Miłość z odzysku

22
Maciej Müller Tomasz Ponikïo MiïoĂÊ Nowy zwiÈzek – z odzysku jak ĝyÊ w KoĂciele?

description

Miłość z odzysku. Nowy związek - jak żyć w Kościele?

Transcript of Miłość z odzysku

Maciej MüllerTomasz Ponik o

Mi oNowy zwi zek –

z odzyskujak y w Ko ciele?

okladka.indd 1 2010-01-21 14:43

Miłość z odzyskuMaciej Müller | Tomasz Ponikło

Wydawnictwo Znak | Kraków 2010

Nowy związek – jak żyć w Kościele?

ISZCZĘŚCIE W ŚWIECIE REGUŁ

SAKRAMENT MAŁŻEŃSTWA: ŹRÓDŁA BIBLIJNE I NAUCZANIE KOŚCIOŁA

„TĘSKNOTA I GŁÓD”: O PIERWSZYM DUSZPASTERSTWIE PAR NIESAKRAMENTALNYCH W POLSCE

IIPĘTLA

KOŚCIELNE SPORY O „NIESAKRAMENTALNYCH”: ODSŁONA PIERWSZA

ZDANIEM DUSZPASTERZY: DLACZEGO „NIESAKRAMENTALNI” NIE MOGĄ PRZYSTĘPOWAĆ DO SAKRAMENTÓW?

IIISĄD OSTATECZNY

CZY MY W OGÓLE WZIĘLIŚMY ŚLUB? – CZYLI DO CZEGO SŁUŻY SĄD BISKUPI

ZDANIEM DUSZPASTERZY: JAK SIĘ PRZYGOTOWAĆ DO MAŁŻEŃSTWA, BY SIĘ NIE ROZSTAĆ?

SPIS TREŚCI

9

22

39

47

67

75

89

99

110

IVMIŁOŚĆ Z ODZYSKU

KOŚCIELNE SPORY O „NIESAKRAMENTALNYCH”: ODSŁONA DRUGA

ZDANIEM DUSZPASTERZY: CZY „NIESAKRAMENTALNI” MIESZCZĄ SIĘ W KOŚCIELE?

V GDY ZABIORĄ CHLEB

MAŁŻEŃSTWO I ROZWÓD W PRAWOSŁAWIU

ZDANIEM DUSZPASTERZY: CZYM JEST „BIAŁE MAŁŻEŃSTWO”?

VIWYRAZ ŁASKI

KOŚCIELNE SPORY O „NIESAKRAMENTALNYCH”: ODSŁONA TRZECIA

CHRYSTUS PRZYCHODZI DO TYCH, CO ŹLE SIĘ MAJĄ – MEDYTACJA OJCA JAROSŁAWA NALIWAJKI SJ

119

130

145

155

164

170

183

194

206

I

9

SZCZĘŚCIE W ŚWIECIE REGUŁ

WERONIKA: Kiedy porzuciłam męża po dwudziestu latach związku, byłam rozczarowana brakiem społecznego potępienia. Koleżanki mi gratulowały. Niejedna wyznała: „Miałam podobną historię, ale się nie odważyłam”. Traktowały moją decyzję w kategoriach odwagi. Nie czułam się jak bohaterka. Myślę, że małżeństwa powinny trwać*.

JÓZEF: Wiemy, że zrobiliśmy źle, i nie zamierzamy manifestować pod kurią. Reguły gry są jasne. Ale o ile w Kościele system teologiczny jest rzeczywiście spójny, to w praktyce duszpasterskiej wobec małżeństw niesakramentalnych widzę wiele logicznych niespójności. Choćby to, że chociaż chcę Weronice być do końca życia wierny, nie ma możliwości, bym otrzymał przebaczenie.

Pierwszy raz zobaczyłem ją na studiach. Poznaliśmy się przelotnie. Zresztą wtedy jeszcze lepiej niż Weronikę znałem jej męża – miły

facet, sporo starszy ode mnie. Los tak się potoczył, że i Weronika, i ja niemal w tym samym czasie otrzymaliśmy pracę w emdeku – dziel-nicowym młodzieżowym domu kultury. A to takie miejsce, że poza

* Imiona i niektóre szczegóły dotyczące bohaterów książki zostały zmienione.

10

robieniem ciekawych rzeczy z młodymi ludźmi ma się sporo czasu na rozmowy z innymi pracownikami.

Na początku to miała być przyjaźń. Mieszkałem wtedy z dziewczy-ną, która wydobyła mnie z dołka, kiedy moja pierwsza żona odeszła do innego faceta po sześciu latach małżeństwa. Zdałem sobie sprawę, że między Weroniką a mną narasta fascynacja estetyczna i intelektualna, coraz bardziej energetyczna, coraz bardziej intensywna – i coraz bar-dziej dwustronna. Ten dziwny układ pchnął mnie do decyzji o ślubie z moją pocieszycielką. To było wyrachowane: wiedząc, że najważniejsza dla mnie kobieta jest mężatką, chciałem dołożyć do oddzielających nas barier jeszcze jedno „nie”. Ale oczywiście to wcale nie zadziałało.

Wreszcie, cztery lata temu, wzięliśmy z Weroniką ślub. Została moją trzecią żoną.

Nasza relacja rozwijała się na gruncie zupełnej niefrasobliwości. Nie mieliśmy poczucia, że zaczynamy się ocierać o niebezpieczną granicę. Z przejmującą przykrością stwierdziłam, że hamulec moralny słabo u mnie działa. I ta konstatacja też nie pomogła. Z Józefem zaczął wią-zać mnie taki poziom fascynacji, taka intensywność uczucia, że mąż gdzieś w tym wszystkim niknął.

Mąż był zresztą bardzo tolerancyjnym człowiekiem, bez grama ma-łostkowości. Do pewnego momentu opowiadałam mu niemal wszystko o swoim koledze z pracy. A było o czym, bo sporo wiedziałam. Z Józe-fem chodziliśmy po pracy na kawę i wtedy, gdy siedzieliśmy przy sto-liku, moje słowa sprowadzały się głównie do przekonywania Józefa, że żyję w udanym małżeństwie i jestem szczęśliwa.

Kiedy kończyliśmy z Weroniką pracę o podobnej porze, namawiałem ją na pójście na kawę i rozmawiałem z nią z uporem maniaka o jej małżeń-stwie. Przekonywałem, że przecież to nie może być udany związek, skoro znalazła się w nim aż taka luka, że wszedł w nią inny mężczyzna. Ja.

Były takie momenty, że któreś z nas trzeźwiało i zawieszało tę grę, zaczynało się wycofywać, widząc absurdalność sytuacji. Tylko że wtedy druga strona zaczynała zabiegać ze zdwojoną siłą... Nigdy nie docho-dziliśmy równocześnie do wniosku, że trzeba z tym skończyć.

Miałam swojego spowiednika, franciszkanina. Zawierzałam mu wiele duchowych problemów. Ale nigdy nie poczułam potrzeby, żeby opo-wiedzieć mu o Józefi e.

Kiedy rozstałam się z mężem, zadzwoniłam i powiedziałam spo-wiednikowi o tej decyzji. Zaczął mnie pocieszać, przekonywał: „Masz prawo. Bo trzeba przecież czasem od siebie odpocząć”. No i tak myślę:

„Zaraz, coś tu się nie zgadza. Chyba w mojej historii brakuje jednego elementu”. „Jest inny mężczyzna” – mówię. Wtedy on zamilkł. Po do-brej chwili westchnął: „To zupełnie inna rozmowa, siostrzyczko”.

Zapraszał mnie wielokrotnie na spotkanie. Nigdy nie poszłam. Bo wiedziałam, co mi powie i że wcale nie chcę tego usłyszeć. Nie szuka-łam pomocy dla swojego małżeństwa.

Rozwód brałam po dwudziestu latach spokojnego, dobrego związku. W dwa lata po tym, jak poprosiłam męża, żeby się wyprowadził.

Zapaliła mi się wtedy w głowie czerwona lampka i zaczęło męczyć pytanie, że skoro małżeństwa tak dobrane jak moje – a byliśmy napraw-dę zgodną i dobrą parą – więc skoro takie małżeństwa w gruncie rzeczy się nie udają, to po co ryzykować tak szalony scenariusz z Józefem?

W efekcie przez ponad dwa lata trwaliśmy w zawieszeniu. Spotyka-liśmy się, przyjaźniliśmy się, dużo ze sobą rozmawialiśmy. Wiedziałam, że Józef miał z pierwszą żoną ślub sakramentalny i że wszedł w kolej-ny związek, cywilny. Ciągle sobie zadawałam pytanie: jak mielibyśmy sformalizować nasze bycie razem?

Ale on był zdesperowany i konsekwentny. Wreszcie pobraliśmy się, bez rozgłosu, na drugim końcu Polski. Następnego dnia zaprzyjaźnio-ny ksiądz odprawił Mszę Świętą z enigmatyczną intencją: „Za Wero-nikę i Józefa”.

Kiedy zakochałem się w Weronice, szybko zorientowałem się, że jestem w sytuacji o tyle moralnie niezręcznej, że stawiam innego mężczyznę w takiej samej sytuacji, w jakiej postawił mnie facet, który zabrał mi żonę. Odezwała się solidarność męska. Zwłaszcza że całkiem dobrze pamiętam, co myślałem o tamtym gościu.

Ale to się nie sprawdziło na dłuższą metę. Dziewięć lat walki o We-ronikę wiązało się z niezwykle intensywnymi emocjami. Po odejściu od

12

drugiej żony zamieszkałem sam. Widziałem, że Weronika się miota, ale wszystko wskazywało na to, że jednak pozostanie z mężem.

Do tego doszło załamanie fi nansowe. Żywiłem się serkami topio-nymi i zupkami chińskimi. Narastał stres. Moje reakcje przesuwały się w kierunku granicy patologii, skakały histerycznie od euforii po depresję. W wolne dni problemem stało się wstanie z łóżka. A mój nastrój można było ocenić, mierząc wysokość góry brudnych naczyń w zlewie.

Któregoś wieczoru spotkałem się z moją pierwszą żoną. Po paru kieliszkach wyznała, że tamte sześć lat żyłem w całkowitej fi k-cji. Że od początku oszukiwała. Zareagowałem furią. Ale jedno-cześnie docierało do mnie, że wobec Weroniki mam czyste intencje. Wprawdzie łamię pewne zasady, ale nie chcę jej uwieść, wykorzy-stać, a potem rzucić. Chcę z nią dzielić życie, idąc za głęboką miłoś-cią do niej.

Co jest bardziej niestosowne: dwulicowość mojej żony w sakra-mentalnym związku czy może moje czyste uczucia względem We-roniki?

Bo jak to jest, że ludzie mogą sobie robić różne niefajne rzeczy, ale dopóki są razem, to wszystko w porządku? A jeśli ktoś żyje zgodnie z emocjami – prawda, że niestosownymi – ale idzie za nimi wiernie, to jest to nie w porządku? Z tym że czasy są takie, że nikt poza księdzem owych sytuacji nie potępia.

Kiedy już zamieszkaliśmy razem, odczuwałem, że Weronika pod-świadomie czeka, aż ktoś jej powie, że zachowała się nie tak, jak nale-ży. Wręcz do tego prowokowała. Ale nikt się jakoś specjalnie nie gar-nął do komentarzy.

Byłam rozczarowana brakiem społecznego potępienia. Gorszy-ła mnie ta sytuacja. Kiedy ujawniliśmy wszem i wobec, jak spra-wy stoją, koleżanki mi gratulowały. Niejedna z nich wyzna-ła wtedy na ucho: „Miałam podobną historię, ale nie odważyłam się”. Byłam zaskoczona wielością opowieści o wielkiej namiętno-ści i pozostaniu przy mężu nie z wierności, tylko z lęku przed nie-wiadomą.

13

Tak, one traktowały moje odejście od męża w kategoriach odwagi. „Rzucasz na szalę szacunek społeczny i komfort fi nansowy w imię mi-łości” – zachwycały się. Nie czułam się jak bohaterka. Myślę, że mał-żeństwa powinny trwać.

I nie mam pretensji do Kościoła ani do księży. Bo z góry wiedziałam, co mnie czeka po takiej decyzji. Wykluczenie samej siebie.

Moje dzieje duszy nie nadają się na exemplum do kazania. Jeszcze w cza-sie pierwszego małżeństwa, po śmierci bardzo bliskiej mi osoby, prze-stałem chodzić do kościoła. Zbulwersowała mnie postawa rodziny, któ-ra z pokorą przyjęła stratę, bo: „Bóg dał, Bóg wziął”. Poczułem, że kościół to nie moje miejsce, że mówią w nim nonsensy.

Przez te lata największego napięcia doświadczyłem jednak, że nie przejmując się specjalnie kościelnymi strukturami, potrzebuję raz na jakiś czas schować się w ciemnej nawie i pomilczeć. Licząc na to, że jest Ktoś, kto mi się przygląda – pewnie bez entuzjazmu, może z czymś w rodzaju współczucia, ale jednak się przygląda.

Akurat wtedy, gdy Weronika zadzwoniła, że zostawiła męża, byłem gotów na nowo zacząć chodzić do kościoła.

Po wyprowadzce męża przestałam chodzić do kościoła. Myślałam: „Co to za chrześcijanka, która nie potrafi przestrzegać elementarnych zasad i dotrzymać podstawowych zobowiązań?”.

Wplątywanie w tę historię Pana Boga jest groteskowe, ale nie potrafi -łem pozbyć się wobec Niego swoistego uczucia wdzięczności. Po wie-loletniej męczarni nagle spełniało się marzenie życia.

Nie o to chodziło, żeby sławić Boga z wdzięczności za to, że żona rzuciła męża. Miałem silną intuicję, że po paru latach emocjonal-nego rollercoastera potrzebuję rytmu. Zacząłem czytać brewiarz. Z tym samym poczuciem, że chyba jednak Ktoś czuwa nad tym wszy-stkim.

Poza tym, jakkolwiek zabrzmi to górnolotnie, czułem się potrzeb-ny w Kościele jako ktoś, kto może opowiedzieć współwyznawcom o czymś, czego na pewno nie wiedzą. Katolik, który żyje w granicach

14

przyzwoitości, nie doświadcza takich rzeczy jak ja i nie ma sposobno-ści przyjrzeć się życiu z tak wielu stron.

Najważniejsze jest to, że w doświadczeniu odrzucenia, walki i klęski wszystko, co daje się zwerbalizować, intelektualnie dookreślić i nazwać, wszelkie punkty nauczania kościelnego – przestają być istotne.

Bycie w kościele, klęczenie w obliczu tabernakulum odbywa się w przestrzeni, w której nie ma dyskusji o dogmatyce, Kongregacji Na-uki Wiary i prawomyślności. To wszystko okazuje się wtedy zupełnie nieistotne.

Pracowałem nad Weroniką – i wyszła za mnie. Dalej pracowałem – i zaczęła chodzić ze mną do kościoła.

Czułam ogromne wyrzuty sumienia. Ale z czasem zrozumiałam, że Kościół jest przecież dla grzeszników, a nie dla świętych. Potępienie siebie – przekonałam się – jest gestem Judasza. Nie należy po grzechu się wieszać, tylko próbować żyć dalej. Żyć po żalu.

Kiedyś, jeszcze w emdeku, przygotowywałem zajęcia o scenicznych interpretacjach klasycznych motywów literatury. Czytając materiały, zwróciłem uwagę na dwie postacie.

To postacie, z którymi ze względu na pociąg do cudzych żon odczu-wam pokrewieństwo: Szekspirowski Klaudiusz z Hamleta i biblijny król Dawid. Uczynili to samo: zabili, żeby zdobyć ukochaną. I żaden z nich nie wyrzekł się kobiety, którą w ten sposób zdobył. Tylko że Klaudiusza mamy za potwora, a Dawida nie.

Moment różnicy dostrzegam w tym, że Klaudiusz wciąż myśli o tym, jak straszną rzecz zrobił i skupienie na winie nie pozwala mu iść do przodu. A Dawid wyznaje w psalmie: „Uznaję nieprawość moją”, i za-raz prosi: „stwórz, o Boże, we mnie serce czyste i odnów we mnie moc ducha”, a wtedy: „będę błądzących nauczał dróg Twoich”.

Z taką myślą wróciliśmy do Kościoła.

Nie mamy prawa przystępować do sakramentów, więc nasze uczestni-ctwo w Mszy Świętej jest aktem duchowym. Chcemy być na Eucha-rystii i bardzo nam zależy na jakości jej odprawiania i na tym, żeby

15

kazanie nas nie gorszyło, żeby było dobre, budujące. Kościołów na szczęście mamy w okolicy pod dostatkiem – więc peregrynujemy. Kie-dy wychodzimy z Mszy, długo rozmawiamy o tym, co usłyszeliśmy i przeżyliśmy.

Wiemy, że zrobiliśmy źle i nie zamierzamy manifestować pod kurią. Reguły gry są jasne.

Ale o ile system teologiczny jest rzeczywiście spójny, to w praktyce duszpasterskiej wobec małżeństw niesakramentalnych widzę logiczne niespójności. Co najmniej trzy.

Po pierwsze: wiem, czemu Kościół nie może tak samo trakto-wać rozwodników jak wiernych małżonków. Ale nie sposób nie za-dać pytania: dlaczego, gdybym zabił żonę, to żeby wrócić do sakra-mentów wystarczyłaby jedna spowiedź – owszem, ze szczerym żalem, z pokutą, i to odpowiednio ciężką. Podobnie gdybym był nieuczci-wym mężem, który robi skoki na bok, to mieściłoby się to w obrę-bie grzechów, które można rozwiązać za pomocą spowiedzi. Nie twierdzę, że jestem przyzwoity i Komunia mi się należy. Rozbiłem małżeństwo, ale chcę Weronice być do końca życia wierny. Nie ma jednak możliwości, bym otrzymał przebaczenie w obrębie usług, któ-re oferuje Kościół. Wydaje mi się to konstrukcją intelektualnie dzi-waczną.

Drugi problem dotyczy naszych pierwszych współmałżonków. Mąż Weroniki ożenił się. Ma dwie córeczki, z Weroniką nie mieli dzieci. Więc nagle okazało się, że zerwanie małżeństwa zaowocowało czymś tak ważnym... Ale sakramentalnie jest w takiej samej sytuacji jak ona. Nie mógł wziąć ślubu kościelnego i nie przyjmuje Komunii Świętej. Czy kościelne zasady są sprawiedliwe wobec ludzi, którzy nie ze swo-jej woli znaleźli się w takim położeniu? To nie tak, że los męża Wero-niki nie pozwala mi spać. Ale jest w nim coś, co narusza moje poczucie sprawiedliwości. Porzuceni małżonkowie nie są tacy jak my, którzyśmy z zimną krwią osiągnęli swój cel.

I trzecia wątpliwość. Jeżeli sumienie coś mi wyrzuca, to że zostawi-łem drugą żonę. Przy pierwszej nie miałem żadnego wyboru. Oznajmi-ła mi, że wyprowadza się do kochanka i cześć. Problemem moralnym

16

jest więc dla mnie drugie małżeństwo, ale dla Kościoła – pierwsze! Najbardziej mnie dziwi, jak można dowodzić, że wobec pierwszej żony mam jakiekolwiek zobowiązania...

Reguły rozumiem: trudno, by Kościół się domagał mojego wy-trwania w ślubie cywilnym – dba o kościelny. Niby wszystko w tym spójne, ale jeśli przyjrzeć się nie budowie wewnętrznej tego myśle-nia, ale jego efektom, to są one trudne do przyjęcia z perspektywy in-tuicji moralnych. Na poziomie ludzkim logika Kościoła okazuje sięułomna...

Takich argumentów szuka się dopiero wtedy, kiedy człowiek ma obar-czone sumienie. Kiedy braliśmy śluby kościelne, nie mieliśmy żadnych wątpliwości, dlaczego tak bardzo podkreśla się i kanonicznie zabezpie-cza nierozerwalność tego sakramentu. To było coś oczywistego.

Na poziomie podstawowym przyjmuję do wiadomości, że Komunia i spowiedź są nie dla mnie. Nie mam pytań. Ale kiedy staram się zrozu-mieć swoje popaprane doświadczenie, to te pytania się pojawiają i nie są nietrafne. Jesteśmy małżeństwem od czterech lat, jestem przyzwoitym mężem. Rozumiem, że obciąża mnie to, co się działo w przeszłości, ale dlaczego to ma aż tak ciążyć na chwili obecnej?

Przychodzi mi do głowy czwarta wątpliwość. Ostatnio wyszedł prze-pis, że jeśli ksiądz porzuca sutannę, to po pięciu latach dostaje dyspensę, jest zwolniony ze skutków sakramentu i może się ożenić. A małżonek tak nie może? Coś tutaj nie gra.

Oboje żyjemy w poczuciu winy. Traktujemy to jako dopust Boży i po-kutę. Szkoda, że bezterminowo, ale przyjmujemy to.

Tylko że kościelne nauczanie o tym, jak można odzyskać prawo do sa-kramentu, budzi mój gorący protest. Białe małżeństwo. Jeśli student obleje egzamin z fi zyki, nie oczekiwałbym, że kiedyś zostanie Einstei-nem. Tymczasem tutaj od ludzi, którzy mają na koncie historię zdrady, oczekuje się, żeby nie uprawiali seksu... Nie nakładajmy ludziom cię-żarów, z którymi sobie nie poradzą.

17

Można by powiedzieć: „Narozrabiałeś, to teraz cierp”. Ale to mało realistyczne z punktu widzenia wychowawczego. Ta praktyka uderza w punkt, który stoi u źródeł niesakramentalnego związku. Pożądanie jest bardzo silnym składnikiem miłości. Po drugie, małżeństwo pozba-wione seksu nie jest małżeństwem. Przecież to jeden z powodów, dla których w sądach metropolitalnych stwierdza się nieważność związku! Mówienie ludziom, że akurat z seksu mają zrezygnować, wygląda mi na pracę nad tym, żeby ich relacja obumarła. Aż się boję myśleć, czy to nie jest ukryta intencja tej strategii duszpasterskiej.

A do tego wszystkiego jeszcze ta hipokryzja, że nawet jeśli się żyje jak brat z siostrą, to Komunię trzeba przyjmować w innej parafi i – żeby zgorszenia nie było. Pogratulować temu, co to wymyślił.

Podobno odłączenie od sakramentu wiele osób takich jak my odczu-wa jako wyjątkowe wykluczenie – „Pragnę przyjąć Chrystusa, ale nie mogę”. Czasem też mnie nachodzą takie smutki, ale aż tak wielkiej bo-lesnej tęsknoty nie doświadczam... Nie czuję się poza Kościołem, no, może w progu...

W czasie Mszy Świętej, kiedy ludzie idą do Komunii, my chwyta-my się za ręce.

Kiedy jeszcze mieszkałem sam, przyszedł do mnie ksiądz po kolędzie i powiedział: „Panie, katolik z przejściami to czasem lepszy niż taki czysty”. Niech to nie zabrzmi jak wyznanie mistyka, ale zdarzyło mi się kilka razy niezwykle silne doświadczenie Kogoś, kto patrzy i współ-czuje. Mam więc intuicję, że widzialny znak sakramentu nie jest ele-mentem absolutnie niezbędnym, by obcować z Bogiem.

Bardziej odczuwam brak sakramentu pokuty. Staram się żyć przy-zwoicie, ale jestem człowiekiem o umiarkowanie dobrym charakterze i przydałby mi się stały spowiednik. Ktoś, kto pomagałby korygować błędy. Nie na zasadzie terapii – sakrament pokuty to coś więcej, to poczucie, że następuje zewnętrzna interwencja. Odebrano mi to, więc z przywarami mogę sobie radzić tylko we własnym zakresie. A to, jak wiadomo, średnio wychodzi.

18

Nasz proboszcz zaproponował niedawno na Mszy, żeby osoby, które nie mogą przystępować do sakramentów, przychodziły do niego na pry-watne rozmowy. Taka spowiedź-niespowiedź. Wyszliśmy z Mszy trochę skonfundowani. Potrzebujemy kapłana, a nie psychoterapeuty... Nie zdecydowaliśmy się.

Przez chwilę, zupełnie teoretycznie, zastanawiałem się nad tym, czy byłbym w stanie w sumieniu stwierdzić, że mogę przystąpić do Komu-nii. Ale to zupełnie niedorzeczne rozwiązanie. Z dwóch powodów.

Pierwszy jest psychologiczny – to lęk przed złamaniem tabu. Zwią-zany z tym, czego się uczy na samym początku katechezy i nieustannie powtarza: że lepiej podpisać cyrograf, niż przystąpić do Komunii w sta-nie grzechu ciężkiego. Drugi powód jest związany ze spójnością syste-mu. Mogę twierdzić, że Kościół jest w stosunku do intencji Bożych nieco nadgorliwy. W mojej wyobraźni religijnej Pan Bóg jest o wie-le bardziej wielkoduszny niż w wizji Kościoła rzymskokatolickiego. Ale jeśli skorzystam z posługi Kościoła w ten sposób, że z rąk kapłana przyjmę Najświętszy Sakrament, kwestionując najistotniejsze elemen-ty jego nauczania, to burzę tę wspólnotę od środka. Mogę narzekać na reguły, ale te reguły budują wspólnotę. Zakaz, który nas obejmuje, jest silnie związany z logiką całej instytucji.

Zresztą dążenie do przyjęcia Komunii w ten sposób czyniłoby Ho-stię czymś raczej magicznym niż religijnym.

Mój mąż był szczerze wierzący, praktykujący. Ale kiedy poprosiłam o rozstanie, w ogóle nie padł argument o sakramentalnej nierozerwal-ności małżeństwa. Z tego by wynikało, że dla niego małżeństwo wią-zało się przede wszystkim z jakimś stanem emocji, potrzeb... Niemniej nie mam wątpliwości, że sakrament zaistniał w momencie ślubu i nie zastanawiam się nad sądem biskupim. To nie byłoby uczciwe.

Ze względu na to, czego dowiedziałem się później o swojej pierwszej żo-nie, wątpię, czy w momencie mojego ślubu zaistniał sakrament. Znajo-my ksiądz próbował mnie nawet namawiać, żebym na wszelki wypadek otworzył proces kanoniczny. Ale znając dobrze Kazanie na górze i na-

19

uczanie Kościoła, bez sympatii myślę o instytucji sądów kościelnych stwierdzających nieważność małżeństw. Co najmniej z dwóch powo-dów. Bo irytująco często słyszę o nadużyciach związanych z procesem. Wiadomo, z jakich paragrafów można małżeństwo uznać za nieważne, więc w ich świetle stylizuje się wypowiedzi. Przyjaciółka, która zostawi-ła męża, przywiedziona wyrzutami sumienia, zapewniła go: „Powiem, co tylko zechcesz, żebyś miał wolną rękę”. I dostali pozytywny wyrok. Niepokojąco łatwo to przyszło...

We wspaniałej książce Karola Borchardta Znaczy kapitan jest opis sytuacji, w której pasażerowie żydowscy chcą na okres szabatu kupić od załogi statek, żeby wtedy móc go zatrzymać i nie podróżować. Ka-pitan Stankiewicz mówi im na to: „Wy robicie jakiś geszeft z Panem Bogiem, a ja nie chcę mieć z tym nic wspólnego”. Tak właśnie myślę o sądach kościelnych.

No i mam jeszcze takie wspomnienie: pewna moja przyszywana ciotka na starość postanowiła wyjść za mąż. Musiała uzyskać potwier-dzenie nieważności małżeństwa, które zawarła jeszcze przed wojną. Męża wyrzuciła za drzwi, kiedy podpisał volkslistę. Zaginął. Dostała wyrok, jaki chciała, a rodzina się śmiała, że jej syn w wieku czterdzie-stu lat dowiedział się, że jest bękartem. Takie są skutki stwierdzania nieważności. Dowodzenie przed sędziami, że pół wieku temu komuś się tylko wydawało, że wychodzi za mąż – to naprawdę wykracza dale-ko poza granice groteski.

Może miałbym mniejsze opory, gdyby proces dotyczył nie nieważ-ności od początku, ale wygaśnięcia sakramentu – że uległ on jakiejś im-plozji, sam się unieważnił. Bo w moim własnym przypadku zbyt dobrze pamiętam sam moment ślubu. Wiem teraz, że nadużyto mojej dobrej woli, ale intensywność przeżycia przysięgi była tak silna, że gdyby po-jawił się ktoś z przyszłości i powiedział mi wtedy, że to ślubowanie jest nieważne i że sakrament wcale teraz nie zachodzi, miałbym oczy jak spodki. Więc wciągnięcie w taką rzeczywistość prawników z ich kano-nami jest komiczne.

W literaturze i fi lmie istnieje motyw kobiety porzuconej, która nie dała mężowi rozwodu i czeka na jego powrót. Weźmy taką mat-kę Witolda z Constansu Zanussiego. To postać straszna, wewnętrznie

20

spustoszona... Jeśli sposób pojmowania przez nas obowiązków, które płyną z wiary chrześcijańskiej, prowadzi do patologicznego stanu psy-chicznego, to czy nie oznacza to, że w naszym rozumieniu religii coś przegapiliśmy?

Na szczęście nam się udało – stworzyliśmy rodzinę i dobrze nam we dwójkę. Ale spokój płynie też stąd, że nasi byli współmałżonkowie po-układali sobie życie.

Zgodziłam się poślubić Józefa dopiero wtedy, gdy dowiedziałam się, że mąż znalazł nową partnerkę i się ożenił. Inaczej ciążyłaby nad nami myśl o jego samotności. Choć świadomość tego, że on przez nas nie może chodzić do Komunii, jest bardzo przykra i dokuczliwa.

Jedynym usprawiedliwieniem naszej historii jest konsekwencja. To je-den z elementów, paradoksalnie, najmocniej integrujących. Pamiętam, kiedy zdałem sobie sprawę, że Weronika jest mi tym droższa, im wię-cej starania o nią mnie kosztowały. Po przekroczeniu pewnej sumy już nie było się jak cofnąć.

Nie potrafi ę żałować, że tak się wszystko potoczyło. Klaudiusz za-stanawiał się, czy nie zrezygnować z Gertrudy i królestwa. Ale stwier-dza: „nie”. I ja go rozumiem.

Obserwujemy małżeństwa, które się rozpadają. Pierwsza żona Józefa rozstała się z tamtym mężczyzną, dla którego go zostawiła, po dzie-sięciu latach. Więc z pewnego punktu widzenia jej czyn nie może być usprawiedliwiony. Skoro go zostawiła, powinna to zrobić dla czegoś bardzo ważnego i bardzo wielkiego. Dla czegoś większego niż bycie z Józefem.

Tylko takie uczucie, jakie nam się przytrafi ło, i związana z nim deter-minacja mogłyby usprawiedliwiać rozstanie. Tylko wtedy, kiedy czło-wiek jest przekonany, że wszystko może dla tego uczucia poświęcić.

Nie śmiem myśleć, że to usprawiedliwia cokolwiek w oczach Boga. Ale wierzę, że On jest życzliwy i ze zrozumieniem i miłosierdziem przy-gląda się ludzkim szamotaninom. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie Pana Boga jako księgowego dzierżącego Kodeks prawa kanonicznego,

odkreślającego dobre i złe uczynki, który skazuje na wieczne potępie-nie za taką historię jak nasza.

Chociaż mam nadzieję, że będziemy mieli możliwość odkupienia jej dobrym życiem.

Ksiądz Tomáš Halìk pisze o celibacie, że jeśli dotyka on człowieka dojrzałego, to pozwala mu budować siebie. Jeśli człowiek nie jest doj-rzały – celibat go dekonstruuje. Więc czy naprawdę nie trzeba naj-pierw spojrzeć na historię człowieka, a potem mówić: „Reguły przede wszystkim”?

Czy nakazy wynikające z pewnej określonej interpretacji Ewange-lii nie dokładają jeszcze cierpień, których jest naprawdę wystarczają-co dużo?

Czy rozwód musi oznacza rozstanie z Ko cio em? Oto pierwszy praktyczny poradnik dla katolików po roz-wodzie!

W Polsce rozpada si ju co czwarte ma e stwo. Wielu lu-dzi dopiero po rozwodzie spotyka prawdziw mi o . I w a -nie wówczas rozpoczyna si ich dramat, poniewa w wietle nauczania Ko cio a ma e stwo zawiera si raz na ca e y-cie. Dlatego w s dach ko cielnych lawinowo ro nie liczba procesów o uznanie niewa no ci ma e stwa. Nie wszystkie ko cz si pomy lnie. Co zatem proponuje Ko ció dla roz-wiedzionych katolików?

Mi o z odzysku to praktyczny poradnik u atwiaj cy po-ruszanie si w g szczu procedur zwi zanych z procesem o stwierdzenie niewa no ci ma e stwa, jak równie zawie-raj cy propozycje dla tych, którzy nie decyduj si na ten krok.

To tak e przejmuj ce historie ludzi, którzy yj w drugim zwi zku. Opowie ci o ich walce o miejsce we wspólnocie wierz cych.

Weronika: Kiedy porzuci am m a po dwudziestu latach zwi z-ku, by am rozczarowana brakiem spo ecznego pot pienia. Ko-le anki mi gratulowa y. Niejedna wyzna a: „Mia am podobn histori , ale si nie odwa y am”. Traktowa y moj decyzj w ka-tegoriach odwagi. Nie czu am si jak bohaterka. My l , e ma -e stwa powinny trwa .

(fragment ksi ki)

Mio

z odzyskuM

aciej Müller | Tom

asz Poniko

Cena detal. 29,90 z

okladka.indd 1 2010-01-21 14:43