Kurier Kultura #4: Lato 2013 / Książki

12
1 BOHACZEWSKA-PETRYNA, CHMIEL, CIBOR, CZERNIGA, DĄBROWSKA-MAJEWSKA, DIDUSZKO, DIDUSZKO-ZYGLEWSKA, DOMAŃSKA, FOER, GDULA, GZYRA, JANISZEWSKI, KALINOWSKA, KASPRZAK, KŁOSOWSKI, MAJEWSKA, TOEPLITZ, Tuwim, YRSA SIGURÐARDÓTTIR Dzień dobry, tutaj Tuwim. A w jakiej sprawie? ¶ Żeby opowiedzieć o sen- sie społecznego zaangażowania i ostrzec przed po- kusą wycofania się na pozycje „strasz- nych mieszczan”. ¶ Żeby satyrą wybić Państwu z głowy niepotrzebny pa- tos. ¶ Żeby przypo- mnieć, czym może zachwycić Łódź. ¶ Żeby wzruszyć liry- ką miłosną. ¶ Mało który poeta potrafił tak zgrabnie przelać na papier nasze myśli. Rozpoczęty w stycz- niu 2013 Rok Juliana Tuwima obchodzimy z prawdziwym entu- zjazmem. TUTAJ TUWIM to projekt reali- zowany przez Świetlicę Krytyki Politycznej w Łodzi. więcej na www.tutajtuwim.pl Maciej Gdula O domowej bibliotece często myśli się jak o szafkach na przeczytane książki. W grę wchodzą wtedy dwa powody ich składowania. Pierwszy, bardziej szlachetny: bo mogą się jeszcze komuś przy- dać. Drugi wiąże się z próżnością właściciela, który książki traktuje jak myśliwskie trofea, ustawiając na półkach ustrzelone Webery, Miłosze i Levi-Straussy. Alternatywą dla takiego my- ślenia o bibliotece jest jej fetyszy- zowanie. Opowiada się o magii woluminów, zapachu kleju i farby drukarskiej, obietnicach, jakie składają czytelnikom grzbiety i okładki. Zawsze trochę mnie mdliło od takich opowieści. To rodzaj kodu używany do odsiania inteligenckich „swoich” od cham- skich „obcych”. Wolę rozumieć bibliotekę ina- czej. Pracuję z książkami i oczy- wiście moja perspektywa nie jest niewinna, jednak rezygnacja z pisania o bibliotece i mówienia o książkach tylko dlatego, że by- wają wykorzystywane do budo- wania społecznych podziałów, byłaby pogodzeniem się z sytu- acją, w której książki – a zatem także wiedza – funkcjonują jako przywilej. W domowej bibliotece stoją książki przeczytane, ale sporo jest też tych, których nie przeczy- taliśmy, a może nawet nie prze- czytamy nigdy. To nie oznacza, że są zbędne. Przeciwnie – świetnie spełniają swoją funkcję. Adam Ostolski tłumaczy to, mówiąc ironicznie o teoremie Staniszkis– Žižka. Jadwiga Staniszkis zauwa- żyła kiedyś, że decyzje polityków zależą od momentu, w którym przestali kupować książki. Jeśli było to w latach 90., będą neolibe- rałami, jeśli później – będą z kolei chętnie odchodzić od ortodok- sji spod znaku Szkoły Chicago. Można sądzić, że chodzi przede wszystkim o czytanie. Dlatego potrzebny jest Slavoj Žižek, któ- ry mówi, że książka przyswajana jest także przez postawienie jej na półce. Chodzi o umieszczenie jej w zasobie wiedzy, który rze- czywiście bierzemy pod uwagę, choćby dlatego, że kupiliśmy waż- ną książkę. W ten sposób zacho- wujemy łączność z przemianami kultury. W bibliotece powinno być też miejsce dla książek „niepotrzeb- nych”. Takich, które odstają od naszych zainteresowań i wcale nie są ważne czy szeroko dys - kutowane. Dzięki nim możemy dowiedzieć się na przykład, że nutella jest antyimperialistycz- na (Kostioukovitch), Cesarz Qin, założyciel chińskiego państwa, jest w Chinach uważany za ty- rana (Seitz) albo że do przepro- wadzania testów medycznych potrzebne są populacje krajów względnie bogatych (Petryna). „Niepotrzebne” książki pomagają zaradzić naturalnej skądinąd ten- dencji obojętnienia na złożoność świata. Półki nie tylko służą przecho- wywaniu książek, ale świetnie nadają się do ich przestawiania. Sam przekładam książki dość często, żeby ustawić obok sie - bie tytuły, które warto czytać razem, które nawiązują do sie - bie i pozwalają na ciekawszą lub pełniejszą interpretacje jakiegoś zjawiska. Do tego przydają się wszystkie książki: przeczytane, przejrzane i zostawione na póź- niej. Gdyby nie znalazły się fizycz- nie w domowym księgozbiorze, nie mógłbym ich łączyć i opierał- bym się na najbardziej oczywi - stych skojarzeniach. Na półkach ważne miejsce mają książki pożyczone od przyjaciół. Leżą one czasem latami jako do- wód bliskiej relacji, jaka łączy nas z innymi. Gdy nie domagamy się zwrotu albo sami przetrzy- mujemy jakąś książkę, wysyłamy sygnał, że mamy do siebie zaufa- nie, a nasze stosunki pozostają serdeczne. To działa jednak tyl- ko w przypadku bliskich relacji. Pożyczanie znajomym to w Polsce po prostu pozbywanie się książki. Dlatego zamiast pożyczać, powinniśmy puszczać książki w obieg. W żywej bibliotece za- wsze brakuje miejsca a jedno - cześnie sporo jest w niej takich książek, z którymi moglibyśmy rozstać się bez żalu. Nie trzy- majmy ich po to, żeby zbierały kurz. Warto porzucać książki na uczelniach, w szkołach i kawiar- niach. Nawet na najdziwniejsze tytuły znajdą się amatorzy chętni wykorzystać je na swój sposób. Domowe biblioteki nie muszą być oznakami prestiżu i skumu- lowanym kapitałem kulturowym używanym w walkach społecz- nych. Wiele zależy od tego, w jaki sposób będziemy do nich podcho- dzić. Przy odpowiednim nasta- wieniu biblioteki mogą odegrać ważną rolę w otwieraniu nas na świat i budowaniu lepszych rela- cji z innymi. Maciej Gdula – socjolog związany z Krytyką Polityczną, autor książki Trzy dyskursy miłosne (2009), współ- autor pracy Style życia i porządek kla- sowy w Polsce (2012). KURIER KULTURA ANI SKŁADZIK, ANI ŚWIĄTYNIA Aby mieć u czytelników powodzenie, trzeba albo umrzeć, albo być obco- krajowcem, albo pisać perwersyjnie. Najlepszy zaś sposób to być zagranicz- nym perwersyjnym nieboszczykiem. Julian Tuwim Puszczajcie książki w obieg – to nie myśliwskie trofea! „Czytelnictwo w Polsce spada!”, „Polacy nie czytają”, „Grozi nam cywilizacyjna katastrofa” – słyszymy zewsząd. „Trzeba tworzyć snobizm na czytanie” – to z kolei częsta recepta na zmianę tej sy- tuacji. To, że czytać warto, jest w tej dyskusji oczywistością. Ale czy jest nią rzeczywiście, skoro w 2012 roku zaledwie 11 proc. osób przeczytało więcej niż 7 książek, co czyni je „czytelnikami rzeczywistymi”? Czy jeśli nie zadamy sobie pytań – Po co czytać? Jak czytać? Co czytać? – będziemy w stanie naprawdę coś zmienić? W „Kurierze Książki” zadajemy te pytania i oddajemy głos tym, którzy i które starają się na nie odpowiadać, także – a może przede wszystkim – swoimi działaniami. Po co zakładać Dyskusyjne Kluby Książki i jak w taki klub zamienić całe miasto? Jakie książki czytać z dziećmi – albo samemu, kiedy dzieci już zasną? Po co mieć w domu książki, których nigdy nie przeczytamy? Dlaczego warto zakładać biblioteki społeczne, skoro jest tyle publicznych? Po co czytać? #4 LATO 2013 / KSIĄŻKI

description

Kurier Kultura #4: Lato 2013 /Książki Czwarte wydanie jednodniówki Kurier Kultura przygotowanej przez zespół Krytyki Politycznej poświęcone jest książkom i czytaniu. KURIER KULTURA #4 został przygotowany w ramach projektu Park Ksiązki, który realizowany jest przez Stowarzyszenie im. S. Brzozowskiego przy wsparciu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Transcript of Kurier Kultura #4: Lato 2013 / Książki

Page 1: Kurier Kultura #4: Lato 2013 / Książki

1

BOHACZEWSKA-PETRYNA, CHMIEL, CIBOR, CZERNIGA, DĄBROWSKA-MAJEWSKA, DIDUSZKO, DIDUSZKO-ZYGLEWSKA, DOMAŃSKA, FOER, GDULA, GZYRA, JANISZEWSKI, KALINOWSKA, KASPRZAK, KŁOSOWSKI, MAJEWSKA, TOEPLITZ, Tuwim, YRSA SIGURÐARDÓTTIR

Dzień dobry, tutaj Tuwim. A w jakiej sprawie? ¶ Żeby opowiedzieć o sen-sie społecznego zaangażowania i ostrzec przed po-kusą wycofania się na pozycje „strasz-nych mieszczan”. ¶ Żeby satyrą wybić Państwu z głowy niepotrzebny pa-tos. ¶ Żeby przypo-mnieć, czym może zachwycić Łódź. ¶ Żeby wzruszyć liry-ką miłosną. ¶ Mało który poeta potrafił tak zgrabnie przelać na papier nasze myśli. Rozpoczęty w stycz-niu 2013 Rok Juliana Tuwima obchodzimy z prawdziwym entu-zjazmem. ¶

TUTAJ TUWIM to projekt reali-zowany przez Świetlicę Krytyki Politycznej w Łodzi.

więcej na www.tutajtuwim.pl

Maciej Gdula

O domowej bibliotece często myśli się jak o szafkach na przeczytane książki. W grę wchodzą wtedy dwa powody ich składowania. Pierwszy, bardziej szlachetny: bo mogą się jeszcze komuś przy-dać. Drugi wiąże się z próżnością właściciela, który książki traktuje jak myśliwskie trofea, ustawiając na półkach ustrzelone Webery, Miłosze i Levi-Straussy.

Alternatywą dla takiego my-ślenia o bibliotece jest jej fetyszy-zowanie. Opowiada się o magii woluminów, zapachu kleju i farby drukarskiej, obietnicach, jakie składają czytelnikom grzbiety i okładki. Zawsze trochę mnie mdliło od takich opowieści. To rodzaj kodu używany do odsiania inteligenckich „swoich” od cham-skich „obcych”.

Wolę rozumieć bibliotekę ina-czej. Pracuję z książkami i oczy-wiście moja perspek t y wa nie jest niewinna, jednak rezygnacja z pisania o bibliotece i mówienia o książkach tylko dlatego, że by-wają wykorzystywane do budo-wania społecznych podziałów, byłaby pogodzeniem się z sytu-acją, w której książki – a zatem także wiedza – funkcjonują jako przywilej.

W domowej bibliotece stoją książki przeczytane, ale sporo jest też tych, których nie przeczy-taliśmy, a może nawet nie prze-czytamy nigdy. To nie oznacza, że są zbędne. Przeciwnie – świetnie spełniają swoją funkcję. Adam Ostolski tłumaczy to, mówiąc ironicznie o teoremie Staniszkis–Žižka. Jadwiga Staniszkis zauwa-żyła kiedyś, że decyzje polityków zależą od momentu, w którym przestali kupować książki. Jeśli było to w latach 90., będą neolibe-rałami, jeśli później – będą z kolei chętnie odchodzić od ortodok-sji spod znaku Szkoły Chicago. Można sądzić, że chodzi przede wszystkim o czytanie. Dlatego potrzebny jest Slavoj Žižek, któ-ry mówi, że książka przyswajana jest także przez postawienie jej na półce. Chodzi o umieszczenie jej w zasobie wiedzy, który rze-czywiście bierzemy pod uwagę, choćby dlatego, że kupiliśmy waż-ną książkę. W ten sposób zacho-wujemy łączność z przemianami kultury.

W bibliotece powinno być też miejsce dla książek „niepotrzeb-nych”. Takich, które odstają od naszych zainteresowań i wcale nie są ważne czy szeroko dys-kutowane. Dzięki nim możemy dowiedzieć się na przykład, że

nutella jest antyimperialistycz-na (Kostioukovitch), Cesarz Qin, założyciel chińskiego państwa, jest w Chinach uważany za ty-rana (Seitz) albo że do przepro-wadzania testów medycznych potrzebne są populacje krajów względnie bogatych (Petryna). „Niepotrzebne” książki pomagają zaradzić naturalnej skądinąd ten-dencji obojętnienia na złożoność świata.

Półki nie tylko służą przecho-wywaniu książek, ale świetnie nadają się do ich przestawiania. Sam przekładam książki dość często, żeby ustawić obok sie-bie tytuły, które warto czytać razem, które nawiązują do sie-bie i pozwalają na ciekawszą lub pełniejszą interpretacje jakiegoś zjawiska. Do tego przydają się wszystkie książki: przeczytane, przejrzane i zostawione na póź-niej. Gdyby nie znalazły się fizycz-nie w domowym księgozbiorze, nie mógłbym ich łączyć i opierał-bym się na najbardziej oczywi-stych skojarzeniach.

Na półkach ważne miejsce mają książki pożyczone od przyjaciół. Leżą one czasem latami jako do-wód bliskiej relacji, jaka łączy nas z innymi. Gdy nie domagamy się zwrotu albo sami przetrzy-mujemy jakąś książkę, wysyłamy

sygnał, że mamy do siebie zaufa-nie, a nasze stosunki pozostają serdeczne. To działa jednak tyl-ko w przypadku bliskich relacji. Pożyczanie znajomym to w Polsce po prostu pozbywanie się książki.

Dlatego zamiast poż yczać , powinniśmy puszczać książki w obieg. W żywej bibliotece za-wsze brakuje miejsca a jedno-cześnie sporo jest w niej takich książek, z którymi moglibyśmy rozstać się bez żalu. Nie trzy-majmy ich po to, żeby zbierały kurz. Warto porzucać książki na uczelniach, w szkołach i kawiar-niach. Nawet na najdziwniejsze tytuły znajdą się amatorzy chętni wykorzystać je na swój sposób.

Domowe biblioteki nie muszą być oznakami prestiżu i skumu-lowanym kapitałem kulturowym używanym w walkach społecz-nych. Wiele zależy od tego, w jaki sposób będziemy do nich podcho-dzić. Przy odpowiednim nasta-wieniu biblioteki mogą odegrać ważną rolę w otwieraniu nas na świat i budowaniu lepszych rela-cji z innymi.

Maciej Gdula – socjolog związany z Krytyką Polityczną, autor książki Trzy dyskursy miłosne (2009), współ-autor pracy Style życia i porządek kla-sowy w Polsce (2012).

KURIER KULTURA

ANI SKŁADZIK, ANI ŚWIĄTYNIA

Aby mieć u czytelników powodzenie, trzeba albo umrzeć, albo być obco-krajowcem, albo pisać perwersyjnie. Najlepszy zaś sposób to być zagranicz-nym perwersyjnym nieboszczykiem. Julian Tuwim

Puszczajcie książki w obieg – to nie myśliwskie trofea!

„Czytelnictwo w Polsce spada!”, „Polacy nie czytają”, „Grozi nam cywilizacyjna katastrofa” – słyszymy zewsząd. „Trzeba tworzyć snobizm na czytanie” – to z kolei częsta recepta na zmianę tej sy-tuacji. To, że czytać warto, jest w tej dyskusji oczywistością. Ale czy jest nią rzeczywiście, skoro w 2012 roku zaledwie 11 proc. osób przeczytało więcej niż 7 książek, co czyni je „czytelnikami rzeczywistymi”? Czy jeśli nie zadamy sobie pytań – Po co czytać? Jak czytać? Co czytać? – będziemy w stanie naprawdę coś zmienić?

W „Kurierze Książki” zadajemy te pytania i oddajemy głos tym, którzy i które starają się na nie odpowiadać, także – a może przede wszystkim – swoimi działaniami. Po co zakładać Dyskusyjne Kluby Książki i jak w taki klub zamienić całe miasto? Jakie książki czytać z dziećmi – albo samemu, kiedy dzieci już zasną? Po co mieć w domu książki, których nigdy nie przeczytamy? Dlaczego warto zakładać biblioteki społeczne, skoro jest tyle publicznych?

Po co czytać? #4

LATO

201

3 / K

SIĄŻ

KI

Page 2: Kurier Kultura #4: Lato 2013 / Książki

2

K U R I E R K U LT U R A # 4 / L AT O 2 0 13 / PA R K K S I Ą Ż K I

magda majewska: W tej chwili w całej Polsce w ramach pro-gramu Instytutu Książki dzia-ła ponad tysiąc Dyskusyjnych K lub ów K s i ą ż k i . S k ąd t en pomysł?elżbieta kalinowska: Idea jest anglosaska. Pomysł dyskusyj-nych klubów książki narodził się w latach 30. XX wieku w Wielkiej Brytanii i USA, gdzie nadal świet-nie się rozwija.

Polskie kluby działają w taki sam sposób?W Stanach i w Anglii to bardzo po-pularna forma spędzania wolnego czasu, zwłaszcza dla kobiet. Panie chodzące do tego samego sklepu, znające się z miejsca zamieszka-nia czy należące do tego samego Kościoła skrzykują się, by poroz-mawiać o książkach. I są to przed-sięwzięcia całkowicie prywatne – uczestnicy sami kupują książki, sami je wybierają i właściwie nikt nie ma na to wpływu. Jest to ruch na tyle duży i prężny, że działają strony internetowe pozwalające znaleźć najbliższy klub. Ponieważ Amerykanie bardzo często się przeprowadzają, takie strony są bardzo przydatne.

Od początku mieliśmy świado-mość, że w Polsce to się nie uda na taką skalę, bo zwłaszcza w mniej-szych ośrodkach ludzi nie stać na to, żeby raz na miesiąc kupować książkę. Nie ma też nawyku ich kupowania. Dlatego pomyśle-liśmy, że zrobimy to z pomocą bibliotek, a IK będzie dofinanso-wywał zakup książek przeznacza-nych dla klubów. I to się spraw-dza. Dodatkowym plusem jest to, że według regulaminu kupione w ramach programu książki mu-szą na koniec zostać przekazane na cel użyteczny publicznie, czyli biednym bibliotekom, szpitalom, więzieniom. Zasilają zatem księ-gozbiory najmniejszych bibliotek, które mają bardzo mało pieniędzy na zakup nowości.

Czy w Polsce ludzie sami zgła-szają się do bibliotek, żeby za-łożyć klub?W prak t yce czasami jest tak , że skrzykuje się grupa ludzi, bo gdzieś usłyszeli o programie i mó-wią: „Chodźcie, zgłosimy się do biblioteki i założymy taki klub”, ale częściej to biblioteka ogłasza, że zakłada dyskusyjny klub książ-ki i zachęca czytelników i czytel-niczki do zgłaszania się.

Kluby książki nie działają tylko w ramach programu IK.To prawda. Pomysł podchwyciły

także inne instytucje, co nas bar-dzo cieszy. Była to też zachęta dla „zwykłych” ludzi, żeby się spo-tykać i rozmawiać o książkach. Ja sama prowadzę taki prywat-ny k lub dla moich koleżanek. Świetnie, że nasz program stał się impulsem dla czytelników nie-związanych z bibliotekami.

Czy wiecie, kto uczestniczy w spotkaniach klubów? Kim jest statystyczna klubowiczka / statystyczny klubowicz? Na podstawie ankiet wypełnia-nych przez biblioteki wiemy, że to się właściwie nie zmienia od lat: to kobieta, w wieku 30–60 lat, wykształcenie średnie. Wielkość klubów jest różna – od pięciu do dwudziestu osób. Anglojęzyczne poradniki na temat klubów mó-wią, że optymalna grupa to mak-symalnie 8–12 osób, żeby moż-liwa była prawdziwa rozmowa, ale wiem, że w Polsce bywają też kluby większe. Spotkania odby-wają się średnio raz w miesiącu. Z przeprowadzonej przez nas an-kiety wynika, że to jest po prostu rytuał – raz w miesiącu idę do klubu i do widzenia, nie ma mnie dla nikogo. Zadaliśmy też pyta-nie, jak klubowiczów postrzegają rodziny i znajomi. I bardzo często odpowiedź jest taka: „Jesteśmy takimi nieszkodliwymi dziwaka-mi, ale już się wszyscy przyzwy-czaili, że czytamy”. Mniej więcej taki właśnie jest społeczny odbiór człowieka czytającego w Polsce.

A co czyta się w klubach? Co jest czytane, wiemy na pod-stawie statystyk, prowadzimy ranking dziesięciu najchętniej czytanych książek. W pierwszej połowie 2012 były to na przykład: Cukiernia pod Amorem Małgorzaty Gutowsk iej-Adamczyk , Drzwi do piekł a Ma r i i Nu r ow sk iej i Marzenia i tajemnice Danut y Wałęsy. Najchętniej czytana jest literatura mainstreamowa, ale też – i widzę to coraz częściej – książ-ki ambitne. Kluby są też odbiciem mód czytelniczych, więc ostat-nio mocno obecny jest reportaż. O dziwo, rzadziej kryminał, choć są i kluby, które czytają wyłącznie kryminały. Są grupy, które czyta-ją tylko polską literaturę… Na tym też polega sukces tego programu, że my w żaden sposób nie wpły-wamy na dobór lektur. Jeśli jakiś klub chce czytać wyłącznie ro-manse, proszę bardzo.

Ale po co czytać złe książki, po co promować autorów bezwar-tościowych czytadeł?

Mam wrażenie, że nasi klubo-wicze się rozwijają, dorastają z nami. I le można rozmawiać o książce prostej, łatwej i przy-jemnej? Więc sięgają po coraz ambitniejsze tytuły, bo jeśli coś nas uwiera, jest kontrowersyjne, to nawet jeśli nie do końca to ro-zumiemy, chcemy o tym dysku-tować. A ileż można rozmawiać o romansie?! Ale od czegoś trzeba zacząć.

Ale też nie ma co się łudzić: w ystarczy porównać nakłady literatury mainstreamowej i tej bardziej ambitnej, nasz wpływ na to jest bardzo ograniczony. Mimo wszystko ja naprawdę wie-rzę w to, że czytelnictwo rozwi-ja, w taki sposób, że po jakimś czasie chce się sięgnąć po coś, co będzie większym intelektualnym wyzwaniem.

Może następnym krokiem po-winny być kluby dyskusyjne w szkołach?Myśleliśmy o programie integru-jącym biblioteki i szkoły. Lekcje biblioteczne się odbębnia, nauczy-ciel idzie z dziećmi do biblioteki, bo ma taki obowiązek, ale nic wię-cej z tego nie wynika. Może uda nam się w końcu zrealizować pro-jekt wejścia do szkół. Problemem jest też to, że biblioteki szkolne są dramatycznie niedoinwesto-wane i starsze tytuły, dziś już nieatrakcyjne, tam po prostu są, bo zostały kupione 40 lat temu, natomiast na to, żeby kupić 15 eg-zemplarzy Harry’ego Pottera, nie ma pieniędzy. Więc jak nauczyciel ma prowadzić te lekcje, jeśli wie, że rodzice tej książki dziecku nie kupią, a w bibliotece jej nie ma? Mam wrażenie, że czytanie to po prostu sport dla społeczeństw bogat ych, niestet y. K i lk a lat temu przeprowadzono badania, z których wynikało, że 30 proc. bibliotek znajduje się w pomiesz-czeniach, do których w ogóle nie należałoby wchodzić, a znaczny odsetek w pomieszczeniach sła-bo przystosowanych do swojej funkcji. A ciągle jeszcze jest tak, że dla wójta najważniejsza jest droga, a kultura jest na ostatnim miejscu. I jeśli ma do w yboru zbudowanie drogi albo powięk-szenie księgozbioru, wiadomo, co wybierze.

Elżbieta Kalinowska – tłumaczka, redaktorka, zastępczyni dyrektora Instytutu Książki, zajmuje się promocją czytelnictwa w Polsce i polskiej litera-tury za granicą, koordynuje program Dyskusyjnych Klubów Książki.

CZYTANIE TO SPORT DLA BOGATYCH, NIESTETY

„Jesteśmy takimi nieszkodliwymi dziwakami, ale już się wszyscy przyzwyczaili, że czytamy”

Co kilkanaście osób robi w bibliotece po godzinach jej pracy? I dlaczego zamiast spędzić ten czas na przykład z rodziną lub na odpoczynku, wolą poświęcić go literaturze? Odpowiedź jest prosta: bo tworzą Klub Dyskusji o Książce.

Formuła zawsze jest taka sama. Co miesiąc „przerabiana” jest lektura polecona przed jednego z uczestników lub uczestniczek. Literackie fascyna-cje bywają różne, choć dominuje beletrystyka z nieco wyższej półki. Wśród proponowanych tytułów pojawiły się m.in. Postrzyżyny Bohumila Hrabala, Gra w klasy Julio Cortazara, Imię Róży Umberto Eco, Drobne szaleństwa dnia codziennego Kai Malanowskiej, Czarne oceany Jacka Dukaja czy Moment niedźwiedzia Olgi Tokarczuk.

W klubie spotykają się osoby w różnym wieku, różnych profesji, kobie-ty i mężczyźni. Część z nich to osoby zaprzyjaźnione z założycielką grupy – bibliotekarką Magdaleną Karpińską. To o tyle istotne, że gdyby nie wię-zi koleżeńskie, klub pewnie by się nie zawiązał. Ale chociaż te „przyjazne dusze” do dziś stanowią trzon wspólnoty, to na spotkaniach pojawić się może każdy.

Co udział w spotkaniach klubu daje jego członkom i członkiniom? Na pewno poszerza horyzonty lekturowe, ćwiczy w dyskusji i argumentacji, a przede wszystkim wywołuje emocje. Osoby rekomendujące poszczególne książki zazwyczaj potrafią swoją fascynacją zarazić pozostałych rozmów-ców, którzy chętnie wchodzą z nimi w spór lub dialog. Jednak chyba najważ-niejsze jest to, że wszyscy czytamy tę samą pozycję, często taką, po którą nie sięgnęlibyśmy w innym przypadku. Bo poza klubem dziś rzadko zdarza się, by kilka osób w tym samym czasie zainteresowała jedna książka. Z dru-giej strony właśnie ta różnorodność preferencji pozwala na podzielenie się z innymi własnym światopoglądem także za pomocą literackich przeżyć, co osobiście w klubie bardzo sobie cenię.

Kamila Kasprzak, Klub Krytyki Politycznej w Gnieźnie, członkini gnieźnieńskiego Klubu Dyskusji o Książce

Do klubu czytelniczego Krytyki Politycznej trafiłam przypadkiem. Koleżanka nie chciała iść sama, więc mnie namówiła. I dobrze się stało. Czytanie tzw. literatury pięknej zawsze było dla mnie czynnością samotniczą i trochę wstydliwą. W dzieciństwie było czymś z a m i a s t . Zamiast ciekawego ży-cia, zamiast angażującej rozmowy. Z czasem gładko przeszło w preferowa-ny sposób życia, w którym wewnętrzny wielogłos grał rolę psychoterapeu-ty – najlepszy patent na bezpieczne doświadczanie intensywności. Potem to życie trochę przygasło, terapia przestała działać, może przestała być potrzebna.

Teraz bardziej doceniam pobudzającą moc (niekoniecznie bliskich) kon-taktów międzyludzkich. Chyba głównie dlatego postanowiłam regularnie przychodzić na spotkania klubu. W końcu zamiast regularnie pić do lustra, można regularnie pić do książki, a w dodatku na tym się nie kończy. Po lek-turze zwykle zasypiam, czasem zasypiam w trakcie, potem idę na spotkanie, a tam prawie zawsze dzwoni jakiś budzik. Może nie od razu go słyszę, to trudne, gdy się śpi mocno, ale w końcu coś do mnie dociera. I o to chodzi. Żeby coś dotarło, poruszyło. Niektóre książki same mi to robią. Włoskie szpilki Tulli, fragmenty Łaskawych Littella, Ciemno, prawie noc Joanny Bator (by pozostać przy tych omawianych na spotkaniach Klubu). Większość tek-stów zyskuje jednak dopiero dzięki dyskusji. To, jak ludzie na nie reagują, jest dla mnie ciekawsze i ważniejsze niż same książki.

Z myślą o przyszłej rozmowie czytam uważniej, bardziej refleksyjnie. Bywa, że jestem zła na siebie za krytykanctwo – pastwię się nad słabą for-mą, a potem żałuję, bo to raczej jałowe. Lubię być zaskakiwana tym, co inni dostrzegli, odmiennością spojrzenia. To się później przypomina w innych kontekstach, przy innych lekturach.

Teoretycznie można by z rozmawiać o książkach gdziekolwiek – mam przecież znajomych, którzy czytają. Kłopot w tym, że żyjemy w rozprosze-niu, a gdy się spotykamy, w zależności od okoliczności i charakteru znajo-mości górę biorą opowieści o porażkach i sukcesach, zwierzenia, problemy, interesy albo relaksująca głupawka. DKK to umówione terminy, wyznaczone lektury, gwarantowane towarzystwo osób nieobojętnych. To uporządko-wanie tworzy przestrzeń, w której grupa osób i książka generują twórczy nieporządek.

Małgośka Chmiel, uczestniczka spotkań Klubu Czytelniczego KP

Rozmowa z Elżbietą Kalinowską, koordynatorką programu Dyskusyjnych Klubów Książki

Page 3: Kurier Kultura #4: Lato 2013 / Książki

PA R K K S I Ą Ż K I / K U R I E R K U LT U R A # 4 / L AT O 2 0 13

3

PA R K K S I Ą Ż K I / K U R I E R K U LT U R A # 4 / L AT O 2 0 13

Czy można zamienić całe mia-sto w dyskusyjny klub książki? W 1998 rok na taki, wydawałoby się, szalony pomysł wpadła Nancy Pearl, bibliotekarka, późniejsza autorka bestsellerów poświę-conych czytaniu. Zainicjowała akcję If All of Seattle Read the Same Book (Gdyby całe Seattle przeczytało tę samą książkę). Sukces akcji zainspirował kolej-ne miasta i tak narodził się pro-gram One Book, One City (Jedna książka, jedno miasto), w którym całe miasto dyskutuje o jednej książce. Dziś akcja obejmuje setki miast – nie tylko w USA, ale także w Kanadzie, Australii i Wielkiej Brytanii.

Akcja One Book, One City od-bywa się głównie w bibliotekach publicznych, księgarniach, ale też w centrach kultury i na uni-wersytetach. Wokół wybranego tytułu organizuje się dyskusje w klubach czytelniczych, publicz-ne czytanie fragmentów, spotka-nia z autorem lub autorką, ale też z ekspertami specjalizującymi się w tematyce książki (na przy-kład z lokalnym policjantem, gdy

czytany jest kryminał). Biblioteki publiczne – zwykle główny orga-nizator akcji – przygotowują też specjalne publikacje dla uczest-ników. Czytelnicy mogą w nich znaleźć cytaty z powieści, czasem także fotosy z jej ekranizacji, tło historyczne, biogramy autorów, wywiady, propozycje zagadnień do dyskusji czy sugestie dalszych lektur.

Rozmiary akcji bywają róż-ne – i właśnie opcja dostoso-wania ich do możliwości dane-go miasta stanowi jedną z jej zalet. I tak akcja One Book, One Chicago odbywa się dwa razy do roku i obejmuje liczne wyda-rzenia w 79 filiach chicagowskiej Biblioteki Publicznej, księgar-niach i instytucjach miejskich. Ogłoszenie książki wytypowanej na daną edycję jest każdorazo-wo niecierpliwie wyczekiwane, a lokalne księgarnie odnotowują nawet 300-procentowy wzrost sprzedaży w ybranego t y tułu. Znacznie bardziej typowe są jed-nak przedsięwzięcia realizowane z mniejszym rozmachem. W pu-blicznej bibliotece w Greenwood

na przedmieściach Indianapolis odbywa się na przykład jedno wy-darzenie tygodniowo, przez pół-tora miesiąca. Ta skala pozwala utrzymać zaangażowanie lokalnej społeczności i jest do udźwignię-cia dla niewielkiego personelu miejscowej biblioteki.

Jak i jest cel całej zabaw y? Pierwszy i podstawowy to zdo-bycie nowych czytelników i przy-ciągnięcie ludzi do lokalnych bi-bliotek. Chodzi także o rozwijanie umiejętności lektury zaangażo-wanej, pogłębionej. Czy to wszyst-ko? S a m a pomy s łod awc z y n i ostrzega przed wiązaniem z tym przedsięwzięciem zbyt dużych oczekiwań, wykraczających poza jego podstawową funkcję: „Należy pamiętać, że to akcja biblioteczna, a nie ćwiczenia z postawy obywa-telskiej czy lekarstwo na podziały rasowe. Tu chodzi o literaturę” – stwierdziła Pearl. Jednak inni widzą w inicjatywie One Book, One City znakomite narzędzie integrowania miejskiej spo-łeczności. „Dyskusje o książkach st warzają czy telnikom możli-wość nawiązywania głębszych

kontaktów i lepszego poznania sąsiadów ” – koment uje Bet h Dempsey w „Library Journal”.

Organizacja zbiorowego miej-sk iego c z y t a nia t o powa ż ne wyzwanie logistyczne. Pomocą może służyć specjalny przewod-nik stworzony przez American L ibra r y Or g a n i z at ion . Jedną z najtrudniejszych kwestii jest n i e w ą t p l i w i e w y b ó r o d p o -wiedniej książki, wywołującej emocje i pobudzającej do dys-k usji . Organizator z y z w yk le szukają książek poruszających tematy, które mogą dotyczyć każ-dego. Biblioteka w Greensboro w Północnej Karolinie w ybór Lekcji przed egzekucją Ernesta J. Gainesa uzasadniała tym, że pozycja ta może służyć jako do-skonały punkt wyjścia do roz-mowy o takich uniwersalnych kwestiach, jak śmierć, edukacja, religia, rasizm, sprawiedliwość, miłość, rodzina i wiara. Dobrze, żeby lektura nie była zbyt trudna, trzeba też pamiętać o tym, żeby książka była dostępna na rynku w wystarczającej ilości, w przy-stępnej cenie oraz, jak podkreśla

ALO, w alfabecie Braille’a i w for-macie audio. Świetnie sprawdzają się pozycje napisane przez autora czy autorkę pochodzących z da-nego miasta. Zastanawiając się nad zaproszeniem autora, warto wziąć pod uwagę prozaiczną, ale ważną kwestię: czy lubi spotykać się z czytelnikami.

Książki zazwyczaj typowane są przez organizatorów, choć zda-rzają się też miasta, jak Missouri, gdzie wybieranie wspólnej lektu-ry przez mieszkańców stało się istotną częścią całej akcji. Jednym z najczęściej wybieranych tytu-łów jest Zabić drozda Harper Lee, ale rozrzut jest naprawdę szeroki: od Samolubnego genu Richarda Dawkinsa po powieść graficz-ną Marjane Satrapi Persepolis. Zdarza się jednak, że nie udaje się dokonać wyboru. Chyba najbar-dziej spektakularna sytuacja tego typu miała miejsce w 2002 roku w Nowym Yorku. Dziennikarze kpili wtedy nawet, że w przypad-ku tego miasta akcja powinna nazywać się One City, One Book, Zero Chance.

Jedno miasto, jedna książka, setki czytających Ola Toeplitz, Magda Majewska

Program One Book, One City narodził się w 1998 roku w Seattle, dziś akcja obejmuje setki miast – nie tylko w USA, ale także w Kanadzie, Australii i Wielkiej Brytanii. Na czym polega pomysł, dzięki któremu udało się przyciągnąć do bibliotek wielu nowych czytelników i czytelniczek?

elem

enty

iden

tyfik

acji

ak

cji W

arsz

awa

Czyt

a

Page 4: Kurier Kultura #4: Lato 2013 / Książki

4

K U R I E R K U LT U R A # 4 / L AT O 2 0 13 / PA R K K S I Ą Ż K I

jednej książki! Takie przykłady można niestety mnożyć. Rodzice tłumaczą się cenami, kryzysem, brakiem czasu, ale jakie wytłuma-czenia mają szkoły i przedszkola? Rozdziały zamiast całej lektury, film zamiast książki, czekolada za-miast bajki, maskotka w nagrodę za argumentowanie, że warto czy-tać książki?

Jeśli chodzi o promocję czytel-nictwa, to mamy w kalendarzu całą masę różnych świąt zwią-zanych z książkami. Dni urodzin i śmierci autorów, daty wydań ważnych dzieł, dzień książki, dzień poezji, dzień książki dla dzieci, dzień bibliotek, dzień przytulania bibliotekarzy, tydzień głośnego czytania, tydzień bibliotek, uro-dziny książkowego misia, itd. Nie ma w Polsce ani jednej organiza-cji, która by aktywnie takie świę-ta promowała i zachęcała do ich obchodzenia.

Gdy cokolw iek organizuję , najtrudniejszym do przełknię-cia kosztem jest sama promocja wydarzenia. Gdy mam drukować plakaty, od razu przeliczam to so-bie na książeczki dla dzieci. A wy-starczyłoby, żeby jakaś organiza-cja wzięła na siebie systemowo przypominanie wszystkim o ta-kich akcjach. Tymczasem ani jed-no wydawnictwo czy organizacja nawet nie zaznaczyły tych świąt w swoich kalendarzach!

Z ok a z ji Ś w i at owe go Dn i a K sią ż k i i Praw Autor sk ich zorganizował pan K amien- nogórskie Spotkania z Lite- raturą obfitujące w atrakcje czy-telnicze: wystawy, warsztaty, kiermasze, lekcje biblioteczne, spotkania z autorami. W pań-skiej księgarni dzieci mogły ku-pować książeczki po złotówce. Jak to wszystko się udało?Wielkość i liczba wydarzeń mnie również zaskoczyła [śmiech]. Po zeszłorocznym sukcesie planowa-łem, że w tym roku odbędzie się coś większego, ale nie myślałem, że aż tak… Gościliśmy 30 autorów oraz przedstawicieli dwóch wy-dawnictw. Odbyło się prawie 30 różnych spotkań w których udział wzięło ponad 1500 osób (może i 2000), głównie dzieci. W nie-których mediach Kamienną Górę nazwano Ogólnopolską Stolicą Książki. Udało się to głównie dzię-ki wsparciu sponsorów oraz dzię-ki samym pisarzom. Praktycznie gdziekolwiek napisałem, wszę-dzie odpowiedź była podobna: „Z chęcią pomożemy, na jaki adres wysłać paczkę?”.

Czy taka cykliczna impreza może trwale wpłynąć na zwięk-s z en ie l ic z by c z y t el n i ków wśród Polaków?Zdecydowanie tak. Przynajmniej u nas takie efekty widać. To, że

o książce się mówi, organizuje wydarzenia, pisze w gazetach, pokazuje w telewizji, sprawia, że k sią ż k a s t aje s ię mod na . Ludzie częściej po nią sięgają, a już na pewno dużo częściej ku-pują książki dzieciom. Do tego przy różnych okazjach, na któ-re trzeba kupić prezent, książka jest częściej wybierana właśnie dlatego, że wokół niej dużo się dzieje. Dorośli kierując się modą, może czasami tylko książkę kupią i wstawią na półkę, ale najważ-niejsze, że dzieci częściej dostają książeczki i później same częściej się ich domagają i chcą je czytać. Może to przycichnie w okresie dojrzewania, ale ślad pozosta-nie i taka osoba prędzej czy póź-niej po książki znowu sięgnie. Dlatego za najważniejsze w tych wszystkich akcjach uważam wła-śnie uzależnianie dzieci od ksią-żek. Bo książki uzależniają, a mło-de umysły są na to najbardziej podatne.

Od 60 lat kamiennogórzanie przyprowadzają do tej księgar-ni swoje dzieci, później te dzieci przyprowadzają swoje dzieci. Nie chcemy, aby to się skończyło. Jeśli za 20 lat mamy w księgarni obsłu-giwać również młode pokolenie, to musimy o dzieci zawalczyć już teraz, bo na szkoły czy większość rodziców nie ma co liczyć.

Agat a Diduszko-Zyglewska: Dlaczego pańsk im zdaniem w Polsce tak mało osób czyta? Czy to problem ekonomicz-ny: ludzi po prostu nie stać na książki, a państwo oszczędza na bibliotekach? A może przy-czyna tej sytuacji leży zupełnie gdzie indziej? Rafał Czerniga: Ludzie przestali masowo czytać książki, bo pojawi-ła się rozrywka łatwiejsza i tań-sza. Dawniej przy dwóch progra-mach w TV książka była głównym oknem na świat. Później progra-mów pojawiły się dziesiątki, a do tego coraz popularniejszy inter-net. Jednocześnie nie zrobiono nic w obronie książki, rzucono ją na pastwę wolnego rynku i pozwolo-no na bezsensowny wzrost cen.

Do tego czytelnictwem ktoś musi człow iek a zarazić . Naj- częściej odbywa się to w domu rodzinny m, daw niej rów nież

w szkołach. Obecnie w szkołach ogranicza się czytanie. Dzieci naj-częściej zmusza się do czytania lektur nudnych, a samo „przera-bianie książki” na lekcjach ogra-nicza się do minimum. Dzieciom proponuje się czytanie fragmen-tów albo obejrzenie adaptacji fil-mowej lektury (!). Dlatego dzieci najczęściej ze szkół wynoszą opi-nię, że książki są nudne i czyta się je za karę.

Podam jeszcze dwa przykłady „promocji czytelnictwa” w placów-kach oświatowych. Na Mikołaja w przedszkolu dawano paczusz-ki. Dzieci dostały tyle czekolady, że niektóre nią wymiotowały po drodze do domu, za to w paczkach nie było ani jednej książeczki. W podstawówce zorganizowano międzyszkolny konkurs orator-ski na temat „Czy warto czytać książki?”. W nagrodę najlepsi do-stali maskotki i oczywiście ani

Agat a Diduszko-Zyglewska: Niedawno ukazała się Pierwsza książka mojego dziecka – spon-sorowana i promowana przez Ministerstwo Kultury. Wzbu- dziła bardzo dużo kontrowersji. Środowisko ludzi związanych z literaturą dziecięcą wysłało list otwarty do ministra kultu-ry w sprawie standardów, które powinny być przestrzegane przy tworzeniu tego rodzaju publi-kacji. Pani nazwisko widnieje pod listem do ministra wśród kilkudziesięciu innych. Co jako psycholożka zajmująca się także zawodowo literaturą dla dzieci sądzi pani o tej publikacji?Aneta Bohaczewska-Petryna: Pierwsza książka mojego dziecka zawiera wiele elementów, któ-rych bym sobie w takim wydaw-nictwie życzyła i z jakich korzy-stam lub jakie polecam rodzicom moich małych pacjentów. Mam jednak poczucie, że wszystko to zostało upchnięte na siłę w nie-wielkiej objętościowo książce i do tego w byle jakiej formie. Wiersze umieszczone w książce (poza po-zycjami z kanonu) wydają się na-pisane na siłę, na kolanie. Autorkę tych tekstów naprawdę stać na

więcej. Tematyka tekstów została dobrana odpowiednio, ale jakość wierszy mnie nie przekonuje. Strona graficzna jest nieciekawa, nawet te ilustracje, które są lep-sze, giną w niestarannie skompo-nowanej całości. Bardzo brakuje mi też zróżnicowania ilustracji.

Jak pani zdaniem powinna wy-glądać idealna „pierwsza książ-ka”? Czy istnieją jakieś dobre wzorce? Joanna Papuzińska wprowadziła pojęcie „księgi domowej” – anto-logii przygotowanej przez fachow-ców, zbioru starannie dobranych utworów zgromadzonych w jed-nym, koniecznie pokaźnym tomie. Miała ona zwalniać niezorien-towanych rodziców od koniecz-ności wybierania odpowiednich tematów i autorów. Według prof. Papuzińskiej księga ta miała pre-zentować nie tylko różne formy czy tematykę utworów dla dzieci, ale także najważniejszych twór-ców. Dzięki temu mogła zapo-znać rodziców z różnorodnością panującą w obszarze książki dla dzieci oraz mogła stanowić pew-nego rodzaju wzorzec. Pokaźny rozmiar tomu miał wzbudzać

zainteresowanie i szacunek dziec-ka. „Księga domowa” miała towa-rzyszyć dziecku od pierwszych chwil życia do kilku lat.

Pomysł takiego tomu bardzo mi się podoba, ale nie znam współ-czesnych wydań takich antologii. Moje dzieci bardzo chętnie korzy-stały z wypożyczonego z biblio-teki naprawdę ogromnego tomu Kolorowy świat , pod redakcją Celiny Żmihorskiej, który został wydany w latach 60.! Nie było to jednak dzieło, które można by dać do rąk malutkiemu dziecku. A za-pewnienie już kilkumiesięcznemu maluchowi możliwości zabawy książką może być początkiem długiej i intensywnej przyjaźni z literaturą.

Moja idealna „pierwsza książka” to niestety nie jest jedna pozycja, ale raczej zestaw różnego rodzaju książek i quasi-książek odpowied-nich na różnych etapach bardzo intensywnego rozwoju w pierw-szych kilkunastu miesiącach życia dziecka. Pozycje takie istnieją na rynku, często proponuję je rodzi-com dzieci, którymi się opiekuję.

Co można zrobić, żeby sku-tecznie przekazywać nawyk

czytania nowym pokoleniom?Z doświadczenia własnego oraz wiedzy na temat tego, jak radzą sobie rodzice, wiem, że nie należy czekać, aż dziecko samo zaintere-suje się książką, tylko traktować ją od początku jak stały element „wyposażenia” dziecka. Dziecko powinno być otoczone odpowied-nimi książkami, mieć je zawsze pod ręką. Wtedy – nawet jeśli odmawia, gdy rodzic proponuje wspólne oglądanie czy czytanie – jest szansa, że w końcu samo po książkę sięgnie.

„Pierwsza książka dziecka” ma więc wymiar symboliczny. Nie w yst arczy jedna. K siążki powinny być dla dziecka atrak-cyjne, rodzic musi być świado-my tego, jakie podobają się jego dziecku. Co nie oznacza, że nie należy eksperymentować i za-skakiwać dziecka odmiennymi propozycjami.

Oczy w iście mów ię t u o sy-tuacji, gdy rodzice chcą rozwi-jać w dziecku nawyk czytania. Sprawa jest bardziej skompli-kowana, gdy rodzice takiej po-trzeby nie mają. Wtedy powinno zadziałać państwo. I to nie na po-ziomie szkoły, ale wcześniej.

Przedszkola powinny być zobli-gowane do posiadania atrakcyjnej i dostępnej dla dzieci biblioteczki. Codzienne czytanie przez nauczy-cielkę może rozbudzić w dzieciach zainteresowanie książką. Coraz częściej działania podejmują tak-że publiczne biblioteki – odwie-dzają przedszkola i zapraszają dzieci do siebie. Z kolei przed-szkola coraz częściej zachęcają rodziców do współpracy – rodzi-ce mają wyznaczone dni, gdy to oni czytają przedszkolakom.

Nie wiem jednak, czy takie od-dolne działania odniosą skutek przy nikłym, niewystarczającym zainteresowaniu tematem, które prezentują instytucje związane z kulturą czy edukacją oraz me-dia państwowe. Projekt Pierwsza książka mojego dziecka mógłby być początkiem dalszych sensow-nych działań na tym polu. Mam jednak poczucie, że temat zo-stał potraktowany bez należytej uwagi.

A n e t a B o h a c z e w s k a - P e t r y n a – psycholożka pracująca w Ośrodku Wczesnej Interwencji z najmłodszymi dziećmi i ich rodzicami, współpracuje z kwartalnikiem „Ryms”.

Bawmy się książką!

Uzależnić dzieci od książek

Poczytaj mi, mamo! Rozmowa z psycholożką Anetą Bohaczeską-Petryną

Rozmowa z Rafałem Czernigą, właścicielem księgarni Atena w Kamiennej Górze

Page 5: Kurier Kultura #4: Lato 2013 / Książki

PA R K K S I Ą Ż K I / K U R I E R K U LT U R A # 4 / L AT O 2 0 13

5

DO CZYTANIA, GDY DZIECI ZASNĄ

Krzysztof Cibor

G łów ni bohaterow ie k sią ż k i Sylvii Vanden Heede to mieszka-jąca na odludziu para z pewnym już stażem i bagażem słabości. On jest trochę megalomańskim pantof larzem, ona lekko sfru-strowaną, przepracowaną go-spodynią z niewypowiedzianymi ambicjami. Kochają się tak, jak wypada i można w ich sytuacji, choć ich odmienne pochodzenie sprawia, że mogliby się niena-widzić . Codziennie spot ykają się z neurotycznym sąsiadem, mieszkającym samotnie, dopó-ki w jego życiu nie pojawi się ma leń k i pod r z ut ek , k t órego zacz y na w ychow y wać z bez-

warunkową matczyną (czasem wręcz zbyt zaborczą) miłością.

Akcja toczy się powoli, rytmem wyznaczanym kolejnymi porami roku, aż w życiu bohaterów poja-wi się kobieta z miasta, która opu-ściła męża i postanowiła szukać spokoju w lesie. Partner głównej bohaterki i jej sąsiad tracą głowę dla uciekinierki, co w samej bo-haterce wywoła z jednej strony poczucie niższości, z drugiej jed-nak – przyczyni się do ostatecznej decyzji o zmianie życia.

Lub może inaczej. Felek to lis, a Tola to zając. Kochają się, choć czasem się kłócą. On ciągle je, choć twierdzi, że nie jest gruby. Ona wiele mu wybacza, dużo go-tuje, choć tego nie lubi. Puchacz Henio bywa naburmuszony, ale zupełnie się zmienia, gdy znajdu-je pod drzwiami jajko i zaczyna je

z oddaniem wysiadywać. Zimą do lasu przybywa wiewiórka Kitka, która nie mogła wytrzymać hała-su w mieście. Henio i Felek zako-chują się w niej, przez co Tola staje się smutna i zła.

Jednak Felek i Tola to nie jest kolejny przykład podwójnego kodowania – książki dla dzieci, w której dorośli znajdą alter-natywną historię dla siebie. To książka, która – choć na każdej stronie tryska radosnym dowci-pem – traktuje dzieci poważnie i opowiada im prawdziwe doro-słe historie. Ich bohaterowie róż-nią się od nas właściwie jedynie futrem. I może jeszcze tym, że ostatecznie zawsze znajdują do-bre zakończenia. Henio uwalnia się od swojej macierzyńskiej ob-sesji, jego pasierb Pip okazuje się dość samodzielnym (choć raczej

w ycofanym) chłopcem, Kitka, z lekkim tylko fochem, wraca do Rudiego, a Tola i Felek skutecz-nie renegocjują swój partnerski układ i z radością odnajdują się w nienormatywnym podziale ról płciowych.

Dodatkowy atut książki to duże litery, proste zdania, zabawne ilustracje i krótkie rozdziały, co sprawia, że jest ona idealną lektu-rą dla dzieci uczących się czytać. Oznacza to, że nie musicie czytać książki dziecku. Poradzi sobie. A wy ją przeczytacie, jak już bę-dzie spało.

Sylvia Vanden Heede, Felek i Tola, ilustracje: Thé Tjong-Khing, przeł. Jadwiga Jędryas, Wydawnictwo Dwie Siostry 2011

FANFANIK, MURMUREK, MINIONEK I PUPUSIEŃKA

Wojciech Diduszko

Przyjemności płynących z czyta-nia jest wiele i gdzieś z pewnością istnieje ich szczegółowa klasyfi-kacja. Gdzie jest wydra? eksploruje dwie z nich: samodzielne wybie-ranie swojej drogi przez lekturę, bo książki nie trzeba czytać po kolei, i delektowanie się słowami z przeszłości.

Akcja książki toczy się w wila-nowskim pałacu, a mali czytelnicy i czytelniczki zostają zaproszeni do swoistej gry. Królowi Janowi III Sobieskiemu ginie ukochana wydra. Samopoczucie monarchy jest zagrożone, bo jest bardzo związany ze swoją pupilką. Z po-mocą przychodzą mu jego dzieci – Fanfanik, Murmurek, Minionek i Pupusieńka. Po krótkiej naradzie rozbiegają się po wilanowskim pałacu i otaczających go wło-ściach. Mały czytelnik musi wy-brać, za którym z nich podążyć. Towarzysząc swemu bohaterowi,

wraz z nim decyduje o kolejnych etapach śledzt wa – czy lepiej udać się do pomarańczarni, czy do domu ogrodnika? Czy wydra ukryła się w studni, czy w królew-skich spiżarniach skrywających pyszne tajemnice? A może w wy-pełnionym wykwintnymi stroja-mi (ale nie tylko!) kufrze królowej Marysieńki? Każdy wybór następ-nego kroku bohatera przynosi ko-lejne słowa, których dziecko może posmakować – jeżeli nie rozumie ich sensu, z pomocą przyjdą mu krótkie przypisy. Wydra to po-dróż w przeszłość języka także dla rodziców – bo kiedy ostatnio zdarzyło się wam użyć w życiu codziennym takich słów, jak anty-kamera, żupan, misiura, szyszak, sekretarzyk, fraucymer, ulipek (mniam!), melchmus czy blamaż…

Anne Fadiman, autorka Ex li-brisu, biblii moli książkowych, wspominała ulubioną rodzinną grę w znajdywanie słów, które wyszły już z obiegu. Z pewno-ścią doceniłaby wiedzę płynącą z tej książki, bo Gdzie jest wydra? to oprócz zapomnianych słów

również wyjęty z Paska ożywiony opis ukrytych w mroku dziejów obrazów – buszujące po pałacu dzieci co rusz natykają się na ka-rety zdobione w morskie stwory, tkaniny na ścianach, francuskich kucharzy przyrządzających ka-płony, przypałacowe groty, kró-lewsk ie st aw y, w yst rojonych szlachciców, tańce przy violi da gamba i fagotach. Poszukiwanie wydry to przy okazji historyczna wycieczka po wilanowskim pała-cu, bo nic, nawet sama ulubienica monarchy, nie jest tu zmyślone.

Choć mieszkam w Warszawie od urodzenia, to w Wilanowie by-łem raz – w zamierzchłej podsta-wówce. Gdy zamknąłem książkę i spojrzałem na zasłuchaną 6-let-nią córkę, już wiedziałem, do-kąd pojedziemy następnego dnia na kolejną z naszych miejskich wypraw.

Dorota Sidor, Gdzie jest wydra? czyli śledztwo w Wilanowie, ilustracje Aleksandra i Daniel Mizielińscy, Wydawnictwo Dwie Siostry 2013

ILE MOGĄ ZNIEŚĆ DZIECI?

Dariusz Gzyra

Książka Dlatego nie jemy zwierząt amerykańskiej pisarki i ilustra-torki Ruby Roth pokazuje to, cze-go dziecięca literatura w Polsce dot ąd nie pokazy wała . Mów i o realiach hodowli, jej wpływie na środowisko i o zagrożonych gatunkach. Pokazane są emocje z w ier ząt w ykor z yst y wanych przez ludzi. Odsłaniane jest połą-czenie pomiędzy nimi a talerzem. Wszystko to za pomocą rysun-ków, które raczej trudno uznać

za drastyczne, a także krótkich, traf iających w sedno tekstów. Książka nie przeraża, ale porusza. I mówi prawdę, chociaż jest ona trudna nawet dla dorosłych.

Po wydaniu Dlatego nie jemy z wier ząt w St a nach Zjed no - czonych, a także wydaniu kolejnej książki dla dzieci – Vegan is Love – autorka stała się niemal cele-brytką. Udzielała wywiadów dla głównych stacji telewizyjnych, recenzje pojawiły się w opinio-twórczych gazetach. Musiała tak-że odpierać krytykę – bo przecież „dzieci mogą przeżyć szok” i „nie są gotowe” na empatię ze zwie-rzęcymi ofiarami dorosłych. To,

że nie tylko psy i koty mają uczu-cia, które warto brać pod uwa-gę, może być niebezpieczne. Być może bowiem sceptyczni dorośli mniej boją się o dzieci, które mo-głyby doznać uszczerbku po kon-takcie z rysunkami świń i krów pokazanych inaczej niż dotych-czas, a bardziej o siebie. Boją się trudnych dziecięcych pytań, które wyprowadzają z równowagi. I po-zbawiają wygody.

Ruby Roth, Dlatego nie jemy zwierząt, przeł. Marta Mikita, Wydawnictwo Cień Kształtu 2013

Poczytaj mi, tato!

Page 6: Kurier Kultura #4: Lato 2013 / Książki

K U R I E R K U LT U R A # 4 / L AT O 2 0 13 / PA R K K S I Ą Ż K I

6

FESTIWAL LITERACKI SOPOT

W dniach 16–20 sierpnia 2013 odbędzie się druga edycja Międzynarodowego Festiwalu Literacki Sopot. W tym roku tematem wiodącym festiwalu będzie literatura skandynawska i islandzka, a główny akcent zostanie położony na litera-turę dla dzieci i kryminał. Na festiwalu gościć będą m.in. Yrsa Sigurðardottir, Christer Mjaset, Mariusz Czubaj i Marek Krajewski. Przez cały czas trwa-nia festiwalu odbywać się będą targi książki, warsztaty dla dzieci i dorosłych, działania teatralne, mobilne czytelnie, plenerowa strefa czytania oraz prezentacja filmów inspirowanych litera-turą skandynawską. W progra-mie festiwalu znajdą się także spotkania z książką historyczną, warsztaty reportażu prowadzo-ne przez najlepszych polskich autorów, spotkania z autorami i autorkami nominowanymi do Literackiej Nagrody Nike.

PIERWSZA EDYCJA FESTIWALU (2012) poświęcona była repor-tażowi. W Sopocie zjawiła się czołówka polskich reporterów: Wojciech Jagielski, Mariusz Szczygieł, Wojciech Tochman, Jacek Hugo-Bader, Filip Springer, Lidia Ostałowska i Ewa Winnicka. W ramach spotkań z reportażem zorganizowane zostały również warsztaty pod hasłem „Wszyscy o wszystkim mało wiemy”.

Uczestnicy festiwalu mieli również okazję spotkać się z laureatami oraz pisarzami nominowanych do Nagrody Literackiej Nike, między in-nymi z Małgorzatą Szejnert, Andrzejem Stasiukiem, Joanną Bator i Andrzejem Franaszkiem. Festiwalowi towarzyszyły też wydarzenia z pogranicza literatury oraz innych dziedzin sztuki.

FESTIWAL LITERACKI SOPOT 16–20 sierpnia 2013

SOPOT PARKIEM KSIĄŻKI

Park Książki to letnia czytelnia przy plaży, w Parku Północnym, w której odbędzie się wiele wydarzeń zachęcających do codzien-nego kontaktu z książką. Weekendy z lekturą zaczną się 7 lipca przed Zatoką Sztuki i potrwają aż do zakończenia sopockiego fe-stiwalu literackiego.

Trójmiejska Krytyka Polityczna, która organizuje sopocki Park Książki, zaprasza dzieci do udziału w warsztatach Fabryka książ-ki, poświęconych ważnym kwestiom społecznym. W tworzonych przez siebie książkach dzieci opowiedzą o współpracy, wspól-nocie czy empatii. Tematy te będą podejmowane między innymi dzięki głośnemu czytaniu książki Współpraca. Przewodnik dla dzieci, której współautorką jest Janina Ochojska. Głośnego czyta-nia najmłodszym podejmą się gospodarze miejsc, w których za-gości Park Książki. Dzieci będą też mogły wziąć udział w lekcjach angielskiego oraz warsztatach ilustrowania książek.

Letnia czytelnia to również propozycje dla dorosłych: bogata bi-blioteka lektur, które można zabrać ze sobą na plażę, przeglądy prasy i spotkania literackie. Gościem pierwszego Parku Książki, 7 lipca, będzie Maciej Pisuk, scenarzysta, pisarz, fotograf, autor scenariusza głośnego filmu Jesteś Bogiem, historii Paktofoniki, opublikowanej przez Wydawnictwo Krytyki Politycznej.

Wspólnie z mieszkańcami i mieszkankami Sopotu chcemy stwo-rzyć kanon sopockich lektur. Zachęcamy do spisania tytułów książek ważnych i wartych przeczytania – mówi Maria Klaman, szefowa Świetlicy Krytyki Politycznej w Trójmieście. – Dzięki wspólnemu spisywaniu tytułów powstanie regał z kanonem so-pockich lektur, poznamy książki kształtujące świadomość użyt-kowników miasta” – dodaje. Efekt zaprezentowany zostanie pod-czas festiwalu Literacki Sopot w dniach 16–20 sierpnia.

Wtedy też w Parku Książki odbędzie się najwięcej debat, spotkań autorskich, a także dyskusji skupionych wokół mediów elektro-nicznych i praw autorskich. W odpowiedzi na dynamiczne zmiany zachodzące w nowych mediach, w dostępie do informacji oraz do elektronicznych dóbr kultury zaplanowana została debata z eks-pertami i edukatorkami medialnymi. Podczas festiwalu, którego wiodącym tematem jest w tym roku Skandynawia, premierę będą miały również trzy e-booki Wydawnictwa Krytyki Politycznej po-święcone tematyce skandynawskiej – przewodniki nieturystycz-ne po Szwecji, Norwegii i Islandii.

We wszystkie niedziele lipca Park Książki zlokalizowany będzie przed Zatoką Sztuki. Przez trzy soboty pierwszego miesiąca wa-kacji zapraszamy dodatkowo do mobilnego Parku Książki: 13 lip-ca letnia czytelnia przemieści się na osiedle Brodwino, 20 lipca przyjedzie ze slamem poetyckim do Opery Leśnej, a wędrówkę za-kończy 27 lipca w Centrum Żeglarstwa i Ratownictwa przy plaży. Gościem slamu poetyckiego w Operze Leśnej będzie Jaś Kapela, prozaik i felietonista związany z Krytyką Polityczną, a spotkanie poprowadzi gdański poeta Wojciech Boros.

Do relaksu z książką na leżaku lub na kocu w sopockim Parku Północnym przy plaży będzie można włączyć się przez siedem wa-kacyjnych weekendów, w godz. 12–18. Podczas trwania Festiwalu Literackiego lektury w letniej czytelni będą dostępne od południa do godziny 20.

Page 7: Kurier Kultura #4: Lato 2013 / Książki

PA R K K S I Ą Ż K I / K U R I E R K U LT U R A # 4 / L AT O 2 0 13

7

Wieczór był lodowaty i Brynjar szczelniej otulił się kurtką. Teraz obserwował starsze małżeństwo prowadzące za rękę małą dziew-czynkę. Byli na molo. Tuż za nimi kuśtykał o kulach młody mężczy-zna, który wydał mu się dziwny. Brynjar rzucił okiem na zegarek. Zbliżała się północ. Nie miał dzie-ci, ale wiedział, że to zupełnie nie-typowa pora na spacer dla dwu-latki. Może zamierzali zrobić to samo co on: mimo zimna przyszli zobaczyć słynny jacht, którego spodziewano się lada moment. Im dłużej się nad tym zastanawiał, tym bardziej był pewien, że chcie-li powitać kogoś z załogi lub któ-regoś z pasażerów.

Nie chciał tak bezczynnie stać, więc podszedł do niewielkiej furgonetki należącej do urzędu celnego. Samochód wjechał na te-ren portu pół godziny wcześniej i zatrzymał się w miejscu, skąd roztaczał się widok na całą przy-stań. Może celnicy zaproszą go do środka, żeby się ogrzał. Zapukał w szybę kierowcy i zdziwił się, widząc, że w aucie siedzi ich trzech. Zazwyczaj był tylko jeden, najwyżej dwóch. Opuszczana szy-ba zgrzytnęła, pewnie do mecha-nizmu dostało się trochę piasku.

– Dobry wieczór – powiedział Brynjar.

– Dobry – odrzekł mężczyzna za kierownicą. Pozostali z uwagą obserwowali port.

– Jesteście tu w związku z tym jachtem? – zapytał Brynjar i od razu pożałował, że do nich pod-szedł, stracił też nadzieję, że wpuszczą go do środka.

– Tak. – Kierowca odwrócił wzrok od Brynjara i zaczął się gapić na portową przystań. – Nie przyjechaliśmy tu dla pięknych widoków.

– A le dlaczego jest was aż trzech? – Z ust Brynjara wydoby-wały się obłoczki pary. Mężczyźni nie zwracali na niego uwagi.

– Bo coś jest nie tak. Mamy na-dzieję, że to nic poważnego, ale kazali nam tu czekać. – Kierowca zapiął kurtkę pod samą szyję. – Ci z jachtu nie reagowali na wezwa-nia przez radio. Może zepsuł im się sprzęt, nigdy nie wiadomo…

Brynjar wskazał na ludzi cze-kających na molo. Starszy pan wziął dziecko na ręce, a mężczy-zna o kulach oparł się o poler do cumowania łodzi.

– Myślę, że chcą powitać zało-gę. Może podejdę i się dowiem? – zaproponował.

– Jak pan chce. – Najwidoczniej kierowcy było wszystko jedno, co zrobi Brynjar, byle tylko prze-stał zawracać mu głowę. – Raczej

nie przyszli tu po odbiór kontra-bandy. To pewnie krewni kogoś z załogi…

Brynjar cofnął rękę z okna i sta-nął prosto.

– Przejdę się tam. Co mi szkodzi.Na pożegnanie usłyszał tylko

zgrzyt zasuwanej szyby. Postawił kołnierz. Myślał, że celnicy, choć nie mogli go zaprosić do ciepłego auta, będą nieco sympatyczniej-si. Samotna mewa siedząca na zepsutej latarni z piskiem wzbiła się do lotu. Brynjar przyspieszył kroku. Obserwował mewę, dopó-ki nie zniknęła. Poleciała w stronę sali koncertowej Harpa.

– Dobry wieczór – odezwał się. Stojący na przystani bez przeko-nania odpowiedzieli na jego po-zdrowienie. – Jestem strażnikiem portowym. Czekają państwo na kogoś?

Mimo ciemności na twarzach starszych państwa wyraźnie dało się zauważyć ulgę.

– Tak, lada moment ma przy-bić statek z naszym synem i jego rodziną. To nasza najmłodsza wnuczka. Jest bardzo przejęta, że mama i tata wracają do domu. Postanowiliśmy zrobić im niespo-dziankę i wyjść po nich. – Starszy pan uśmiechnął się z zakłopota-niem. – Można, prawda?

– Ależ oczywiście. – Brynjar uśmiechnął się do małej, która spoglądała nieśmiało spod kolo-rowej wełnianej czapki, tuląc się do dziadka. – Państwa syn ma przypłynąć jachtem motorowym?

– Tak – odpowiedziała kobieta zdziwiona. – Skąd pan wie?

– Bo dziś już nic innego nie przypłynie. – Brynjar zwrócił się do młodego mężczyzny: – Pan też czeka na kogoś?

Mężczyzna się wyprostował. Najwyraźniej był zadowolony, że włączono go do rozmowy, i przy-kuśtykał bliżej.

– Mój przyjaciel jest mecha-nikiem pokładow ym. Mam go odwieźć do domu. Ale gdybym wiedział, że jest tak zimno jak w psiarni, musiałby wziąć tak-sówkę. – I z tymi słowy naciągnął czarną czapkę na uszy.

– No to będzie miał u pana dług wdzięczności. – Brynjar zauwa-żył, że drzwi samochodu celników otwierają się, i spojrzał na morze. – Teraz to już nie potrwa długo.

Z z achw y t em obser wow a ł zgrabnego białego stevena, który właśnie pojawił się w kanale por-towym. Nie było cienia przesady w tym, co o jachcie opowiadali ko-ledzy z pierwszej zmiany. Ukazał się w całej swej krasie. Naprawdę nie trzeba było mieć wielkiego pojęcia o jachtach, by wiedzieć, że

ten jest absolutnie nadzwyczajny, w każdym razie jak na islandzkie warunki.

– O rany! – wyrwało mu się. Dobrze, że był już z dala od cel- ników.

Chyba ze trzy piętra wznosiły się nad lustrem wody, wyglądało na to, że jacht ma co najmniej czte-ry pokłady. Z całą pewnością nie zbudowano go po to, by cumował w porcie w Reykjaviku czy w ogó-le wypuszczał się na północne wody. Pasował raczej do ciepłych krajów i lazurowego morza.

– Nieźle.Nagle Brynjar zamknął usta

i uniósł brwi. Czy ten sternik jest pijany? Jacht z dużą prędkością przepłynął niebezpiecznie blisko nabrzeża i zanim Brynjar zdołał cokolwiek pomyśleć, rozległ się ogłuszający huk. Długo rozcho-dził się echem, w końcu prze-brzmiał zupełnie.

– A to co, u diabła? – Młody mężczyzna o kulach ze zdumie-niem gapił się na jacht, który zbli-żył się do nabrzeża, potem odbił od niego i popłynął dalej. Celnicy ruszyli biegiem. Starsi państwo obserwowali tę scenę oniemiali.

Przez wszystkie lata stróżowa-nia w porcie Brynjar nigdy czegoś podobnego nie widział.

Pokład był zupełnie pusty. Za szybami mostka kapitańskiego nikt się nie pojawił, nigdzie niko-go nie było widać.

Brynjar puścił się pędem przed siebie, rzucił w pośpiechu do sto-jących obok, żeby na niego zacze-kali. Spojrzał na dziewczynkę. Wydawała się niewypowiedzianie smutna.

Kiedy dotarł wreszcie do dru-giego końca kanału portowego, jacht właśnie zatrzymywał się przy nabrzeżu. Widział już ocza-mi wyobraźni długą noc poświę-coną na pisanie raportu, gdy na-gle ciężka stal z hukiem uderzyła o beton. Z oddali dotarł do niego krzyk. Zrobiło mu się żal tamtych ludzi, przecież na pokładzie była ich najbliższa rodzina i przyja-ciel. Co tu się dzieje, do diabła? Dlaczego kapitan wpadł na po-mysł cumowania przy nabrzeżu?

Trzej celnicy, równie przeję-ci jak Brynjar, ruszyli biegiem w stronę jachtu.

– Co się dzieje? – zawołał straż-nik i złapał któregoś za ramię.

– Skąd mam wiedzieć, do ja-snej cholery? – Głos mężczyzny br zmiał niepew nie, co ost ro kontrastowało z jego słowami. – Kapitan musiał się spić. Albo naćpać.

Dot arl i do końca pomost u. Dziób jachtu nie był już zgrabny

ani lśniący, tylko wgnieciony i po-rysowany. Nadal nikt nie odpo-wiadał na nawoływania celników. Jeden z nich rozmawiał szorstkim tonem z policją. Potem zaczął wpatrywać się w potężny górują-cy nad nimi kadłub.

– Wchodzimy na pokład. Policja już jedzie, ale nie będziemy na nich czekać. Coś mi się tu nie po-doba. Przynieś drabinę, Stebbi – rozkazał.

Stebbi bez entuzjazmu przyjął polecenie. Odwrócił się i bez sło-wa pobiegł z powrotem do samo-chodu. Przez chwilę nikt nic nie mówił. Potem zaczęli nawoływać załogę – bez skutku. Ich krzyki pobrzmiewające w ciszy miały w sobie coś złowieszczego, więc Brynjar ucieszył się, kiedy Stebbi wrócił z drabiną.

Najpierw na pokład wspiął się najstarszy celnik, potem pozo-stali. Brynjar miał trzymać dra-binę. Stał przy niej nawet wtedy, gdy trzej mężczyźni zniknęli już w ciemności i kiedy pojawiła się policja. Wyjaśnił policjantom, kim jest. Nagle któryś z celników wy-chylił się przez reling i krzyknął zdenerwowany:

– Na pokładzie nikogo nie ma!– C o t a k ie g o? – o d k r z y k-

nął jeden z policjantów i zaczął się wspinać po drabinie. – To wykluczone!

– Mówię przecież. Nikogo tu nie ma, ani żywej duszy!

Policjant stanął na czwartym szczeblu. Pochylił się i spojrzał celnikowi prosto w twarz.

– Jak to możliwe?– Nie wiem. Ale tu nikogo nie

ma. Jacht jest pusty.Zapadła cisza. Brynjar spoj-

rzał w kierunku portu i zobaczył, że starsi państwo, dziewczynka i mężczyzna o kulach zmierzają ku niemu. Policjanci w ogóle nie zwrócili na nich uwagi. Brynjar przyspieszył kroku. Lepiej, żeby na razie trzymali się z dala od jachtu, mimo że cała ta sytuacja właśnie ich najbardziej dotyczyła. Ale policja musi spokojnie wyko-nać swoją pracę.

– Proszę się nie zbliżać! Pomost grozi zawaleniem! – krzyknął do nich, chociaż było to dość nie-prawdopodobne. Nie przyszło mu jednak do głowy nic lepszego.

– Co się stało? Dlaczego ten pan powiedział, że nikogo nie ma na pokładzie? – Głos kobiety drżał. – Oczy wiście, że są na pokła-dzie! Egir, Lára i bliźniaczki mu-szą być na pokładzie. Trzeba ich poszukać!

– Proszę za mną! – Brynjar nie wiedział, dokąd powinien z nimi pójść, lecz tutaj w żadnym razie

nie mógł ich zostawić. – To na pewno jakieś nieporozumienie, proszę się uspokoić.

Młody mężczyzna o kulach pa-trzył Brynjarowi w oczy. Kiedy się odezwał, głos drżał mu prawie tak samo jak starszej pani.

– Miałem być na pokładzie tego jachtu.

Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale zamilkł, bo zobaczył, że dziew-czynka łowi uważnie ich każde słowo.

– Mama umarła! – Jasny dzie-cięcy głosik brzmiał z przenikliwą wyrazistością. – Tata umarł! Adda umarła, Bygga umarła! – Dziecko jęknęło i objęło nogę babci. – Wszyscy umarli!

I płakało, wstrząsane cichym szlochem.

Przełożyła Małgorzata Bochwic-Ivanovska

Frag ment k siążk i Statek śmierci, Wydawnictwo MUZA, Warszawa 2013

Yrsa Sigurðardóttir (ur. 1963) – jed-na z najpopularniejszych islandzkich pisarek, z wykształcenia i zawodu inżynierka budowlana. Od 1998 pi-sze książki dla dzieci, jest laureatką IBBY, nagrody za najlepszą literaturę dziecięcą. W 2005 roku ukazał się jej pierwszy kryminał, który zapocząt-kował fenomen międzynarodowej po-pularności autorki. W wydawnictwie MUZA SA ukazało się sześć powieści Yrsy: Trzeci znak (2006), Weź moją duszę (2008), W proch się obrócisz (2009), Lód w żyłach (2010), Spójrz na mnie (2011) i Pamiętam cię (2012), za którą otrzymała islandzką nagro-dę Blood Drop za najlepszy kryminał roku. Na podstawie tej ostatniej ma powstać hollywoodzki film, przygo-towywany obecnie przez Sigurjóna Sighvatssona (producenta Dzikości serca i Elity zabójców). Do tej pory książki Yrsy przetłumaczono na po-nad trzydzieści języków.

Statek śmierciYrsa Sigurðardóttir

Copyright by sr-photos.com

© s

r-pho

tos.

com

Page 8: Kurier Kultura #4: Lato 2013 / Książki

K U R I E R K U LT U R A # 4 / L AT O 2 0 13 / PA R K K S I Ą Ż K I

8

jego własny puchar, dodał: – Nie, nie. Nie nalewam tobie, więc sam też nie wypiję. To mądry obyczaj, żeby z obfitości stołu korzystać równo.– Z równością rzecz nie jest aż tak prosta, przyjacielu… – Ruth za-myślona patrzyła gdzieś w prze-strzeń, ale zaraz odwróciła się ku niemu i dotykając palcami wierz-chu jego dłoni, rzekła wesoło: – Ja ważę niespełna sto trzydzieści funtów, a ty pewnie ze dwieście, może troszeczkę mniej. Niech bę-dzie – przyjrzała mu się bacznie – sto dziewięćdziesiąt pięć. Więc dla mnie te trzy wypite szklanice to sporo więcej niż dla ciebie. Dla sprawiedliwej równości możesz wypić jeszcze śmiało… – obliczyła szybko w pamięci – dobre półto-rej szklanicy, taka jest sprawie-dliwa proporcja. Nalewajże więc śmiało!

I ze śmiechem skłoniła go, by nalał sobie wina, a on już nie protestował. Kręciło mu się miło w głow ie i pomyślał, że wła-ściwie nie musi czekać na jakiś szczególny pretekst, żeby znów pocałować tę magiczną, szczupłą dłoń. Ruth jadła właśnie owoc granatu i jej palce miały cierpki smak. Przytrzymał jej dłoń, ale wymknęła mu się delikatnie i po-gładziła go po policzku, a potem sięgnęła znów po niedokończoną ćwiartkę owocu.

Tymczasem zagrała muzyka i od stołu zaczęły wstawać naj-pierw pojedyncze, a potem coraz liczniejsze pary, pośrodku sali zaś powoli formował się korowód do pierwszej pawany. Ruth nachyliła ku niemu twarz, na której wino wymalowało już żywe rumieńce, i rzekła, tłumiąc śmiech:

– Przyjacielu, widzę po twojej przerażonej minie, że taki sam z ciebie tancerz jak ze mnie tan-cerka. Uciekajmy więc, wyślizgnij-my się na dziedziniec ogrodowy, nikt nie zauważy, tutaj są boczne drzwi.

Wzięła go za rękę. Znała dobrze zamek, wymknęli się, chichocząc jak dzieci umykające z nudnej lek-cji greki, pobiegli długim koryta-rzem i przez boczne drzwi wyszli na wirydarz z fontanną. Usiedli na kamiennej ławie we wnęce ukrytej za krzewem migdałowca. Wieczorne powietrze pachnia-ło mirtem. Gaspar nie puszczał dłoni Ruth, pocałował ją znów i próbował sięgnąć jej ust . Nie uciekła przed nim, ale nie od-wzajemniła pocałunku. Objęła jego głowę czułym, niemal mat-czynym gestem i gładząc go po włosach, skłoniła ku sobie, tak że położył głowę na jej kolanach. W zamyśleniu czesała palcami jego włosy, a Gasparowi wcale nie chciało się przerywać tej dziwnej pieszczoty.

– Wiesz – rzekła nagle – muszę ci coś powiedzieć. Ale nie prze-straszysz się, dobrze? – Gaspar przytaknął bez słowa i zamknął oczy. – Rozmawia się nam dobrze, naprawdę dobrze – powiedziała cicho – więc wolę, żebyś wiedział od razu. No więc… nie chcę, że-byś był potem rozczarowany… Bo ja… – przełknęła ślinę i zamilkła. Gaspar też nie przerywał ciszy.

– To wszystko jest cholernie skomplikowane. Właściwie po-winnam chyba zacząć od tego… nie musisz planować sobie tego całego porządku wyzwań. Jutro stanie się coś i wszystko, co so-bie teraz układasz, będzie już nieważne… – A widząc jego co-raz bardziej zdumioną minę, dodała zrezygnowana: – Jestem Widząca . Myślę, że sł yszałeś coś o nas i wiesz, w czym rzecz. Widzę przyszłość. Frag ment k sią żk i Naucz yciel Sztuki, Wydawnictwo Kryt yki Politycznej 2013.

[Wojciech Kłosowski o swojej książce] Napisałem tę książkę z wro-dzonej łobuzerii. We współ-czesnej kulturze obecny jest przekaz, który bawi się złem i pokazuje, jakie zło jest fa-scynujące. Ja chciałem po-kazać, że fascynujące bywa także dobro, no i Hiszpanię wielobarwną, wielokulturo-wą. Moją wymarzoną uto-pię. Społeczeństwo, gdzie różnorodności nie dzieli, ale wzbogaca.

Blisk ie mi osoby mówią: Wsz ystkie te postacie są t obą . . . Łąc z nie z kot em . Wszędzie tylko siebie opisu-jesz. Przyznaję, tak rzeczy-wiście jest. Konstruując ten świat i te postaci, w pewien sposób czerpałem z w wła-snych doświadczeń. Dla tej książki najważniejsze jest doświadczenie walki z sa-mym sobą. Lubię moich boha-terów za to, ze oni nie godzą się z własnymi słabościami. Kiedy zrobią coś głupiego, to za chwilę próbują to na-prawić. Mniej lub bardziej udolnie.

Co poprawiałem? Pierwszą scenę erotyczną. Pisanie scen erotycznych jest skrajnie trudne i tutaj jest najłatwiej jakiejś kaszany narobić. Tę pierwszą scenę erotyczną poprawiałem dziesiątki razy i oczywiście dalej jestem z niej bardzo niezadowolony. Książka była już w drukar-ni, a mnie jeszcze przyszło do głowy jak przerobić dwa zdania. Najchętniej bym ją drukarzowi wyrwał, ale na szczęście się nie dało.

Ogłoszenie pojedynku Arreoli z młodym Izaakiem, prymusem Akademii w Burgos, nie było dla nikogo zaskoczeniem, wyzwa-nie padło wszak publicznie, więc rzecz została skwitowana tylko zdawkowymi oklaskami. Uczta trwała w najlepsze. Gaspar nalał znów wina sąsiadce. Wino było wyborne i chcąc się nim delekto-wać, musiał napełniać też puchar damie, tak w ypadało. „W t ym tempie – pomyślał – biedaczka upije się za chwilę”. Faktycznie, dziewczyna opróżniała swój pu-char wcale nie wolniej niż on. Damy na dworach potrafiły pijać ostro i zdarzało się wcale nierzad-ko, iż rozluźnione trunkiem bez ceregieli ciągnęły szermierzy do łoża. Dla niektórych to był chyba rodzaj współzawodnictwa: wyty-pować trafnie dwóch przyszłych przeciwników w finale i zawcza-su przespać się z oboma, by móc potem, chichocząc z przyjaciół-kami, porównywać ich techniki szermiercze. Inne znów chętnie nagradzały zwycięzców tuż po pojedynkach, sycąc się zapachem niedawnej walki. Dla jeszcze in-nych rozry wką by wało pocie-szanie pokonanych. Młodzi szer-mierze na ogół zachłystywali się tym szczególnym powodzeniem. Gaspar miał już ten okres dawno za sobą. Zdążył się nasycić, roz-czarować, spróbować znów, roz-czarować jeszcze boleśniej. Nie lubił tych zalotów i na szczęście umiał skutecznie bronić się przed nimi.

Ale jego sąsiadka wcale nie próbowała go uwieść. Nazywała się Rut h i rozmaw iała z nim głównie o turnieju. Opowiadał jej o poszczególnych przeciwnikach, a ona słuchała uważnie, czasem dopytywała o coś lub wtrącała

własną zaskakującą ocenę. Kiedy w pewnej chwili wspomniał, że obaj akademicy z Burgos są po-dobni i mylą mu się ciągle, odpo-wiedziała spokojnie:

– Z kolei ja widzę między nimi same różnice. Izaak, ten co się tak głośno śmieje, to urodzony zwycięzca, promieniuje z niego ambicja i pewność. A ten ład-niejszy, Diego… o, to bardziej złożona sprawa. Stara się do-równywać swemu towarzyszowi pewnością siebie, bądź co bądź to Andaluzyjczyk, ale ma głowę zaprzątniętą czymś innym, wy-daje mi się, że się czymś mar-t wi. Myślę, że szermierka nie jest jego drogą, może zabrnął do Akademii trochę przez przy-padek. Spodziewam się, że aku-rat on z ulgą przyjmie pierwszą przegraną.

Gaspar wzruszył ramionami. On sam dalej nie rozróżniał aka-demików i nie miał pojęcia, który z nich miałby być niby „ładniej-szy”. Lecz uświadomił sobie też, że przecież nawet nie znał ich imion, które ona wymieniła bez kłopotu. Więc nie sposób było za-przeczać: nie przyjrzał im się do-kładnie. A skoro tak, to być może faktycznie przegapił coś ważne-go? Postanowił zwrócić baczniej-szą uwagę na akademików. Opinia Ruth – choć w pierwszym odru-chu nie chciał się do tego przy-znać – zaciekawiła go.

W ogóle Ruth okazała się bar-dzo interesującą rozmówczynią. Patrzyła śmiało w oczy, słucha-ła uważnie, odpowiadała z jakąś ciepłą mądrością, gestykulując przy tym delikatnie. Była w jego wieku, a może nieco starsza. Nie błyszczała urodą, jaką ceni się na dworach, jej piegowatej twarzy nie pokrywała warstwa bielidła,

ale kiedy się uśmiechała, robiło się ciepło. Przyłapał się na tym, że od pewnego czasu mówi do niej „przyjaciółko”, jakby znali się od lat, i odruchowo przygląda się ciągle jej ruchliwym dłoniom – było w nich coś magicznego. Westchnął, napełnił oba puchary i podzielił się z Ruth swymi wąt-pliwościami. Nie sposób prze-widzieć, jak ogłoszona dziś rano zawiła reguła wyzwań miałaby wyłonić sprawiedliwie jednego zwycięzcę. Zastanowiła się chwilę i odpowiedziała:

– To da się przewidzieć dość dok ładnie. Pat rz… – I rozsy-pawszy na stole garść orzesz-ków ułożyła z nich prosty sche-mat wyzwań. Dobrane w pary orzeszki oznaczały szermierzy, zwycięzcy przechodzili wyżej, łączyli się znów w pary wyłania-jące kolejnych zwycięzców. To było rzeczywiście nieźle pomy-ślane – na trójkątnym schema-cie Ruth było widać dobrze całą złożoność zasady. Gaspar posta-nowił sobie w duchu, że później przeanalizuje tą metodą własne plany co do kolejności wyzwań. Ucałował jej dłoń ze szczerym podziwem, a ona odwdzięczyła mu się tak pięknym piegowatym uśmiechem, że nagle zapomniał, co chciał dodać. Przytrzymał jej dłoń o ułamek chwili dłużej, niż tego wymagał sam tylko dworny gest. Jedli orzeszki, przekomarza-li się i śmiali, chrupiąc kolejnych „szermierzy”. Gaspar sięgnął po dzban z winem, ale pomiarkował się w porę. Na jej pytające spojrze-nie mruknął zakłopotany:

– Nie powinienem ci już dole-wać, przyjaciółko. Piję dziś bez umiaru. Jeszcze chwila i prze-ze mnie spadniesz pod stół. – A gdy przyzwalająco wskazała

Nauczyciel SztukiWojciech Kłosowski

ilust

racj

e Ha

nna

Gill-

Piąt

ek

Page 9: Kurier Kultura #4: Lato 2013 / Książki

PA R K K S I Ą Ż K I / K U R I E R K U LT U R A # 4 / L AT O 2 0 13

9

Jak wiele razy w swoim nielegal-nym często życiu, tak i teraz – nie żyjąc od lat czterdziestu – moja babka znów zmyliła tropy.

To było 5 maja 2007, gdy w pra-sie ukazała się informacja, że pre-zes Instytutu Pamięci Narodowej skierował do Rady Warszawy pi-smo w sprawie „dekomunizacji” kilkunastu warszawskich ulic. Zaapelował w nim do władz mia-sta o „podjęcie niezwłocznych działań uk ierunkowanych na jak najszybsze dokonanie zmian nazw, które nie licują z szacun-kiem dla pamięci o ofiarach ko-munizmu”. Z doniesień prasowych wynikało też, że jest przygoto-wywana ustawa, przewidująca między innymi. „unieważnienie orderów, odznaczeń i tytułów honorowych przyznanych przez władze komunistyczne za zasługi na rzecz komunizmu”.

Na liście ulic wskazanych do dekomunizacji znalazła się też ulica imienia Heleny Kozłowskiej – mojej babki.

Mijała wtedy czterdziesta rocz-nica jej śmierci.

Wkrótce potem pojawiły się też wnioski o konieczności prze-prowadzenia ekshumacji zwłok działaczy komunistycznych, któ-rych groby znajdują się w Alei Zasłużonych na warszawskich Powązkach. Tam spoczywa też i moja babka, „dekomunizacja grobów” musiałaby więc i jej do-tyczyć. Wszystkie te działania miały służyć – jak mówił projek-todawca tej ustawy sejmowej, senator Piotr Andrzejewski – „uzdrowieniu historycznej pamię-ci Polaków”. Wydało mi się wów-czas, że najlepszym sposobem na „uzdrawianie historycznej pamię-ci”, jest podjęcie próby odpowie-dzi na pytanie, czy moja babka zasłużyła najpierw na ulicę swego imienia i grób w Alei Zasłużonych, a potem na dekomunizację tej uli-cy i ekshumację.

Pierwszą czynnością było zwró- cenie się do IPN-u z prośbą o umoż- liwienie dostępu do dokumen-tów, na mocy których powstał ów projekt. Po pięciu miesiącach (i po dwóch ponagleniach) prośbę „rozpoznano w trybie określo-nym w art. 30 ust. 1 w zw. z art. 35 a ust. 4 ustawy o IPN”, nadając jej numer 479. I to wszystko. Na to, aby dostarczono dokumentację sprawy, trzeba było poczekać jesz-cze czas jakiś.

Po kolejnych czterech mie-siącach „w związku ze sprawą opatrzoną kryptonimem SP-074-6(2)08” Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu IPN udostępniła mnie i mojej mat-ce „biogram Heleny Kozłowskiej opracowany na podstawie opu-blikowanych, ogólnodostępnych wydawnictw”. Tu wyliczono trzy źródła, z których korzystano. Ironią losu jest, że najwięcej in-formacji zawierało encyklope-dyczne hasło stworzone przez... jej partyjną koleżankę, Celinę Budzyńską, która z tych samych powodów co Helena Kozłowska mogłaby być zlustrowana, gdy-by wcześniej trafił się jej ten za-szczyt i została patronem ulicy. Z informacji tu zawartych wyni-ka jasno – co nie było dla nikogo tajemnicą – że moja babka była po wojnie wysokiej rangi dygni-t arzem komunist yczny m. A le czy była zbrodniarzem, którego imię i cześć należy zbrukać, ze-rwać odznaczenia i sponiewierać szczątki? Takiego uzasadnienia w biogramie nie ma.

Natomiast retoryka w doku-mentacji IPN-u jest jednoznaczna: „Wnioski o likwidację ul. Heleny Kozłowskiej, jako przejawu glo-ryfikacji stalinizmu i działalno-ści wymierzonej w suwerenność Polski, są niewątpliwie zasadne”. Warto tu dodać, że mowa o ulicy, na której znajduje się jeden dom: Kozłowskiej 1. A że ten malutki punkt na mapie Warszawy, obar-czony aż tak gromkim zarzutem,

to fragment mojego intymnego pejzażu, więc postanowiłam po-wiedzieć: „sprawdzam”.

Imię

Jak wiele razy w swoim nielegal-nym często życiu, tak i teraz – nie żyjąc od lat czterdziestu – moja babka, tym razem w relacji z IPN-em, znów zmyliła tropy. Oto wy-stępując z publicznymi oskarże-niami o zbrodniczą działalność, lustratorzy posłużyli się jej fał-szywymi danymi osobowymi. Na stronie internetowej IPN można przeczytać:

Imię: Helena – a to nieprawda;Nazwisko: Kozłowska – a to

nieprawda;Nazwisko rodowe: Lewecka –

a to nieprawda;Data urodzenia: 24.09.1910 –

a to nieprawda częściowa, bo dzień i miesiąc narodzin się zgadza;

Imiona rodziców: Sz y mon, Tekla – to też nieprawda, nieco do prawdy zbliżona;

Miejsce urodzenia: Grabów – zupełna nieprawda.

Jak na tych, którzy gotowi są publicznie ferować wyroki, od-bierając ludziom dobre imię, za dużo nierzetelności. Jeszcze raz zatriumfował konspirator...

Na koniec jest jeszcze rubryka występująca także w kartotekach policyjnych: „znany też jako”. I tu pojawia się miano: Bela Frisz. Mnie ono nie było wcześniej zna-ne. A to jest właśnie prawdziwe żydowsko-galicyjskie imię i na-zwisko mojej babki.

Można by kpić, że dekomu-nizując patronkę ulicy „Heleny Kozłowskiej”, ekshumując szcząt-k i „ Heleny Ko z łow sk iej” n a Powązkach, ukarano by niesławą nie tego, kogo trzeba. Zamiast „imienia” karę poniósłby „krypto-nim”. Jeszcze raz komunista wy-winąłby się od odpowiedzialności. Oskarżona „Helena Kozłowska” ochroniłaby przed publicznym pręgierzem Belę Frisz.

Przyczyną tego zamieszania jest oczywiście fakt, że babka – wzorem wielu, niekoniecznie komunistycznych, bojowników – od pewnego momentu zaczę-ła żyć na fałszywych papierach. Należy rozumieć, że przeję ła imię i nazwisko niepotrzebne już z jakichś nieznanych wzglę-dów jakiejś „Helenie Kozłowskiej, z domu Leweckiej, urodzonej w Grabowie”.

A swoją drogą, kto to był, kto dał nową tożsamość mojej babce, a teraz „obrywa” za jej życiowe wybory?!

Grabów, jak wyczytałam, słynie z tradycji gry w palanta.

Nie ma cudów – nie uda się dziś rozstrzygnąć, w jakim momencie (i dlaczego akurat w tym) moja babka, Bela Frisz, została „Heleną Kozłowską z Grabowa”. Tyle w XX wieku było dobrych okazji, aby ukryć, zataić, przekłamać swoją tożsamość! A co dopiero w przy-padku wszelkiej maści rewolu-cjonistów, których istnienie opie-rało się na zasadzie: „tajne przez poufne”.

W wypadku mojej babki spra-wę dodat kowo jeszc ze kom-plikuje fakt, że ona tą „Heleną Kozłowską z Grabowa” była tylko urzędowo i od święta. Nie sądzę, aby k tokolwiek k iedykolwiek zwrócił się do niej per „Heleno”. Wszyscy bowiem, którzy ją znali jako „Kozłowską”, używali imie-nia „Ola”, będącego jej okupacyj-nym pseudonimem. A więc nie „Helena”, ale „Ola”. To jeszcze jed-na „garda”, za którą ukrywa się moja tajemnicza babka. Helena nie jest Heleną z jednej strony dla-tego, że jest Belą, a z drugiej dlate-go, że jest „Olą”.

Nie dość tego. I ja, wchodząc w rolę obrońcy „dobrego imienia” mojej babki (choć tę rolę w istocie nie tak pojmuję), też mam swój udział w zagmatwaniu tego ob-razu jej tożsamości. Oto bowiem – co trudno może zrozumieć, ale tak właśnie było – od dzieciń-stwa nie nazywałam jej „babcią”, lecz „ciocią”. Jak chce tego aneg-dota rodzinna, miałam kiedyś, pod bramą przedszkola na ulicy Sandomierskiej, oznajmić, że jest ona za młoda na babcię, więc będę ją nazywała ciocią. I przyjęło się to potem w naszej rodzinie, że nie mówiło się o niej inaczej, jak „ciocia Ola”. Dość że ta, o której – w zgodzie z papierami – po-winnam mówić „babcia Helenka”, została „Ciocią Olą”, a ulica jej imienia, zamiast „ulicą Heleny Kozłowskiej”, będzie w mej opo-wieści „ulicą Cioci Oli”.

I prawie nic tu nie będzie na pewno...

Frag ment k sią żk i Ulica cioci Oli . Z dziejów jednej rewolucjonistki , Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2013

Ulica Cioci OliAleksandra Domańska

Aleksandra Domańska – reżyser-ka, scenarzystka, eseistka. Zajmuje się „geog ra f ią miejsc pamięci”: s t wor z y ł a f i l m dok u ment a l ny o warszawskiej kamienicy, w której mieszka – Wilcza 11, na realizację czeka projekt filmowy o domu jej matki – Grzybowska 6/10. Chełm, ro-dzinne miasto jej ojca, stał się z kolei bohaterem eseju pt. Poświadczenie obywatelstwa.

Page 10: Kurier Kultura #4: Lato 2013 / Książki

10

K U R I E R K U LT U R A # 4 / L AT O 2 0 13 / PA R K K S I Ą Ż K I

Zjadanie zwierzątJonathan Safran Foer

t ł u mac z y s ię: „Odpow iednio przyrządzone psie mięso jest do-skonałe”. Rzymianie jedli „pie-ski oseski”, Indianie Dakota psie wątróbki, a Hawajczycy jeszcze całkiem niedawno podawali na obiad psie móżdżki i krew. Nagi pies meksykański był głównym sk ł ad n i k iem d iet y A z t eków. Kapitan James Cook też jadł psy. I Roald Amundsen również. (Ale tylko kiedy był naprawdę głodny). Psy wciąż je się na Filipinach, bo to przynosi szczęście, w Chinach i Korei – bo zapobiega chorobom, w Nigerii – bo zwiększa libido. Zresztą w wielu innych miejscach na całym świecie też, bo mię-so psie jest po prostu smaczne. Chińczycy od wieków hodują spe-cjalne rasy psów przeznaczone do konsumpcji, takie jak chow-chow. W wielu europejskich krajach prawo wciąż reguluje kwestię sekcji zwłok psów hodowanych na mięso.

Oczywiście fakt, że coś robiono od zawsze i prawie wszędzie, nie usprawiedliwia kontynuowania tego teraz. Ale w przeciwieństwie do zwierząt hodowanych na mię-so, które trzeba specjalnie w tym celu utrzymywać, psy praktycz-nie same proszą się o zjedzenie. Rocznie usypia się około czterech milionów tych czworonogów. To przekłada się na miliony kilo-gramów zmarnowanego mięsa. Samo pozbycie się ciał uśpionych psów jest duż y m problemem ekonomicznym i ekologicznym. Zjadanie tych bezdomnych, wałę-sających się po ulicach, tych, któ-re nie są wystarczająco urocze, żeby je przygarnąć, i tych, które nie są wystarczająco grzeczne, żeby trzymać je w domu, byłoby korzystnym rozwiązaniem.

Właściwie w pewien sposób realizujemy ten model. Przetwór- stwo surowców zwierzęcych, czyli ponowne użycie składników po-chodzenia zwierzęcego, które nie nadają się do spożycia przez ludzi, do produkcji pasz dla bydła i do-mowych czworonogów, to proces pozwalający przekształcić martwe psy w produktywne ogniwa łań-cucha pokarmowego. W Ameryce co roku usypia się miliony psów i kotów. Karmi się nimi zwierzę-ta, które są naszym pożywieniem. (Liczba usypianych psów i kotów jest dwukrotnie większa od licz-by czworonogów, które znajdują dom). A gdyby pominąć środkowe ogniwo tego łańcucha?

Nie musielibyśmy w tym celu rezygnować z dobrych obyczajów. Nie zadawalibyśmy im więcej bólu niż to konieczne. Ponieważ w wie-lu miejscach na świecie panuje przekonanie o tym, że adrenali-na poprawia smak psiego mięsa, stosuje się takie metody uboju jak wieszanie, bicie pałką, goto-wanie żywcem. Gdybyśmy jednak mieli jeść psy, zabijalibyśmy je szybko i bezboleśnie, prawda? Na przykład stosowana tradycyjnie na Hawajach metoda zatykania psom nosów, by zachować krew, która się nimi zwykle wylewa, powinna być (jeśli nie prawnie, to przynajmniej społecznie) nie-dopuszczalna. Może powinniśmy uwzględnić psy w przepisach do-tyczących humanitarnego uboju zwierząt? Wprawdzie nie mówią one nic na temat humanitarnego traktowania zwierząt w trakcie ich życia ani nikt ich nie egzekwu-je, ale moglibyśmy mieć nadzieję, że przemysł mięsny sam będzie się regulował.

Mało kto rozumie, jak trudno jest codziennie zapewnić miliar-dom wszystkożernych stworzeń kotlet z ziemniakami. Fakt, że psów nie w ykorzystuje się do rozwiązania problemu w y ży-wienia mas, powinien być dla ekologów powodem do wstydu. Można by stwierdzić, że organi-zacje broniące praw zwierząt to hipokryci, którzy marnują pienią-dze i energię na daremne próby zmniejszenia liczby niechcianych psów, a jednocześnie sprzeciwia-ją się przerabianiu ich na mięso. Wykorzystując te psy, można by stworzyć ekonomiczny system produkcji żywności nieporówny-walny z żadnym innym opartym na mięsie. Psie mięso to najlepszy wybór dla rozsądnych ekologów.

A co z naszymi uczuciami? Cóż, psów jest dużo, ich mięso jest zdrowe, smaczne, łatwo je przy-rządzić, a jedzenie go jest znacz-nie bardziej racjonalne niż prze-rabianie go na paszę dla zwierząt, które i tak później zjadamy.

Dla tych, których już udało mi się przekonać:

Weselny pies duszonyZabić średniej wielkości psa, opa-lić nad ogniem.

Zdjąć skórę, odłożyć na póź-niej (może się przydać w innych przepisach).

Pokroić mięso w średnią kostkę (2,5 cm).

Przygotować marynatę z octu winnego, soli, pieprzu i czosnku. Włożyć mięso do marynaty na dwie godziny.

Podsmażyć w woku na dużym ogniu, po chwili dodać posieka-ną cebulę i ananasa, smażyć, aż składniki zmiękną.

Wlać koncentrat pomidorowy i wrzątek, dodać zielony pieprz, liść laurowy i tabasco.

Przykryć, dusić do miękkości.Dodać purée z psich wątróbek

i dusić przez kolejne 5–7 min.

A teraz dobra rada od domo-rosłego astronoma: jeśli widzisz niewyraźnie, spróbuj spojrzeć z dystansu. Najbardziej wrażli-wa na światło część oka (która rozpoznaje niewyraźne obiekty) znajduje się wokół części, która jest najbardziej aktywna podczas wpatrywania się w coś.

Jedzenie zwierząt ma swoje nie-oczywiste aspekty. Porównanie psa z innymi zwierzętami, które jemy, sprawia, że można zobaczyć niewidzialne.

Przeł. Dominika Dymińska

Fragment książki Zjadanie zwierząt, Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2013

Zjadanie zwierząt sprawiło, że zmieni-łam sposób, w jaki jem. Dałam tę książ-kę wszystkim, których kocham.

Natalie Portman

Jeśli znajdą się osoby, których nie prze-kona sugestywny sposób, w jaki Foer opisuje okropieństwa przemysłowej hodowli zwierząt, to znaczy, że są nie-czułe albo głuche na głos rozsądku. Albo i jedno, i drugie.

J.M. Coetzee

Jonathan Safran Foer (1977) – je-den z najciekawszych współczesnych pisarzy amerykańskich, autor kilku bestsellerów. Na podstawie jego po-wieści Wszystko jest iluminacją (2008) film nakręcił Liev Schreiber. W 2011 roku zekranizowano jego kolejną książkę Strasznie głośno, niesamowi-cie blisko.

Zjadanie psów

Mimo że w 44 stanach prawo nie zakazuje spożycia psie go mięsa, zjedzenie „najlepszego przyjacie-la człowieka” zostałoby uznane za czyn niewybaczalny, podobnie jak zjedzenie człowieka. Nawet najbardziej zapaleni mięsożercy nie tknęliby psa. Znany głównie z telewizji Gordon Ramsay, które-mu zdarza się też być kucharzem, potrafi dość nonszalancko obcho-dzić się ze zwierzętami, by wzbu-dzić trochę więcej zaintereso-wania. Nawet u niego jednak nie zobaczycie szczeniaka wygląda-jącego z garnka. I chociaż stwier-dził, że posadziłby swoje dziecko na krześle elektrycznym, gdyby przeszło na wegetarianizm, za-stanawiam się, co by powiedział, gdyby jego dziecko upolowało czworonożną maskotkę rodziny.

Psy są wspaniałe i pod wieloma względami wyjątkowe. I bardzo mądre. Świnie też są mądre i też czują. Nie potrafią wprawdzie wskakiwać do bagażnika, ale po-trafią aportować, bawić się, psocić i odwzajemniać uczucia. Dlaczego więc zamiast karmić je pieczenią, nadziewamy ją na ruszt?

Francuzi, którzy kochają psy, jedzą czasem konie.

Hiszpanie, którzy kochają ko-nie, jedzą czasem krowy.

Hindusi, którzy czczą krowy, jedzą czasem psy.

Słowa George’a Orwella (z Fol- warku zwierzęcego), chociaż na-pisane w innym kontekście, też pasują tutaj: „Wszystkie zwierzę-ta są równe, ale niektóre są rów-niejsze od innych”. Ta wybiórcza miłość nie jest prawem natury. Bierze się z naszych wyobrażeń o naturze.

Kto ma rację? Dlaczego usu-nęl i śmy psie m ię so z jad ło -spisu? Mięsożerca selektywny stwierdziłby:

Nie z jada się zw ierząt , k tó-re są nasz y mi pr z y jac ió ł mi .

Ale przecież nie wszędzie na świecie psy występują w takiej roli. A co z ludźmi, którzy nie mają zwierząt? Czy mamy wobec tego prawo oburzać się, jeśli na kolację upieką pieska?

No dobrze, więc:Nie z jad a s ię z w ier z ąt w y-

jąt kowo m ąd r ych . Jeśli chodzi o psy, to na pewno

uznałyby to za komplement. A co z krowami, świniami, kurczaka-mi i niektórymi mieszkańcami oceanów? Co z upośledzonymi ludźmi?

Z ja k iegoś powodu niek t ó -re r zecz y zawsze był y i będą t emat a m i t abu – n ie baw się o g n i e m , n i e c a ł u j s i ę z s io -s t r ą , n ie je d z z w ier z ąt , k t ó -re miesz k ają z t obą w domu . Z pu n k t u w id z en i a ewoluc j i n ie k t ór e r z e c z y z w yc z a jn ie nam szkodzą.

Ale spożywanie psiego mięsa nie jest i nigdy nie było zakazane w wielu miejscach na świecie. Nie stanowi też zagrożenia dla zdro-wia. I w ogóle nie ma nic wspólne-go z ewolucją.

Jedzenie psów ma swoją histo-rię. W grobowcach z czwartego wieku odnaleziono malowidła przedst aw iające sceny uboju zwierząt. Wśród nich były też psy. Hipokrates uważał, że ich mięso jest źródłem siły. Upodobanie do psiego mięsa znalazło swoje miej-sce w języku: na przykład w jed-nej z odmian chińskiego symbol określający coś jako odpowiednie i sprawiedliwe ( yeon) dosłownie

Francuzi, którzy kochają psy, jedzą czasem konie.Hiszpanie, którzy kochają konie, jedzą czasem krowy.Hindusi, którzy czczą krowy, jedzą czasem psy

Page 11: Kurier Kultura #4: Lato 2013 / Książki

PA R K K S I Ą Ż K I / K U R I E R K U LT U R A # 4 / L AT O 2 0 13

11

Czytanie jest zdradliwe, omota człowieka łatwo, nigdy nie zo-stawi, zawsze o sobie przypomni. Każdą rozmowę można zacząć od książek, nawet z tymi, którzy de-klarują, że nie czytają. Gdzieś tam we wspomnieniach mają pierwszą lekturę, niezaliczony sprawdzian z polskiego, jakąś mimochodem przeczytaną bajkę, komiks, tekst z gazety.

Kiedy zespół Fundacji Zmiana zakończył realizację projektu „Zielone podwórko Targowa 62”,

najbardziej brakowało nam efek-tu ostatecznego – niezapisanego w programie, ale wyraźnie arty-kułowanego przez mieszkańców „swojego miejsca”. Szukałyśmy wspólnej formuły dla tej prze-s t r zeni , c zegoś , co dot yc z yć będzie niemalże wsz yst k ich . Książki były tak oczywiste, że dzisiaj wst yd przyznać się do poszukiwań.

Idea Bibliotek Sąsiedzkich ma swoje uzasadnienie w diagno-zach społecznych, programach

rozwoju bibliotek, ruchach spo-łecznych wokół książek i czytel-nictwa, ale przede wszystkim w łatwości, z jaką organizatorkom przychodzi podejmowanie roz-mów o książkach, wokół książek, radzenia sobie z pomocą książek.

Pierwsza Biblioteka Sąsiedzka zaczę ł a powst awać w sier p -niu 2012 roku na warszawskiej Pradze, w miejscu, w k tór ym spodziewać można się wszyst-kiego, ale na pewno nie bibliote-ki. Aby wejść do środka, trzeba pokonać bramę, rozejrzeć się po małym podwórku, a to dla wielu osób odwiedzających Pragę spo-re wyzwanie. Na tę bibliotekę na pewno największy wpływ mają ci, których nie podejrzewamy o czytanie, wrażliwość społeczną, chęć wspólnego działania. Tym naszym sąsiadom zawdzięczamy jej remont, dyżury, pomoc, bez-pieczeństwo i wspólne poczucie dumy z „naszej biblioteki”. W tej bibliotece rozpoczęliśmy akcję zbierania książek do bibliotek w zakładach karnych „Książki w pudle – czas rozpakować”. W ciągu jednego miesiąca zapa-kowaliśmy 6 tys. książek, które pojechał y do ośmiu zakładów karnych.

Inna było historia powst a-n i a B i b l i o t e k i S ą s i e d z k i e j w Tomaszowie Mazowieckim. W formułę funkcjonowania bi-blioteki jako swoistego centrum

sąsiedzkiego zaangażował się samorząd miejski. „Na Piętrze”, bo t ak nazy wa się biblioteka w Tomaszowie, to zupełnie inne miejsce niż Praska Biblioteka. Tworzymy ją w szerokiej koali-cji społecznej, współpracując z paraf ią , biblioteką miejską, Ośrodkiem Pomocy Społecznej i oczywiście samorządem. Jest to jedyna nasza biblioteka mająca źródła finansowania. Nasi sąsie-dzi w Tomaszowie to wypadkowa przekroju mieszkańców miasta. Najpierw przyglądano nam się ze zdumieniem i niedowierzaniem (jak wszędzie), potem nieśmiało podejmowano rozmowy, a teraz plany na wspólne działania są imponujące – od sprzątania i mo-dernizacji podwórka do wydania przewodnika po mieście.

Okrzeszyn – w tej maluteń-kiej miejscowości o niesamowi-tej historii mieszka 280 osób. W łasne k sią żk i to dobro dla większości z nich nieosiągalne. Wejście do lepszego świata czy-tających możliwe jest jedynie przez obdarowanie książkami, uwagą, wspólnymi lekturami, rozmowami wokół nich. I dzia-łanie w tej Bibliotece Sąsiedzkiej jest inne – ostrożne, dyskretne. Półki z książkami staną w wiej-skiej świetlicy, teraz działania ogniskują się wokół wspólnych spot k a ń. Tut aj czas ma inne znaczenie…

Zasadą naczelną każdej Biblio- teki Sąsiedzkiej jest dzielenie się książkami. Można je wypożyczyć, ale można je też po prostu wziąć albo wymienić. To jeden z naszych obowiązków – dostaliśmy wszyst-kie książki nie po to, żeby je „mieć”, ale żeby się nimi podzielić.

Po co Biblioteki Sąsiedzkie? Zdec ydowa na w ięk szość na-szych odbiorców, szczególnie w Warszaw ie i Ok r zesz y nie, nie przekroczy progu biblioteki z wielu powodów – trzeba podać dane personalne, trzeba dojechać, trzeba zapamiętać godziny otwar-cia, przeczytać propozycje dzia-łań w bibliotece – „po sąsiedzku” unika się tych trudności: nie ma formalności, biblioteki czynne są wtedy, kiedy ktoś ma czas, cza-sem bardzo, bardzo długo, rozma-wia się o tym „na ulicy”.

„Nie wyrzucajcie książek, za-kładajcie własne biblioteki”. Na pewno nie jest to działanie łatwe, ale za to bardzo inspiruje do po-szukiwania rozwiązań, zadawa-nia pytań o społeczne miejsca, o bycie obywatelem.

Marysia Dąbrowska-Majewska – współtwórczyni Fundacji Zmiana, która realizuje projekty Bibliotek Sąsiedzkich i Książek w pudle.

Wieść: „Mam hifa, ale nie wie-działem, jak ci to wcześniej po-wiedzieć”, zawsze zwala z nóg. To zresztą fatalna sytuacja komu-nikacyjna. Niemal pewne jest, że odbiorca poczuje się oszukany, a nadawca prawie na pewno win-ny. To się wydarzy niezależnie od tego, co zrobiły obie strony, bez względu na prezerwatywy, tech-niki seksualne i wszelkie uprzed-nie umowy, które zakładały bądź wykluczały istnienie emocjonal-nej więzi. To jest katastrofa, bez względu na to, czy do zakażenia mogło dość, czy też jego prawdo-podobieństwo było bliskie zeru. To koniec sentymentalnego, bez-piecznego świata, w którym seks jest lawendowy albo pełen pasji, ale zawsze bezpieczny, dziecięcy, wolny od wszelkich ponurych dy-lematów. Idylliczna bajka pęka. Zły los wygania pierwszą parę z raju.

Ale o jakim raju rozmawia-my? Patrząc z perspektywy hi-storii medycyny, seks nigdy nie był wolny od zagrożeń. W naj-lepszym wypadku tylko taki by-wał lub takim się jawił. W 1938 roku Alexander Fleming, Howard Florey i Ernst Chain w yizolo-wali penicylinę. Masowa pro-dukcja ruszyła rok później. Kiła – jedna z najstarszych i najpo-ważniejszych chorób przenoszo-nych drogą płciową, do tej pory

śmiertelna, trapiąca ludzkość od najmarniej sześciu stuleci – stała się wreszcie wyleczalna. Masowe zachorowania na AIDS pojawiły się najprawdopodobniej czter-dzieści lat później. Tylko czter-dzieści lat. O czym tu więc rozma-wiać? O raju czy o jego złudzeniu?

Ale w 2006 roku nie wiedzia-łem żadnej z tych rzeczy. Nikt wo-kół mnie o tym nie mówił. Relacje seksualne nie były przedmiotem żadnych publicystycznych dys-kusji, to się miało zacząć dopiero za parę lat. Z telewizora buczała za to pisowska „wiosna Polaków”, w ramach której lżenie gejów sta-wało się rodzajem politycznego sportu, metodą zjednywania wy-borców i wzmacniania katolickiej mentalności. To nie był czas po-głębionego myślenia o seksualno-ści, zwłaszcza mniejszościowej. To był czas walki o to, by w ogóle mieć do niej prawo.

Nic więc dziwnego, że w tek-ście, który wówczas napisałem dla „Gazety Wyborczej”, zrelacjo-nowałem napięcia między świa-tem ludzi zakażonych i niezaka-żonych niczym relację z meczu w dwa ognie. Niby nawoływałem do zrozumienia, a jednak widzia-łem obie grupy jako stojące na-przeciw siebie drużyny, z których każda usiłuje drugą w y wieść w pole. My chcemy uniknąć ich

hifa, oni chcą nas oszukać, że go nie mają. W ogólnej rozgrywce nikt nie wygrywa, ale intencje wszyscy mają przybrudzone.

Dziś tak w ogóle nie myślę, ale dziś boję się hifa znacznie mniej. Wtedy jednak wydawało mi się, że pow inienem bić na alarm, poprawiać świat swoim lęko-wym, neofickim poruszeniem, nie uwzględniając szeregu sub-telności związanych ze sprawą. Na poziomie psychicznym cho-dziło o to, by przekierować złość na M. w stronę czegoś bardziej konstruktywnego. Oraz o to, by pozbyć się strachu, jaki wywoła-ła we mnie sprawa Simona Mola, odreagowując w czynie reporter-skim. Gdy tekst się ukazał, uzna-łem, że temat hifa jest w moim ży-ciu zamknięty. Odtąd zawsze będę używać prezerwatywy, a na wieść o cudzym zakażeniu – uciekać.

I stało się. Przynajmniej co do pierwszego. W tym względzie M. może mnie traktować jako swój własny, indywidualny prewencyj-ny sukces. Tamten krótkotrwały romans i jego emocjonalna scheda oraz negatywny wynik z punktu anonimowego testowania dały zadowalający efekt – przywią-załem się do lateksu na dobre. Postrzegam go jako swojego naj-bliższego przyjaciela. Póki co się nie zawiodłem.

Tyle tylko, że lateksowa cza-peczka nie chroni Czerwonego Kapturka przed wszystkim, co się wiąże z postacią Wilka. Można skakać po lesie, wywijać koszy-kiem, można nawet spodziewać się, że w razie napaści w ostatniej chwili uratuje nas Gajowy, ale po-dróż do domku Babci, kimkolwiek by ona była, nie odbywa się bez lęku.

Mogę się, dla świętego spokoju i bezpieczeństwa, zawinąć w folię spożywczą, niebezpieczeństwo ominie moje ciało, ale niekoniecz-nie mój umysł.

Tu właśnie zaczyna się drugi punkt mojego ówczesnego posta-nowienia. Mogę oczywiście ucie-kać na samą wzmiankę o hifie. Ale czy wtedy mam gwarancję, że ci, którzy o nim nie wspominają, rzeczywiście są od niego wolni? A ci, którzy o nim zwyczajnie nie wiedzą? Lub jeszcze inaczej: co z tymi, którzy chcą być uczciwi i informują w porę? Co jeśli tak bardzo chcą być uczciwi, że in-formują zbyt wcześnie? Tak wcze-śnie, że nie wiadomo, co zrobić – ani z tą informacją, ani z samym sobą. Kiedy jest ten właściwy mo-ment, żeby wziąć nogi za pas, i czy rzeczywiście jego warunkiem po-winien być status serologiczny?

Fragment książki Kto w Polsce ma HIV? Epidemia i jej mist yf ikacje , Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2013

Jakub Janiszewski (1977) – dzienni-karz radia Tok FM. Ukończył Wydział Wiedzy o Teatrze Akademii Teatralnej w Warszaw ie. Dziennik arst wem zajmuje się od 1999 roku. Współ- pracuje z „Gazetą Wyborczą”, gdzie publ i k uje repor t a że i w y w iady. W 2006 opisał historię czterech mło-dych kobiet zakażonych wirusem HIV przez Simona Mola – znanego działa-cza na rzecz imigrantów. Wkrótce po-tem zajął się innym tematem powią-zanym z HIV – polityką narkotykową. W swoich audycjach próbuje pokazać problematykę społeczną w kontekście systemu legislacyjnego i praw czło-wieka. Był nominowany do nagrody Mediatory 2006.

Kto w Polsce ma HIV?Jakub Janiszewski

Nie byłem pijany, ale ku własnemu zdumieniu usłyszałem swój głos pytający: „A co? Masz HIV?”. I odpowiedź twierdzącą ze strony M.

Page 12: Kurier Kultura #4: Lato 2013 / Książki

K U R I E R K U LT U R A # 4 / L AT O 2 0 13 / PA R K K S I Ą Ż K I

12

Po raz kolejny zamieniamy miejskie parki w parki książki. Przenosimy czytelnie z budynków do przestrzeni miejskiej. Budujemy półkę pod drzewem, usta-wiamy leżaki przy parkowych alejkach, kładziemy koce na trawie. I zapraszamy do wspólnego czytania!

W letnich czytelniach czekają książki i gazety, literatura i dobra publicystyka, warsztaty dla dzieci „Fabryka książek”. Jesienią książki z letnich czytelni trafią do miejskich bibliotek.

ZAPRASZAMY DO LETNICH CZYTELNI

Projekt „Park Ksiązki” realizo-wany jest przez Stowarzyszenie im. S. Brzozowskiego przy wsparciu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

KURIER KULTURA #4 został przygotowany przez zespół KP redakcja: Magda Majewska, opracowanie graficzne: Błahutaopracownie graficzne Tutaj Tuwim: Hanna Gil-Piątek

© Wydawnictwo Krytyki Politycznej & Authors adres: Krytyka Polityczna, ul. Foksal 16, 00-372 Warszawa

Część tekstów została opublikowana we fragmentach. Pełne wersje w „Dzienniku Opinii” Krytyki Politycznej: www.krytykapolityczna.pl

fot.

Tytu

s Sz

abel

ski [

Toru

ń] o

raz K

lub

KP

w Tr

ójm

ieśc

ie, K

lub

KP w

Bia

łym

stok

u

Być może to dzięki takim czytelniom alarmujące wskaźniki mówiące o tym, że Polacy czytają mało lub wcale, tro-chę podskoczą w górę. W końcu nie ma nic przyjemniejszego niż plaża, kocyk i dobry kryminał lub powieść.

„Gazeta Wyborcza w Trójmieście”

W wakacyjne weekendy letnie czytelnie Krytyki Politycznej znajdziecie w całej Polsce:

BIAŁYSTOK, Park Stary im. Księcia Józefa PoniatowskiegoCIESZYN, przed Świetlicą „Na granicy”, ul. Zamkowa 1ŁÓDŹ, Park im. H. Sienkiewicza (14 i 28.07) i Park Staromiejski (4 i 18.08)SOPOT, przed Zatoką Sztuki oraz na osiedlu Brodwino (13.07), w Operze Leśnej (20.07), w Centrum Żeglarstwa i Ratownictwa (27.07)TORUŃ, plac Rapackiego (obok fontanny Cosmopolis)

objazdowa latnia czytelnia odwiedzi też CZĘSTOCHOWĘ, LUBLIN, GNIEZNO, KOSZALIN

więcej: www.krytykapolityczna.pl/kluby