną organizację w nowym ustroju”.

Chłopi stanowili wówczas znakomitą większość społe-czeństwa, a sama wieś – terytorialny „rdzeń” państwa. A tak-że jego biologiczny fundament z racji produkowania żywno-ści. Splot czynników obiektywnych (liczebność, znaczenie społeczno-gospodarcze) z subiektywnymi (chłopski etos i styl życia), sprawiał zdaniem agrarystów, że chłopi powinni mieć dużo większe znaczenie w państwie. W. Furmanek głosił w „Wiciach”: „Twórcą ustroju sprawiedliwego może być tylko człowiek pracy twórczej, a przede wszystkim człowiek tworzą-cy chleb wespół z ziemią i przyrodą całą”. W „Zniczu” pisano: „Różnym kierunkom polityczno-społecznym, jak liberalizm, so-cjalizm, komunizm itp. przeciwstawiamy /.../ nowy kierunek, rodzący się obecnie z żywiołową siłą /.../ Ziemia, chłop-czło-wiek i jego stosunek do świata – oto rusztowanie, około którego mamy wznosić gmach nowego światopoglądu”.

***

Początkowo agraryzm bazował na ogólnikowych postu-latach poprawy ekonomicznej sytuacji wsi, zwiększenia po-litycznego znaczenia chłopów, nasycenia kultury narodowej wartościami kultury ludowej. Zmiana miała nastąpić dwu-torowo. Państwo powinno przeprowadzić reformy, a sama wieś musi dokonać olbrzymiej pracy społecznej oraz nabrać wiary w siebie i zmienić złe nawyki. Od państwa „wiciarze” domagali się głównie reformy rolnej, rozwoju szkolnictwa

dla młodzieży wiejskiej, działań na rzecz modernizacji upraw i hodowli, różnych gwarancji instytucjonalno-ustawowych. Sami zaś zamierzali dołożyć starań, aby wieś zreformować „od dołu”. Uchwała Zarządu Głównego ZMW RP ze stycz-nia r. głosiła: „Mamy dążyć i pracować nad tym, aby we wspólnym i wielkim gospodarstwie, jakim winna być Polska, nie było uprzywilejowanych i wyzyskiwanych, przesyconych i głod-nych, aby praca wszystkich warstw i zawodów, a więc i praca drobnych rolników – była należytą opieką otaczana i sprawie-dliwie wynagradzana”.

Szybko jednak okazało się, iż strukturalne zmiany wsi są znikome (niewielka skala i tempo reformy rolnej), a zamiast rozwoju demokracji sanacja ogranicza prawa obywatelskie. Kryzys gospodarczy końca lat . i początku ., szczegól-nie dotkliwy na wsi, rozwiał z kolei złudzenia, że pozytyw-ne przeobrażenia są możliwe w ramach kapitalizmu. Walny Zjazd z lata r. deklarował, że kapitalizm jest źródłem nędzy i wyzysku, opiera się na ugruntowaniu nierówności i niesprawiedliwości w podziale dóbr. Postulowano, aby zie-mię uprawną jako podstawę bytu społecznego i gospodar-czego oddać tym, którzy ją uprawiają. J. Dusza na łamach „Wici” grzmiał: „Zbudowane chłopskimi rękami szlacheckie pałace i magnackie zamki przemienić się muszą w chłopskie uniwersytety i domy kultury”. S. Słupek w „Zniczu” pisał: „warstwy tzw. wyższe (szlachta, kler, część mieszczaństwa) w ciągu wieków przyzwyczaiły się /.../, że chłop wiecznie ma na kogoś robić /.../, w chwili obecnej toczy się zażarta walka /.../ z każdym przejawem samodzielności ruchu chłopskiego”. W. Bieniasz oznajmiał w „Wiciach”, że „My, dzisiejsze poko-lenie wsi – zaczynamy zdobywać się na odwagę /.../ samo-dzielnego myślenia i robienia w gromadzie dla gromady. Bez opiekunów i patronów – i nie dla opiekunów i patronów, ale dla własnej sprawy chłopskiej”. W. Kojder pisał w „Zniczu”: „/.../ wieś szuka własnej, nie wzorowanej na kimś drogi. Na wsi rodzi się potrzeba urządzenia i zagospodarowania Polski po /.../ chłopsku”.

Sedno ideologii agrarystycznej w kwestii roli i znaczenia chłopów dobrze streścił W. Piątkowski: „Założenie, iż zwią-zek człowieka z ziemią określa jego wartości moralne i oby-watelskie, implikuje tezę o prymacie politycznym chłopów”. Na łamach „MML” przekonywano zatem: „/.../ agraryzm ma w chwili obecnej najwięcej szans ku temu, aby stać się nie tyl-ko /.../ ideologią całej warstwy chłopskiej, ale również ideologią Polski /.../”.

***

Nie chodziło bynajmniej o naiwne wizje „rządów wsi”. Z biegiem czasu coraz bardziej krytycznie odnoszono się do popularnych wcześniej koncepcji „rustykalnych”, autor-stwa głównie J. Niećki. Wybijający się na czołowego teorety-ka ruchu S. Miłkowski krytykował „typowe podejście pewnej kategorii »myślicieli« /.../, którzy wierzą głęboko /.../, że chłop w Polsce ma wielkie posłannictwo dziejowe do spełnienia. Trzeba tylko obudzić w nim twórcze prasiły, odziedziczone po pradziadach, trzeba, aby w masie swojej uczuł ową słonecz-ność i radość życia /.../ przodków orzących miłośnie i szczę-śliwie matkę ziemię, a wszystko inne automatycznie zostanie rozwiązane”.

80

Z Polski rodem

81

Krytykowano jednak kulturę miejską i takiż styl życia, podkreślano wartościowe cechy wsi. Ten sam Miłkowski pisał w r.: „Agraryzm jest /.../ reakcją i protestem prze-ciwko zbytniej urbanizacji społeczeństwa, a więc odrywania go od ziemi. Jest kierunkiem, który /.../ przeciwstawia się kon-centracji ludności w miastach i nie tylko ludności, ale również dóbr materialnych, kulturalnych itp. /.../ Miasto jako sztuczne siedlisko ludzkiego bytowania na przestrzeni dłuższego okresu czasu degeneruje człowieka fizycznie i moralnie, zabija w nim siły twórcze, mechanizuje go”.

Nie należy jednak utożsamiać tych deklaracji z infan-tylnymi tęsknotami za „rajem utraconym”. Choć „wiciarze” krytycznie oceniali część aspektów rozwoju przemysłu, urbanizacji itp., to uważali, że w gospodarce rolnej należy wdrożyć wiele technologii, które ułatwiłyby osiąganie do-brych efektów pracy, uczyniły ją lżejszą, pozwoliły chłopom sprawniej współpracować itp. Uznawano, że Polska powin-na być przede wszystkim krajem agrarnym, z dominującą produkcją i przetwórstwem płodów rolnych. Jednocześnie z dużym uznaniem przyjęto budowę Centralnego Okręgu Przemysłowego, jako krok do rozwoju kraju oraz sposób na „wchłonięcie” przez przemysł nadwyżki ludności z terenów wiejskich.

W przełożeniu na język konkretów wszystko to przybie-rało ciekawe postaci. „Wiciarze” postulowali m.in. dekon-centrację przemysłu i instytucji publicznych oraz nakła-dów budżetowych. Chodziło o częściowe przeniesienie do średnich i małych miast, aby prowincjusze mieli do nich równomierny dostęp, zaś wielkie aglomeracje przesta-ły odgrywać dominującą rolę kulturową i gospodarczą. S. Młodożeniec pisał w „MML” w r.: „Wszelkie dobra materialne i kulturalne, które ześrodkowały się w zaduchu wiel-komiejskim, będą równomiernie rozprowadzone po całym kra-ju”. Same miasta postulowano przekształcić tak, aby powięk-

szyć tereny zielone, promować indywidualne domy z ogród-kami itp. Zamiast wielkich skupisk ludności, proponowano tworzenie mniejszych ośrodków, w formie tzw. miast-ogro-dów, dogodnie skomunikowanych, lecz oddzielonych terena-mi leśnymi i wiejskimi.

Z kolei kulturę narodową „wiciarze” chcieli nasycić wąt-kami zaczerpniętymi z kultury ludowej. Nie chodziło o po-wierzchowną chłopomanię, lecz o dostrzeżenie lekceważo-nych aspektów ludowego dorobku. Pozwoliłoby to tchnąć nowe siły w kulturę narodową i powstrzymać tendencje ko-

smopolityczne. Uchwała Za-rządu z - maja r. głosi-ła: „Ruch wiciowy /.../ nawiązu-jący do rodzimych pierwiastków kultury ludowej – mimo że /.../ wychodzi z pobudek klasowych, w istocie swojej ma charakter najbardziej narodowy. Na tych bowiem rodzimych pierwiast-kach kultury ludowej musi się oprzeć budowa nowej kultury narodowej i odnowa życia pol-skiego /.../”. „Wiciarze” mocno akcentowali „swojskość” kul-tury ludowej i jej narodowy charakter. Uważali, że chłopi najlepiej „przechowują” wzor-ce składające się na polskość, gdy inne warstwy i środowi-ska ulegają trendom kosmo-politycznym.

„Przeciwstawianie się /.../ treściom kulturowym reprezen-towanym przez inne warstwy społeczne nie było /.../ sprzecz-

ne z /.../ ideą wspólnego tworzenia kultury narodowej. Miało tylko przyczynić się do ustalenia właściwych proporcji udziału w niej kultury chłopskiej, którą oceniano za pomocą takich kry-teriów, jak: rodzimość wynikająca ze słowiańskiej genealogii, wysoki poziom moralny i etyczny wywodzący się z samej istoty związków z ziemią i charakteru pracy” – tak wizję „wiciarzy” podsumowują M. Drozd-Piasecka i W. Paprocka.

***

„/.../ teza agrarystów wiciowych [głosiła], iż demokracja polityczna w najgłębszym znaczeniu tego terminu zakłada istnienie demokracji ekonomicznej, ponieważ nierówności ekonomiczne ograniczają demokrację polityczną /.../” – pi-sze W. Piątkowski. Oprócz moralnego wymiaru biedy i wy-kluczenia, bardzo istotny był dla „wiciarzy” właśnie aspekt społeczno-polityczny tych zjawisk. Jeśli Polska ma być kra-jem „obywatelskim” i demokratycznym, musi oprzeć się na niwelacji znacznych różnic w kwestii posiadania osobistych majątków, kontroli środków produkcji oraz wpływu każdego człowieka na własne miejsce w procesach wytwórczych. Z ta-kich przesłanek, wzmocnionych wpływem czynników obiek-tywnych (kryzys gospodarczy lat ., ugruntowana bieda na wsi) oraz klimatem epoki (powszechne przekonanie o wy-

LEG

ITYM

ACJA

CZŁ

ON

KOW

SKA

ZMW

RP

82

Z Polski rodem

83

czerpaniu możliwości rozwojowych kapitalizmu), wypływał program gospodarczy agraryzmu „wiciowego”.

Jego sednem była oczywiście „kwestia chłopska”, czyli ak-centowanie konieczności stworzenia jak najlepszych warun-ków dla indywidualnych (rodzinnych) gospodarstw rolnych. Gospodarstwa rolne nie opierają się na wyzysku pracowni-ków najemnych, natomiast ich kondycja zależy od pracowi-tości, pomysłowości i inicjatywy właścicieli. Na tę ostatnią kwestię negatywny wpływ mają jednak czynniki niezależne od chłopów. Pierwszy to struktura własności ziemi w Pol-sce. Gospodarstwa były wówczas niewielkie, ich grunty roz-drobnione, brakowało ziemi na potrzeby tworzenia nowych (młode pokolenie). Większość chłopów nie dysponowała warsztatem pracy wystarczającym do godnego poziomu życia, mimo dużej pracowitości oraz wydajności. Dlatego kluczowym postulatem „wiciarzy” była reforma rolna. Nie był to postulat nowy w ruchu ludowym, jednak ZMW RP nadał mu radykalny wymiar.

Deklaracja Walnego Zjazdu z jesieni r. stwierdzała dość ogólnikowo, iż „/.../ ziemia, jako podstawowy /.../ czynnik w życiu narodu i państwa i jako warsztat, w którym wytwarza-ne są konieczne dla całego społeczeństwa produkty rolne, win-na w ilościach nadających się do racjonalnego gospodarowania należeć do tych obywateli, którzy sami na niej pracują”. Była to zapowiedź odmówienia racji bytu rolnym posiadłościom wielkoobszarowym, bazującym na pracy najemnej. Uchwały późniejsze o dwa lata stwierdzały, iż „własność prywatną środ-ków produkcji, będącej w swej nieograniczonej formie podstawą dzisiejszego ustroju kapitalistycznego, agraryzm uznaje tylko tam, gdzie względy społeczne tego wymagają; w żadnym wy-padku nie może ona stwarzać warunków do wyzysku człowieka przez człowieka. /.../ ziemia w całości musi przejść w ręce tych, którzy na niej osobiście pracują. Podstawą przyszłego ustroju rolnego będzie samodzielny warsztat rolny, obrabiany rękoma na nim osiadłej rodziny, jako gwarantujący najwyższą wydaj-ność i łączący w sobie zgodnie element pracy i kapitału”.

Uchwały ZG z listopada r. domagały się już wprost wywłaszczenia wielkiej własności ziemskiej (prywatnej, publicznej, kościelnej) bez odszkodowania. Konieczność reformy rolnej uzasadniano nie tylko względami społecz-nymi, lecz także ekonomicznymi. „Wici” pisały, że „drobny rolnik z tej samej powierzchni ziemi potrafi nawet czterokrot-nie więcej wygospodarować aniżeli obszarnik” (powoływano się na analizy W. Grabskiego). Nie określono dokładnie ob-szaru, od jakiego należałoby rozpocząć wywłaszczanie, m.in. dlatego, że każdy region oraz struktura upraw i hodowli mia-ły swoją specyfikę. Dlatego też pojawiły się głosy, że skala reformy powinna być zróżnicowana (zaczynać się powinna powyżej , lub ha, zależnie od okoliczności). Nie uwa-żano też, by rozparcelowanie wielkich posiadłości wystarczy-ło dla znaczącego polepszenia sytuacji wsi – obszar ziemi do podziału oraz ilość bezrolnych i gospodarstw karłowatych nie pozwalały mieć takiej nadziei.

Agraryści uważali, że jedną z przyczyn mizernej kondycji wsi jest pośrednictwo w handlu. Producenci wiejscy otrzy-mują niewielką zapłatę, jednak konsumenci w miastach płacą drogo, gdyż większość zysku przejmują pośrednicy. Wpływa to na zjawisko tzw. nożyc cenowych – mieszkańcy wsi uzy-skują niewielkie stawki za płody rolne, natomiast produkty

przemysłowe, które muszą nabywać, są drogie. Utrzymuje to wieś w stanie zacofania ekonomicznego, gdyż poza przetrwa-niem nie ma możliwości poczynienia inwestycji, dokonania modernizacji gospodarstw i podniesienia poziomu życia.

Rozwiązaniem problemu powinna być spółdzielczość. „Prywatne pośrednictwo handlowe, będące dzisiaj w przeważ-nej części podstawą wyzysku i źródłem niewspółmiernego do wysiłków bogacenia się jednostek, musi zniknąć, zaś jego funk-cje we wszystkich stadiach i formach przejmie spółdzielczość” – głosiła uchwała Walnego Zjazdu z r. Rozwój spółdziel-czości sprawiłby, że chłop uzyskiwać miał zacznie wyższe dochody. Wkrótce uznano, że spółdzielczość powinna także dostarczać na wieś produkty przemysłowe. Uchwała Ogólno-polskiej Konferencji Przedstawicieli Komisji Gospodarczych SL i „Wici” z jesieni r. głosiła: „/.../ skoncentrowanie w lu-dowych ośrodkach dyspozycji obrotu wytworami rolnika może w przyszłości wytworzyć taką siłę gospodarczą, która będzie się mogła przeciwstawić potędze zgubnych dla wsi zmów kapitali-stycznych. Tak pojęta spółdzielczość będzie /.../ nie tylko wyra-zem wszechstronnego postępu wsi /.../, lecz również /.../ instru-mentem walki w dziedzinie gospodarczej i społeczno-kultural-nej w rękach świadomej i niezależnej ludności wiejskiej”.

***

Z owych typowo „wiejskich” przesłanek wypływała znacznie głębsza refleksja „wiciarzy” na tematy gospodarcze. Z tych samych powodów, dla których w rolnictwie popar-li indywidualny wysiłek oraz upowszechnienie własności prywatnej, w innych dziedzinach zaproponowano roz-wiązania zgoła odmienne. Oprócz rolnictwa i drobnego rzemiosła (które agraryści traktowali z podobną atencją, jak trud rolnika), pozostałe formy pracy w kapitalizmie oparte są na wyzysku i korzystaniu z pracy najemnej. Rozwiązaniem tej kwestii agraryści zamierzali uczynić spółdzielczość. Wal-ny Zjazd ZMW RP z - listopada r. deklarował: „/.../ wzrastające zubożenie i nędza /.../ ma źródło w systemie go-spodarki kapitalistycznej, opartej na pracy dla zysku. Prze-ciwstawieniem tego systemu jest rozwijający się ruch spół-dzielczy, oparty na wzajemnej pomocy ludzi pracy. Tworzy on nowe formy gospodarki społecznej, gdzie walkę i nienawiść za-stąpi współdziałanie, a celem będzie człowiek i jego potrzeby”.

Spółdzielczość miała szybko i namacalnie poprawić kon-dycję gospodarczą rolnictwa i społeczności wiejskich. Cho-dziło nie tylko o handel produktami rolnymi i zaopatrzenie wsi w wyroby przemysłowe. Spółdzielcze formy gospodaro-wania miały na prowincji objąć całą bazę przetwórczą: mle-czarnie, chłodnie, przerób mięsa, młyny i piekarnie, a także sektor finansowy (spółdzielcze kasy oszczędnościowo-po-życzkowe) i techniczny (użytkowanie maszyn rolnych, elek-tryfikacja wsi itp.). W tej kwestii „wiciarze” przywoływali jako wzór znakomite osiągnięcia spółdzielczości wiejskiej w Danii i w Jugosławii.

Ale spółdzielcze wizje nie ograniczyły się do wsi. Związ-kowy tygodnik pisał: „/.../ ustrój całego państwa winien być oparty na formach spółdzielczych, gdyż spółdzielczość oparta jest na demokratyzmie, na woli członków, ogółu”. W. Fołta na tych samych łamach przekonywał: „My spółdzielcy /.../ nie gromadzimy broni, nie stawiamy barykad, nie nawołujemy

82

Z Polski rodem

83

do rewolucji. Ale dziś już, nie czekając na to, żeby ktoś nam przyniósł poprawę, budujemy nowy świat, świat uczciwszy i lepszy”. W „Zniczu” pisano: „W spółdzielczości jest najmoc-niej zaakcentowana idea miłości bliźniego, walka z wyzyskiem /.../. Spółdzielczość uwzględnia wolność osobistą jednostki, wszystko uzależnia od jej dobrej woli”. Dlatego też spółdziel-czość widzieli „wiciarze” jako rozwiązanie ogólnospołeczne. Zwłaszcza w miastach i przemyśle zniosłaby ona wyzysk, umożliwiła wpływ pracowników na całokształt warunków zatrudnienia, odnowiła nadwerężonego ducha współpracy. W „MML” S. Młodożeniec wzywał: „Wszystka więc ziemia – chłopom! Wszystkie inne warsztaty pracy – robotnikom, na za-sadach spółdzielczego ładu”. W jego wizji Polska stać się miała Kooperatywną Republiką Ziem i Zawodów.

To wszystko miało się dokonać w znacznej mierze oddol-nym wysiłkiem, poprzez świadomą, długofalową pracę coraz szerszych kręgów społecznych na wsi i w miastach. Bardzo krytycznie oceniano pseudospółdzielczość sowiecką, opartą na kontroli państwa i przymusowym udziale, stanowiącą de facto sektor gospodarki państwowej. Krytykowali zamor-dyzm, skutkujący nie tylko wypaczeniem idei spółdzielczości, ale także mizernymi efektami gospodarczymi, wywołanymi pracą „na siłę”, bez entuzjazmu i zaangażowania oraz wpływu na rzekomo wspólną własność.

„Wiciarze” domagali się od państwa wsparcia spółdziel-czości – nie poprzez zakładanie spółdzielni czy inne formy bezpośredniej ingerencji, lecz dogodnego systemu podatko-wo-kredytowego, kampanii informacyjnych, rozwoju sektora naukowo-badawczego na potrzeby tej formy gospodarowa-nia etc. Gospodarka miała przybrać charakter „obywatel-ski” – oparty na dobrowolnym akcesie i udziale, oddolnej kontroli, samodzielności, ograniczeniu do niezbędnego minimum ciał i funkcji biurokratyczno-nadzorczych. Ta-kie stanowisko zbliżało ich do wizji „socjalizmu bezpaństwo-wego” E. Abramowskiego oraz do koncepcji anarchizmu. Ale tylko zbliżało. Agraryści byli realistami i nie podzielali hurra-optymistycznej oceny natury ludzkiej. Dlatego nie odrzucili potrzeby istnienia instytucji państwowych. Dążyli natomiast do tego, by stworzyć silne i prężne społeczeństwo obywatel-skie – świadome swych praw, zdolne kontrolować władzę i wymóc na niej realizację swoich postulatów.

***

Zarówno w kwestii własności ziemskiej, jak i przemysło-wej uważali, że jej koncentracja jest szkodliwa, a istniejąca struktura posiadania uniemożliwia przeobrażenia społeczne. Uchwała Walnego Zjazdu ZMW RP z r. głosiła: „Fabry-ki, kopalnie, banki, większe obszary lasów oraz zbiorowe jed-nostki gospodarki rolnej przejdą na własność zorganizowanego społeczeństwa (państwo, samorząd, spółdzielczość)”. Wszelka wielka własność środków produkcji miała zostać wywłasz-czona przez państwo bez odszkodowania.

Agraryzm postulował gospodarkę trójsektorową. Klu-czowe i strategiczne gałęzie przemysłu i zasoby naturalne – górnictwo węgla i minerałów, zbrojeniówka, koleje, lasy, wedle części „wiciarzy” także główne zakłady hutnicze i che-miczne – miały stanowić własność państwową. Aby ograni-czyć etatyzm, marnotrawstwo i biurokrację, powinny mieć

one obowiązek dbałości o dobre wyniki ekonomiczne (rozli-czane w skali roku), agraryści chcieli także wprowadzić me-chanizmy oddolnej, pracowniczej kontroli nad działaniami kierownictw firm (nie sprecyzowano jej formy). Postulowali również wprowadzenie w państwowych przedsiębiorstwach mniejszościowego akcjonariatu pracowniczego, który zwią-załby zatrudnionych z zakładem, a udział w wypracowanych zyskach skłaniał do uczciwej pracy „na państwowym”.

Średnie przedsiębiorstwa produkcyjne i usługowe oraz handel hurtowy i detaliczny, a nawet część placówek oświa-towych, kulturalnych i medycznych, miały być domeną stopniowo rozwijającej się spółdzielczości. Tam, gdzie po-zostałaby własność prywatna, ważną rolę miały pełnić związ-ki zawodowe. Trzeci sektor, w całości prywatny, obejmowałby rodzinne gospodarstwa rolne oraz wszelkie nieduże firmy in-dywidualne i rodzinne, czyli rzemiosło, wolne zawody etc.

W ślad za przeobrażeniami w sferze własnościowej po-winna iść zmiana systemu politycznego. Agraryści postulo-wali likwidację senatu i zastąpienie go samorządem go-spodarczym – Naczelną Izbą Gospodarczą, który miałby uprawnienia władzy ustawodawczej. W jej skład wchodzi-liby reprezentanci pracowników, czyli działacze związków zawodowych, liderzy czołowego sektora wytwórczego, czyli spółdzielcy oraz przedstawiciele struktur nadzoru-jących procesy gospodarcze – samorządu terytorialnego. NIG miał sprawować ogólny nadzór nad gospodarką i w ra-zie potrzeby dokonywać ingerencji, np. w kwestii wysokości cen wybranych produktów, ustalania niektórych płac (np. odpowiednik dzisiejszej pensji minimalnej) i ceł, opiniować wielkości podatków itp. Podejmowałby te decyzje suweren-nie, „odbierając” państwu większość prerogatyw w kwestii ingerowania w gospodarkę. Osobnym zadaniem NIG byłoby planowanie gospodarcze. Nie chodziło jednak o „centralne planowanie” w stylu ZSRR, lecz o ustalenie ogólnych kierun-ków rozwoju gospodarki i najważniejszych branż. Zadaniem NIG miała być m.in. próba zbilansowania możliwości wy-twórczych w stosunku do potrzeb konsumentów (np. wspar-cie rozwoju branż mało wydajnych, lecz wytwarzających pro-dukty poszukiwane na rynku), rozpoznawanie potrzeb ryn-ku (sondaże wśród konsumentów), szukanie dróg wyjścia z problemów społeczno-gospodarczych (np. w sytuacji bez-robocia NIG mogłaby zwiększyć zakres robót publicznych), tworzenie strategii gospodarowania zasobami ważnych su-rowców naturalnych. NIG miała posiadać odpowiedniki na niższych szczeblach (województwo, powiat, gmina – Rady Samorządu Gospodarczego), pełniące rolę regionalnych ko-ordynatorów polityki gospodarczej.

Samorząd terytorialny miałby w Izbie być reprezento-wany z tego powodu, że to właśnie jego instytucje stanowić powinny struktury koordynujące procesy gospodarcze. Prze-niesienie tych zadań na szczebel samorządu podyktowane było chęcią uniknięcia zbytniego zbiurokratyzowania pań-stwa oraz jego omnipotencji, było też kolejnym dowodem potraktowania serio ideałów samorządności. Innym przy-kładem ostrożności było zalecenie, aby w spółdzielczości oprócz dużych zrzeszeń w danej branży istniały też niezależ-ne mniejsze i średnie spółdzielnie.

Agraryzm „wiciowy” był swego rodzaju „trzecią drogą” między socjalizmem a kapitalizmem. P. Woroniecki dochodzi

84

Z Polski rodem

85

do wniosku, że „Dążąc do realizacji /.../ dwóch zasad: efektyw-ności oraz sprawiedliwości społecznej młodoludowcy przepro-wadzili syntezę najbardziej wartościowych myśli zawartych w doktrynie liberalnej i socjalistycznej. Od socjalizmu agra-ryzm zaczerpnął ideę ograniczenia własności prywatnej, je-śli wymagają tego względy sprawiedliwości społecznej /.../. Z myśli liberalnej natomiast zaczerpnięto tezę, iż jednostce należy zapewnić maksymalne możliwości rozwoju osobistej inicjatywy i przedsiębiorczości. Agraryzm zweryfikował te założenia wymogiem niestosowania wyzysku wobec drugiego człowieka”. Z kolei A. Golec stwierdza: „Agraryzm miał stano-wić zaprzeczenie zarówno skrajnego liberalizmu, jak i socjali-zmu, gdyż liberalizm ogranicza rolę państwa do minimum i nie uwzględnia interesów społecznych, socjalizm zaś wyolbrzymia rolę państwa”.

***

J. Zawierucha w r. apelował w „Wiciach”: „trza, aby luminarze spółdzielczości grube dzieła Abramowskiego nie tylko wydawali na papierze, ale i wcielali w życie – poczyna-jąc od siebie”. Rok później uchwała głosiła: „/.../ Zjazd wy-chodząc z założenia, iż jednym z najbardziej istotnych celów ruchu ludowego jest spółdzielczo-gospodarcze zorganizowanie wsi /.../ – postanawia, iż /.../ młodzież wiejska /.../ powinna się przygotowywać i brać czynny udział w rozbudowie spół-dzielczości na wsi”. Zalecano zakładanie przy Kołach sekcji przysposobienia spółdzielczego (miały kształcić młodzież w zakresie spółdzielczości oraz propagować tę formę go-spodarowania), wstępowanie do spółdzielni, zakup do „wi-ciowych” bibliotek książek o tematyce spółdzielczej, prowa-dzenie prelekcji z tego zakresu i organizowanie wycieczek do spółdzielni.

Członkowie Krakowskiego ZMW w r. mogli się po-chwalić kilkunastoma sklepami spółdzielczymi, podobną licz-bą szkółek drzew owocowych, gospodarstw ogrodniczo-wa-rzywnych, punktów zbierania ziół, a także hodowlanym sta-wem rybnym i spółdzielnią elektryfikacji wsi. W następnym roku stworzyli dwa spółdzielcze stawy, pięć spółdzielni pastwi-skowych, dwie elektryfikacyjne i jedną ogrodniczo-sadowni-

czą. Przy lokalnych Kołach w regionie powsta-ło kilkadziesiąt spółdzielczych punktów skupu jajek, zaczęto organizować zbiorcze transporty z zaopatrzeniem wsi w produkty przemysłowe (węgiel, wapno, cement, nawozy, maszyny i na-rzędzia). W połowie r. „wiciarze” z woj. krakowskiego prowadzili różnych spółdziel-ni, kolejnych było w stadium organizowania, do tego kilkadziesiąt punktów skupu jaj i ziół na potrzeby spółdzielczości, przy Kołach istniał stały system hurtowych, zbiorczych zamówień produktów przemysłowych, w kołach wła-śnie wdrażano to rozwiązanie.

Podobnie było w woj. lwowskim. Młodzi ludowcy w ramach „Społem” utworzyli spółdzielnie spożywców, co pozwoliło powo-łać w Rzeszowie nowy okręg organizacyjny tej struktury, przygotowali też magazyn hur-towy „Społem” w tym mieście. W Kraczkowej,

Husowie i Białobrzegach członkowie ZMW RP stworzyli spółdzielnie mleczarskie, w Gaci – spółdzielnię koszykarską. Na tym terenie „wiciarze” założyli pierwsze w Polsce: spół-dzielcze biblioteki publiczne (w Gaci Przeworskiej i Soninie), spółdzielnię drzewną (w Żołyni), spółdzielnię materiałów budowlanych (w Kraczkowej), a przede wszystkim spółdziel-nię zdrowia (przychodnię) w Markowej.

Z innych regionów nie ma dokładnych informacji. Wia-domo, że na Lubelszczyźnie w latach - powstały wiejskie spółdzielnie spożywców, a udział „wiciarzy” w ich tworzeniu był znaczny. W Kieleckim ZMW istniało kilka-dziesiąt punktów skupu jaj, owoców i runa leśnego dla spół-dzielczości, a w samym tylko powiecie Stopnica „wiciarze” założyli spółdzielnie spożywców. Agraryści z Warszawy stworzyli spółdzielnię kinematograficzną, organizującą ob-jazdowe kino na wsi. Wycinkowe dane z „centrali” ZMW RP mówią, że tylko w r. młodzież „wiciowa” miała udział w tworzeniu spółdzielni spożywców, spółdzielni mle-czarskich, betoniarskich, piekarskich, pasiek spółdziel-czych, punktów skupu jaj.

Dokonano także wielkiego wysiłku promocyjno-szkole-niowego i analitycznego. Przy zarządzie Związku powołano w r. Główną Komisję Gospodarczą, która zajmowała się m.in. badaniem możliwości zakładania spółdzielni w „no-wych” branżach, m.in. wikliniarstwie, koronkarstwie, cerami-ce, ceglarstwie, pszczelarstwie. Prasa „wiciowa” zamieszczała liczne artykuły o spółdzielczości, w tym „instrukcje”, jak two-rzyć i prowadzić spółdzielnie. Zorganizowano dziesiątki pre-lekcji poświęconych idei i konkretnym umiejętnościom (np. księgowość spółdzielcza), prowadzonych przez instruktorów ZMW RP i działaczy „Społem”. Władze ZMW RP kilkakrot-nie zalecały członkom, aby wszelkie oszczędności depono-wali w spółdzielczych „kasach Stefczyka” i zachęcali do tego starsze pokolenie mieszkańców wsi.

J. Dąbrowski pisał w „Zniczu”: „Czy przez zakładanie małych kramików wiejskich, jak spółdzielcze sklepy, zawa-żymy coś w historii? /.../ Spółdzielczy ruch wiejski /.../ jest i będzie nie lada siłą świadomości społecznej, /.../ źródłem obudzenia i wykształcenia chłopskiej samowiedzy społecz-nej, a wraz z nią i politycznej. /.../ Spółdzielcze sklep wiejskie

FOT.

TWÓ

RCY

I ZAR

ZĄD

„WIC

IOW

EJ” S

PÓŁD

ZIEL

NI

ZDRO

WIA

W M

ARKO

WEJ

84

Z Polski rodem

85

/.../ nie zaspokoją głodu ziemi i pracy. Nie obalą w pierwszej fazie rozwoju dyktatur ani kapitalizmu. Nie zrobią tego na początku ani później same placówki gospodarczo-spółdziel-cze, ale dokona tego zbiorowy człowiek, którego wykształci spółdzielczość”.

***

Słowo „wiciarz” często stanowiło synonim kogoś o wy-sokich walorach moralnych, uczciwego, zaangażowanego w życie wsi, skłonnego do poświęceń itp. Wiejskich organizacji młodzieżowych było wiele, ale w ocenie zarówno sympaty-ków, jak i osób postronnych, a nawet wrogo nastawionych urzędników sanacji – właśnie w „Wiciach” znaleźli się najbar-dziej ideowi i pracowici.

W. Skuza pisał: „W mieście gazety piszą dziś wiele o »zaj-ściach«, strajkach /.../. Przeciętny czytelnik wyobraża sobie, że polityczni przywódcy rozwinęli agitację na wsi, zgromadzili kupę ciemnych chłopów, takich jak to malują na obrazkach. O jak błędnie myśli człowiek, który tak sobie wieś dzisiejszą wy-obraża. /.../ na wsi zrodził się nowy typ człowieka. To już nie ten potulny kmiotek, malowany na kolorowo, to nie ten pastuszek śpiewający »ojdanowate« piosenki /.../. Człowiek ten świado-mie już wkraczać zaczyna w każdą dziedzinę naszego życia. Ci sami ludzie, którzy wczoraj strajkowali, dziś borykają się z tro-ską o założenie nowej spółdzielni, o wybudowanie nowej drogi, o zwożenie drzewa na Dom Ludowy /.../”.

M. Matosek, wspominając postać „wiciarza” Józefa Rę-kawka z Jagodnego na Mazowszu, pisał: „Zafascynowała Jó-zefa ich praca z młodzieżą i dla młodzieży, nieustanne obco-wanie z przyrodą, miłość do ojczyzny, autentyczny entuzjazm i bezinteresowność”. Inny „wiciarz”, z okolic Puław, stwier-dzał: „Przesiąkłem po prostu zapałem pracy społecznej, nieraz chciałem odpocząć parę miesięcy i popatrzeć, jak ta praca się prowadzi, lecz nie mogłem”. „Wiciarka” z powia-tu mieleckiego relacjonowała: „W kole młodzieży wiejskiej widzę większą wartość jak w innych organizacjach, ponieważ /.../ młodzież pracuje pod hasłem miłość, równość i brater-stwo, a nie dla różnych ochłapów, jak szklanki herbaty, kiełba-sy i tym podobne”. Jeden z „wiciarzy” pisał: „/.../ w tym czasie [połowa lat . – przyp. R. O.] pod wpływem silnej organiza-cji Wiciowej we wsiach ustały bójki, kradzieże, młodzież zaj-mowała się oświatą /.../”.

„Wiciarz” z Lubelszczyzny opisywał swoją działalność: „/.../ trzeba było iść do Kół na zebrania czy kursy, najczęściej pieszo, przemierzać długą drogę. Boć przecie każdemu wiado-mo, iż Zw. »wiciowy« nie jest zasilany przez fundusze państwo-we, by sobie pozwolił na szerszą pracę i wyjazdy. A potrzeba jest iść i nieść słowa żywe gromadzie o kulturze wsi, o wychowaniu, o oświacie, o nowem życiu, o przebudowie społecznej i gospo-darczej. /.../ Mówimy /.../ o uczciwości, braterstwie, sprawiedli-wości. Chcemy wychować młodzież wiejską w nowem pięk-niejszym życiu. /.../ To też pomimo utrudnienia, jakie nam w przeszkodach stawiają, mimo tylu oszukiwań i zawiedzeń, my jednostki wyrosłe z wsi, nie ustajemy w pracy. I przez to można dziś zaobserwować postęp wśród młodzieży. Dziś, gdy idę z pogadanką do którego z Kół w powiecie, to słyszę coraz więcej głosów świadomych, sił pełnych, by wieś przebudować. I to dodaje sił i ducha”.

Jan Wiktor w „Ilustrowanym Kurierze Codziennym” opisywał w r. zebranie „Wici” w Kraczkowej, przerwa-ne przez policję sanacyjną: „Widzę twarze żywe, rozgorza-łe, widzę oczy pełne uniesienia i natchnienia i uzmysławiam sobie, że to nie ten dawny skulony chłop, pokorny wobec kija /.../. W nędzy żyją, ależ jaki w nich zapał, rozmach, żywość”. Akcentowanie godności chłopskiej było jednym z głównych aspektów działalności ZMW RP. Bronisław Majek, „wiciarz” z Mazowsza, tak wspominał pobyt w uniwersytecie ludo-wym w Szycach: „Poznałem wiele, wiele cennych wartości wsi, która mi się nieraz wydawała rzeczą »najgorszą pod słońcem« i z której marzyłem czasami o »wyrwaniu się« /.../. Poczułem się dumny ze swego chłopskiego pochodzenia, którego się wie-le razy wstydziłem /.../. Nauczyłem się cenić wartość ludzi nie po ich zewnętrznym wyglądzie, ale po wewnętrznej i życio-wej wartości. Poznałem swą /.../ godność człowieczą i poczu-łem się równym rozmaitym »inteligentom« czy »półpankom« z miasta, którzy wydawali mi się przedtem ogromnie »wyso-kimi figurami« /.../. Poznałem swój cel życia i swoje /.../ prze-znaczenie i obowiązki. Nauczyłem się cenić swoją godność i honorność chłopską”.

***

Agraryzm „wiciowy” był jednym z najpiękniejszych w Polsce przykładów działania publicznego oraz rozwoju ideowego. Stanowił podstawę dynamicznego ruchu spo-łecznego, bardzo licznego i mającego wiele dokonań, mimo iż dysponującego skromnymi środkami. Był też oryginalną, nieszablonową i niedogmatyczną ideologią, która w twórczy sposób, bazując na uważnej i uczciwej obserwacji rzeczywi-stości, przezwyciężała słabości dominujących nurtów myśli politycznej, stale poddając rewizji także własne założenia, gdy odbiegały od rzeczywistości.

Co szczególnie warte podkreślenia, był ideologią samo-rodną, powstałą w oparciu o polskie realia, otwartą na do-świadczenia innych krajów, lecz niechętną ślepemu naśla-downictwu. Był też ideologią tworzoną przez autentycznych działaczy społecznych, nie zaś mędrków-teoretyków; wyku-wającą się w doświadczeniu zbiorowego działania. Był wresz-cie, co równie warte podkreślenia, ideologią o wyraźnym obliczu klasowym, lecz mającą na uwadze stale akcentowane dobro wspólne.

Choć dziś sytuacja jest diametralnie odmienna niż w okresie działalności ZMW RP, warto pamiętać o „wicia-rzach”. Nie tylko jako o ciekawostce z przeszłości czy świa-dectwie szlachetnych postaw. Prof. Andrzej Lech trafnie bo-wiem zauważa, że „agraryzm wiciowy /.../ może być w dalszym ciągu atrakcyjny dla tych kręgów /.../, którym nie są obce idee sprawiedliwości społecznej, umiłowania ziemi i przyrody, rów-ności i wolności jednostki /.../”.

emigiusz ras

P. S. Niniejszy tekst celowo kładzie nacisk na zbiorowy wymiar działalności i dorobku

programowego „Wici”, akcentując to, co było wspólne dla całego środowiska lub

jego dominującej części. Celowo ograniczony został aspekt personalny, gdyż poglą-

dy i działalność liderów ZMW RP (Józef Niećko, Ignacy Solarz, Stanisław Miłkowski)

staną się w przyszłości tematem osobnych artykułów.

86

87

Z grubej rury

Po roku w Polsce zapanowała radość. Nowe perspek-tywy, więcej wolności, więcej „tego, co dobre”. Nareszcie wolny rynek, którego konsekwencją powinny być półki pełne produk-tów znanych tylko z paczek od „wujków z Ameryki”.

Problemem były tylko szczegółowe metody wprowadze-nia nowego systemu polityczno-społecznego. I ewentualnie ludzie, tkwiący przynajmniej jedną nogą w poprzedniej epo-ce, nie pasujący do nowej ery kapitalizmu. Negowano czasami metody, ale zasadniczo wizja nowego systemu pozostawała nietykalna. Jedynie różne grupy „oszołomów” próbowały wskazywać inne ścieżki rozwoju lub choćby faktyczne konse-kwencje życia w kapitalizmie.

Richard Sennett nie jest oszołomem, lecz uznanym amery-kańskim socjologiem. Tytuł jego książki „Korozja charakteru” o zawartości mówi niewiele. Podtytuł, „Osobiste konsekwencje pracy w nowym kapitalizmie”, streszcza ją natomiast doskonale.

Autor, wychodząc od definicji tak podstawowych pojęć jak praca i kariera, odwołując się do ich pierwotnego znacze-nia, tworzy obraz tego, czym jest kapitalizm, a przede wszyst-kim, co kapitalizm zrobił z pracą i pracownikami w Europie i Ameryce. Ma na myśli nowy kapitalizm, ten „elastyczny”, ist-niejący mniej więcej od początku lat . Nie operuje przy tym wielkimi teoriami, definiującymi globalne problemy dzisiej-szego świata. Nie bez przyczyny kluczowe jest tu słowo „cha-rakter”, czyli – jak pisze we wstępie – „etyczna wartość, jakiej podporządkowane są nasze pragnienia i relacje z innymi”. To coś indywidualnego, co posiadają wszyscy, lecz każdy w nieco innej postaci. I ta perspektywa, z pogranicza socjologii i psy-chologii, przewija się przez całą książkę.

Prawie każdy rozdział zaczyna się niczym narracja dobrego, choć może nieco zbyt ciekawskiego sąsiada, który podpytuje:

„Co tam słychać? Co tam w pracy?”. Sennett kilka stron poświę-ca opisowi danej sytuacji, spotkania z kimś znajomym, luźnej rozmowie i kilku banalnym stwierdzeniom. Czytamy na przy-kład, że Rico, poznany w samolocie właściciel firmy konsultin-gowej, nie ma czasu dla swoich dzieci i posiada znikomy kontakt z sąsiadami. Doskonale prowadząc narrację, autor książki, nie-zauważalnie przechodzi od „życiowych historyjek” do bardzo ciekawej diagnozy społeczeństw elastycznego kapitalizmu.

Jak one wyglądają z perspektywy pracowników i praco-dawców? To, co dziś nazywamy nowoczesnym kapitalizmem, jest pomieszaniem pojęć i oderwaniem od zasad fundamen-talnych dla człowieka, tak nieodzownych, jak np. rutyna. „Jeśli jesteśmy skłonni widzieć rutynę jako nieuchronnie poniżającą człowieka, będziemy atakować samą naturę pracy” – pisze Sen-nett. I między wierszami ukrywa dość oczywistą kwestię, jaką jest to, że nasze życie stanowi ciąg rutynowych czynności i zdarzeń, jedynie co jakiś czas przerywanych czymś nagłym, nieprzewidzianym.

Autor „Korozji charakteru” nie godzi się także z opiniami, iż model społeczno-gospodarczy oparty na elastyczności daje więcej satysfakcji i wolności, a co za tym idzie – jest bardziej kreatywny niż, nazwijmy go, model tradycyjny. Wła-dza pracodawców nie jest wcale mniejsza niż wcześniej, a je-dynie lepiej zakamuflowana. I przez to bardziej uciążliwa, bo niejasna i rozmyta. Dzieje się tak wskutek trzech, kluczowych dla wywodu z tej książki, aspektów współczesnej formy elastycz-ności: wymyślania instytucji wciąż od nowa, elastycznej specjali-zacji produkcji oraz koncentracji władzy bez jej centralizacji.

Pierwszy z elementów to ucieleśnienie idei „burzyć i bu-dować”. Praktyka zarządzania w obecnych czasach wymusza ciągłe zmiany. Zamiast modyfikacji struktury zakładowej, wywraca się ją do góry nogami, tak iż w żadnym stopniu nie przypomina tego, co było wcześniej. Wymyśla się instytucje wciąż od nowa. Sennett słusznie zauważa, że często ta zmiana jest bezcelowa – nie zwiększa realnie produktywności, nie prowadzi do oszczędności. Nierzadko jest to tylko forma gry w spekulacje, której ofiarami są najczęściej szeregowi pracownicy i ich tytułowe „charaktery”: „akcje giełdowe in-stytucji będących w trakcie procesu reorganizacji często zyskują z tego powodu na wartości – tak, jakby jakakolwiek zmiana au-tomatycznie była lepsza niż kontynuowanie tego, co wcześniej. Praktyka współczesnych rynków sprawia, że wprowadzanie za-mętu w przedsiębiorstwach stało się opłacalne”.

Drugim charakterystycznym elementem współczesnego kapitalizmu jest elastyczna specjalizacja, czyli coś, co „służyć ma jak najszybszemu dostarczeniu na rynek jak najbardziej zróżnico-wanych produktów”. Mówiąc innymi słowy, jest to środek, dzię-ki któremu firma może szybciej reagować na zmiany popytu. Istotne jest jednak, czyim kosztem instytucje mogą zwiększać tę szybkość – niestety, często kosztem pracownika.

Wreszcie trzecią z cech współczesnej elastyczności w kapi-talizmie jest koncentracja władzy bez jej centralizacji. Nie jest to jednak oksymoron. We współczesnym kapitalizmie, decentra-lizacja władzy powinna dawać większą kontrolę pracownikom niższych szczebli przedsiębiorstwa. Zdaniem Sennetta, jest to jednak fikcja, teza czysto propagandowa. Dzięki nowemu syste-mowi informacyjnemu to menedżerowie najwyższego szczebla uzyskują wszechstronny i szczegółowy obraz organizacji. Do-datkowo, pracownicy tracą możliwość negocjowania z bez-pośrednimi przełożonymi, gdyż spłaszczona struktura za-kładu (zamiast hierarchicznej) uniemożliwia im to.

Jako przykład przywołuje produkcję komputerów, w której każdy z podzespołów jest wytwarzany w innym miejscu, innym oddziale firmy (lub na zlecenie w osobnym przedsiębiorstwie-podwykonawcy), więc odpowiedzialność tych, którzy sprawują prawdziwą władzę, zrzucona zostaje na inne, mniejsze zespoły. Koncentracja bez centralizacji pozwala kierownictwu „odgórnie przeorganizować instytucję w strukturę złożoną z małych segmen-

Człowiek z żelaza (zardzewiałego)

Bartłomiej Grubich

86

87

Z grubej rury

tów, stworzyć układ podobny do węzłów w sieci. Kontrolę sprawo-wać można poprzez wyznaczenie określonego celu – czy to związa-nego z produkcją, czy spodziewanymi zyskami – dla każdej z wielu grup w obrębie organizacji. Jak cel ten ma zostać osiągnięty – to już ustalić musi grupa. Dowolność ta stanowi karykaturę swobody”. Co z tego wynika? Korporacja umywa ręce od wszystkiego, co nie jest nadaniem logo-marki produktowi finalnemu.

Elastyczność z samej definicji jest czymś ruchomym, nie-pewnym. Sprawia ona, że pracownicy bez głębszej refleksji uzna-ją nierzadko, iż niedobrze jest tkwić w miejscu, lepiej zaryzyko-wać. Nieczytelność systemu sprzyja dodatkowo temu, by szans na wygraną i przegraną nie potrafili racjonalnie ocenić. Zmie-niają pracę, stanowisko, miejsce zamieszkania, choć wyniki badań wskazują, że wskutek takich decyzji zyskują (również finansowo) niewiele, a nierzadko wręcz tracą. Zostaje wielu przegranych. Szczególnie dotyka to osób starszych, które choć mogą być świetnymi pracownikami, świadomie lub nie są elimi-nowane z rynku pracy. Powód? Są mniej skłonne do ryzyka.

Co, zdaniem Richarda Sennetta, możemy z tym zrobić? Po pierwsze, odnaleźć znaczenie słowa „my” – znaczenie związa-ne z koncepcją wspólnoty. Należy odświeżyć prawdę zapomnia-ną we współczesnym świecie, że każdy jest od kogoś zależny. Do odnalezienia znaczenia „my” konieczne jest porzucenie strachu, wpajanego nam przez nowoczesne formy organizacji, a oparte-go na przekonaniu, że relacje zależności są zawsze złe, dzielące ludzi na słabych (zależnych) i silnych (zwierzchników). „We wszystkich hasłach obwieszczających nadejście nowego porządku bycie zależnym od kogoś przedstawiane jest jako zawstydzająca słabość”. Takie podejście niszczy silne więzi i wspólnotowość, mimo że zdrowy, samodzielny człowiek nie powinien bać się zależności od innych, jeżeli sytuacja tego wymaga. Co się dzieje natomiast, gdy ktoś uwierzy, że może być niezależny od innych? Zasadniczo nic, aż do czasu, kiedy powzięte ryzyko zakończy się porażką i będziemy zmuszeni prosić o pomoc (z własnej inicjatywy stawiając się w pozycji uzależnionego). Wtedy, zda-niem Sennetta, otrzymamy etykietę nieroba lub wręcz pasożyta. Sprzyja temu likwidowanie kolejnych zabezpieczeń i świadczeń socjalnych – pozbawieni ich mniej zaradni, stają się w oczach pozostałych obywatelami drugiej kategorii.

Kolejnym pomysłem jest uświadomienie sobie twórczej siły konfliktu. Tutaj Sennett inspiruje się koncepcją Lewisa Cosera.

„Coser przekonywał, że ludzi w większym stopniu łączy wyartyku-łowanie konfliktu aniżeli zgoda – przynajmniej taka, którą osią-gnąć można natychmiast i bez wysiłku. /.../ Scena konfliktu jest zarazem sceną narodzin wspólnoty, gdyż ludzie uczą się słuchać i reagować – i to nawet wówczas, gdy coraz wyraźniej dostrzega-ją dzielące ich różnice” – pisze. Te różnice de facto są konieczne do tego, by wspólnota powstała. Równie konieczne są instytu-cje, które konflikt „cywilizują” i czynią go twórczym, a nie destrukcyjnym. Natomiast kapitalizm niczego takiego nie wytwarza. Czyni wręcz przeciwnie: „Reguły pracy zespołowej służą [w nowoczesnym kapitalizmie – przyp. B. G.] /.../ skrywa-niu faktu, że członkowie zespołu nie są równi jeśli chodzi o dostęp do władzy i rozmaitych przywilejów – dlatego właśnie wspólnoty powstające w elastycznym przedsiębiorstwie są tak słabe”.

W „Korozji charakteru” Sennett wyłożył wiele ciekawych argumentów, stworzył doskonałe opisy, lecz samo zakończenie może nieco rozczarować, jeżeli ktoś liczył na jasne i precyzyjne wskazówki co zrobić, by było lepiej. Niewątpliwie ostatni roz-

dział jest bardzo romantyczny, wręcz utopijny. Zalecenia w nim zawarte są wartościowe, ale ogólnikowe, nieprecyzyjne. Za-sadniczo sprowadzają się do wezwania, by nie być obojętnym, gdyż jest to prosta droga do traktowania siebie nawzajem jako

„przedmiotów jednorazowego użytku”. Obojętność powoduje, iż nie potrafimy rozpoznać swojego rzeczywistego położenia w społeczeństwie ani odpowiedzieć na pytanie, komu w tym społeczeństwie jesteśmy potrzebni.

Słabością książki wydają się być zbyt duże nadzieje autora związane ze strukturami hierarchicznymi w zakładach pracy. Trudno powiedzieć, by taka organizacja była prawie zawsze lepsza (jak sugeruje Sennett). Istotne jest raczej, że do pew-nych rodzajów firm pasuje taki model, a do pozostałych inny. Struktura hierarchiczna ma duże predyspozycje, by zamienić się w zbiurokratyzowaną ponad miarę, gdzie wszystkie naka-zy i zakazy wydawane będą na zasadzie technicznych rozpo-rządzeń (niczym maszyna kierowana przez centralny kom-puter). Aby temu przeciwdziałać, należy bardziej akcentować potrzebę komunikacji w przedsiębiorstwie, której to kwestii Sennet poświęca niewiele uwagi.

Dla nas, polskich czytelników, problemem oprócz konfron-tacji z amerykańską rzeczywistością, która stanowi „materiał dowodowy” w „Korozji charakteru”, jest to, iż wraz z adaptacją do nowoczesnego kapitalizmu, wydajemy się bardziej szczęśliwi jako pracownicy. Według niedawnych badań CBOS, ponad po-łowa zatrudnionych jest dumna ze swojego zakładu pracy, a ci mniej zadowoleni chcą wyjechać za granicę, gdzie elastyczny model jest przecież jeszcze częściej spotykany. Czy to oznacza, że Richard Sennett się myli, a nowoczesny kapitalizm jest bło-gosławieństwem? Nie. Napisał on świetną książkę, lecz nie o tym, czym kapitalizm jest, lecz o tym, co współczesna gospodarka ka-pitalistyczna przynosi rynkowi pracy. Wskazał na elementy, które zbyt łatwo możemy interpretować jako dobre dla nas – jako pra-cowników i obywateli, ale także jako pracodawców, mimo że czę-sto, w zakamuflowanej formie, wyrządzają szkody. Czasami nam samym, kiedy indziej naszym sąsiadom, a innym razem ludziom, których nie znamy, żyjącym tysiące kilometrów stąd.

I to jest główna wartość „Korozji charakteru” – przypomina ona, że nic w przyrodzie nie ginie i tak samo dzieje się w sys-temie społeczno-ekonomicznym. Nasze działania muszą być świadome, pozbawione obojętności, by nie czyniły krzywdy. Jawność, budowanie więzi, wspólnoty, stabilność i umiejęt-ność współpracy – to sprzyja umacnianiu naszych charakte-rów, a także całych społeczności. „Gorzkie doświadczenia mojej rodziny nauczyły mnie, że masowe rewolty nie zmieniają świata; świat można zmieniać jedynie wówczas, gdy wewnętrzna potrze-ba każe ludziom rozmawiać z innymi o sytuacji, w której wszyscy razem się znaleźli. /.../ system, który nie daje ludziom żadnych powodów, by dbali o siebie nawzajem, nie zdoła na dłuższą metę zachować legitymizacji”.

artłomiej rubich

Richard Sennett, Korozja charakteru. Osobiste konsekwencje pracy w nowym kapi-

talizmie, Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA, Warszawa 2006, przeło-

żyli Jan Dzierzgowski i Łukasz Mikołajewski.

Książkę można nabyć w sprzedaży wysyłkowej: MUZA SA, ul Marszałkowska 8,

00-590 Warszawa, dział zamówień /022/6286360, e-mail: [email protected],

księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

88 89

Z grubej rury

Jeden z osobliwych przejawów polskiej poprawności politycznej dotyczy handlu wielkopowierzchniowego, zwłaszcza prób nałożenia na niego ograniczeń.

Wszelkie tego typu inicjatywy traktowane są u nas w najlepszym razie z pobłażaniem, jako niegroźna fiksacja, częściej jednak ze świętym oburzeniem. Jak bowiem „po-wszechnie wiadomo”, przeciwnicy hipermarketów rekrutują się z trzech szkodliwych społecznie kategorii: . lobby drob-nych handlowców, którzy pasożytują na klientach, windując ceny do niebotycznych wysokości; . polityków-oszołomów, którzy dybią na naszą wolną wolę i najchętniej ze świątyni konsumpcji zagnaliby nas wprost na obowiązkowe modły; . tzw. ekologów, czyli młodych zwykle ludzi, którzy nawyko-wo protestują przeciwko wszystkiemu, przynajmniej do cza-su, aż dany inwestor im zapłaci.

Dlatego protesty kupców czy działania samorządów wy-mierzone w markety budzą zwykle niechęć. A gdy czasem zdarzy się, że budowa kolejnego z nich np. na terenach zie-lonych wywołuje społeczny opór, towarzyszą mu zapewnie-nia, że takie sklepy ogólnie są bardzo potrzebne, tylko nie-koniecznie w tym konkretnym miejscu. Badania pokazują ponadto, że na Polakach nie robią większego wrażenia liczne, udowodnione przypadki skrajnego wyzysku pra-cowników, nie będącego co prawda wyłączną domeną sklepów sieciowych, ale właśnie tam znajdującego syste-mową i wyjątkowo obrzydliwą postać. Wymowny jest fakt, że Lech Wałęsa, uważany na Zachodzie za symbol walki o godność ludzi pracy, zgodził się zostać jednym z ho-norowych gości obchodów -lecia działalności w Polsce sieci Carrefour. Pamiętamy też gromy, jakie spadły na byłą minister Teresę Lubińską, która rzekomo skompromitowała Polskę stwierdzeniem zwykłego faktu, że budowanie hiper-marketów zagranicznych sieci nie ma istotnego znaczenia dla rozwoju kraju.

W takich warunkach wydanie nad Wisłą książki „Tesco-pol. Możesz kupować gdzie chcesz, byle w Tesco”, nie próbu-jącej nawet kryć skrajnie negatywnego stosunku autora wo-bec wielkich sklepów, jest przedsięwzięciem wartym uwagi. Praca Andrew Simmsa jest jednak czymś więcej niż cieka-wostką. Stanowi zarówno oryginalną, subiektywną opowieść o tym, jak wraz ze zmianą miejsca zakupów zmienia się nasze życie i spójność społeczności, jak i niezłą, całościową krytykę

współczesnego modelu ekonomicznego. Autor unika błędu wielu autorów dzieł, nazwijmy to, antykorporacyjnych, zawę-żających krąg potencjalnych odbiorców do tych „już przeko-nanych”. Wbrew temu, co sugeruje tytuł, książka nie stanowi katalogu grzechów jednej firmy (choć uzbierało się ich nie-mało), a ona sama nie jest kreowana na źródło wszelkiego zła, niczym McDonald’s czy Shell w narracjach młodocia-nych antyglobalistów.

W opowieści brytyjskiego autora roi się od przykładów problemów społecznych i ekologicznych, w których udział mają firmy handlowe, operujące w skali świata. Jednak za-miast ograniczyć się do pomstowania na niemoralność wiel-kich sieci czy konsumpcjonizm współczesnych społeczeństw, Simms proponuje refleksję bardziej całościową.

Co za duże, to niezdrowe

Przede wszystkim, w duchu słynnej książki „Małe jest piękne”, przekonująco dowodzi, że wszelkie zjawiska spo-łeczno-ekonomiczne, których skala jest nienaturalnie wielka, ostatecznie obracają się przeciwko społeczeństwu.

Wielkie sieci handlowe skupiają coraz więcej realnej władzy. Dość powiedzieć, że Tesco osiąga obecnie docho-dy większe niż np. Bangladesz, ósmy pod względem liczby ludności kraj świata. Przejmując od tradycyjnych instytucji coraz więcej narzędzi wpływu na rzeczywistość, międzyna-rodowy kapitał nie jest jednocześnie za nic odpowiedzialny, poza zyskiem swoich akcjonariuszy.

Wymowny jest przykład miażdżącej przewagi boga-tego Tesco w prawnych sporach z samorządami, które ze strachu przed bankructwem rezygnują z suwerennej po-lityki urbanistycznej. Podobnie jest z obojętnością tej fir-my wobec prawa budowlanego czy kodeksu pracy. Przy tej skali zysków, kary za łamanie przepisów można uznać za mało istotny koszt funkcjonowania. Innym negatywnym zjawiskiem jest wykorzystywanie swojej pozycji do narzuca-nia warunków dostawcom, którzy w praktyce opłacają dalszy rozwój sieci, kredytują ich bieżącą działalność itp. Ma to do-datkową konsekwencję w postaci stymulowania coraz więk-szej koncentracji własności w wielu sektorach gospodarki, gdyż warunki narzucane przez sieci handlowe spełnić mogą tylko najwięksi.

Sposób działania tych molochów, ze skrajną centralizacją logistyki (w Brazylii Carrefour zorganizował ośrodek dys-trybucji nastawiony na obsługę... milionów konsumen-tów) skutkuje ponadto czymś mniej wymiernym, ale równie negatywnym. Chodzi o coraz dalej idące zubożenie naszej

tanich zakupówWysoka cena

Michał Sobczyk

88 89

Z grubej rury

rzeczywistości. Przykładem może być utrata swoistego cha-rakteru centrów miast – wszystkie sklepy danej sieci są ze-standaryzowane, a otoczenie dostosowywane do ich potrzeb. Simms podkreśla przy tym, że „[Sieć Tesco] po prostu robi to, co umożliwia jej system – albo jego brak – i to, czego oczekują od niej inwestorzy. Jej dominacja, wraz ze wszystkimi towarzy-szącymi temu problemami, jest tylko następstwem źle zaprojek-towanego i źle funkcjonującego rynku. Źle określone priorytety łączą się tu z niezrozumieniem tego, jakie powinny być prawi-dłowe cele ekonomiczne”.

Taki sposób myślenia przewija się przez całą książkę. Na przykładzie globalnych sieci handlowych autor rozprawia się ze współczesną ekonomiczną mitologią (wyznawaną zarów-no przez masy, jak i decydentów) i z korporacyjną propagan-dą. Robi to, odwołując się do kwestii podstawowych: „Prócz dachu nad głową, w życiu człowieka niewiele jest ważniejszych rzeczy niż sposób zaspokojenia podstawowych potrzeb, takich jak głód, pragnienie i kilka innych zasadniczych elementów /.../ Metoda ich kontrolowania stanowi swoisty »kod genetyczny« społeczności. Wpływa on na to, w jaki sposób wiążemy się z oko-licą, w której żyjemy, i czy społeczności rozkwitają czy rozpada-ją się. Decyduje o związku naszych miast i miasteczek z wsiami. Do pewnego stopnia decyduje też o tym, za kogo się uważamy: za biernych konsumentów czy aktywnych obywateli”.

Autor wyraźnie sugeruje, że realnych sporów o kształt życia społecznego i ekonomicznego nie da się toczyć w oparciu o zmurszałe podziały (jak schemat lewica-prawica), gdyż w zasadniczych kwestiach wśród esta-blishmentu panuje akceptacja status quo. Zamiast tego, konieczne jest orientowanie się na osiach takich, jak lo-kalne-globalne czy małe-wielkie. Przy ocenie zastanego porządku nie należy również bać się odwołań do niewy-miernych wartości, jak np. więzi międzyludzkie istnieją-ce w naszych sąsiedztwach.

Wszystkie grzechy gigantów

Część książki stanowi przekonujący wykład o ekono-micznych skutkach przyznania marketom zbyt dużej swo-body. Większość z nich da się sprowadzić do przerzucania kosztów działalności na całość społeczeństwa, często w in-nej części świata. Są to np. koszty zwiększonego bezrobocia w związku z upadkiem niezależnych przedsiębiorstw, odpływ ogromnych kwot z lokalnych systemów ekonomicznych, za-nieczyszczenie środowiska, wyzysk pracowników i drenaż dostawców.

Jednocześnie Simms celnie wyszydza wolnorynkową retorykę wielkich sieci, pokazując, że m.in. za pomocą dra-pieżnego dumpingu ograniczają one nie tylko konkurencję, ale nierzadko także wybór towarów dostępnych konsumen-towi, zwłaszcza jeśli chodzi o produkty zdrowe, świeże, lo-kalne i tzw. tradycyjne. Znakomitym przykładem może być wyjątkowo mdły smak odmiany truskawki, której rynkowa dominacja wynika wyłącznie z „korzystnych cech przewozo-wych”. Także popularność marketów wśród klientów, czyli zasadniczy element ich linii obrony, wynika w dużej mie-rze z kwestii znajdujących się poza sferą swobodnej decy-zji konsumentów. Często nie mają oni już po prostu moż-liwości wyboru innego miejsca zakupów...

Klub Prenumeratorów „Obywatela”

Prenumerata to konkretny sposób wsparcia „Obywatela”.

Nie oglądaj się na innych. Zrób to sam!

Poniżej prezentujemy argumenty przemawiające za tym, że warto zostać członkiem

Klubu Prenumeratorów „Obywatela”:

• Prawie 50% ceny pisma sprzedawanego w salonach pra-sowych zabierają nam pośrednicy. Jakie są konsekwencje tego dla stabilności finansowej „Obywatela” nie musimy Ci chy-ba tłumaczyć. Gdy kupisz pismo bezpośrednio u wydawcy (pre-numerata), to więcej pieniędzy trafia do nas, a mniej do pośred-ników. Twoja prenumerata to konkretny, realny i bardzo duży wkład w umacnianie niezależności finansowej „Obywatela”.

• W prenumeracie masz jeden numer „Obywatela” gratis. W salo-nach prasowych zapłacisz za 6 numerów 48 zł – u nas 42 zł. Co prawda musisz pieniądze zapłacić „z góry” i od razu całą sumę, ale wtedy pismo trafia co dwa miesiące prosto do Twojej skrzyn-ki pocztowej – nie musisz go szukać w punktach sprzedaży. No i zyskujesz na zniżkach – patrz niżej.

• Wśród członków Klubu Prenumeratorów losujemy raz na 2 miesią-ce nagrodę. Masz szansę dostać za darmo coś, za co inni płacą.

• Jako prenumerator otrzymujesz nieodpłatnie (w miarę naszych możliwości) materiały dodatkowe: foldery, plakaty, gazety, ulot-ki, naklejki itp.

• Członkowie Klubu Prenumeratora mają 10% zniżki na książki z Biblioteki Obywatela.

• Prenumerata to najpewniejszy sposób zdobycia kolejnych nu-merów pisma. Często dzwonią i piszą do nas czytelnicy, bo w sa-lonie prasowym nakład „Obywatela” został wykupiony, a oni spóźnili się z zakupem.

• Przy zamówieniu rocznej prenumeraty (42 zł) nieodpłatnie do-staniesz wskazany przez Ciebie jeden z numerów archiwalnych „Obywatela” (do wyboru numery 7,10,13,14 i 16-31, 33-38).

Nagrody dla prenumeratorówInformujemy, że nagrodę w postaci książki

AUTOkarykatury wylosował

Kamil Nowak (Kędzierzyn-Koźle)

Gratulujemy! Nagrodę prześlemy pocztą.

Jeżeli zależy Ci na tym, by w Polsce istniało

takie pismo jak „Obywatel”, nie zapomnij o prenumeracie!

90

91

Z grubej rury

Autor kolejno rozprawia się także z rzadziej kwestiono-wanymi zaletami marketów. Wylewa kubeł zimnej wody na entuzjastów tzw. programów lojalnościowych (nb. bledną one w porównaniu z przedwojenną spółdzielczością kon-sumencką), pokazując, jak iluzoryczne oszczędności oferu-ją. Nie zostawia suchej nitki na modnej idei tzw. społecznej odpowiedzialności biznesu, będącej w przypadku wielkich sieci handlowych niczym innym, jak ordynarną manipu-lacją. Przykładem może być tu akcja Tesco pod hasłem „Komputery dla szkół”, która pod pozorem inwestowania w edukację najmłodszych stanowi maszynkę do napędzenia dodatkowych, ogromnych zysków.

Simms wyraźnie stwierdza przy tym, że nie tylko „sys-tem”, ale także sami konsumenci są współodpowiedzial-ni za wiele patologii związanych z globalnymi sieciami sklepów. Dobrym przykładem może tu być nasze przywią-zanie do całorocznego, nieograniczonego dostępu do świe-żych warzyw i owoców. „Czyja wolność jest ważniejsza, gdy nadmierna konsumpcja zamożnej klasy średniej świata koli-duje z potrzebami uboższych społeczności? Wieśniaka, który potrzebuje wody bardziej niż słodkiego groszku, czy londyń-skiej imprezowiczki oczekującej na warzywną przystawkę? /.../ Granice są zamazane, ale istnieją – i trzeba dokonywać wyboru” – pisze.

Najgorsze przed nami?

Niezwykle wartościowe dla polskiego czytelnika może być spojrzenie na negatywne zjawiska, które u nas jeszcze nie występują lub nie rozwinęły się w pełni. W przeciwieństwie do Polski, w Wielkiej Brytanii handel produktami spożyw-czymi znajduje się już niemal całkowicie w rękach gigantów (samo Tesco kontroluje obecnie aż jedną trzecią rynku spo-żywczego i jedną ósmą całego handlu detalicznego), a marke-ty zdobywają coraz silniejszą pozycję także jeśli chodzi o po-rady prawne czy kredyty hipoteczne.

Powoduje to nowego typu problemy i zagrożenia, często dość nieoczekiwane. Przykładem może być uzyskanie szcze-gółowych informacji o życiu prywatnym milionów osób. „Je-żeli komputer zauważy, że pan Smith kupuje dużo prezerwatyw, gdy pani Smith wyjeżdża (co jest sygnalizowane przerwą w jej regularnych zakupach) i że pan Smith kupuje kwiaty i bieliznę, gdy daleko do urodzin pani Smith, możemy sobie wyobrazić, że w swojej następnej przesyłce klubowej pan Smith znajdzie zniżkowy kupon na pakiet rozwodowy Tesco” – sarkastycznie pisze autor.

Na podstawie książki Simmsa można też prześledzić, jak zanik drobnych sklepików i punktów usługowych prze-kłada się na utratę spójności społecznej i poczucia iden-tyfikacji ze zbiorowością, czego zdajemy się nie zauwa-żać. Społeczeństwa istnieją dzięki tysiącom powiązań, nie tylko ekonomicznych. Markety powodują natomiast poważne zredukowanie liczby okazji do kontaktów mię-dzyludzkich. Rozmowę ze sklepikarzem zastępują już nawet nie anonimowe kasjerki, lecz automatyczne syste-my naliczania rachunków. O ile farmaceuta nadal bywa osobą zaufania publicznego, o tyle wielkie sklepy zain-teresowane są jedynie sprzedażą jak największych ilości lekarstw.

Innym dającym do myślenia wątkiem jest kwestia wpływu marketów na dostęp do ambitniejszej książki i prasy. W han-dlu obowiązuje zasada, że ogromna większość zysków deta-listów pochodzi ze sprzedaży najpopularniejszych pro-duktów – to dzięki nim np. kioskarze mogą sobie pozwolić na oferowanie większej gamy tytułów, w tym mniej dochodo-wych. Wielkie sklepy ograniczają zaś swoje zainteresowanie do „pewniaków”, przejmując znaczną część zysków z ich sprzeda-ży. Usuwają jednocześnie grunt spod nóg tych, którzy propo-nują także treści bardziej wymagające czy kontrowersyjne.

Łyk świeżego powietrza

Ostatnie fragmenty książki poświęcone są sposobom wyj-ścia z tej sytuacji. Składają się na nią trzy kierunki działań.

Po pierwsze, Simms opisuje różnego rodzaju kampanie przeciwko budowie nowych marketów, głównie prowadzone w jego ojczyźnie, a także przykłady sprzeciwu wobec samej idei handlu sieciowego (przypadek Tajlandii). Mimo dużej energii i pomysłowości takich inicjatyw oraz przypadków sukcesów, ruch oporu wobec wielkiego handlu znajduje się u początku drogi, nawet w państwach o ugruntowanym eto-sie wspólnotowym. Trudno więc oczekiwać cudów w krajach takich jak Polska, zwłaszcza, że fetysz pełnych półek wciąż jest tu bardzo silny. Jednak świadomość tego, jak wiele spo-łeczności dostrzega przynajmniej część wad dużych sklepów i broni im dostępu do swoich małych ojczyzn, daje odrobinę otuchy i może być wartościowym źródłem inspiracji. Przy-jemnie czytać, że w sercu Zachodu sporo ludzi odrzuca ideę „nowoczesnego handlu” i nie ma w związku z tym najmniejszych kompleksów.

Po drugie, autor nie ma złudzeń, że wielcy biznesowi gracze zmienią się na lepsze sami z siebie. Również bodźce płynące od konsumentów nie muszą być skuteczne. Tamę marketowemu szaleństwu mają prawo i obowiązek poło-żyć instytucje państwa, stworzone właśnie po to, by reali-zować interesy wspólnot i jednostek wtedy, gdy przekracza to ich możliwości. Decydenci mają do dyspozycji całkiem spory arsenał środków – brakuje im natomiast horyzontów intelektualnych, woli politycznej oraz odporności na lobbing i szantaż.

Wreszcie autor, będący jednym z szefów Fundacji Nowej Ekonomii (New Economics Foundation), stara się pokazać rozmaite alternatywy dla współczesnego modelu handlu, jak choćby bezpośrednia wymiana handlowa, także międzyna-rodowa, między poszczególnymi społecznościami. Utopia? Być może, ale ta idea całkiem nieźle sprawdza się w praktyce, więc w czym problem?

Andrew Simms w „Tescopolu” przekonuje, że cały pro-blem z hipermarketami – i nie tylko nimi – polega wyłącznie na tym, że zbyt łatwo daliśmy sobie wmówić, iż alternatywy wobec nich w ogóle nie istnieją.

ichał obczy

Andrew Simms, Tescopol. Możesz kupować gdzie chcesz, byle w Tesco, Wydawnic-

two CKA, Gliwice 2007, przełożył Janusz Mrzigod.

Książkę można nabyć w sklepie wysyłkowym „Obywatela”.

90

91

Z grubej rury

Dawno temu przeczytałam, że po II wojnie światowej Anglicy zatopili statek z kilkoma tysiącami brytyjskich ko-mandosów. Uzasadniono to racją stanu, ponieważ w czasie pokoju umiejętności i cechy charakteru „desperados” były już niepotrzebne, a nawet niebezpieczne. Tę podłą zbrodnię po-pełnić miał mąż stanu W. Churchill. Nie zweryfikowałam tej informacji, ale kiedy słyszę o racji stanu, wiem, że ktoś planu-je jakieś grubsze świństwo.

Polscy politycy nie mogą popełnić tak imponujących zbrodni jak twardziele rządzący państwami realnie suweren-nymi. Zadaniem polskich mężów stanu jest wytłumaczenie nam, że polską racją stanu jest rola grzecznego ucznia. Inni lepiej wiedzą, co jest możliwe, a co nie i na ogół chcą dla nas dobrze. Wolność jest zrozumieniem konieczności – powie-dział towarzysz Lenin.

Pouczający jest spór o to, czy generał Jaruzelski suwe-rennie podjął decyzję o stanie wojennym. On sam twierdzi, że działał suwerennie dla dobra Polski, która już nie mo-gła z nami, tzn. z „Solidarnością” wytrzymać. Jego obrońcy przeciwnie. Tłumaczą, że Jaruzelski spełnił żądanie Moskwy. Natomiast z dokumentów ujawnionych kilka lat temu wyni-ka, że Kreml zostawił Jaruzelskiemu wolną rękę, a on wciąż ponawiał prośby o interwencję. Z kolei niedawno wydało się, że Jaruzelski był tajnym współpracownikiem specsłużb, czyli miał jakiegoś oficera prowadzącego. Kto to był? Gene-rał Kiszczak czy może sprzątaczka w ministerstwie w randze generała? Archiwa pogodziły obie wersje historii. Nie było żadnych nacisków władz ZSRR, a równocześnie Jaruzelski musiał słuchać swojego tajnego zwierzchnika.

Jest to modelowa sytuacja. Publiczność widzi wybitnego męża stanu, a za sznurki pociąga jakiś salutujący podwładny czy kapciowy. Sznurki są aż nadto widoczne, na czym cierpi wizerunek Polski i „Solidarności” na arenie międzynarodo-wej.

Nie wiadomo co z tym zrobić. W stanie wojennym mie-liśmy nadzieję – orła wrona nie pokona. Kiedyś na mszy za Ojczyznę ksiądz Jankowski powiedział: „Polska wyrywa się do wolności jak kokosz z kosza”. Tak mnie rozśmieszył, że musiałam wyjść z kościoła, ale śmieszne nie jest, gdy sym-bolem Polski jest kokosz, nie orzeł. Wrona pokonała kokosz, a teraz polską racją stanu jest rozpędzić historyków i archi-wistów, papiery spalić, upartym świadkom łeb ukręcić. Co racja to racja.

Radosław Sikorski w wywiadzie dla „Gazety Polskiej” powiedział: „Uważam, że Lech Wałęsa, który był i jest naszą marką międzynarodową, mimo że miał moment słabości... Był bohaterem polskiej rewolucji. Obowiązkiem ministra [Macierewicza w r.] było wziąć to na swoje sumienie i schować głęboko do sejfu. Ochronić urząd prezydenta i pol-ską legendę. Miał to zrobić tak, by sprawa została załatwiona. I dzisiaj nie musielibyśmy tego znowu rozdrapywać”.

Pretensje do Macierewicza są bezzasadne. Papiery były w sejfie, ale bohaterowie dokonujący „nocnej zmiany”, mię-dzy innymi tandem Tusk – Pawlak, rozpruli sejf łomem. Pre-

zydent Wałęsa zabrał z sejfu grubą teczkę i potem publicznie chwalił się, że ma oryginały i nikt mu nic nie zrobi. Rządy i wywiady całego świata musiałyby być ślepe i głuche, aby nie zauważyć, jakiej jakości jest polska „marka międzynarodowa”. Ciekawe, co minister Sikorski miał na myśli, mówiąc: „zrobić tak, by sprawa została załatwiona”. Np. jak należało załatwić Walentynowicz, Gwiazdów i wielu innych świadków, jak roz-wiązać problem sejfu w Moskwie?

R. Sikorski przeszedł zdumiewającą ewolucję. Kiedy Afganistan walczył o niepodległość z okupantem radzieckim, Sikorski był po stronie Afgańczyków, narodu dumnego, ce-niącego wolność, honor i przestrzegającego swoich praw. Po września przed atakiem USA mogło Afganistan uchronić tylko wydanie Osamy bin Ladena, ale Afgańczycy odmówili. Osama był ich gościem i nie mogli uchybić prawu gościn-ności. Sikorski stanął wtedy po stronie Amerykanów, czemu trudno się dziwić, ale znając Afganistan powinien przewi-dzieć, że wojna i okupacja nie przyniesie sukcesu, czyli złapa-nia lub zabicia bin Ladena.

Poprzedni ministrowie obrony narodowej też nie wy-różniali się kwalifikacjami politycznymi i militarnymi. Po-ważniejszym problemem jest odmawianie Polakom prawa do honoru i godności, które przysługują Afganom, Czecze-nom, Tybetańczykom. Powinniśmy się zadowolić honorem Kiszczaka, marką międzynarodową Jaruzelskiego, Wałęsy, Kwaśniewskiego. Czytelnicy „Gazety Wyborczej”, czyli inte-ligenci, nie mają z tym żadnych trudności. W poprzednich wyborach M. Borowski pouczał głupszą część elektoratu, aby porzuciła „teczki” i włożyła szkolne tornistry. Słusznie. Star-sze pokolenie powinno przejść reedukację. Koledzy Borow-skiego nauczali, że naukowy, przodujący komunizm pokona kapitalizm. Teraz mamy koniec historii, a ja wciąż nie wiem, kto w Polsce wygrał.

Polscy politycy robią co mogą, aby uchodzić za mężów stanu. Wałęsa zapuścił wąsy jak Piłsudski, zaczął palić fajkę jak Stalin, przemawiając gestykulował jak Mussolini. Gere-mek cedzi słowa tak, aby do każdego dotarło, jak mądre są i ważne. Internowanych nazywał więźniami stanu, krótkie spodenki uważał za niegodne. Geremek potrafi zrobić szpa-gat – „Jedną nogą jestem w Davos, drugą w Porto Alegre”.

Większość tych wysiłków idzie na marne, ponieważ zbyt często za wybitną ponoć postacią widać zwierzchnika, albo co gorsze, jakiegoś kapciowego. Politykom to nie przeszka-dza, ponieważ i tak zawsze mają rację, a kiedy jej nie mają, mogą odwołać się do racji stanu.

oann ud-wiazd

Joanna Duda-Gwiazda

Mąż stanu ma rację stanuról jest nagi – odrywamy łamstw propagandy

92

93

Z grubej rury

Wciąż mi się myli premier Turski z „Ekipy” Agnieszki Holland z premierem Tuskiem.

Premier Turski napisał książkę „Między kapitałem a soli-darnością społeczną”, jest sceptyczny wobec klasycznych po-działów ideologicznych, o czym pisze na swoim blogu tak: „Wiem, że socjalizm jest utopią, a neoliberalizm ignoruje pro-blemy społeczne. Szukam drogi pomiędzy, równowagi między wzrostem gospodarczym a rozwojem społecznym”.

Lata na motolotni. Nie do końca umie kroczyć przed kompanią reprezentacyjną, za to gdy widzi problem, to znaj-duje błyskawicznie ludzi, którzy wiedzą, jak się takie proble-my rozwiązuje, spotyka z nimi i proponuje realne rozwiąza-nie.

Złości się na partyjne gadanie o niczym, obliczone tylko na wzrost słupków w sondażach. Do swojego poprzednika, któremu – tak, tak, taka to bajka – zależy na dobrym premie-rowaniu premiera Turskiego, mówi: „Zdejmij ze mnie to par-tyjne badziewie, a ja się zajmę załatwianiem spraw”.

Gdy dostrzega, że spraw do rozwiązania jest ogrom, idzie na uniwersytet i mówi w auli pełnej studentów, że najważ-niejsze są pytania, które musimy sobie uczciwie zadać, a póź-niej razem znajdować odpowiedzi. Gdy przychodzą do niego młodzi ludzie, którzy zebrali sto tysięcy podpisów pod wnio-skiem o referendum w sprawie naszego udziału w wojnie irackiej – wchodzi w to i jeszcze gratuluje własnemu synowi dziewczyny, która jest w ekipie zbierającej podpisy.

Premier Tusk mówi w pierwszym przemówieniu po wy-granych wyborach, że najważniejsza w życiu i tak jest miłość, czego mu do dziś nie mogą zapomnieć dziennikarze i przy każdej mocniejszej czy wyrazistej decyzji pytają: i co, to jest ta miłość?

Premier Tusk wygłasza trzygodzinne exposé, ponieważ wie, ze uważają go za lenia, więc chce wytrącić ten argument z rąk krytyków. W tym exposé czy razy mówi o za-ufaniu, które jest nam potrzebne, żeby w Polsce żyło się jak trzeba.

Premier Tusk – jak tylko asystentka asystentki jego asy-stentki czyta e-maila, który do niego posłałam w sprawie nie-godnego stylu traktowania pacjentów przez ZUS – za dwa dni odwołuje prezesa ZUS-u a ten za chwilę dyrektorów oddziałów. Wawrzyniec Smoczyński – współscenarzysta „Ekipy”, a jakiś czas temu dziennikarz „Przekroju”, którego krótkie komentarze czytywałam, gdy jeszcze czytałam gazety, mógłby być na mnie wściekły. Mogłam tego e-maila napisać wcześniej, gdy pisali scenariusz kolejnego odcinka. No ale do-piero w zeszłym tygodniu ZUS kazał mi zwrócić pieniądze,

które według niego zarobiłam, choć według PIT-u nie zaro-biłam ich wcale, wręcz przeciwnie. Więc wybacz, scenarzysto, nie wiedziałam, że będę miała taki materiał i że zyskam taki wpływ na obsadę prezesa ZUS.

Skoro plany tak się mieszają, spokojnie mogę się zastana-wiać nad tym, czy może w następnym odcinku, u premiera Turskiego, będzie to, co najbardziej potrzebne Polakom?

Czy premier Turski nie tylko wejdzie w debatę o wojnie w Iraku, ale czy może znów pojedzie na uniwersytet i zapro-ponuje studentom, że dyskusje na temat najważniejszych polskich problemów będą po kolei inicjowane przez rząd. A w każdej – uczciwe przedstawienie wszystkich możliwych punktów widzenia. A potem – dyskusja prowadzona w pu-blicznej przestrzeni przez określony czas. A potem – uczciwy proces konsultacji społecznych, żeby wiedzieć, jak rozkłada-ją się punkty widzenia Polaków. I na koniec – referendum nad rozwiązaniami problemu zaproponowanymi przez rząd. Żeby Naród wreszcie miał poczucie, że jego głos jest ważny.

Premier Turski świetnie rozumie, że rządzić trzeba nie tyle dla Polaków, ile z Polakami. Czy premier Tusk też to ro-zumie? Czy nauczy Polaków nowych mantr?

Zamiast mantry: nikt nie lubi płacić podatków – mantra: każdy, kto wie, na co pójdą jego pieniądze, zobaczy sens w po-dzieleniu się z innymi. Zamiast mantry: żeby komuś dać, trze-ba komuś zabrać – mantra: żeby komuś dać, ktoś musi się na to zrzucić (to nie ja, to Bertil na www.salon.pl). Zamiast man-try: musisz oddać państwu to, czego państwo żąda, jakaś nowa mantra o tym, że to obywatele godzą się finansować swoje pań-stwo, jeśli mają z tego jakiś pożytek. O tym poproszę w następ-nym odcinku.

A że plany rzeczywistości – istniejący i wyobrażony – po-mieszają nam się w końcu tak, iż nie będzie wiadomo cza-sem, co jest realne, a co mniej? Szamani wszystkich kultur zawsze wiedzieli, że między tymi planami nie ma różnicy. Że w „realu” jest to, co i w naszych wyobrażeniach. To tylko my, sieroty po Kartezjuszu, który namieszał nam w głowach ustawiając na piedestale rozum i marginalizując całą ogrom-ną ludzką resztę, upieramy się, że bajka to bajka, a twarda rzeczywistość to co innego. Więc: Droga Ekipo, która zrobiła „Ekipę”: opowiadajcie mi dalej bajkę o premierze Turskim. I niech się miesza z „realem”.

***

Jeden z europosłów PO, powiedział po wyborach, że wie-lu Polaków czeka na nowy, europejski wymiar polityki. Ja czekam na znacznie więcej.

Na to, żeby odbić politykę z rąk partyjnych polityków. Z nową mantrą, którą znalazłam gdzieś w – realnej?, nierealnej? – przestrzeni Onetu: „żeby iść do przodu, nie można iść w lewo lub w prawo, bo albo będziemy kręcić się w kółko albo chwiać się jak pijani”.

nn ieszczane

Anna Mieszczanek

pojedynczy

rozu Pokochać szamanów!

92

93

Z grubej rury

Coraz trudniej należeć do opozycjonistów. Rozsypują się bowiem nie tyle filary istniejącego porządku, co zwróconego wobec niego sprzeciwu.

Podczas ostatnich wyborów umarł dość sympatyczny osobnik, na którego długo i nie bez racji liczyliśmy, uśmie-chając się z przekąsem, gdy pewni siebie eksperci i prezen-terzy podawali dane z najświeższych sondaży. Był on – rzec można – kameleonem milczącego, lecz przemyślnego oporu. Jeśli ankieterom udało się go dopaść na ulicy albo przez tele-fon, sprytnie mylił ich czujność, wmawiając, że planuje głoso-wać na w danej chwili najsilniejszą partię. Faktycznie jednak nosił się z wywrotowymi, jak na panujące wówczas warunki, zamysłami poparcia tych uczestników konkurencji, za który-mi miarodajni arbitrzy nie przepadali. Dawniej uwodziło go częstokroć SLD, a potem przeniósł swe sympatie na Samo-obronę czy LPR.

Im głośniej więc na pasach transmisyjnych, biegnących z ośrodków władzy do mas, pobrzmiewało: Platforma idzie w górę, tym uporczywiej szumiało po kątach, że prawdziwy rozkład nastrojów jest odmienny. – Samoobrona na pewno wejdzie do Sejmu – tuż przed pamiętną niedzielą paź-dziernika zapewniał mnie, ulegając opisanemu odruchowi, pewien weteran wyborczego startowania na przekór oczywi-stemu rozkładowi szans i sił.

Partia Leppera, jak wiadomo, nigdzie się nie przebiła. Za to chyba po raz pierwszy od roku z urn objawi-ło się dokładnie to, co przepowiedzieli sondażowi wróżbici. Ich triumf świadczy, że gruntownie zmienił się typ uległości wobec orzeczeń i zaleceń panujących gremiów. Konformista, który grzecznie kiwa głową, ale po kryjomu robi swoje, stał się postacią z minionych czasów. Żeby postępować tak, jak on, trzeba było chować gdzieś w zanadrzu prywatny osąd sytuacji, który różnił się od poglądów promowanych ofi-cjalnie. Teraz myśli, a nawet życzenia z góry dopasowują się do wymaganej normy. Studenci, którzy na wyścigi ze swo-imi wykładowcami zrywali się weekendowego poranka, aby wzmocnić zaplecze Tuska i jego drużyny, tyleż byli święcie przekonani, że działają z własnej nieskrępowanej inicjatywy, co w ogóle sobie nie wyobrażali, iż zachowanie odmienne wchodzi w grę.

Opozycjoniści mają skłonność ufać, że większość – cho-ciażby, póki co, trudna do zauważenia – jakimś cudem znaj-duje się po ich stronie. Czasem jednak przychodzi moment próby, w którym, opierając się na tej wytęsknionej ziemi, na-potyka się pustkę. Amatorska refleksja socjologiczna pod-powiada, jakie mogą być powody tej katastrofy. W psychice zbiorowej, zapewne, wyczerpują się pokłady tyleż nostalgii za sympatyczniejszymi stronami PRL, co wiary w dokoń-czenie rewolucji „Solidarności”. Obydwa te stany świadomo-ści, mimo iż zazwyczaj nienawistnie siebie tępiły, wspólnie sprzyjały nastawieniom opozycyjnym. Każdy z nich podwa-żał bowiem ład i sens istniejącej rzeczywistości. Następstwo generacyjne ma jednak swoje nieuchronne prawa. Wyłonili się z niego nowi ludzie, których widnokrąg kreślą ogranicze-nia istniejącego świata.

Entuzjaści trwania w okopach, szukają pociechy. Według ich zapewnień, rządząca formacja liberałów jest kolosem na glinianych nogach. Jej poglądy upowszechniły się jako-by równie szeroko, co płytko. Typowy fan Platformy, który

przyklaskuje jej planom obniżenia podatków, nie życzy sobie prywatnych szpitali ani płatnych studiów. Gdy zatem okaże się w praniu, co naprawdę przyszykował gabinet Tuska, na-ród pokaże mu plecy albo nawet pięści. Może i tak. Znacznie dłuższy żywot niż Tuskowi wolno jednak rokować zlecenio-dawcom jego obecnych klakierów medialnych. Na obydwu biegunach politycznego spektrum trenuje się ekipy, które – w razie czego – podeprą chwiejącą się Platformę. A wehi-kuł, który ją kiedyś zastąpi, wcześniej zostanie poddany od-powiednio go cywilizującemu remontowi.

Zwątpienie rozciąga się na szanse, do których w przeszło-ści lgnęły nadzieje. Gdyby Miller – nie przestają wzdychać ideowi lewicowcy – odważył się pójść w stronę autentycznej socjaldemokracji nie tylko w hasłach programowych, któ-re wyrzucił do śmieci nazajutrz po objęciu rządów... A jaka szkoda, że Kaczyński nie pojmował głębiej – i nie zastosował w praktyce ekonomicznej – idei solidaryzmu społecznego! Daremne żale. Prawdopodobieństwo któregokolwiek z tych wariantów, znając osobowości i biograficzny background wspomnianych królów poprzednich sezonów, należy uznać za bliskie zeru. Gdyby nawet jeden lub drugi się ziścił na skutek jakiegoś nieprawdopodobnego zrządzenia Opatrzno-ści, niewiele by to zmieniło. Poprzedni władcy Polski upadli przecież dokładnie tak, jak to zostało z góry zaplanowane w kręgach – wbrew pozorom – ważniejszych od sztabów ich bardzo wpływowych niegdyś partii. Wichry newsów o ko-rupcji – potem zaś o wątpliwie legalnej inwigilacji – dmu-chały cierpliwie, póki nie stało się to, co się stać musiało: ster państwa chwycili w swe powołane do tego ręce proeuropej-scy liberałowie. A jeśli rozpędzane przez nie obozy twardziej by się broniły? Rezultat pozostałby ten sam – tyle, iż roz-gromieni przeciwnicy przypłaciliby jego osiągnięcie jeszcze większym spustoszeniem.

Pod skorupą narzucaną przez mechanizmy panujące nie jęczy uciśniony lud. Większość – i to nawet niezależnie od swego statusu socjalnego czy majątkowego – faktycznie woli cud gospodarczy w drugiej Irlandii od skróconego czasu pracy lub odbudowy wspólnoty narodowej, który jej obiecu-ją coraz bardziej marginalne głosy opozycyjne. A zresztą: czy outsiderzy wierzą w swoje hasła? Szczere przekonania w tym względzie należą już chyba do wyjątków. Natomiast standar-dowe jednostki wiernie kopiują strukturę, odtwarzającą się za ich pośrednictwem. Nie, za naszego życia to się chyba ja-kościowo nie zmieni.

ac ychowicz

Jacek Zychowicz

Jak być w opozycji?

ędrówipodwiat

95

AUTORZY NUMERU:

Tadeusz Buraczewski (ur. 1949) – inżynier, absolwent Politechniki Gdańskiej, specjalista od turbin wodnych, energetyk. Budowniczy zakładów przemysłowych w Polsce i byłej NRD. Od czasów studenckich aktywny na niwie kabaretowej. Współtworzył kabarety studenckie „Ad Hoc” i „Jelita”. Inicjator trzech imprez: Ogólnopol-ski Gdyński Konkurs Satyryczny „O Grudę Bursztynu”, Gdyński Konkurs Satyryczny „O Strusie Jajo” i Kaszubski Turniej Satyryczny w Pucku. Kierownik literacki i założyciel gdyńskiego kabaretu UNIQ. Stały współpracownik Programu III Polskiego Radia (magazyn „Parafonia”), satyrycznego miesięcznika „Twój Dobry Humor”, Radia Gdańsk (felietony i magazyn satyryczny „3 grosze”), Radia Eska Nord (magazyn satyryczny „Trzynastka”) oraz pomorskiej prasy lokalnej. Kontakt: [email protected]

Andrew (Andy) Cox (ur. 1986) – aktywista ruchu ekologicznego i antyglobalistycznego. Obecnie na stałe mieszka w angielskim Birmingham, ale urodził się w niewielkiej miejscowości w górach Szkocji – stąd jego nie-pokorny charakter. Woli działanie od teoretycznych rozważań, dlatego częściej niż przed komputerem spotkać go można „w terenie”. Podczas niedawnej wymiany młodzieżowej zafascynowała go Europa Środkowo-Wschodnia. Interesuje się sztuką secesyjną i piłką nożną – jest kibicem londyńskiego Tottenhamu.

Charlie Cray – amerykański badacz korporacji, dyrektor waszyngtońskiego Center for Corporate Policy. Jeden z twórców inicjatywy Halliburton Watch, był także koordynatorem kampanii na rzecz zmian przepisów doty-czących korporacji, realizowanej przez organizację Citizen Works, założoną przez Ralpha Nadera. Były redaktor magazynu „Multinational Monitor”, poświęconego krytyce wielkich korporacji i neoliberalizmu. Przez kilkana-ście lat pracował dla amerykańskiego Greenpeace’u. Współautor książki „The People’s Business: Controlling Corporations and Restoring Democracy” (2004).

Marcin Domagała (ur. 1976) – absolwent Wydziału Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego. Ukończył studia podyplomowe w zakresie Integracji Europejskiej na Uniwersytecie Warszawskim i Akademię Dyploma-tyczną Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. Był m.in. doradcą minister pracy i polityki społecznej Anny Kalaty, redaktorem naczelnym gazety „Głos Samoobrony”, a ostatnio dyrektorem generalnym Pań-stwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. Obecnie na zawodowym rozdrożu. W wolnym czasie pokazuje na własnym przykładzie, co liberalne media potrafią zrobić z człowieka, który chce wdrażać odważne idee.

Joanna Duda-Gwiazda – inżynier okrętowiec, działaczka Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża (1978) i pierwszej „Solidarności” (członek prezydium MKS-MKZ, Zarządu Regionu), w stanie wojennym inter-nowana, niezależna dziennikarka i publicystka („Robotnik Wybrzeża”, „Skorpion”, „Poza Układem”). Od po-czątku do dziś konsekwentnie w opozycji do metod i polityki firmowanej przez Lecha Wałęsę i jego następców. Żona Andrzeja Gwiazdy. Stała współpracownica „Obywatela”.

Dave Foreman (ur. 1947) – Amerykanin, jeden z najsłynniejszych działaczy współczesnego radykalne-go ruchu na rzecz obrony przyrody, zaangażowany w takie inicjatywy od 1971 r. Początkowo „biurowy” pracownik organizacji Wilderness Society, następnie związany także z kilkoma innymi grupami. Zrażony konformizmem i nieskutecznością tzw. ruchu ekologicznego, wraz z grupą znajomych powołał w 1980 r. nieformalną strukturę o nazwie Earth First! (Ziemia Przede Wszystkim!), która przeszła do historii jako jedna z najbardziej radykalnych i bojowych organizacji broniących przyrody. EF! zasłynęło z propagowa-nia tzw. ekologicznego sabotażu – niszczenia maszyn i urządzeń używanych do eksploatacji przyrody – powodującego straty szacowane na wiele milionów dolarów. W latach 1982-1988 był redaktorem czasopisma „Earth First! Journal”. Zrażony ewolucją EF! – w stronę feminizmu, antykapitalizmu itp. – od-szedł z tej organizacji, tworząc The Wildlands Project. Zajął się pracą z pogranicza działań eksperckich oraz edukacyjnych, propagując nowy model ochrony dzikiej przyrody – w skali dużych obszarów i tak, aby ochrona odzwierciedlała interesy samej przyrody, nie zaś potrzeby ludzi. W latach 1991-2003 reda-gował pismo „Wild Earth” (Dzika Ziemia). Niedawno powołał nową strukturę – Rewilding Institute, która jeszcze bardziej akcentuje potrzebę ochrony i odtworzenia dzikiej przyrody, tym razem tworząc wizję i podstawy teoretyczne dla takiego zadania w skali całej Ameryki Północnej. W działaniach odwołuje się do amerykańskich tradycji obywatelskich, prezentując poglądy bliskie pod wieloma względami plebejskie-mu konserwatyzmowi – w opozycji zarówno wobec tendencji nowolewicowych, liberalnych oraz wobec neokonserwatyzmu spod znaku Reagana i Busha. Jest autorem kilku książek: powieści „The Lobo Outback Funeral Home”, „The Big Outside” (współautor Howie Wolke), „Eco-defense” (podręcznik ekologicznego sabotażu), „Confessions of an Eco-Warrior” (polskie wydanie, pt. „Wyznania wojownika Ziemi”, ukazało się w 2004 r. nakładem „Obywatela”) i „Rewilding North America”. W 1996 r. otrzymał prestiżową nagro-dę ekologiczną Paul Petzoldt Award for Excellence in Wilderness Education, natomiast w 1998 r. czasopi-smo „Audubon Magazine” (jedno z najstarszych i najbardziej znanych pism ekologicznych na świecie) uznało go za jedną ze stu osób najbardziej znaczących dla ochrony przyrody w XX wieku. Mieszka w Albuquerque w stanie Nowy Meksyk.

Bartosz Głowacki (ur. 1973) – z wykształcenia politolog i socjolog. W Szkole Nauk Społecznych PAN obronił doktorat z tematyki radykalnych grup ekologicznych. W latach 90-tych aktywny uczestnik polskiego ruchu ekologicznego. Obecnie wykłada na jednej z warszawskich uczelni. Wolny czas „marnuje” na komiksy, gry vi-deo oraz słuchanie głośnej i szybkiej muzyki. Mieszka w Warszawie ze swoją życiową partnerką i owczarkiem szetlandzkim.

Bartłomiej Grubich (ur. 1985) – student socjologii i filozofii (UAM). W związku ze studiami mieszka w Po-znaniu, choć wciąż przede wszystkim jest z Bydgoszczy. Uważa, że traci dużo czasu na rzeczy mniej istotne, że za dużo myśli i za mało działa, ale usilnie szuka dobrych proporcji pomiędzy tymi sprawami. Obecnie stara się zrozumieć przede wszystkim zjawiska sfery publicznej, globalizacji, wolności oraz koncepcje J. Haberma-sa – to wszystko, by zrozumieć, dlaczego tak mało rozmawiamy o rzeczach ważnych. Dlatego też chętnie „pogada”, nawet jeżeli tylko internetowo: [email protected]

Kontras – światopogląd przyrodniczy, poglądy polityczne również, a ponieważ to dzisiaj niebezpieczna sprawa – woli pozostać anonimowy.

Rafał Łętocha (ur. 1973) – mąż i ojciec. Doktor nauk humanistycznych, adiunkt w Instytucie Religioznawstwa UJ. Autor książek „Katolicyzm a idea narodowa. Miejsce religii w myśli obozu narodowego lat okupacji” (Lublin 2002) i „Oportet vos nasci denuo. Myśl społeczno-polityczna Jerzego Brauna” (Kraków 2006). Publikuje tu i ówdzie, czyta to i owo, słucha tego i owego. Mieszka w Myślenicach. Stały współpracownik „Obywatela”.

Daria Łucka (ur. 1972) – dr nauk humanistycznych, adiunkt w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Jagiellońskie-go. Absolwentka filozofii i socjologii na UJ. Doktorat uzyskała w 2003 r. na podstawie rozprawy pt. „Między liberalizmem a komunitaryzmem. Społeczeństwo obywatelskie w Polsce 1989-2000”. Stypendystka Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu (2003; Stypendium im. ks. Józefa Tischnera). Visiting Assistant Professor w An-tioch College, USA (2004). Specjalizuje się w historii idei, socjologii polityki, teorii socjologicznej.

Konrad Malec (ur. 1978) – przyrodnik, z zainteresowaniem i sympatią spogląda na tzw. hipotezę Gai, autor-stwa Jamesa Lovelocka. Lubi przemieszczać się przy użyciu własnych sił, stąd rower i narty biegowe są mu nie-ocenionymi przyjaciółmi. Miłośnik tego, co lokalne i nieuchwytne, czego nie da się w prosty sposób przenieść w inne miejsce. Każdą wolną chwilę spędza na łonie Natury. Stały współpracownik „Obywatela”.

Paplo Maruda – prawdziwe nazwisko: Jancio Rzecznik (prasowy nieznanej organizacji praw człowieka). Autor setek znakomitych wierszy, z których jeden na pewno został wydrukowany za Oceanem. W roku 1974 stanął na drodze butelki szampana zmierzającej w stronę burty statku na gdańskiej pochylni – od tego czasu na ren-cie. Bajkopisarz przygarnięty dotąd jedynie przez anarchistyczną „Mać Parjadkę”, publicysta niezaangażowany przez nikogo. Zakurzony naftaliną fundamentalista, co chwilę się wkurza i chciałby cofnąć czas – jak najdalej. Przeciwnik wszelkich partii i orędownik partii chrześcijańskiej lewicy, której w Polsce nie ma a być powinna jako jedyna. W swych licznych pseudonimach pozuje na starca, choć jest zaledwie lekko-półśrednim dziadkiem.

Anna Mieszczanek (ur. 1954) – dziennikarka, zwolniona z pracy w stanie wojennym, w latach 80. redaktorka podziemnego pisma „Karta”, później m.in. prywatny wydawca. W latach 1996-1997 wiceprezes Społecznego Instytutu Ekologicznego, uczestniczka ruchu kobiecego. Założycielka i pierwszy Prezes Zarządu Stowarzysze-nia Forum Mediacji i Mediatorów, inicjatorka powstania Ośrodka Mediacji Rodzinnych przy Fundacji „Zadbać o świat”. Autorka wydanej w podziemiu i nagrodzonej przez Fundację „Polcul” książki o wydarzeniach marca 1968 w Polsce oraz współautorka (z Wojciechem Eichelbergerem) bestsellera „Jak wychować szczęśliwe dzie-ci”. Stała współpracownica „Obywatela”.

Michał Nowak (ur. 1989) – uczeń technikum gastronomicznego, w możliwie niedalekiej przyszłości chciałby wraz ze starszym bratem rozpocząć produkcję ekologicznych przetworów. Hobby: pszczelarstwo i ziołolecz-nictwo. Mieszka w Jeleniej Górze.

Remigiusz Okraska (ur. 1976) – z wykształcenia socjolog (Uniw. Śląski), z zamiłowania społecznik, publi-cysta i poszukiwacz sprzeczności. Autor około 400 tekstów zamieszczonych na łamach czasopism spo-łeczno-politycznych różnych opcji (od radykalnej lewicy i anarchizmu po radykalną prawicę), w których od 1997 r. promował porzucenie przestarzałych ideologii, schematów myślowych i podziałów politycznych oraz wskazywał alternatywne rozwiązania. Od jesieni 2001 do lata 2005 r. był redaktorem naczelnym miesięcz-nika „Dzikie Życie”, poświęconego obronie przyrody i propagowaniu radykalnej ekologii. Zredagował polskie edycje kilku książek z „klasyki” myśli ekologiczno-społecznej (A. Leopold, C. Maser, D. Korten, D. Foreman ) i inne prace o podobnej tematyce. W kwestii poglądów społeczno-politycznych sympatyk „starej” socjal-demokracji i lewicy patriotycznej, środkowoeuropejskiego agraryzmu, niemieckiego ordoliberalizmu, dystry-bucjonizmu Chestertona i Belloca oraz doświadczeń pierwszej „Solidarności”, choć z upływem czasu coraz mniej przywiązany do etykietek, sloganów i programów, bardziej natomiast do dobra wspólnego i konkret-nej pracy na jego rzecz. Często za dokładnie te same działania czy opinie jest przez tępawych lewicowców nazywany faszystą, a przez tępawych prawicowców – lewakiem, i dobrze mu z tym. Piwosz. Obecnie miesz-ka w Bydgoszczy. Współzałożyciel i redaktor naczelny „Obywatela”.

Lech L. Przychodzki (ur. 1956) – w 1974 r. współzałożyciel ostatniej i najbardziej kontrkulturowej grupy literac-kiej „Nowej Fali” – „Ogrodu/Ogrodu-2”. W latach 80. jako twórca i krytyk związany z Centrum Sztuki Galeria EL w Elblągu. Lata 1986-90 i 1999-2004 to praca z międzynarodową ekipą „Double Travel”, w tym też czasie zwią-zany był z trójmiejskim Ruchem Społeczeństwa Alternatywnego i ruchem Mail Art. Od 1990 r. publicysta, nie tylko ekologiczny. Bohater telewizyjnego dokumentu „Jak cierń” (reż. A. Sikorski, 1991). Dopiero w latach 90. wspólnie z kolegami z b. „Ogrodu/Ogrodu-2” wydał trzy tomiki: „ponieważ noc”, „ciemnia” i „czekając na pod-łodze na wszystkie pory życia”. Uczestniczył też w projekcie „Moje miasto” (Gdańsk 2002). Samodzielnie nato-miast: „Liście ze świata żywych, listy z Krainy Jaszczurek” (Lublin 2000), „Tao niewidzialnych” (Bensheim 2005) i „święto wojny” (Elbląg 2006). Prócz kierowania od roku 2000 Mail-Artową „Ulicą Wszystkich Świętych” (www.innyswiat.most.org.pl/ulica/) współtworzył w latach 2001-2004 niemiecki portal www.RegioPolis.net. Od antyszczytu „W-wa 29” zaprzyjaźniony z działaczami Stowarzyszenia „Biedaszyby”. Jako filozof sztuki, re-portażysta i tłumacz publikuje na łamach pism i portali polskich, niemieckich i litewskich. Regularnie pisuje do elbląskiego kwartalnika „TygiEL” i mieleckiego „Innego Świata”. Chociaż mieszka od niedawna w Świdniku, czę-ściej spotkać go można we Wrocławiu czy Wałbrzychu niż w Lublinie. Stały współpracownik „Obywatela”.

Michał Sobczyk (ur. 1981) – absolwent ochrony środowiska, od dość dawna zaangażowany w działalność społeczną i ekologiczną. Przedstawiciel organizacji społecznych w Komisji ds. organizmów modyfikowanych genetycznie przy Ministrze Środowiska. W wolnych chwilach lubi zrobić coś pożytecznego, np. redaguje ser-wis ekologiczny Koniczynka.org. Patriota ekonomiczny – choć czasem bywa to sporym wyzwaniem, podczas wszelkiego rodzaju zakupów stara się wyszukiwać produkty wytworzone w Polsce, najlepiej w Łodzi. Zastępca redaktora naczelnego „Obywatela” oraz redaktor serwisu aktualności na stronie internetowej pisma.

Barbara Surmacz-Dobrowolska (ur. 1977) – kulturoznawca, filmoznawca, plastyk. W 2002 r. obroniła pracę magisterską zatytułowaną „O kondycji ciała ponowoczesnego”; w latach 1995-2000 współpracowała ze Stu-denckim Radiem „Żak” Politechniki Łódzkiej. Aktualnie związana z Centrum Edukacji i Wychowania Młodzieży „Kana” w Sosnowcu, gdzie prowadzi cykliczne spotkania w ramach „Ambitnego Kina Studyjnego” oraz z Insty-tutem Terapii Integralnej „InterSfery”. Jej recenzje filmowe ukazywały się w „Opcjach” i „Obywatelu”. Uwielbia

95

95

CENNIK REKLAM NA OKŁADCE: (W PEŁNYM KOLORZE)II strona okładki – 1600,- złIII strona okładki – 1600,- złIV strona okładki – 2000,- zł

CENNIK REKLAM WEWNĄTRZ NUMERU1 strona (wewnętrzna): 850,- zł1⁄2 strony: 450,- zł; 1⁄4 strony: 250,- zł10% zniżki przy zamówieniu 3 lub więcej reklam w kolejnych numerach, przy większych zamówieniach możliwość negocjacji cen.

Uwaga: 1. Dla zaprzyjaźnionych inicjatyw obywatelskich stosu-

jemy inny, uznaniowy, cennik reklam.2. W sprawie płatności za reklamy oraz szczegółów

technicznych prosimy o kontakt telefoniczny lub pocztą elektroniczną z Działem Reklam (Konrad Ma-lec, [email protected], tel/fax: /42/ 630 17 49).

3. Zastrzegamy sobie prawo odrzucenia reklam oraz zamieszczania ich za darmo.

4. Możliwa jest nieodpłatna reklama w „Obywatelu” pod warunkiem zamieszczenia naszej reklamy w in-nym czasopiśmie. Decyzja o wymianie reklam zależy od jakości, nakładu, dystrybucji i zawartości pisma, które proponuje wymianę. Chętnych prosimy o kon-takt w sprawie ustalenia warunków ew. wymiany.

5. Za treść reklam i poczynania reklamodawców nie ponosimy odpowiedzialności, choć staramy się sprawdzać ich rzetelność przed drukiem.

ZAMAWIANIE PUBLIKACJIUWAGA! Wypełniając kupon zamówienia miej na uwa-dze, że poczta i/lub bank przekazują nam treść Twojego treść zamówienia drogą elektroniczną. Kupony wypeł-niane przez Ciebie nie są nam przekazywane. Ich treść przepisywana jest w miejscu wpłaty (przez pracownika poczty lub banku), niestety, bardzo niestarannie, na ogół bez informacji co zostało zamówione, z pomyłka-mi w adresie i bez polskich liter.

W celu szybkiego i sprawnego zrealizowania Twoje-go zamówienia prosimy abyś wysłał do nas, w ślad za wpłatą na poczcie lub w banku, pełną informację (liczbę i rodzaj produktu, swój dokładny adres, tele-fon, e-mail) dotyczącą zamówienia: pocztą elektro-

niczną ([email protected]), na kartce pocztowej (na adres redakcji) lub faksem (/042/ 630-17-49).

Prosimy o kontakt wszystkie osoby, które nie otrzy-mały zamówionych produktów w ciągu 20 dni od momentu dokonania wpłaty na nasze konto.

PRENUMERATA „Obywatel” ukazuje się co dwa miesiące – sześć razy w roku. Przyjmujemy prenumeratę roczną (6 numerów pi-sma), której koszt wynosi 42 zł.

Aby zamówić prenumeratę wystarczy wpłacić na nasze konto 42 zł, podając na blankiecie wpłaty, od którego numeru zaczyna się prenumerata, oraz – koniecznie! – swój dokładny i czytelny adres pocztowy, a w miarę możliwości także telefon i e-mail, by ułatwić kontakt w razie potrzeby.

Prenumerata roczna nie musi pokrywać się z rokiem kalendarzowym – oznacza ona jedynie chęć otrzymania kolejnych sześciu numerów Obywatela, np. od numeru 2 (34)/2007 do numeru 1 (39)/2008.

Uwaga! Zamawiający prenumeratę może otrzymać gratisowo jeden z dostępnych w sprzedaży numerów archiwalnych „Obywatela”. Prosimy o dopisanie na blankiecie wpłaty, który numer jest zamawiany gratiso-wo, np. „GRATIS mO 21”

KSIĘGARNIE I SKLEPY PROWADZĄCE STAŁĄ SPRZEDAŻ „OBYWATELA”:

Bydgoszcz• Księgarnia, ul. Dworcowa 51B/4

Biała Podlaska• Księgarnia „Słoń”, Pl. Wolności 12

Gdańsk• Księgarnia „Literka” Uniwersytet Gdański, Wydział

Filozoficzno-Historyczny, ul. Wita Stwosza 55

Kraków• Księgarnia Akademicka, ul. Św. Anny 6• Główna Ksiegarnia Naukowa, ul. Podwale 6• Księgarnia „Korporacja Ha! Art”, Bunkier Sztuki,

pl. Szczepański 3a

Krosno• Księgarnia Antykwariat, ul. Portiusa 4

Łódź• Biuro redakcji „Obywatela”, ul Więckowskiego 33/127• Sklep Zdrowa Chatka, ul. Wólczańska 25 • Cosiedrewnosie, Piotrkowska 111

Poznań• Bookarest, Stary Browar, Dziedziniec Sztuki,ul. Pół-

wiejska 42• Poznańska Księgarnia Naukowa „Kapitałka”,

ul. Mielżyńskiego 27/29• Kapitałka, ul. Niepodległości 4 (przy Collegium Novum)• Kapitałka, Pl. Nankiera 17, budynek Ossolineum• Księgarnia „Uniwersytecka”, ul. Zwierzyniecka • Księgarnia „Uniwersytecka”, Filia w Collegium Histori-

cum, ul. Św. Marcin 78 • Acid Shop, ul. Ogrodowa 20

Szczecin• Książnica Pomorska, ul. Podgórska 15/16

Warszawa• Księgarnia Uniwersytecka „Liber”, ul. Krakowskie

Przedmieście 24• Główna Księgarnia Naukowa im. B. Prusa, ul. Krakow-

skie Przedmieście 7• XLM Księgarnia Ludzi Myślących, ul. Tamka 45• Księgarnia Antykwariat „Kapitałka”, ul. Marszał-

kowska 6• Sklep „Vega”, al. Jana Pawła II 36c (na tyłach kina

„Femina”)• Księgarnia „Spis treści” (Zamek Ujazdowski), Al. Ujaz-

dowskie• Żółty Cesarz (sklep wydawnictwa Wegetariański

Świat), ul. Bruna 34• Księgarnia i Klub Czuły Barbarzyńca, ul. Dobra 31 • Resursa, Krakowskie Przedmieście 62

Wrocław• Księgarnia „Chrobry”, ul. Jagiellończyka 22• Księgarnia SFERA, ul. Szczytnicka 50/52.

SZUKAJ NAS TAKŻE

W SALONACH PRASOWYCH

EMPIK, INMEDIO, RELAY I RUCH

INFORMACJE:

zgłębiać kultury poprzez tradycje kulinarne tak samo jak gotować, choć jeszcze bardziej jeść. J ej zainteresowa-nia nieustannie krążą wokół ciała i płci w kulturze, tożsamości ponowoczesnej oraz kultury i estetyki średnio-wiecza. Dzięki pasji fotografowania stara się nie zaprzepaścić zdolności plastycznych.

Henry David Thoreau (1817-1862) – filozof, eseista, poeta i przyrodnik, należy do najczęściej cytowanych autorów amerykańskich. Jeden z pierwszych i najważniejszych krytyków współczesnych społeczeństw, opar-tych na pogoni za zyskiem. Przez ruch ekologiczny uznawany za jednego z jego prekursorów. Słynny piewca regionalizmu i patriotyzmu lokalnego – przez całe życie związany z niewielkim miasteczkiem Concord w sta-nie Massachusetts, gdzie urodził się i zmarł. Głosił pochwałę indywidualizmu, ale jednocześnie dowodził, że jednostki posiadają zobowiązania wobec wspólnoty. Nawoływał do głębokich reform społecznych, opartych m.in. na zmniejszaniu represyjności (np. edukacji). Pracował m.in. jako nauczyciel (zrezygnował, nie godząc się na kary cielesne wobec uczniów), wraz z bratem prowadził własną szkołę, pomagał rodzinie w prowadze-niu biznesu (fabryki ołówków), był też „pomocnikiem do wszystkiego” w domu swojego mentora i przyja-ciela – poety i myśliciela Ralpha Waldo Emersona. Jego najbardziej znanym dziełem jest „Walden, czyli życie w lesie” (1852) – zbiór esejów, stanowiący pamiętnik dwuletniego, samotnego pobytu we własnoręcznie przez siebie zbudowanej chacie nad stawem Walden w pobliżu Concord, radykalnie krytykujący konsumpcjonizm i odseparowanie się „nowoczesnego człowieka” od natury. Do historii przeszedł także jego esej „Obywatelskie nieposłuszeństwo” (1848). Zaprezentowana w nim idea biernego oporu przeciwko sprzecznym z sumieniem człowieka działaniom własnego państwa przywoływana była jako ważna inspiracja przez takie postaci, jak Gandhi czy Martin Luther King. Sam pisarz zasłynął odmową płacenia podatków rządowi Stanów Zjedno-

czonych, gdy rozpoczęto wojnę z Meksykiem, za co trafił na krótko do więzienia. Aktywnie brał udział także w działaniach na rzecz zniesienia niewolnictwa.

Bartosz Wieczorek (ur. 1972) – absolwent filozofii i politologii Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskie-go. Doktorant w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego, publikował w „Przeglądzie Filozoficznym”, „Studia Philosophiae Christianae”, „Znaku”, „Przewodniku Katolickim”, „W drodze”, „Frondzie”, „Przeglądzie Powszechnym”, „Studia Bobolanum”. Prowadzi klub miłośników filmu rosyjskiego „Spotkanie” w Rosyjskim Ośrodku Nauki i Kultury w Warszawie. Mieszka z żoną i dwójką malutkich dzieci w Warszawie.

Pan Yue (ur. 1960) – chiński naukowiec i urzędnik państwowy, zastępca dyrektora Państwowej Administra-cji Ochrony Środowiska. Wcześniej zajmował się dziennikarstwem oraz piastował inne wysokie stanowiska w administracji ChRL, m.in. związane z gospodarką zasobami. Głosiciel poglądu o ekonomicznych przyczynach wszelkich problemów ekologicznych, wśród chińskich decydentów jest jednym z najbardziej znanych i konse-kwentnych rzeczników „zazieleniania” systemu społeczno-gospodarczego. Do jego sukcesów należy narzu-cenie wielu gałęziom przemysłu działań ograniczających ich wpływ na środowisko. W 2007 r. został uznany „człowiekiem roku” przez opiniotwórczy brytyjski tygodnik „New Statesman”.

Jacek Zychowicz (ur. 1963) – dr nauk filozoficznych, polonista, tłumacz, muzykolog-amator, wykładowca akademicki, publicysta. Publikował m.in. w „Dziś”, „Trybunie”, „Nowym Tygodniku Popularnym”, „Myśli So-cjaldemokratycznej”, „Wiadomościach Kulturalnych”, „Polityce”, „Przeglądzie Tygodniowym”, „Twórczości”, „Sztuce”, „Życiu” i „Europie”. Autor książki „Mieszanka wybuchowa. Felietony i powiastki ze świata jednowy-miarowego”. Stały współpracownik „Obywatela”.

96

97

Zobywatelskiego frontu

Wrzesień-grudzień

Cały czas trwała nasza ogólnopolska kampania na rzecz rozwoju rad pracowni-ków, zwłaszcza poprzez lobbing w kwestii zmiany przepisów ograniczających dostęp zatrudnionych do informacji na temat ich przedsiębiorstw. W ramach naszych dzia-łań m.in. pomogliśmy radzie pracowników rzeszowskich zakładów Alima-Gerber S.A. przygotować pozew do sądu gospodarczego przeciwko zarządowi firmy. Wniosek doty-czy nakazania dyrekcji udostępnienia infor-macji i ma charakter precedensowy, o poten-cjalnie ogromnym znaczenie dla pozostałych dwóch tysięcy rad w naszym kraju. Wszelkie informacje o kampanii znaleźć można na stronie: www.radypracownikow.info

21 październikaW ramach organizowanej przez Insty-

tut Książki, trzeciej już edycji ogólnopol-skiego Festiwalu Pora Prozy, w lubelskim GramOffOnie odbyło się spotkanie pt. Futuryzm Miast Przemysłowych. Jednym z gości był Lech L. Przychodzki, filozof sztuki, artysta (m.in. poeta i autor filmów dokumentalnych), społecznik i niezależny publicysta, stały współpracownik „Oby-watela”.

25 październikaSzymon Surmacz i Michał Sobczyk

wzięli udział w nadawanej na falach Ra-dia Łódź audycji „Bez Cenzury”, której go-ściem był także senator Platformy Obywa-telskiej, Krzysztof Kwiatkowski. Wspólnie ze słuchaczami zastanawialiśmy się, kim tak naprawdę jest „obywatel” i czym róż-ni się od konsumenta i wyborcy. Senator Kwiatkowski zgodził się z częścią naszych postulatów, m.in. dotyczących ułatwień dla obywatelskich inicjatyw ustawo-dawczych i zapowiedział ich forsowanie w Izbie Wyższej – trzymamy za słowo!

25-28 październikaOdbyły się Targi Książki w Krako-

wie, na których swoje stoisko prezentował także „Obywatel”. Nasze pismo i publika-cje książkowe cieszyły się sporym zainte-resowaniem i życzliwością.

29 października

W stołecznej Jadłodajni Filozoficznej odbyła się Japońska Noc, przybliżająca kulturę Kraju Kwitnącej Wiśni i życie jego mieszkańców. Można było dowiedzieć się wiele na temat sztuki i tradycji Nipponu. Impreza zakończyła prawie dwuletni cykl Etnicznych Nocy, organizowanych przez Ośrodek Kultury Ochoty i Jadłodajnię, pod patronatem medialnym m.in. „Oby-watela”.

31 października

W Warszawie odbyła się uroczystość wręczenia nagród w ramach naszej ogól-nopolskiej kampanii społecznej „Zrobio-ne, docenione, wiele warte”. W kameralnej i miłej atmosferze nagrody odebrali Halina Sobańska i Szymon Majewski. Pani Halina otrzymała nagrodę za niezwykłe zaanga-żowanie w działania na rzecz wyrównywa-nia pozycji społecznej kobiet oraz dowar-tościowania ich pracy domowej na Śląsku. Szymon Majewski otrzymał nagrodę za promowanie partnerskiego modelu ro-dziny, wskazywanie na wagę więzi między rodzicami i dziećmi, potrzebę wspólnego spędzania czasu oraz publiczne docenia-

nie swojej żony Magdy. Więcej o kampanii na stronie www.kasakobiet.oai.pl

1 listopadaLicznik odwiedzin na naszej witrynie

internetowej przekroczył liczbę miliona tys. odwiedzin strony głównej – są to pojedyncze, unikatowe wejścia, nie licząc odwiedzin podstron (tych jest znacznie więcej).

14-15 listopada W ramach projektu IW EQUAL „Ela-

styczny Pracownik – Partnerska Rodzina” w Białymstoku odbyła się konferencja naukowa „Równowaga Praca-Życie-Ro-dzina”, poświęcona metodom godzenia życia rodzinnego i zawodowego. Wzięło w niej udział ponad przedstawicie-li nauki oraz praktyków z firm. Wkrótce dostępna będzie publikacja pokonferen-cyjna, w której znajdzie się m.in. tekst naszej współpracownicy Karoliny Goś-Wójcickiej pt. „Doświadczenia Kampanii »Zrobione, Docenione, Wiele warte...« w zakresie informowania społeczeństwa o problematyce pracy domowej”. O kon-ferencji więcej dowiedzieć się można na stronie www.eppr.pl

14-17 listopadaW Łodzi odbył się XVII Festiwal Me-

diów „Człowiek w zagrożeniu”, po raz kolejny pod patronatem naszego dwu-miesięcznika. W ramach imprezy odbył się także Obywatelski wieczór filmowo-dyskusyjny o tematyce ekologicznej. Naj-pierw pokazaliśmy dwie pozycje z Fil-moteki obywatela: „Wpuszczeni w korek” (dokument o tym, jak wielkie koncerny motoryzacyjne i paliwowe zmusiły Ame-rykanów do zmiany stylu życia, co za-owocowało tym, iż każdy z nich spędza znaczną część życia w samochodzie) oraz „Życie wymyka się spod kontroli” (doku-ment o niebezpieczeństwach związanych z genetycznie modyfikowanymi organi-zmami, które trafiają na nasze stoły, oraz o tym, dlaczego ta wiedza tak trudno przebija się do konsumentów). Następnie odbyła się prezentacja filmów Waldka

HALI

NA

SOBA

ŃSK

A I S

ZYM

ON

MAJ

EWSK

I – L

AURE

ACI D

IAM

ENTO

WEJ

SZC

ZOTK

I. FO

T. RA

FAŁ

RSKI

96

97

Czechowskiego („Stabieńszczyzna – Eco Art Village” oraz „Węgajty – Aliliujka w Dziadówku”) i dyskusja z udziałem reżysera i Macieja Muskata, szefa pol-skiego oddziału Greenpeace pod hasłem „Media i Przyroda – wrogowie czy sprzy-mierzeńcy?”.

17 listopadaW Warszawie odbyła się debata pa-

nelowa na temat twórczości Józefa Mac-kiewicza, zorganizowana przez Instytut Książki. Jednym z dyskutantów był współ-założyciel i stały współpracownik „Oby-watela”, Olaf Swolkień.

18 listopadaMiała miejsce kolejna audycja „Czy

masz świadomość?” w Studenckim Ra-diu Żak. Szymon Surmacz i Konrad Malec z „Obywatela” tym razem gościli przedsta-wicieli „Białych Gawronów” i Studenckie-go Koła Naukowego Ochrony Przyrody Uniwersytety Łódzkiego. Zachęcano do aktywnego włączania się w życie spo-łeczne i pokazywano zalety współpracy z organizacjami pozarządowym. Audycji można słuchać w każdą trzecią niedzielę miesiąca od godz. do w okolicach Łodzi na falach , FM, a w całej Polsce w Internecie (www.radiointernetowe.org).

1 grudniaW Krakowie powołano Koalicję „Polska

Wolna od GMO” – szeroki, otwarty sojusz społeczny na rzecz zakazu stosowania or-ganizmów modyfikowanych genetycznie w rolnictwie. Deklarowanym celem inicjaty-wy jest ochrona Polski przed GMO poprzez

m.in. lobbing wśród władz i polityków, orga-nizowanie działań edukacyjnych i akcji bez-pośrednich (wolnych od przemocy), a także udział w międzynarodowym ruchu oporu wobec modyfikacji genetycznych. Środo-wisko „Obywatela” było jednym z sygnata-riuszy porozumienia, a nasz przedstawiciel, Michał Sobczyk, wszedł w skład Komisji Sterującej Koalicji. Więcej informacji o ini-cjatywie i o tym, jak można ją wspomóc: www.polska-wolna-od-gmo.org

3 grudniaW Sali Sesyjnej Urzędu Miejskiego

w Sosnowcu odbyła się konferencja „Pra-ca jest rodzaju żeńskiego – sposoby akty-wizacji zawodowej kobiet”, zorganizowa-na przez Stowarzyszenie Aktywne Kobie-ty. Wśród zaproszonych prelegentów była Magdalena Doliwa-Górska z referatem pt. „Etat w domu?! Dlaczego nie?”, w którym przedstawiła problematykę pracy domo-wej kobiet, udowadniając, że kobiety pra-cujące na rzecz rodziny i domu również są aktywne zawodowe, z tą jedynie różnicą, że praca ta nie znajduje się na liście zawo-dów na tradycyjnie rozumianym rynku pracy. Nie można jednak zaprzeczyć au-tentyzmowi tej pracy czy kwestionować jej realnej wartości.

4 grudniaW Łodzi miała miejsce gala organiza-

cji pozarządowych. Nasi przedstawiciele, Szymon Surmacz i Dagmara Janiszewska, pokazali wyprodukowany przez nas film pt. „Ludzie Juranda”, pokazujący historię oddolnych patroli obywatelskich, które zmieniły życie pewnej miejscowości. Pły-

ta z wspomnianym filmem była dołączana do „Obywatela” nr .

6 grudniaW Ministerstwie Środowiska odbyło się

kolejne spotkanie komisji ds. organizmów modyfikowanych genetycznie, w którym wziął udział Michał Sobczyk, redaktor „Obywatela”. Dyskutowano m.in. o tym, jak powinny wyglądać szkolenia dla samorzą-dów poświęcone tej tematyce. Następnie Michał wziął udział w konferencji prasowej nowego szefa resortu, prof. Macieja Nowic-kiego, który opowiedział się m.in. przeciw-ko uprawom GMO oraz za rozszerzeniem parku narodowego na obszar całej polskiej części Puszczy Białowieskiej.

8-9 grudniaW Łowiczu zorganizowaliśmy spo-

tkanie szkoleniowo-informacyjne „ABC Obywatela”. Jego celem było wsparcie osób z terenu całej Polski, które chcą animować przedsięwzięcia obywatelskie w swojej okolicy oraz wspierać projekty realizowane przez Instytut Spraw Obywa-telskich i „Obywatela”.

15 grudniaNastąpiło oficjalne otwarcie nowej

kolei linowej na Kasprowy Wierch, dwu-krotnie zwiększającej ruch turystyczny w samym sercu Tatrzańskiego Parku Narodowego. Wzbudziło to opór ko-alicji organizacji społecznych, które od wielu lat aktywnie walczą z niszczeniem najsłynniejszych polskich gór. Na stro-nie Pracowni na rzecz Wszystkich Istot (www.pracownia.org.pl) znaleźć można wiele materiałów dotyczących wspo-mnianej kampanii oraz internetowy pro-test w obronie tego wyjątkowego skarbu polskiej przyrody i tradycji narodowej. Jednym z sygnatariuszy apelu ws. funk-cjonowania nowej kolei, skierowanego do ministra środowiska, jest redakcja „Obywatela”.

Październik-grudzieńCały czas rozwijaliśmy naszą stronę

(www.obywatel.org.pl). M.in. udostępnili-śmy w całości, za darmo, numer nasze-go pisma, którego nakład został wyprzeda-ny. Z kolei na stronie Festiwalu Obywatela (www.festiwal.obywatel.org.pl) zamieści-liśmy nagranie z debatą Ryszarda Bugaja i Marka Jurka na temat „Chrześcijaństwo, lewica, dialog”, która miała miejsce na te-gorocznej edycji naszej imprezy.

PROTEST POD KASPROWYM WIERCHEM. FOT PRACOWNIA NA RZECZ WSZYSTKICH ISTOT

Zapraszamy

www.obywatel.org.pl/sklep

KO 39 Michael Albert, Ekonomia uczestnicząca. Życie po kapitalizmie Oficyna „Trojka”, Poznań 2007, 324 strony, cena 29 zł

Odważna próba rzucenia rękawicy neoliberałom, którzy twierdzą, że „nie ma alternatywy” dla systemu ekonomicznego opartego na maksymalizacji zysku i brutalnej konkurencji. Michael Albert, odwołując się do klasyków anarchizmu (Kropotkin) wykazuje, że ludzie nie muszą być zdani na kaprysy rynku i łaskę wielkich korporacji. Mogą natomiast odzyskać kontrolę nad własnym życiem. Niezbędna do tego jest całkowita zmiana myślenia o życiu zbiorowym: poddanie gospodarki demokratycznej kontroli i zorgani-zowanie społeczeństwa zgodnie z zasadą samorządności i współpracy. Nie ze wszystkim można się zgodzić, ale warto przeczytać – książka odważna, ciekawa i inspirująca.

KO 40 Andrew Simms, Tescopol. Możesz kupować gdzie chcesz, byle w TescoWydawnictwo CKA, Gliwice 2007, 314 stron, cena 30 zł

Autor nie próbuje nawet kryć negatywnego stosunku do wielkich sieci handlowych. Jego książka jest subiektywna, ale ma twar-de oparcie w przytaczanych faktach. Opowiada o tym, jak wraz ze zmianą miejsca zakupów zmienia się nasze życie i kondycja całych społeczności. Jest też całościową krytyką współczesnego modelu gospodarczego, będącego źródłem wielu poważnych problemów społecznych i ekologicznych. Pokazuje, że wszelkie zjawiska społeczno-ekonomiczne, których skala jest nienaturalnie wielka, ostatecznie obracają się przeciwko społeczeństwu oraz zabijają różnorodność i wolny wybór. Przede wszystkim jednak udowadnia, że cały problem z hipermarketami (i nie tylko nimi) polega wyłącznie na tym, że zbyt łatwo daliśmy sobie wmówić, iż nie istnieją alternatywy wobec nich.

KO 41 Noam Chomsky, Polityka, anarchizm, lingwistyka Oficyna „Trojka”, Poznań 2007, 251 stron, cena 28zł

Wybór kilkunastu krótkich tekstów (wywiady, artykuły, wystąpienia konferencyjne) autorstwa słynnego amerykańskiego języ-koznawcy i radykalnego krytyka społecznego. Chomsky w niebanalny sposób odnosi się do aktualnych problemów, jak postępy globalizacji czy polityka zagraniczna USA, prowadzona pod hasłem tzw. wojny z terrorem. Prezentuje także własną, spójną wizję człowieka i społeczeństwa, opartą na krytyce neoliberalizmu oraz na ideale wolności i współpracy. Mocna i konkretna rzecz.

Nowości w sklepie Obywatela!

Magazyn „Obywatel” ogłasza nabór na Animatorki/Animatorów Klubów Obywatela w ramach inicjatywy „Sami Sobie – projekt na rzecz tworzenia warunków dla samoorganizacji społecznej”

Celem przedsięwzięcia jest aktywizacja obywateli do podejmowania działań na rzecz własnych społeczności lokalnych

Ü stwórz klub obywatela Ü organizuj warsztaty, spotkania, dyskusje, pokazy filmówÜ podejmuj nowe inicjatywy w swoim lokalnym środowiskuÜ przyczyń się do promowania idei „Obywatela”

Gwarantujemy wymierne korzyści: fascynujące doświadczenia, spotkania z ciekawymi ludźmi, zdobycie nowej wiedzy oraz....dwuletnią, bezpłatną prenumeratę „Obywatela”

Książki można również zamawiać telefonicznie oraz przez pocztę :„Obywatel”ul. Więckowskiego 33/127, 90-734 Łódźtel./fax. /042/630-17-49; e-mail: [email protected]

Zostań Animatorem Klubu Obywatela!

Zgłoszenia (CV i list motywacyjny) prosimy wysyłać do 1 marca 2008 r. e-mailem na adres: [email protected]

Projekt jest realizowany przy wsparciu udzielonym przez Islandię, Liechtenstein i Norwegię ze środków Mechanizmu Finansowego Europejskiego ObszaruGospodarczego oraz Norweskiego Mechanizmu Finansowego oraz budżetu Rzeczypospolitej Polskiej w ramach Funduszu dla Organizacji Pozarządowych.

Więcej informacji na www.obywatel.org.pl/samisobie

Jeśli uważasz, że nasz Magazyn wykonuje dobrą robotę, zachęcamy Cię do

przekazania 1% swojego podatku dochodowego na wsparcie jego wyda-

wania. Przekazane przez Ciebie pieniądze w całości przeznaczymy na po-

krycie kosztów druku naszego dwumiesięcznika.

„Obywatel” to jeden krok w kierunku lepszej Polski. Może on wydawać się niewielki, ale nawet najdłuższa droga zaczyna się od jednego kroku. Najpierw zrób go sam, a potem namów innych. Nie lekceważ drobnych działań.

Jak przekazać 1%? Szukaj na www.obywatelskiprocent.pl

Wpłać 1% swojego podatku na Magazyn „Obywatel”. Namów członków rodziny, znajomych, przyjaciół, sąsiadów do przekazania 1% „Obywatelowi”!

Gdybyś miał jakieś kłopoty z wypełnieniem formularza, skontaktuj się z nami. Porady udzieli Ci nasza specjalistka ds. podatkowych:Anna Stolorz, [email protected], tel. kom. 691-668-265

Redakcja „Obywatela”

OBYWATELKO, OBYWATELU!