Miedzy Regalami 6

20
PISMO STUDENTÓW INFORMACJI NAUKOWEJ I BIBLIOTEKOZNAWSTWA TORUŃ WTOREK, 21 GRUDNIA 2010 r. NR 4/2010 (6) WERSJA CYFROWA

Transcript of Miedzy Regalami 6

Page 1: Miedzy Regalami 6

PISMO STUDENTÓW INFORMACJI NAUKOWEJ I BIBLIOTEKOZNAWSTWA

TORUŃ WTOREK, 21 GRUDNIA 2010 r. NR 4/2010 (6) WERSJA CYFROWA

Page 2: Miedzy Regalami 6

Pismo Studentów Informacji Naukowej i Bibliotekoznawstwa

Adres redakcji 87-100 Toruń, ul. Gagarina 13 a

tel. 668 360 820 e-mail: [email protected] http://pkn-umk.blogspot.com

Zespół redakcyjny: Joanna Edwarczyk, Piotr Rudera,

Małgorzata Szymczyk, Milena Śliwińska, Tomasz Tarazewicz, Anna Urbanek

Opiekun koła: dr Dorota Degen

Korekta: Milena Śliwińska

Skład:

Anna Urbanek

Projekt okładki: Asia Edwarczyk

Nakład: 190 egz.

MIĘDZY REGAŁAMI GRUDZIEŃ 2010 (6)

Słowo wstępne 2

Who are you? – e-czytelnik 3

12 srebrnych ksiąg 5

All your meme are belong to us! 6

Rozmowa z Patrycjuszem Wyżgą 8

Listy z ostem: Studencka ambicja 10

Listy z ostem: O lenistwie językowym 10

(Nie)darmowe gry na przeglądarkę 11

ERASMUS w Szwecji 12

Recenzja: Christopher Nolan „Incepcja” 14

Recenzja: David Michôd „Królestwo zwierząt” 15

Recenzja: T.M.Rudzka „Bibliotekarki” 16

Recenzja: Monika Brodka „Granda” 17

Recenzja: Comus „First Utterance” 18

Japonka w Toruniu 19

SPIS TREŚCI SEZON 2010/2011 UWAŻAM ZA OTWARTY!

To już trzeci rok akademicki, w którym pragniemy kontynu-ować naszą małą działalność redaktorsko-wydawniczą. Skut-kiem tego jest szósty numer MIĘDZY REGAŁAMI, który wła-śnie trzymacie w swoich dłoniach. Nadal na jego łamach poruszamy mniej lub bardziej poważne tematy. Dzie-limy się z Wami naszymi odczuciami po obejrzeniu wystawy, przeczytaniu książki czy przesłuchaniu płyty. Nie rezygnuje-my z Listów z ostem, bo gdzieś pomarudzić musimy. Z nieskrywaną radością i jeszcze większą dumą infor-mujemy także, że idziemy z duchem czasu i oprócz założenia profilu na FB, posiadamy także własnego bloga. Wszyscy blogują, więc dlaczego i my nie mielibyśmy? Za całe to za-mieszanie i przedsięwzięcie odpowiedzialna jest nasza kole-żanka redakcyjna Ania, która w wielkiej tajemnicy zbierała od nas materiały na przygotowywaną przez siebie, oficjalną stronę PKN-u, by ostatecznie zaskoczyć nas wszystkich stworzeniem bloga. Pozytywnie zaskoczyć, żeby była ja-sność. Nie pozostaje nam nic innego, jak zaprosić Was pod następujący adres: http://pkn-umk.blogspot.com. I gwoli wyjaśnienia – tak, MIĘDZY REGAŁAMI jest dzieckiem Prasoznawczego Koła Naukowego. Jego matką jest PKN, ojcem PKN, ojcem chrzestnym i capo di tutti capi w jednej osobie – PKN, daleką ciotką z Ameryki – PKN, kuzynem z dziesiątej wody po kisielu – PKN, a dopilnował wszystkiego zacny pies (ogrodnika) imieniem PKN, a nie krasnoludki (one nie mogą być za wszystko odpowiedzialne, naprawdę! Mają przecież tyle pracy przed zbliżającymi się Świętami…)! Niedawno współpracę zakończyła z nami Paulina Kwiatkowska, której chcielibyśmy tu podziękować za cały ten czas, przez jaki mogliśmy wraz z nią pracować i bawić się w naszym kole naukowym. Niech nigdy nie opuszcza Cię radość i zaangażowanie, jakie wnosiłaś do PKN-u! A że w nastrój przedświąteczny próbują nas wprowa-dzać już od listopada, to nie będzie dziwne, gdy 21 grudnia, na całe 3 dni przed Świętami, w imieniu całej Redakcji, złożę Wam życzenia, aby te Święta nie były przereklamowane, a były prawdziwie bajeczne. Zwłaszcza że Polsat nie zbojko-tował jednak corocznej tradycji i nie zaniechał transmisji Kevina samego w domu.

Z całkowitą powagą Asia Edwarczyk

Page 3: Miedzy Regalami 6

MIĘDZY REGAŁAMI 3

WHO ARE YOU?

E-czytelnik – próba charakterystyki odbiorcy książek elektronicznych

Truizmem byłoby powiedzieć, że książka tradycyjna różni się cechami fizycznymi od książki elektronicznej, ale od tego należy rozpocząć rozważania na temat odbiorców obu typów książek. Większość zapewne zada pytanie: a dlaczego właśnie od tego? A dlatego, ponieważ założy-łem, że ich czytelnicy są grupami różnymi, aczkolwiek wewnętrznie dość silnie zhomogenizowanymi. Poza „fizycznymi” różnicami, cechą odróżniającą czytelników obu grup jest odmienny sposób czytania, zmieniania stron, pozyskiwania nowych książek. W związku z różnymi spo-sobami obchodzenia się z książką tradycyjną i elektro-niczną, różne są zachowania i formy korzystania z nich przez czytelników. Poza tym odbiorcy książek tradycyj-nych i elektronicznych charakteryzują się odmiennymi oczekiwaniami względem lektury. Moim celem jest próba określenia profilu odbiorcy książki elektronicznej w kon-tekście odbiorcy książki tradycyjnej, z założeniem wystę-pujących różnic w ich obrazie. Materiałami umożliwiającymi dokonanie charakte-rystyki odbiorcy książki tradycyjnej są, realizowane co-rocznie przez Instytut Książki i Czytelnictwa Biblioteki Narodowej, badania czytelnictwa. Celem ich jest przede wszystkim określenie poziomu czytelnictwa, ale wśród zagadnień podlegających badaniu są także odbiorcy ksią-żek i ich aktywność czytelnicza m.in. w poszczególnych kategoriach wiekowych. Dzięki temu możliwe jest scha-

rakteryzowanie osoby, która ma kontakt w swoim życiu z książkami o określonej postaci – w tym przypadku w formie drukowanej. Czytanie książek (tzn. kontakt w ciągu roku przynajmniej z jedną publikacją) zadeklaro-wało w 2008 roku 38% społeczeństwa (w 2006 r. – 50%). W badaniu tym zanotowano znaczne zróżnicowanie spo-łeczne wśród czytelników. Ponadprzeciętnym poziomem aktywności czytelniczej charakteryzowała się grupa nasto-latków i osób z wykształceniem wyższym – odpowiednio 65% i 66%. Poziom czytelnictwa w grupie nastolatków wynikać może z obowiązkowych lektur w szkołach, a w grupie osób z wykształceniem wyższym prawdopo-dobnie z charakteru pracy, wymagającej wykorzystywania materiałów piśmienniczych oraz z wyrobionych nawyków czytelniczych wykształconych w toku edukacji. Jak wyni-ka z danych zebranych w badaniu – książki czytała także większość internautów – 51% oraz – co dość oczywiste – użytkowników bibliotek – 80%. Nieczytający stanowili przeważającą, bo 62% część polskiego społeczeństwa. Udział odbiorców sporadycznych, którzy zadeklarowali przeczytanie w ciągu roku nie więcej niż 6 publikacji, sięgał 25%. W grupie stanowiącej mniejszość – 11 %, znaleźli się tzw. rzeczywiści czytelnicy, wykazujący się większą intensywnością lektury, czytający co najmniej 7 książek rocznie. Badania poziomu czytelnictwa opraco-wywane w Instytucie Książki i Czytelnictwa Biblioteki Narodowej pokazały, że już od 2002 roku internauci sta-nowią zbiorowość ponadprzeciętnie zainteresowaną trady-cyjną książką. Potwierdzeniem były wyniki uzyskane w badaniach z lat 2006 i 2008, kiedy to odpowiednio 69% i 51% internautów deklarowało czytanie książek, podczas gdy wśród nie korzystających z Internetu kontakt z książ-ką miało już tylko 37% i 26% respondentów. Aktywność czytelnicza internautów – mimo zanotowanego spadku – utrzymuje się na ponadprzeciętnym poziomie. Pokazuje to, że grupa rzeczywistych czytelników obejmuje osoby, które charakteryzują się młodym wiekiem i w znacznym stopniu związane są z nowymi technologiami, ale jedno-cześnie korzystające z piśmiennictwa w postaci drukowa-nej, a nie elektronicznej. Zwolennicy książek elektronicznych mogą je odna-leźć w wielu miejscach. Niestety nikomu nie uda się ich znaleźć w pociągu lub w skrzynce na książki (te z akcji Bookcrossing). Odszukuje natomiast w księgarni z elek-tronicznymi książkami, które stają się coraz bardziej popularne. Czytelnicy książek elektronicznych, to coraz liczniejsza grupa odbiorców , która ma swoje wymagania i oczekiwania. Decydują się na poszukiwanie książek w różnych formatach, ponieważ chcą je czytać na różnych urządzeniach – na komputerach, telefonach i na czytni-kach książek elektronicznych. Książki elektroniczne, które dostępne są w internetowych księgarniach, nie różnią się poziomem i jakością od drukowanych wydań, a ich sprze-daż stale rośnie.

NAUKA MIĘDZY REGAŁAMI

PIOTR RUDERA

Page 4: Miedzy Regalami 6

MIĘDZY REGAŁAMI 4

Profil użytkownika książek elektronicznych podle-ga ciągłym zmianom, z racji stosunkowo nowej formy prezentacji treści i dynamicznie rozwijającego się rynku publikacji cyfrowych, które przyczyniają się do upo-wszechniania ich cyfrowej wersji. Czytelnicy elektronicz-nych książek na przełomie roku 2004/2005 zostali podda-ni badaniu ich oczekiwań, doświadczeń związanych z kupnem, użytkowaniem i postrzeganiem cyfrowych wersji książek. Autorem i realizatorem badania był Tomasz Szo-piński, który za cel badania określił próbę odpowiedzi na pytanie kto kupuje książki elektroniczne i jak wygląda profil potencjalnego klienta. Z racji częściowej dezaktuali-zacji wyników, przytoczę jedynie niektóre z wniosków zaprezentowanych przez autora. Wyniki badań pokazały, że ponad połowa respondentów (59%) posiadała wy-kształcenie wyższe. Wśród odbiorców książek elektro-nicznych panowała opinia, że najważniejszym czynnikiem hamującym rozwój tych publikacji jest brak wygody zwią-zany z niematerialną formą nośnika informacji. Respon-denci wskazywali także na konsekwencje transformacji nośnika informacji z materialnego na cyfrowy i większą łatwość nielegalnego kopiowania książek elektronicznych. W świadomości wielu jednostek funkcjonuje przeświad-czenie o braku konieczności płacenia za coś, co istnieje w wersji elektronicznej. Potwierdzeniem tych przemian była analiza rynku książek elektronicznych dokonana w roku 2009 przez Pawła Zielińskiego w publikacji Niele-galne e-książki i ich recepcja w Polsce. W ocenie części respondentów – przekonanie do książek drukowanych może wynikać z tradycji i przyzwyczajenia płacenia za rzecz, którą można wziąć do ręki. Dominującą tematyką wśród kupowanych książek elektronicznych były – i zdaje się, że są nadal – praktycz-ne aspekty informatyki, finansów, psychologii i osiągania sukcesu w biznesie. Można z tego wysnuć wniosek, że czytelnicy książek w wersji cyfrowej poszukują konkret-nych rad dotyczących różnych aspektów życia. Książki elektroniczne z beletrystyki stanowią niewielki odsetek wśród kupowanych publikacji, co potwierdza wyżej posta-wiony wniosek, że odbiorcy książek elektronicznych pre-ferują książki w wersji elektronicznej tylko w określonej tematyce. Można domniemywać, że książki beletrystyczne kupowane są przede wszystkim w postaci tradycyjnej. Mimo wielu zalet korzystania z książek elektronicznych,

czytelnik tych dokumentów boryka się z problemami, które nie dotyczą osób czytających drukowane wersje książek. Użytkownik książek elektronicznych w literatu-rze określany jest mianem e-czytelnika, a problemem z którym musi się zmierzyć każda osoba chcąca w kom-fortowych warunkach czytać elektroniczne dokumenty, to digitalizowanie książek przy użyciu różnych standardów kodowania zapisu. Czytniki e-książek różnią się pod względem możliwości odczytu niektórych dokumentów – jedne umożliwiają odczyt danego formatu, w którym zapi-sana jest np. książka, a inne wymagają użycia innej formy zapisu. Formaty zamknięte, wymagające specjalnego oprogramowania powstały w celu ochrony wydawców książek przed nielegalnym kopiowaniem. Książki wypo-sażone są w system ochrony praw autorskich (tzw. DRM, czyli Digital Right Management) zapewniający, że pliki z ich treścią można otworzyć i odczytać jedynie na prze-znaczonym do tego, zarejestrowanym urządzeniu. Do tej pory wydawcy nie zdecydowali się na stworzenie jednego wspólnego standardu. W związku z tym nigdy nie mamy pewności, że książka której poszukujemy będzie dostępna w formacie, który obsługiwany jest przez nasz czytnik. Oczywiście poza czytnikami opisywanych książek, przy odczycie dokumentów elektronicznych taki czytelnik mo-że się posłużyć komputerem, dzięki któremu ma możli-wość pobrania odpowiednich aplikacji obsługujących róż-ne rodzaje zapisu. Czytniki książek elektronicznych stają się jednak coraz bardziej popularne – także w Polsce – co pozwala mieć nadzieję, że już wkrótce będą na tyle po-wszechne, że każdy zwolennik książek w tej formie bę-dzie mógł dokonać zakupu zaawansowanego technolo-gicznie urządzenia do ich odczytu. Książki elektroniczne są chętnie czytane głównie z powodu niższej ceny, szybkiej transakcji zakupu i bez wychodzenia z domu, nieograniczonej dostępności – miej-sce zamieszkania czytelnika nie jest istotne a nakład nigdy się nie wyczerpuje. Nie dziwi zatem duża popularność książek elektronicznych wśród osób młodych, dla których cena, czas dostawy i związana z tym wygoda mają kluczo-we znaczenie. Czytelnicy książek drukowanych nie mają aż tak nieograniczonego dostępu do tekstów, jak odbiorcy wersji cyfrowych. Mimo możliwości jakie daje czytelni-kom korzystanie z książek elektronicznych, ich zwolenni-cy nie rezygnują z książek drukowanych.

Czytelnicy książek elektronicznych i drukowanych nie stanowią jednak całkowicie odrębnych i jednolitych społeczności. Cechy charakterystyczne i zwyczaje odbiorców oby-dwu form książki częściowo przenikają się wza-jemnie. W świetle przytoczonych wniosków stwierdzić można, że użytkownicy książek elek-tronicznych wywodzą się z grupy czytelników książek drukowanych i mimo preferowania do-stępu do publikacji w wersji cyfrowej, cały czas korzystają z tradycyjnych nośników treści. Do-konując rzetelnej charakterystyki czytelnika książek elektronicznych, należy odwoływać się do jego aktywności czytelniczej na obszarze książek drukowanych, gdyż tylko w ten sposób można przeprowadzić poprawną analizę nawy-ków czytelniczych, sposobów dostępu do ksią-żek i motywacji odbiorców książek.

NAUKA MIĘDZY REGAŁAMI

Page 5: Miedzy Regalami 6

MILENA ŚLIWIŃSKA

W dniach 4–15 paź-dziernika 2010 roku w Muzeum Uniwer-syteckim można było oglądać wystawę tzw. Srebrnej Biblio-teki księcia Albrech-ta Pruskiego oraz jego drugiej żony – księżnej Anny Marii Brunszwickiej. Ko-lekcja wzięła swoją nazwę od kruszcu, jaki posłużył do oprawy bezcennych księg. Ekspozycja została zorganizowa-na w związku z inau-guracją roku akade-

mickiego oraz Jubileuszem Uniwersytetu. Biblioteka Albrechta liczyła pierwotnie 20 ksiąg, los pięciu z nich jest nieznany, natomiast po jednym eg-zemplarzu mają Biblioteka Narodowa, Państwowe Zbiory Sztuki na Wawelu i Muzeum Warmii i Mazur w Olszty-nie. Toruńska kolekcja jest ewenementem, gdyż na świe-cie nie ma drugiego tak licznego zbioru książek pokrytych w całości srebrem. Każda oprawa składa się z dwóch desek dębowych o grubości około 4 mm, na które nałożo-no srebrne blachy o grubości od 1 do 3 mm. Srebro umieszczono także na grzbiecie, który z oprawami połą-czono za pomocą zawiasów. Poza blachami do desek za-mocowane są plakiety o kształtach, w zależności od opra-wy: trapezu, kwadratu, koła. Sama oprawa waży ponad 2 kilogramy, a razem z drukami największego formatu, nawet ponad 5. Oprawy są bardzo starannie zdobione róż-nymi technikami złotniczymi od grawerowania do wyku-wania. Przedstawiano na nich sceny ze Starego i Nowego Testamentu (druki oprawione w srebro są protestanckie) oraz portrety fundatorów kolekcji. Jak Srebrna Biblioteka trafiła do Torunia? Do 1942 roku była przechowywana w Królewcu, jednak zmiana sytu-acji na froncie wschodnim zmusiła administrację do przenie-sienia i ukrycia biblioteki na terenie Karwin. Po wojnie ta część terytorium trafiła pod administrację polską. W pierw-szych miesiącach po wojnie, Ministerstwo Oświaty dało kilku bibliotekom, m.in. powołanemu Uniwersytetowi w Toruniu, prawo zwożenia książek z terenu dawnych Prus Wschodnich. Dr Stefan Burhardt przywiózł do Torunia 20 tys. woluminów, a wśród nich 14 srebrnych opraw. Jedną z nich przekazano do mającego wówczas powstać muzeum książki, którego jednak nigdy nie powołano, a egzemplarz został włączony w zbiory Biblioteki Narodowej.

Księgi te prezentowane są niezwykle rzadko, ostat-ni raz ze specjalnych bibliotecznych pomieszczeń wyjmo-wano je w 2005 roku, więc zobaczenie ich teraz było ogromną gratką dla miłośników książki. Widok ręcznie, pieczołowicie wykonanych ozdobień, to przeżycie niesa-mowite przeżycie, którego trzeba doświadczyć. Wrażenie jednak popsuła forma eksponowania ksiąg. Postawienie za nimi luster, tak aby w odbiciu obejrzeć oprawę od tyłu, było pomysłem trafionym. Wszystko popsuło jednak oświetlenie, które nie pozwalało na dokładne obejrzenie wystawionych opraw. Niestety, oglądanie ich po zmroku, tylko przy świetle lamp było bardzo trudne i mało dokład-ne. Dodatkowo wrażenie z wystawy popsuł pan z ochro-ny, który za zwiedzającym podążał krok w krok, bardzo skrupulatnie śledząc każdy jego ruch (czyżby potencjalne-go złodzieja?). Nawet strażnicy w Luwrze tak pilnie nie wykonują swojej pracy, dyskretnie siedząc pod ścianą, pozwalają zwiedzającemu czuć się komfortowo ze sztuką. Szkoda! Ale jak wszyscy dobrze wiemy – mamy jeszcze wiele do nadrobienia jeżeli chodzi o udostępnianie i eks-ponowanie zbiorów w muzeach oraz… książek w bibliotekach. Przy wszystkich mankamentach, nazwijmy to – technicznych, sama wystawa warta powtórnego obejrze-nia. Niestety, biorąc pod uwagę częstotliwość pokazywa-nia Srebrnej Biblioteki ci, którzy w tej chwili są na studiach, a nie poszli obejrzeć jej w październiku, nie mają już na to szans w trakcie swoich studiów. Żałujcie!

Zdjęcia pochodzą ze strony: Toruński Serwis Turystyczny, [on-line] [2.12.2010]. Dostępny w World Wide Web: http://www.turystyka.torun.pl/index.php?strona=366

MIĘDZY REGAŁAMI 5

NAUKA MIĘDZY REGAŁAMI

12 SREBRNYCH KSIĄG

Wystawa Srebrnej Biblioteki w 2010 roku

Page 6: Miedzy Regalami 6

MIĘDZY REGAŁAMI 6

NAUKA MIĘDZY REGAŁAMI

Sytuacja: szukasz klipu na Youtube. Choć zazwyczaj jest trudny do znalezienia, oto jest! Z satysfakcją klikasz na link. Słyszysz typowo ejtisową perkusję i orientujesz się, że jakimś cudem oglądasz teledysk Ricka Astleya do pio-senki Never Gonna Give You Up. Prawdopodobnie w tytule lub opisie filmu widnieje napis You’ve been ric-krolled! O co tu w ogóle chodzi? Zasadniczo zwykły żart, zwany rickrollingiem. Polega on na podsuwaniu fałszy-wych linków kierujących do tego teledysku. Rickrolling ma jednak na tyle długą tradycję i silnie utrwaloną pozy-cję w kulturze Internetu, że ewoluował z pojedynczego żartu do tzw. internetowego memu. Mem – zabawne małe słowo, które wykluło się w głowie Richarda Dawkinsa, wybitnego biologa-ewolucjonisty. Użył go po raz pierwszy w swojej książce Samolubny gen z 1976 roku. Pisząc skrótowo termin ten oznacza jednostkę ewolucji kultury, odpowiednik genu przy budowie organizmów żywych. Mem to dowolna idea, symbol, praktyka, która powstaje w umyśle ludzkim i może się rozpowszechniać. Tak jak byle ja-kie połączenie aminokwasów ACGT tworzy gen, tak cokolwiek człowiek zrobi, może stać się memem. Ale, ciągnąc analogię dalej, gen musi posiadać specjalne właściwości, aby nie tylko przetrwać, ale się rozmnażać. Memy, aby były kopiowane i rozpowszechniane, mu-szą być dla potencjalnych „nosicieli” atrakcyj-ne: proste, zrozumiałe, łatwo kojarzone z kon-tekstem. To może parę przykładów: „myj zęby po każdym posiłku” – wszyscy to znamy, prawda? A zatem jest to mem. „Jest godzina czternaście po drugiej” – eee... kompletny brak potencjału na rozpowszechnianie. Znak stopu, podniesiony kciuk, przeczące kręcenie głową, melodia kaczuch – zdecydowanie tak, rysunek przedszkolaka już nie. Jednak, gdyby rysunek ten stałby się w jakiś sposób sławny i rozpoznawalny, a zatem i kopiowany, stałby

się elementem kultury i w ten sposób – memem. Istnienie i zachowanie memów to zaledwie hipoteza, a memetyka wciąż jest dziedziną wiedzy pełną luk, nieprecyzyjnych twierdzeń i podatną na krytykę. Społeczność internetowa jednakże w ostatniej dekadzie podchwyciła tę ideę. Ter-min internet meme wszedł do języka potocznego, zawęża-jąc definicję do wszelkich internetowych fenomenów, które się rozpowszechniają i w wielkim stopniu współ-tworzą kulturę sieciową. Surfując po sieci surfujemy zarazem po morzu memów, ale trudno wskazać palcem konkretne przykłady. Źródła mają w rożnych miejscach: gry komputerowe, ser-wisy społecznościowe, 4Chan. Youtube to prawdziwa ich wylęgarnia, zatem najlepiej na nim rozpocząć nasze po-szukiwania. Od czego zaczniemy? Może od Dramatic Chipmunk, czyli wiewiórki odwracającej się do kamery w akompaniamencie dramatycznej muzyki, to chyba wszyscy znają? Często jest wykorzystywany jako swego rodzaju puenta. To też świetny przykład memu mutujące-go (ponownie, jak geny), gdyż jest wiele wersji tego kli-pu, z różnym podkładem muzycznym etc. Sneezing Panda (o pandzie, która kichnęła), Star Wars Kid (nastolatek udający rycerza Jedi w wersji extreme), Danny After Den-tist (mały Danny osiąga wyższy stan świadomości po wi-zycie u dentysty) – to zaledwie parę najpopularniejszych. Prawdziwym internetowym celebrytą jest Keyboard Cat, kot w niebieskiej koszulce przygrywający ludzkim poraż-kom w hołdzie dla tradycji wodewilu. A jeśli memy te wydają się zbyt obce kulturowo, to są też polskie przykła-dy: Daj kamienia, Jestem hardkorem, Ale urwał (każdy zawiera frazę, która weszła do szerszego użycia) czy prawdopodobnie najpotężniejszy internetowy mem pol-skiego pochodzenia, klip wyborczy Kononowicza. Cze-pialscy mogliby powiedzieć, że „to tylko zabawne klipy, co w nich takiego wyjątkowego?”. Otóż, po pierwsze,

TOMASZ TARAZEWICZ

ALL YOUR MEME ARE BELONG TO US!

Słów kilka o memach internetowych.

Page 7: Miedzy Regalami 6

MIĘDZY REGAŁAMI 7

rozpowszechniają się one (można na nie trafić w wielu miejscach sieci, w różnym kontekście), a po drugie stano-wią część internetowej kultury (są cytowane, parodiowa-ne, modyfikowane). Popularną formą memów internetowych są foto-montaże. Weźmy taką Disaster Girl. Wszystko zaczęło się od następującego zdjęcia: na pierwszym planie mamy małą dziewczynkę spoglądającą przez ramię w kierunku obiektywu z tajemniczym uśmiechem, w tle natomiast pożar gaszony przez strażaków. Z czasem dziewczynka zaczęła się pojawiać w innych miejscach katastrof. Po-dobnym memem jest Bert is evil! - zdjęcia jednoznacznie wskazujące, że wszystkim znany Bert z Ulicy Sezamko-wej ma drugie, mroczne oblicze: widzimy go w towarzy-stwie Hitlera, Osamy bin Ladena, Chomeiniego, a nawet w tłumie w Dallas ’63 (co wiele tłumaczy). Dużą popular-nością cieszą się humorystyczne fotomontaże zdjęć zro-bionych celebrytom, jak Sad Keanu (Keanu Reeves siedzi na ławce i je kanapkę – zabawy w Photoshopie więcej niż może się wydawać) czy Strutting Leo (Leonardo DiCaprio wesoło maszerujący na planie Incepcji, to zdjęcie jest komiczne samo w sobie). W sieci funkcjonują też memy-koncepty, jak bar-dzo popularne demotywatory. Idea ta to parodia plakatów motywacyjnych często używanych w dużych firmach do zwiększenia morale pracowników. Istnieją też memy za-projektowane jako memy, celowo stworzone tylko po to, by istnieć i się rozpowszechniać, jak The Game. Gra ta ma trzy podstawowe zasady: 1. Każdy na świecie jest gra-czem, 2. Kiedy gracz myśli o Grze, przegrywa, 3. Przegra-na musi być oznajmiona, co najmniej jednej innej osobie. Gra nie ma punktacji, nie ma celu, nie ma końca (choć mówi się, że jeśli premier Wielkiej Brytanii publicznie ogłosi swoją przegraną, Gra się skończy). Wszyscy wiemy, że jeżeli coś istnieje, ktoś spróbu-je na tym zarabiać. Memy nie są w tym wypadku wyjąt-kiem. Oprócz oczywiście samych twórców memów, któ-rzy sprzedają koszulki i inne drobiazgi, tę cechę naszego umysłu wykorzystują spece od marketingu stosując tzw. marketing wirusowy. Przykładem może być promocja filmu Węże w samolocie. Do wywołania szumu wystar-czył sam tytuł tego arcydzieła, kiedy wspomniano go na kilku blogach i portalach. Jego humorystyczne aspekty (no bo to przecież węże! I to w samolocie! Czego więcej chcieć od życia?) stały się pożywką dla wyobraźni inter-nautów, którzy zaczęli tworzyć fanowskie zwiastuny, ilu-stracje i parodie (jak Koty w samolocie, Węże spóźnione

na samolot, Węże w pociągu), jeszcze bardziej rozpo-wszechniające oryginalny tytuł. To jednak jest przykład bardziej przypadkowego niż celowego wykorzystania marketingu wirusowego. Film Cloverfield (w Polsce zna-ny jako Projekt: Monster, meh) miał specyficzną promo-cję: zwiastuny nie podawały tytułu, a tylko datę premiery, natomiast na MySpace zaczęły pojawiać się strony two-rzone rzekomo przez bohaterów filmu, kreując atmosferę, hm, zdaje się że tajemnicy i pobudzając zainteresowanie. Podobny chwyt wykorzystano dziesięć lat wcześniej przy promocji Blair Witch Project. Najbardziej skuteczna w historii kampania wirusowa miała jednak miejsce w lipcu tego roku, kiedy to Old Spice wystartował z serią reklam The Man Your Man Could Smell Like. Zaczęło się od spotu telewizyjnego, w którym aktor Isaiah Mustafa reklamuje żel pod prysznic monologiem o tym, jak to „wszystko jest możliwe z mężczyzną, który pachnie jak ja”. Otoczenie i strój Mustafy zmieniają się w trakcie przemowy, pełno jest wizualnych non sequitur i absurdal-nego humoru, a wszystko to w jednym, nieprzerwanym ujęciu. Reklama okazała się sensacją, w ciągu 36 godzin obejrzano ją na Youtube ponad 23 mln razy, ale to nie wszystko. Isaiah, ciągle odgrywając tę samą postać, odpo-wiedział na specjalnie stworzonym kanale na 186 komen-tarzy i pytań użytkowników Youtube, Facebooka, Twitte-ra i innych witryn (tj. na każde z osobna, używając imion lub pseudonimów komentujących). Kampania zakończyła się wielkim sukcesem, trwając zaledwie 3 dni. Dodajmy do tego, że sama reklama stała się częścią internetowej kultury. Oto potęga marketingu wirusowego! Z oszczędności miejsca nie przedstawiałem szcze-gółowego opisu i historii większości memów. Można je poznać na takich witrynach jak knowyourmeme.com czy encyclopediadramatica.com. A po co komukolwiek wie-dzieć o takich głupotkach? Cóż, orientacja w memach może być przydatna w rozumieniu kultury internetowej (która coraz częściej przenika do „normalnej”, nota bene ponad 50 memów pojawia się w teledysku Pork and Be-ans zespołu Weezer), może pomagać nam przy swego rodzaju nawigacji (są memy charakterystyczne dla sub-kultur czy miejsc sieciowych). Przede wszystkim jednak trzeba wiedzieć, że... Never gonna give you up, never gonna let you down, never gonna run around and desert you...

NAUKA MIĘDZY REGAŁAMI

Page 8: Miedzy Regalami 6

MIĘDZY REGAŁAMI 8

Skąd pomysł na studiowanie Informacji Nauko-wej i Bibliotekoznawstwa? To był drugi kierunek, na którym rozpocząłem stu-dia w Toruniu. Wcześniej była filozofia. INiB zain-teresowałem się między innymi dlatego, że uznałem ten kierunek za stosunkowo bliski mojej pasji – dziennikarstwu. Wówczas (w roku 2003) nie było jeszcze na UMK kierunku stricte dziennikarskiego. Jako współzałożyciel Prasoznawczego Koła Na-ukowego, na podstawie informacji o aktualnej działalności koła, jak oceniasz podejmowane przez jego członków inicjatywy? Powiem szczerze – po moim wyjeździe z Torunia prze-stałem śledzić PKN. Tym bardziej ucieszyłem się, gdy kilka miesięcy temu trafiłem na ślady działalności Ko-ła. Nie ukrywam, że było dla mnie sporym zaskocze-niem, że PKN wciąż działa i ma się dobrze. Ale było to z pewnością zaskoczenie bardzo miłe.

Poza PKN-em udzielałeś się w inny sposób na studiach? Pracowałeś? Tak, ale głównie jako wolontariusz. Byłem dzienni-karzem uniwersyteckiego Radia Sfera. Prowadziłem tam własne audycje muzyczne, codzienne pasma publicystyczne, przygotowywałem materiały repor-terskie, prowadziłem imprezy plenerowe (koncerty, juwenalia) brałem udział w nagraniach kabaretu radiowego i w pracach zarządu stacji. Na czym polega teraz Twoja praca i czy jesteś z niej zadowolony? Jestem reporterem TVN CNBC. To całodobowa biz-nesowa stacja informacyjna. Codziennie przygoto-wuję materiały reporterskie na bieżące tematy z zakresu biznesu, gospodarki, ekonomii. Nagry-wam wywiady, jestem też lektorem materiałów pro-mocyjnych.

LUBIŁEM ŚLĘCZEĆ W BIBLIOTECE…

Z Patrycjuszem Wyżgą rozmawia Piotr Rudera

ROZMOWY MIĘDZY REGAŁAMI

Page 9: Miedzy Regalami 6

MIĘDZY REGAŁAMI 9

Jak studia przygotowały Cię do pracy w tym miejscu? W bardzo niewielkim zakresie. W zawodowej pracy dziennikarza liczy się przede wszystkim praktyka i doświadczenie – bardziej, niż teoretyczne studia. Nauczyłem się jednak paru rzeczy, które później przydały mi się w pracy. Chodzi głównie o umiejęt-ność wyszukiwania informacji. Przede wszystkim jednak – równocześnie ze studiami – uczyłem się zawodu w Radiu Sfera. Tam zdobyłem mnóstwo wiedzy i umiejętności, które wykorzystuję do dziś. Czy gdybyś mógł ponownie wybierać, to zdecydo-wałbyś się na ten kierunek? Raczej nie, wybrałbym chyba studia techniczne. Obecnie studiuję zaocznie produkcję filmową i tele-wizyjną w łódzkiej filmówce. Postawiłbym też na politechnikę, bo wiem, że absolwenci takich uczelni już mają – i będą mieć jeszcze bardziej – najwięk-sze szanse na znalezienie dobrej pracy. Czy wiedza zdobyta w trakcie studiów znalazła zastosowanie w praktyce czy pozostała tylko teo-rią? Jakie przedmioty okazały się najbardziej przydatne i ułatwiły Twoją pracę? Chyba te skoncentrowane wokół zagadnień Interne-tu. Dobrze też wspominam zajęcia z technologii bibliograficznych. Czego nie było, a powinno znaleźć się w progra-mie nauczania? Było, choć – moim zdaniem – za mało, o infobrokeringu. To przyszłość. No i jeszcze więcej praktyki! Co najbardziej utkwiło Tobie w pamięci z okresu studiów? Mili koledzy, sympatyczni wykładowcy, praktyki w bibliotekach. Lubiłem ślęczeć w bibliotece. Bar-dzo lubiłem atmosferę Torunia, wizyty w teatrze Horzycy, w Naszym Kinie i na bulwarze. Studenckie przyjaźnie? Przetrwały próbę czasu, czy może przekształciły się w kontakty o innym charakterze? Niestety, głównie z powodu mojego wyjazdu z To-runia – i to w trakcie studiów – relacje nie miały okazji dojrzeć i przekształcić się w głębsze kontak-ty. Bardzo tego żałuję.

Zazdrościsz czegoś obecnym studentom? Czy Twoim zdaniem coś się zmieniło, od czasów kiedy byłeś studentem? Zazdroszczę Wam wolnego czasu, którego na pew-no macie więcej niż ja. I olbrzymiego wyboru prze-różnych dróg, którymi możecie podążać. Świat stoi przed Wami otworem! Wciąż możecie jeszcze tak wiele… No i Torunia Wam zazdroszczę. Bardzo tęsknię za tym miastem. Czy studiując Informację Naukową i Biblioteko-znawstwo, wyobrażałeś sobie swoją karierę? Czy już wtedy wiązałeś swoją przyszłość z wykonywa-nym obecnie zawodem? Proszę opowiedz o swo-ich doświadczeniach zawodowych. Tak, już wtedy wiedziałem, że chcę się na poważnie sprawdzić w dziennikarstwie. Intensywnie pracowa-łem w Radiu Sfera, miałem już za sobą pracę w lo-kalnej rozgłośni z rodzinnego Grudziądza. Studiu-jąc jeszcze w Toruniu, zacząłem pracę w lokalnym radiu warszawskim, potem trafiłem do telewizji. Była jesień 2007 roku, startował właśnie kanał TVN CNBC Biznes. Trafiłem tam z ulicy, wysłałem papiery i udało się. Na co powinien dziś postawić student, aby wkra-czając na rynek pracy sprostać wymogom praco-dawców? Trzy rady dla studenta, który w tym roku kończy studia i rozpoczyna poszukiwanie pracy. Warto postawić na praktyki i staże. Historie moje i moich bliskich pokazują, że to świetna okazja, by zdobyć doświadczenie, pokazać się od dobrej strony i znaleźć naprawdę wymarzoną pracę na stałe. War-to postawić na języki. Dobra ich znajomość czasami zaskakująco szeroko otwiera drzwi do kariery. War-to pukać do wymarzonych miejsc mimo, że wydają się poza naszym zasięgiem. Praktyka pokazuje, że rzeczywistość potrafi nas bardzo pozytywnie zasko-czyć. Warto być odważnym i wierzyć w siebie. Dziękuję serdecznie za rozmowę i życzę Ci dalszych sukcesów. Ja również dziękuję.

ROZMOWY MIĘDZY REGAŁAMI

Więcej o Patrycjuszu możecie przeczytać również tutaj: http://www.goldenline.pl/patrycjusz-wyzga

http://www.tvncnbc.pl/5639649,patrycjusz-wyzga,ludzie.html Zdjęcie zaczerpnięto ze portalu Goldenline.pl

Page 10: Miedzy Regalami 6

MIĘDZY REGAŁAMI 10

Każdy wie, że w dzisiejszych czasach najtrudniej o pieniądze. Wiedzą o tym studenci, a zwłaszcza ci, którzy z przyczyn finansowych nie mogą nimi być a chcieliby rozwijać się inte-lektualnie. Przyjrzyjmy się jak taki rozwój wygląda na Uni-wersytecie Mikołaj Kopernika w Toruniu. Dostajemy się na darmowe studia dzienne, na określonym kierunku. Jeśli nie są to studia międzywydziałowe, gdzie sami ustalamy sobie har-monogram zajęć, otrzymujemy odgórnie narzucony plan. Co jeśli dany zestaw przedmiotów nie spełnia naszych oczeki-wań bądź chcemy rozwijać się również w innym zakresie? Najprostszym rozwiązaniem byłoby uczestnictwo w dodatkowych zajęcia w ramach samokształcenia. W teorii jest to możliwe, w praktyce wygląda to już inaczej. Jeżeli cała rzecz tyczy się wykładów mieszących się w ramach jednego wydziału, można tego dokonać, można zarejestrować się na zajęcia przy dużej dozie biegania i proszenia. Jednakże nie dotyczy to języków. SPNJO rządzi się bowiem własnymi prawami i choćby dziekanat nie widział żadnych zastrzeżeń do ambicji studenta, chcącego podszkolić język obcy, sekre-tariat Studium mówi kategoryczne „nie”. Osobiście spotkała mnie taka odmowa. Chciałam zapisać się, a raczej dołączyć do grupy przyszłych historyków, uczących się języka norwe-skiego. Usłyszałam, że nie przysługuje mi taki przywilej, gdyż na studiach magisterskich nie posiada się żetonów, umożliwiających zapisy na lektoraty w systemie USOS. Nikt jednak nie udzielił mi żadnej informacji, jak mogłabym zdo-być takie żetony, w zamian wręczono mi formularz zgłosze-niowy na kurs komercyjny języka norweskiego, prowadzony na uniwersytecie, kosztujący 1000 zł. Cena dość wysoka, jednakże po skonsultowaniu się z rodziną, od której otrzyma-łabym częściowe wsparcie finansowe, postanowiłam skorzy-stać z „okazji”. Niestety kurs nie doszedł do skutku z powodu małej liczby chętnych. W takiej sytuacji postanowiłam poroz-mawiać bezpośrednio z lektorką, nauczającą interesującego mnie języka w Studium. Po przedstawieniu wersji zdarzeń i wyrażeniu ogromnej chęci uczestnictwa w lektoracie, proś-bie o umożliwienie mi udziału w zajęciach nawet bez reje-stracji w systemie USOS, jako tzw. wolny słuchacz, usłysza-łam jedynie, że nie istnieje taka kategoria studenta, a jeśli już tak bardzo mi zależy mogę zapisać się na kurs w prywatnej szkole językowej, na który mnie oczywiście nie stać. Do tej pory zadaję sobie pytanie, gdzie wszyscy upa-trują problem, którego ja nie dostrzegam. Czemu komuś tak bardzo przeszkadzałaby moja obecność na zajęciach, które i tak są prowadzone w ramach programu Wydziału Nauk Hi-storycznych. Zapewne nigdy nie poznam odpowiedzi. Wiado-me jest jedno: nie warto starać się wybijać ponad przeciętność. UMK nie poszukuje ludzi, którzy chcieliby wyjść poza skost-niały i narzucony odgórnie program nauczania, chce tylko tych, co niezauważalnie przechodzą z jednego roku na kolej-ny, aby jak najprędzej skończyć ten etap swojej edukacji.

Listy z ostem ROZWAŻANIA MIĘDZY REGAŁAMI

Mi(sie) wydaje O lenistwie językowym i nie tylko

Przemieszczanie się z znienawidzonego przez humanistów punktu A do punktu B pociągami miewa swoje, często nie-dostrzegane, zalety. Długość linii kolejowej łączącej Toruń z Bydgoszczą wynosi dokładnie 51 km. I gdy np. odcinek ten pokonujemy pociągiem relacji Kraków-Gdynia wydać się on może prawie niewidocznym fragmentem. Na miejscu jesteśmy po niecałej godzinie, co dla osób, które wsiadły w Krakowie jest jak mgnienie oka. Trafienie w przedziale właśnie na takich długodystansowców sprawia, że wcale nie chce się wysiadać. Podróżowanie z kimś zawsze mija szybciej. Owszem, bezproduktywne patrzenie w okno też się wtedy zdarza, ale gdzieś z tyłu głowy jest pewność, że on/ona sie-dzi obok i w każdej chwili można skomentować na głos choćby to, co przed momentem za wspomnianą szybą się zobaczyło. Inaczej sprawa wygląda, gdy jedziemy sami. Czas się dłuży, litery w książce składają się w śmieszne wy-razy, a te w zdania o dziwnej treści. W przedziale nie jeste-śmy sami, ale przecież to obca nam osoba. Grzecznościowe „dzień dobry” i „do widzenia” powinno wystarczyć. Ale nie dla długodystansowców. Najpierw nawiązanie do stanu polskich kolei, do tego, że skorzystanie z toalety jest przeżyciem na miarę survivalu, etc. Wymiana uprzejmości typu: „Pani z Krako-wa, oj zazdroszczę” kontra „Toruń przecież równie piękny”. Z minuty na minutę, jeśli sami na to pozwolimy, tematy za-haczają o bardziej interesujące kwestie – obserwacja świata, wydarzeń w Polsce – nie tylko politycznych… Czy chociaż-by o lenistwie językowym Polaków. Uwag dokonanych przez językoznawcę podważyć się nie da. Jesteśmy leniwi nie tylko w słowie mówionym, ale i pisanym. „Mi się wyda-je” na początku zdania jest podobno tak wszechobecne na łamach prasy, że aż kłuje w oczy. Słuchając natomiast wypo-wiedzi w radio czy telewizji po uszach bije: „ludzią(!)” lub „pójdom(!)” – jakby ktoś bawił się w specjalną zamianę końcówek. Dodajemy do tego język młodzieży i sformuło-wania, których nie rozumiemy: „koffam(!)” (fakt, nie ma przynajmniej dylematu, czy wyznanie to pisze się przez „h” czy „ch” – proste!), „kcem(!)” i rozkładamy bezradnie ręce. Aby wyczerpać temat potrzebujemy trasy co najmniej dwa razy dłuższej. Pozostawiamy wiele niedopowiedzeń i wysia-damy z pociągu. Na drugi dzień natrafiam w „GW” na list do redakcji – „Polaku, co z tą k…?”, w którego tytule „k…” bynajmniej nie oznacza kuchni, ani tym bardziej kultury. Autor listu spędził wiele lat za granicą i po powrocie do kraju wyraża swoje zdziwienie wulgarnością języka ojczystego. Ale to już przecież zupełnie inny, kłujący temat. Mnie się tak przy-najmniej wydaje i wcale nie kończę w pół słowa z racji na lenistwo.

ASIA EDWARCZYK

UMK , czyli jak to student nie może być ambitny MAŁGORZATA SZYMCZYK

Page 11: Miedzy Regalami 6

MIĘDZY REGAŁAMI 11

Podobno w dzisiejszych czasach prawdziwego przyjaciela nie poznasz wcale w przysłowiowej biedzie. Wyznacznikiem tym nie będzie również nagła chęć wyga-dania się czy wypicia z nim pi-wa. Nie. Dzisiaj prawdziwego przyjaciela poznasz po tym, że pod twoją nieobecność zajmie się on twoją farmą na Facebooku.

FarmVille, bo o niej mowa, przyciąga codziennie 20 mln ludzi z całego świata. Co sprawia, że jest ona tak popularna? W dużym uproszczeniu (chociaż nie wiem czy można upraszczać już i tak proste) – gra polega na prowa-dzeniu własnej farmy. Siejemy, sadzimy, podlewamy, nawozimy, usuwamy chwasty, zbieramy plony i hoduje-my zwierzęta. Im więcej, im szybciej, tym lepiej. Za ze-brane plony i wyhodowane zwierzęta otrzymujemy wirtu-alną walutę i co najważniejsze – przechodzimy na wyższy poziom. Na wyższym poziomie – nowe atrakcje, nowe odmiany roślin, nowe zwierzęta. Jak na grę przystało – jakiś element rywalizacji pojawić się przecież musi. Im więcej czasu spędzamy on-line, zalogowani w grze, tym szybciej na wyższe poziomy wtajemniczenia przechodzi-my. Logiczne. Lekko, łatwo i przyjemnie, prawda? I za darmo! o, nie wykrzykujmy tego jednak przedwcześnie Na pierwszy rzut oka, nie licząc opłaty za prąd, jaki po-biera nasz komputer czy laptop, gdy jesteśmy w trakcie zbierania marchewki, posiadanie wirtualnej farmy rzeczy-wiście nic nas nie kosztuje. Znakiem firmowym FarmVille jest Zynga. Właścicielem Zyngi – Mark Pincus. Przychody spółki Zynga szacuje się na 500–600 mln dolarów. Przychody z darmowych, jeszcze raz to podkreślmy, gier na przeglądarkę. Gdzie zatem tkwi haczyk? Otóż człowiek z natury jest niecierpliwy, chciałby nie tylko lekko, łatwo i przy-jemnie, ale i szybko! Gdy zależy nam na lepszych wynikach w grze i gdy nie mo-żemy wytrzymać z ciekawości, czy na poziomie 48 będziemy hodować strusie czy łosie, to z pomocą przychodzi nam mamona. Tak. Wirtualne monety może-my sobie kupić/dokupić za prawdziwe pieniądze. Na przykład 7,5 tysiąca monet kosztuje ok. 5 dolarów. Dzięki temu np. różowy traktor jest w naszym finanso-

wym zasięgu. Za centy dokupujemy do niego paliwo, a Zynga się wzbogaca. Mimo, że tych niecierpliwych jest zaledwie kilka procent, to padają tu sumy wcześniej prze-ze mnie wymienione. I nie dziwi już, że uzależniony od gry dwunastolatek potrafił w ciągu tygodnia wydać na nią 900 funtów. Eksperci twierdzą, że produkt oferowany przez Zyngę to prawdziwy przewrót kopernikański w grach komputerowych. Po pierwsze są to gry nieskomplikowa-ne, nie wymagające tak naprawdę żadnych umiejętności – dzięki czemu docierają do szerszego grona odbiorców. Technologicznie natomiast są wręcz cofaniem się w cza-sie – ich grafika przypomina tę z lat 90. Po drugie zmienił się profil samych odbiorców. Internetowi gracze to już nie „młodzieńcy studiujący w zaciemnionych pokojach strate-gie dla World of Warcraft”. Stali się nimi pracownicy biurowi, matki zajmujące się domem, dzieci jak i dziadkowie. Zainteresowanie jest ogromne. Na tyle ogromne, że niektórzy pracodawcy zabraniają logowania się na FB w godzinach pracy. Pojawia się jeszcze jeden problem. Nazwijmy go: problemem z przymrużeniem oka. Otóż zasiewa jeden z drugim tę marchewkę, a potem myśli, że ona naprawdę wyrośnie w trzy minuty.

KULTURA MIĘDZY REGAŁAMI

Tekst jest luźną refleksją po przeczytaniu artykułu Tomasza Grynkiewicza – „Król internetowych świ-niopasów” (Gazeta Wyborcza 2010, nr 208.7026, s. 34–35).Wszelkie dane liczbowe zostały zaczerp-nięte również z tego artykułu.

ASIA EDWARCZYK

(NIE)DARMOWE GRY NA PRZEGLĄDARKĘ

Page 12: Miedzy Regalami 6

MAŁGORZATA SZYMCZYK

SVENSKA ÄVENTYR

czyli ERASMUS w Szwecji

MIĘDZY REGAŁAMI 12

Erasmus jest programem dla uczelni, ich studentów i pra-cowników. Wspiera międzynarodową współpracę szkół wyższych, umożliwia wyjazdy studentów za granicę na część studiów i praktykę, promuje mobilność pracowni-ków uczelni, stwarza uczelniom liczne możliwości udzia-łu w projektach wraz z partnerami zagranicznymi. Polska bierze udział w programie Erasmus od roku 1998/99. Po krótkiej teorii, wprowadzającej nas nieco w istotę programu skupmy się na tym, jak wygląda życie polskiego Erasmusa w Szwecji. Przykładowy dzień lub dwa, które w Skandynawii należy rozpatrywać odrębnie w dwóch porach roku: zimie i na wiosnę. Kiedy weźmie-my pod uwagę tę pierwszą porę trzeba pamiętać, że każdy element normalnej egzystencji dzieje się w ciemnościach: na zajęcia wychodzi się, kiedy jest ciemno; wraca się, kiedy jest ciemno i cokolwiek nie chciałoby się robić bę-dzie zawsze ciemno i zimno. Wiosną zaś poranki są jasne, a słońce wstaje niezwykle wcześnie zwłaszcza dla studen-tów, którzy nie liczą się z czasem przysłowiowej wieczo-rynki, wyznaczającej godzinę snu. Po pierwsze, zajęcia - jak na każdej uczelni student musi się na nie zarejestrować. Jednakże, choć Szwecja jest krajem wysoko rozwiniętym, nie można tego uczynić przez Internet. Każdy blok programowy ma swoich przed-stawicieli i odpowiednie biura, gdzie należy się udać w określonym dniu i godzinie. Następnie trzeba wziąć numerek i stanąć w kolejce. Wszędzie w Szwecji stoi się w kolejkach. Czyżby Szwedzi, którzy nie doświadczyli ustroju socjalistycznego, postanowili kultywować jego namiastkę po dzień dzisiejszy? Na to pytanie nie umiano mi odpowiedzieć. Po prostu tak jest i kropka. Niemniej jednak, kiedy już zapisaliśmy się na zajęcia to należy na nie podążyć, ale tutaj trzeba być ostrożnym. Szwedzi nie mają stałego planu zajęć. Zmienia się zarówno dzień, jak i godzina w każdym tygodniu. W tym kraju IOS święciłby triumfy, gdyż połączenie zajęć z różnych fakultetów jest zadaniem arcytrudnym. Trzeba tutaj podkreślić, że to stu-dent sam wybiera zajęcia, nie ma ich odgórnie narzuco-nych i co ciekawe nie może mieć ich za dużo, żeby dał sobie z nimi radę. O czym dowiedziałam się od mojego koordynatora, kiedy wybrałam 3 zajęcia zaczynające się w tym samym semestrze. To jednak nie koniec szwedzkich innowacji. Kiedy już udamy się na zajęcia, na których o dziwo, jak u nas widnieje lista obecności, przechodzimy do kwestii pod-ręczników. Każdy polski student po książkę najpierw uda-je się do biblioteki, Szwed zaś do księgarni, gdzie prze-ciętny koszt jednej pozycji wynosi 100 zł. Zgodnie z ide-ologią mojego kierunku udałam się zatem do skarbnicy wiedzy uniwersyteckiej - Stockholms Universitet Biblio-tek. Gdzie zamówione książki odbiera się z półki z infor-macją z naszym nazwiskiem, samemu oddaje kładąc je na taśmę i samemu przedłuża, wykorzystując maszynę z czytnikiem. Bibliotekarza zaś można oglądać jedynie w dziale informacji. Na koniec zmagań uniwersyteckich,

należy wspomnieć o zaliczeniach przedmiotów. Głównie odbywa się to poprzez pracę pisemną, którą wykonuje się w domu i przesyła bezpośrednio do nauczyciela. Dostaje się temat, liczbę słów i najczęściej tydzień na zrobienie zadania. Nie jest to zatem bardzo skomplikowane, ale pod warunkiem, że uczestniczyło się w zajęciach i czytało na bieżąco materiał przygotowujący do zajęć, na którego ilość zdecydowanie można było narzekać. W między cza-sie pisze się także sporo referatów, które jednak nie są oceniane, ale ich brak może spowodować niezaliczenie przedmiotu nawet, jeśli nasz finalny esej byłby lepszy niż nie jedna rozprawa doktorska. Skoro wiemy jak to wszystko wygląda na uczelni, to teraz przejdźmy do tego, co dzieję się poza murami Alma mater. Wiadomo, że student po to jest studentem, żeby się bawić, jednakże zabawa w Szwecji ma znacznie inny wymiar niż w Polsce. Po pierwsze częściowa prohi-bicja i związane z nią ceny alkoholi, a także konieczność udania się do odpowiednich sklepów w odpowiednich godzinach sprawia, że Szwedzi, jako synonim dobrej za-bawy nie używają słowa „popijawa”. Jeśli już się pije to niedużo. Niedużo im także potrzeba. Zatem jak się bawią studenci w Szwecji, a zwłaszcza ci, którzy przybyli tam z Polski? Na porządku dziennym są spotkania w akademi-kach. Najpierw idziemy do kogoś między godziną siódmą a ósmą, czyli dość wcześnie, aby się czegoś napić (alkohol zawsze przynosimy sami i sami go pijemy), póź-niej zaś udajemy się na dyskotekę około godziny dziewią-tej, czyli tzw. happy hours (wtedy za wstęp płaci się znacznie mniej). Całość zabawy i tak trwa jedynie do 1 lub 2 nad ranem, gdyż tak zamykane są wszelkie kluby. Nieraz taka zabawa musi się skończyć po północy, gdyż trzeba zdążyć na ostatnie metro, które odjeżdża o godzinie pierwszej. Szwedzi jednak nie narzekają na brak przyjem-ności. Niezwykle popularne jest organizowanie spotkań czy też „obiadów” (w czasie naszej kolacji), gdzie każdy albo coś przynosi albo wszystko przygotowywane jest wspólnie. Alkohol na takie spotkania każdy przynosi so-bie sam. Kiedy ogląda się film ze znajomymi, a ktoś aku-rat otworzył sobie paczkę ciastek, nie jest w złym tonie zjedzenie jej samemu. To jednak nie wszystko, ważnym zwyczajem jest Fika, czyli przerwa na kawę. Nie ma ona określonego czasu. Można mieć Fikę o każdej godzinie i w każdym miejscu. Po to, aby się odprężyć w czasie pracy, aby spotkać się ze znajomymi czy po prostu, aby napić mocnej kawy. Ma ona jednak swoje ujemne strony. Gdy mamy jakiś problem, który chcemy rozwiązać, po-rozmawiać z kimś w biurze czy załatwić jakąś sprawę na uniwersytecie możemy zostać odesłani z kwitkiem, bo akurat niezbędna nam osoba ma przerwę na kawę. W Sztokholmie nie można narzekać na nudę. Jak to w stolicy zawsze coś się dzieje: koncerty, stand up come-dy, różnego rodzaju kulturowe imprezy, liczne muzea, galerie, wyspy do zwiedzania, ogrody i jeszcze o wiele wiele więcej. Niektóre wydarzenia i wstępy mogą być za

KULTURA MIĘDZY REGAŁAMI

Page 13: Miedzy Regalami 6

darmo, jak wielkie przygotowania do ślubu księżniczki Victorii połączone z przeróżnymi, wystawami rekonstruk-cją domu mieszkalnego przyszłych nowożeńców stworzo-nego przez IKEĘ czy idealnego lotniska Arlanda, a wszyt-ko to otoczone aurą miłości pod nazwą Stockholm Love. W Sztokholmie zatem nie można się nudzić, aczkolwiek często potrzebne są spore zasoby finansowe. Wspomnijmy zatem o wydatkach takiego Erasmu-sa. Życie polskiego studenta w Szwecji nie jest tak różo-we, kiedy pod uwagę weźmiemy finanse. Taniej jest udać się do H&M (sklepu, którego prawdziwi Szwedzi nie od-wiedzają, gdyż jest to sklep o niskim standardzie) i kupić parę spodni niż udać się do supermarketu po żywność. Kupować zaś należy to, co najtańsze i w sklepach gdzie najtaniej, czyli w Lidlu, gdzie szanujący się Szwed nie chodzi. Podobnie nie kupuje najtańszych produktów, a czasem i takich, o których wie, że firma wykorzystuje swoich pracowników, jak np. koncern CocaColi. Jednakże jeść trzeba, więc nie ma co się nad tym roztkliwiać. Sku-pić należy się na tym, co jeszcze trzeba zrobić i za co za-płacić, a co wysysa nasze konto bankowe na samym po-czątku. Komunikacja miejska - świetnie zorganizowana: metro, autobusy, tramwaje, pociągi, ale koszt biletu w jedną stronę wynosi około 15 zł. Cena wołająca o po-mstę do nieba. Gdzie są zniżki dla biednego studenta? Otóż są, jeśli kupujemy bilet na okres 4 lub 5 miesięcy. Wtedy otrzymujemy znaczny upust, ale jak obliczymy, że i tak jednorazowy koszt wyniesie ponad 1000 zł, zaczyna-my zastanawiać się po co wybraliśmy tak drogi kraj. Na-stępny wydatek to unia studencka. Skoro jesteś studentem musisz za to zapłacić tym razem tylko 40 zł. Ale idźmy dalej. W moim przypadku niezbędny był zakup materaca, gdyż to, co zastałam w pokoju nie nadawało się już prawie do niczego, zatem dodajemy kolejne 150-200 zł. Zakup podręczników do języka angielskiego, których niestety nie można było znaleźć w bibliotece, to następne 150 zł (udało mi się zamówić je w Polsce i zostały mi one prze-słane, co razem wyniosło o połowę taniej niż zakup na miejscu). Po dodaniu wychodzi niebotyczna suma wydana w pierwszych dwóch tygodniach pobytu. Z własnych oszczędności, gdyż wszytko, co otrzymałam od UE i Uni-wersytetu poszło na opłatę akademika, a raczej pokoju z łazienką, gdyż w naszym mniemaniu akademik inaczej się kojarzy. Przestrzeń była tak duża, że zapewne u nas przerobiono by ten pokój z jednoosobowego na trzyosobo-wy. Pojedynczy pokój z łazienką to standard stolicy. Obo-wiązkiem jest także zapewnienie nieodpłatnej pralni. Czy-li luksus za duże pieniądze, znacznie jednak zaniedbany i niezwykle brudny, co nie pasuje do schludnego obrazu Szwecji. Co jeszcze mogło zakłócić sielankowy żywot stu-denta? Problemy, które choć wówczas uznałam za poważ-ne, po powrocie do kraju, okazało się drobiazgami, a praw-dziwe kłopoty były dopiero przede mną. Uniwersytet w Sztokholmie rządzi się podobnymi prawami jak każdy polski uniwersytet, czyli panuje tam bałagan nie do ogarnię-cia. Nikt nigdy nic nie wie, a jedna jednostka odsyła cię do kolejnej. Na szczęście, choć uniwersytet sztokholmski jest przeogromny, wszystkie wydziały i instytuty znajdują się w tym samym gmachu. Należy tylko zmieniać blok z A na F lub na odwrót, przebywając niezliczoną liczbę korytarzy, trochę biegania i jeżdżenia windą, ale wysiłek zawsze koń-

czy się jakimś rezultatem. Zdarzały się bardzo niemiłe sytu-ację, jak zagubienie moich dokumentów, które miałam ode-słać do Polski, aby nie uznali, że nagle przestałam być stu-dentką. Pewnego słonecznego dnia, których w Szwecji nie ma za wiele, kiedy okazało się, że mój koordynator nie przyszedł na umówione spotkanie, otrzymałam od niego e-mail z przeprosinami i z tłumaczeniem, że był tak ładny dzień, że on po prostu nie przyszedł do pracy. Idźmy jednak dalej. Problemy z ogrzewaniem w pokoju, co teoretycznie było związane z ochroną środowiska. W pokoju nie mogło być więcej niż około 15 stopni i co gorsza nie było, choć na zewnątrz panował trzaskający mróz -28 stopni Celsjusza i nic nie dało się na to poradzić. Co niestety u polskiej stu-dentki, przyzwyczajonej do pięciostopniowej skali grzew-czej, wywoływało liczne przeziębienia. Tu można zatem wspomnieć o służbie zdrowia. Chorowanie jest niezwykle drogą przypadłością, gdyż za wszytko się płaci. Na szczę-ście bycie studentem ma swoje przywileje i do lekarza pierwszego kontaktu można udać się na uniwersytet, ale można chorować tylko dwa dni w tygodniu, bo tylko tak przyjmuje pan doktor bądź pani psycholog, jeśli porada lekarza pierwszego kontaktu już nie jest wystarczająca. Co jednak ciekawe pierwsze pytanie zawsze brzmi: Czy w twoim życiu jest teraz stresujący okres? Student bowiem nie może żyć w stresie, a jak żyje to pewnie dlatego jest chory. Zatem jak już lekarz uzna, że jest to zwyczajne prze-ziębienie, spowodowane brakiem odpowiedniego ogrzewa-nia, otrzymujemy poradę i leki. Jeśli nie jest się umierają-cym, nie ma mowy o antybiotyku (umierający nie idzie do lekarza uniwersyteckiego), jeśli coś zostanie przepisane, ale lek jest na tzw. receptę, której w Szwecji się nie praktykuje, pan doktor dzwoni do wskazanej przez pacjenta apteki i tam już lek na niego czeka. I tak można by zamknąć krótki opis życia Erasmusa w Szwecji. Oczywiście nie jest to wszystko, lecz o wszystkim nie da się napisać. Wymieniłam wiele nega-tywnych aspektów, o których każdy powinien wiedzieć, jednakże nie oznacza to, że mój stosunek do Szwecji i całego mojego pobytu jest tak samo pejoratywny. Wyjazd jak i sama Szwecja był najpiękniejszym doświadczeniem w moim życiu. Mimo kilku niedogodności nie zamieniła-bym tego czasu na żaden inny. Żałuję, że Erasmusem można być tylko raz. Zwłaszcza, że teraz nasz instytut ma połącze-nie z uniwersytetem w Umei. Gdzie studiuje się Bibliome-trię i Infometrię, czyli coś, co zagwarantowałoby zaliczenia przedmiotów także i w Polsce. Chcąc wyjechać do kraju, gdzie posługują się językiem angielskim na jednym z wyż-szych poziomów, wyjechałam z ramienia Wydziału Nauk Historycznych, mając studiować historię. Wiązało się to z licznymi problemami po powrocie, gdyż należało zaliczyć wszystkie te przedmioty, w których nie uczestniczyłam, bądź przełożyć je na kolejny rok. I może wszystko potoczy-łoby się dobrze albo chociaż znośnie, w końcu sama to sobie wybrałam, gdyby nie zmiana programowa wprowadzająca chaos i uniemożliwiająca mi zaliczanie zajęć z tego seme-stru, który spędziłam w Szwecji. Jednakże jest to już historia na inny artykuł. Może wydawać się, że skoro wyjazd wiąże się z tak wieloma problemami to - po co w ogóle ruszać się z domu. Jednakże każdy, kto ruszy się z domu i po powrocie z takiej chociażby półrocznej wymiany przeczyta ten tekst jeszcze raz, zrozumie, co autor miał na myśli. Tej przygody nie da się bowiem opisać, trzeba ją przeżyć!

KULTURA MIĘDZY REGAŁAMI

MIĘDZY REGAŁAMI 13

Page 14: Miedzy Regalami 6

SŁÓW KILKA O SŁOWACH NIEISTNIEJĄCYCH W JĘZYKU POLSKIM,

czyli o Incepcji Christophera Nolana

Wydawać by się mogło, że z powyższych składników Incepcja, jako że należy do gatunku, powinna być mie-szanką wybuchową a lá strzelanina-męskie kino, która robi wiele hałasu i… nic poza tym. Mylnie mogłoby się wydawać. Christopher Nolan bowiem, po średnim moim skromnym zdaniem Mrocznym rycerzu, zaproponował widzom zabawę z najwyższej półki. W bliżej nieokreślonej przestrzeni czasowej przed-stawia nam Doma Cobb’a – eksperta od ekstrakcji. Eks-trakcji informacji z ludzkich snów najściślej i najogólniej rzecz biorąc, bo w czasach, w których toczy się akcja fil-mu, sen stanowi jedno z najcenniejszych źródeł informa-cji. Ludzie szkolą się w technikach obronnych przed wdzieraniem się w ich, jakże intymną, sferę przez takich osobników jak Cobb.

Na samym wejściu w czyjś sen się jednak nie kończy. Nolan posuwa się o krok dalej. Pada słowo incepcja, które znaczy nie mniej, nie więcej tyle, co: za-szczepienie idei w czyimś śnie. Właśnie o tytułową Incepcję rzecz się cała rozchodzi. Agent Cobb dostaje propozycję nie do odrzucenia – w zamian za zaszczepie-nie myśli w śnie syna bardzo bogatego przedsiębiorcy stanie się wolnym człowiekiem (jest ścigany za domnie-mane zabójstwo swojej żony, co wiąże się z zakazem powrotu do kraju i kontaktem z dziećmi). Zadanie to zleca mu nie kto inny jak szef konkurencyjnego przedsię-biorstwa. Cobb zbiera więc zespół, który pomoże mu wykonać niewykonalne.

Czy akcja zakończy się sukcesem – musicie ocenić sami. Mogła-bym w swojej p e r f i d n o ś c i napisać po prostu „tak” lub „nie”. Mo-głabym, gdyby było to proste, jednoznaczne. Zakończenie filmu jest nie-stety dla mnie zagadką, więc zrobić tego nie mogę. Przyto-czę jedynie fragment dia-logu, który pada w filmie:

- Jeśli można wykraść idee z czyjegoś umysłu, dlaczego nie da się podłożyć innej? - Niech podłożę pomysł w twojej głowie. Powiem: "Nie myśl o słoniach". O czym myślisz? - O słoniach. - Ale to nie jest twój pomysł. Wiesz, że to ja go poddałem. Umysł zawsze może wyśledzić źródło idei. Tyle o samej fabule. Nie ukrywam, że Incepcja zrobiła na mnie duże wrażenie. Powiem więcej – od czasów Matrixa żaden z filmów „futurystycznych” nie zrobił na mnie aż takiego wrażenia. Oparcie całej fabuły na śnie było niezwykle intrygującym posunięciem. W pewnym momencie zaczę-łam się zastanawiać czy to jeszcze sen czy już rzeczywi-stość? W kontekście filmu, zwyczajowe „uszczypnij mnie”, w tym momencie może nie wystarczyć.

Nolan jak na tacy podaje nam oczywistości: nig-dy nie pamiętamy początku naszego snu, zawsze pojawia-my się w środku całej akcji. Co więcej – sny wydają się prawdziwe, dopóki w nich przebywamy. Dopiero gdy się budzimy, zdajemy sobie sprawę, co było w nich dziwne-go. Wszystko to wiemy, prawda? Ale co ciekawe, gdy w filmie padają te sformułowania, to mimo wszystko je-steśmy zaskoczeni i myślimy „kurcze, rzeczywiście tak jest”. I jest to w pewnym sensie dla nas odkrywcze. Pikanterii dodaje fakt, że wykorzystujemy tylko drobną część możliwości naszego umysłu. Oczywiście gdy nie śpimy, bo gdy śpimy możemy dokonać praktycznie wszystkiego. A i mamy na to czas, bo pięć minut w rze-czywistym świecie równa się godzinie we śnie.

Nie byłabym sobą, gdybym pisząc o Incecpcji, nie wspomniałabym o muzyce. Jeśli pójdę od tyłu i w ramach wyliczanki, wymienię: Rain Man, Król Lew, Gladiator, Piraci z Karaibów, to imię i nazwisko Hans Zimmer będzie tylko kropką w tej wyliczance. Świetna, adekwatna, przeszywająca, nastrajająca. A utwór numer 12 – Time, to mistrzostwo w swojej kategorii.

W ramach ciekawostki dodam jeszcze, i padną tu znowu obce słowa, że Firma Reality Jockey przygotowuje we współpracy z Christopherem Nolanem i Hansem Zim-merem aplikację opartą na ścieżce dźwiękowej z Incepcji. W zależności od tego, gdzie się będziemy znajdować i co będziemy robić, program będzie nam puszczał odpowied-nie fragmenty muzyczne. Za dobór dźwięków odpowiadać będą filtry, zwane „snami”. Są sny, które mogą być grane tylko raz w miesiącu podczas pełni księżyca, albo kiedy jest brzydka pogoda, bądź gdy ktoś podróżuje z prędko-ścią 120 mil na godzinę – twierdzą twórcy aplikacji.

Niezależnie czy ze względu na muzykę, czy ze względu na obsadę (o której z mojej strony cicho-sza) czy chociażby ze względu na efekty specjalne, Incepcji pod-dać się warto.

Cytat za: Łukasz Muszyński, Muzyka z Incepcji podstawą futury-stycznej aplikacji [online]. Dostępny w World Wide Web: http://www.filmweb.pl/news/Muzyka+z+%22Incepcji%22+podstaw%C4%85+futurystycznej+aplikacji-67044

[dostęp 15 listopada 2010]

MIĘDZY REGAŁAMI 14

KULTURA MIĘDZY REGAŁAMI

ASIA EDWARCZYK

gatunek: heist film przykładowe tytuły z tego gatunku: Ocean’s Eleven (Twelfe i Therteen także), Przekręt, Złap mnie, jeśli potrafisz, etc. słowa kluczowe: grupa ludzi, stworzenie planu, burza mó-zgów, napad, kradzież, akcja, ucieczka, łup

Page 15: Miedzy Regalami 6

KRÓLESTWO ZWIERZĄT

reż. David Michôd

MIĘDZY REGAŁAMI 15

KULTURA MIĘDZY REGAŁAMI

W obecnych czasach coraz trudniej nakręcić oryginalny film o przestępczości zorganizowanej, zwłaszcza po Rodzinie Soprano i Prawie ulicy, które w dużym stopniu wyczerpały temat. Czy można coś jeszcze powiedzieć, co nie zostało już powiedziane? Odpowiedź twierdząca po-chodzi z Australii. Pierwszy film Davida Michôda Króle-stwo zwierząt debiutował na festiwalu Sundance i zgarnął nagrodę jury, nie bez powodu. Młody Joshua Cody, po śmierci matki narkomanki, zamieszkuje w Melbourne wraz z babką i jej gromadką synów. To nie jest wesoła rodzinka rodem z sitcomów, a przestępczy klan – napady, narkotyki, te rzeczy. Co cie-kawe, szczegóły ich działalności nie są nam przedstawio-ne, i szczerze mówiąc, nieistotne. Osią fabuły jest bez-względna wojna między rodem Codych a policją. Siły porządkowe już dawno straciły cierpliwość i zabijają podejrzanych pod byle pretekstem – wolą to od długich procedur prawnych kończących się zwolnieniem warun-kowym. Joshua jest niemal od początku pod ogromną presją – pozostać lojalnym rodzinie czy zostać informato-rem i skorzystać z rządowej ochrony. Sprzymierzając się z jedną grupą, staje się na celowniku drugiej. To zawiąza-nie akcji może wydawać się banalne, ale gwarantuję, że fabule daleko do bycia przewidywalną.

W takich filmach zazwyczaj obiektem zaintereso-wania są, mniejsi lub więksi, ale gracze. Królestwo zwie-rząt przedstawia nam punkt widzenia zwykłego pionka, najsłabszego ze słabszych, wplątanego w sytuację poza jego kontrolą. J. sprawia pozory niezbyt rozgarniętego, odzywa się rzadko, przez większość czasu nie robi prawie nic, a jeśli już, to polega to na wykonywaniu poleceń. Ten nietypowy wybór protagonisty ma swój cel, który, tak samo jak sam tytuł, staje się jasny w trakcie filmu. Poznajemy też resztę rodziny. Nie są to typy niere-alistycznie ekscentryczne, a ludzie, których można spo-tkać w tego typu organizacjach. Przykładowo Baz - jest liderem grupy, opanowanym i charyzmatycznym. „Pope” początkowo wydaje się niegroźny, dopóki nie da o sobie znać jego skrywana agresja i paranoja, wypływające na wierzch po odstawieniu leków. I jeszcze matrona rodu Janine. Z początku miła pani, ale wraz z rozwojem akcji coraz wyraźniej widać władzę, którą posiada, a jej podej-

ście do miłości rodzicielskiej zdaje się niepo-kojąco przekra-czać dopusz-czalne normy. Na uwa-gę zasługuje styl Michôda. W każdej scenie ujawnia się ab-solutne opano-wanie i kom-pletna kontrola nad tym, co robi. Pokazane jest dokładnie to, co mamy widzieć. Akty przemocy są nagłe i w żaden sposób nie są celebrowane. W żadnym momencie filmu nie mamy do czynienia z patosem, nawet sceny pogrzebu sprowadzono do minimum. Pomimo tego chłodnego po-dejścia atmosfera filmu jest ciężka, pod koniec wręcz przygniatająca. Ojciec chrzestny był w dużym stopniu studium patriarchatu, w którym ceniono najwyżej honor i lojal-ność, wartości tradycyjnie kojarzone z mężczyznami. W Królestwie zwierząt to podejście zostaje skonfrontowa-ne z porządkiem alternatywnym, stąd rola Janine. Idea matczynej miłości zostaje przez nią wypaczona i wymaga nie mniejszej dozy bezwzględności i wyrachowania niż od amerykańskich mafiosów. Ci, którzy widzieli zeszłorocz-ny Madeo Bonga Joon-ho mogą wychwycić znajomą nu-tę. Na koniec mamy sporo dawkę znanego z Prawa ulicy fatalizmu. Lawirując pomiędzy policją a przestępca-mi, w każdej z tych grup zauważamy zmęczenie i poczu-cie beznadziejności. Trupy zasypujące ulice nie przybliża-ją do końca tej wojny. Sukcesy są tylko pozorne i tymcza-sowe, a ostatecznego zwycięzcy nie będzie, gdyż być nie może.

TOMASZ TARAZEWICZ

Page 16: Miedzy Regalami 6

MIĘDZY REGAŁAMI 16

KULTURA MIĘDZY REGAŁAMI

Bibliotekarze – a zwłaszcza bibliotekarki – jako grupa społeczna są chyba najbardziej skrzywdzonymi w pol-skich (i nie tylko) mediach. Wiadomo: jesteśmy nudni, płacą nam za układanie książek na półkach, spędzamy czas na obgadywaniu siebie nawzajem, piciu herbaty i, okazjonalnie, podawaniu lektur. W dodatku wszystkie bibliotekarki są smętnymi, spokojnymi, niewadzącymi nikomu szarymi myszami w paskudnych okularach, wy-tartej spódnicy za kolana i zasłaniającym wszystko swe-trze w nieokreślonym kolorze. Wszyscy o tym wiedzą. Nie dziś jednak, moi drodzy! Dziś przyjrzymy się bowiem książce, która ten obraz wywróci całkowicie! Jak zapowiada wydawca, jest rewelacyjna! Rewolucyjna! Przewrót kopernikański to przy niej przedszkolna zabawa. Przygotujcie się: oto nadchodzą Bibliotekarki Teresy Mo-niki Rudzkiej. Oj, będzie się działo... Na początek: kilka słów od wydawcy. Elegancka Żywia, zapracowana Halinka, pedantyczna Marta, życzli-wa pani Stenia, Agata i Kasia zawsze w potrzebie finanso-wej, towarzyskie układy i przepychanki, a nawet... duch. Pierwsza na polskim rynku książka o bibliotekarskich realiach. Szczera do bólu. Zaintrygowani? To do boju, zanurzmy się w świat owej szczerej do bólu opowieści o świecie, który tak bardzo jest nam bliski. Żywia, główna bohaterka. O imieniu tak rzadkim i wymyślnym, że nawet Word nie ma go w słowniku, co

oczywiście podkreśla jej oryginalność i inteligencję (to literackie nawiązanie!). Osoba dojrzała, dystyngowana, miłośniczka Daphne du Maurier, odrobinę snobistyczna (aczkolwiek w rozsądnych granicach, nie chcemy przecież zepsuć obrazu głównej i niemal jedynej protagonistki!), kulturalna, oczytana, z chęcią do pracy i zamiłowaniem do porządku, ambitna, zgrabna i powabna. Tak, wszystko naraz, a to i tak nawet nie połowa jej zalet. Ów awatar Mary Sue1 postanawia wykorzystać swe talenta i podjąć pracę w bibliotece, co udaje jej się po niespełna roku od-syłania jej przez dyrekcję miejscowej książnicy. I tu zaczyna się cała zabawa. W filii nr 32, gdzie z radością kroki kieruje Żywia, możemy znaleźć całą ga-lerię bibliotekarskich... Indywidualności? Indywiduów? Nie będę się tu zapuszczać na grząski grunt opisu po-szczególnych osób – mamy tam zarówno stażystki niezna-jące podstaw ortografii (opowieść o tym, jak jedna z nich napisała „charmonogram” przewija się wystarczająco wiele razy, by zapewnić autorce dodatkowe trzy, może nawet cztery strony tekstu), kierowniczkę biblioteki, która nie potrafi obsługiwać komputera, sprzątaczkę, która ście-ra podłogę ręcznikiem... Do tego, w gratisie, pani Rudzka dodaje nam mafię, przemoc domową, duchy, kopanie doł-ków, równanie wszystkich do dołu, niszczenie psychiczne tych ambitniejszych i bardziej pracowitych, moczenie nóg w misce na zapleczu, złośliwe plotki, szantaże, przepy-chanki na najwyższym szczeblu i wypisy z księgi skarg i zażaleń (konia bez rzędu temu, kto używał jej w przecią-gu ostatnich dziesięciu lat!). Niestety, w całym tym barwnym korowodzie za-brakło miejsca dla dwóch istotnych, moim skromnym zdaniem, spraw – fabuły i sensu. Autorka wyszła chyba z założenia, że zbiór przemyśleń, listów i wpisów w pa-miętniku kolejnych bohaterów (tak! Mamy tu bowiem zmiennego narratora i ożywcze spojrzenie na temat z kil-kunastu punktów widzenia! Szkoda tylko, że stylistycznie marniutko...) wystarczy, by zapewnić czytelnikowi tej rewolucyjnej powieści (?) dość strawy duchowej. Pozwolę sobie przemówić w imieniu czytelników: nie, nie wystar-czy! Wrzucenie kilku pomysłów do jednego garnka to nawet nie przepis na literacką przystawkę, a co dopiero na danie główne. Trudno mi stworzyć teraz jakąś wyważoną konklu-zję. Zawiodłam się na Bibliotekarkach okropnie. Liczyłam na niebanalną historię opowiedzianą z przymru-żeniem oka, kilka ciekawych postaci i dużo bibliotekar-sko-bibliologicznych „smaczków”. Zamiast tego otrzyma-łam irytującego potworka, którego bibliotekarze powinni przeczytać – i na zawsze ukryć przed czytelnikami. Ina-czej może dojść do całkowitej zmiany obrazu biblioteka-rzy – na jeszcze gorszy.

KRZYWYM OKIEM O BIBLIOTEKARKACH ANNA URBANEK

1 Mary Sue - postać kobieca o wyidealizowanych cechach charak-ter i wyglądu, piękna i mądra, uwielbiana przez wszystkich. W przypadku pojawienia się takowej gdziekolwiek, zaleca się odłożenie książki, wyłączenie filmu lub wyjście z kina. W skraj-nych wypadkach może szkodzić zdrowiu psychicznemu odbiorcy.

Page 17: Miedzy Regalami 6

MIĘDZY REGAŁAMI 17

KULTURA MIĘDZY REGAŁAMI

Wielką fanką twórczości Moniki Brodki nigdy nie byłam. Być może dlatego informacja o wydaniu przez artystkę nowej płyty spotkała się u mnie z chłodną obojętnością. Tym większe było moje zaskoczenie, gdy spożywając posiłek w jednym z toruńskich lokali na moje pytanie, co to za piosenka leci w tle, otrzymałam pełną zarzutu (czytaj: jak mogę tego nie wiedzieć) odpowiedź: „nowa Brodka przecież!”. A że na Brodkę nie brzmiało mi to w ogóle… postanowiłam sprawdzić całość „nausznie”.

Granda po pierwszym przesłuchaniu wywołała we mnie tak sprzeczne emocje, że aż kilka razy sprawdza-łam czy to aby na pewno ta „nowa Brodka”. Gdyby ktoś dał mi owe jedenaście piosenek – bez nazwy wykonawcy – to zabijcie mnie, ale miałabym problem z powiedzeniem cóż za dziewczę to wszystko wyśpiewuje (przynajmniej co do tego, że jest to dziewczę nie miałabym wątpliwo-ści!). Barwowo – Nosowska? Frywolnością i oderwaniem od rzeczywistości tekstów – pomieszanie Marii Peszek i Czesław Śpiewa?

Gdy minął pierwszy szok, dałam Grandzie szan-sę numer dwa, potem trzy i cztery, i pięć… Krótko mówiąc – cztery lata milczenia dały wokalistce czas na stworzenie płyty diametralnie różnej od jej poprzednich dokonań. Diametralnie innej na tyle, że stała się „moją płytą numer jeden” (co w zderzeniu z wystukaną przed momentem w klawiaturę opinią, że fanką nie byłam, na-biera całkiem innego znaczenia!).

Granda nie trąca Idolem, nie jest grzeczną papla-niną o „zakochanych w sobie”, „pustej szklance pomarań-czy” czy innego „znaku pół”. To dziesięć (piąty w kolej-ności Hejnał jest kawałkiem instrumentalnym; jego

współautorem jest ojciec Moniki – Jan Brodka) utworów, których teksty niosą ze sobą oddzielne historie. To Szysza z absurdalnym humorem, ironiczna Granda i Krzyżówka dnia, zmysłowe Saute, z japońskim akcentem W pięciu smakach, oszczędne w słowach, ale z odważną ostatnią linijką Bez tytułu, metaforyczne K.O., liryczne Syberia i Kropki i kreski oraz francuskojęzyczny Excipit. To mie-szanka popu, folkloru, elektroniki, rytmów orientalnych.

Odbiór płyty wśród krytyków jest różny – chwalą za zmianę stylu, a z drugiej strony piszą, że pójście w ślady klimatów a lá Nosowska czy Gaba Kulka było „bezpiecznym” posunięciem, bo panie przetarły już szlaki. Możliwe. Pytam się jedynie – dlaczego prawo do tworze-nia utworów intrygujących i z niebanalnym tekstem ma mieć tylko garstka osób?

Na koniec, aby dopełnić całości, dodam, że Granda zachwyca nie tylko muzycznie i treściowo. Ma ona jeszcze jedną mocną stronę. W zasa-dzie są to strony. Strony okładki. Ściślej rzecz ujmując – rysunki wykonane przez Bartka Arobala znajdujące się na owych stronach.

NOSOWSKA, CZESŁAW ŚPIEWA, A MOŻE MARIA PESZEK?…

czyli nowa Brodka ASIA EDWARCZYK

Page 18: Miedzy Regalami 6

MIĘDZY REGAŁAMI 18

COMUS, FIRST UTTERANCE

Beat Goes On, 1971 TOMASZ TARAZEWICZ

KULTURA MIĘDZY REGAŁAMI

W czerwcu zeszłego roku po raz pierwszy odbył się Equ-inox Festival, typowo new age’owa impreza poświęcona duchowości i mistycyzmowi. Na festiwalu gościli typowi podejrzani: artyści z dziedziny filmu, performance’u oraz muzyki, przede wszystkim przedstawiciele awangardy. Mimo takich doskonałych gości jak nowojorski saksofoni-sta John Zorn, sensację wzbudziła zapowiedź występu zespołu „Comus”, reaktywującego się po ponad trzydzie-stu latach. Na wiadomość o tym, że mają zamiar odegrać w całości swój pierwszy album, First Utterance z 1971 roku, głowy znawców tematu zaczęły eksplodować niczym w pamiętnej scenie ze Scanners. Dlaczego powin-no to kogokolwiek obchodzić? O tym za chwilę. Nazwa zespołu wzięła się z dwóch źródeł. „Comus” to zarówno tytuł poematu Johna Miltona (autora Raju utraco-nego) oraz imię greckiego boga. Komos miał być synem Dionizosa, jego bardziej skrajną wersją, bogiem dzikich im-prez, ekscesów i chaosu. Zespół o tej nazwie powstał w 1971 roku w Wielkiej Brytanii jako sekstet: oprócz standardowych gitar i perkusji pojawiły się skrzypce, flet i obój. Istnieli krót-ko, głownie w podziemiu artystycznym, i nagrali zaledwie dwie płyty. Dzięki swemu debiutowi, First Utterance z 1971, przeszli do historii jako bardzo, ale to bardzo nietypowi przedstawiciele muzyki folkowej. Jako że były to wczesne lata 70., po wydawnictwie folkowym można było się spodziewać nawiązań do ruchu hippisowskiego, ładnych melodii, słodkich wokali etc. Taki był wtedy standard. Jednak wystarczy spojrzeć na okładkę płyty, by oczekiwania na drugie Fairport Convention czy Pentagle natychmiast się ulotniły. Taa… coś tu nie gra (w przenośni oczywiście). Ale nie ocenia się płyty po okładce, prawda? No to jedziemy. Pierwszy utwór, Diana, brzmi jak wykolejona muzyka cyrkowa: upiorne skrzypce, dziwaczne wokale i szalona dynamika. Już od samego początku da się zauważyć, że nie jest to czysty folk, ale bardzo mocno wy-mieszany z rockiem progresywnym (częste zmiany tempa, rozbudowanie kompozycyjne). Co wrażliwsi nie powinni wsłuchiwać się w słowa utworu, gdyż jest to, choć poetycki, opis gwałtu. Następnie wchodzi The Herald, z miłą uchu melodią i ślicznym żeńskim wokalem. Słuchając go ma się wrażenie, że poprzedni kawałek był jakimś niesmacznym żartem, ale nie. Oto Drip, Drip, chyba najbardziej intensyw-ny utwór albumu. Początkowo, niczym rollercoaster, groma-dzi napięcie, aby półtorej minuty po rozpoczęciu rozpętać szaleństwo. Miota on słuchaczem na wszystkie strony, a ca-łość stanowi muzyczny ekwiwalent satyra goniącego za nim-fą w lubieżnym szale. Od tego momentu zespół nie popusz-cza, reszta utworów pozostaje równie dynamiczna, dzika i ntensywna. Jeśli chodzi o teksty, to zespół przyjął zasadę no more mr. Nice Guy. Wspominałem o tematyce gwałtu, która wraca jeszcze dwukrotnie. Ponadto mamy jeszcze schi-zofrenię, pogańskie obrzędy, morderstwa i egzekucje. Ta-aak… Jeśli jacyś hippisi brali udział w produkcji tego albu-mu, to raczej jako przekąska. Na surowo. Wokal Rogera Wootona szczególnie zasługuje na uwagę. To charakterystyczne drżenie głosu, to dzikie zawo-dzenie – tak, wpływ Rogera Chapmana z „Family” jest nie-

z a p r z e c z a l n y . Czasem natomiast Wooton brzmi jak Mercedes Mc-Cambridge na d w u k r o t n y m przyspieszeniu (słyszałem też określenie „Marc Bolan opętany przez Szatana”, ale glam rock i wymiotowanie grochówką jakoś do siebie nie pasu-ją). Momentami trudno uwierzyć, że ten głos wydobywa się z ludzkiej krtani, a nie raczej z jakiegoś antropomorficznego zwierzęcia. Kiedy pojawia się wokal, natychmiast wychodzi na pierwszy plan, to on kieruje resztą muzyki, to on najsilniej oddziałuje na słuchacza. Ale największym walorem nagrania jest witalność muzyki. Współcześni twórcy neofolkowi, a także black me-talowcy nawiązujący do pierwotnych kultur, zdają komplet-nie nie rozumieć mentalności pogan. Tworzą posępne, mroczne utwory mające przygniatać swoją atmosferą, całko-wicie przy tym rozmijając się ze swoimi zamierzeniami, czyli oddania wizji świata naszych przodków. Typowy Celt, Germanin czy Słowianin afirmował życie, lubił tańce i śpie-wy (i inne rzeczy). „Mroczna” muzyka w ogóle nie przypa-dłaby takiemu osobnikowi do gustu, to raczej chrześcijanie lubowali się w posępnych psalmach. Każdy utwór rozpiera energia witalna, autentycznie tętni życiem, co wcale nie two-rzy dysonansu z tekstami piosenek. Słuchając „Comus” trud-no powstrzymać nogę od podrywania się, słuchając takiej „Arkony” ręka sama sięga po aspirynę. Pod tym względem First Utterance przypomina film Kult z 1973 roku (ten bry-tyjski, choć amerykański remake z Nicolasem Cage’m także, jako film tak zły, że trzeba to zobaczyć), który także przed-stawia pogańską społeczność jako afirmującą życie mimo okrutnych zwyczajów. Płyta dobiega końca, częstując nas stereofoniczną karuzelą The Prisoner. Ale co było potem? Zespół rozpadł się zaraz po debiucie, reaktywując się na krótko w 1974 roku. Ich druga płyta To Keep from Crying była jednak rozczarowaniem. Mimo znakomitych gości (Lindsay Co-oper z Henry Cow i Didier Malherbe z Gong) powstał album ze standardowym hippisowskim folkiem, bez śladu poprzedniego szaleństwa. Po tym łabędzim śpiewie zespół przestał istnieć, i dlatego ich reunion na Equinox był tak donośnym wydarzeniem. Jeśli chodzi o ich spuściznę, to jest trudna do przecenienia. Mnóstwo współczesnych ze-społów folkowych, neofolkowych, freak-folkowych i in-nych wiele zawdzięcza właśnie „Comusowi”. Wykonaw-cy tacy jak Opeth czy Current 93 coverowali nawet ich utwory. I kiedy następnym razem będziecie słuchali ba-śniowego zawodzenia Joanny Newsom, będziecie wie-dzieć z jak bardzo dzikiego źródła brała inspirację.

Page 19: Miedzy Regalami 6

MIĘDZY REGAŁAMI 19

KULTURA MIĘDZY REGAŁAMI

Olga Boznańska zagościła w Toruniu. 8 października br. Dyrektor Muzeum Okręgowego w Toruniu – Marek Rub-nikowicz – otworzył wystawę Japonka. Inspiracje sztuką Japonii w malarstwie Olgi Boznańskiej. Płótna malarki można oglądać w Toruniu do 31 grudnia br. Artystka przyciągnęła do Kamienicy pod Gwiazdą tłumy wielbicieli sztuki. Kuratorka wystawy Anna Król w swoim słowie wstępnym zaznaczyła, że japonizm Bo-znańskiej jest inspiracją najwyższego rzędu wśród wszyst-kich malarzy, którzy garściami czerpali ze sztuki Dalekie-go Wschodu. Wystawę przygotowano w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha w Krakowie, a obrazy, które można zobaczyć w Toruniu, pochodzą z Warszawy, Krakowa, Bydgoszczy, Kielc, Lublina, ze Szczecina i Stalowej Woli. Eskpozycję tę można oglądać od 20 października do 16 stycznia 2011 roku. W tekście Pawła Czopińskiego, wprowadzającego odbiorcę w ma-larstwo artystki, przeczytać możemy: Boznańską, podobnie jak wielu innych europejskich twór-ców, urzekła sztuka japońska, i to do tego stopnia, że nie tylko przebierała swoje modelki za Japonki, ale sama fo-tografowała się w stroju mającym nawiązywać do Kraju Kwitnącej Wiśni. Pod wpływem japonizmu powstały zna-

komite studia pejzażowe i kwiatowe. To w nich zawarta jest cała kwintesencja japońskiej estetyki i filozofii. Tema-ty te będą obecne w twórczości artystki aż do jej śmierci.1 Fascynacja ta zaowocowała malowidłami prezento-wanymi w Kamienicy. Do Torunia przyjechały jedynie płótna, które nie są prezentowane w Manggh’dze. Kolek-cja pokazywana w Toruniu jest tylko małym wycinkiem tematycznym krakowskiej ekspozycji, która jest prezenta-cją japonizmu polskich mistrzów. Obrazy pokazane w Kamienicy dobrano z klucza autorskiego, ale nie jest to konsekwentne, gdyż nie można w Toruniu podziwiać kompletu japonistycznych dzieł malarki, które pokazane są w Krakowie. Martwa natura z japońską laleczką2 – taki tytuł ma wystawa w Manggh’dze, na której można podziwiać płót-na m.in. Juliana Fałata, Józefa Mehoffera, Józefa Pankie-wicza, Wojciecha Weissa czy Leona Wyczółkowskiego. Wszyscy oni mieli w swojej twórczości etap japonistycz-

MILENA ŚLIWIŃSKA

JAPONKA W TORUNIU

Wystawa obrazów Olgi Boznańskiej

OLGA BOZNAŃSKA – Najwybitniejsza polska malarka okresu modernizmu. Swój talent rozwijała kolejno: pod okiem matki, Kazimierza Pochwalskiego, Józefa Siedleckiego, w Krakowie na Wyższych Kursach dla Kobiet, w prywatnej pracowni Karla Kricheldorfa w Monachium, gdzie później otworzyła własną pracownię. W 1898 roku przeniosła się do Paryża. Na jej twórczość mieli duży wpływ symboliści i japonizm, była zwolenniczką miejskiego realizmu.

Wnętrze pracowni

Portret Zofii Federowiczowej

Page 20: Miedzy Regalami 6

MIĘDZY REGAŁAMI 20

KULTURA MIĘDZY REGAŁAMI

ny. U Boznańskiej przejawiał się on m.in. w studiach pracowni w Monachium, gdzie tylko pozornie odzwierciedlała realistyczne wnętrze. Malarka w sce-nach rodzajowych, wyjaśniających artystyczne atelier, przedstawiała wizytę zleceniodawcy lub swoje codzienne czynności. A na „japońskiej ścianie” umieszczała czerwoną parasolkę, drzeworyty. Ele-menty te pojawiły się także w Portrecie Zofii Federo-wiczowej, którą Boznańska przedstawiała w sukni stylizowanej na kimono. Wśród portretów na uwagę zasługuje także Portret Feliksa Jasieńskiego, który powstał w 1907 roku. Jasieński na tym płótnie został namalowany, w charakterystyczny dla Boznańskiej sposób, siedzący ze złożonymi rękoma. A po lewej jego stronie, obok fotela, malarka umieściła kapliczkę z figurką mnicha buddyjskiego i dwoma bóstwami, która powstała w XVIII wieku. Drewniana ozdoba, pokryta złotem i laką była własnością Jasieńskiego, który przekazał ją Muzeum Narodowemu w Krakowie w 1920 roku. W Toruniu nie zostały zaprezentowane martwe natury Boznańskiej: m.in. z wazą, z białymi kwiatami i japońską laleczką. Seria tych martwych natur, w których pojawia się niepozorna zabawka – ichimatsu-ningyō, to myląco skromne płótna, które należą do najwybitniejszych osiągnięć malarki. Występuje w nich nagromadzenie przemyślnie dobra-nych przedmiotów – wazy, szklane naczynia, szkatuł-ki, rzeźby z brązu przedstawiającej czaplę i japońskie lalki. Boznańska jest zaintrygowana przestrzenią mię-dzy zgromadzonymi obiektami i ich relacją kolory-styczną. Innym płótnem, które nie uświetniło toruń-skiej wystawy była Japonka z 1888 roku. Jest to jeden z pierwszych obrazów ujawniających japonistyczne skłonności Boznańskiej, które nie polegały tylko na malowaniu japońskich filiżanek, lalek, parasoli i wa-chlarzy lecz również na interpretowaniu daleko-wschodniej estetyki. Na toruńskiej wystawie można obejrzeć Japonkę z roku 1902. Porównując oba obrazy – jeden z nich jest niesamowitą poezją bieli, drugi natomiast grymasem szarości i błękitów. Pomimo tego, że w Kamienicy pod Gwiazdą znalazła się mała część tematyczna z obrazów prezen-towanych w Krakowie, to warto wybrać się i obejrzeć malarstwo najwyższego rzędu. Po całej wystawie pozostaje niedosyt, szczególnie jeśli ma się wiedzę o krakowskim projekcie, to jednak, nie ruszając się z miejsca pobytu i praktycznie bez kosztów, można obejrzeć dzieła malarskie najwyższej próby, które w Toruniu goszczą rzadko. Toruńskie wydarzenie jest swoistym dopełnieniem krakowskiego. Pozostaje mieć zatem nadzieję, że kiedyś Martwa natura z japońską laleczką zagości w Toruniu. Wystawa, z racji swojego tematu – spójna pod względem treści, oczarowuje i urzeka. Połączenie realizmu Boznańskiej, elementów japonizmu oraz średniowiecznych wnętrz Kamienicy daje niesamowite odczucie korespondencji motywów, prądów w sztuce i zderzenia sztuk z różnych okresów, zainspirowanej różnorodnością elementów.

1 P. Czopiński, Japonka. Inspiracje sztuką Japonii w malarstwie Olgi Boznańskiej, Muzeum Okręgowe w Toruniu [on-line] [dostęp 20 listopada 2010]. Dostępny w World Wide Web: http://www.muzeum.torun.pl/portal.php?aid=news&news=12859275954ca5b2ab96415. 2 Zainteresowanych odsyłam do katalogu wystawy: A. Król, Martwa natura z japońską laleczką, Kraków 2010.

Japonka, 1889