Królicki Zbigniew - Bajki chińskie... dla dorosłych

466

Transcript of Królicki Zbigniew - Bajki chińskie... dla dorosłych

Ninie Grełli i Andrzejowi Wrazidle,z których inspirujących myśli, doświadczeń i pracy wielokrotnie korzystałem, książkę tę dedykuję. Niech będzie ona formą podziękowania za ich wytrwałości konsekwencję w propagowaniu medycyny naturalnej; za pokazywanie chorym i zagubionym ludziom dróg, wiodących ku radośniejszej stronie życia.

Zbigniew Królicki

Projekt i wykonanie okładki: Andrzej LaszakKorekta: Dariusz Rossowski, Dorota RossowskaDruk: Opolgraf S.A.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może byćpowielana ani rozpowszechniana za pomocą urządzeń elektronicznych,mechanicznych, kopiujących, nagrywających i innych, bez uprzedniegowyrażenia zgody przez właściciela praw.

© Copyright by Zbigniew Królicki, 2007

ISBN 978-83-7229-150-9 Wydanie 1, poprawione, Łódź 2007

Wydawca: JK, ul. Krokusowa 1/3, 92-101 Łódź tel. (042) 676 49 69, fax (042) 676 49 79

Dystrybucja: Grupa A5 sp. z o. o.ul. Krokusowa 1/3, 92-101 Łódź, tel./fax (042) 676 49 29e-mail: [email protected]

Spis treści

Wprowadzenie 9

I. Bajki i legendy Wschodu1. Mistrz strategii 152. Kamieniarz 193. Wiara i monety 214. Możesz zmienić! 275. Lekarz 306. Żółty bocian 337. Dziewięciu sprawiedliwych 358. Nieomylny naczelnik 369. Mądrość starych ludzi 38 10. Pałeczki z kości słoniowej 4011. Konkurs malarstwa 4112. Cień drzewa 43

II. Bajki o władcach mądrych, złych i takich sobie13. Dom przyszłości 4914. Trzygłowy smok 5015. Późna pora na naukę 5116. Najpiękniejszy władca 5217. Naturalny porządek 5318. Lekarstwo na miłość 5619. Władca jin-jang 5920. Królewskie urodziny 6121. Próżność 6222. Szczeble niekompetencji 6423. Spełnione marzenia 6624. Król podatków i szlachetni poddani 70

III. Bajki o regułach, zasadach i metodach25. Tylko to, co najlepsze 7726. Złota śrubka 7827.Konsekwentne postępowanie 7928. Zawody drwali 8029. Precyzyjnie akcentowana mantra 8130. Milion pcheł 8331. Mistrz i kobieta z czarką wody 8332. Zbawca świata 8633. Terapia szokowa 8734. Poszukiwanie przyjemności 9035. Głucha żona 9236. Przeprawa przez rzekę 9337.Miska w ciąży 9438. Miłosna względność 9639. Kot z klasztoru 9740. Król, duch i ziarenka ryżu 9841. Skuteczna terapia? 10442. Stary myśliwy i lisy 10543. Przyzwyczajenie 10744. Większa patelnia 10845. Lew i asertywny zając 109

IV Bajki o mistrzach i uczniach46. Sprzątanie ścieżki 11347. Jak zostać Mistrzem? 11448. Nadprzyrodzone zdolności 11649. Gwoździe w płot 11750. Doskonały liść 11951. Kije joo 11952. Tygrys i jego nauczyciel 12053. Profesor i filiżanka herbaty 12254. Pełny dzban 12455. Taki sam jak ja 12556. Mistrz i dzwon 12657. Najlepszy nauczyciel 12758. Garncarz 12859. Puszczanie latawca 129

60. Zbuntowani uczniowie 13161. Ziołowy napar mistrza 13262. Prawdziwa wartość 13363. Skrzydła służą do latania 13664. Jak tutaj jest ładnie 137

V Bajki o pieniądzach, bogactwie i władzy65. Smok, który opanował królestwo 14166. Gadające drzwi 14567. Mała rzecz, a czy naprawdę cieszy 14768. Mieć tylko dla siebie 14869. Klub „99” 14970. Moneta mędrca 15371. Bezcenny diament 154

VI. Bajki o dzieciach i ich wychowaniu72. Synowie patrycjusza 15973. Jak wychowywać dzieci 16074. Siostrzeniec 16275. Uparta księżniczka 16576. Odrobina srebra 168

VII. Bajki z życia wzięte77. Zgodność poglądów 17378. Inna miara 17479. Strefy klimatyczne 17480. Kwestia pochodzenia 17581. Rozpacz 17782. Test 17883.Superpamięć młodego aktora 17984. Łzy na pogrzebie 18085. Bezcenny czas 181

VIII. Bajki o mądrości, sprycie i głupocie86. O parobku, który potrafił spać podczas burzy 18587. Przebaczenie 18688. Pod siódmą gwiazdą 18789. Latający koń 18990. Życiowa postawa 19091. Mistrz interpretacji 19192. Postępowanie zgodne z naturą 19293. Sens ciszy 19394. Człowiek, który umarł za życia 19495. Konkurs śpiewu 195

IX. Bajki współczesne96. Kim jestem? 19997.Dialogi samochodowe 20498. Bo wiary mało... czyli jak dziadek Pietrucha chmury przeganiał 21399. Mistrz tae-kwon-do 222100. Portier w domu publicznym 224101. Potęga radiestezji 228102. Karciany dług 232103. Dobrze sprzedana informacja 235104. Wspomnienia z wczasów radiestezyjnych 236105. Opowieść o pewnym bucie 242106. Mistrz kontrabasu 247107. Patriota 249108. O odpowiedzialności 251

Literatura 255

Wprowadzenie

Drogi Czytelniku,

Przypowieści, czyli krótkie opowiadania, historyjki, autentyczne bajki i legendy były zawsze nierozerwalnie związane z przekazem wiedzy i na-uczaniem. O tym, jak trudno przekonać kogoś do swoich poglądów, wie każdy nauczyciel. Gdy suchą informację poprze się przykładem, dobrze spointowaną anegdotą, ciekawą historyjką - staje się to łatwiejsze. Ustna forma przekazu „mistrz-uczniowie”, tak popularna w tradycji Wschodu, wymagała, siłą rzeczy, ustawicznego wzbogacania treści oficjalnych o różnego rodzaju „mądrości”, burzące schematy myślowe dnia codziennego i zmuszające słuchaczy do refleksji. Tak nauczali wielcy mistycy, prorocy, przywódcy duchowi i nauczyciele. Od wiek wieków taki sposób kontaktu z „mądrością” pomagał ludziom pokonać słabości, lęki, otworzyć się na życie; czasami wstrząsał i powodował uronienie łzy; częściej wzbudzał wesołość i śmiech... z samego siebie. Zawsze pomagał otworzyć oczy na prawdę.

W miarę upływu czasu, gdy umiejętności pisania i czytania stawały się powszechniejsze, również dostęp do wiedzy stawał się łatwiejszy. Ale w niczym nie zmniejszyło to rangi i znaczenia „bajek”; nie traciły one nic ze swojej aktualności. Okazuje się, że pomimo lepszego wykształcenia wcale nie jesteśmy mądrzejsi niż ludzie w dawnych epokach. Mamy podobne marzenia, pragnienia, oczekiwania; chcemy kochać i być kochani. Mamy problemy rodzinne, wychowawcze, kłopoty z pracą i motywacją do działania. Pomimo zdobywania coraz to nowszych umiejętności nadal nieobcy jest nam lęk i cierpimy na poczucie małej wartości. Rozpacz, złość, egoizm i niezrozumienie są częścią naszego życia. Ale z drugiej strony chcemy to życie zmienić i wpłynąć na swój los. I to powoduje, że obecnie przeżywamy istny renesans zainteresowania tą formą przekazu. Dlaczego? Bo mądrość życiowa i różnego rodzaju recepty na szczęście i powodzenie były, są i będą w cenie!

Na pewno Ty też, Drogi Czytelniku, masz swoją własną receptę na życie. Na jego zrozumienie i poznanie. Na określenie swojego miejsca we wszechświecie i swojej roli w tym wszystkim, co Cię otacza na co dzień i od święta. Być może jest to Twoja własna recepta. Być może skorzystałeś z gotowej - podanej przez

9

specjalistów, filozofów, naukowców, lekarzy, kapłanów, mistyków, przewodników duchowych.

Czy zastanawiałeś się kiedykolwiek, dlaczego jest tyle tych recept? A każda - pomimo że ma inną podstawę: filozofię, naukę religię czy nawet przesądy - jest podobno najlepsza i jedyna! Dlaczego prawie każdy przewodnik na „drodze życia” ma swoich zwolenników, którzy podążają według jego wskazówek, czasem w zupełnie przeciwnym kierunku niż inni ? Dlaczego prawie każdy przewodnik jest pewny, że taka właśnie powinna być droga i tak właśnie powinno wyglądać życie?

Tradycyjna legenda chińska mówi, że wiedza o życiu, o jego pełni, sensie i celu była podobno kiedyś jedna i spójna - jak paciorki korali nanizane na nitce. Niestety, człowiek przez swoją nieostrożność rozerwał nitkę i koraliki potoczyły się do różnych miejsc w różne rejony świata. Od czasu do czasu ktoś znajdzie jakiś zagubiony koralik i głośno krzyczy: „Znalazłem!” Jego okrzyk ma sens - z jego perspektywy widzenia. Jego teoria jest jednak tylko fragmentem całości.

Czasami ktoś znajdzie kilka koralików i wtedy sprawa jest bardzo poważna, bo próbuje je złączyć, ale brak mu nitki, która powiązałaby je w większą całość.

Bajki chińskie są też pewną receptą. Pochodzi ona z Dalekiego Wschodu i była kształtowana przez wiele tysięcy lat. Zawiera wiele różnorodnych i bardzo głębokich idei. Zawiera wiele paciorków z rozerwanego sznura korali. Przez mistrzowskie poznanie życia łączy je wszystkie w jedną całość, zostawiając jednak na nitce miejsce również dla Twoich doświadczeń i osiągnięć. Nie musisz niczego zmieniać i odrzucać. Możesz dodać znaleziony przez siebie koralik do całości, stwarzając sobie optymalne warunki do powodzenia, harmonii, szczęścia i radości, do lepszego zrozumienia siebie i życia zgodnie z własnymi ideałami.

A gdybyś kiedykolwiek zastanawiał się, co w tych Bajkach jest naj-ważniejsze, pamiętaj, że jest to to, czego tutaj nie będzie. To, czego nie ma. O czym nie da się napisać ani czego nie da się wypowiedzieć. Ta nić łącząca koraliki, której nie widać.

Możesz, pozornie nic nie znaczącym gestem, dotknąć ręką drugą osobę. Dotykiem tym możesz przekazać strach, rozpacz, złość i cierpienie. Możesz przekazać oddanie, uczucie, miłość i całego siebie. Dla człowieka patrzącego z boku będzie to tylko przelotne dotknięcie. Dla Ciebie najważniejsze będzie to, czego nie da się zobaczyć, opisać i wyrazić słowem.

Znajdziesz, Drogi Czytelniku, na tych stronach również mój „koralik”, bo po wielu latach poszukiwań w ciemności jestem pewny, że znalazłem.

10

Bajki chińskie dla dorosłych, czyli 108 opowieści dziwnej treści powstawały przez kilka lat i mają swoją historię. Zacznijmy od tytułu. Może on być nieco mylący, bo większość historii z Chinami nie ma nic wspólnego. Jeżeli jednak słowu „chińszczyzna” nada się potocznie przypisywane znaczenie „dziwności” i „tajemniczości”, wtedy też inaczej będzie można spojrzeć na drugą część tytułu: Opowieści dziwnej treści.

Będąc już prawie trzydzieści lat nauczycielem akademickim, prowadząc również inne pozaakademickie kursy, wykłady, odczyty, będąc od piętnastu lat wykładowcą metody Silvy, zauważyłem, że odpowiednio wtrącona „dykteryjka” w czasie wykładu pozwala nawiązać dobry kontakt z grupą, ożywić ospałe audytorium, utrzymać uwagę sali. Wykazuje, jednym słowem, duże walory dydaktyczne. Wiele myśli, które staram się przekazać chociażby na kursach metody Silvy, nie trafiłoby tak dobitnie do uczestnika, gdyby nie bajki, a przede wszystkim ich zaskakujące pointy. Dzięki nim jestem w stanie „pokazać” zupełnie nieznanym mi, przypadkowo spotkanym ludziom ich nastawienie do życia i potrzebę zmian. Mają one tym samym ogromne znaczenie terapeutyczne.

Bajki powoli stały się integralną częścią moich wykładów i prelekcji. Wiele z nich po raz pierwszy było prezentowanych podczas wykładów na Targach „Bliżej Zdrowia, Bliżej Natury” w Katowicach, dokąd dzięki uprzejmości organizatorów byłem i jestem zapraszany od początków ich powstania. Niezwykle wymagające, bardzo liczne i wyrobione audytorium oraz ogromna troska organizatorów o aktualną, coraz ciekawszą i trudniejszą tematykę niezwykle wysoko ustawiały przede mną poprzeczkę, stając się za każdym razem poważnym wyzwaniem. Niektórzy słuchacze nie ukrywali, że przychodzą na wykłady między innymi po nowe bajki. Gdy kończyłem omawiać temat, wybraną kwestię i przechodziłem do następnej, często przerywał mi głos z sali: „A bajka?” Siłą rzeczy staram się wzbogacać swój zasób wiedzy i „repertuar”. Od kilku lat spotykam się też z innym pytaniem: „Kiedy te wszystkie mądre rze-czy zbierzesz i wydasz?”

Jest to mała antologia opowiadań współczesnych i bardzo starych, które dały początek powiedzeniom, przysłowiom, anegdotom. Będę je konsekwentnie nazywał bajkami. Większość pochodzi z przekazów ustnych od moich przyjaciół, uczniów i absolwentów kursów. Myśl przewodnią do niektórych zaczerpnąłem ze zbiorów i różnych tomików bardziej lub mniej znanych autorów, starając się im nadać własną interpretację. Inne trafiły do mnie „przypadkiem” z gazet i tygodników. Jeszcze inne - jako autentyczne bajki wschodnie, w tym szczególnie

11

chińskie. Są tutaj też opowiadania autorskie, wprost dostarczone przez życie, cały czas pełne niespodzianek - oczywiście lekko wzbogacone własną inwencją.

Chciałem zebrać w tym tomiku opowieści pełne mądrości i ukrytej wewnętrznej ludzkiej magii. Te, które kiedyś na mnie samym zrobiły wrażenie, i być może na Tobie zrobią również. Być może pomogą coś zrozumieć lub uleczyć schorowaną duszę. Może staną się przystankiem dla rozbieganego umysłu, chwilą oddechu, ulgą w codziennym cierpieniu. A może wywołają uśmiech na Twojej twarzy i w Twoim sercu, tak stęsknionym za chwilą radości.

Zbigniew Królicki Wrocław, styczeń 2007

I

Bajki i legendy Wschodu

I. Mistrz strategii

Spośród wielu cech charakteru, przymiotów ducha i umysłu Chińczycy najwyżej cenili zdolność strategii, przewidywania i planowania. Przewidywanie zachowań przeciwnika, konkurenta, klienta wymagało dobrej znajomości psychologii i natury ludzkiej, poznania meandrów ludzkiego umysłu. Pozwalało zdobyć przewagę, osiągnąć sukces i zwycięstwo tam, gdzie wydawało się ono niemożliwe do zdobycia, gdzie nawet marzenie o honorowej porażce uważano już za wygórowane. Niedoścignionym mistrzem strategii był Sun Tzu, a jego Sztuka wojny do dnia dzisiejszego stanowi jedną z najbardziej poszukiwanych i czytanych książek przez wojskowych, biznesmenów, przedsiębiorców, graczy na giełdzie, a także naukowców i gospodynie domowe. O nie prawdopodobnych zdolnościach strategicznych Sun Tzu niech świadczy poniższa historia.

Sun Tzu przybył do pewnego miasta i zatrzymał się na odpoczynek w szkole zapasów mistrza Wu. Był tu zawsze dobrze przyjmowany i otaczany należytym szacunkiem, a sam mistrz Wu był jego dobrym przyjacielem. Sun Tzu cenił też spokój, który panował w szkole, jej tradycje i zwyczaje. Tym razem atmosfera była jednak bardzo napięta, nerwowa i nieco przygnębiająca. Wszyscy mówili o zawodach, które miały się odbyć następnego dnia podczas wielkiego dorocznego jarmarku na największym placu w mieście w obecności przedstawicieli cesarskiego dworu. Ale szkole Wu nie dawano dużych szans.

Turniej pomiędzy dwiema wiodącymi szkołami zapasów - mistrza Wu i mistrza Li - był coroczną tradycyjną forma wyłonienia najlepszego zapaśnika i najlepszej szkoły w mieście. Walczono o prestiż, ale i o duże pieniądze. Turniej przebiegał według tradycyjnych reguł. Trzej najlepsi zapaśnicy jednej szkoły, wyłonieni drogą wewnętrznych eliminacji, stawali kolejno do walki z trzema zapaśnikami drugiej. Odbywały się trzy, najczęściej bardzo twarde i długo trwające walki. Za koniec starcia i zwycięstwo uważano poddanie się, położenie przeciwnika na łopatki lub wypchnięcie go z areny. Istniał też niepisany zwyczaj, że w walce pierwszej brali udział najlepsi zapaśnicy z obu szkół, okryci sławą zwycięzcy wielu walk i turniejów.

15

Była to najważniejsza walka dnia. Do drugiej stawali pretendenci z ambi-cjami i już fantastycznymi umiejętnościami, pozostający jednak cały czas w cieniu swoich mistrzów. Być może za parę lat to oni będą walczyć w walce pierwszej. W walce trzeciej występowali zaś zapaśnicy młodzi, głodni sławy i choć jeszcze bez sukcesów, jednak pełni dobrych chęci. Wygranie przynajmniej dwóch walk w turnieju dawało szkole zwycięstwo.

Samo wytypowanie do walki przez mistrza, reprezentowanie szkoły, było już wyróżnieniem. Zwycięstwo przynosiło, indywidualnie, duże pieniądze i ogromną sławę.

Od wielu lat zawody wygrywała szkoła mistrza Li - to dwa do jednego, to trzy do zera. Zawodnicy ci nie byli dużo lepsi od uczniów mistrza Wu. Byli minimalnie lepsi, ale to wystarczało. Zawodnicy z walki pierwszej i drugiej znali się od wielu lat, ścierali się ze sobą wielokrotnie, znali wszystkie swoje słabe i mocne strony, znali formy obrony i triki ataku. Przy tym zawodnicy szkoły Li mieli tę psychiczną przewagę, że od wielu lat zwyciężali. Tak miało być i tym razem.

Nic dziwnego, że Sun Tzu zastał mistrza Wu w nie najlepszym nastroju. Mistrz przygotowywał się do kolejnej porażki swej szkoły, bo nic nie wskazywało, że w tym roku będzie inaczej. Wtedy Sun Tzu zapytał go:

- Czy chcesz wygrać ze szkołą Li?- Tak - nieco zdziwiony pytaniem, odpowiedział mistrz Wu. - Ale to nie

jest możliwe.- A w jakim stosunku chciałbyś wygrać? -pytał Sun Tzu, jak gdyby nie

słysząc obiekcji. Mistrz długo zwlekał z odpowiedzią, gdyż wewnętrznie poddawał w

wątpliwość stan psychiczny Sun Tzu. W końcu odparł:- Powtarzam: nie jest możliwe, aby moja szkoła wygrała. Tam są lepsi

zapaśnicy! Zastanawiam się, jak z honorem przegrać.- Nie proszę, abyś oceniał zawodników i szanse zwycięstwa. Proszę, abyś

mi powiedział, w jakim stosunku chcesz pokonać szkołę mistrza Li! - Sun Tzu trochę się zniecierpliwił.

Mistrz Wu wiedział dobrze, kim jest jego gość, i zdawał sobie sprawę, że nigdy nie rzuca on słów na wiatr. Jednak pytanie wydawało mu się bez sensu. W końcu odparł jednak: - Jeżeli mogę decydować, to niech to będzie zwycięstwo całkowite. Trzy walki wygrane.

- Dobrze. Jutro masz postąpić tak. Do walki pierwszej wystawisz swojego trzeciego zawodnika. Zrobisz to tuż przed walką, aby nikt o tym się wcześniej nie dowiedział.

- Jak to? Mój trzeci zawodnik jest młody, waleczny, ale jest bez szans w walce z mistrzem szkoły Li. To będzie porażka, jakiej nigdy nie było, i kompromitacja szkoły.

16

- To się okaże jutro. Ale masz dochować bezwzględnej tajemnicy. Jak obsadzić następne walki powiem ci jutro. A teraz idź spać.

Kiedy mistrz Wu udał się na spoczynek, Sun Tzu w tajemnicy odszukał młodego zapaśnika, który, zgodnie z powszechnym oczekiwaniem, miał wystąpić jutro rano w trzecim pojedynku. Chłopak nie spał, tylko rozmyślał o zbliżającej się walce. Był napięty, pobudzony, podenerwowany, miał ogromną tremę. Pochodził z biednej rodziny. W sztuce zapasów widział dla siebie szansę wybicia się z nizin. Tę szansę otrzymał. Jutro musi ją wykorzystać.

Wizytę przyjął ze zdumieniem, ale kiedy Sun Tzu zaczął rozmawiać, napięcie prysło. Mówili o szkole, sztuce zapasów, walce, jutrzejszych zawodach. Sun Tzu zapytał o marzenia i pragnienia. Chłopak nieśmiało wyjawił, że owszem, ma je: pomoc rodzicom, powrót do wioski, kupno konia, lepszego i większego pola. Ale Sun Tzu chyba nie o to chodziło, bo pytał dalej - o te utajone, najskrytsze, te z głębi duszy. W końcu chłopak, zawstydzony i czerwony, wyjawił, że jest coś, a raczej ktoś taki. To piękna Mio, córka najbogatszego gospodarza we wsi. Trochę ze sobą sympatyzują i wie, że nie jest jej obojętny. Ale jej rodzice nigdy się nie zgodzą na związek. Nigdy nie będzie tak bogaty, aby móc poprosić o jej rękę. A nawet gdyby miał pieniądze, nie będzie miał dość znacznej pozycji, aby być przyjęty. Chłopak posmutniał i wtulił głowę w ramiona.

- A ile musiałbyś mieć, aby starać się o rękę Mio? - zapytał Sun Tzu.- Myślę, że około pięciuset liangów - odparł po namyśle chłopak.- Gdybyś jutro wygrał walkę, ile byś dostał?- Za wygrana walkę dostałbym pięćdziesiąt liangów - i znowu się zamyślił.

- Przez dziesięć lat uskładałbym pięćset liangów, ale czy mistrz zawsze by mnie wystawiał? Czy zawsze bym wygrywał? Czy Mio zechciałaby na mnie tak długo czekać? - i znowu posmutniał.

- A gdybyś walczył w walce drugiej, ile byś dostał? - zapytał Sun Tzu.- I gdybym wygrał?- Oczywiście.- Za drugą walkę dostaje się czterysta liangów. Ale dostać się na drugą

pozycje w szkole to prawie niemożliwe. Wiele lat pracy treningów, walk...Sun Tzu przerwał mu: - A ile byś dostał za zwycięstwo w pierwszej walce?- Tysiąc liangów - chłopak skierował oczy w górę i wyraźnie się roz-

marzył. - Tysiąc liangów - powtarzał.- I co jeszcze - wyrwał go z rozmarzenia Sun Tzu - mógłbyś przez to

osiągnąć?

17

- Nieśmiertelną sławę najlepszego zapaśnika, honory dworskie, prawo do prowadzenia własnej szkoły, zaproszenie na walki do stolicy... - chłopak wymieniał jednym tchem. Widać było, że ma ten temat dobrze przemyślany.

- Jutro walczysz w pierwszej walce! - Słowa Sun Tzu spadły na niego jak grom z jasnego nieba. Chłopak zbladł i się przestraszył. - Mistrz Wu tak zadecydował - skończył Sun Tzu.

- Przecież to niemożliwe - chłopak nie chciał wierzyć. - Tam do walki staje niepokonany od dziesięciu lat zapaśnik, który wygrał już nawet zawody w stolicy, ma nienaganną technikę...

- Co o nim wiesz? - przerwał Sun-Tzu.- Wszystko. Był kiedyś dla mnie wzorem. Znam jego ulubione chwyty,

gesty, zwody - rozkręcił się chłopak- A co on wie o tobie?- Nic. Nawet nie wie o moim istnieniu.- Wobec tego uważam, że masz ogromną szansę na zwycięstwo, jeżeli

wykorzystasz element zaskoczenia - powiedział Sun Tzu. - Znasz jego słabe strony?

- Tak. Waży dużo więcej ode mnie. Jest trochę mało zwrotny. Dąży do zwarcia i ma słabą lewą nogę.

- Tak zaplanuj więc jutrzejszą walkę, aby te słabości wykorzystać. Pomyśl o swojej pięknej Mio, która być może będzie jutro oglądać cię na arenie - zakończył Sun Tzu i wyszedł, zostawiając chłopaka w niemałym osłupieniu, ale w jakże innym wewnętrznym nastroju.

Sun Tzu wiedział, że każda batalia musi być dobrze przygotowana, niczego nie wolno zostawić przypadkowi. Dlatego bezzwłocznie wysłał posłańca do ojca pięknej Mio z zaproszeniem od mistrza Wu na jarmark i jutrzejszy turniej.

Od samego świtu trwały przygotowania do walk. Szykowano arenę, miejsca dla zawodników i widzów, honorowe loże dla dostojnych gości. Ze wszystkich stron zjeżdżali kupcy, kramarze, rolnicy. Panowała gorączkowa atmosfera oczekiwania na najważniejsze wydarzenie jarmarku. Równo w południe zadęły trąby, oznajmiając początek zawodów.

Jakież było zdziwienie wszystkich, gdy w pierwszej walce naprzeciwko najlepszego, największego i najsławniejszego zapaśnika szkoły Li stanął nikomu nieznany, niedoświadczony młokos. (Tu warto dodać, że Sun Tzu nie omieszkał wspomnieć mu przed walką, iż jego ukochana Mio z ojcem i rodziną są na widowni.) Gdy wielki zapaśnik Li zobaczył, z kim ma się zmierzyć, uznał to za obelgę, wyraz lekceważenia. Postanowił skończyć walkę najszybciej, jak potrafi

18

- wyrzucając przeciwnika z areny. Zaraz po sygnale sędziego z ogromną nonszalancją i pewnością siebie ruszył na rywala, chcąc złapać go w morderczym uścisku i odrzucić daleko. Zaniedbał przy tym wszystkie zasady obrony.

Jego szeroko rozstawione ręce trafiły w pustkę. Młokos zwinnie uskoczył na prawo, zablokował jego lewą nogę i wykorzystując impet przeciwnika silnie pchnął go z tyłu. Jeszcze widzowie dobrze się nie rozsiedli, a już wielki zapaśnik Li runął na arenę i jego łopatki dotknęły ziemi. Aby nie było wątpliwości, młody siedział już na nim i założył chwyt duszenia. Nie było innej możliwości - wielki zapaśnik szkoły Li musiał się poddać, a sędzia ogłosił sensacyjne zwycięstwo zapaśnika szkoły Wu. Publiczność wiwatowała i szalała. - Była to najkrótsza i najbłyskotliwsza walka w dziejach turniejów, która na pewno przejdzie do historii, a młodego zapaśnika okryje sławą. Chłopak patrzył w kierunku pięknej Mio, która była wyraźnie dumna. Jej ojciec spontanicznie klaskał ze wszystkimi widzami.

Do drugiej walki wyszli drugi zawodnik szkoły Li i najlepszy zawodnik szkoły Wu. W duchu zazdrościł on swojemu młodszemu koledze takiego wspaniałego zwycięstwa. Poczuł, że jego pozycja „pierwszego” w szkole jest zagrożona. Postanowił udowodnić wszystkim, że jednak jest najlepszy. Wyszedł maksymalnie skoncentrowany i skupiony z silnym postanowieniem szybkiego skończenia walki. Upozorował atak w prawo, szybko założył swój ulubiony, mistrzowski chwyt i walka znowu skończyła się błyskawicznie. Było dwa do zera dla szkoły Wu.

Trzecia walka odbyła się bez niespodzianek. Najmłodszy zawodnik szkoły Li był tak przerażony porażkami swoich starszych i bardziej doświadczonych kolegów, że gdy stanął naprzeciwko dużo sławniejszego drugiego zawodnika szkoły Wu, poddał się praktycznie bez walki.

Było trzy do zera dla szkoły Wu - tak jak obiecał Sun Tzu.

2. Kamieniarz

Dawno, dawno temu żył w prowincji Syczuan znakomity kamieniarz. Ociosywał głazy i był zadowolony i szczęśliwy. Ze swojej staranności, uczciwości i fachowości słynął na całą prowincję. Pewnego razu wielki bogacz zlecił mu zrobienie kamiennego mostu w swoim ogrodzie. Kamieniarz zobaczył pałace,

19

wspaniałe komnaty, zobaczył krewnych odzianych w jedwabie, zobaczył sługi i poznał, co to zawiść. Zapragnął pieniędzy, władzy i siły. Zaniedbał swoją pracę i rozmyślał tylko, jak by tu zostać bogaczem. Stał się bardzo nieszczęśliwy.

I oto któregoś dnia obudził się i nie poznał swojego domu: wokół przepych, on leży we wspaniałym łożu w jedwabiach, wkoło krzątają się setki służących i czekają na jego rozkazy. Zrozumiał, że właśnie stał się bogaczem. Bardzo mu się to spodobało i szybko do tego przywykł.

Kiedyś wyszedł na ulicę i zobaczył rządową lektykę, a w niej jakiegoś wysokiego urzędnika, któremu towarzyszył tłum straży przybocznej i służby. Przed lektyką grzmiały trąby, za lektyką dudniły bębny. Wszyscy ludzie na ulicy przystawali i kłaniali się nisko.

„No i co z tego? - pomyślał kamieniarz. - On ma dużo służby, ja za to mam dużo złota. Ja mu się kłaniać nie będę.” I gdy mijała go lektyka mandaryna, nie pokłonił się jak inni.

Mandaryn, widząc taki brak szacunku dla władzy, kazał go pojmać, wymierzyć mu sto batów i ściągnąć z niego za karę trzysta liangów srebra. Kiedy kamieniarz podniósł się po tym, wiedział już, dlaczego lepiej być urzędnikiem niż bogaczem. Zaczął rozmyślać dniem i nocą, jak by tu zostać mandarynem. I znowu był nieszczęśliwy.

Pewnego dnia patrzy i widzi, że oto jest mandarynem. Ogromnie się ucieszył, a na dowód tego od razu zaczął się zachowywać jak ów urzędnik. Na prawo i lewo rozdzielał baty, skazywał na grzywnę każdego, kto mu się nie spodobał, aż ludzie znienawidzili kamieniarza-mandaryna.

Przejeżdżając kiedyś przez wieś, zobaczył piękną dziewczynę, zbierającą kwiaty. Zapragnął jej i zaczął ją gonić. Ale na krzyk dziewczęcy zbiegli się chłopi uzbrojeni w motyki i topory. Rozgonili straże, złapali mandaryna i obili go tak, że raz na zawsze oduczył się gonić za dziewczynami.

Rozmasowując bolące kości, kamieniarz pomyślał: „Widać, że chłopi są silniejsi od mandaryna” - i od tej pory marzył tylko o tym, by być zwykłym chłopem. Aż pewnego rana obudził się i rozpłakał ze szczęścia. Był w ubogiej wiejskiej chacie i stał się chłopem. Od tego dnia uprawiał pole za zboczu góry, pracował od świtu do zmierzchu.

Lato było wyjątkowo upalne, słońce piekło niemiłosiernie. Ptaki odfrunęły daleko w góry, bawoły całymi dniami nie wyłaziły z wody. Tylko zielone sadzonki ryżu oraz chłopi spokojnie znosili spiekotę. Kamieniarzowi kręciło się w głowie, bolały go plecy i ciemniało w oczach. Doszedł do wniosku, że nie ma nic potężniejszego od słońca i odtąd marzył już tylko o tym, aby zostać słońcem.

Jak marzył, tak też się stało - zamienił się w słońce. Rozparł się na niebie dumny i bezwzględny. Teraz on wysyłał na wszystkie strony palące promienie.

20

Przez wiele dni był z siebie bardzo zadowolony. Lecz oto pewnego dnia z zachodu nadciągnęła wielka czarna chmura. Przykryła niebo i zakryła słońce. Zirytowało to kamieniarza: „Aha - pomyślał - słońce jest potężne, ale czarna chmura jest silniejsza od niego”.

I znowu zaczął rozmyślać, jak tu stać się chmurą. Myślał tak długo, aż stał się czarną chmurą wędrującą po niebie. Kiedy jednak zerwał się zachodni wiatr i z ogromną siłą popędził chmurę po niebie, kamieniarz od razu pomyślał: „Ależ potężny jest ten wiatr! Ileż to ma siły, że potrafi odgonić czarną chmurę! Chcę być tak silny jak on”.

Nie skończył jeszcze myśli, a już stał się zachodnim wiatrem. Szalał, gonił chmury, łamał drzewa, zrywał dachy. Nagle natrafił jednak na wielki głaz, który oparł się jego sile. Mimo że bardzo się natężał, kamień ani drgnął.

„Nie tak silny jest ten zachodni wiatr, jak myślałem. Kamień zupełnie się go nie boi. Gdybym zmienił się w kamień, niczego nie musiałbym się już bać” - pomyślał kamieniarz. I oto zamienił się w kamień na szczycie góry, bardzo się tym radując.

„Kamień jest najsilniejszy i nikogo się nie boi” - myślał.Pewnego dnia przy kamieniu pojawili się jacyś ludzie. Obejrzeli go

dokładnie, wyciągnęli dłuta i młotki i zaczęli ociosywać. Kamień zrozumiał, że to kamieniarze, wystraszył się i pomyślał: „Oj, chyba lepiej żebym został, tak jak przedtem, kamieniarzem”.

I oto stał się na powrót zwykłym kamieniarzem, który od rana do nocy ociosywał głazy i robił z nich wiele pożytecznych rzeczy dla ludzi. Był za to bardzo szanowany przez wszystkich chłopów, bogaczy i mandarynów.

3. Wiara i monety

W pewnej wsi w prowincji Henan stały w bliskim sąsiedztwie dwa domy. W jednym wielkim i murowanym mieszkał szczęśliwy i zamożny rolnik. Był otoczony służbą i mógł mieć wszystko, niczego mu nie brakowało. Nie stronił nigdy od luksusu i spełniania swoich zachcianek.

Obok, w skromnej drewnianej chałupinie, żył starszy człowiek, prze-strzegający bardzo surowych zasad i obyczajów. Cały swój czas przeznaczał na uprawę ziemi oraz na modlitwę.

21

W ciągu dnia staruszek i bogacz spotykali się niejednokrotnie, wymieniając zawsze parę zdań. Bogaty rolnik mówił najczęściej o swoich pieniądzach, a starzec o swojej wierze.

- Wiara! - kpił sobie bogacz. - Jeśli prawdą jest że, jak mówisz, Bóg istnieje i jest taki wszechmocny i potężny, to dlaczego Go nie poprosisz, aby zesłał ci tyle pieniędzy, żebyś nie musiał już żyć w niedostatku i tak ciężko pracować?

- To bardzo dobry pomysł - odpowiedział starzec i poszedł do swojego domu. Następnego dnia, kiedy się spotkali, starzec był dziwnie rozpromieniony i szczęśliwy.

- Co ci jest, starcze?- Nic mi nie jest. Ale dzisiaj rano, zgodnie z twoją radą, poprosiłem Boga,

aby zesłał mi sto dukatów.- Ach tak?- Tak, i wiesz, co Mu powiedziałem ? Ze chyba wie o tym, jak dobrym

zawsze byłem człowiekiem i szanowałem Jego prawa. Należy mi się za to nagroda i sam mogę wyznaczyć jej wysokość. Poprosiłem go o sto złotych monet. Chyba nie jest to zbyt duża suma, jak sądzisz?

- To nieważne, co ja sądzę- odpowiedział kpiąco bogacz. - Ważne, co na ten temat sądzi twój Bóg. Może uważa, że powinieneś dostać dwadzieścia albo pięćdziesiąt, albo sto osiemdziesięciu, albo dziewięćdziesiąt. Kto wie?

- Jesteś w błędzie. Bóg może zdecydować, czy zasługuję na nagrodę, czy nie. Ja mogę ustalić jej wysokość. A ja proszę bardzo wyraźnie. Chcę stu monet. Nie przyjmę dwudziestu ani trzydziestu, ani dziewięćdziesięciu dwóch. Poprosiłem o sto i nie wątpię, że jeśli Bóg będzie mógł się zająć moją prośbą, spełni ją. Nie będzie się ze mną targował, ani ja z Nim. O sto proszę i sto dostanę. Nie mam zamiaru zaakceptować nawet jednej monety mniej.

- Ha, ha! Jak na biedaka masz niezłe wymagania! - śmiał się bogacz.- To czysta uczciwość. Tak samo jak On wymaga ode mnie, ja wymagam

od Niego - powiedział starzec.- Nie wierzę, abyś potrafił odmówić przyjęcia np. pięćdziesięciu monet,

które ześle ci Bóg, tylko dlatego, że nie jest ich sto.- Jestem pewny, że nie przyjąłbym żadnej ilości niższej od stu, ale wyższej

też nie. Nawet gdyby Bóg stwierdził, że to za mało, i zdecydował się przysłać mi więcej. Reszty i tak bym nie przyjął.

- Ha, ha! Oszalałeś zupełnie. To ta praca w słońcu ci zaszkodziła. Myślisz, że uwierzę w twoje deklaracje i twoją wiarę? Ha, ha! Chciałbym zobaczyć, jak się tego trzymasz. Ha, ha!

22

I sąsiedzi rozeszli się.Nie wiadomo, z jakiego powodu, starzec irytował bogacza. Drażniła go jego

skromność, wiara, spokój ducha. I ta pewność siebie! Co za nonszalancja! Jak mógł powiedzieć, że nie przyjąłby sumy mniejszej od stu dukatów? Tu Bogacz postawił sobie cel: zdemaskować i ośmieszyć wiarę starca. Nie czekając długo, postanowił zrobić to tego samego popołudnia.

Przygotował dużą sakiewkę z dziewięćdziesięcioma dziewięcioma duktami i podkradł się pod chałupę sąsiada. Starzec klęczał przed obrazem i głośno się modlił.

- Boże miłościwy, wspomóż mnie, twojego wiernego wyznawcę. Myślę, że mam prawo do stu monet. I gdy będziesz je wysyłał, pamiętaj: ma być sto. Nie zadowolę się tym, co mi ześlesz. Chcę dokładnie stu monet...

Kiedy starzec się modlił, bogacz wszedł na dach i przez otwór w kominie zrzucił monety do środka. Następnie zszedł i podglądał przez okno.

Starzec, będąc jeszcze na klęczkach, usłyszał dźwięk metalu spadającego w kominie. Wstał powoli, zbliżył się do pieca, podniósł sakiewkę, strzepując z niej sadzę i popiół.

Następnie podszedł do stołu i wysypał zawartość sakwy. Ukazała się przed nim góra monet. Starzec padł na kolana i szczerze podziękował Bogu za zesłany mu prezent.

Dokończył modlitwę i przeliczył monety. Było ich dziewięćdziesiąt dziewięć! Dziewięćdziesiąt dziewięć monet.

Na ten właśnie moment czekał przyczajony za szybą zamożny gospodarz. Czekał, przygotowany na zdemaskowanie obłudy starca i wyłożenie swojej teorii. Starzec wzniósł oczy ku niebu i modlił się dalej:

- Boże mój, widzę, że zdecydowałeś się na spełnienie prośby biednego starca, ale również widzę, że w niebiańskim skarbcu było tylko dziewięćdziesiąt dziewięć monet. Jesteś wspaniałomyślny i nie pozwoliłeś, abym czekał tylko na jedną monetę. Ale, jak już Ci powiedziałem, nie chcę przyjąć sumy mniejszej bądź większej o jedną choćby monetę... Nie chcę zatem Twoich pieniędzy - i starzec pogrążył się w modlitwie

„To uparty osioł!” - pomyślał zaskoczony bogacz. Po krótkiej chwili starzec zaczął mówić znowu

- Z drugiej jednak strony, darzę Cię absolutnym zaufaniem. Potraktujmy to jako Twój dług wobec mnie. Ten jeden raz pozwolę Ci, abyś mógł oddać mi w wybranym przez Ciebie momencie jedną monetę.

- Zdrada! Kłamca! - krzyknął tryumfująco bogacz zza okna. - Obłudnik! - Wykrzykując, zaczął walić pięściami w drzwi chaty swego sąsiada.

Starzec otworzył.

23

- Jesteś kłamcą i obłudnikiem! - powtórzył. - Powiedziałeś, że nie przyjmiesz mniej niż sto, a teraz jakby nigdy nic napełniasz swoje kieszenie dziewięćdziesięcioma dziewięcioma dukatami. Jesteś kłamcą i kłamstwem jest twoja wiara w Boga. Cały czas chodzi Ci tylko o monety.

- Skąd wiesz o dziewięćdziesięciu dziewięciu monetach? - zapytał starzec.- Wiem, ponieważ to ja przysłałem ci te dziewięćdziesiąt dziewięć monet,

by pokazać, jaki z ciebie szarlatan. „Nie przyjąłbym żadnej sumy innej od stu”, ha, ha, ha! - przedrzeźniał słowa starca.

- I rzeczywiście nie zaakceptuję tego. Bóg odda mi ostatnią monetę wtedy, kiedy sam zdecyduje.

- On tobie nic nie ześle, bo, jak już ci mówiłem, to ja ci wrzuciłem sakiewkę.

- Nie będę się z tobą spierał o to, czy Bóg użył cię jako narzędzia do spełnienia mej prośby, czy nie. Ale te pieniądze wpadły do mego komina wtedy, kiedy się o nie modliłem, i są moje. Każdy sąd to przyzna.

Uśmiech zniknął z twarzy bogatego człowieka.- Jak to „są twoje”? Ta sakwa i te monety są moje. Ja je wrzuciłem.- Wola boska jest niepojęta dla istoty ludzkiej - powiedział starzec,

wznosząc oczy ku niebu.- Ty obłudniku i złodzieju! Mówiłeś coś o sądzie? Oddaj mi moje

pieniądze albo właśnie podam cię do sądu, a wtedy stracisz resztę tego, co posiadasz, i zgnijesz w lochu za kradzież.

- Jedynym sędzią nade mną jest mój Bóg. Ale jeśli chcesz jechać do sędziego z miasta, to nie mam nic przeciwko temu, aby tę sprawę oddać w jego ręce.

- Dobrze, jedźmy w takim razie natychmiast. Nie ma na co czekać.- Niestety, będziesz musiał zaczekać, aż kupię sobie wóz. Na razie go nie

mam, a chyba rozumiesz, że człowiek w moim wieku nie może sobie pozwolić na pójście pieszo taki kawał drogi do miasteczka.

- Nie musimy czekać. Dam ci mój wóz.- Doprawdy, bardzo ci dziękuję. Przez wszystkie lata sąsiedztwa nigdy nie

wyświadczyłeś mi żadnej przysługi. Ale mimo wszystko będziemy musieli zaczekać, aż zima trochę ustąpi. Jest bardzo zimno i bez ciepłego ubrania nie dojechałbym zdrowy do miasteczka.

- Rozszyfrowałem cię. Próbujesz opóźnić spotkanie z sędzią - powiedział rozwścieczony bogacz. - Nic z tego. Dam ci swój kożuch, abyś mógł pojechać, i dołożę ciepłe buty. Masz jeszcze jakiś pretekst, aby nie jechać?

24

- Teraz nie - rzekł starzec. - Nie mogę odmówić.Starzec nałożył kożuch, nowiutkie ciepłe buty, wdrapał się na wóz i ruszył w

kierunku miasteczka. Za nim drugim wozem jechał bogacz.Kiedy dotarli na rynek w miasteczku, bogacz udał się od razu do sędziego,

aby wnieść sprawę przeciwko starcowi. Bogacz opisał swój plan, którego celem było zniesławienie starca i udowodnienie jego słabej wiary. Opowiedział, jak do sakwy włożył dziewięćdziesiąt dziewięć dukatów, jak zrzucił ją starcowi przez komin, jak zakradł się pod okno oraz co widział i słyszał, a także jak później starzec odmówił mu ich zwrotu.

- A ty co masz do powiedzenia na to wszystko, starcze? - zapytał sędzia.- Wysoki sądzie, jestem zażenowany, że ta sprawa trafia aż tutaj. Mój

sąsiad jest najbogatszym człowiekiem w całej wsi i jednym z najbogatszych w okręgu. Znam go ponad trzydzieści lat. Jest pazerny i chciwy. Nigdy nie wykazał się współczuciem ani żadnym miłosiernym aktem wobec nikogo. To jest najmocniejszy argument w mojej obronie. Czy wysoki sąd lub ktokolwiek, kto go zna, uwierzyłby, że ten człowiek, tak skąpy i chciwy, mógłby włożyć prawie sto dukatów do sakwy i wrzucić ją przez komin do domu sąsiada, którego zresztą cały czas poniża z powodu jego ubóstwa? Wydaje mi się, że ten człowiek, mieszkając blisko mnie, zobaczył przypadkowo moje pieniądze i kierowany zachłannością, wymyślił całą tę historię.

- Wymyślił? Ty gadzie i złodzieju! - wykrzyknął bogacz. - Dobrze wiesz, że mówię prawdę. Sam nie wierzysz w tę idiotyczną bujdę o Bogu przysyłającym ci pieniądze. Oddaj mi sakiewkę, bo cię rozszarpię.

- Wyraźnie widać, wysoki sądzie, że ten człowiek jest bardzo wzburzony i zdenerwowany.

- Oczywiście! Nerwy mi puszczają, kiedy ktoś mnie okrada. Żądam, abyś oddał mi sakiewkę.

Sędzia był w poważnym kłopocie. Argumenty obu mężczyzn brzmiały rozsądnie. Stanowisko zmuszało go do podjęcia decyzji, ale jaka decyzja byłaby najbardziej sprawiedliwa?

- Oddaj mi pieniądze, stary obłudniku - krzyczał bogacz. - Te pieniądze są moje, tylko moje.

Nagle bogacz, nie panując nad sobą, wskoczył na oddzielającą ich drewnianą balustradę i jakby w amoku, tracąc zupełnie panowanie, próbował wyrwać starcowi sakwę.

- Spokój! - krzyknął sędzia. - Straże! Porządek na sali! - Pojawienie się strażników uspokoiło nieco krewkiego bogacza

- Zwracam uwagę wysokiemu sądowi, do czego doprowadza go zachłanność. Gdyby udało mu się wyrwać sakiewkę, wcale bym się nie zdziwił, gdyby

25

zaczął mówić, że wóz, którym przyjechałem, też należy do niego.- Oczywiście, że należy do mnie - krzyknął znowu wyprowadzony z

równowagi bogacz. - Dałem ci go na przyjazd do miasta.- I co, wysoki sądzie ? Jeszcze tylko by brakowało, żeby przywłaszczył

sobie mój kożuch i nowe buty.- Oczywiście, że jestem ich właścicielem! Kożuch jest mój - krzyczał

bogacz, tracąc zupełnie panowanie nad sobą. - Jest mój, wszystko jest moje: sakwa, dukaty, wóz, kożuch, buty... Wszystko jest moje, wszystko! -

wrzeszczał jak opętany.- Dość tego! Straże, uciszyć go - powiedział sędzia, który nie miał już

wątpliwości. - Nie wstyd ci? Do czego się posuwasz? Chcesz odebrać temu biednemu człowiekowi nawet osobiste rzeczy. Jedyne rzeczy, które ma.

- Ale... one są...- Dosyć tego. Nie ma żadnego „ale”. Jesteś chciwy, zachłanny i to do

prowadza cię do obłędu. Nie panujesz nad sobą i nie wiesz, co mówisz -kontynuował sędzia. - Za próbę oszukania tego starego człowieka, wprowadzenie w błąd sądu i składanie fałszywych zeznań, skazuję cię na miesiąc więzienia i zapłacenie twemu sąsiadowi odszkodowania za cierpienia, jakich doznał, w wysokości dwustu dukatów.

- Czy mogę się wtrącić, wysoki sądzie - odezwał się starzec. - Czy mogę coś powiedzieć?

- Mów, starcze.- Myślę, że ten człowiek dostał już nauczkę i jeszcze ją nieraz dostanie od

życia. Chociaż pozwał mnie do sądu i oskarżył, proszę o nadzwyczajne złagodzenie wyroku i nałożenie mu symbolicznej grzywny.

- To bardzo szlachetny gest, starcze. Ile proponujesz? Sto dukatów? Pięćdziesiąt?

- Nie, wysoki sądzie. Myślę, że jeden dukat będzie wystarczającą karą.Sędzia, nieco zdziwiony, uderzył młotkiem w stół i odczytał wyrok:- Ze względu na szlachetność pozwanego, a nie na wolę sądu, skazuje się

powoda na zapłacenie symbolicznej grzywny jednego dukata, którą musi uiścić natychmiast.

- Nie zgadzam się! - zawołał bogacz. - Sprzeciwiam się! Protestuję!- Mogę przyjąć twój protest, ale tylko pod warunkiem, że zrezygnujesz z

tak szlachetnej propozycji tego dobrego człowieka, a wtedy będzie obowiązywał wyrok sądu.

Zdruzgotany bogacz, wyjął monetę i podał ją starcowi.- Sprawa zakończona - powiedział sędzia i stuknął młotkiem.

26

Bogacz wybiegł wściekły. Wskoczył na swój wóz i szybko opuścił mia-steczko.

Starzec złożył ręce, skierował oczy niebu i rzekł: - Dzięki Ci, Panie, za tę ostatnią monetę. Niczego już mi nie jesteś winien.

4. Możesz zmienić!

Był sobie kiedyś w Chinach, w prowincji Xian sklepikarz, bardzo biedny i skromnie żyjący. Nie załamywał się jednak niepowodzeniami i zawsze starał się wszystko robić jak najlepiej. Miał sklep, który dzięki jego ciężkiej pracy, zaradności i uprzejmości zyskiwał coraz więcej klientów i coraz lepiej prosperował. Z czasem człowiek ten otworzył jeszcze kilka podobnych sklepów, zatrudnił ludzi do pracy i stał się zamożnym kupcem.

Rodzinie kupca żyło się coraz lepiej, gdyż ten coraz więcej zarabiał. Przeprowadził się do większego domu w lepszej dzielnicy, urządził wspaniale sypialnię, salon i gabinet; zatrudnił ogrodnika i służącą. Jedna sprawa pozostawała niezmienna - posiłki, na które nieodmiennie od wielu lat składała się miseczka ryżu i woda.

Jego żona, dokładnie pamiętając czasy nędzy, ubóstwa i głodu, przy-gotowywała zawsze taki sam posiłek, starając się oszczędzać na wszystkim. To nic, że kupiec wielokrotnie mówił jej, iż stać ich na warzywa i mięso, na owoce i słodycze - gdy wracał do domu, żona podawała mu miseczkę ryżu. Nie pomagały rozmowy, prośby, błagania. Zona kiwała głową, obiecywała, że jutro będzie inaczej, a gdy kupiec wracał z pracy, na stole pojawiała się miseczka ryżu i woda. W końcu zrezygnowany udał się do Mistrza z prośbą o pomoc i jakąś interwencję. Mistrz wysłuchał kupca i zapytał, o której wraca jutro z pracy do domu.

- Jak zwykle o zmierzchu - odpowiedział kupiec- Muszę o tym porozmawiać z tobą i twoją żoną w waszym domu. Proszę,

uprzedź ją, że będę jutro u was o zmierzchu, niech przygotuje jakiś posiłek. Ale, proszę, nie mów, po co przychodzę - powiedział mistrz.

Kupiec, ucieszony, pobiegł do domu i od razu zapowiedział, że będą jutro mieli wspaniałego gościa, który zostanie na wieczornym posiłku. Poprosił żonę, aby przygotowała coś wyjątkowego.

27

Nazajutrz żona rozpoczęła intensywne przygotowania do podjęcia mistrza. Długo zastanawiała się, co podać na kolację, i po wielu fantastycznych pomysłach, po rozważeniu wszystkich za i przeciw wielu potraw doszła do wniosku, że zwykły ryż i woda będą właśnie tym, co mistrz doceni. W końcu w prostocie leży tajemnica piękna.

W południe ktoś niespodziewanie zadzwonił do drzwi. Zupełnie jeszcze nieprzygotowana, w domowym niestarannym stroju otworzyła drzwi. Za nimi stał mistrz i się uśmiechał.

- Jestem umówiony z twoim mężem na rozmowę - zaczął.- Tak... wiem - powiedziała zaskoczona żona - ale chyba trochę później ?- Rzeczywiście, ale nie miałem co robić, więc pomyślałem, że poczekam

na niego - i uśmiechnął się serdecznie. - Chyba nie masz nic przeciwko temu?- Nie, ależ skąd. Proszę do środka - otworzyła drzwi, starając się skryć

swoje zmieszanie. - Proszę, wejdź.Mistrz wszedł i usiadł. Nic nie mówił. W pokoju zaległa cisza. Siedział

spokojnie i rozglądał się.- Może herbaty? - spytała.- Nie, dziękuję - z uśmiechem odpowiedział mistrz. I znowu cisza.- Ładny dzień dzisiaj.- Ładny - odparł...- Wczoraj okropnie lało.- Tak...Rozmowa nie kleiła się. Kobieta chciała za wszelka cenę czymś zająć

dostojnego gościa, ale nie bardzo wiedziała, jak i czym. On sam nie przejawiał żadnej inicjatywy. Minuty na zegarze płynęły bardzo powoli. Do zmierzchu było jeszcze kilka godzin.

- Mąż wróci dopiero o zmierzchu - zagadnęła.- Tak, wiem... ale poczekam, nie spieszy mi się. - I znowu serdeczny

uśmiech- To jeszcze parę godzin.- Chyba ci nie przeszkadzam.- Nie, skądże, tylko tak chciałabym mistrza czymś zająć.- Nie ma takiej potrzeby, posiedzę cichutko i poczekam.Mistrz siedział spokojnie, a kobiecie coraz bardziej tego spokoju brakowało.- A może zagramy w jakąś grę - zaczęła znowu.- Dobrze zagrajmy. A w jaką?- Może w „papier, kamień i nożyczki”?

- A co to za gra? Nie znam jej.- Nie zna mistrz takiej starej chińskiej gry towarzyskiej ?- Nie, nie znam, ale chętnie się nauczę.- Gra polega na tym - zaczęła kobieta - że na dany znak obie osoby

jednocześnie pokazują dłonie. Otwarta to papier, zamknięta w pięść to kamień, a rozstawione palce wskazujący i środkowy to nożyczki.

- Interesujące, i co dalej - mistrz wydawał się być bardzo ożywiony.- Papier owija kamień i wygrywa. Nożyczki tną papier i wygrywają, ale

tępią się na kamieniu i wtedy przegrywają. A gdy oboje pokażemy to samo, jest remis. Czy reguły są jasne dla mistrza?

- Tak, jasne. Grajmy już - mistrz był podekscytowany.- To na „trzy, cztery” pokazujemy. Uwaga! Trzy, cztery! - zaczęła kobieta.Mistrz pokazał papier, kobieta kamień.- Świetnie, mistrzu, wygrałeś. No to dalej. Trzy, cztery! Mistrz pokazał

papier, kobieta nożyczki.- Teraz przegrałeś. Trzy, cztery! Mistrz pokazał papier, kobieta papier.- Teraz jest remis... ale, mistrzu, cały czas pokazujesz papier. Możesz

i powinieneś coś zmienić.- Aha, to mogę zmienić gest ręki? - dopytywał się mistrz.- Tak, możesz zmienić. No, to jeszcze raz. Trzy, cztery! Mistrz pokazał

papier, kobieta nożyczki.- Mistrzu, możesz zmienić - była lekko podenerwowana.- Tak, wiem, mogę zmienić - przytaknął spokojnie mistrz.- No, to jeszcze raz. Trzy, cztery! Mistrz pokazał papier, kobieta kamień...Gra trwała. Mistrz konsekwentnie pokazywał papier, a kobieta była coraz

bardziej poirytowana, coraz natarczywiej zwracała mistrzowi uwagę. Po głowie przebiegały jej różne myśli, dotyczące jego poziomu umysłowego. W końcu nie wytrzymała i zaczęła głośno krzyczeć.

- Możesz zmienić! Możesz zmienić! Możesz zmienić! A mistrz spokojnie odpowiadał:- Tak, wiem, mogę zmienić - i pokazywał papier.Aż nagle kobieta uspokoiła się, uśmiechnęła, skłoniła głowę i podziękowała

mistrzowi za naukę oraz wspaniałą lekcję.Gdy kupiec wieczorem wrócił do domu, minął się w drzwiach z mistrzem,

który właśnie wychodził. Na stole był przygotowany posiłek: pierożki, ryż, owoce, jarzyny, mięso, piwo i wino ryżowe.

Pamiętaj: Możesz zmienić!

29

5. Lekarz

Yung-Sang uczył się od najwcześniejszej młodości i był obeznany z wszelką wiedzą. Był znakomity w sztuce medycznej.

Znał się na nakłuciach, przypalaniach, cięciach. Nawet najbardziej złośliwe wrzody ustępowały pod jego ręką. Był też biegły w sztuce feng-shui; jak nikt inny potrafił znaleźć najlepsze miejsce pochówku dla przodka czy lokalizację domu do zamieszkania.

W czasie Wojny Królestw i wielkich zamieszek w kraju udał się w wysokie góry i zamieszkał w górskiej pustelni. Tam medytował, doskonalił ciało i ducha ćwicząc tai chi. Wrócił dopiero wtedy, gdy cesarzem został niezwykle okrutny i bezwzględny Chin Shi Huangdi, założyciel dynastii Cin.

Cesarz, znając jego rozległą wiedzę, zaprosił go do pałacu, postanowiwszy powierzyć mu wysoki urząd, ale Yung-Sang odmówił. Cesarz zaproponował mu wtedy stanowisko swojego osobistego doradcy. Yung-Sang zgodził się ale postawił warunek: będzie mógł swobodnie podróżować i zajmować się leczeniem ludzi. Cesarz nie chciał się zgodzić. Wtedy Yung-Sang opowiedział mu legendę o żółtym bocianie (patrz str. 33). Cesarz się zgodził.

Yung-Sang nosił zawsze na palcu dziwny, żelazny, wydrążony pierścień, w którym obracała się metalowa kulka. Gdy szedł przez wioski i miasta potrząsał ręką i wszyscy wiedzieli, kto idzie. Przyjmował wszystkich. Biednych i bogatych. Kiedy przychodził chory, uzdrawiał go od razu, na miejscu, nawet jeśli choroba była przewlekła i trwała od dawna. Jego sława była ogromna i obejmowała całe cesarstwo.

Pewnego dnia, gdy siedział nad brzegiem morza, fale wyrzuciły starego żółwia. Był tak stary, że nie miał siły z powrotem wejść do morza i niechybnie zginąłby na słońcu lub z rąk rybaków. Lekarz dał mu kilka kropli orzeźwiającego eliksiru. Żółw wyraźnie nabrał sił i bezpiecznie wrócił do wody.

Kiedyś u stóp Południowych Gór zastąpił mu drogę dziki tygrys, chwycił go zębami za kraj szaty i machając ogonem zdawał się o coś prosić.

- Co się stało? - zapytał lekarz. - Pokaż.Tygrys szeroko rozwarł paszczę. W podniebieniu tkwił duży odłamek

wołowej kości. Uformował się paskudny wrzód, który nie pozwalał zwierzęciu niczego

30

przełykać. Lekarz ze zrozumieniem pokiwał głową. Zablokował paszczę swoim żelaznym pierścieniem, ostrym nożem przeciął wrzód, wydobył kość i oczyścił ranę. Potem przyłożył na nią maść z krwawnika i rana zaraz się zabliźniła. Tygrys podskoczył z radości i pobiegł swoją drogą.

Innym razem spotkał starego ubogiego człowieka, który cierpiał na bóle brzucha. Dał mu gorzkich ziół, rozmasował bolące miejsce i choroba ustąpiła. Starzec kłaniał się i bardzo dziękował, a potem zamienił się w zielonego smoka i zniknął.

Pewnego razu znalazł na drodze ptaka, zupełnie wycieńczonego, z po-łamanym skrzydłem. Skrzydło złożył, unieruchomił, zrobił nakłucia, przyspieszające zrastanie się kości. Po chwili ptak pił już wodę i trzepotał wesoło skrzydłami. Gdy odfruwał, zmienił się w przepięknego czerwonego feniksa.

Od tego czasu tygrys i smok skrycie towarzyszyli lekarzowi. Jego przybycie poprzedzał feniks, a żółw osłaniał go z tyłu.

Pewnego razu zachorowała księżniczka. Cesarz natychmiast wezwał go do pałacu. Yung-Sang przybył niezwłocznie, ale młoda księżniczka była tak wstydliwa, że wzbraniała się podać mu rękę, by mógł zbadać puls. Lekarz powiedział więc: „Obwiążcie chorej na nadgarstkach każdej dłoni po trzy jedwabne nitki i podajcie mi je. Postaram się rozpoznać, z czego pochodzi choroba i czego brakuje księżniczce”.

Zrobiono tak, jak kazał, i zza parawanu podano mu sześć jedwabnych nitek. Lekarz długo sprawdzał każdą oddzielnie i w końcu orzekł, że księżniczka cierpi na melancholię. Dał jej środek na przeczyszczenie i choroba znikła jak ręką odjął. Na dworze zapanowała radość, a cesarz nie mógł się nachwalić kunsztu Yung-Sanga.

Na dworze cesarskim spotkał się z innym, bardzo słynnym lekarzem Wu-Pengiem, który zazdrościł mu sławy i cesarskiego uznania. Yung-Sang gawędził z nim przyjaźnie, nie zważając na to, jak gniew i zazdrość narastają w tym drugim. Nagle rzekł ostrzegawczo: - Wnoszę z pańskiego wyglądu, zmarszczek na twarzy i złej żółci, która się w panu gromadzi, że jest pan ciężko chory. Radzę się tym zająć póki czas.

Ale Wu-Peng uśmiechnął się drwiąco i powiedział obraźliwie: - Czuję się wspaniale. Jestem zdrowy i rześki. Nic mi nie dolega. Cóż pan za głupstwa wygaduje, stary człowieku.

Nie minęło jednak kilka tygodni, a doznał uderzenia gorąca do głowy i umarł.

W pewnej wsi nad Rzeką Żółtą młoda kobieta umarła przy porodzie. Włożono ciało do trumny i gdy niesiono ją na miejsce pochówku, stary lekarz spotkał

51

kondukt. Pytając, co się stało, spostrzegł, że z trumny kapią krople świeżej krwi. Zatrzymał kondukt i powiedział:

- Ta kobieta nie umarła. Nieście ją prędko z powrotem. Trzeba jej pomóc.Usłuchano go i zaniesiono ciało do domu, a on ponakłuwał igłami jej ciało,

rozciął brzuch i natychmiast przyszło na świat żywe dziecko. Cięcie szybko zaszył, posmarował wonnymi olejkami i przypalił moksą. Wtedy kobieta otworzyła oczy. Tak dzięki Yung-Sangowi matka i dziecko żyli.

Innym razem przechodząc niedaleko wsi, zobaczył leżącego na drodze człowieka, którego zagryzły wilki. Brzuch miał porozrywany i bez wnętrzności. Doskoczył do niego bezpański pies, żeby pożywić się resztkami. Lekarz zabił psa, wyjął mu serce i wątrobę, włożył do brzucha martwego człowieka, zaszył i przyłożył maść.

Po chwili człowiek ten ożył, wstał, rozejrzał się w około i powiedział do lekarza: - Byłem zmęczony i zasnąłem na chwilę, ale miałem przy sobie worek i pieniądze, dlaczego mi je ukradłeś?

Lekarz odpowiedział: - Nie wiesz, co mówisz. Niemalże pożarły cię wilki. Ja uratowałem ci życie, a ty mi zarzucasz kradzież.

Ale człowiek ten nie chciał niczego słuchać i wrzeszcząc niemiłosiernie, zawlókł lekarza do sądu. Sędzia znal starego Yung-Sanga i jego mądrość, więc gdy usłyszał od niego, co się stało, zganił bezczelność i chamstwo owego człowieka. Ten jednak podniósł jeszcze większy wrzask, tak że strażnikom sądowym nie udawało się go uspokoić. Wówczas lekarz dotknął go swoim tajemniczym pierścieniem i ten zaraz padł martwy na ziemię. Lekarz otworzył jego brzuch. Gdy obejrzano wnętrzności, sędzia mógł stwierdzić, że wewnątrz były rzeczywiście serce i wątroba psa.

Lekarz westchnął: - Nie mogę tylko odżałować psa, którego zabiłem. Będzie on jeszcze jednym ciężarem na moim sumieniu.

Jeden z Nieśmiertelnych powiedział bowiem kiedyś do niego: „Zrobiłeś i osiągnąłeś wiele, niosąc pomoc wszystkim ludziom we wszystkich chorobach. Ale w swoich metodach i lekach stosujesz zabite zwierzęta. Zabijanie zwierząt jest zaś grzechem. Dlatego osiągniesz nieśmiertelność, lecz dopiero wtedy, gdy pozbędziesz się ciała. Nie uda ci się unieść do Nieba za życia”.

Od tego czasu lekarz używał tylko ziół i innych roślin do leczenia chorób, nigdy też nie uzdrawiał nikogo, gdy ktoś go o to nie poprosił.

W końcu sam wielki uzdrowiciel zachorował i umarł. Jego twarz po śmierci wcale się nie zmieniła, ale gdy składano go w trumnie, jego szaty były puste jak wylinka cykady.

32

Odtąd bywał czasami widzialny, czasem niewidzialny. Ostatni raz widziano go w górach, gdy spotkał pewnego dziesięcioletniego chłopca, który poświęcił się Buddzie. Zabrał go ze sobą do domu, potem wyjął z rękawa złoty proszek i wsypał do herbaty. Wypił trochę sam i dał do wypicia chłopcu. Chłopiec poszybował prosto do nieba i starzec razem z nim. Kiedy obejrzano później kubek do herbaty, okazało się, że zamienił się w szczere złoto. Chłopiec wrócił i został kolejnym Dalaj Lamą.

Yung-Sang czczony jest jako bóg medycyny, a jego świątynie można zna -leźć jeszcze dziś. Jego wizerunkom towarzyszy zawsze żółw, tygrys, smok i feniks

.6. Żółty bocian

Starzy ludzie opowiadają, że w Nankinie mieszkał kiedyś bardzo biedny student imieniem Mio. Studiował malarstwo i podobno był niezwykle zdolny. Był on jednak tak biedny, że nie miał nawet na czarkę herbaty i na pewno umarłby z głodu, gdyby nie pewien właściciel herbaciarni, który się nim zaopiekował. Tknięty litością, dawał mu codziennie miseczkę ryżu i czarkę herbaty; wiedział, że nigdy nie otrzyma zapłaty, i nigdy na nią nie liczył.

Pewnego razu Mio zjawił się w herbaciarni i powiedział: - Odchodzę z Nankinu. Nie mam pieniędzy, aby zapłacić ci za wszystko, co u ciebie zjadłem i wypiłem. Nie chcę jednak, abyś o mnie źle myślał, i nie chcę być niewdzięczny. Popatrz więc! - wyjął z kieszeni kawałek żółtej kredy i narysował na ścianie bociana. Bocian był cały żółty i wyglądał jak żywy.

- Ten bocian przyniesie ci tysiąckrotnie więcej pieniędzy, niż wynosi mój dług - powiedział Mio.

Właściciel herbaciarni uśmiechnął się, słuchając słów studenta, sądząc, że nie jest on chyba do końca przy zdrowych zmysłach.

- Za każdym razem - kontynuował Mio - gdy zbierze się w herbaciarni kilku ludzi i po trzykroć klasną w ręce, zejdzie on ze ściany i będzie dla nich tańczył. Twojej herbaciarni przyniesie sławę, a tobie pieniądze. Ale pamiętaj, nigdy nie zmuszaj go, by tańczył tylko dla jednego człowieka. Jeżeli tak się stanie, będzie to ostatni taniec bociana. A teraz żegnaj i pamiętaj, co ci powiedziałem.

33

Po tych słowach student odszedł w nieznane, zostawiając zdumionego i zaintrygowanego gospodarza. Przy najbliższej okazji, gdy w herbaciarni zebrało się dużo ludzi, postanowił sprawdzić to, o czym mówił Mio. Nie uprzedzając nikogo, poprosił gości, aby klasnęli trzy razy w dłonie. Jakież było zdziwienie, gdy bocian natychmiast zszedł ze ściany na podłogę herbaciarni i tańczył przeróżne tańce. Do tego robił to bardzo żywo i wesoło, strojąc zabawne miny. Goście byli zachwyceni. Wykrzykiwali zdumieni i zadowoleni, klaskali do rytmu i śpiewali piosenki, a bocian tańczył. Od tego dnia było tak za każdym razem, kiedy zebrało się w herbaciarni dużo gości. Właściciel rzeczywiście bogacił się bardzo szybko.

Wieść o tańczącym żółtym bocianie rozchodziła się coraz szerzej i goście zjeżdżali się tłumnie z najdalszych okolic, aby przekonać się, czy to prawda. Pewnego razu herbaciarnię odwiedził wysoki urzędnik cesarski, zwabiony niezwykłymi opowieściami o tańczącym ptaku. Widząc jednak, że w herbaciarni siedzą tylko chłopi i rzemieślnicy, kazał służbie wszystkich wypędzić, bo uznał ich za niegodne dla siebie towarzystwo. Służący za pomocą pałek szybko to uczynili. Wtedy to urzędnik wyłożył na stół mnóstwo pieniędzy i zażyczył sobie zobaczyć tańczącego bociana. Właściciel, niewiele myśląc o konsekwencjach, przed którymi przestrzegał go Mio, trzykrotnie klasnął w dłonie.

Bocian niechętnie zszedł ze ściany, wyglądał, jakby był chory. Przetańczył tylko jeden taniec i prezentował się przy tym bardzo smutno. Potem wrócił na ścianę i już więcej się nie poruszył. Nie pomogło klaskanie i zachęty. Nikt na to nie mógł nic poradzić.

Wieczorem ktoś mocno zastukał do drzwi herbaciarni. Właściciel poszedł otworzyć i ujrzał tam studenta Mio, który bez słowa wyciągnął z kieszeni fujarkę, zagrał, odwrócił się i odszedł, nie oglądając się za siebie. A bocian zeskoczył ze ściany, zatrzepotał skrzydłami i podreptał w ślad za nim. Od tamtej pory nikt już nigdy nie widział ani studenta Mio, ani tańczącego żółtego bociana.

Starzy ludzie powiadają, że jeśli pojawi się coś szczególnego, jakiś talent czy osobliwość, to powinny służyć wszystkim. Im więcej ludzi z tego skorzysta, tym większe będzie to miało znaczenie. Jeśli zaś zawładnie nią jeden człowiek, to nie jest ważne, czy ona istnieje, czy nie - dla ludzi znika.

34

7. Dziewięciu sprawiedliwych

Po ciężkim dniu pracy na polu ryżowym wieśniacy wracali do wioski. Było ich dziesięciu, wszyscy pracowali na jednym polu, mieszkali w jednej wiosce i znali się od wielu lat. Śpieszyli się, bo z daleka na niebie widać było gromadzące się czarne burzowe chmury. Do przejścia mieli dolinę i pokryte lasem wysokie wzgórze, a w ciemności i przy siekącym deszczu droga stawała się niebezpieczna. Szli żwawo, ale burza była szybsza. Pierwsze krople spadły, gdy wchodzili do lasu. Po chwili zaczął lać rzęsisty deszcz, ale nawałnica dopiero się zbliżała.

Wieśniacy szli teraz powoli, jeden za drugim, z ogromnym strachem, bo szalał nad nimi wicher i zaczęły bić pioruny. W miarę jak posuwali się w górę po wąskiej ścieżce, burza podążała za nimi. Pioruny biły coraz mocniej tuż koło nich, a wicher łamał drzewa dokładnie nad ich głowami. Jeżeli się gdzieś nie schronią, mogą nie doczekać jutra.

Postanowili przeczekać burzę w ruinach mijanej właśnie starej opuszczonej pagody. Weszli do środka. A burza jak gdyby na to właśnie czekała. Pioruny jeszcze mocniej waliły dookoła pagody, deszcz i wiatr targał drzwiami. Coś było nie tak? Coś rozzłościło niebo? Wieśniacy patrzyli po sobie z przerażeniem. Nikt z nich jeszcze nigdy nie widział tak strasznej burzy. Gdy rozglądali się i zastanawiali, osłaniając się od deszczu, nagle naszła ich myśl, że to nie „coś”, ale „ktoś” musiał rozgniewać niebo! Między nimi jest ten, który jest wszystkiemu winien. To on sprowadził nieszczęście i burzę!

Zaczęli patrzeć po sobie podejrzliwie i w końcu wzrok kilku spoczął na jednym z nich - to on! Zaczęli przypominać sobie różne zdarzenia z przeszłości. Tak, to on niezbyt głęboko oddawał pokłony w świątyni, to jego ofiary były najuboższe, a dym ofiarny nie leciał prosto do góry. Za spojrzeniami poszły słowa, wyzwiska i brutalne gesty. Trzeba go wyrzucić na zewnątrz pagody, może wtedy niebo się uspokoi. Wieśniak, na którym skupiła się wrogość pozostałych, tłumaczył się, prosił, błagał. Zaklinał, że to nie on, odwoływał się do sumień i przypominał różne wspólne przejścia. Widocznie jego prośby pomogły, bo pozostali trochę ostudzili się w swoich zapędach. Chyba rozzłościło to jednak niebo,

?5

bo burza rozszalała się ze zdwojoną silą. W pagodzie znowu rozpoczęły się kłótnie. W końcu zadecydowali.

Skoro jest to sprawa nieba, niech ono samo rozstrzygnie: każdy zdejmie kapelusz i wywiesi przed pagodę. Czyj kapelusz zostanie pierwszy strącony przez wiatr, ten jest winowajcą i jego trzeba usunąć ze świątyni. Ledwo dziesięć kapeluszy znalazło się na kołkach, a już zerwał się potężny wicher i strącił jeden kapelusz. Właśnie tego z nich, którego od początku podejrzewali. Teraz już na nic zdały się jego prośby i błagania. Niebo zdecydowało. Dziewięciu sprawiedliwych bez cienia litości wyrzuciło „czarną owcę” za drzwi pagody - na zatracenie i przebłaganie nieba.

Gdy tylko nieszczęśnik znalazł się za drzwiami, przerażający błysk i grzmot targnął niebem. Z chmury spadł potężny piorun, który trafił w pagodę, zrównując ją z ziemią.

8. Nieomylny naczelnik

Pewien naczelnik niewielkiego okręgu Zhai uważał siebie za bardzo mądrego, nieomylnego i ważnego. Od rana zajmował się najważniejszymi sprawami okręgu: rozstrzygał spory, rozpatrywał skargi. Winnych skazywał na chłostę stu bambusów, niewinnych na pięćdziesiąt. A bywało, że i na odwrót. Był srogi i groźny, gdy przyjmował petentów. Krzyczał i wymyślał podwładnym. Od czasu do czasu pisał zaś pełne szacunku i uniżoności raporty do przełożonych. Krótko mówiąc, miał zajęć bez liku.

Ale nawet najważniejszy urzędnik miewa chwile odpoczynku. W takich chwilach naczelnik oddawał się malarstwu. A malował najczęściej tygrysy. Z łatwością malował walczącego tygrysa, drzemiącego tygrysa, nie straszny był mu też tygrys śledzący swoją zdobycz. Szczególnie ulubionym tematem był śpiący tygrys czy dopiero co budzący się w legowisku. Namalował też tygrysa skradającego się po zdobycz i chwytającego ją.

Nic w tym dziwnego, że to właśnie tygrysy były ulubieńcami naczelnika. „Są w końcu takimi samymi naczelnikami wśród zwierząt, jakim ja jestem dla mieszkańców mojego powiatu” - myślał.

Kiedyś namalował rozjuszonego tygrysa. Namalował, popatrzył i przestraszył się własnego dzieła. Tygrys był jak żywy. W oczach czaiła się złość, wąsy

36

stały dęba, paszcza rozdziawiona, nos zmarszczony - wyglądał, jakby zaraz miał wyskoczyć z papieru. Był straszny.

Naczelnik był z siebie bardzo zadowolony, ale zrobiło mu się też przykro. Nikt nie ogląda jego dzieł, nikt nie zachwyca się jego kunsztem. Tak dłużej być nie może.

Wezwał natychmiast młodszego pisarza i pokazał mu obraz. Ten z głębokim szacunkiem wziął go do rąk, przyjrzał się każdemu pociągnięciu pędzla, następnie zawiesił obraz na ścianie, odszedł kilka kroków, popatrzył z jednej strony, później z drugiej i w końcu rzekł:

- Drogi panie naczelniku, pan ma niesamowity, niepowtarzalny, prawdziwy talent! Nigdy w życiu nie widziałem lepiej namalowanego kota od tego.

Naczelnik pobladł z gniewu.- Głupcze, czy ty źrenic nie masz w oczach? Masz czelność nazywać

mojego rozjuszonego tygrysa jakimś parszywym kotem? Straż! Dajcie temu ślepemu mułowi dwadzieścia pięć batów.

Strażnicy zabrali pisarza, a naczelnik wezwał gońca. Pokazał mu obraz i zapytał:

- Co widzisz? Goniec milczał.- Dlaczego milczysz?! - krzyknął naczelnik.- Bo przestraszyłem się i boję - odpowiedział szczerze goniec.„No pewnie - mruknął sam do siebie naczelnik - też się go przestraszyłem, a

co dopiero jakiś nędzny goniec.” Trochę złagodniał.- A kogóż to ty się boisz? - zapytał naczelnik z nadzieją, że usłyszy

pożądaną odpowiedź.- Ja się boję pana naczelnika - powiedział goniec.Naczelnik rozchmurzył się zupełnie: „Wreszcie mam przed sobą praw-

dziwego znawcę sztuki i mojego talentu. Daje mi do zrozumienia, że dla moich podwładnych jestem straszniejszy od tygrysa”. Zwrócił się do niego łaskawie po raz kolejny:

- Dobrze powiedziałeś. Ale teraz powiedz mi, kogo ja się boję?- Pan naczelnik okręgu boi się tylko naczelnika prowincji.Naczelnik był coraz bardziej zadowolony: „Oto jak potężnie wygląda

namalowany przeze mnie tygrys. Oczywiście, że takiego rozjuszonego zwierza powinien bać się też naczelnik prowincji. Posłucham więc, co jeszcze ma do powiedzenia ten mądry, znający się na sztuce człowiek”.

- A kogo boi się naczelnik prowincji? - zapytał po raz kolejny naczelnik.- Pan naczelnik prowincji boi się cesarza.

37

- A kogo boi się cesarz?- Cesarz Państwa Środka boi się Nieba.- A kogo boi się Niebo?- Niebo boi się chmur.- A kogo boją się chmury?- Chmury boją się wiatru.- A kogo boi się wiatr?- Wiatr boi się muru.- A kogo boi się mur?- Mur boi się myszy.- A kogo boją się myszy?- A myszy nie boją się nikogo oprócz tego, co pan naczelnik namalował na

tym obrazie.Naczelnik zmieszał się. Wszystko wskazywało na to, że to, co narysował,

było naprawdę najpotężniejszym stworzeniem na świecie. Z drugiej jednak strony wynikało, że naczelnik powiatu namalował kota. Ale słowa „kot” goniec nie wymówił, a myszy mogą bać się też tygrysa. Naczelnik zwolnił więc gońca, a nawet uśmiechnął się do niego na pożegnanie.

Od tego czasu nigdy więcej nie malował już tygrysów, a że niczego innego malować nie umiał, pędzelków zaczął używać tylko do podpisywania zarządzeń.

9. Mądrość starych ludzi

W dawnych Chinach, jeszcze przed panowaniem dynastii Cin, było wiele królestw, które walczyły ze sobą o różne sprawy i z różnych powodów. Królestwa te rządziły się swoimi prawami i zasadami, częstokroć bardzo dziwnymi i chyba nie do końca przemyślanymi. Z okresu tego pochodzi bardzo stara legenda chińska o pewnym złym i okrutnym władcy małego królestwa. Uważając wszystkich starszych ludzi za bezproduktywnych i niepotrzebnych, wydał on rozkaz ich stracenia. Uznał ich za zbędny balast dla królestwa, bez którego państwo będzie znakomicie funkcjonować. Egzekucji mieli dokonać najstarsi synowie, a kto wyłamałby się spod rozkazu króla, sam straci życie w okrutnych męczarniach.

38

W królestwie zapanowały płacz i rozpacz, ale ludzie starsi zniknęli. Tylko pewien młody strażnik gwardii królewskiej postanowił oprzeć się temu zarządzeniu i nie zważając na konsekwencje, ukrył swoich rodziców.

Gdy wiadomość o okrutnym rozporządzeniu króla rozniosła się po świecie, we wszystkich okolicznych królestwach zawrzało. Wszyscy byli poruszeni rozkazem, a jeszcze bardziej tym, że go wykonano. „Cóż za okrutni i straszni ludzie! Zamordowali własnych rodziców! Okrucieństwo musi zostać ukrócone - zawyrokowały sąsiednie państwa i ich wojska stanęły u granic. - Nie chcemy takich sąsiadów, którzy nie potrafią uszanować tradycji i swoich przodków. Zgładzimy wszystkich, a ich kraj zrównamy z ziemią.”

Królestwo zostało otoczone ze wszystkich stron przez przeważające siły państw ościennych, które szykowały się do ataku. Przestraszony władca próbował tłumaczyć się i apelować, że było to wewnętrzne zarządzenie, więc interwencja ingerowałaby w wewnętrzne sprawy królestwa.

Aby sprawa była zupełnie czysta i miała pełne uzasadnienie, należało znaleźć - jak to zwykle bywa w polityce - oficjalny powód do zbrojnej interwencji. Koalicja państw ościennych wystosowała zatem oficjalną notę z ostrym żądaniem natychmiastowego zwrotu „ukręconego z piasku bicza, który wiele lat temu pożyczyli wasi ojcowie i nie oddali”. Termin upływał następnego dnia w południe.

Wydawało się, że teraz nic już nie oddali zagłady królestwa, bo żądanie było niemożliwe do wykonania.

Wieczorem zupełnie załamany i przygotowany na nadchodzącą klęskę młody strażnik wrócił do domu. Długo nie chciał wyjawić rodzicom powodu swojego zmartwienia i tego, co jutro wszystkich czeka. W końcu, naciskany przez ojca, powiedział o żądaniu i czekającej bitwie, która zakończy się na pewno klęską. Ojciec uśmiechnął się i powiedział:

- O świcie wystosujcie uprzejmy list do koalicji, że oczywiście jesteście gotowi oddać bicz z piasku, ale nie wiecie który, bo ojcowie pożyczali wiele biczów w różnych państwach. Aby uniknąć jakichkolwiek nieporozumień i niejasności, poproście uprzejmie o przysłanie wzorca, tak by przez porównanie można było wybrać faktycznie ten, którzy został pożyczony.

Gdy odpowiedź tej treści dotarła do wojsk koalicji, długo analizowano ją i uznano, że wiadomość o śmierci wszystkich starszych ludzi była chyba plotką. Taką odpowiedź mógł sformułować tylko ktoś o ogromnej życiowej mądrości. Ktoś bardzo stary i doświadczony.

Wojska odstąpiły od granic królestwa.Legenda mówi, że okrutny król pod wpływem tych dramatycznych zdarzeń

bardzo się zmienił. Cofnął to i inne rozporządzenia. A wtedy okazało się, że tak

39

jak postąpił młody strażnik gwardii królewskiej, postąpili wszyscy młodzi ludzie w całym państwie.

10. Pałeczki z kości słoniowej

Gdy na cesarskim tronie zasiadł młody cesarz z dynastii Czou, wszyscy byli szczęśliwi i zadowoleni. Młody cesarz słynął z roztropności i sprawiedliwości. Miał wielu mądrych ministrów, którym nie brakowało odwagi, by jasno wygłaszać swe poglądy w obecności cesarza. Również lud zadowolony był z umiarkowanych podatków i sprawiedliwych sądów.

Po kilku latach niczym nie zakłóconego, wzorcowego wręcz panowania, na jednej z cotygodniowych narad najbardziej zaufany, najstarszy minister Wei Tse poprosił cesarza o zwolnienie go z tej zaszczytnej funkcji i pozwolenie udania się do klasztoru na odosobnienie. Zaskoczenie było ogromne. Wei Tse należał do najmądrzejszych, najbardziej wpływowych i najbogatszych ludzi w cesarstwie.

Cesarz długo zwlekał z decyzją. Prosił - na ile pozwalała mu godność cesarska; nalegał - na ile pozwalała mu etykieta. Wei Tse wciąż grzecznie prosił jednak, jako jedyny i oficjalny powód swego pragnienia podając „wewnętrzny głos”, który nakazuje mu spędzenie reszty życia w klasztorze. W końcu cesarz wyraził zgodę, zastrzegając, że gdyby minister zechciał wrócić, pałac cesarski zawsze będzie stał przed nim otworem i zostanie on powitany z otwartymi ramionami.

Gdy Wei Tse pakował swoje rzeczy, do komnaty przyszło kilku jego naj-bliższych kolegów z rady ministerialnej, aby odwieść go od powziętego zamiaru. Mieli nadzieję, że wpłyną na zmianę decyzji, a przede wszystkim dowiedzą się, jaki jest prawdziwy powód tej niespodziewanej rezygnacji.

Wei Tse był jednak nieugięty i całkowicie niepodatny na namowy przyjaciół. W końcu jeden z nich powiedział:

- Czy mógłbyś, przynajmniej ze względu na naszą wieloletnią przyjaźń, podać nam prawdziwy powód swojej decyzji?

- Dobrze - odrzekł Wei Tse - powiem wam, ale proszę, abyście zachowali to, co usłyszycie, w największej tajemnicy. - W komnacie zrobiło się zupełnie cicho. - Odchodzę z dworu, bo wczoraj przy obiedzie cesarz poprosił o pałeczki do ryżu z kości słoniowej.

40

- Co takiego? - prawie jednocześnie krzyknęli wszyscy ministrowie. - To jest powód? - i zaczęli się śmiać. Ale Wei Tse się nie śmiał i powoli kontynuował swoją myśl.

- Z tego nie wyniknie nic dobrego, bo kto zaczyna jadać pałeczkami z kości słoniowej, temu nie starczą już też porcelanowe miseczki. Zechce je mieć z jadeitu albo bawolego rogu inkrustowanego drogimi kamieniami. Zamiast ryżu i jarzyn zażąda wyszukanych przysmaków: mięsa młodego leoparda, słoniowych ogonów, języka aligatora. Wzgardzi codziennym ubiorem i zażyczy sobie kosztownych jedwabi. Zwykłe komnaty mu zbrzydną i zechce mieszkać jedynie w złotych pałacach. Zwykli ludzie będą go drażnić i otoczy się niedostępnym murem. Będzie żył tylko dla siebie, a przyjaciele nie będą mu potrzebni, więc się ich pozbędzie. Dlatego odchodzę już dzisiaj, bo nie chcę mieć z tym nic wspólnego.

Ministrowie wyszli z komnaty, kręcąc głowami z powątpiewaniem i nie-dowierzaniem. Znali cesarza od wielu, wielu lat. To nie było możliwe.

Pięć lat później młody cesarz - ostatni z dynastii Czou - był wzbudzającym lęk tyranem i mordercą, który w okrutny sposób gnębił swoich poddanych. Rzeczywiście otaczały go góry wyszukanych mięs i potoki najwyszukańszych win, mogących wypełnić jezioro. Aby nikt nie widział tego przepychu, otoczył pałac wysokim murem; aby nikt mu nie zwracał uwagi, każdego, kto wyraził odmienne zdanie, skazywał na ścięcie. Otaczał się tylko poplecznikami i klakierami. Tak doszło w końcu do jego upadku.

Jego następca zastał cesarstwo zrujnowane i w rozpadzie. Rozpoczął żmudne dzieło odbudowy zdewastowanego państwa, a swoim najbliższym doradcą mianował Wei Tse, który zgodził się opuścić klasztor. Mijały lata na ciężkiej mozolnej pracy, aż pewnego dnia, przy obiedzie, nowy cesarz poprosił o pałeczki do ryżu z kości słoniowej.

Wei Tse powrócił do klasztoru.

11. Konkurs malarstwa

Cesarz Yong Le, który był wielkim znawcą malarstwa i kaligrafii, ogłosił coroczny konkurs malarstwa. Do konkursu mógł stanąć każdy obywatel cesarstwa, malując jeden obraz, a na nim - co chce, wykonane w dowolnej technice. Specjalnie dobrane jury, w którym znaleźli się wybitni znawcy sztuki pod przewodnictwem cesarza, oceniało prace i wyróżniało zwycięzcę, który okrywał się nieśmiertelna sławą. Na konkurs spływało setki dzieł wszystkich najznamienitszych

41

oraz mniej znanych malarzy, znęconych dużą nagrodą pieniężną oraz splendorem. Tematyka dzieł była różnorodna, jednak zdecydowaną przewagę miały smoki latające i brodzące w wodzie, duchy dobre i złe oraz postacie bogów. Komisja zresztą przydzielała nagrody, trochę chyba bezwiednie, w tych trzech kategoriach, promując tym samym określoną tematykę.

Pewnego dnia na konkurs wpłynął obraz bardzo znanego mistrza, który do tej pory jeszcze nigdy nie brał w nim udziału. Komisja była zachwycona faktem, że tak wielki artysta też zgłosił swe dzieło, ale emocje zupełnie opadły, gdy je obejrzano. Na obrazie namalowany był zwykły pies. Komisja odrzuciła pracę, uznając ją za mało ambitną.

Przez następne kilka lat mistrz przysyłał swoje prace, ale zawsze widniały na nich pies, kot albo koń. W końcu cesarz nie wytrzymał i poprosił mistrza na rozmowę.

- Jesteś wybitnym malarzem i wszyscy o tym wiemy. Dlaczego dobierasz na konkurs tak ubogą tematykę? Czyżbyś chciał obrazić komisję i podważyć jej autorytet?

- Ależ skąd! - odparł mistrz. - Uważam, że konkurs jest bardzo trudny, a prace oceniają wybitni znawcy. Dlatego staram się wybrać najtrudniejszy do namalowania temat.

- Twoim zdaniem, najtrudniej jest namalować psa i konia? - zdziwił się cesarz.

- Tak, bo psy, koty, konie znają wszyscy. Niejednokrotnie je widzieli i widują każdego dnia. Każdy może porównać rysunek z rzeczywistością i osądzić, czy jest dobry, czy trafnie chwyta podobieństwo.

- A co jest namalować najłatwiej? - zapytał cesarz.- Bogów, duchy i latające smoki. O nich nic nie wiadomo, nikt ich nie

widział.Podobno od tego dnia zmieniono regulamin konkursu. Wprowadzono tylko

jedną kategorię i jeden temat. Każdy miał malować „gałąź kwitnącej wiśni”.

42

12. Cień drzewa

Mieszkał niegdyś we wsi w prowincji Chien bardzo chciwy i bogaty chłop o imieniu Hsiao. Uważał się przy tym za bardzo chytrego i przebiegłego. Miał niewielu znajomych, bo wszystkimi dookoła poniewierał, szczycąc się swoim majątkiem. Dom miał przy drodze i wielu wędrowców do niego zachodziło, ale nigdy nikogo nie zaprosił i nie ugościł, bo żal mu było ryżu i herbaty. Przed do-mem miał piękne morwowe drzewo z rozłożystą koroną. Latem, kiedy w domu panowała duchota, bogacz siadał pod nim, chłodząc się w jego cieniu wachlarzem. Nikomu innemu nie pozwalał siadać pod tym drzewem.

Pewnego bardzo upalnego dnia do bramy Hsiao zapukał stary znużony wędrowiec. Prosił o odrobinę wody, bo był bardzo spragniony, i chciał usiąść w cieniu i odpocząć. Hsiao nawet nie otworzył drzwi, tylko spuścił psa z łańcucha.

Niedaleko bogacza Hsiao mieszkał bardzo ubogi wieśniak Huan. Ciężko pracował na swoim kawałku pola, odkładając każdy grosz i marząc o pięknej Yuan Mei. Chociaż był bardzo biedny, to gdy do jego chatki zapukał starzec, gospodarz zaprosił go do środka i podzielił się wszystkim, co miał. Gdy starzec odpoczął i posilił się trochę, rozpoczął z Huanem rozmowę. O czym rozmawiali, nie wiadomo, ale rozmowa przeciągnęła się do późna w nocy. Rano starzec odszedł.

W południe Hsiao ze zdziwieniem zobaczył, jak jego sąsiad przysiadł w cieniu „jego” wielkiej morwy, a później wyciągnął nogi i zaczął drzemać.

- Ej, ty! Co ty sobie myślisz? - zawołał bogacz. - Kto ci pozwolił siadać pod moim drzewem? Wynoś się natychmiast!

- Dlaczego? - zapytał wyrwany z drzemki Huan.- Bo to moje drzewo!- Ja drzewa nie chcę. Chcę skorzystać z cienia - spokojnie odrzekł Huan.- Cień też jest mój! - krzyczał coraz bardziej rozzłoszczony Hsiao.- Ach tak? Jeżeli jest tak, jak mówisz, to sprzedaj mi ten cień. Jestem

biedny, ale uczciwy i zapłacę uczciwie.

43

Hsiao, czując pieniądze, od razu zmienił ton: - Chcesz kupić cień mojej morwy? - a w duchu pomyślał: „Cóż za głupiec z tego Huana”.

- Tak. - A zapłacisz za niego całego lianga?- Nie, bo cień jest krótki. Mogę dać za niego ćwierć lianga.Hsiao i Huan zaczęli się targować. Hsiao był rozgorączkowany transakcją i

wspaniałym interesem, jaki robi. W końcu powiedział:- Dawaj pół lianga, a cień będzie twój.- Zgoda - odparł Huan. - Wezwij pisarza i świadków. Spiszemy stosowną

umowę.Urzędowy pisarz szczegółowo spisał umowę, zgodnie z którą cień

morwowego drzewa należał do Huana. Od tej chwili każdego upalnego dnia Huan przychodził tu wypoczywać. Przyszła jesień. Morwa bardzo się rozrosła, a cień rozszerzył i wydłużył. Pewnego dnia zaczął padać na dom bogacza. Huan przeniósł się do jego domu. Hsiao próbował interweniować, ale biedak pokazał mu umowę. Hsiao oddał sprawę do sądu. Ale sędzia nie miał wątpliwości. Umowa jest ważna i Huan jest właścicielem cienia.

Gdy cień padał na kuchnię albo na sypialnię, Huan szedł do kuchni albo rozkładał się w jego łóżku.

- Kupiłem ten cień zgodnie z prawem - mówił do swoich przyjaciół - i nie należy on już do Hsiao, dlaczego więc nie miałbym zaprosić was, abyście rozkoszowali się chłodem cienia? Chodźcie ze mną, odpoczniemy trochę w cieniu.

Złościło to strasznie Hsiao, ale musiał cierpieć nieproszonych gości.Z okazji swoich urodzin Hsiao wydał duże przyjęcie dla rodziny i zna-

jomych. Gdy cień drzewa przesunął się na pokój gościnny, przyszedł Huan ze swoimi przyjaciółmi i rozsiedli się w cieniu w sali. Zdziwieni goście gospodarza zapytywali, co się dzieje. Ale Hsiao udawał, że nie słyszy, i zajął się jedzeniem. Było mu wstyd i nie miał ochoty niczego wyjaśniać. Huan natomiast wytłumaczył im rzeczowo:

- Powinniście wiedzieć, że cień jest mój. Wasz gospodarz sprzedał migo za pół lianga i wobec tego mogę o każdej porze w nim odpoczywać.

Goście nie mogli się nadziwić chciwości Hsiao. Długo pokpiwali i nabijali się z bogacza. Wieść rozniosła się po całej okolicy. Śmiał się z niego cały okręg, a dzieci, spotykając go na ulicy, biegły za nim i wołały:

- Chciwiec, cień sprzedał! Chciwiec, cień sprzedał!Nie mogąc już dłużej tego znosić i żyć w tej wsi, Hsiao rzucił wszystko i

przeniósł się do innego okręgu. Ale i tu dotarła wieść o jego zachłanności i

44

wszyscy z niego kpili. Nie potrafiąc tego wytrzymać, Hsiao zaczął nadto popijać wódkę ryżową i kiedyś, zupełnie pijany, obraził wysokiego urzędnika cesarskiego. Ten kazał wymierzyć mu sto batów i wtrącił go do lochu, gdzie Hsiao zmarł.

Drzewo morwowe i cały jego dom przeszły na własność Huana, w którym zamieszkał z piękną Yuan Mei.

Następnego lata w bardzo upalny dzień do drzwi domu Huana zapukał stary znużony wędrowiec. Prosił o odrobinę wody, bo był bardzo spragniony, i chciał usiąść w cieniu oraz odpocząć. Huan przywitał go radośnie, podał wszystko, co miał najlepszego. Wesoło i serdecznie rozmawiali o czymś do późna w nocy. A gdy rano wędrowiec odchodził z domu Huana, powiedział:

- W życiu wystrzegaj się głupoty, wódki i chciwości. Każda z nich może cię zabić.

II

Bajki o władcachmądrych, złychi takich sobie

13. Dom przyszłości

Był sobie pewien bardzo mądry król, który słynął ze swojej sprawiedliwości, mądrości, uczciwości i, co też ważne, łagodności. Odnosiło się to do wszystkich jego urzędników i dostojników dworskich, ale także do zwykłych poddanych. Z łaski tak wspaniałego władcy w pełni korzystaliby wszyscy obywatele królestwa, gdyby nie to, że w jednej z nadmorskich prowincji władzę sprawował w jego imieniu namiestnik, słynący z nieuczciwości, łapownictwa, oszustwa i ogromnej pazerności. Naczelnik rządził w tej prowincji od wielu lat, jeszcze za czasów ojca obecnego władcy, i król - czy to ze względu na sentyment, czy jakieś dawne zasługi - przymykał oczy na te niegodziwości. Łagodził napięcia, wynagradzał krzywdy, skargi załatwiał na korzyść poddanych. W końcu jednak poddanym bardzo uprzykrzyła się postępująca demoralizacja namiestnika i ze wszystkich stron zaczęły płynąć do króla prośby, aby coś uczynił, gdyż sytuacja stała się nie do zniesienia.

Jakież było zaskoczenie wszystkich, gdy król skierował do namiestnika zamówienie. Prosił go o wybudowanie w jego prowincji wspaniałego pałacu według jego własnego projektu i uznania. Mógł wybrać najpiękniejszą lokalizację i nie liczyć się z żadnymi kosztami. Wszystko zostanie uregulowane z królewskiego skarbca według rachunków i faktur wystawionych przez namiestnika. W liście król prosił go o osobisty nadzór nad całością prac; o staranne, najwyższej jakości wyposażenie i wykończenia. Obdarzał go też bezgranicznym zaufaniem. Cel budowy pałacu król wyjawi w późniejszym terminie.

Namiestnik, niezwykle podłechtany pismem władcy i zadowolony z pokładanego w sobie zaufania, od razu zwietrzył dla siebie wspaniały interes. „Zapewne - pomyślał - król buduje dla siebie kolejną rezydencję, z której i tak nie będzie miał czasu korzystać. Nieważne, co i jak zbuduję, byleby tylko ładnie się prezentowało.”

Natychmiast więc rozpoczął pracę i wiele czynności nadzorował osobiści, myśląc jednak cały czas o sobie. Postanowił dom zbudować jak najtaniej i najoszczędniej, a wystawić jak najwyższe rachunki, aby w ten sposób zagarnąć dla siebie wyłudzone pieniądze. Wykopy i fundamenty zrobiono niestarannie, do

49

budowy ścian wykorzystano stare materiały i surowce, zwietrzały cement i zmurszałe cegły, zatrudniono niedoświadczonych i mniej wykwalifikowanych robotników, użyto przeterminowanych farb, drewna przeżartego przez korniki i marmurów najgorszej jakości. Co do wyposażenia domu, namiestnik pomyślał sobie, że najlepiej będzie pożyczyć meble, dywany i zastawy na otwarcie, a potem się to wszystko odda.

W końcu pałac został ukończony. Na uroczystość otwarcia przyjechał król z dostojnikami i całym dworem, licznie zgromadziła się też ludność prowincji, która, znając przekręty namiestnika i sposób budowania pałacu, drżała przy każdym większym wietrze, czy budynek nie legnie zaraz w gruzach. Przed bramą ustawiła się orkiestra i zaproszeni goście. Namiestnik uroczyście podszedł i wręczył klucze do posiadłości królowi.

Król jednak oddał mu je natychmiast i uśmiechając się, powiedział: - Ten dom jest dla ciebie. Przekazuję ci go mocą dekretu i rozkazu królewskiego. Opuść swoją starą rezydencję i przenieś się tutaj, gdzie wszystko od początku do końca jest starannie przez ciebie przemyślane, zaprojektowane i według twojego gustu wykonane. Mieszkaj w nim. Niech ten dom będzie moim podziękowaniem dla ciebie za rzetelną pracę i uczciwą służbę. Niech będzie wyrazem mojego poważania i szacunku. A gdy będziesz przechadzał się po nim, rozkoszował się jego solidnością i pięknem, czuł dumę i zadowolenie z siebie, niech towarzyszy ci myśl, że każdy twój dzień i wszystkie twoje czyny są jak cegły, z których wznosisz dom swojej przyszłości.

14. Trzygłowy smok

Pewien bardzo skąpy król miał dziwny sen. W nocy przyszedł do niego wielki na dwadzieścia metrów, trzygłowy smok i zionął ogniem. Król przestraszył się bardzo i rano natychmiast wezwał nadwornego maga, aby wyjaśnił mu sen. Ten, równie przestraszony jak król, powiedział coś o konieczności uspokojenia skołatanych nerwów. Jednak następnej nocy smok pojawił się znowu i był jeszcze straszniejszy. Król wezwał lekarza. Ten zaordynował środki uspokajające, ale niestety smok pojawił się kolejnej nocy. Od tej pory co noc smok przychodził do króla, a ten stał się kłębkiem nerwów. Nie mógł spać. Bał się kłaść do łóżka, był

50

na granicy załamania. Nadworni lekarze bezradnie rozkładali ręce, nie wiedząc, jak pomóc królowi. W końcu poproszono o pomoc mędrca z gór. Niechaj on spróbuje zaradzić coś na tę dziwną przypadłość.

Mędrzec wysłuchał opowieści króla i medyków, a następnie odrzekł: - Królu, sądzę, że mogę ci pomóc, ale muszę cię uprzedzić. Terapia nie

będzie przyjemna, będzie bardzo długa i bardzo kosztowna- Dobrze, niech będzie, co ma być, bylebym przestał się bać tego smoka i

mógł spokojnie spać - zgadzał się na wszystko załamany władca.- Trzy razy dziennie będziesz wykonywał to, co ci każę, i zażywał to, co ci

podam, a będzie to lekarstwo gorzkie i nieprzyjemne.- Dobrze, będę robił wszystko zgodnie z tym, co powiesz i każesz - kiwał

głową zrezygnowany król.- Terapia będzie trwała dwa lata.- Dobrze, niech trwa - zgadzał się król.- I będzie cię kosztowała dwa miliony dukatów.- Co? - wrzasnął król, który niespodziewanie odzyskał wigor, energię i

chęć życia. - Dwa miliony dukatów? Mowy nie ma. Dwa miliony? Wszyscy wynocha stąd! Kładę się spać i spróbuję się z tym smokiem zaprzyjaźnić.

15. Późna pora na naukę

Stary król miał taki dobry zwyczaj, że często zapraszał na wielogodzinne dyskusje mądrego mistrza z klasztoru. Król podziwiał mądrość mnicha; był pod wrażeniem jego wiedzy i liczby książek, które przeczytał. Pewnego dnia podczas dyskusji zapytał:

- Jak to jest możliwe, że przeczytałeś tak dużo ksiąg i znasz się na tylu rzeczach? Chyba nie robisz nic innego, tylko czytasz?

- Wręcz przeciwnie, panie. Robię bardzo dużo różnych rzeczy, od uprawy roli zaczynając, a na nauczaniu młodych adeptów kończąc. Czytam bardzo mało, zaledwie pół godziny dziennie.

- Jak to ? - zdziwił się król. - Tylko pół godziny dziennie ? Chyba żar-tujesz?

- Pół godziny, ale codziennie. W ciągu pół godziny przeczytam trzydzieści stron. W tygodniu daje to średnio jedną książkę, w miesiącu cztery, w roku około pięćdziesiąt. Pięćdziesiąt książek w ciągu roku z interesującego mnie tematu.

51

Czy będzie ktoś na świecie kto będzie równie wielkim znawcą z tego zagadnienia?

Król zamyślił się. Widać było, że prostota odpowiedzi mnicha zrobiła na nim wrażenie, ale i nieco go poirytowała.

- Ja też chętnie studiowałbym codziennie, jak ty, księgi, ale myślę, że jest już na to za późno - zauważył król refleksyjnie.

- Jeżeli jest już za późno, to dlaczego nie każesz zapalić świecy? - spytał mistrz.

Król wyraźnie oburzył się odpowiedzią mnicha.- Chyba się zapomniałeś! Jesteś moim poddanym. Jak śmiesz stroić sobie

żarty z władcy?- Królu, jakże mógłbym stroić sobie z ciebie żarty. Źle to oceniasz.

Słyszałem jednak, że gdy młody człowiek jest żądny wiedzy i bierze się za naukę, przyświeca mu poranne słońce. Dorosłemu, który pogrąża się w systematycznych studiach, słońce świeci jak w zenicie. Temu zaś, który zabiera się do ksiąg u schyłku swojego życia, przyświeca płomień świecy. Nie jest to wprawdzie jasne światło słońca, ale jest to na pewno lepsze niż błąkanie się w ciemnościach.

Król przyznał mu rację i rozpoczął systematyczne, codzienne studia.

16. Najpiękniejszy władca

Był sobie kiedyś bardzo przystojny i postawny władca, a z tego powodu był nieco próżny, co jednak nie znaczy, że nie był mądry. Pewnego dnia stojąc przed lustrem i poprawiając fałdy swoich szat, przyjrzał się sobie i zapytał żony:

- Jak myślisz, czy jestem piękny?- O, tak - z zapałem potwierdziła żona - jesteś bardzo piękny.- A czy książę z Burgundii nie jest piękniejszy ode mnie?- O, nie. Jesteś o wiele piękniejszy od niego. Książę nie może się z tobą

porównywać. - Zona raz jeszcze rzuciła fachowym okiem na króla i potwierdziła bardzo stanowczo: - Jesteś dużo piękniejszy.

Ponieważ jednak książę Burgundii słynął w całym królestwie z urody, król nie dowierzał żonie i zapytał swoją nałożnicę.

- Jesteś najprzystojniejszy i dużo piękniejszy. Książę nie może ci podać nawet szklanki wody - odparła.

52

Ale ta odpowiedź, o dziwo, też nie uspokoiła króla. Na najbliższym posiedzeniu rady ministrów zarządził tajne głosowanie w sprawie, czy jest najpiękniejszy w królestwie. Wszystkie głosy były na „tak” przy jednym wstrzymującym się - głosie samego króla.

W kilka dni później na dworze zjawił się książę Burgundii. Król przyglądał mu się bardzo uważnie i doszedł do wniosku, że jest on jednak piękniejszy. Popatrzył jeszcze raz w lustro i doszedł do wniosku, że trudno mu się z nim porównywać. O dziwo, to go bardzo uspokoiło. Ale inna myśl zaczęła kołatać mu się w głowie: dlaczego tak wielu ludzi i to ludzi mu najbliższych, nie powiedziało mu prawdy w tak błahej sprawie? Więc co dopiero musi być w sprawach ważnych! Nie znalazł na to wytłumaczenia i zwrócił się, jak to zwykle czynią królowie, do swojego najmądrzejszego doradcy. Ten bez zastanowienia odparł:

- Królu. Twoja żona jest w tobie zakochana, a przez to zaślepiona z miłości. Twoja nałożnica chce wyciągnąć z tego związku korzyści i sowitą nagrodę. Jesteś dla niej najpiękniejszy, bo stoisz przy niej „na swoim portfelu”. Twoi ministrowie lękają się twojego gniewu, a jeszcze bardziej boją się o swoje stanowiska.

- Ale glosowanie było przecież tajne - przerwał mu król. - Mogli więc zagłosować szczerze.

- Królu, twoi ministrowie dobrze znają stare powiedzenie: „nieważne kto głosuje, ważne kto zbiera i liczy głosy”, dlatego byli przezorni.

Jeżeli chcesz choć trochę zbliżyć się do prawdy, powinieneś pytać ludzi, nad którymi nie masz władzy, którzy od ciebie nie zależą, a może wręcz tych, którzy są ci nieprzychylni.

17. Naturalny porządek

Żył sobie kiedyś w Państwie Środka w prowincji Syczuan bardzo mądry król. Gdy zbliżały się jego czterdzieste urodziny obserwował niezwykłe poruszenie dworu, przygotowującego się do uroczystości, zdał sobie sprawę z ogromnych wydatków i marnotrawstwa, które temu towarzyszą. Zaproszenia znamienitych rodzin, wszystkich bogato urodzonych i intrygi: kto był, kogo nie było, jakie

53

życzenia złożył i z jaką miną król je przyjmował. Kłótnie, które będą towa-rzyszyć obsadzeniom miejsc przy stole. Kilkudniowy paraliż stolicy, tysiące tak naprawdę nieżyczliwych gości. Licytowanie się w bezsensownych prezentach, z którymi nie wiadomo potem, co robić, obżarstwo, pijaństwo, zawiść poddanych, przyglądających się ucztującej arystokracji.

Postanowił, że tym razem będzie inaczej. Wydał dekret, że w tym roku jego urodziny są jego prywatną i osobistą sprawą. Jego i najbliższych. Nie są świętem państwowym i nikt nie musi ich obchodzić. Nie będzie zwracał uwagi na to, kto przybędzie i złoży mu życzenia, a kto nie złoży. Nie życzy sobie żadnych prezentów od nikogo. Żadnych, nawet najmniejszych - ten fragment dekretu był wyraźnie zaakcentowany. Nie zaprasza też nikogo osobiście. Nie będzie żadnych oficjalnych uroczystości państwowych, żadnych przyjęć, polowań, ceremonii i obrzędów. W dniu urodzin na dwór może przyjść jednak każdy z poddanych, kto ułoży, wykaligrafuje i przyniesie jakąś sentencję, przesłanie, życzenia, mądrą dewizę. Taką, która wywieszona w sali tronowej pałacu, przyniesie rodzinie królewskiej szacunek, dobrobyt i długie panowanie. Kaligrafie nie muszą, a nawet nie powinny być podpisane. Na dziedzińcu pałacowym i w ogrodach będą wystawione stoły z jadłem i winem, będzie grała muzyka, tak iż każdy, kto zechce i spełni warunek, może przybyć i wziąć udział w tym ogólnym balu.

Jak nietrudno się domyślić, dekret został przyjęty przez poddanych bardzo różnie. Dostojnicy dworscy i szlachta byli wręcz oburzeni i poruszeni. Szukali w dekrecie podstępu i ukrytego „drugiego dna”. Od razu stało się też jasne, że życzenia będą oceniane i poddane selekcji. Zostanie wybrane to, które najbardziej przypadnie królowi do gustu. Powiesi je w sali tronowej, a autora na pewno odszuka i sowicie wynagrodzi lub obsypie zaszczytami.

Lud natomiast przyjął dekret ze zdziwieniem, ale i ze zrozumieniem, wychwalając przy tym mądrość króla. Zaraz też po jego ogłoszeniu najbardziej poszukiwanym towarem stał się pędzelek, tusz i papier ryżowy, a najbardziej wziętymi profesjami - kaligraf i poeta. Toteż namnożyło się w królestwie wędrownych mędrców, którzy za odpowiednią opłatą wytrzepywali z rękawów stosowne sentencje i niezwykle głębokie myśli.

Ostatnie dni przed urodzinami król spędził w dużej niepewności. Zdawał sobie sprawę, że dekret jest kontrowersyjny, i nie zdziwiły go reakcje poddanych. Były takie, jak przewidywał. Intrygowało go jednak, czy ktokolwiek przyjdzie na pałacowy dziedziniec, i najważniejsze, był ciekawy, jakie myśli, przesłania czy po prostu życzenia złożą mu jego poddani, gdy nie są do tego przymuszeni. Co napiszą, gdy mogą pozostać anonimowi? Czego mu tak naprawdę życzą?

54

W dniu urodzin obawy króla prysnęły. Gdy tylko otworzyły się bramy pałacu, dziedziniec zaczął zapełniać się ludźmi - przybywali biedacy, bogacze, uczeni, kupcy, kramarze, wieśniacy, szlachta i wędrowni żebracy; wszyscy odświętnie ubrani i każdy ze stosownym zwojem starannych kaligrafii. Przy bramie straż przyjmowała kaligrafie, układała je do wielkich koszy i zapraszała do środka. Król był zaskoczony tym, jak wielu ludzi gromadzi się na dziedzińcu. Co prawda wielu z tych, którzy deklarowali się jako jego przyjaciele, nie zobaczył; natomiast wielu z tych, których uważał za sobie nieżyczliwych i opozycjonistów, przyszło. Król starał się przywitać z każdym. Dziękował za życzenia. Potem usiadł i gdy wszyscy bawili się i ucztowali, zaczął czytać i oglądać kaligrafie.

Teksty były życzliwe, serdeczne, jedne bardzo strojne i ozdobne, inne proste i zwyczajne. Zdarzały się proste życzenia wypisane ręką, widać, nieprzywykłą do trzymania pędzelka oraz inne, malowane przez wytrawnych, zawodowych kaligrafów. Były te pisane od serca, i te na zamówienie. Król odkładał kolejne zwoje i sięgał po następne. Jak do tej pory nie znalazł jednak niczego, nad czym musiałby zatrzymać się przez chwilę, co wzbudzałoby jego zachwyt, głębszą refleksję.

Rozwinął kolejny rulon i nagle twarz mu sposępniała, zastygł w bezruchu. Ściągnął brwi i zmarszczył czoło. Otaczający go dworzanie z przestrachem i przerażeniem zerkali przez ramię, chcąc przeczytać sentencję, gdy zaś poznawali jej treść, ich twarze też posępniały. Na tanim papierze, wypisane niezbyt wprawną ręką widniały trzy zdania :

Umiera Ojciec.Umiera Syn.

I Wnuk też umiera.

- Kto to napisał? - krzyknął król, nie kryjąc swojego oburzenia. - Czy będzie miał odwagę przyznać się i stanąć przed moim obliczem? Kogo i czym tak uraziłem, że życzy mnie i mojej rodzinie czegoś tak strasznego?

Na dziedzińcu zrobiło się cicho. Wszyscy patrzyli po sobie ze strachem.- Ja, panie - z tłumu doleciał spokojny głos.- Kto? - krzyknął jeszcze raz król, usiłując wzrokiem przeszyć zebranych.

Z tłumu powoli wystąpił ubogi mnich. Uśmiechał się serdecznie i patrzył w oczy królowi.

- Ty, dlaczego? - w głosie króla brzmiało zdziwienie i oburzenie.- Bo uważam, że są to najważniejsze życzenia dla królewskiej rodziny.- Życzenie śmierci?

55

- Nie. Życzenie zachowania naturalnego porządku rzeczy.Z wyrazu twarzy króla można było wnioskować, że nie rozumie. - Jak to?- Panie, to proste - mówił spokojnie mnich. - Czy masz syna?- Nie - odparł król i wyraźnie posępniał.- A chciałbyś mieć? I uczestniczyć z radością w jego narodzinach?- Oczywiście, głupie pytanie - król się żachnął.- A chciałbyś uczestniczyć w jego pogrzebie? - pytał wesoło mnich.- Co ty mówisz? Oczywiście, że nie! - król był oburzony.- A chciałbyś mieć wnuka, patrzeć, jak baraszkuje radośnie u twoich stóp,

rośnie i rozwija się?- Oczywiście - król się wyraźnie rozmarzył.- A chciałbyś uczestniczyć w składaniu go do grobu?- Zamilcz, głupcze, bo każę cię wychłostać! - krzyknął tracący już

cierpliwość król. Ale mnich wydawał się niewzruszony i mówił spokojnie dalej:- Panie, w takim razie musisz umrzeć pierwszy, przed swoim synem i

wnukiem. Bo to, że w ogóle odejdziesz z tego świata, jest tak pewne jak to, że jutro nastanie nowy dzień. Dobrze by było, aby w twojej ostatniej drodze towarzyszyli ci twój syn i wnuk. A twojemu synowi jego syn i jego wnuk. Wtedy będziesz odchodził z tego świata spełniony i bez żalu, a twoi najbliżsi będą cię opłakiwać. Z twoim synem i wnukiem powinno być tak samo. Wtedy będzie zachowany w twojej rodzinie naturalny porządek rzeczy. A rodzina przetrwa wieki. Czego ci serdecznie życzę.

Król zamyślił się. Widać było, że słowa mnicha wywarły na nim wrażenie. I jak głosi legenda, już następnego dnia w sali tronowej pojawiła się kaligrafia, która towarzyszyła rodzinie królewskiej przez stulecia.

18. Lekarstwo na miłość

Pewien król w późnej jesieni swojego życia zakochał się. I jak to bywa w tym wieku i w bajkach, zakochał się zupełnie nielogicznie i „nienormalnie” (jeżeli miłość może być kiedykolwiek normalna). Do szaleństwa spodobała mu się jedna z tancerek wędrownej aktorskiej trupy, która od kilku dni zabawiała dwór podczas wieczerzy.

56

Podziwiał jej urodę, szaty, gibkość ciała. Obezwładniał go jej uśmiech, którym nie podejrzewająca niczego młoda dziewczyna obdarzała króla i pozostałych widzów.

Wykorzystując swoją absolutną władzę, król rozkazał, aby dziewczynę natychmiast zatrzymano i przeniesiono do prywatnej, królewskiej części pałacu. Pragnął, by została jego konkubiną, a potem zamierzał ją poślubić i uczynić pierwszą ze swych żon. Monarcha zwykle do końca doprowadzał wszystkie swoje zamierzenia i to też pewnie by zrealizował bez względu na opory wielu osób na dworze, gdyby nie to, że dziewczyna w tajemniczy sposób rozchorowała się. Zachorowała tego samego dnia, w którym przeprowadziła się do pałacu. Stan jej zdrowia stopniowo się pogarszał.

Król szalał. Każdego podejrzewał o otrucie dziewczyny albo o rzucenie złych uroków. Wezwani najlepsi medycy zastosowali wszystkie znane środki, ale bez żadnego rezultatu. Dziewczyna nie jadła, nie piła; zawisła między życiem i śmiercią. Mało kogo rozpoznawała, z nikim nie rozmawiała.

Gdy król wyczerpał wszystkie groźby, sięgnął po nagrody. Obiecał połowę królestwa temu, kto byłby w stanie wyleczyć dziewczynę. Nikt jednak nie zgłaszał się, nie mając odwagi leczyć choroby, na którą nie znaleźli lekarstwa najlepsi królewscy medycy.

Pewnego dnia przed obliczem cesarskim stawił się wędrowny mnich, który prosił o możliwość zobaczenia dziewczyny i postawienia diagnozy. Po godzinnej rozmowie sam na sam z dziewczyną mnich stanął przed cesarzem, który z ogromnym niepokojem i jeszcze większą nadzieją wyczekiwał jego diagnozy.

- Wasza wysokość - rzekł mnich - jestem pewien, że mam niezawodne lekarstwo dla dziewczyny.

- Chwała Bogu, nareszcie! - krzyknął ucieszony król, a cały dwór odetchnął. - Ale czy to lekarstwo będzie skuteczne? Czy się nie mylisz?

- Jestem tak przekonany o jego skuteczności, że gdyby stan dziewczyny się nie poprawił, jestem gotów na ścięcie. Istnieje tylko jeden zasadniczy problem: lekarstwo jest niezwykle bolesne i kosztowne, bo i choroba jest niezwykle ciężka.

- Niech będzie, jakie chce. Mów szybko, jaka to choroba i jakie lekarstwo. Zapłacę każdą cenę.

- Dziewczyna zachorowała na najcięższą chorobę świata, znaną dobrze również waszej wysokości. Ta choroba nazywa się „miłość”.

- Dlaczego twierdzisz, mnichu - król był lekko poirytowany - że miłość jest chorobą? Co ty możesz wiedzieć o tych sprawach, siedząc przez całe życie w klasztorze?

57

- Miłość jest najcięższą choroba świata - mnich lekko się uśmiechnął, niezrażony zmianą tonu w głosie króla. - Jej przebieg jest tym poważniejszy, im ma się więcej lat, jak np. różyczka czy ospa. W młodym wieku przebiega czasami niezauważenie; sprawia poważne wrażenie, ale zaaplikowanie odpowiedniego leku powoduje natychmiastowe ozdrowienie bez żadnych skutków ubocznych. W średnim wieku bywa, że ciągnie się latami, w ukryciu; daje tylko łagodne objawy zewnętrzne, ale niszczy umysł i duszę człowieka. Natomiast w jesieni życia skutki jej bywają śmiertelne. Jest to jedyna choroba na świecie, która potrafi zwalić dwie zdrowe osoby do łóżka, natychmiast! Mówiąc o tym, że lekarstwo jest bolesne i kosztowne, nie myślałem o dziewczynie, wasza wysokość.

- A o kim? - przerwał król.- O tobie, wasza wysokość - mnich popatrzył ze współczuciem na starego

króla i mówił dalej: - Dziewczyna jest zakochana w jednym z młodych żonglerów ze swojej trupy teatralnej. Wypuść ją z pałacu, daj pozwolenie na małżeństwo, a wyzdrowieje błyskawicznie.

Król opadł na tron i było widać, jak gwałtownie nadszedł atak choroby. Biedny, stary król! Za bardzo pragnął dziewczyny, by pozwolić jej odejść. Za bardzo ją kochał, by zatrzymać ją w pałacu i przyprawić o śmierć.

Chorował przez kilka dni, a objawy były takie jak u dziewczyny, tylko dużo ostrzejsze. Król, tak jak przewidział mnich, bardzo cierpiał i krzyczał z bólu. Nie jadł, nie pił, nie przyjmował nikogo. Był na przemian to wściekły, to apatyczny; śmiał się histerycznie lub płakał. Rozbijał meble i drogocenną porcelanę. Chciał wyskakiwać z okna. Dworzanie z daleka omijali królewskie komnaty w obawie, aby wirus strasznej choroby też ich nie dopadł.

Może ze względu na tę gwałtowność i intensywność objawów choroba króla trwała krócej, bo po kilku dniach silny królewski organizm chyba ją zwalczył. Monarcha podjął decyzję.

Mizerny i wychudzony, zażądał obfitego śniadania, fryzjera, nowych szat. Urzędowanie po chorobie rozpoczął od wydania, zdecydowanym głosem, trzech rozkazów. Pierwszym było natychmiastowe wysłanie straży królewskiej w pościgu za trupą aktorską i sprowadzenie jej niezwłocznie na dwór. (Każdy, kto znał króla, wiedział, że rozkaz ten niczego dobrego nie wróży. Szczególnie dla jednego jej członka.) Drugim rozkazem było wezwanie przed oblicze królewskie chorej dziewczyny niezależnie od tego, w jakim jest stanie. Jak zajdzie potrzeba, to przynieść ją na noszach. (To na pewno nie wróżyło nic dobrego dla niej.) Trzecim było zaproszenie całego dworu na wysłuchanie ważnego oświadczenia króla, które będzie miało ogromną wagę dla przyszłości całego królestwa. Mają

58

się stawić wszyscy. (Cały dwór po cichu przeczuwał, jaką to nowinę zakomu-nikuje władca.)

Późnym popołudniem dziewczynę doprowadzono do sali tronowej. Była wychudzona, blada i smutna.

- Moja panno - zaczął stanowczo król - długo zwlekałem z decyzją, ale ją podjąłem. Za tydzień odbędzie się ślub. - Dziewczyna zachwiała się na nogach i chyba by upadła, ale giermkowie podsunęli jej krzesło. Król nie zwracał na to jednak uwagi i mówił dalej: - Tydzień czasu to dość dużo, aby poczynić stosowane przygotowania i zaprosić wszystkich gości. Aby nie było ci smutno, kazałem sprowadzić twój zespół. Będzie grał, tańczył i śpiewał na twoim weselu.

Tego dla dziewczyny było już za dużo. Zamknęła oczy i osunęła się na krześle.

- A teraz pozwól - kontynuował dalej król - że przedstawię ci twojego przyszłego męża.

Dziewczyna otworzyła ze zdziwieniem oczy. Przed nią stał jej ukochany żongler, wyciągał do niej ręce i serdecznie się uśmiechał. Dziewczyna rzuciła mu się w ramiona i natychmiast ozdrowiała. Mnich po raz drugi miał rację.

- A ode mnie - mówił dalej król - przyjmijcie jako królewski prezent ślubny ten tuzin worków złota, aby nie zabrakło wam niczego do końca życia. - Mnich po raz trzeci miał rację.

19. Władca jin-jang

W dalekim kraju Huashan za czasów panowania dynastii Shang Jin panował mądry i zamożny władca. Był dobry dla swoich poddanych i dla swojego dworu, ale miał jeden poważny problem - miał dwie osobowości. Bywały dni, kiedy budził się radosny, pełen zapału do życia i euforii. Takie dni, już od świtu, wy-dawały mu się cudowne. Ogrody pałacowe były piękniejsze, woda w kąpieli cieplejsza, a służba pałacowa uprzejma i dobrze wypełniająca swoje obowiązki. Urzędnicy zdający relacje przy śniadaniu zapewniali, że w królestwie panuje spokój i ogólne zadowolenie, statki wracały z zamorskich krajów pełne korzeni i drogich przypraw, a mąka mielona w królestwie oraz zbierane w nim plony były najlepsze.

59

W takich dniach władca obniżał lub znosił podatki, rozdzielał dobra ziemskie i przywileje, obdarzał łaskami; sprawował pokojowe rządy i wydawał łagodne wyroki. W tych dniach był przychylny wszelkim prośbom, płynącym ze strony swoich poddanych oraz przyjaciół.

Jednak były też inne, czarne dni. Obudziwszy się rano, już żałował, że nie pospał dłużej. Nie miał ochoty na wstawanie ani cokolwiek innego. Denerwowało go, że służba jest tak nieudolna, a wszyscy są w złym humorze. Słońce - jeżeli świeciło - przeszkadzało mu bardziej niż deszcz. Gdy padał deszcz, król był zły jeszcze bardziej. Posiłki były letnie, a kawa za zimna i za mało czarna. Sama myśl o przyjmowaniu interesantów i sprawowaniu władzy wywoływała ból głowy i mdłości.

W takie dni król drobiazgowo roztrząsał wcześniej zawarte porozumienia i ogarniał go ogromny strach na myśl o ich realizacji. Były to dni podnoszenia podatków, konfiskaty ziemi, licznych kar chłosty za najdrobniejsze uchybienia i więzienia dla przeciwników.

Lękając się przyszłości, nie mogąc poradzić sobie z teraźniejszością, prześladowany błędami przeszłości, ustanawiał srogie prawa przeciw swemu ludowi. Słowem, którego najczęściej używał w tych dniach, było „nie”.

Król był świadomy problemów spowodowanych wahaniami nastroju. Cierpiał z tego powodu, tak jak cierpieli jego poddani. Dłużej już tego nie mógł znieść. Zwołał więc wszystkich mędrców, lekarzy i najlepszych swoich doradców.

- Przywołałem was - zwrócił się do nich - bo wszyscy znacie zmiany mego ducha. Wszyscy skorzystaliście dzięki moim euforiom i ucierpieliście wskutek mego gniewu. Ale zapewne nie wiecie, że najbardziej cierpię ja sam, kiedy co dnia muszę naprawiać to, co zrobiłem wtedy, kiedy wszystko postrzegałem inaczej. Potrzebna mi wasza pomoc w wynalezieniu sposobu, czy to w postaci gorzkiego lekarstwa, czy jakiegoś zaklęcia, które to wszystko zmieni. Powstrzyma mój absurdalny optymizm, którego skutków nie jestem wówczas świadom, oraz mój irracjonalny pesymizm, którym gnębię i ranie tych, których kocham.

Mędrcy przyjęli wezwanie i przez kilka tygodni pracowali nad sposobem uleczenia króla. Jednakże ani żadna mikstura, ani żadna mantra, ani żadne zioło nie były skuteczne i nie rozwiązywały zmartwień władcy. Mędrcy stanęli przed królem i wyznali mu niepowodzenia w znalezieniu uzdrawiającego środka. Tej nocy król gorzko płakał.

Następnego dnia o audiencję poprosił nieznany wędrowiec. Mówiono, iż jest to człowiek, mieszkający wysoko w górach, który nigdy nie kontaktuje się z ludźmi. Ubrany był skromnie, w wyświechtaną tunikę, która kiedyś miała biały kolor. Służba nie chciała go wpuścić, ale król oddalił straże.

60

- Z jaką sprawą przychodzisz? - zapytał władca.- Wasza wysokość - zaczął, oddając pokłon królowi - nawet w górach, z

których przybywam, mówi się o twoim problemie i o twoim bólu. Przychodzę, aby ci pomóc.

Skłaniając głowę jeszcze niżej, podszedł do króla i wręczył mu małą skórzaną szkatułkę.

- Czy to jest lekarstwo dla mnie? - zapytał król. Pełen nadziei otworzył ją i zajrzał do środka. Znalazł w niej srebrny

pierścień.- Dziękuję - powiedział z entuzjazmem i zdziwieniem. - Czy to jest

magiczny pierścień?- Jest nim niewątpliwie - odparł mnich - lecz jego moc nie bierze się

wyłącznie z noszenia go na palcu. Każdego ranka, kiedy się obudzisz, musisz, wasza wysokość, odczytać wygrawerowany na pierścieniu napis oraz przypominać sobie te słowa, ilekroć spojrzysz na pierścień na swoim palcu w ciągu dnia.

Mnich zniknął tak samo niespodziewanie, jak się pojawił. Król wziął pierścień, przeczytał napis i zamyślił się głęboko.

Od tego dnia wszystko w królestwie wróciło do normy. Król rozpoczynał każdy dzień od czytania słów na pierścieniu i był uzdrowiony.

Doradcy królewscy nie mogli nadziwić się skuteczności niezwykłego klejnotu, ale też nie kryli ciekawości, jaka jest treść tej magicznej mantry na nim wygrawerowanej. W końcu zapytali o to króla.

A on uśmiechnął się, wziął pierścień i przeczytał na głos: „Musisz wiedzieć, że ten dzień też minie”.

20. Królewskie urodziny

Pewien król, który słynął ze swej mądrości, skończył właśnie dziewięćdziesiąt lat. Był to powód do wielkiej radości, gdyż wszyscy bardzo kochali swego władcę. Owego dnia przygotowano w pałacu wspaniałą uroczystość, na którą zaproszono wszystkich najważniejszych dostojników królestwa oraz delegacje wielu państw.

W dniu urodzin w sali, w której jubilat miał przywitać gości, leżała góra prezentów. Podczas kolacji, po odśpiewaniu tradycyjnej pieśni ..Dwieście lat” (aby nie stawiać tamy Boskiemu miłosierdziu, zrezygnowano z pieśni „Sto lat”), król

61

nakazał swym służącym, aby podzielili prezenty na dwie grupy: jedną, których ofiarodawcy byli znani, i drugą - podarki anonimowe.

Kiedy wniesiono torty i kawę, król poprosił zebranych do dwóch grup prezentów: do pierwszej z setkami wielkich i drogich prezentów, oraz drugiej mniejszej, z zaledwie dziesięcioma darami.

Król rozpoczął od rozpakowywania prezentów z pierwszej grupy. Wy-woływał po kolei tych, którzy mu je ofiarowali. Każdego prosił o zbliżenie się do tronu.

- Jestem ci bardzo wdzięczny za twój prezent i za pamięć o mnie - mówił - ale oddaję ci go i niechaj wszystko będzie między nami tak jak przedtem.

Gdy oddawał prezenty, niczego nie komentował, niczego nie oceniał. Nie było dla niego istotne, co stanowiło prezent. Kiedy skończyły się podarki z pierwszej grupy, podszedł do drugiej, mówiąc:

- Nie wiem, kto przysłał te prezenty. Przyjmę je, ponieważ do niczego mnie nie zobowiązują, a w moim wieku nie jest wskazane, aby mieć jakiekolwiek zobowiązania.

21. Próżność

Był sobie kiedyś król, którego pycha i próżność doprowadziły do szaleństwa. Próżność i pycha zawsze kończą się opętaniem. Król ten, wzorem innych podobnych sobie władców, których historia zna dobrze, a lud woli nie pamiętać, rozkazał zbudować w swoich pałacowych ogrodach świątynię, w której umieścił wielki posąg samego siebie w pozie modlitewnej.

Codziennie rano, przed śniadaniem lub też po nim, król szedł do świątyni, kładł przed posągiem kwiaty i owoce, padał na kolana oraz palił świece i kadzidła, adorując samego siebie. Pewnego dnia pomyślał jednak, że wielka i prawdziwa religia nie może mieć tylko jednego wyznawcę, bo nie jest wtedy wielką religią. Dlatego, doznając boskiego natchnienia, postanowił, że przysporzy jej więcej wiernych.

Wydał natychmiast dekret, w którym nakazał, aby wszyscy żołnierze z gwardii królewskiej trzy razy dziennie składali pokłon przed posągiem. Minęło kilka dni, a to samo zaczęło dotyczyć wszystkich jego służących, ministrów, całego dworu.

62

Szaleństwo króla rosło wraz z upływem czasu. Nie był usatysfakcjonowany pokłonami tych, którzy go otaczali. Stopniowo dekretami rozszerzył swoją religię na całe królestwo i wszystkich poddanych. Królewskie huty i odlewnie zajęły się wytwarzaniem posągów z wizerunkiem króla, a drukarnie drukowały portrety w różnych pozach i różnej wielkości. Dla królestwa był to towar pierwszej potrzeby.

Król nie był jednak zadowolony. Pewnego dnia rozkazał, aby gwardziści królewska udali się na stołeczny rynek i przyprowadzili trzy pierwsze napotkane osoby. „Teraz zademonstruję wszystkim silę wiary we mnie, a sam przekonam się, czy jest ona autentyczna - pomyślał. - Zażądam, aby padli na kolana przed moim wizerunkiem, i jeśli są mądrzy, uczynią to, a jeśli nie, to nie zasługują na to, aby żyć.”

Strażnicy udali się na rynek, z którego przyprowadzili trzy pierwsze napotkane osoby: profesora uniwersytetu, mnicha i żebraka. Całą trójkę zaprowadzono do świątyni i przedstawiono królowi.

- Oto wizerunek jedynego i prawdziwego Boga - powiedział do przybyłych król. - Padnijcie przed nim na kolana albo złożycie swoje życie w ofierze.

Profesor pomyślał: „Król zwariował i jest w stanie mnie zabić, jeśli się nie pochylę. Oczywiście jest to sytuacja wyższej konieczności, tryumf brutalności i szaleństwa nad intelektem. Nauka nie osądzi źle mego postępowania, widząc, że robię to bez przekonania, dla ratowania własnego życia i w imieniu społeczeństwa, do którego należę. Nauka i moi studenci nie mogą stracić tak wybitnej jednostki jak ja” - i pochylił się więc przed wizerunkiem.

Mnich pomyślał: „Król oszalał i spełni swą groźbę. Z fanatyzmem religijnym nie można dyskutować. A ja jestem wybrańcem prawdziwego Boga. Jestem jego kapłanem i dlatego moje duchowe akty są uświęcone w miejscu, w którym jestem. Wizerunek jest nieważny. Prawdziwym Bogiem jest ten, któremu faktycznie oddaję cześć” - i uklęknął.

W końcu przyszła kolej na żebraka, który stał nieruchomo.- Uklęknij - powiedział król.- Wasza wysokość, nie uklęknę bo nie będę dokładał się do twojego

szaleństwa. Nie przynależę do społeczności, nad którą ty masz władzę, a której członkowie najczęściej wyrzucają mnie z progów swych domów. Nie jestem również wybrańcem nikogo, z wyjątkiem paru wszy żyjących w moich włosach. Nikogo nigdy nie oceniałem i nie miałem nigdy żadnego autorytetu. Dlatego nie będę czcił żadnego wizerunku. A jeśli chodzi o moje życie, to, cóż, myślę, że nie jest ono na tyle cennym dobrem, żeby warto było robić z siebie głupca i ośmieszyć się dla zachowania go.

63

W związku z tym, panie, jeszcze raz powiem, że nie widzę żadnego powodu, dla którego warto by było uklęknąć.

Starzy ludzie mówią, że odpowiedź żebraka tak wstrząsnęła królem, iż oświeciła go i spowodowała zmianę jego postępowania. Dzięki temu król wyzdrowiał i rozkazał zamienić świątynię na przedszkole, a posągi przetopić na huśtawki dla dzieci.

22. Szczeble niekompetencji

Był sobie kiedyś bardzo mądry król, któremu bardzo zależało na swoich poddanych. Zdając sobie sprawę z faktu, że nie każdy z nich może się z nim kontaktować, starannie dobierał urzędników i zarządców, aby ich uczciwość i kompetencja były wizytówką jego panowania. Szczegółowo analizował wszystkie wnioski i skargi, płynące od szarych obywateli. Bez przerwy wypytywał podwładnych i przełożonych o stosunki panujące w pracy oraz ocenę jednych i drugich.

Pomimo tych ogromnych starań jego poddani nie wydawali się zadowoleni z kontaktów z lokalną władzą, a jego urzędnicy i zarządcy różnych szczebli narzekali, jak w innych królestwach, na swoich przełożonych. Wszystko to bardzo martwiło króla. Nie mógł rozumieć, dlaczego dla obywatela każdy urzędnik jest „niekompetentnym idiotą”; dla podwładnego jego szef jest „nieodpowiedzialnym złośliwcem”; i dlaczego, pomimo swych osobistych ogromnych starań, musi w wielu przypadkach zgodzić się z tymi opiniami.

Pewnego dnia poruszył ten problem w trakcie rozmowy z jednym ze swoich najmądrzejszych doradców. Ten uśmiechnął się i odrzekł:

- Widzisz, królu, jest to problem „szczebla niekompetencji”.- Chyba nie bardzo cię rozumiem - odrzekł władca.- Prawie w każdym społeczeństwie, strukturze władzy, zarządzaniu istnieje

hierarchia i drabina awansu. Po niej wspina się każda osoba. Wspina się tak długo, póki nie osiągnie szczebla swej niekompetencji, i wtedy tam pozostaje.

- Przyznam, że nadal nie rozumiem.- To bardzo proste, mój królu. Powiedz mi, na przykład, dlaczego Ken Laia

mianowałeś zastępcą zarządcy prowincji królewskiej do spraw rolnictwa ?

64

- Bo ma odpowiednie wykształcenie i bardzo dobrze sprawdził się jako zarządca moich prywatnych dóbr rolnych i moich ogrodów.

- Świetnie, a co robił wcześniej ?- Wcześniej - pomyślał król - zarządzał tylko moimi ogrodami, i robił to

świetnie.- A jeszcze wcześniej.- Był szefem moich ogrodników.- A wcześniej.- Jeszcze za czasów panowania mojego ojca był zwykłym ogrodnikiem.

Ojciec mówił, że bardzo dobrym i wyróżniającym się. Szczególnie interesowały go nowe oryginalne kwiaty.

- A czy pamiętasz, królu, jak zaczynał pracę w waszych ogrodach?- Chyba jako pomocnik przy kwiatach.- Czy jesteś zadowolony z zarządzania rolnictwem w swojej prowincji?- Właściwie nie bardzo. Wpływają na niego liczne skargi. Nie ogarnia

wielu spraw z dystrybucją, skupem, eksportem...- A czy byłeś z niego zadowolony, gdy był zarządcą twoich dóbr i

ogrodów?- Tak, już ci mówiłem.- A czy powierzyłbyś mu kierowanie rolnictwem w całym królestwie?- Oczywiście, że nie. Zupełnie nie sprawdził się w królewskiej prowincji.- Otóż to. Ken Lai osiągnął szczebel swej niekompetencji jako zastępca

zarządcy prowincji i dalej już nie awansuje. Na pewno bardzo źle czuje się w tej roli. Jestem przekonany, że nie ogarnia wszystkich spraw i bardzo źle czuje się w roli urzędnika. Jest jednak ambitny i to nie pozwala mu zrezygnować ze stanowiska. Był dobrym ogrodnikiem w ogrodach pałacowych i w tej roli czuł się wspaniale. Ktoś to zauważył i zrobił go szefem ogrodników królewskich. Dalej pracował w ogrodach, znał się na tej pracy i bardzo dobrze kierował podwładnymi. Po paru latach awansował więc na stanowisko zarządcy całych ogrodów. Pracował dalej tam, gdzie lubił, miał więcej spraw, ale wciąż związa-nych z tym, na czym się znał i w czym był świetny; to było jego cale życie. Słusznie uczyniłeś go, panie, zarządcą swoich dóbr rolnych i ogrodów. Dużo jeździł po twoich dobrach, kontaktował się z rolnikami, których większość znał. Dbał osobiście o ogrody; ogarniał swoją wiedzą wszystko. Cały czas przydatna mu była znajomość pracy na roli, ogrodów. A potem został zarządcą rolnictwa całej prowincji i utknął na zarządzeniach, dekretach, podatkach. Nie zna się na eksporcie i nie

65

umie poradzić sobie z pracą „papierkową”. Stał się nerwowy i niezadowolony z samego siebie, niekompetentny na tym stanowisku i wszyscy na niego narzekają. Popełnia błędy, bo się na tym nie zna. A ty, panie, i jego podwładni zastanawiacie się, jak to się stało. Mówicie: „Do tej pory byliśmy z niego zadowoleni”.

- Pytałeś mnie, panie, jak to się dzieje, że ludzie narzekają na swoich szefów. Dla jednej osoby szczebel niekompetencji to starszy ogrodnik, dla innej - minister, dla kogoś - sierżant, a dla innego - generał; dla jednego - filozof, a dla drugiego - doradca królewski.

Każdy z nas awansuje tak długo, aż dojdzie do tego szczebla drabiny i tam zostaje. Takie jest życie.

23. Spełnione marzenia

Dawno, dawno temu było sobie wielkie i biedne królestwo. Od lat władał tam zły król i żyli nieszczęśliwi poddani. Ale naprawdę panowały tam głód, bieda i strach. Król był tyranem, jakiego świat nie widział. Dbał tylko o siebie, swoją przyboczną straż i kata, który był jednym z bardziej zapracowanych ludzi w tym królestwie. Król bez przerwy podnosił podatki, cła, ograbiał kupców i nakładał na wszystkich srogie kontrybucje. Wtrącał do lochu za drobne uchybienia, a za większe - ścinał głowy. Przeciwników nie miał, bo dawno się z nimi rozprawił. Żadnych swobód, żadnej demokracji. Nie tolerował w kraju żadnych grup, stowarzyszeń, partii, religii. Przy tym domagał się oddawania jemu samemu boskiej czci, pokłonów i czołobitności. Gdy był niesiony w lektyce ulicami stolicy, zamierał cały ruch. Wszyscy klękali i nisko pochylali głowy. Bardzo nisko! Bo jeżeli król uznał, że było to nie wystarczająco nisko, to już za chwilę delikwent mógł nie mieć czego pochylać. Do tego był zupełnie nieobliczalny i miewał napady szału. Wtedy każdy, kogo spotkał na swojej drodze, mógł spodziewać się najgorszego.

Ludność tego biednego królestwa cierpiała strasznie. Kto mógł, uciekł do krajów sąsiednich lub krył się wysoko w górach. Niektórzy młodzi ludzie trafiali do kilku klasztorów zen, do których władza królewska nie docierała; nie wiadomo, czy dlatego, że król o nich zapomniał, czy dlatego, że straż bała się wypuścić tak daleko w góry.

66

Jak zapewne pamiętasz z historii, Drogi Czytelniku, każdy tyran dochodzi do takiego momentu w swoim panowaniu, w którym przekracza wszelkie granice, a wtedy następuje zupełnie niespodziewany zwrot. Tak też jest i w naszej bajce.

Pewnego dnia tak jak zwykle król niesiony był ulicami stolicy i pilnie obserwował, czy wszyscy oddają wystarczająco czołobitnie pokłon, gdy nagle zobaczył stojącego młodego człowieka - nie klęczącego, nie pochylonego, ale najnormalniej w świecie, wyprostowanego i na dodatek jeszcze patrzącego bezczelnie na królewski majestat. Król się rozzłościł.

- Pojmać i ściąć głowę - wydał krótką dyspozycję do straży. Twarz młodzieńca rozjaśniła się w płomiennym uśmiechu i krzyknął:- Królu, bardzo dziękuję, ale proszę, aby wykonano wyrok jak najszybciej.

Proszę!Król był bardzo zdziwiony, ale odrzekł:- Oczywiście, jutro o świcie, tak jak wykonuje się wyroki.- Jutro o świcie? To wspaniale! - młodzieniec był wyraźnie ucieszony. -

Dziękuję, królu.Lektyka królewska już miała się oddalić, gdy z tłumu powstał drugi młody

mężczyzna, krzycząc: - Królu daruj mu życie i mnie zetnij głowę.- Czy jesteś jego jakimś krewnym, bratem - spytał coraz bardziej zdzi-

wiony król.- Nie, królu, nie znam go, jest mi obcy. Ale to mnie zetnij głowę!- Dobrze - machnął ręką król i straż pojmała drugiego młodzieńca.- Nie, tylko nie to! Protestuję, to niesprawiedliwe! - tym razem krzyczał

pierwszy młodzieniec. - To ja miałem mieć ściętą głowę o świcie i domagam się wykonania wyroku.

- Nie ma problemu, katów jest u nas pod dostatkiem. Zetniemy dwie głowy - powiedział król.

- Ale mnie pierwszemu!- W żadnym wypadku. To ja miałem być pierwszy!- Nie, właśnie że ja!Dwaj młodzieńcy prowadzili zażartą kłótnię w obliczu króla, komu ma być

ścięta głowa najpierw.- Dobrze, zetniemy obie głowy równocześnie - król wydał salomonowy

wyrok.- Ale mnie zetnij głowę przed nimi - odezwał się trzeci młodzieniec, który

nagle pojawił się przed królem. - Ja nie darzę cię, królu, żadnym szacunkiem i to ja zasługuję na to, aby mnie ścięto głowę pierwszemu.

- Nie, mnie zetnij głowę!- Mnie!

67

- Ja też o to proszę! - przed królem stało kilku młodzieńców i każdy z nich prosił o to, aby mu ściąć głowę.

Słowo „zdziwienie” to za mało, aby oddać stan umysłu króla. Był wręcz oszołomiony zaistniałą sytuacją, która wydała mu się bardzo podejrzana. Dzisiaj wytrącono mu najstraszniejszą broń z ręki - myślał - ścięcie głowy. Znalazło się tylu ochotników, że przekroczyło to możliwości przeróbcze kata. Ale dlaczego? Zaczęło go nurtować to pytanie. Dlaczego ktoś chce, aby mu ściąć głowę? To musi być jakaś tajemnica, jakiś podstęp. Szybko się pozbierał. Kazał straży skuć młodzieńców i dostarczyć do pałacu na natychmiastowe przesłuchanie.

- O co w tym wszystkim chodzi? - pytał król, gdy młodzieńcy stanęli przed jego obliczem. - Pytam was, o co chodzi.

- O nic, chcę mieć ściętą głowę - odpowiedział jeden.- Ale dlaczego?- Bo nie chcę mieć głowy, i tyle.- Nie, nie jestem głupi - król był już rozzłoszczony. - W tym tkwi jakiś

podstęp. Musi być jakiś sekret. Mówcie, jaki! Rozkazuję!Ale wszyscy spuścili oczy i milczeli.- Odpowiadajcie, bo każę wam ściąć głowy - krzyczał rozwścieczony król,

który w szale zapomniał o sednie problemu. Głowy podniosły się prawie równocześnie i król usłyszał jak chórem powiedzieli:

- Ale mnie pierwszemu.Zrezygnowany król opadł na tron. Nic z tego nie rozumiał. Na długą chwilę

w komnacie zapanowała cisza. Gdy patrzył tak na pochylone głowy młodzieńców, nagłe zauważył coś, czego nie widział wcześniej - byli do siebie podobni. Identyczne ogolone głowy, sandały i szaty, przypominające strój mnichów - ale mnichów w królestwie już prawie nie ma, bo większość została skrócona o głowę. Nie licząc tych kilku w górskich klasztorze, z którymi też się rozprawi.

- Skąd jesteście? - zapytał.Spojrzeli po sobie: - Z gór - odpowiedział jeden.- Z klasztoru! - wrzasnął, zadowolony ze swoich zdolności dedukcyjnych

król. - Terminujecie w klasztorze. A gdzie wasz mistrz? Każę go pojmać, może on będzie rozmowniejszy.

Król rozesłał straże. Po kilku godzinach żołnierze przyprowadzili przed oblicze majestatu starego człowieka. Pomimo sędziwego wieku i dramatycznej sytuacji, w której się znalazł, stał wyprostowany i odważnie patrzył w oczy królowi.

- Jesteś ich mistrzem? - spytał król.- Tak - odpowiedział starzec cicho i spokojnie.

68

- To powiedz, dlaczego domagają się ścięcia głowy?- Nie odpowiem na to pytanie, bo nie wiem.- Na pewno wiesz. Musisz o tym wiedzieć. Mów, jaka jest przyczyna!- Nie wiem, wasza wysokość.- Mów, bo każę ci ściąć głowę - wrzasnął król. Twarz starca rozjaśniła się

w radosnym uśmiechu: - Ale mnie pierwszemu, jutro o świcie - doleciały do uszu króla słowa wypowiedziane spontanicznie przez starca, który wyraźnie nie mógł opanować emocji.

Było jasne: starzec był z nimi w zmowie i wszystko wiedział. Ale jak ich zmusić do mówienia? W sali znowu zaległa niepokojąca cisza. Przerwał ją rozkaz króla skierowany do straży:

- Wezwać kata z narzędziami tortur. Jeszcze was zmuszę do mówienia!- Być może śmierć was nie przeraża - zwrócił się do zebranych - ale

zobaczymy, czy jesteście odporni na ból i męki. A nie będę torturował was -skierował się do młodzieńców - tylko waszego mistrza. Będzie doznawał bólu tak długo, dopóki sam nie wyjawi sekretu lub jeden z was nie wytrzyma i nie powie mi, o co tu chodzi.

- Nic nie mówcie, rozkazuję! - krzyczał mistrz przywiązywany do stołu tortur.

Kaci rozpoczęli swą pracę. Mistrz cierpiał strasznie, ale niczego nie powiedział. Wśród uczniów narastało współczucie i przerażenie. W końcu jeden nie wytrzymał:

- Przerwijcie, powiem.- Niczego nie mów, zaklinam - resztkami sił wyszeptał mistrz.- Mistrzu, wybacz, powiem.Król ruchem ręki wstrzymał tortury.- Mów!Mistrz i uczniowie zrezygnowani pospuszczali głowy.- Jest pewna tajemnica. Jutro jest taki dziwny dzień - zaczął z dużą

trudnością uczeń - najdłuższy dzień w roku.- No i co z tego? - z niecierpliwością przerwał mu król.- Jest stara przepowiednia mówiąca o tym, że kto jutro rano o wschodzie

słońca umrze, ten uzyska nieśmiertelność.Mistrz i uczniowie byli zupełnie załamani, na nic zdało się poświęcenie

mistrza. Ich sekret został zdradzony. Król nie zwracał na to uwagi. Był wyraźnie zainteresowany i ożywiony, chociaż starał się to ukryć.

- Nieśmiertelność? - zapytał, chcąc się upewnić, czy dobrze usłyszał.- To chyba jakiś żart.- Tak, nieśmiertelność.

69

- To niemożliwe, panuję w tym kraju kilkanaście lat. Znam wszystkie legendy, proroctwa i mity. Mam dobrych doradców i uczonych w piśmie. Nigdy nie słyszałem o takiej przepowiedni!

- Jest to bardzo stara przepowiednia. Spisana na starym pergaminie, odkrył ją w naszym klasztorze mistrz. Była trzymana tam w ścisłej tajemnicy do chwili, aż nadejdzie odpowiedni moment - zakończył uczeń.

- Czy to prawda? - król zwrócił się do mistrza. A ten powoli, z ogromnym trudem odrzekł:

- Tak, prawda.Król polecił zwolnić wszystkich. Wezwał kanclerza i sekretarza. Podpisał na

siebie wyrok śmierci. I rano o świcie kat ściął mu głowę.

Uświadom człowiekowi jego marzenia, a zrobi wszystko, aby je osiągnąć.

24. Król podatków i szlachetni poddani

Był sobie kiedyś mądry, bogaty i sprawiedliwy król, czyli trochę inny. Rządził on małym bogatym państwem, zwanym Księstwem Cabernet Sauvignon. Jak nie trudno się domyślić, jego królestwo żyło z wina. Było pełne winnic, a wszyscy poddani pracowali przy uprawie winorośli i wytwarzaniu znakomitego trunku. Wino było bardzo cenione w sąsiednich krajach i bardzo dobrze się tam sprzedawało. Eksport umożliwiał dwudziestu tysiącom rodzin zamieszkujących Cabernet Sauvignon dostatnie życie. Zarabiali wystarczająco dużo, aby mogli spokojnie płacić podatki, zagwarantować sobie odpowiednie wykształcenie i opiekę medyczną, a także od czasu do czasu pozwolić sobie na różne luksusy.

Ulubionym zajęciem króla było studiowanie finansów swego królestwa i opracowywanie różnych regulacji podatkowych. Król był sprawiedliwy i wyrozumiały i nie lubił sięgać do kieszeni swoich poddanych, dlatego usilnie pracował nad podatkami - z tym że, co bardzo nietypowe dla władcy, pracował nad sposobem ich obniżenia. Któregoś dnia wpadł na pomysł. Ponieważ rządził tak mądrym, pracowitym i uczciwym ludem, postanowił znieść podatki całkowicie. Aby pokrywać niezbędne wydatki stanu, wprowadził jednak pewną kontrybucję: raz w roku w okresie rozlewania wina każdy poddany będzie musiał przynieść

70

do ogrodów królewskich pięciolitrowy dzban najlepszego wina ze swojej winnicy i wlać go do ustawionej tam w danym dniu wielkiej kadzi.

W ten prosty sposób ze sprzedaży i eksportu stu tysięcy litrów wina zostaną uzyskane pieniądze potrzebne w budżecie kraju na potrzeby króla, wydatki sanitarne i edukację ludu.

Król wydał więc dekret, który niezwłocznie obwieszczono na głównych ulicach miast. Radość poddanych była nieopisana. W każdym domu chwalono mądrość króla i śpiewano pieśni na jego cześć. W każdej winiarni wznoszono kielichy za zdrowie i długie życie sprawiedliwego władcy. Obywatele nie ukrywali, że są dumni z obdarzonego zaufania i że nigdy nie zawiodą monarchy.

Nadszedł dzień kontrybucji. Przez cały tydzień w osiedlach, na rynkach, na placach i w kościołach mieszkańcy przypominali sobie nawzajem i zaznaczali, aby nikogo nie zabrakło. Ta, w pełni obywatelska, postawa mieszkańców była najlepszą zapłatą za prawdziwie królewski gest władcy.

Od najwcześniejszych godzin porannych przybywały z całego królestwa rodziny winiarzy. Przedstawiciele, głowy rodzin trzymali w rekach stosownej wielkości dzbany. Jeden za drugim powoli i ostrożnie wspinali się po wysokiej drabinie na wysoką platformę, ze szczytu której wlewali wino do ogromnej królewskiej kadzi. Po wlaniu wina schodzili drugą drabiną, gdzie u podnóża czekał na nich królewski skarbnik, który na liście odnotowywał obecność i dawał każdemu z wieśniaków metalowy herb ze znakiem króla.

Po południu, kiedy ostatni z poddanych opróżnił swój dzban, skarbnik ogłosił, że nikogo nie zabrakło. Ogromna kadź napełniła się stoma tysiącami litrów wina. Począwszy od pierwszego i skończywszy na ostatnim każdy z poddanych zjawił się na czas w królewskich ogrodach, opróżniając swój dzban wina.

Król był szczęśliwy, dumny i usatysfakcjonowany. Po zachodzie słońca, kiedy cała ludność skupiła się na placu przed pałacem, ukazał się na balkonie. Wszyscy byli rozradowani. Trzymając w dłoni piękny kryształowy kielich, dziedzictwo rodowe, rozkazał służbie nalać sobie na spróbowanie zebranego wina i podczas kiedy służący z kielichem podążył w kierunku kadzi, przemówił:

- Ludu Cabernet Sauvignon. Tak jak się spodziewałem, jesteście wspaniali. Wszyscy przybyliście dzisiaj do pałacu wypełnić swój obowiązek. Chcę podzielić się z wami moją radością, radością całego królestwa, w którym lojalność ludu w stosunku do swego króla jest tak samo wielka jak lojalność króla w stosunku do poddanych. Nie przychodzi mi do głowy żaden lepszy sposób, aby to uczcić,

71

jak wznieść toast za was, moich poddanych, pierwszym kielichem waszego wina, które z pewnością przypomina królewski nektar. Jest kwintesencją najlepszych winogron świata podlewanych największym dobrem królestwa, to znaczy, miłością ludu.

To krótkie przemówienie wzruszyło wszystkich. Ludzie płakali i wiwatowali na cześć monarchy. Służący podał mu kielich, a ten wziął go do ręki i już chciał wznieść toast za euforycznie oklaskujący go lud, gdy zdziwienie nie pozwoliło mu na wykonanie ruchu. Sięgając po kielich, król zauważył, że wypełniony jest on jakimś bezbarwnym płynem. Powoli zbliżył puchar do nosa, przyzwyczajonego do aromatu najlepszych win, i stwierdził, że ciecz ta nie ma żadnego zapachu.

Natychmiast zjawił się nadworny kiper. Podobnie jak król, zbliżył kielich do ust prawie automatycznie i pociągnął łyk wina. Jego zdziwiona mina mówiła wszystko. Wino nie miało smaku! Król kazał zaczerpnąć drugi kielich wina z kadzi, następnie jeszcze jeden, a na koniec sam wdrapał się na platformę, aby osobiście spróbować płynu z wierzchu kadzi. Za każdym razem był on bezwonny, bezbarwny i bez smaku. Rozkazał, aby natychmiast wezwano królewskich alchemików w celu przebadania składu wina. Wynik ekspertyzy był jednoznaczny - kadź była wypełniona wodą. Najczystszą wodą. Sto procent wody. Sto tysięcy litrów wody.

Władca rozkazał wezwać wszystkich mędrców i magów na naradę. Trzeba znaleźć przyczynę, jakieś wytłumaczenie tego niezwykłego zdarzenia. Czy to jakieś zaklęcie, reakcja chemiczna, czary spowodowały, że ta mieszanka win zamieniła się w wodę?

Kiedy zebrani radzili, prześcigając się w próbach wyjaśnienia przemiany wina w wodę, najstarszy z ministrów rządu podszedł do króla i szepnął mu do ucha:

- Panie, to nie cud, nie zaklęcie ani alchemia. Nic z tego. Obywatele Cabernet Sauvignon, wasi poddani, to przede wszystkim normalni ludzie. I to wszystko.

- Co chcesz przez to powiedzieć? Nie rozumiem - odrzekł król.- To, że mając okazję, postanowili ją wykorzystać.- Dalej nie rozumiem - odparł król- Weźmy na przykład Bertucia - powiedział minister. - Bertucio posiada

największe winnice w naszym księstwie. Winogrona, które uprawia, należą do najlepszych w całym królestwie, a jego wino sprzedaje się najlepiej i najdrożej. Dzisiejszego ranka, kiedy wybierał się ze swoją rodziną do miasta, żal mu się zrobiło tego dzbana wina. Pomyślał: „A gdybym tak nalał do dzbana wodę zamiast wina? Kto wyczuje różnicę? Tylko jeden dzban wody na sto tysięcy litrów

72

wina. Nikt nie poczuje różnicy! Nikt!” I nikt by nie wyczuł, gdyby nie jeden szczegół, wasza wysokość, gdyby nie jeden szczegół: wszyscy twoi szlachetni i uczciwi poddani pomyśleli tak samo.

III

Bajki o regułach,zasadachi metodach

25. Tylko to, co najlepsze

Pewien prosty, ale bardzo energiczny człowiek dorobił się ogromnej fortuny i stał się ważny. Zgodnie ze starym przysłowiem: „Gdy Pan Bóg daje biednemu pieniądze, to mu odbiera resztki rozumu” - wydawał na prawo i lewo. W jego domu i otoczeniu mogło być tylko to, co najdroższe, najlepsze, czego nikt jeszcze nie ma. Wreszcie stało się to jego celem życia, wręcz obsesją.

Pewnego dnia poczuł się bardzo źle. Zaczął uskarżać się na uporczywy ból z prawej strony jamy brzusznej. Jego domowy, najlepszy, lekarz stwierdził, że jest to najprawdopodobniej zapalenie wyrostka robaczkowego - na tym etapie niegroźna przypadłość, z którą poradzi sobie dobrze każdy dyplomowany chirurg w kraju. Zalecił konsultacje w miejscowym, dobrym szpitalu i operację.

Propozycja lekarza nie spotkała się jednak z aprobatą pacjenta. Będąc przejęty poczuciem własnej ważności i pobudzany swoją obsesją, bogacz zaczął poszukiwania tego, co najlepsze, również w świecie medycznym. Jeździł z jednego miasta do drugiego, z jednej kliniki do drugiej, z jednego kraju do innego w poszukiwaniu najlepszego szpitala i najlepszego specjalisty do wykonania zadania. W końcu musi mieć przecież to, co najlepsze.

Za każdym razem, gdy polecono mu kompetentnego chirurga, odczuwał obawę, czy gdzieś nie ma kogoś bardziej kompetentnego. Gdy trafiał do kliniki, zaczynał się obawiać, że gdzieś istnieje może inna - droższa i przez to bardziej dla niego odpowiednia.

Pozostając cały czas pod wpływem środków przeciwbólowych, nie reagował na ostrzeżenia swojego lekarza, że jego stan zdrowia się pogarsza. Któregoś dnia, w trakcie kolejnej samotnej podróży samochodem w poszukiwaniu najlepszego chirurga, zapadł w śpiączkę. Operacja powinna zostać przeprowadzona natychmiast, bo jego życie zawisło na włosku, lecz znajdował się w zapadłej wsi, gdzie jedyną osobą obeznaną z użyciem noża na żywym stworzeniu był wiejski rzeźnik.

Okoliczni wieśniacy mówili, że najlepszy.

77

26. Złota śrubka

Dawno, dawno temu na dalekich przedmieściach Londynu urodziło się dziecko płci męskiej. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że chłopczyk zamiast pępka miał złota śrubkę. Wszyscy bardzo się dziwili. Rodzice poprosili o konsultację medyczną, ale lekarz nie stwierdził żadnych innych anomalii. Jednak złota śrubka niepokoiła rodziców i zwrócili się do światowej sławy chirurga z prośbą o radykalną interwencję. Ten jednak odmówił ze względu na to, że w tak dziwnej przypadłości nie ma żadnych doświadczeń.

Chłopczyk rozwijał się więc i rósł, a wraz z nim rosła śrubka. Chłopiec był przedmiotem docinków i kpin innych dzieci, ale się do tego przyzwyczaił. Jako młodzieniec stał się obiektem zainteresowań wielu dziewczyn i trudno było mu pogodzić się z faktem, że interesują się śrubką, a nie nim. Skończył szkołę, studia, dostał dobrą pracę w banku, a w miarę jak dorastał, złota śrubka w pępku stawała się dla niego obsesją. Chodził do lekarzy, był u psychiatry i psychoanalityka, a śrubka wciąż tkwiła tam, gdzie przedtem. Próbował medytacji, jogi, sztuk walki, ale to nic nie zmieniało. W końcu trafił do pewnego tybetańskiego lamy, który po wysłuchaniu jego opowieści, powiedział, że rozwiązanie swojej historii znajdzie wysoko w górach w Tybecie. Powinien natychmiast wyjechać na taką to a taką górę, pościć, medytować, a rozwiązanie przyjdzie samo.

Mężczyzna wyruszył ucieszony, tak jak poradził lama, do Tybetu. Nareszcie znajdzie rozwiązanie swojego problemu. Po kilku dniach trudnej podróży dotarł w rejony opisane przez lamę. Odszukał górę, usiadł i zaczął medytować.

Siedział tak przez wiele dni, pościł i medytował, ale nic się nie wydarzyło, nikt nie przybył z pomocą. Mężczyzna był już bardzo wyczerpany i zrezygnowany.

Któregoś dnia słońce wstało tak jak zwykle, ale jeden promień światła skierował się wprost do jego brzucha - do śrubki. Promień wydłużył się i sięgnął główki śrubki, a potem zaczął się lekko obracać, powoli, powoli, bardzo powoli wykręcając ją z brzucha.

78

Mężczyzna był rozentuzjazmowany. Nareszcie znalazł rozwiązanie. A gdy śrubka w całości wykręciła się z pępka, wtedy niespodziewanie... odpadła mu dupa.

27. Konsekwentne postępowanie

Trzech bogatych myśliwych z Europy wybrało się na afrykańskie safari. Najlepsze tereny łowieckie leżały po drugiej stronie wielkiej rzeki, pełnej krokodyli. Wynajęli więc przewoźnika, który bezpiecznie przewiózł ich na drugi brzeg. Poprosili go, aby za tydzień o tej porze przypłynął, by ich zabrać z powrotem.

Po tygodniu przewoźnik zjawił się po myśliwych, którzy - jak można było sądzić, patrząc na wspaniałe trofea - spędzili bardzo owocny tydzień. Rzucił okiem na upolowane zwierzęta i powiedział:

- Moja łódź nie zabierze naraz wszystkich tych zwierząt. Może zatonąć w nurtach rzeki. Będę musiał przypłynąć tu dwa, a może trzy razy. Nie można załadować więcej niż dwie antylopy naraz. Będziecie więc musieli mi dużo więcej zapłacić.

- Chyba przesadzasz - odrzekli myśliwi. - W ubiegłym roku przewoźnik pozwolił nam zabrać do takiej samej łodzi cztery antylopy.

Przewoźnik powątpiewał: - Może łódź była większa?- Nie, taka sama jak twoja.- Może was było mniej? - Nie.W końcu z dużymi oporami zgodził się, mówiąc: - No cóż, jeżeli w tamtym

roku zabraliście cztery antylopy, to myślę, że w tym roku też się uda.Załadowali łódź sprzętem i czterema antylopami, wsiedli i odbili od brzegu.

Natychmiast porwał ich prąd i łódź straciła sterowność. Niesiona nurtem rzeki, niepokojąco kołysała się na falach, aż w końcu zaczęła nabierać wody i zatonęła. Myśliwi i przewoźnik zaczęli w ogromnym strachu i napięciu płynąć do brzegu, bo już z daleka zbliżały się krokodyle. W końcu wyczerpani do granic możliwości z trudem wydostali się na ląd.

Rozejrzeli się dookoła, a jeden myśliwy zapytał kolegę:- Jak myślisz, gdzie jesteśmy?

79

Ten jeszcze raz zlustrował okolicę i powiedział: - Myślę, że to jest jakieś sto metrów od miejsca, w którym zatonęła nam łódź rok temu.

28. Zawody drwali

Dawno, dawno temu za górami, za lasami... w dalekiej Kanadzie rozgrywano co roku zawody drwali. Zawody przebiegały następująco: danego dnia do miasta nad zatoką zjeżdżali się drwale ze wszystkich stron kraju, każdy ze swoim toporem. Gdy wstawało słońce, każdy drwal stawał obok leżącego pnia drzewa i przerąbywał go na pół. Potem przesuwał się o metr dalej i rąbał znowu. Zawody trwały do zachodu słońca. Kto najwięcej razy przerąbał „swój” pień, ten wygrywał i zostawał królem kanadyjskich drwali. Zasady proste i jasne.

Od wielu lat zawody wygrywał potężny drwal o imieniu Jan. Jan był wielki, ogromny i silny. Był tak wielki jak największe sykomory w lesie, ramiona - gdy je rozłożył - były tak wielkie jak konary największego dębu, a topór miał tak ogromny jak płetwa steru kutra, którym pływał po zatoce. Jan był przy tym sumienny, wytrwały i dokładny. Gdy tylko wstawało słońce i sędzia dawał znak do rozpoczęcia zawodów, Jan stawał przy swoim pniu na szeroko rozstawionych nogach i systematycznie raz koło razu walił z ogromną siłą, i przesuwał się dalej. Ani na moment nie odpoczął, nie usiadł, nie posilił się i niczego nie napił. Od wielu lat wygrywał z ogromną przewagą nad rywalami. Zawody powoli traciły sens, bo nikt nie chciał stawać z nim w szranki i z góry skazywać się na przegraną.

Aż pewnego dnia do zawodów zgłosił się pewien mały, niepozorny drwal, z niewielkim toporem - nazwiemy go Stefan. Początkowo komisja sędziowska chciała użyć jakiegoś triku regulaminowego i nie dopuścić go do zawodów, aby nie było pełnej kompromitacji pozostałych drwali, ale Stefan zdecydowanie odpowiedział:

- Pracuję w lesie? Jestem drwalem? Mam swój topór? To won ode mnie z tymi kruczkami regulaminowymi.

I rozpoczęły się zawody. Ale takich zawodów nikt w Kanadzie nie pamiętał. Bo to nie były zawody, to był kabaret! Gdy tylko wstało słońce, Jan rozpoczął systematyczne przerąbywanie pnia, a Stefan chwilę porąbał, porąbał, porąbał... i

80

zaraz siadał. Sędziowie byli wyraźnie zakłopotani, widzowie i kibice rechotali ze śmiechu, a Jan, rąbiąc raźno, mówił powoli, między jednym uderzeniem topora a drugim, do Stefana:

- Stefan... nie kompromituj się... wycofaj się... to nie ma sensu...Jednak Stefan nie reagował na zaczepki i spokojnie robił swoje. Rąbał i

siadał.Kiedy słońce zaszło, sędziowie rozpoczęli liczenie przerąbanych pni, ale

musieli zrobić to kilkakrotnie, bo za każdym razem wydawało się im, że musiała zajść pomyłka. Stefan przerąbał pień więcej razy niż Jan! To niemożliwe, dziwili się wszyscy. A jednak. Stefan odbierał nagrodę i koronę króla drwali, a Jan siedział załamany na pieńku ze spuszczoną głową i płakał. Ten wielki potężny chłop nie mógł zrozumieć, jak to się stało.

- To nie jest sprawiedliwe ani uczciwe - odezwał się do Stefana. - Jak to możliwe? Ja cały czas rąbałem. Ani chwilę nie odpocząłem. A ty bez przerwy odpoczywałeś!

Ale tutaj ogromnie zdziwił się Stefan: - Nie rozumiem, przecież ja też ani na chwilę nie odpocząłem.- Jak to nie odpoczywałeś? Przecież bez przerwy siadałeś?- No tak, ale ostrzyłem wtedy topór!

PS. Bajkę tę opowiedział Gery Seavy na kursie II metody Silvy.

29. Precyzyjnie akcentowana mantra

Pewien mnich płynął łodzią po jeziorze. Pochodził z klasztoru, w którym guru przywiązywał ogromną wagę do precyzji, dokładności i świadomej doskonałości. - Musisz być w tym, co robisz, a robić to dokładnie, zgodnie z pismami - często powtarzał swoim uczniom. - Wtedy osiągniesz doskonałość, wyjdziesz poza swoje ludzkie ograniczenia, osiągniesz oświecenie.

Mnich płynął i skupiony na wiosłowaniu traktował tę czynność jako swoistą poranną medytację. Nagle, z mijanej przez łódkę wyspy, doleciał go dźwięk mantry: Om Mani Padme Hum.

„Ktoś też medytuje - pomyślał. - Jaka piękna mantra.” Ale w miarę jak glos nasilał się, mnich odczuwał narastający niepokój i rozdrażnienie. Mantra była

81

źle akcentowana, przerwy między dźwiękami nie były rytmizowane. Mnicha zaczęło to złościć i nie mógł skupić się na wiosłowaniu.

„Jak można tak medytować? - myślał. - Co za nieuk! Profanuje świętą mantrę. Powinien poznać zasady i reguły śpiewania świętych mantr, a dopiero potem zabrać się za praktykę.”

Coraz bardziej narastało w nim wzburzenie. W końcu nie wytrzymał, zawrócił łódkę i energicznie skierował się w stronę wyspy. Gdy dopłynął do jej brzegu, zostawił łódkę i zaczął iść w kierunku coraz intensywniej dobiegającego głosu. Na środku niewielkiej polany siedział w bardzo niestarannej pozycji „lotosu” brudny, nieumyty mnich. Miał zamknięte oczy i wydzierał się niemiłosiernie, jednocześnie odganiając rękami muchy i komary. Wyglądało to raczej jak scena z taniej komedii, a nie jak chwila porannego duchowego skupienia. Przybysz z trudem opanował wzburzenie, podszedł do wydzierającego się mnicha, położył mu rękę na ramieniu i najgrzeczniej, jak potrafił, zaczął:

- Usłyszałem twój głos śpiewający, hm... - chrząknął dwuznacznie - piękną tradycyjną mantrę. Pozwól jednak, że zwrócę ci uwagę na nieprawidłowy akcent, jaki stawiasz na sylaby.

- Och, bardzo ci dziękuję - drugi mnich był wyraźnie poruszony. - Powiedz mi, co robię nieprawidłowo.

- Kładziesz akcent na sylabę Hum - Om Mani Padme HUM, a wszystkie mądre księgi o medytacji podkreślają, aby zdecydowanie kłaść akcent na sylabę Om, czyli OM Mani Padme Hum. Rozumiesz?

- Tak, bardzo ci dziękuję, że mnie poprawiłeś.Mnich znów zamknął oczy i rozpoczął staranniejsze wykrzykiwanie mantry,

a jego „uczony w piśmie” kolega wsiadł, z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, do łódki i odpłynął. Wiosłując, zagłębił się w myślach nad piękną tradycyjną mantrą Om Mani Padme Hum.

- Jaka piękna i mocna mantra - myślał. - No, ale musi być dobrze akcentowana. Można dzięki niej osiągnąć nadprzyrodzone moce i właściwości, lecz trzeba medytować wiele lat i przede wszystkim dobrze akcentować. Księgi podają, że można podnieść temperaturę ciała i wtapiać się w lodowiec, poruszać się z nieprawdopodobną szybkością albo stąpać po wodzie, ale trzeba bardzo starannie przestrzegać akcentów. Można doznać oświecenia, ale trzeba starannie...

Nie dokończył myśli, bo poczuł lekki dotyk na ramieniu. Był na środku wielkiego jeziora z daleka od wyspy. Na tafli jeziora obok łódki stał brudny mnich z wyspy i składając ręce, z troską w głosie prosił:

- Powtórz mi jeszcze raz, jak mam prawidłowo akcentować tę mantrę, bo wydaje mi się, że zapomniałem.

82

30. Milion pcheł

Sun Tzu został poproszony przez cesarza o przedstawienie jego generałom strategii uniku, ustępstw i wyczekiwania. Zrobił to chętnie, był to bowiem jego ulubiony temat. Uważał, że odstąpienie od bezpośredniej konfrontacji, gdy nie ma się pewności zwycięstwa, nie jest tchórzostwem, ale rozwagą. Gdy napotykasz na przeważające siły wroga, lepiej się wycofać na dogodniejsze pozycje i poczekać na lepszą okazję. Gdy jesteś słabszy, ustąp. Poczekaj na siły natury i przyrody: mróz, burzę piaskową, wezbraną rzekę, głód w liczniejszej armii wroga. Staraj się wyrównać szanse jeszcze przed walką. Nie atakuj.

Tezy Sun Tzu nie spodobały się generałom. Szczególnie Yang Chu był oburzony.

- Miecz i siła jest jedyną najlepszą bronią - grzmiał, patrząc wyniośle na filozofa. - Ustępstwo nie przyniesie korzyści. Jest niegodne prawdziwego żołnierza. Atak, zaskoczenie, siła i sprawny miecz to gwarancje zwycięstwa.

- Tak- zamyślił się Sun Tzu - sprawny miecz, mówisz generale. I żadnych ustępstw?

- Tak - potwierdził Yang Chu.- A jeżeli zaatakuje cię milion pcheł, to też?

31. Mistrz i kobieta z czarką wody

Pewien mistrz feng-shui (sztuki aranżacji przestrzeni), niezwykle doświadczony i słynący ze swoich umiejętności na całe ówczesne Chiny, otrzymał zlecenie przebadania dużego terenu w górach, gdzie miano dokonać pochówku zmarłych. Teren znajdował się daleko od jego domu, a lato było wyjątkowo gorące. Trzy dni wędrował w upale na miejsce, jeden dzień pracował, potem przespał się w górskiej jaskini i udał się w długą drogę powrotną. Drugiego dnia skończyła mu się woda, a upał był nie do wytrzymania. Znużony i spragniony, zbliżał się do doliny.

83

Z daleka zobaczył kobietę z trójką dzieci. Pracowali przy ścinaniu i przeczesywaniu ryżu. Na widok mistrza przerwali swe zajęcie. Rozpoznali znaczną osobę i byli ciekawi, czego od nich chce.

- Czy mogłabyś mi dać miseczkę wody? - powiedział mistrz. - Jestem wyczerpany i spragniony. Bez wody nie zrobię kroku dalej.

Kobieta podeszła do drzewa, wzięła drewnianą miseczkę, odkorkowała stojący w cieniu drzewa dzban z wodą i wlała do miseczki - czystą, zimną, krystaliczną wodę. Mistrz obserwował jej ruchy i już pił wodę „oczami”. Wyciągnął ręce, aby przejąć od kobiety naczynie, ostrożnie, tak aby nie uronić nawet kropli, i już miał ją w dłoniach - gdy nagle kobieta sięgnęła ręką do fartucha i na powierzchnię wody wrzuciła garść plew.

Mistrz natychmiast poczuł, jak wzbiera w nim złość i oburzenie. Chciał odtrącić miseczkę, ale pragnienie wzięło górę. Wyrwał kobiecie naczynie z rąk bez jakiegokolwiek słowa podziękowania i zaczął pić. Musiał pić małymi łykami, bo co chwilę plewy wpływały mu na wąsy i musiał zdmuchiwać je na jedną stronę. Był przekonany, że kobieta zrobiła to złośliwie i chciała zakpić sobie z niego przed synami. Stopniowo w miarę picia uspokajał się jednak i zaczął na chłodno myśleć o odwecie.

- Mieszkasz tutaj? - zwrócił się z pytaniem do kobiety.- Tak, w tej chacie na skraju pola - odpowiedziała, spuszczając głowę i

okazując należyty szacunek osobie starszej.- A gdzie twój mąż ?- Zmarł dwa lata temu. Muszę sama opiekować się moimi synami. Jak

widzisz, jesteśmy bardzo biedni. Ryżu jest mało i nie wiem, czy przeżyjemy zimę.

Mistrz wolno spojrzał na chatę i otaczający teren. Ocenił go ze znawstwem i powiedział:

- Nie dziwię się twojemu niepowodzeniu. Feng-shui twojego domu jest bardzo niepomyślne. Im dłużej tu będziesz mieszkać, tym więcej czeka cię nieszczęść. - Kobieta posmutniała. - Ale myślę, że mogę ci pomóc. Po drugiej stronie doliny jest opuszczona chata i duży kawałek pola. Chociaż dom wymaga naprawy, a pole oczyszczenia, to feng-shui jest tam idealne. Radzę ci: przenieś się tam jak najprędzej.

Mistrz kłamał jak z nut. Tak złego feng shui jak w tamtym domostwie nie widział od wielu lat. Było to klasyczne „martwe miejsce Pięciu Duchów” - tak opisują je traktaty feng-shui. Zresztą kilka grobów za domem, które mistrz odkrył, dobitnie o tym świadczyło. Trzeba by mówić o dużym szczęściu, gdyby nowi domownicy przeżyli tam dłużej niż kilka lat. Ale cóż, musiał się zemścić za to ośmieszenie i garść plew.

84

Kobieta i jej synowie pokłonili się w podzięce mistrzowi za taką wspaniała radę. On nic nie mówiąc już więcej, zarzucił torbę na ramię i bardzo zadowolony z siebie odszedł w milczeniu.

Minęło siedem, może osiem lat. Mistrz znowu zjawił się w tej okolicy i już na samą myśl o doznanym upokorzeniu wzbierała w nim złość. Ale uspokoił się i zaczął rozglądać za kwiatkami, które powinien złożyć na czterech nowych grobach. W miarę jednak jak schodził do doliny, robił to coraz wolniej, bo jego oczom ukazał się nieprawdopodobny widok. Odnowiony dom z przepięknym ogrodem, zadbane pole uprawne i spichlerz pełen ryżu. Gdy tylko zbliżył się do domu, kobieta wyszła na jego powitanie i nisko się przed nim ukłoniła.

- Czy pamiętasz mnie? - zaczął wyraźnie zdezorientowany mistrz.- Oczywiście, że tak. Jak mogłabym zapomnieć twojej wspaniałej rady?

Codziennie wychwalam cię pod niebiosa. Zastosowałam się do twoich mądrych wskazówek i sam zobacz, jak wygląda teraz moje życie. Pozwól, że przedstawię ci mojego nowego męża.

Z chaty wyszedł mężczyzna i z ogromnym szacunkiem skłonił głowę przed mistrzem. Kobieta mówiła zaś dalej: - Zobacz, jak żyzne są moje pola, jak urodzajny ogród. Moi dwaj synowie studiują, by zostać urzędnikami, a trzeci wkrótce wyjedzie, by uczyć się u mądrego nauczyciela. Proszę, wejdź dalej i siadaj. Już przygotowuję posiłek.

Mistrz usiadł i w trakcie gdy kobieta z mężem przygotowywali poczęstunek, przyglądał się ze zdumieniem nowym tynkom na ścianach, nowym meblom, wielkiemu piecowi w kuchni. Nic z tego nie rozumiał. Miejsce nie zmieniło się, ciągle ma fatalne feng-shui. Kobieta nie ma - bo nigdzie ich nie widział - chroniących ją talizmanów. A w domu, jak widzi, panuje radość i szczęście. Więc jak to jest z regułami i zasadami?

Kobieta zauważyła zdumienie mistrza i spytała, co jest tego powodem.- Nie rozumiem, co się tutaj wydarzyło. Teraz mogę ci się przyznać, że

skierowałem was do tego miejsca, aby cię ukarać. To miejsce ma tak złe feng-shui, że nie powinniście tu przeżyć więcej niż kilka lat, a co dopiero poprawić pomyślność rodziny, znaleźć męża, żyć w dostatku. Co uczyniłaś, że Niebo nagradza cię w ten sposób?

- Dlaczego chciałeś mnie ukarać - spytała zdumiona kobieta - skoro jestem niewinna? W czym ci zawiniłam, w jaki sposób cię skrzywdziłam?

- Kiedy siedem lat temu potrzebowałem wody, dałaś mi ją, lecz złośliwie zabrudziłaś plewami. Wrzuciłaś do miseczki całą garść.

- A czy nie pomyślałeś, że zrobiłam to po to, aby cię ochronić? Był bardzo upalny dzień, a ty przeszedłeś kawał drogi i byłeś bardzo wyczerpany. Byłeś tak spragniony, tak patrzyłeś na tę wodę, że wypiłbyś ją jednym haustem i poszedł

85

dalej. Szok wywołany zimną wodą mógłby okazać się niebezpieczny dla twojego zdrowia. Za każdym razem gdy nabierałeś wody do ust, musiałeś zdmuchiwać plewy. Piłeś małymi łykami i znacznie wolniej. Mój czyn uchronił cię być może przed wieloma problemami.

Mistrz feng-shui był pełen podziwu i w dowód uznania skłonił głowę. Teraz zrozumiał: dobry czyn tej kobiety zdobył uznanie w oczach Nieba i oddalił nieszczęście od tego miejsca.

32. Zbawca świata

Jest to bajka dla tych wszystkich, którzy dojdą kiedyś w życiu do wniosku, że to, co robią, nie ma sensu.

Pewien mnich wiele lat medytował w samotności, zadając wciąż pytanie: „Co powinienem robić? Jaki jest cel mojego życia?” I nagle doznał oświecenia. (W tym miejscu mistrz zawsze mówił, aby nie mylić - co się często zdarza - „oświecenia” z „oślepieniem”. Podobne odczucia, oba rozpoczynają się od błysku.)

W stanie oświecenia zrozumiał, że jego misją jest ratowanie świata. Ma uratować świat.

Następnego dnia oświecony mnich opuścił o świcie swoją pustelnię i poszedł „ratować świat”. Doszedł bowiem do wniosku, że w samotności, w pustelni nie będzie to możliwe. Szedł brzegiem morza, a było właśnie po odpływie. Brzeg usłany był milionami rozgwiazd, które wyrzucone falami na piasek, wysychały i umierały w promieniach słońca. Mnich idąc, deptał rozgwiazdy i myślał o wielkiej misji ratowania świata.

Nagle zobaczył małą dziewczynkę, która delikatnie brała w dłonie rozgwiazdy i wrzucała je do morza. Stanął zdziwiony.

- Po co to robisz? - zwrócił się do niej. - To nie ma sensu. Tu są miliony rozgwiazd, nie uratujesz wszystkich!

Dziewczynka nic nie odpowiedziała, tylko wzięła kolejną i wrzuciła do morza.

- Mówię ci, zostaw to. To nie ma sensu - kontynuował mnich. - Chodź ze mną. Mam ważną misję do spełnienia, pójdziemy ratować świat. Razem będzie nam raźniej.

86

Dziewczynka wzięła kolejna rozgwiazdę i wrzuciła do morza.- Mówię ci, że to, co robisz, nie ma sensu! - mnich był już wyraźnie

rozzłoszczony.Dziewczynka wzięła kolejną rozgwiazdę, a wrzucając ją do morza, spojrzała

na mnicha i powiedziała:- Dla tej jednej ma to wielki sens.

33. Terapia szokowa

Cesarz Zhu Di był miłośnikiem morza i żeglowania. Zbudował wspaniały żaglowiec - ogromną dżonkę, i na dziewiczy rejs zaprosił najznakomitszych gości. Wszyscy podziwiali przepiękną sylwetkę statku, chwalili funkcjonalność, przestronne kabiny i sprawność załogi stawiającej żagle. Cesarz był wniebowzięty. Ale kiedy tylko żagle nabrały wiatru, a brzeg zniknął za horyzontem, kiedy załoga zaczęła wykonywać manewry, które powodowały, że statek jak delfin tańczył na fali, pewien młody człowiek - syn jednego z dostojników dworskich - dostał okropnych mdłości. Wychowany w górach i miastach, nigdy nie widział morza. Nieznana mu choroba morska zwaliła go z nóg i był pewien, że oto nadchodzi jego koniec.

Rozkapryszona natura i zadziorny charakter kazał mu głośno uskarżać się na swój los; jęczał, biadolił, lamentował. Nie zważając na etykietę, przeklinał statek, rozchybotany pokład i morze. Wygrażał niebu pięściami za to, że przywiodło go na ten rozkołysany pokład. Nie chciał zejść do swojej kabiny i zwracał na siebie uwagę wszystkich gości. Coraz bardziej przykrzy! się im ten jazgot i lament. Jedni spieszyli z pomocą, dając młodzieńcowi dobre rady, które on - histerycznie i hałaśliwie reagując - odrzucał. Zignorował rady doświadczonych marynarzy, odtrącił lekarza, a jego gorzką miksturę wylał mu na ubranie. Uroczysty nastrój prysł i wszyscy, w tym cesarz, mieli tego wszystkiego dość. Jedynym, co chroniło młodzieńca przed srogim gniewem cesarza, była jego pozycja społeczna i rodzinne koneksje. W końcu jednak miarka się przebrała. Cesarz wezwał dowódcę statku, kapitana Zheng He i nakazał mu lakonicznie:

- Masz coś z tym zrobić.- Wasza wysokość, chyba mam pewną metodę - uśmiechnął się spod wąsa

stary wilk morski. - Jest może trochę niezwykła, ale z pewnością będzie skuteczna. Muszę jednak dostać zgodę waszej wysokości na jej zastosowanie, a także

87

obietnicę nieingerowania w jej przebieg - zakończył kapitan.Cesarz, do którego uszu cały czas dobiegały wrzaski młodzieńca, znie-

cierpliwionym gestem ręki wyraził zgodę. Kapitan natychmiast nakazał dwóm silnym marynarzom, aby złapali awanturnika-marudę, przewiązali go dwiema linami i, nie bacząc na wszystko, wyrzucili za burtę. Marynarze wypełnili rozkaz z wyraźną ochotą. Goście i cesarz obserwowali te czynności początkowo z zainteresowaniem, ale gdy zza burty doleciał ich ogromny plusk, cesarz chciał odwołać swoją zgodę na taką terapię. Było jednak za późno. Na pokładzie zrobiło się cicho, natomiast wrzask zaczął dochodzić zza rufy. Młodzieniec rzucał się i szarpał.

- Wyciągnijcie mnie - wrzeszczał i wygrażał pięściami. - Mój ojciec wam tego nie daruje - zaczął straszyć marynarzy i kapitana. Ale ten był niewzruszony. Młodzieńca zatapiały kolejne fale.

- Wyciągnijcie mnie, dam każdemu po tysiąc talarów - próbował ich przekupić. Ale marynarze mocno trzymali liny i nie reagowali.

- Na Boga - wrzeszczał, gdy udało mu się wychylić głowę nad po-wierzchnię wody - zlitujcie się, wyciągnijcie mnie! Proszę!

Jednak kapitan wcale nie reagował. Nagle, czy to ze względu na gwałtowne ruchy młodzieńca, czy silne uderzenie fali, jedna z lin się zerwała. Towarzyszył temu nieprawdopodobny krzyk młodzieńca, w którym był lęk, strach rozpacz i bezsilność. Cesarz i goście patrzyli na to z narastającym zatroskaniem. Tym bardziej że również kapitan wydawał się zaniepokojony pęknięciem liny i zaczął wydawać jakieś rozkazy marynarzom. Młodzieniec przywiązany już tylko do jednej liny wykonywał na falach ekwilibrystyczne ewolucje.

Sytuacja stała się jeszcze dramatyczniejsza, gdy ku przerażeniu wszystkich w pewnej odległości za młodzieńcem ukazała się charakterystyczna płetwa rekina. Na rozkaz kapitana marynarze rozpoczęli wciąganie młodzieńca na pokład, a on sam - gdy tylko spostrzegł rekina - natychmiast zapomniał o krzykach i zaczął intensywnie przybierać rękami i nogami, usiłując płynąć w stronę statku. Wszyscy w napięciu obserwowali, jak młodzieniec przybliżał się do okrętu, i jak do niego przybliżał się rekin. Czy zdąży? W końcu napięcie sięgnęło zenitu. Rekin był tuż, tuż i marynarze dosłownie w ostatniej chwili wywindowali umęczonego nieszczęśnika z powrotem na pokład. Wszyscy odetchnęli, a cesarz przyznał, że dawno nie uczestniczył w tak ekscytującym i mrożącym w żyłach krew widowisku.

Młodzieniec, który dostał suche ubranie i kielich mocnego marynarskiego rumu, usiadł na ławce wyczerpany i dziwnie spokojny, a z jego ust nie wydobyło

88

się ani jedno słowo skargi. Patrzył na fale morza i było widać, że jest bardzo szczęśliwy. Cesarz i wszyscy goście, którzy obserwowali tę osobliwą terapię, po raz drugi znaleźli się pod jej ogromnym wrażeniem - tym razem chodziło o jej skuteczność.

Wieczorem cesarz wezwał do siebie kapitana Zheng He i poprosił, aby ten wytłumaczył mu jej sens.

- Cóż, wasza wysokość, muszę przyznać że ten młodzieniec jest niezwykle pojętny i inteligentny - rzekł kapitan. - Gdy tylko zrozumiał, jak łatwo jest utonąć w morzu lub być pożartym przez drapieżne rekiny, od razu zaczął doceniać bezpieczny pokład statku. To tak jak w życiu, wasza wysokość, dopiero w opałach człowiek umie docenić pewność i bezpieczeństwo. Dopiero choroba uczy nas troski o zdrowie. Najedzony nie ruszy suchego chleba, a człowiek otoczony miłością bliskich nie zrozumie kogoś, kto usycha z tęsknoty.

- Myślę, że jesteś mądrym człowiekiem - odparł cesarz i widać było, że słowa kapitana zrobiły na nim wrażenie - ale tobie ta sytuacja też o mały włos nie wymknęła się spod kontroli. Widziałem, że w pewnej chwili byłeś podenerwowany i zaniepokojony - tu przerwał i zamyślił się. - Choć z drugiej strony cała ta fantastyczna dramaturgia sytuacji: przypadkowo pęknięta lina, rekin...

- Przypadkom czasami trzeba pomóc, a terapia, aby była skuteczna, musi być dobrze przygotowana - przerwał kapitan, pokazując cesarzowi celowo naciętą linę. - Moje zaniepokojenie i podenerwowanie? Cóż... było jednym ze składników spektaklu Uwagę waszej wysokości odbieram jako uznanie dla moich zdolności aktorskich - tu lekko skłonił głowę.

- A rekin? Tego nie mogłeś przewidzieć - zauważył cesarz. - To los i opatrzność go zesłała. Moim zdaniem, były to najbardziej dramatyczne chwile całego zdarzenia. Dobrze, że się tak skończyło i zdążyliście go wyciągnąć!

- Los i opatrzność pomaga tym, którzy chcą sobie pomóc. A czasami warto też pomagać losowi - odparł kapitan, pokazując cesarzowi deskę wyciętą w kształcie płetwy rekina z solidnym podłużnym ciężarkiem przyczepionym do długiej liny. - Zycie nauczyło mnie, że improwizacja udaje się wtedy, wasza wysokość, gdy jest perfekcyjnie zaplanowana!

Jak wynika z historii dynastii Ming, Zheng He stanął potem na czele wielkiej chińskiej armady i opłynął cały świat na wiele lat przed dotar -ciem Kolumba do Ameryki.

89

34. Poszukiwanie przyjemności

Do sklepu obuwniczego wszedł bardzo smutny, przygnębiony klient i zaczął się rozglądać. Podszedł do niego uprzejmy sprzedawca. Uśmiechnął się serdecznie i powiedział:

- Szuka pan czegoś specjalnego? Mogę panu pomóc?- Chciałbym ciemnobrązowe półbuty, które będą pasowały do tego

garnituru.- Proszę uprzejmie, tu jest regał z ciemnobrązowymi półbutami. Hm,

nosi pan buty o numerze czterdzieści dwa lub czterdzieści trzy, prawda?Klient jak gdyby nie słyszał pytania, bo rzekł:- Poproszę rozmiar trzydzieści dziewięć i ten model.- Przepraszam pana, ale pracuję w branży obuwniczej od trzydziestu lat i

widzę, że ma pan stopę czterdzieści dwa lub trzy, ale z pewnością nie trzydzieści dziewięć.

- Poproszę te buty, numer trzydzieści dziewięć - powiedział stanowczo klient.

- Przepraszam, mogę panu jednak zmierzyć stopę?- Niech pan mierzy, ale ja i tak wezmę buty numer trzydzieści dziewięć.

Rozumie pan? - klient był lekko poirytowany.Pomimo tego sprzedawca wyjął z szuflady specjalne urządzenie do pomiaru

stóp i po wzięciu miary usatysfakcjonowany powiedział: - Widzi pan? Nie pomyliłem się: czterdzieści dwa!

- Chce pan sprzedać te buty czy nie? - klient był już wyraźnie wyprowadzony z równowagi. - Kto za nie zapłaci, pan czy ja?

- Pan, oczywiście.- Więc w takim razie proszę po raz ostatni! Poda mi pan rozmiar trzy-

dzieści dziewięć czy mam iść do innego sklepu? - klient nie krył zdenerwowania.Sprzedawca, bardzo zdziwiony zachowaniem klienta, poszedł po buty numer

trzydzieści dziewięć. Idąc po nie, pomyślał, że widocznie nie są przeznaczone dla tego mężczyzny, lecz dla kogoś innego i stąd to całe zamieszanie. Uśmiechnął się do siebie. Nastrój wyraźnie mu się poprawił.

- Proszę bardzo, trzydzieści dziewięć, ciemnobrązowe.- Poproszę o łyżkę.

90

- Chce pan je założyć?- Oczywiście, a dlaczego nie!- Są dla pana?- Tak! Poda mi pan w końcu łyżkę? Sprzedawca stał osłupiały.To oczywiste, łyżka była konieczna do włożenia tych butów. Po kilku

bezskutecznych podejściach, którym towarzyszyły ekwilibrystyczne wręcz pozy, klientowi udało się w końcu wpakować całą stopę do buta.

Postękując i sycząc z bólu, z trudem zrobił kilka kroków po sklepie.- Bardzo dobre. Biorę je.Obserwując tę scenę, sprzedawca skrzywił twarz. Rozbolały go jego własne

stopy na samą tylko myśl o skurczonych palcach.- Czy mam panu zapakować?- Nie, dziękuję. Pójdę w nich. Proszę zapakować te, w których

przyszedłem.Klient zapłacił i opuścił sklep. Sprzedawca obserwował, jak z trudem idzie

ulicą. Mężczyzna przeszedł ulicę, oddzielające sklep od banku, w którym pracował. Był tam kasjerem.

Po południu, po kilku godzinach od włożenia zbyt małych butów na nogi, wyglądał strasznie. Wargi zagryzane z bólu, blada mizerna twarz, z trudem powstrzymywane łzy, które same płynęły z zaczerwienionych oczu.

Kolega zza biurka obok obserwował go całe popołudnie, nie kryjąc zmartwienia.

- Wyraźnie źle się czujesz? Wyglądasz coraz gorzej. Co ci jest?- To te buty.- A co jest z butami?- Strasznie mnie cisną.- Co im się stało? Przemokły i się skurczyły?- Nie. Są o trzy numery za małe.- Czemu nie masz swoich?- Są moje.- Nie rozumiem. Masz na nogach swoje o trzy numery za małe buty?- Właśnie te buty mnie wykańczają.- Nic nie rozumiem. Dlaczego chodzisz w butach za małych o trzy

numery?- Zaraz ci wytłumaczę - powiedział, nie kryjąc bólu. - W moim życiu nie

ma żadnych większych satysfakcji. Prawdę mówiąc, w ostatnich latach nie przeżyłem niczego przyjemnego. Nudna praca. Nudne życie prywatne. Żadnych perspektyw, żadnych marzeń, żadnych oczekiwań. I teraz, posłuchaj, wykańczam się tymi butami. Męczę się okropnie, to prawda... Ale kiedy za parę godzin

9i

wrócę do domu i będę mógł je zdjąć... już o tym myślę... Wyobrażasz sobie, stary, jaka to będzie przyjemność? Jaka przyjemność, stary!

35. Głucha żona

Pewnego dnia pewien mąż stwierdził ze smutkiem, że jego żona Anna jest chyba głucha. Zadzwonił do swojego lekarza rodzinnego z prośbą o poradę.

- Dzwonię, bo martwię się o Annę.- A co jej dolega?- Wiesz, mam takie wrażenie, jak gdyby traciła słuch.- Jak to: traciła słuch?- Tak, naprawdę nie słyszy i jest coraz gorzej. Chciałbym, abyś wpadł ją

zbadać.- Wiesz, głuchota z reguły nie pojawia się nagle, nie ma też ostrego

przebiegu. Zresztą od tego się nie umiera. Przyjdź pojutrze z Anną do gabinetu, to sprawdzę, co się dzieje.

- Mamy czekać aż dwa dni?- A w ogóle, to skąd wiesz, że Anna traci słuch?- Ponieważ kiedy ją wołam, nie słyszy i nie odpowiada.- Słuchaj, to nie może być nic groźnego. Może to być zwykła woskowina w

uszach. Wiesz co? Zrób coś takiego: spróbuj ustalić stopień głuchoty Anny. Gdzie teraz jesteś?

- W swoim gabinecie na górze. - A ona?- W kuchni na dole.- Dobrze. Zawołaj ją teraz.- Aaaaannnnaaaa...! Nie, nie słyszy mnie.- Dobrze, teraz podejdź blisko do drzwi pokoju i krzyknij w stronę

schodów.- Aaaannnnnaaaaa...! Żadnej reakcji. Nic nie słyszy.- Poczekaj, masz telefon bezprzewodowy?- Tak- To weź słuchawkę i idąc korytarzem w stronę kuchni wołaj ją.

Zobaczymy, kiedy cię usłyszy.

92

- Aaaannnnnaaaaa...! Aaaannnnaaaaa...! Aaaannaaaaa...! Absolutnie nic. Teraz stoję już w drzwiach kuchni i widzę ją. Stoi plecami do mnie, miesza coś w garnku i nic nie słyszy. Aaaannnnaaaaa...! Nic a nic.

- Podejdź jeszcze bliżej.Mężczyzna wchodzi do kuchni, zbliża się do żony, kładzie jej rękę na

ramieniu i krzyczy prosto do ucha:- Aaaannnnnaaaaa...!.Zona odwraca się gwałtownie i głośno krzyczy:- Czego chcesz? Czego chcesz, czego chcesz, czego chce-eeeeesz...?!

Zawołałeś mnie chyba ze sto razy i sto razy krzyczę: „Czego chcesz?” Jesteś coraz bardziej głuchy. Powinieneś natychmiast iść do lekarza...

36. Przeprawa przez rzekę

Był sobie kiedyś w Tybecie klasztor zen, który miał dwie reguły: mnichom nie wolno było mówić od wschodu do zachodu słońca i nie wolno było dotykać kobiet (już nie tylko od wschodu do zachodu, ale w ogóle). Dwóch mnichów wracało do klasztoru przez las. Jeden - bardzo młody, nowicjusz i drugi - bardzo stary, od wielu lat żyjący w klasztorze. Kiedy doszli do rzeki, zobaczyli młodą, płaczącą kobietę, która siedziała w kucki nad brzegiem. Była ładna i atrakcyjna.

Gdy zobaczyła mnichów, wyraźnie się ucieszyła.- Moja matka umiera po drugiej stronie rzeki. Jest sama w domu.

Próbowałam przejść, ale prąd jest tak silny, że znosi mnie, i sama nigdy nie dam rady. Pomyślałam, że już nigdy nie zobaczę jej żywej. Ale teraz... teraz, kiedy wy się pojawiliście, któryś z was będzie mógł mi pomóc przejść.

Jednak mnisi milczeli.„Ach, gdybyśmy tylko mogli! - z rozpaczą myślał młodszy. - Jedynym

sposobem, aby jej pomóc, jest wziąć ją na plecy, a na to, niestety, nasze śluby czystości nam nie pozwalają. Święta reguła zabrania nam wszelkiego kontaktu z ciałem płci przeciwnej. Nie pozwala na dotknięcie kobiety.” Tak myśląc w milczeniu - bo pamiętał też pierwszą regułę - minął płaczącą kobietę.

Starszy z mnichów uśmiechnął się, podszedł do kobiety, w milczeniu wziął ją na ręce i z niemałą trudnością przeszedł rzekę w towarzystwie młodszego kompana.

95

Kiedy znaleźli się na drugim brzegu, kobieta zeszła i zbliżyła się do starca, chcąc pocałować jego dłoń, ale odesłał ją skinieniem ręki. Kobieta ukłoniła się z wdzięcznością i pokorą, pozbierała rzeczy i pobiegła drogą, prowadzącą do wioski.

Młody mnich osłupiał. Stary mistrz złamał święta regułę! Już chciał mu to z satysfakcją wytknąć, ale przypomniał sobie o nakazie milczenia.

Obaj w ciszy skierowali się w stronę klasztoru. Mieli przed sobą jeszcze wiele godzin drogi. Stary szedł z przodu w wesołym nastroju. Młody zaś szedł i obmyślał, co powie swojemu mistrzowi, gdy zajdzie słońce. I gdy nastał zmierzch, młodszy mnich zwrócił się starca:

- Mistrzu, znacie lepiej niż ja nasze święte reguły, pamiętacie zapewne nasze śluby czystości. Czy zaszła w nich jakaś zmiana?

- Nie, dlaczego pytasz? - zdziwił się starzec.- Bo bez zastanowienia wzięliście na swoje ręce tę młodą kobietę i

przenieśliście ją przez całą szerokość rzeki.- No i co z tego?- Jak to co? Dotykaliście i przenosiliście kobietę!- Dotknąłem, przeniosłem ją przez rzekę i zostawiłem, to prawda. Ale co z

tobą? Ty ją niesiesz cały dzień!

37. Miska w ciąży

Któregoś popołudnia pewien wieśniak poprosił swego sąsiada, aby pożyczył mu miednicę. Właściciel miednicy nie był człowiekiem zbyt uczynnym i zrobił to niezbyt chętnie. Upłynęły cztery dni, a o zwrocie miednicy nie było słychać. Zaniepokojony, poszedł do sąsiada z prośbą o swoją własność.

- Właśnie miałem ci oddać miednicę, ale odpoczywała, bo poród byłbardzo ciężki!

- Jaki poród?- Poród miednicy.- Zwariowałeś?- Ach, nie wiedziałeś, że miednica była w ciąży?- W ciąży? Moja miednica? Chyba z tobą jest coś nie tak?- Wierz mi, tej samej nocy urodziła. Dlatego musiała leżeć, ale dzisiaj już

czuje się dobrze.

94

- Musiała leżeć?- Tak. Chwileczkę poczekaj - i wyniósł z domu miednicę, dzbanek oraz

garnuszek.- To nie moje. Tylko miednica.- To wszystko twoje. To są synowie miednicy. Jeśli miednica należy do

ciebie, to jej dzieci również.Mężczyzna stwierdził, że z jego sąsiadem jest na pewno mocno nie w

porządku, ale „lepiej, żebym mu się nie sprzeciwiał - pomyślał. - W końcu dzbanek i garnuszek też się w domu przydadzą”.

- Dobrze, zabieram je. Dziękuję.- Nie ma za co. Do widzenia.Tego samego dnia, po południu wieśniak ponownie zapukał do drzwi sąsiada.- Sąsiedzie, możecie mi pożyczyć piłę i śrubokręt?Gospodarz, teraz był w dużo lepszym nastroju niż poprzednio.- Ależ, oczywiście. - Wszedł do domu i przyniósł śrubokręt i piłę. -

Proszę bardzo.Minął tydzień, więc gospodarz postanowił pójść, aby odzyskać swoje

narzędzia. Niespodziewanie jednak wieśniak przyszedł na jego podwórko.- Ach, sąsiedzie, wiedzieliście o tym? - O czym?- Ze śrubokręt i piła coś tam ze sobą kombinują.- Niemożliwe! - rzekł, wytrzeszczając oczy. - Nie wiedziałem.- Posłuchajcie, przyznam się, no, nie upilnowałem. Zostawiłem ich na

chwilę samych i piła zaszła w ciążę.- Piła zaszła w ciążę? - Gospodarz oniemiał.- Tak! Przyniosłem wam ich dzieci.I otworzywszy koszyk, wyjął z niego śrubki, nakrętki i gwoździe, które,

według niego, urodziła piła.„Zupełnie zwariował - pomyślał właściciel piły i śrubokręta. - Ale gwoździe i

śrubki zawsze przydadzą się w gospodarstwie.”Minęło kilka dni. Natarczywy nienormalny wieśniak pojawił się ponownie.- Tego dnia - powiedział - kiedy odniosłem piłę, zauważyłem u ciebie na

stole przepiękną złotą wazę. Byłbyś tak uprzejmy i pożyczył mi ją na jedną noc?U właściciela amfory pojawił się błysk w oczach.- Czemu nie - odpowiedział wspaniałomyślnie. Wszedł do domu i

przyniósł sąsiadowi złotą wazę.- Dziękuję, sąsiedzie.

95

- Do widzenia.- Do widzenia.Minęła noc, po niej następna. Właściciel złotej wazy zaczął się niepokoić.

Nie miał jednak śmiałości poprosić sąsiada o zwrot naczynia. Jednakże po upływie tygodnia nie wytrzymał. Poszedł do sąsiada i poprosił o swoją wazę.

- Złota waza? - zdziwił się sąsiad. - A to nic nie wiesz?- O czym?- Umarła przy porodzie i musiałem ją pochować.- Jak to: „umarła przy porodzie”?- Tak, waza była w ciąży i podczas porodu umarła.- Powiedz mi, czy uważasz mnie za zupełnie głupiego? Przecież waza ze

złota nie może być w ciąży?- Posłuchaj, sąsiedzie. Zaakceptowałeś i pogodziłeś się z ciążą i porodem

miski. Przyjąłeś do wiadomości ślub oraz dzieci śrubokręta i piły. Dlaczego nie miałbyś teraz zaakceptować ciąży złotej wazy?

38. Miłosna względność

Kiedyś król zakochał się w pięknej Miriam, kobiecie niższego pochodzenia, którą wbrew opinii kanclerza uczynił swoją żoną. A kanclerz trafił do lochu. Pewnego dnia, kiedy król był na łowach, przybył do Miriam kurier, zawiadamiając ją o chorobie matki. Chociaż pod żadnym pozorem nie wolno jej było korzystać z osobistej karocy króla (naruszenie tego zakazu kosztowało głowę), Miriam wsiadła w nią i udała się do matki.

Po powrocie król został poinformowany przez usłużnych doradców o tym, co zaszło.

- Czyż nie jest wspaniała? - rzekł do doradców. - To jest prawdziwa miłość dziecka do rodzica. Aby odwiedzić matkę, zaryzykowała własne życie. Jest wspaniała! - I usłużni informatorzy znaleźli się w lochu.

Któregoś dnia, kiedy Miriam przebywała w królewskich ogrodach, jedząc owoce, pojawił się król. Królowa powitała go, nie przerywając jedzenia ostatniej soczystej brzoskwini wyjętej z koszyka.

- Brzoskwinie wyglądają smakowicie! - rzekł król.- Tak, są smaczne - odpowiedziała królowa. I wyciągnąwszy rękę, ofia-

rowała jego wysokości ostatni kęs brzoskwini. Dworzanie byli oburzeni.

96

- Jakże mnie kocha! - skomentował później król. - Wyrzekła się własnej przyjemności, oddając mi ostatni kęs owocu. Czyż nie jest fantastyczna? - A dworzanie trafili do lochu.

Upłynęło kilka lat i, jak to zwykle bywa, z serca króla, zniknęła miłość i pasja.

Siedząc obok swojego serdecznego przyjaciela, rzekł do niego:- Nigdy nie zachowywała się jak prawdziwa monarchini. Chyba

niepotrzebnie ożeniłem się z nią. Czyż nie złamała mojego zakazu używania karocy? A raz nawet ofiarowała mi nadgryziony owoc.

Kanclerz, doradcy i dworzanie znaleźli się na wolności.

Rzeczywistość zawsze jest taka sama. To od nas zależy, jak zinterpretujemy daną sytuację. Uważaj na swój sposób postrzegania.

39. Kot z klasztoru

Był sobie kiedyś klasztor wysoko w górach. Żył tam pewien mistrz ze swoimi uczniami. O zachodzie słońca zasiadał z nimi pod wielkim namiotem na dziedzińcu do wieczornej medytacji.

Pewnego dnia pojawił się w klasztorze piękny kot, który chodził za mistrzem krok w krok, gdziekolwiek ten się ruszył. Okazało się, że za każdym razem, kiedy mistrz zasiadał z uczniami do medytacji, kot szczególnie się uaktywniał. Chodził między uczniami, celowo rozpraszając ich uwagę, złośliwie wywracał miseczki z oliwą, wyjadał ryż i z premedytacją przesuwał swoim tłustym ogonem pod nosami medytujących, powodując ataki kaszlu i kichania. Zaczęło to denerwować mistrza Dlatego pewnego dnia zadecydował, wskazując na dwóch uczniów:

- Ty i ty, złapcie kota i uwiążcie do palika od namiotu.Uczniowie skoczyli na niczego nie spodziewającego się kota. Złapali go i

przywiązali do palika. Medytacja przebiegała świetnie bez żadnych zakłóceń.Następnego wieczoru dwaj uczniowie chcieli znowu złapać kota, ale był już

na to przygotowany. Zrobił się ruch i harmider, pomagali inni uczniowie, w

97

końcu złapano zwierzaka i przywiązano. Od tego dnia przed wieczorną medytacją zawsze łapano kota i przywiązywano do palika od namiotu.

Minęły lata. Kot zdechł. Pojawił się inny - bardzo spokojny, który nie płatał żadnych figli. Ale zawsze gdy siadano do wieczornej medytacji, łapano go i przywiązywano do palika od namiotu.

Minęły kolejne lata. Mistrz opuścił swoje ciało. Pojawił się inny mistrz i stosował inne techniki medytacji. Jednak przed wieczorną medytacją zawsze łapano kota i przywiązywano do palika od namiotu.

Minęły dalsze lata. Uczniowie podorastali, odeszli z klasztoru i pisali mądre księgi o medytacji. Na pierwszej stronie zawsze znajdował się akapit informujący, że gdy siadasz do wieczornej medytacji, trzeba przywiązać kota do palika od namiotu.

40. Król, duch i ziarenka ryżu

Dawno temu żył sobie pewien król, niezwykle niestały w swoich uczuciach - bardzo lubił zmieniać żony (wszelkie podobieństwo do postaci historycznych jest tutaj niezamierzone). Robił to oczywiście w majestacie prawa, religii, dobrych intencji, troski o sukcesję tronu itd. Król nie tylko przeprowadzał rozwody, ale swoje „byłe” wydalał z królestwa na wieczną banicję i poniewierkę. Niektóre, zniszczone psychicznie i moralnie, odchodziły z tego świata same. Innym król pomagał się z nim rozstać, oskarżając o zdradę stanu, cudzołóstwo, kontakty z diabłem. Jeszcze inne - źle przesłuchane - czasowo pozostawiał przy życiu ze względu na niewystarczające dowody winy i wtrącał do lochów.

Zmiany żon pociągały też za sobą zmiany na dworze. Niektórzy stronnicy zyskiwali. Ci, którzy opowiedzieli się po przeciwnej stronie, podzielali los ustępującej królowej. Jeszcze inni żyli w trwodze i niepewności, co przyniesie dzień jutrzejszy. Pomimo złej sławy, jaka towarzyszyła z tego powodu królowi, nie brakowało nigdy młodych, pięknych dam, które chciałyby zająć miejsce u jego boku, wierząc święcie, że akurat w ich przypadku sprawy potoczą się inaczej.

Tak było i tym razem. Gdy ostatnia żona króla odeszła z tego świata w niezbyt wyjaśnionych okolicznościach, już w parę dni po jej śmierci na uroczystym pogrzebie kilka par roziskrzonych, pięknych oczu wpatrywało się w króla. Ten nie

98

odpowiadał na zaczepki, ale, tak jak było w jego zwyczaju, pozostając w nieutulonym żalu, wodził smętnym wzrokiem po ewentualnych przyszłych kandydatkach. W pewnej chwili oczy króla spotkały się ze wzrokiem prześlicznej młodej dworki o imieniu Katarzyna. Może to przypadek, może to sprawiła zbieżność imion z jego dopiero co odeszła żoną, ale jego serce mocniej uderzyło.

Wydawało się, że sprawy potoczą się tak jak zwykle. Następnego dnia król spotkał się, zupełnie przypadkiem, z Katarzyną podczas spaceru w ogrodzie. Potem siedzieli naprzeciwko siebie na uczcie, jechali obok siebie na polowanie. Ich znajomość rozwijała się, a uczucie stopniowo rozpalały serca i ciała. Poplecznicy i doradcy obu stron już knuli nowe intrygi i zawierali stosowne sojusze, gdy nagle... wszystko ucichło.

Król, oficjalnie, stracił wszelkie zainteresowanie Katarzyną. Wręcz starał się jej unikać. Ale nietrudno było zauważyć, że jakoś nie do końca. Gdy tylko mógł, rzucał ukradkiem spojrzenia i westchnienia. Szpiedzy donosili, że przyglądał się jej z ukrycia, kazał sobie opowiadać, co robi, czym się zajmuje, czy jest nim zainteresowana. Zważywszy na temperament i charakter króla, było to zachowanie nader dziwne. Wyglądał przy tym bardzo źle. Wyraźnie schudł, a na twarzy widać było, że cierpiał. Dworzanie mówili, że nie sypia po nocach, ale nie dlatego, żeby nie mógł, lecz każe sługom budzić się, gdy tylko zaśnie. Wyraźnie bał się spać, bo śnią mu się koszmary i jakieś okropności. Budzi się w nocy z krzykiem, zlany potem. Z kimś we śnie walczy, przed kimś ucieka.

W komnatach królewskich pojawili się medycy i stało się jasne - król zachorował na tajemniczą chorobę. Niestety, medycy chyba niewiele mogli pomóc, bo przypadłość pogłębiała się. Król zaczął dziwnie stronić od ludzi, a szczególnie od kobiet.

Późno w nocy do komnaty jednego z najbardziej zaufanych doradców zmarłej przed miesiącem królowej, nadwornego astrologa i maga, ktoś zapukał. O tej porze mógł to być tylko skrytobójca albo gwardia pałacowa z rozkazem aresztowania. Z ogromną obawą mędrzec podszedł więc do drzwi i cicho zapytał: - Kto?

Nikt nie odpowiedział. Wyjął przygotowany na taką właśnie chwilę pistolet, sprawdził, czy jest nabity, i czekał. Gdy pukanie powtórzyło się, pełen strachu lekko uchylił drzwi. Za nimi stała kobieca postać, okryta peleryną. Poczucie strachu ustąpiło zdziwieniu. Zdumienie to powiększyło się zaś jeszcze, gdy w szczelnie okrytej peleryną postaci astrolog rozpoznał Katarzynę. Ponieważ znakomicie orientował się w nowej sytuacji uczuciowej króla, miał świadomość, że być może w jego progu stoi przyszła królowa. Ale po co?

99

„Im mniej osób będzie wiedziało o tym spotkaniu, niezależnie od tego, czego będzie ono dotyczyło, tym lepiej” - pomyślał. Dlatego o nic nie pytał, tylko szybko wpuścił ją do komnaty, odkładając jednocześnie pistolet. Błyskawicznie odzyskał panowanie nad sobą. Uczucie lęku i niepewności zniknęło. Katarzyna zdjęła pelerynę, a on wskazał jej w milczeniu krzesło.

Spokojnym głosem zaczęła: - Nie dziwisz się i nie pytasz, panie, po co przyszłam?

- Jestem zbyt długo na dworze, aby się dziwić - zauważył refleksyjnie doradca, zajmując miejsce naprzeciw Katarzyny. - Ostatnio nie jestem wprawdzie zbyt blisko króla - zaznaczył protekcjonalnie - ale jako astrolog i jasnowidz domyślam się jednak, że chodzi o jego chorobę.

- Tak, przyszłam do ciebie w tej sprawie. Przyszłam po pomoc.- To chyba jednak zadanie dla medyków, a nie dla mnie - odparł doradca,

wydymając wargi. - Może powinnaś do nich się zwrócić, pani? - i ironicznie się uśmiechnął. - Obawiam się, że nie będę w stanie pomóc i twoja wizyta jest bezcelowa. Gwiazdy są nieprzychylne. Poza tym wizyta młodej kobiety o tej porze w moich komnatach... Nie obawiasz się, pani, o swoją reputację? - tu nie był już w stanie ukryć ironii. - Pałac jest pełen szpiegów i donosicieli.

- Nie przyszłam do ciebie, aby się z tobą spierać o chorobę króla czy zanudzać cię diagnozami medyków. I, proszę, zmień ton. Nie troszcz się o moją reputację i nie ubliżaj mojej inteligencji - powiedziała dobitnie, patrząc w oczy doradcy. Ten był wyraźnie zdezorientowany zmianą tonu i nagłym zwrotem rozmowy.

- Przyszłam do ciebie, bo wiem coś, czego nie wie nikt inny - Katarzyna ściszyła głos. -Ta informacja ma ogromną wartość. Możesz ją wykorzystać, aby pomóc mnie, sobie i oczywiście królowi.

- Obawiam się wszelako, że nie bardzo rozumiem - zaczął niepewnie doradca.

- Nie jestem co prawda na dworze tak długo jak ty - tym razem Katarzyna zaczęła ironicznie - ale jeżeli dobrze odczytuję sytuację, nie cieszysz się teraz specjalnymi względami króla. Niektórzy mówią, że wręcz nie widział się z tobą od pogrzebu, chociaż wciąż oficjalnie pozostajesz jego doradcą - zaakcentowała dobitnie. - Kolor twojej twarzy, gdy otwierałeś mi drzwi, świadczył, że byłeś przygotowany, jak na jasnowidza przystało, raczej na inną wizytę. - Tu lekko się uśmiechnęła i rzuciła okiem na nabity pistolet na stole. - Sądzę, że mógłbyś wpłynąć na sytuację i wrócić do łask króla. Mógłbyś spowodować, aby król obdarzył mnie swoimi względami, a ja, gdy będę u jego boku, na pewno o tym nie zapomnę - zawiesiła głos.

100

- Co wiesz, pani? - astrolog nie krył już zainteresowania. Był niezwykle ciekaw tej informacji, która mogłaby odmienić jego los.

- Król nie jest chory. Jest przerażony. W nocy straszy go duch jego zmarłej małżonki i grozi mu, że go zabije. Wiem to z sekretnego listu, który do mnie napisał.

- Co takiego? - krzyknął astrolog, nie kryjąc rozczarowania i rozdrażnienia. - I to ma być ta istotna informacja? Przecież to bzdury i idiotyzmy. To zabobony. Wyjdź, pani, proszę i nie zawracaj mi głowy - zakończył poirytowany.

- Myślałam, że jesteś mądrzejszy - ciągnęła niezrażona Katarzyna. - Nie jest ważne, co ty myślisz i sądzisz o tej sprawie. Zresztą ja myślę tak samo: to bzdury, wytwór jego chorej wyobraźni i wyrzutów sumienia. Ale, zwróć uwagę, on myśli inaczej i to jest teraz najistotniejsze. Rozumiesz, panie? - przerwała, widząc, jak doradca poważnieje i przygląda się jej z uwagą.

- Pani, wydaje mi się, że cię nie doceniałem. Jesteś piękna, miła i jestem zaskoczony... - zawiesił głos - niezwykle inteligentna. Mów dalej. Zamieniam się w słuch.

- Napisał mi w liście, że wszystko zaczęło się kilka miesięcy temu. Jego ostatnia żona powiedziała mu na łożu śmierci, że jeśli ponownie się ożeni lub weźmie sobie kochankę, będzie przychodziła go straszyć i zabierze go na swoją stronę. Będzie to przejście straszne i okrutne. Początkowo to zbagatelizował, ale po kilku tygodniach znowu się zakochał. Jak wiesz, podobno we mnie - tu spojrzała wymownie na astrologa. - I wtedy przypomniał sobie o jej obietnicy. Tej samej nocy duch przyszedł po raz pierwszy - znowu spojrzała na doradcę, ale ten już się nie uśmiechał, tylko słuchał uważnie. - Król przestraszył się, ale nie był zdziwiony, bo duch żony pojawił się, tak jak obiecała za życia. I tak jest każdej nocy. Przychodzi i oskarża go o niewierność. Stopniowo stawało się to coraz bardziej intensywne, w miarę jak król zawierał bliższą znajomość ze mną. Postanowił zatem ograniczyć oficjalnie kontakty. Ale duchowi to nie wystarczało, nocne wizyty stawały się jeszcze intensywniejsze. Obecnie duch ma już pretensje o inne dworki i damy dworu. Król jest przerażony, bo duch zapowiedział, że już dłużej nie zniesie jego zachowania i niedługo zaczną się jego okropne męki, a potem zabierze go do siebie.

Astrolog zamyślił się. Było jasne, że ten, kto „wyleczy” króla, będzie mógł liczyć na jego dozgonną wdzięczność. Ale jak tego dokonać?

Następnego dnia astrolog, nie bez obawy, poprosił o audiencję u monarchy. Chodziło o jakieś ważne decyzje w zarządzaniu dobrami ziemskimi byłej żony.

101

Układ gwiazd jest teraz najodpowiedniejszy na zmiany łub korzystne transakcje. Król zgodził się go przyjąć, acz bardzo niechętnie, bo był zajęty innymi ważnymi dla królestwa sprawami. Gdy doradca stanął przed jego obliczem, dużo lepiej zrozumiał sens i wagę nocnej rozmowy. Król był nie do poznania. Widać było, że choroba czyni ogromne spustoszenie w jego organizmie.

Zupełnie bez zainteresowania wysłuchał wywodów astrologa o korzystnej koniunkcji i dobroczynnym wpływie Jowisza na Merkurego. O tym, że jest właśnie najodpowiedniejszy czas na szybkie decyzje i działania, sprzedaż, wydzierżawienie, zamianę. Nie odpowiedział na żadne pytanie, nie podjął żadnej decyzji. Patrzył w okno pustym wzrokiem. Jego myśli były zajęte czymś innym.

- Tak, nie dawała mi spokoju za życia, nie daje i po śmierci - rzucił jakby od niechcenia w stronę astrologa.

- Obawiam się, że nie rozumiem, wasza wysokość, o co chodzi - odparł doradca z dobrze udawanym zdziwieniem. Słowa te wyrwały króla z otępienia i spojrzał na swego doradcę innym, trzeźwym wzrokiem.

- A to ty? - tu król zawiesił głos i widać było, że nagle zaczął o czymś głęboko myśleć. Wpatrywał się przy tym coraz intensywniej w astrologa.

- Tak, tak - mówił jak gdyby do siebie, jak gdyby sam siebie przekonywał - z tobą mogę o tym porozmawiać. Z nikim innym.

Król rozkazał, aby wszyscy natychmiast opuścili komnatę. Gdy został sam na sam z astrologiem, zaczął powoli, przyglądając się jego reakcji, opowiadać o duchu zmarłej żony i nocnych wizytach. Astrolog był bardzo poważny, wykazywał zainteresowanie i duże zrozumienie. To ośmielało króla coraz bardziej. Opowiedział dokładnie i ze szczegółami to, co astrolog usłyszał już w nocy od Katarzyny. Gdy skończył, spojrzał z wyczekiwaniem na doradcę.

- Tak, sprawa jest poważna - zaczął astrolog powoli - bardzo poważna. Z duchami nie ma żartów.

- Właśnie - wtrącił się król, wyraźnie zachęcony akceptacją i powagą astrologa. - Jestem pewny, że dotrzyma swojej groźby. Jestem przerażony.

Astrolog zamyślił się.- Tak rozumiem, każdy na twoim miejscu, panie, bałby się tak samo.

A może jeszcze bardziej.Nagłe zapytał, jak gdyby chcąc zmienić tok myślenia króla:- A skąd, wasza wysokość, masz pewność, że to duch?- Jak to skąd? Bo wszystko o mnie wie - odparł przestraszony władca. -

Wie, co robiłem tego dnia, z kim rozmawiałem, co myślałem, jakie miałem zamiary, co czułem. Nawet te wszystkie najbardziej sekretne, o których nikt nie wie.

102

Szczególnie chodzi mu o Katarzynę. Już się z nią nie spotykam, ale nie mogę o niej przestać myśleć. A duch cały czas mnie nęka.

- Czyli mówisz, że duch wie wszystko? - upewniał się astrolog.- Tak. Wszystko - odparł stanowczo król.- W takim razie sprawa jest poważniejsza, niż myślałem - spointował

astrolog i z głębokim współczuciem spojrzał na władcę. Król zrezygnowany osunął się na tron. Stało się dla niego jasne: nie ma

ratunku. W sali zaległa niepokojąca cisza.- Panie, musimy się upewnić, czy duch wie wszystko i wszystko kontroluje

- zaczął nagle astrolog.- Już ci mówiłem, że wie wszystko - odparł załamany król.- Mam pewien pomysł.- Jaki? - król lekko się ożywił.- Jak już ci wspominałem, planety sprzyjają teraz zawieraniu interesów i

układów - król wyraźnie stracił zainteresowanie wywodem astrologa, ale ten niezrażony ciągnął dalej. - Zaproponuj duchowi układ.

- Układ? - król zapytał niepewnie.- Tak, a w zasadzie pewien interes, a zarazem sprawdzian.- Co mam robić ? - zapytał król- Tu masz woreczek ryżu. Tylko go pod żadnym pozorem nie otwieraj. A

kiedy duch twojej żony znowu przyjdzie, powiedz mu, że zerwiesz z Katarzyną i o niej zapomnisz, ale tylko wtedy, gdy powie ci, ile jest ziarenek w woreczku. Gdy ci powie, przelicz. Jeśli będzie się zgadzało, zyskasz pewność, że duch wie wszystko. Jeśli nie, będziemy wiedzieć, że nie jest wszechwiedzący, i wtedy pomyślimy, co robić dalej. Ale pamiętaj, nie wolno ci zajrzeć wcześniej do woreczka - zakończył doradca.

Tego wieczoru król kładł się spać z woreczkiem ryżu pod głową, gotowy na spotkanie i rozmowę z duchem. Ale o dziwo duch się nie pojawił. Król spał smacznie, potem zjadł po raz pierwszy od wielu tygodni obfite śniadanie i udał się na przechadzkę. Nie bez obaw spotkał się z Katarzyną i wymienili kilka zdań. A kolejnej nocy duch znowu nie przyszedł.

Znajomość z Katarzyną rozwijała się w iście ekspresowym tempie, aż wreszcie została królową. Duch już nigdy więcej się nie pojawił. Astrolog wrócił do łask; cieszył się ogromnym zaufaniem króla i nowej królowej. Król zapomniał o swojej dawnej chorobie, a ta opuściła go zupełnie.

I tutaj, Drogi Czytelniku, z reguły bajki się kończą zdaniem: „żyli długo i szczęśliwie”, ale w tym przypadku było nieco inaczej...

103

Trwało to kilka lat. Niektórzy złośliwi dworzanie uważali, że jak na króla to stanowczo za długo. Katarzyna jednak wciąż opierała się intrygom i spiskom. Potrafiła utrzymać króla przy sobie, jej pozycja była niezagrożona. Złośliwi twierdzili, że jednak do czasu. Król nie zmieni swoich zwyczajów, a Katarzyna podzieli los innych żon.

Wydawać by się mogło, że chyba będą mieli rację, bo w otoczeniu króla zaczęła pojawiać się coraz częściej inna młoda dworka. Ale wtedy, zupełnie „przypadkiem” król znalazł pod poduszką zapomniany woreczek ryżu. Uśmiechnął się na wspomnienie dawnych nocnych koszmarów, otworzył go i z ciekawości przeliczył ziarenka.

Tej samej nocy przyszedł duch i powiedział bezbłędnie, ile ich było. A rano król już nie żył.

41. Skuteczna terapia?

Był sobie pewien człowiek, który cierpiał na moczenie nocne. Krótko mówiąc, sikał do łóżka. Po szczegółowych badaniach klinicznych lekarz nie stwierdził u niego żadnej fizycznej przyczyny jego problemu i skierował go do psychoterapeuty.

Po trzech latach pierwszej terapii, którą prowadził psychoanalityk freudowski, człowiek ten spotyka się ze swoim znajomym.

- Witaj! Jak tam twoja terapia?- Fantastycznie! - odpowiedział z euforią.- Już nie sikasz do łóżka?- Słuchaj, sikać to sikam dalej, ale teraz wiem, dlaczego to robię!W trakcie drugiej terapii pracuje z nim specjalista psychologii postaci

(Gestalt). Po trzech miesiącach człowiek ten spotyka się ze swoim znajomym.- Witaj! Jak tam twoja terapia?- Cudownie! - odpowiedział z euforią.- Już nie sikasz do łóżka?- Słuchaj, sikać to sikam dalej, ale teraz się tym nie przejmuję.Efekt terapii trzeciej, w której konsultującym jest behawiorysta – po trzech

tygodniach człowiek ten spotyka się ze swoim znajomym.- Witaj! Jak tam twoja terapia?- Genialnie! - odpowiedział z euforią.

104

- Już nie sikasz do łóżka?- Słuchaj, sikać to sikam dalej, ale teraz używam do spania gumowych

majtek.Terapia czwarta to trzydniowy kurs metody Silvy. Po trzech dniach człowiek

ten spotyka się ze swoim znajomym.- Witaj! Jak tam twoja terapia?- Rewelacyjnie! - odpowiedział z euforią.- Już nie sikasz do łóżka?- Słuchaj, sikać to sikam dalej, ale teraz wiem, że jestem oryginalny, i

jestem z tego dumny.

PS. Jest to żart, który opowiedział mi jeden ze znanych polskich psychologów na kursie metody Silvy.

42. Stary myśliwy i lisy

Bajkę te opowiedział mi kiedyś mój lekarz rodzinny, gdy poprosiłem go o jakiś skuteczny, nowoczesny środek na katar i grypę.

Dawno, dawno temu za górami za lasami, wysoko w górach i głębokim lesie żył sobie stary myśliwy, który polował na lisy. Żył samotnie od wielu lat i jedynym jego zajęciem było zgłębianie tajemnic tak chytrych zwierząt. Gdy przychodził sezon polowań, stary myśliwy perfekcyjnie wykorzystywał swoją wiedzę i co roku przed jego chatką suszyło się setki wspaniałych skórek. Raz w roku wybierał się do wioski, aby na jarmarku sprzedać lisie skórki i zaopatrzyć się w różne rzeczy niezbędne do życia w górskiej pustelni. Dostawał za skórki bardzo dobrą cenę, bo były wspaniałe. Kupcy przebijali się wzajemnie, aby właśnie im sprzedał swoje wspaniałe zdobycze.

Starzec nie był jedynym myśliwym w okolicy. Żyło ich tu bardzo wielu, bo teren obfitował w futerkową zwierzynę. Nikt jednak nie mógł nigdy pochwalić się takimi osiągnięciami jak on. Zawsze najwięcej upolował, miał najlepsze skórki, on dyktował ceny i na niego czekali kupcy. Od wielu lat stary myśliwy był „przedmiotem” zazdrości innych łowców. Wieczorami w karczmach przy piwie myśliwi, chcąc zdeprecjonować osiągnięcia starca, podkreślali, że nietrudno być tak dobrym, gdy ma się tak wspaniały teren, obfitujący w taką zwierzynę.

105

Każdy by potrafił. To nie żadne umiejętności, sekrety i tajemnice - to sprawa miejsca, w którym stary polował. Ot, i wszystko.

Pewnego dnia, po kolejnym niezwykle udanym sezonie, do chatki starego myśliwego zapukał jeden z młodych, zdolnych, żądnych sukcesów myśliwych.

- Dziadku - zaczął - mam dla ciebie propozycję. Sądzę, że bardzo dobrą i nie do odrzucenia. Jesteś już stary, coraz trudniej chodzić ci po górach i uganiać się za lisami. Sprzedaj mi ten „interes”. Dobrze zapłacę. Zycie we wsi, między ludźmi jest łatwiejsze i wygodniejsze, a za kwotę, którą chcę ci zaproponować, będziesz żył dostatnio do końca swoich dni. Ja chcę polować na twoim terenie i myślę, że dam sobie radę nie gorzej niż ty.

Stary myśliwy słuchał uważnie. Propozycja zaczęła mu się podobać. Wydała mu się uczciwa i rzetelna, a przedstawione argumenty rzeczowe. Młody myśliwy sprawiał dobre wrażenie, a suma, którą zaproponował, była nie do pogardzenia. Nie zastanawiając się zbyt długo, przystał na ofertę.

Przez wiele dni stary myśliwy oprowadzał młodego po okolicy i pokazywał lisie kryjówki. Zdradzał mu przy tym uczciwie wszystkie sekrety i tajemnice lisiej natury; wszystkie swoje najtajniejsze metody polowań, całą swoją sztukę łowiectwa. W końcu uznał, że przekazał młodemu cała swoją wiedzę, i powędrował do wioski. Młody myśliwy pozostał w górach i rozpoczął przygotowania do kolejnego sezonu.

Stary szybko urządził się we wsi. Żyło mu się dobrze i dostatnio, a sława, którą zdobył jako myśliwy, dawała mu szacunek i poważanie w całej wsi i u wszystkich myśliwych. Od czasu do czasu spoglądał jednak tęsknym okiem na góry i przypominał sobie wspaniałe czasy, gdy polował.

Mniej więcej po roku postanowił sprawdzić, jak radzi sobie jego młody następca. Wybrał się w góry. Czas był odpowiedni, bo właśnie skończył się kolejny sezon polowań. Gdy zbliżył się do swojej starej chatki, ze zdziwieniem spostrzegł, że nie suszy się przed nią żadna lisia skórka. Rozejrzał się dookoła, ale nigdzie ich nie dostrzegł. Wszedł do chaty i zobaczył siedzącego w niej zupełnie załamanego i sfrustrowanego młodego myśliwego.

- Dlaczego nie suszysz skórek? - zapytał starzec.- Nie suszę, bo nie złapałem ani jednego lisa - odpowiedział załamany

myśliwy.- Ani jednego?

106

- Ani jednego - potwierdził.- Jak to możliwe? Przecież zdradziłem ci wszystkie moje metody i sztuczki

polowań - dziwił się stary myśliwy.- No, tak, ale ja wprowadziłem swoje własne - odrzekł młody.

I jaki stąd wniosek, Drogi Czytelniku? Lisy po prostu nie znały tych nowych metod i sztuczek.

43. Przyzwyczajenie

Był sobie, wcale nie zamożny, kupiec, który zawsze wspierał różne cele charytatywne i nigdy nie przeszedł obojętnie obok wyciągniętej ręki potrzebującego. Pewnej niedzieli wychodząc ze świątyni, rzucił dwudziestozłotowy banknot do miseczki żebraka. Banknot wyglądał niezwykle dostojnie na tle groszówek i pojedynczych złotówek. Żebrak był nieco zaskoczony, ale i ucieszony, więc skwapliwie schował banknot.

Następnej niedzieli sytuacja powtórzyła się. Kupiec rzucił znowu dwudziestozłotowy banknot i od tego czasu co niedzielę było tak samo. Żebrak, planując swój budżet, mógł spokojnie wpisać te dwadzieścia złoty po stronie stałych przychodów. W zasadzie na tym się koncentrował i inne „drobne” mało go interesowały. Minął rok, dwa, trzy. Każdej niedzieli w miseczce żebraka lądowało dwadzieścia złotych. Kupiec i żebrak nie zaprzyjaźnili się, nic ich nie łączyło, byli dla siebie cały czas obcy. Pewnej niedzieli kupiec wrzucił do miseczki dziesięć złotych i odszedł. Żebrak ze zdziwieniem obejrzał banknot i zawołał:

- Proszę pana, tu jest tylko dziesięć złotych.Kupiec był trochę zmieszany, trochę zdziwiony i zaczął się tłumaczyć:- No, wie pan, trochę mi się pogorszyło. Syn dorósł, poszedł na studia,

więcej mnie kosztuje...- Na studia - przerwał zniecierpliwiony żebrak - za moje pieniądze ?

107

44. Większa patelnia

Nad brzegiem rzeki stał wędkarz i łowił ryby. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że łapał je raz za razem. Zarzucał wędkę, odliczał: trzy, trzy, trzy; dwa, dwa, dwa; jeden; jeden, jeden - i w tym momencie spławik zanurzał się, a on podrywał wędkę i na haczyku kołysała się ryba. Zdejmował ją, zmieniał przynętę, zarzucał... liczenie... ryba... przynęta... liczenie... ryba... itd. Z boku wyglądało to wręcz niesamowicie.

Dróżką przy rzece szedł przypadkowy przechodzień. Zobaczył wędkarza i zainteresował się. Po krótkiej chwili podszedł do niego i rozpoczął rozmowę.

- Przepraszam pana najmocniej - zaczął najgrzeczniej, jak potrafił - wiem, że przeszkadzam, ale czy mogę o coś zapytać?

- Ależ oczywiście - wędkarz okazał się miłym człowiekiem. - Proszę bardzo, to mi nie przeszkadza w łowieniu - i uśmiechnął się zachęcająco.

- Przyglądam się panu od dziesięciu minut i nie bardzo mogę zrozumieć pana metodę, a nawet powiem więcej, „filozofię” łapania ryb.

- A co pana interesuje? - odrzekł wędkarz, nie przerywając łapania.- To, że pan łapie raz za razem, jestem w stanie zrozumieć i zaakceptować.

Ale widzę, że potem starannie ogląda pan każdą rybę, małe chowa pan do siatki, a duże wyrzuca z powrotem do rzeki. Jeżeli dobrze widziałem, to wyrzuca pan je ze sporą złością i niezadowoleniem.

- Tak, dobrze pan widział. Gdy złapię dużą rybę, rzeczywiście strasznie mnie to denerwuje - potwierdził wędkarz.

- Właśnie tego nie rozumiem. Nie znam się co prawda na wędkarstwie ani na ichtiologii, ale to chyba te małe należy wyrzucać, a nie duże i bardzo duże? Więc czemu pan to robi?

- Widzi pan - odparł szczerze wędkarz - w domu mam tylko małą patelnię i te duże mi się nie mieszczą.

108

45. Lew i asertywny zając

Pewnego dnia król zwierząt, lew, stwierdził, że jest już za stary, aby polować i uganiać się po lesie za zwierzyną. Wydał wobec tego dekret, w którym ogłosił, że od poniedziałku kolejno każdego dnia do zjedzenia zgłoszą się: sarna, jeleń, dzik itd. do końca miesiąca. Dekret został rozwieszony przez borsuki na drzewach w najważniejszych punktach w lesie, a wśród zwierząt zapanowała panika. Biegały zdezorientowane, radząc się jedno drugiego, co robić . W końcu postanowiły interweniować. Pierwsza do lwa udała się sarna.

- Widziałam się na liście do zjedzenia - zaczęła nieśmiało, a lew spojrzał na listę.

- Tak - odparł - na poniedziałek, a o co ci chodzi?- No ale... jak to tak... do zjedzenia? - dukała przestraszona. - A dzieci?- Dzieci? - lew szukał na liście. - Są przewidziane na środę.- No ale... jak to? - nie mogła wydusić słowa.- Słuchaj, sarno - zaczął pryncypialnie lew - jak zaczaję się na ciebie, to co,

masz jakieś szanse? Nie masz. A nauganiam się po tym lesie jak głupi. Ty się naganiasz, spocisz się, mięso jest potem twarde, szkodzi mi, mam zgagę. To nie ma sensu. Widzisz sama. No, głowa do góry. Do poniedziałku, sarno, cześć!

Sarenka spuściła głowę i odeszła. Wpadł dzik.- Ty, lew - zaczął zadziornie od samego wejścia - co ty się wygłupiasz z tą

listą?- A o co tobie znowu chodzi?- Ja, twój kumpel do zjedzenia?- Tak, niech sprawdzę - lew pochylił się nad listą - na sobotę.- No, co ty? Razem chodziliśmy na imprezy, biegaliśmy za dziew-

czynami...Lew mu przerwał: - Słuchaj, dziku, ja już jestem w tym wieku, że może

jeszcze pamiętam, jak biegałem za dziewczynami, ale już na pewno nie pamiętam, w jakim celu. Rozumiesz! To nie jest argument. No, to do soboty!

109

I dzik poszedł.Sytuacja powtarzała się. Przychodziły różne zwierzęta, przypominały swoje

zasługi, powoływały się na koneksje i koligacje, prosiły, straszyły, próbowały przekupić.

W końcu przyszedł zając.- Cześć, lwie! - zaczął zwyczajnie.- Cześć!- W lesie mówią, że umieściłeś mnie na swojej liście do zjedzenia. Lew

spojrzał na listę: - Tak, na niedzielę.- Słuchaj, możesz mnie skreślić?- Ależ oczywiście, nie ma sprawy - powiedział lew i dokonał stosownej

korekty.

IV

Bajki o mistrzach i uczniach

46. Sprzątanie ścieżki

Pewnego dnia do mistrza przyszedł młody, energiczny człowiek i powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu: - Mistrzu, chciałbym się u ciebie uczyć.

- Nie zawracaj mi głowy, nie mam czasu - odpowiedział mistrz i zamknął drzwi do chatki.

Młody człowiek pukał jednak energicznie i mówił: - Ale ja chcę się u ciebie uczyć. Napisane jest w księgach, że gdy uczeń dorasta, wybiera sobie mistrza. Ja uważam, że właśnie dorosłem.

- Już ci mówiłem, nie mam dziś czasu. Idź do kogoś innego.- Jeżeli nie dzisiaj, to przyjdę jutro! - zdecydowanie powiedział młody

człowiek, nie wydając się z najmniejszym stopniu zniechęcony. Zza drzwi chatki nie dobiegł jednak żaden głos.

Następnego dnia scena powtórzyła się. I kolejnego znowu. Uczeń codziennie o świcie przychodził pod drzwi, domagając się edukacji. Po kilku dniach, gdy młody człowiek znowu się zjawił, mistrz - trochę chyba zmiękczony uporem młodzieńca - powiedział:

- No, dobrze... chcesz się uczyć? To najpierw posprzątaj ścieżkę.Młodzieniec rzucił się z ogromnym zapałem do sprzątania ścieżki,

prowadzącej do chatki mistrza. Szybko i energicznie odgarnął na bok liście i ułożył kamienie, po czym zapukał do drzwi:

- Mistrzu, posprzątałem. Teraz będziesz mnie uczył?Mistrz wyszedł, spojrzał na ścieżkę i powiedział niezadowolony:- Mówiłem ci, że masz posprzątać ścieżkę - i zamknął drzwi.Uczeń, trochę zaskoczony, starannie zebrał pozostałe liście, ułożył kamienie,

wygrabił trawę, odsunął zeschłe gałęzie. Mruczał przy tym z uznaniem o dokładności i spostrzegawczości mistrza. Gdy uznał, że skończył, zapukał do chatki.

- Gotowe, posprzątałem.Mistrz wyszedł, rzucił od niechcenia okiem i powiedział:- No nie, to jest bez sensu. Mówiłem ci, że masz posprzątać ścieżkę.Uczeń wrócił do pracy. Padł na kolana i z nosem przy ziemi zaczął zbierać

najdrobniejsze listki, patyczki, wyrywać trawę i chwasty. „Jak on zauważył ten zeschły liść za tym kamieniem - myślał - albo ten złamany patyk?”

u?

Zdecydował, aby z drobnych kamyków zrobić mozaikę, a większe ułożyć wzdłuż krawędzi ścieżki. Jej środek wysypał piaskiem, a boki - grubszym żwirem. Spojrzał na swe dzieło - przedstawiało się znakomicie. Ale mistrz, gdy wszystko zobaczył, znowu był niezadowolony:

- Czy ty naprawdę mnie nie rozumiesz? Masz posprzątać ścieżkę.Sytuacja powtarzała się. Mistrz cały czas kręcił nosem i był coraz bardziej

niezadowolony, mówiąc: „Przecież kazałem ci posprzątać ścieżkę”.Młody człowiek z kolei był coraz bardziej zniechęcony, zmęczony i

załamany. Zbliżał się wieczór, a on przez cały dzień bez sensu sprzątał ścieżkę. Tylko wiek mistrza i jego pozycja nie pozwalały chłopakowi wybuchnąć lub rzucić to zajęcie. W końcu jednak, gdy po raz kolejny nie przyjęto jego pracy, zupełnie zrezygnowany powiedział cicho:

- Mistrzu, skoro nie podoba ci się to, co robię, skoro robię to źle, bardzo cię proszę, pokaż mi, jak powinienem postępować, jak powinienem posprzątać ścieżkę.

Mistrz uśmiechnął się, włożył ręce do kieszeni i wyszedł na ścieżkę. Kopnął jeden kamień. Tam, gdzie leżał mały, położył duży. Rzucił parę liści na piasek, po czym spojrzał z satysfakcją na swoje dzieło i powiedział do młodzieńca:

- O, widzisz, to jest posprzątana ścieżka. O to mi chodziło.

I jaki stąd wniosek, Drogi Czytelniku? Z tej bajki wynika ich kilka: po pierwsze, jest wiele metod i sposobów sprzątania ścieżki, a po drugie, o naukę trzeba poprosić... z pokorą.

47. Jak zostać Mistrzem?

Bajkę tę usłyszałem po raz pierwszy na ultraseminarium prowadzonym przez José Silvę.

Do Buddy przyszedł kiedyś młody uczeń i zapytał: - Mistrzu, ja też kiedyś chcę zostać mistrzem jak Ty. Udziel mi światłej rady, co mam czynić. - Idź w góry, studiuj święte księgi i medytuj - odrzekł Budda.

- Jak długo?

114

- Tyle, ile uznasz za stosowne. - W jaki sposób?- Najwłaściwszy dla siebie.Uczeń poszedł w góry. Niewiele jadł, niewiele pił, śpiewał święte mantry,

siedząc tyłem do wody i przodem do ściany jaskini. Po pięciu latach poszedł do Buddy i zapytał:

- Czy już jestem mistrzem?- A co umiesz robić? - spytał Budda.- Mogę powstrzymać się od spożywania posiłku przez trzydzieści dni.- Świetnie, a co jeszcze?- Mogę nie pić wody przez czternaście dni.- Świetnie, a co jeszcze?- Mogę wstrzymać oddech na kilka minut.- Świetnie, a co jeszcze?Uczeń posmutniał i z powrotem poszedł w góry. Po piętnastu latach znowu

spotkał Buddę i zapytał:- Czy już jestem mistrzem?- A co umiesz zrobić? - spytał Budda.- Opanowałem zdolność jasnowidzenia i jasnosłyszenia.- Wspaniale, a co jeszcze?- Opanowałem zdolność telepatii.- Wspaniale, a co jeszcze?- Potrafię myślą poruszać martwe przedmioty.- Wspaniale, a co jeszcze?I uczeń z powrotem poszedł w góry. Po dwudziestu pięciu latach znowu

przyszedł do Buddy i spytał:- Czy już jestem mistrzem?- A co umiesz zrobić?- Potrafię w mroźną noc osuszyć ciałem mokre prześcieradła i wtopić się w

lodowiec.- Fantastycznie, a co jeszcze?- Mogę chodzić po tafli jeziora albo bosymi stopami po rozżarzonych

żarach.- Fantastycznie, a co jeszcze?- Potrafię lewitować.- Fantastycznie, a co jeszcze umiesz zrobić?I uczeń z powrotem poszedł w góry.Po trzydziestu pięciu latach uczeń znowu spotkał Buddę. Ten zapytał go:- I co potrafisz zrobić?

115

- Potrafię pomóc drugiemu człowiekowi i uśmiechnąć się do niego - odparł uczeń.

Budda też się uśmiechnął i powiedział: - Jesteś mistrzem.

48. Nadprzyrodzone zdolności

Wielu z nas tęskni i marzy o tym, aby posiadać jakiś nadprzyrodzony dar - być jasnowidzem i przepowiadać przyszłość; być medium i kontak -tować się z zaświatami; mieć moc uzdrawiania i pracować jako bioener -goterapeuta; lewitować i unosić się w powietrzu albo być „człowiekiem magnesem” i przyklejać do ciała metalowe przedmioty. No, ostatecznie, mieć zdolności radiestezyjne i wyszukiwać wodę.

Osobom tym dedykuję następującą bajkę - starą legendę tybetańską o nadprzyrodzonych zdolnościach, jakie mnisi osiągają podczas medytacji.

Gdy Budda doznał oświecenia, zaczął podróżować po klasztorach oraz odwiedzać mnichów medytujących w pustelniach. Pytał i zbierał wiadomości o sensie życia, szczęściu, medytacji, a przed wszystkim o korzyściach z niej płynących. Po wielu latach trafił do bardzo znanego i czczonego przez wszystkich mnicha, który przez czterdzieści lat medytował w jaskini wysoko w górach. Siedział zwrócony twarzą do skały, tyłem do wody; niewiele pił i niewiele jadł. Wyrzekł się swojego człowieczeństwa, pozbył się wszystkich ludzkich emocji i potrzeb. Krążyły o nim nieprawdopodobne opowieści - o tym, jak w gwiaździstą, mroźną zimową noc owijał się w mokre prześcieradła i suszył je ciepłem swojego ciała, jak widywano go naraz w kilku miejscach, jak był w stanie pojawić się nagle i równie nagle rozpłynąć we mgle. Był wzorem do naśladowania i obiektem westchnień młodych adeptów.

Mnich i Budda siedzieli naprzeciwko siebie i rozmawiali - telepatycznie - o medytacji. W końcu Budda zapytał:

- A ty sam, powiedz mi, co osiągnąłeś przez te czterdzieści lat wyrzeczeń, rezygnacji z życia, do jakiego jesteśmy stworzeni, zanegowania wszystkich ludzkich pragnień?

Mnich, trochę zażenowany bezpośredniością i prostotą tego pytania, spojrzał z pewną wyższością na Buddę i odparł:

116

- Osiągnąłem bardzo wiele. Zdobyłem i rozwinąłem różne nadprzyrodzone własności i zdolności. - Zrobił pauzę, jak gdyby dodając swoim słowom znaczenia, i dokończył: - Mogę na przykład przejść suchą stopą po tafli tego jeziora na drugi brzeg i z powrotem! - I tryumfalnie spojrzał na Buddę.

Jak głosi legenda, Budda posmutniał, zasępił się i po chwili odrzekł:- Jak to, zmarnowałeś czterdzieści lat życia na to, co potrafi zrobić każdy

przewoźnik z łódką za pół rupii ?Legenda głosi dalej, że mnich opuścił pustelnię, zamieszkał w wiosce i zajął

się hodowlą owiec.

49. Gwoździe w płot

Dawno temu, wysoko w górach stary mistrz prowadził szkołę walki. Miał wielu znakomitych uczniów, którym mógł spokojnie powierzyć wszystkie sekrety i tajemnice pchnięć, uderzeń i chwytów. Jeden uczeń był szczególnie zdolny i zwrócił uwagę mistrza, ale było w nim też coś, co mistrza powstrzymywało. Uczeń był bardzo złośliwy. Tu komuś coś złego powiedział, tego obraził, innego pchnął niespodziewanie, komuś zrobił jakieś świństwo. Jakby nie było tego dosyć, mistrz zauważył, że uczeń odczuwał wręcz „małpią” satysfakcję, gdy ktoś przez niego zapłakał, gdy zrobił mu przykrość.

Żaden szanujący się nauczyciel nie poniżyłby się do tego, aby w takiej sytuacji zwrócić uczniowi uwagę i powiedzieć wprost, by tak nie postępował. Dlatego mistrz wezwał do siebie ucznia i rzekł:

- Masz tu wiadro gwoździ i młotek, a tu jest płot wokół naszej szkoły. Za każdym razem, gdy powiesz lub zrobisz komuś coś złego, gdy ktoś przez ciebie zapłacze lub zrobi mu się smutno, masz wbić jeden gwóźdź w płot. Rozumiesz?

- Tak, mistrzu - odparł uczeń i odszedł.Następnego dnia uczeń wbił osiemdziesiąt siedem gwoździ w płot. Kolejnego

sześćdziesiąt, potem pięćdziesiąt, sześćdziesiąt osiem, czterdzieści dziewięć itd. Po mniej więcej dwóch tygodniach, uczeń zauważył, że łatwiej jest nie mówić przykrych rzeczy niż wbijać gwoździe w płot. Bo przy tym wbijaniu młotek się obsuwa i trafia w palec, gwóźdź się czasem wygina i trzeba go prostować, drzazga z płotu skaleczy lub przebije rękę. Zaczął wbijać coraz mniej gwoździ, aż

117

pewnego dnia przyszedł do mistrza i powiedział:- Mistrzu od kilku dni nie wbiłem żadnego gwoździa w płot. Co mam robić?- Dobrze - odparł mistrz. - Jeżeli będzie taki dzień, w którym nie zrobisz

lub nie powiesz nikomu niczego złego, nikt przez ciebie nie zapłacze i nie będzie ci złorzeczył, będziesz miał prawo wyjąć jeden gwóźdź z płotu!

Mijały dni, miesiące, lata. Uczeń mozolnie wyjmował codziennie po jednym gwoździu z płotu. Aż w końcu, niemłody już, przyszedł do starego mistrza i powiedział:

- Dzisiaj wyjąłem ostatni gwóźdź z płotu. Co mam robić?Mistrz wstał, wyszedł na środek placu i spojrzał na płot.- Rzeczywiście - powiedział - wyjąłeś wszystkie gwoździe, ale popatrz na

ten płot. Spójrz na te dziury. Płot wygląda zupełnie inaczej niż wtedy, gdy zacząłeś wbijać gwoździe.

- Widzisz, gdy powiesz komuś lub zrobisz coś złego albo pokłócisz się z nim, wtedy wbijasz gwóźdź w jego serce. Potem mówisz „przepraszam” i... - mistrz zawiesił glos - wyjmujesz ten gwóźdź z jego serca. Ale rana pozostaje. Serce człowieka, być może twojego przyjaciela, kogoś, kogo kochasz, będzie wyglądało jak ten płot, pełne ran i okaleczeń. Możesz wiele razy mówić „przepraszam”, a rana pozostanie. Słowo zadaje takie same rany jak nóż - mistrz zamyślił się - a nawet głębsze i trudniej się gojące.

- Twoi najbliżsi, ci których kochasz, twoi przyjaciele są bezcennymi klejnotami. To oni sprawiają, że się uśmiechasz. W trudnych chwilach dodają ci otuchy. Są gotowi ci pomagać i cię wysłuchać, wspierać cię, kiedy tego potrzebujesz. Otwierają przed tobą swoje serca, a Ty co robisz?

- Dlatego pamiętaj, abyś nigdy nie wbijał gwoździ w płot.

Jesteś moim przyjacielem, to dla mnie zaszczyt. Jesteś dla mnie bardzo ważny. Jeżeli możesz, wybacz mi dziury, które zostawiłem w Twoim płocie.

118

50. Doskonały liść

Do mistrza Yang Wei Chien przyszedł z pretensjami niezadowolony uczeń. Jego zdaniem, mistrz mało rygorystycznie przestrzega reguł medytacji. Owszem, naucza, podaje zasady, ale jest zbyt liberalny w ich egzekwowaniu. Nie zdefiniował pojęcia doskonałości, nie używa kija i nie strofuje za błędy. Innym może to odpowiada, ale jemu to nie wystarcza. On chce zostać doskonały i oświecony - i to szybko. Potrzebuje intensywniejszej nauki. A właśnie rozpoczynała się jesień.

Mistrz ze zrozumieniem kiwnął głową i powiedział, że, oczywiście, przyjmuje jego uwagi i będzie go intensywniej prowadził do doskonałości. Poprosił jednak ucznia, aby poszedł najpierw do lasu i przyniósł jeden „doskonały liść”.

Legenda głosi, że uczeń nie wrócił do dzisiaj - przez cały czas szuka.

51. Kije joo

Uczniowie zapytali mistrza Jang Wej Chiena, czym jest szczęście. Mistrz zaczął opowiadać o wielu drogach, po których powinien poruszać się człowiek „szczęścia i sukcesu”. Mówił o spokoju wewnętrznym, o bogactwie materialnym, związkach uczuciowych, zdrowiu, rodzinie, służbie dla innych, rozwoju osobistym, życiowej pasji, przyjaciołach - czyli o tao.

Gdy Mistrz skończył, między uczniami rozpoczęła się zażarta dyskusja, która ścieżka jest najważniejsza, która najszybciej doprowadzi do szczęścia. Byli zwolennicy pominięcia jakiejś, ich zdaniem, mniej ważnej. Inni proponowali trzy, cztery. Jeden uczeń wygłosił odważną tezę, że mistrz jest w błędzie, że nie wolno się rozpraszać, trzeba być konsekwentnym i iść po jednej jasno wytyczonej drodze.

Mistrz przysłuchiwał się dyskusji i jednocześnie zbierał kije wokół siebie. Gdy zebrał siedem, związał je sznurem i podał uczniowi.

119

- Złam - rozkazał.Uczeń zaczął się natężać, wysilać, ale nie przyniosło to rezultatu.- To nie jest możliwe - powiedział.- Weź kogoś do pomocy - rozkazał Mistrz.Podbiegł drugi uczeń i razem zaczęli próbować. Bez rezultatu.- Weźcie sobie jeszcze kogoś do pomocy - rozkazał Mistrz.Ale i tym razem wiązka oparła się sile uczniów. W końcu wszyscy uczniowie

mocowali się z wiązką kijów, ale pozostała niewzruszona. Wtedy Mistrz odsunął uczniów, wziął wiązkę i rozwiązał. Potem złamał każdy kij po kolei, pojedynczo. Uczniowie protestowali: - To potrafi nawet małe dziecko!

- Człowiek, który zrozumie, czym jest szczęście, będzie jak ta wiązka kijów. Nic go nie złamie. Jeżeli tego nie pojmie, pokona go najdrobniejszy problem.

52. Tygrys i jego nauczyciel

Bajkę tę często opowiadają starzy mistrzowie.

Dawno, dawno temu w pieczarze w głębi górskich ostępów żył tygrys. Był bardzo duży i silny, ale i bardzo niezdarny, przez co trudno było mu polować i zdobywać coś do zjedzenia. Pewnego dnia, gdy wyszedł ze swej pieczary w poszukiwaniu zdobyczy, zobaczył pędzącego po zboczu kota. Szybkie jak błyskawica, zręczne ruchy kota zachwyciły go i wywołały zazdrość: „Jakby to było dobrze, gdybym był równie zwinny jak kot” - pomyślał. Poszedł do kota i rzekł prosząco:

- Szanowny kocie, czy mógłbyś nauczyć mnie, jak wdrapywać się na górę równie gładko, jak ty to robisz? Jak zwinnie przeskakiwać rozpadliny? Jak polować?

Kot, wiedząc, że tygrysy mają złe serca, obawiał się, że gdy nauczy go wszystkiego, co umie, jego życie znajdzie się w niebezpieczeństwie. Potrząsnął więc głową i rzekł:

- Lepiej nie będę tego robić, bo skąd mam wiedzieć, czy później nie użyjesz tego wszystkiego, czego cię nauczę, przeciwko mnie?

120

- Ależ w żadnym wypadku - tygrys przymilał się do kota i bił mu pokłony. - Jak możesz tak myśleć, wielce szanowny mistrzu kocie! Jestem zwierzęciem honoru. Jeżeli nauczysz mnie twoich sztuczek, to nigdy, przenigdy nie zawiodę twego zaufania. A później, gdy ktokolwiek zechce ci grozić, zmiotę go na miazgę. Gdy będziesz stary, będę polował dla nas obu. Jakże mógłbym zawieść tak wspaniałego nauczyciela!

Ujęty i mile podłechtany słodkimi jak miód słówkami, kot zaczął życzliwiej spoglądać na tygrysa. Rzekł w końcu:

- Dobrze, jeśli przyrzekniesz i pewien jesteś, że nie będziesz niewdzięczny, nauczę cię wszystkiego, co umiem.

Tygrys był w siódmym niebie, uklęknął przed kotem i podnosząc łapę rzekł uroczyście: - W przyszłości, kiedy opanuję już wszystkie techniki wspinania się po górach i łapania zwierząt, nigdy nie zapomnę o tobie, mój wielki mistrzu kocie. Obym wpadł w najgłębszą pułapkę i został zmiażdżony przez lawiny na śmierć, jeśli będę niemiły dla ciebie.

Przez pewien czas tygrys rzeczywiście dotrzymywał słowa i odnosił się do kota tak, jak należy odnosić się do nauczyciela. A kot każdego dnia dawał z siebie wszystko, by kształcić swojego ucznia. Szybko nauczył go wszystkich swoich sztuczek i sekretów - poza jednym. Tygrys był bardzo zadowolony z siebie i równie zadowolony ze swojego nauczyciela kota.

Jednak pewnego dnia, kiedy przyszedł na kolejną lekcję i popatrzył na tłustego kota, ślinka pociekła mu do pyska. „Cóż to byłby za wspaniały kąsek!” - pomyślał.

Kot zauważył jego spojrzenie i coraz bardziej zaczął zdawać sobie sprawę z jego prawdziwych intencji. Postanowił dać mu nauczkę.

- Nie potrzebujesz już dalszych lekcji. Wszystkiego cię nauczyłem - powiedział.

Tygrys pomyślał, że teraz przyszedł jego czas i za chwilę schrupie tłustego, małego kota. A najważniejsze, że teraz on zostanie mistrzem. Dla pewności jednak zapytał: - Czy jesteś pewny, wielce szanowny nauczycielu kocie, że nauczyłeś mnie już wszystkiego?

- Tak, absolutnie wszystkiego - zapewnił kot.W tym momencie tygrys obmyślał plan pożarcia kota i oczy mu się

zaiskrzyły.- Nauczycielu mój - rzekł - a cóż tam jest na drzewie?Kiedy kot odwrócił głowę, aby spojrzeć, tygrys z wysuniętymi pazurami i

szeroko otwarta paszczą rzucił się na niego. Jednak kot szybko i zwinnie skoczył na drzewo. Siadł na gałęzi i rzekł z oburzeniem: - Ty, niewdzięczne stworzenie!

121

Twoje słowa nic nie znaczą. Dobrze, że byłem na tyle sprytny i nie nauczyłem cię wspinania się na drzewo. Inaczej byłbym już zjedzony.

Tygrys straszliwie się rozłościł, ale nie umiał wspiąć się na drzewo. Próbował je podgryźć, ale wszelkie wysiłki nie dawały rezultatu. Kot od czasu do czasu skakał po gałęziach, by drażnić tygrysa. Przysiadał, mył się, aż w końcu przeskoczył na inne drzewo, potem jeszcze inne i znikł.

Wszystkie podłe plany tygrysa spełzły na niczym, a jedyne, co mógł zrobić, to wrócić w góry.

Od tego czasu panuje zwyczaj, Że najtajniejszy sekret swojej sztuki mistrz przekazuje uczniowi dopiero na łożu śmierci.

53. Profesor i filiżanka herbaty

Pewien słynny i niezwykle mądry profesor matematyki (legenda mówi, że z Niemiec) postanowił studiować I ching. Słyszał o kodzie binarnym, zawartym w liniach heksagramów, o wzorach skróconego mnożenia w tajemniczy sposób sprowadzonych do postaci trygramów i o uniwersalnej teorii wszechświata, zaklętej w układzie I chingu. Kupił wszystkie dostępne na rynku książki na ten temat, przejrzał artykuły z pism fachowych, postarał się o łodygi krwawnika i chińskie monety - zadawał pytania, rzucał, analizował i nic z tego nie rozumiał.

Znajomy filozof zauważył, że bez poznania chińskiej filozofii matematyk nie zrobi kroku do przodu. Poradził mu zatem odpowiednie książki, aby zdobył niezbędne podstawy, studiując i analizując prądy filozoficzne okresu, w którym powstawał I ching. Profesor zaczął rzetelnie studiować - i po paru latach doszedł do wniosku, że nic z tego nie rozumie.

Za namową innego znajomego profesora, wybitnego etnologa, zaczął gruntownie analizować kulturę i uwarunkowania społeczne, które towarzyszyły powstaniu Księgi przemian. I jeszcze bardziej się w tym wszystkim zagubił.

Wybitny językoznawca-sinolog poradził mu, aby poznał przynajmniej podstawy języka chińskiego, co umożliwi mu sięgnięcie do oryginalnych tekstów. Poznawał, studiował - i dalej nic z tego nie rozumiał. W końcu doszedł do wniosku, że powinien pojechać do Chin i zbadać sprawę u źródła. Zdobył adres wybitnego

122

specjalisty, mistrza / chingu, i pojechał.Mistrz okazał się miłym i sympatycznym człowiekiem w mocno za-

awansowanym wieku. Serdecznie przyjął wybitnego myśliciela z zachodniego świata i „zamienił się w słuch”. Profesor opowiadał podekscytowany, co przeczytał, co poznał, co studiował - a mistrz spokojnie kiwał głową. Profesor mówił o chęci poznania, zgłębienia, zrozumienia i o swoich latach porażek - bo nic w dalszym ciągu z tego nie rozumiał - a mistrz ze zrozumieniem przytakiwał i zachęcał do zwierzeń. W końcu profesor zaczął dzielić się swoimi wątpliwościami, zadawać merytoryczne, głęboko przemyślane pytania. Przygotowywał się do ich zadania przez wiele lat i teraz oczekiwał odpowiedzi. Życzliwe uwagi mistrza i jego zainteresowanie ośmieliły go tak bardzo, że w końcu zdecydował się przedstawić własne rozumienie i własną interpretację / chingu...

... a była właśnie pora parzenia herbaty. Mistrz zapytał, trochę z znienacka, czy profesor by się nie napił herbaty - to wybiło go z transu przedstawiania własnej koncepcji i na chwilę zamilkł.

Obserwował, jak mistrz wsypuje herbatę do czajniczka, wlewa wrzątek, przykrywa i stawia ponownie na ogniu, przygotowuje małą tacę, filiżanki. Obserwował jego wolne, do końca przemyślane i precyzyjne ruchy. Poczuł przyjemną woń jaśminu, rozchodzącą się w całym pomieszczeniu. Nabrał ogromnej ochoty na filiżankę herbaty.

Na małym stoliczku mistrz postawił tacę z filiżankami. Profesor ze zdziwieniem stwierdził jednak, że jego filiżanka jest już niemal całkiem wypełniona zimną, starą herbatą, a filiżanka mistrza jest pusta. Mistrz ujął w dłonie czajniczek i najpierw zapełnił swoją filiżankę, potem zaś bardzo spokojnie, z uśmiechem zaczął wlewać aromatyczny, gorący napój do filiżanki profesora. Herbata szybko wypełniła, prawie pełną już, filiżankę i zaczęła wylewać się na tacę. Mistrz wlewał herbatę, jakby nie zauważał tworzącej się coraz większej kałuży.

W pierwszym odruchu profesor chciał interweniować i zwrócić mistrzowi uwagę, ale patrząc na rozgrywającą się przed jego oczami scenę, zaczął powoli rozumieć jej sens.

Nie można napełnić umysłu czymś nowym, jeżeli nie opróżni się go z dawnych nawyków i przyzwyczajeń.

123

54. Pełny dzban

Pewnego dnia po ćwiczeniach mistrz jak zwykle odpowiadał na pytania i wątpliwości uczniów. Tego dnia było ich sporo, bo wczoraj wszyscy wrócili z miasta, gdzie spotkali się na corocznych zawodach z uczniami z innych szkół. Spotkanie obfitowało w różne porównania i oceny. Uczniowie mieli trochę pretensji do swego mistrza, że nie uczy ich szczegółów i sekretów walki, a zwraca uwagę na medytację, umysł, kondycję, wewnętrzny spokój i panowanie nad emocjami. W innych szkołach jest inaczej. Od razu uczą tam kopnięć, chwytów, ciosów.

Mistrz słuchał i wcale nie wyglądał na zaskoczonego. W pewnej chwili zwrócił się do jednego ucznia i powiedział:

- Weź ten dzban i napełnij go kamieniami. - Uczeń powrzucał do dzbana kamienie. Wybierał jak największe, aby szybko wykonać polecone zadanie.

- Gotowe - powiedział.Mistrz spojrzał na napełniony kamieniami dzban i zwrócił się do wszystkich

uczniów:- Czy dzban jest pełny?- Pełny - odpowiedzieli prawie chórem.- Na pewno pełny? - jeszcze raz zapytał mistrz.- Tak, jest pełny, nie zmieści się już żaden kamień.Wtedy mistrz zaczął wsypywać do dzbana żwir. Zmieściło się go kilkanaście

garści. Uczniowie patrzyli oniemiali, a mistrz zapytał: - A teraz jest pełny?- No, tak, fantastyczny przykład, mistrzu. Ale nas przechytrzyłeś - ze

śmiechem odparli uczniowie. - Dopiero teraz jest pełny.Wówczas mistrz zaczął wsypywać drobniutki piasek. I znowu wsypał

kilkanaście garści. Tym razem się nie śmiał już żaden z uczniów.- Teraz jest pełny - odparli.Wtedy mistrz zaczął wlewać do dzbana wodę i wlał kilkanaście miarek.

Uczniowie patrzyli w milczeniu.- A czy teraz jest pełny? - spytał znowu Mistrz.- Tak, teraz już na pewno jest pełny - odparli zdecydowanie.

124

A mistrz zaczął powoli wsypywać sól i znowu wsypał kilkanaście garści...- Jeżeli rozpoczniecie napełnianie dzbana od drobnych kamieni, żwiru czy

soli, nie będzie tam miejsca na duże kamienie.

Jeżeli zaczniesz napełniać głowę szczegółami i drobiazgami, nie będzie w niej miejsca na sprawy naprawdę ważne.

55. Taki sam jak ja

Pewnego dnia uczniowie zauważyli, że mistrz jest wyjątkowo skupiony. Z ogromną uwagą przygląda się im, jak ćwiczą, medytują, wykonują codzienne obowiązki. Po kilku dniach przy wieczornym posiłku jeden z uczniów odważył się zapytać:

- Mistrzu, od paru dni tak nam się przyglądasz, jak gdybyś czegoś szukał.- Tak, szukam kogoś, kto byłby taki sam jak ja - odparł mistrz.- Kogoś podobnego do ciebie? - upewniał się uczeń, a na sali zrobiło się

zupełnie cicho.- Tak. - A po co?- Bo jestem już stary i chciałbym mieć następcę, któremu przekażę

wszystkie swoje sekretne chwyty, uniki i uderzenia.Mistrz był średniego wzrostu, łysy, z zarysowanym brzuszkiem, miał bardzo

pogodny nastrój i chodził zawsze w lekko znoszonym ubraniu oraz starannie wyczyszczonych butach.

Następnego dnia, na porannej medytacji wszyscy uczniowie mieli ogolone głowy, a mistrz, przyglądając się im, mamrotał pod nosem: „Kogoś podobnego do mnie”.

Podczas południowych ćwiczeń ci wyżsi lekko kucali, a niżsi wspinali się na palce. Mistrz mamrotał zaś: „Kogoś takiego jak ja”.

Ci chudsi lekko przytyli, a ci z nadwagą rozpoczęli intensywne odchudzanie. Mistrz szukał dalej.

Wszyscy byli w niego wpatrzeni. Gdy on ruszył ręką w lewo, wszyscy w lewo, gdy w prawo - w prawo. Gdy mistrz był wesoły, wszyscy się uśmiechali. Gdy był poważny, wszyscy marszczyli czoła. Ale mistrz był dalej niezadowolony.

125

Po pewnym czasie wszyscy uczniowie wyglądali jak „klony” mistrza. Wszystkie techniki - kopnięcia, pady, pchnięcia, uderzenia - były wykonywane przez uczniów idealnie tak jak demonstrował to ich nauczyciel, ale on był dalej niezadowolony i poszukiwał kogoś podobnego do siebie.

Uczniowie byli coraz bardziej źli, podenerwowani i zdezorientowani. Każdy z nich w duchu powtarzał: „Przecież jestem dokładnie taki sam jak on i robię wszystko tak samo jak on”.

Aż kiedyś w szkole zjawił się nowy uczeń - wysoki i chudy jak tyka, z długimi włosami; chodził w krótkich spodniach i boso. Gdy mistrz ruszył się w lewo, to on w prawo, gdy mistrz w górę, to on w dół. Wszyscy uczniowie patrzyli na niego z dezaprobatą, a mistrz był coraz bardziej zadowolony.

- Nareszcie ktoś podobny do mnie - mruczał, przyglądając się nowemu uczniowi.

- Jak to? - protestowali pozostali - przecież on jest zupełnie inny!- Nie, jest dokładnie taki jak ja... Nikogo nie naśladuje.

56. Mistrz i dzwon

Nowy uczeń nie mógł odnaleźć się w klasztorze. Wielu rzeczy nie rozumiał, o wielu miał inne zdanie. Mistrz za mało pokazywał, za mało tłumaczył, za mało przejmował się postępami uczniów. W końcu zupełnie zrezygnowany przyszedł do niego i dzieląc się swoimi odczuciami, zapytał:

- Co mam robić? Jak się przygotowywać? Jak ocenić, czy dobrze wybrałem ?- Nie bój się zadawać pytań - powiedział mistrz do ucznia. - Nie bój się

atakować autorytet.- Ale jak mam nauczyć się zadawać pytania?- Pytaj o wszystko i tak długo, dopóki nie otrzymasz odpowiedzi, która cię

zadowoli. Pytaj śmiało i nie ustawaj. Widzisz, prawdziwy mistrz jest jak dzwon. Jeżeli lekko zakołyszesz, usłyszysz tylko delikatne wibracje. Ale jeżeli poruszysz go mocno, uderzysz silnie, to usłyszysz mocny donośny dźwięk, który przeniknie cię do głębi. Bywa wtedy, że jeszcze po znacznym upływie czasu ten dźwięk dzwoni ci w uszach. I to jest nauka.

126

Bywa też, że dzwon nie ma serca. Jest wielki, rozdęty i wygląda tak, że zaraz wyda wspaniały dźwięk. Ale ktoś zabrał mu serce, zabrał mu duszę; albo nigdy tego serca nie miał. Możesz poruszyć, uderzyć, ale odpowiedzią będzie zawsze niewyraźny szmer obracających się kół zawieszenia, zgrzyt łożysk, ale nie dźwięk, który cię poruszy.

Zawsze szukaj dzwonu.

57. Najlepszy nauczyciel

Na corocznych zawodach wszystkich szkól walki uczniowie zawsze się spotykali i, rozmawiając o swoich mistrzach, starali się ustalić, który jest najlepszy, wybrać tego, którego uczniowie obdarzają największym szacunkiem. Towarzyszyły tym opowieściom przechwałki, kłótnie i swoiste licytacje osiągnięć i umiejętności nauczycieli. Nazwiska pokonanych przeciwników, listy nieprawdopodobnych sukcesów, opisy oryginalnych technik i metod walki. A kiedy wszystkie fizyczne, umysłowe i duchowe cechy oraz zdolności zostały wymienione, ocenione i przeanalizowane w aspekcie „ludzkim” - wtedy sięgano po cuda i sprawy „ponadludzkie”.

- Mój mistrz potrafi czynić cuda - mówił jeden z uczniów. - W rozwoju duchowym zaszedł tak daleko, że byliśmy świadkami, jak w stanie medytacji szedł po tafli jeziora. Byliśmy pod ogromnym wrażeniem i dlatego jest przez nas szanowany.

- Nasz mistrz też czyni rzeczy niemożliwe do wykonania przez innych - powiedział uczeń z innej szkoły. - W stanie medytacji potrafi unieść się w powietrze lub stać się tak ciężkim, że dwudziestu ludzi nie może go unieść. Jesteśmy dla niego pełni podziwu, wzbudza nasz szacunek i zachwyt.

- Największą zaletą naszego mistrza - powiedział trzeci - jest cud, który sprawia, że nie musi czynić cudów, aby się przekonać, że jest mądrym człowiekiem. Nie musi niczego udowadniać i zawsze nam powtarza, że najlepszym wizerunkiem mistrza są jego wspaniali uczniowie. Dlatego jest przez nas bardzo szanowany.

127

58. Garncarz

Do mistrza przyszedł zupełnie załamany i sfrustrowany młody garncarz. - Mistrzu - powiedział - życie jest dla mnie bardzo ciężkie. Bez przerwy mam jakieś problemy, trudności. Nie daję sobie rady. Jak już zdobędę dobrą glinę i wymieszam, to przy formowaniu garnka lub misy co druga się niszczy. Jak już te uformowane wypalam, to co druga pęka. Jak zaczynam je malować, to tylko na co drugiej wychodzi dobry wzór. Jak pokrywam glazurą i ponownie wypalam, na co drugiej pęka szkliwo. Jak potem ładuję na muła i objeżdżam wioski od chaty do chaty, aby sprzedać naczynia, zawsze połowa mi się rozbija i uszkadza. Jestem coraz bardziej zdenerwowany i roztrzęsiony i przez to niszczę coraz więcej naczyń.

- Ale najgorsze jest to, że ludzie nie chcą kupować moich wyrobów. Muszę zapukać do wielu drzwi, aby sprzedać choć jeden garnek, choć jeden dzban. To mnie denerwuje, jestem zły i nie potrafię zachęcić do kupna. Jestem zrozpaczony i nie mam już do tego siły. Tak bardzo chciałbym być zamożnym człowiekiem, ale widzę, że swoją pracą tego nie osiągnę.

- A ile kosztuje u ciebie garnek? - spytał mistrz- Przeciętnie dziesięć drachm.- Ile musisz zepsuć garnków, aby jeden nadawał się do sprzedania? Po chwili zastanowienia garncarz rzekł: - Średnio dziesięć.- To ile jest wart jeden zepsuty, uszkodzony, rozbity garnek?- Nic - odparł garncarz.- Nieprawda. Jeden taki garnek wart jest jedną drachmę! Jeżeli źle

uformujesz, źle pomalujesz, pęknie przy wypalaniu lub rozbije się przy przewożeniu, to zarobiłeś już jedną drachmę. Każdy uszkodzony garnek przybliża cię do dobrego. Rozumiesz?

- Nie.- Każda porażka przybliża cię do sukcesu - kontynuował mistrz.- Ale muszę go jeszcze sprzedać, a ludzie nie chcą kupować.- Ile razy słyszysz odmowę? Do ilu drzwi musisz zapukać, aby sprzedać

jeden garnek? - zapytał znowu Mistrz.- Do wielu.- Do ilu? Ile razy musisz usłyszeć „nie”, abyś raz usłyszał „tak”?

128

- Przynajmniej dziesięć.- To ile warte są dla ciebie jedne zamknięte drzwi ? Ile zarabiasz przy

jednej odmowie?- Jedną drachmę - krzykną uradowany garncarz, bo w końcu zrozumiał, o

co chodzi mistrzowi.Od tego dnia garncarz stał się innym człowiekiem. Gdy zepsuł dzban czy

garnek, myślał: „Zarobiłem jedną drachmę” i spokojnie naprawiał swój błąd. Nie denerwował się, gdy coś zbił lub uszkodził - „przecież zarobiłem jedną drachmę”. Gdy ktoś zamknął mu drzwi przed nosem, uśmiechał się serdecznie, mówił dobre słowo i zapowiadał, że przyjdzie jeszcze kiedyś, a w duchu dodawał: „Znowu zarobiłem drachmę”.

Powoli ludzie polubili uśmiechniętego i miłego garncarza. Kupowali u niego coraz więcej garnków, dzbanów i innych wyrobów. Były one funkcjonalne, ładne, dobrej jakości i starannie wykonane. Stopniowo garncarz zaczął zarabiać coraz więcej. Każde zamknięte drzwi lub odmowa miały dla niego wartość dwu, pięciu, a potem dziesięciu drachm, bo sława jego wyrobów stała się tak wielka, że pojedynczy gospodarze oraz wielcy kupcy przyjeżdżali do warsztatu i kupowali wszystko „na pniu”.

Tak garncarz stał się zamożnym człowiekiem.

59. Puszczanie latawca

Mistrzu, od kiedy opuściłem ciebie i klasztor, nie jestem w stanie przezwyciężyć trudności i kłopotów - żalił się uczeń. - Wydaje mi się, że we wszystkim „mam pod górę”. Wszystko przychodzi mi dużo trudniej niż innym. Cały czas pod wiatr, a ten wiatr na dodatek sypie mi piaskiem w oczy. Bez przerwy mam kłody pod nogami. Mówiłeś nam, aby wyjść na swoją drogę życia, ale ja bez przerwy potykam się na niej. Wszystko sprzysięga się przeciwko mnie. Może powinienem wrócić do klasztoru? Może nie jestem gotowy?

- Jestem teraz bardzo zajęty - odparł mistrz - i nie mam specjalnie czasu, aby z tobą rozmawiać. Bardzo się spieszę, bo jest odpowiedni moment.

Mistrz był wyraźnie podekscytowany i krzątał się w pośpiechu po izbie, zbierając jakieś bambusowe patyki, rolując zwoje papieru i zwijając kłębek sznurka.

129

- Odpowiedni moment na co? - spytał uczeń.- Na puszczanie latawca - z uśmiechem dodał mistrz. - Wieje mocny wiatr.Uczeń był zaskoczony i rozczarowany. Jego mistrz idzie się beztrosko bawić,

puszczać latawce, gdy on prosi o pomoc! Co za bezsens i głupota, a w dodatku lekceważy mnie.

- Chodź ze mną - powiedział mistrz. - To bardzo mądre i pouczające zajęcie - dodał, jakby odczytując myśli ucznia, i dał mu ogromny kłębek sznurka do niesienia. - Uważaj, nie poplącz i nie wypuść. - A sam wziął na plecy bambusy, papier i jeszcze jakieś elementy, które wydawały się uczniowi do niczego nieprzydatne.

Ociągając się, uczeń ruszył za nim. Wyszli na wzniesienie. Mistrz rozrzucił bambusowe patyki i zaczął je starannie związywać według sobie tylko znanego porządku. Pewne części wsunął w otwory w papierze, coś dowiązał, coś przewiązał. Uczeń patrzył na to jak na „czarną magię”. Nie widział celu ani sensu w tym, co robi mistrz. Dla niego na ziemi cały czas leżała tylko kupa patyków i papieru. Mistrz dowiązał sznurek, część rozwinął i tę bezładną „kupę” ustawił pod wiatr.

- Gotowe. Stań tu, mocno trzymaj i powoli rozwijaj kłębek.Wiatr, który rzeczywiście dął tęgo, uniósł misterną konstrukcję mistrza w

powietrze. Uczeń trzymał sznurek i całą uwagę skupił na tym, aby go nie wypuścić z ręki, gdy wiatr szarpał gwałtownie.

- Patrz w górę! - krzyknął mistrz.Uczeń spojrzał i zobaczył wspaniałego kolorowego, papierowego ptaka z

długim ogonem, który majestatycznie szybował na tle przepięknych szczytów górskich. Widok był niesamowity.

- Zawsze patrz w górę, na szczyty. Ludzie nie potykają się o góry, ale o kretowiska - uśmiechnął się ponownie. - Czasami coś wydaje ci się bez sensu, niepotrzebne, do niczego nieprzydatne. Nie widzisz w tym celu. Ale potem nagle przyjdą odpowiednie warunki i wszystko nabiera sensu. Rozumiesz?

Uczeń zamyślił się: „A może puszczanie latawca nie jest do końca takim głupim zajęciem?”

Z zamyślenia wyrwał go ostry głos mistrza:- Dlaczego tak kurczowo trzymasz ten sznurek przy sobie? Dlaczego go

więzisz? Pozwól mu się rozwinąć. Rozwijaj!Latawiec wzbijał się wyżej, wyżej i wyżej, w miarę jak uczeń rozwijał

sznurek. Dopiero gdy był bardzo wysoko, prezentował się w całej swojej krasie. Uczeń zrozumiał sens tej czynności i już był pewien, że puszczanie latawca może być źródłem wielu interesujących spostrzeżeń.

130

- Podoba ci się? - spytał mistrz.- Tak, coś fantastycznego - szczerze odpowiedział uczeń, zapatrzony w

niebo.- A wiesz, czemu latawce szybują tak wysoko? Bo napotykają silne

przeciwne wiatry!

Puszczanie latawca jest bardzo mądrym i pouczającym zajęciem.

60. Zbuntowani uczniowie

Uczniowie buntowali się, gdy Mistrz uczył ich uprawy ryżu i prosa. - Nie jesteśmy wieśniakami, aby uprawiać rolę - mówili między sobą i uczyli się bardzo niechętnie. Gdy mistrz uczył ich sztuki walki na miecze, nie widzieli w tym sensu, mówiąc: - Jest dekret cesarski, zakazujący noszenia mieczy. Żaden z nas nie będzie walczył mieczem, to niepotrzebny wysiłek i strata czasu. Róbmy coś innego. Gdy Mistrz uczył ich postępowania na pustyni i radzenia sobie bez wody, śmiali się i żartowali, bo przecież: - Jesteśmy w górach, gdzie strumienie są pełne wody, rośnie bujna roślinność, a na drzewach jest pełno dobrych owoców, gaszących pragnienie. Gdzie tu logika?

Wtedy Mistrz powiedział do nich: - Wyobraź sobie, że jesteś płodem w łonie matki. Jest ci tam dobrze i bezpiecznie. Masz wszystko, co potrzeba. Nagle ze zdziwieniem stwierdzasz, że formuje ci się głowa i mózg. Po co? Tutaj ? Przecież nie muszę tu myśleć. Potem wyrastają ci ręce i nogi. Po co? To nie jest logiczne. I tak jest mi ciasno, a teraz jeszcze to! Przecież nie będę tu biegał! - kopiesz z oburzenia. Formuje ci się układ trawienny. Do czego? Przecież odżywiam się przez pępowinę i jest wspaniale. Kształtują ci się płuca. Tutaj, płuca? Przecież tu nie ma powietrza, to bez sensu. Kształtują ci się oczy. Na co ja mam patrzeć?

- I nagle jedna chwila, jeden moment i wszystko się zmienia. Długi tunel, błysk światła, nagły krzyk i... wszystko jest potrzebne. Wszystko ma sens i jest na swoim miejscu.

Uczniowie spokojnie wrócili do zajęć.

131

61. Ziołowy napar mistrza

Pewien mały klasztor w górach Tien Shan słynął w całej okolicy ze wspaniałych mieszanek i naparów ziołowych, sporządzanych przez mnichów. Leczyli oni nimi okolicznych mieszkańców i przynosili ulgę zwierzętom gospodarskim. Robili je według ściśle przestrzeganych receptur, które znał stary mistrz. Gdy kogoś z najuboższych wieśniaków nie było stać na zakup ziół, mistrz dawał zalecenia, gdzie ich szukać i jak samemu sporządzić napar, a chory wykonywał wszystko sam i też dochodził do zdrowia. Młodzi adepci sztuki zielarskiej kształcili się intensywnie i byli prawie tak biegli jak mistrz. On ni-czego nie ukrywał i wyjawiał przed nimi wszystkie sekrety. Jednak nikt nie był w stanie mu dorównać w skuteczności leczenia. Uczniowie przyglądali się postępowaniu mistrza, starali się znaleźć klucz do jego powodzenia. Nieraz jednak szczerze ich zdumiewał.

Pewnego dnia przyszedł do klasztoru ubogi chłop. Od wielu tygodni bardzo bolał go brzuch i miał wewnętrzne krwawienia. Był już u kilku lekarzy, ale bez rezultatu. Słyszał o mistrzu i tylko w nim upatrywał ratunku. Po zbadaniu pacjenta mistrz powiedział: - Nazbieraj glicynii, spal korzenie, zalej gorącą wodą i pij trzy razy dziennie.

Uczniowie, którzy to słyszeli, kręcili głowami ze zdziwieniem. Nigdy jeszcze nie słyszeli, aby naparem z palonego korzenia glicynii leczyć wrzody żołądka.

Po kilku dniach wieśniak wrócił zupełnie zdrowy, wychwalał mistrza i przyniósł w podziękowaniu kilka główek czosnku.

Miał też inny problem. Jego najmłodsza córka dostała gorączki. Mistrz przyjął z wdzięcznością czosnek i powiedział: - Daj córce do wypicia napar z palonego korzenia glicynii.

Uczniowie ze zdziwieniem słuchali mistrza. Na drugi dzień gorączka ustała.Od tej pory wieśniak był częstym gościem w klasztorze. Gdy chory był on

lub ktoś z jego rodziny albo gdy któreś ze zwierząt gospodarskich zraniło się lub dostało gorączki, zasięgał z ogromną wiarą rady mistrza. A ten po długim rozważaniu i przemyśleniu sprawy niezmiennie odpowiadał: - Wypij (daj do wypicia) napar z palonego korzenia glicynii.

132

Po czym chory, ranny, słaby wracał do zdrowia.Uczniowie przysłuchiwali się, komentowali, uśmiechali się drwiąco. Ale

skuteczność ziołowego naparu mistrza była zastanawiająca.Pewnego dnia uciekł koń wieśniaka. Sprawa była bardzo trudna i poważna.

Bez konia rodzina nie będzie w stanie uprawiać ziemi. Groziły jej mniejsze zbiory, ruina gospodarstwa i głód.

Wieśniak jak zwykle przyszedł po poradę do mistrza. Sprawa dotyczyła przecież zwierzęcia, toteż nie widział w tym nic niestosownego. Mistrz długo myślał i coś rozważał, a potem rzekł: - Wypij napar z palonego korzenia glicynii.

Uczniowie nie byli w stanie powstrzymać się od śmiechu, a niektórzy zaczęli powątpiewać w zdrowy rozsądek mistrza.

Jednak wieczorem wieśniak przyszedł... z koniem, by podziękować mistrzowi. Okazało się, że gdy otrzymawszy poradę wrócił do domu, zobaczył, że zapas glicynii się skończył. Wyruszył więc natychmiast do doliny nad rzeką, gdzie rosła ona w wielkiej obfitości. Znalazł tam swojego konia, który spokojnie skubał aromatyczne liście.

Wiara jest jak słońce: potrafi rozświetlić największy mrok i zmienić kolory świata.

62. Prawdziwa wartość

Przyszedłem do ciebie, mistrzu, bo mam ogromny osobisty problem. Czuję się tak mało dowartościowany, że wpadłem w depresję i nic mi się nie chce robić. Wszyscy mną pomiatają. Ciągle słyszę, że do niczego się nie nadaję, że nic mi dobrze nie wychodzi, że nic nie potrafię i jestem beznadziejny. Jak mam postępować, żeby to zmienić? Co mam zrobić, żeby ludzie mnie szanowali? - użalał się uczeń - Mówiłeś mi, że jestem zdolny i mądry, że będę „kimś”, ale to okazało się kłamstwem.

Mistrz był czymś wyraźnie zajęty i nie patrząc na niego, powiedział: - Daj mi dzisiaj spokój, młodzieńcze. Jestem bardzo zajęty swoimi sprawami i nie mogę ci pomóc. Najpierw muszę dać sobie radę z własnym problemem.

- No, widzisz, ty też mnie ignorujesz - zauważył uczeń.

133

- Przyjdź może trochę później... - zastanowił się mistrz i dodał: - A może zechciałbyś mi pomóc? Mógłbym wtedy szybciej rozwiązać swój problem i zająłbym się twoją sprawą.

- Oczywiście, mistrzu - niepewnie powiedział młodzieniec, obawiając się, czy podoła zadaniu, a jednocześnie czując ponownie odrzucenie z powodu odsunięcia jego potrzeb na później.

- Mam do spłacenia dług. Do jutra muszę oddać jednego dukata - ciągnął dalej mistrz - a nie mam pieniędzy. To jest mój problem.

- Ja też nie mam i ci nie pożyczę - wtrącił szybko uczeń.- No cóż, trudno. Ale możesz mi pomóc inaczej - powiedział mędrzec.

Zdjął przy tym pierścień z małego palca lewej dłoni i podał go młodzieńcowi, mówiąc: - Weź konia ze stajni i pojedź na targ. Sprzedaj ten pierścień. Pamiętaj jednak, abyś wytargował za niego możliwie jak najwięcej, i nie zgadzaj się na cenę poniżej jednego dukata. Tyle mam oddać. Jedź i szybko wracaj z pieniędzmi.

Młodzieniec wziął pierścień, wskoczył na konia i pojechał na targ. Sprawa była tak prosta, że dziwiło go, iż mistrz nie może sobie z tym poradzić.

Na targu od razu zaczął oferować pierścień przy pierwszym napotkanym straganie. Handlarz patrzył i słuchał z zainteresowaniem do momentu, gdy uczeń wymienił cenę. Wtedy machnął lekceważąco ręką i odesłał go dalej. Inni kupcy reagowali podobnie. Kiedy tylko dowiadywali się, że chce za pierścień dukata, wybuchali śmiechem, a niektórzy odchodzili. Najwięcej, ile młodzieniec mógł uzyskać, to dwadzieścia pięć miedziaków.

Pewien stary kupiec, zapewne z litości, był na tyle miły, że podjął się trudu wyjaśnienia mu, iż jeden dukat ma o wiele większą wartość niż jego pierścień. Ale kończąc swój wywód, też się uśmiechał. Ktoś inny, chcąc mu pomóc, zaoferował jednego srebrnika i worek ryżu, jednak młodzieniec, pamiętając pouczenia mistrza, nie przyjął oferowanej zapłaty. W miarę upływu czasu był coraz bardziej załamany. Zadanie wydało się nie do wykonania.

Zaproponował kupno pierścienia chyba ponad stu kupcom, ale na nic. Przygnębiony i zupełnie załamany swoim niepowodzeniem wsiadł na konia i odjechał. Dużo by dał za to, aby móc ofiarować mistrzowi dukata i uwolnić go od jego zmartwienia. Wtedy mógłby otrzymać radę i pomoc dla siebie. Podjechał pod chatę i wszedł do środka.

- Mistrzu - powiedział - przykro mi bardzo, ale nie zdołałem uzyskać za pierścień żądanej przez ciebie sumy. Odwiedziłem prawie stu handlarzy i kupców. Najwięcej, co mi oferowano, nie przekraczało wartości dwóch czy trzech

134

srebrników. Ale wiesz, co? Stopniowo traciłem zapał i nie przekonywałem kupców wystarczająco dobrze. Przecież to nie jest uczciwe i wręcz niemoralne. Jak można kogoś oszukiwać i żądać tak dużo? Mówić, że pierścień wart jest więcej, żądać za niego całego dukata, skoro wszyscy uważają inaczej?

- To, co powiedziałeś, jest bardzo mądre i bardzo ważne, młody przyjacielu - odparł mistrz, uśmiechając się. - Rzeczywiście, powinniśmy najpierw poznać prawdziwą wartość pierścienia. Wsiądź jeszcze raz na konia i pojedź do starego jubilera na końcu miasta. Nikt lepiej niż on nie wyceni pierścienia. Powiedz, że ja cię przysyłam i że chcę sprzedać ten pierścień. Zapytaj go, ile jest wart i ile ci może zapłacić. Ale nie zważaj na jego propozycję kupna. Wróć z powrotem z pierścieniem.

Młodzieniec, bardzo niechętnie, wsiadł z powrotem na konia i pojechał. Stary jubiler starannie badał klejnot w świetle oliwnej lampy, patrzył na niego przez lupę, ważył pierścień na wadze i coś liczył na kartce papieru. Odłożył lupę i powiedział: - Młodzieńcze, powiedz mistrzowi, że jeżeli zależy mu na tym, abym od razu kupił pierścień, to nie mogę dać mu więcej jak siedemdziesiąt osiem dukatów.

- Siedemdziesiąt osiem dukatów?! - wykrzyknął młodzieniec, nie mogąc opanować zdziwienia.

Reakcję tę jubiler chyba źle odczytał, bo szybko dodał:- Tak, wiem, że to mało. Z czasem moglibyśmy znaleźć dobrego kupca i

dostać za niego około dziewięćdziesięciu... stu - poprawił się - dukatów. No, ale jeśli to pilne, to dzisiaj tylko tyle.

Młodzieniec był rozentuzjazmowany. Pędził na łeb na szyję do mistrza, aby podzielić się z nim dobrą nowiną.

- Usiądź - powiedział spokojnie mistrz, wysłuchawszy go najpierw uważnie i ponownie nasuwając pierścień na mały palec lewej dłoni. – Ty również jesteś jak ten pierścień.

Jesteś skarbem, cennym klejnotem, jedynym w swoim rodzaju. Twoją wartość może oszacować tylko prawdziwy ekspert. Dlaczego wymagasz odżycia, aby twą prawdziwą wartość odkrył obojętnie kto? Dlaczego budujesz własną wartość na podstawie opinii kogoś, kto się na tym nie zna? Pamiętaj, zawsze szukaj eksperta.

135

63. Skrzydła służą do latania

Kiedyś mistrz powiedział do swojego najzdolniejszego ucznia: - Masz talent. Pamiętaj, nie wszyscy rodzimy się ze skrzydłami. Prawdą jest, że nie masz obowiązku latania, ale myślę, że szkoda by było, abyś ograniczył się wyłącznie do chodzenia, dysponując talentem, który dobry Bóg ci dał. Świat z góry wygląda inaczej. Piękniej i prościej.

- Ale ja przecież nie umiem latać - odpowiedział uczeń.- A podejmowałeś próby? Skąd wiesz, że nie umiesz... - rzekł mistrz.Wszedł z uczniem na górę i stanął nad przepaścią.- Widzisz? To jest przestrzeń. Kiedy zdecydujesz się latać, przyjdziesz tutaj,

nabierzesz powietrza, skoczysz w przepaść, rozłożysz skrzydła i polecisz.Uczeń zwątpił: - A jak spadnę?- Może spadniesz, ale nic ci się nie stanie, nie umrzesz. Może będziesz miał

parę zadraśnięć, parę siniaków, może coś sobie złamiesz; ale to wszystko uodporni cię na kolejną próbę - odparł mistrz.

Uczeń wrócił do dojo. Spotkał się z innymi uczniami, ze swoimi przyjaciółmi i kompanami. Opowiedział, co mówił mistrz. Niektórzy z nieukrywaną zazdrością nie chcieli słuchać.

Ci z najbardziej ograniczoną zdolnością myślenia, którzy z reguły mówią najgłośniej, odezwali się w te słowa: - Zgłupiałeś? Po co? Mistrz oszalał do reszty... Do czego potrzebne ci latanie? Jesteś dobry tu na ziemi. Nie wygłupiaj się! Zresztą, komu potrzebne jest dzisiaj latanie?

Najlepsi przyjaciele radzili mu tak: - A jeśli to prawda i mistrz ma rację? Czy to nie jest jednak zbyt niebezpieczne? Czemu nie zaczniesz stopniowo? Spróbuj skoczyć najpierw ze stołu, potem może z drabiny, potem wybierz jakieś drzewo. Ale... od razu ze szczytu w przepaść? Zastanów się.

Rada ta wydała się rozsądna. Uczeń wszedł więc na wierzchołek drzewa i nabrawszy odwagi, skoczył. Rozwinął skrzydła, ale nie zdążył nimi nawet zamachać, gdy z całym impetem runął na ziemię.

Z wielkim guzem na głowie natychmiast pobiegł do mistrza.

136

- Oszukałeś mnie! Nie mogę utrzymać się w powietrzu, a co dopiero latać. Spróbowałem i zobacz, jak się uderzyłem! Nie jestem taki jak ty. Moje skrzydła są do ozdoby.

- Mój drogi - rzekł mistrz - żeby szybować, trzeba mieć swobodę i szeroki horyzont, trzeba najpierw stworzyć sobie przestrzeń wolnego powietrza do rozłożenia skrzydeł. Potrzebujesz pewnej wysokości, by wypełniły się wiatrem. Aby latać, trzeba zacząć brać na siebie ryzyko. Zobacz, wszyscy mamy to samo niebo nad głową, ale jakże różne horyzonty.

Ale nie musisz. Jeśli nie chcesz, to możesz oczywiście zrezygnować i zawsze tylko chodzić... patrząc w górę i zazdroszcząc innym. Być może tak jest lepiej.

64. Jak tutaj jest ładnie

Przed chatką w górach siedział mistrz, palił fajkę i podziwiał wspaniałe widoki: zbocza gór porośnięte lasami, doliny z polami uprawnymi, wijącą się rzekę, po której płynęły załadowane towarami dżonki.

- Jak tutaj jest ładnie! - zwrócił się do ucznia, który biegnąc gdzieś w pośpiechu, przysiadł też na chwilę na ławeczce.

- Aha, ładnie - odparł uczeń, a w myśli dodał: „Wiocha zabita dechami, z której nie można się wyrwać”. Rozglądał się przy tym dookoła, zainteresowany różnymi drobiazgami i szczegółami wokół ławki. - Bardzo ładnie - dodał jeszcze pośpiesznie, tak trochę na odczepnego i już chciał gdzieś biec, ale mistrz go zatrzymał:

- Usiądź przez chwilę w spokoju, zobaczysz, że tutaj naprawdę jestbardzo ładnie.

Uczeń usiadł, ale kręcił się niespokojnie. „Co tu może być ładnego? - myślał. - Niedostępna góra, mroczny las, podmokła dolina i brudna rzeka.” Mistrz nic nie mówił. To milczenie i bezczynność drażniły go.

- Mistrzu? - odezwał się.- Tak? - odparł mistrz, spokojnie wyjmując fajkę z ust.- A co jest za tą górą? - wskazał na horyzont.- Sądzę, że druga góra.- A za nią?- Myślę, że rzeka i dolina.

137

Uczeń przez chwilę siedział spokojnie, ale znowu zaczęło go nosić.- A tak samo ładne jak te... te? - i znowu pokazał na górę na horyzoncie.- Tak samo ładne. Ale tutaj jest najładniej - odrzekł spokojnie mistrz. Po chwili milczenia uczeń znowu zaczął niespokojnie: - A mogę pójść zobaczyć?- Możesz.Uczeń zerwał się więc z ławki i poleciał.Wrócił po kilku dniach i zastał mistrza, siedzącego w tym samym miejscu.

Przysiadł na ławeczce obok, bardzo z siebie zadowolony i podekscytowany- Miałeś rację, mistrzu - zaczął sprawozdanie z wycieczki - za tą górą była

góra, rzeka i dolina, i wioska. Bardzo ładna okolica. - Mistrz nic nie odpowiadał i palił fajkę. - Wyobraź sobie, co mi się przytrafiło... - Opowiadał podekscytowany, a mistrz spokojnie kiwał głową, zasłuchany w jego opowieść.

Na koniec uczeń zapytał: - Mistrzu, a za tamtą drugą górą i rzeką, co jest?- Myślę, że następna góra, rzeka, dolina, wioska i miasto - odparł mistrz.- A mogę pójść zobaczyć?- Możesz.Uczeń zerwał się i poleciał. Wrócił po kilku tygodniach. Mistrz siedział tam,

gdzie poprzednio.Uczeń opowiadał, co widział i co go spotkało, i jak pięknie tam było, a potem

zakończył tradycyjnym pytaniem: - Czy mogę pójść zobaczyć co jest za tamtymi górami?

Mijały tak tygodnie, miesiące; mijały lata. Uczeń widział coraz więcej gór, rzek, dolin, wiosek i miast. Zwiedził cały świat. Był bogatszy w coraz to nowsze doświadczenia i przeżycia. Pewnego dnia wrócił z kolejnej wyprawy za góry. Usiadł spokojnie na ławeczce obok mistrza, nic nie mówił i patrzył. I wtedy po raz pierwszy zobaczył zbocza gór porośnięte lasami, doliny z połami uprawnymi, wijącą się rzekę, po której płynęły załadowane towarami dżonki.

Po długiej chwili milczenia powiedział:- Jak tutaj jest ładnie!- Też tak uważam - odrzekł mistrz. - Tu jest najładniej na świecie.

138

V

Bajki o pieniądzach,

bogactwie i władzy

65. Smok, który opanował królestwo

Jest to stara bajka wschodnia o „władzy”, którą mistrz często opowiadał, gdy pytano go, dlaczego nie zabiega o stanowiska, nigdzie nie kandyduje. Dlaczego mając tak wspaniale pomysły, będąc tak uczciwym i mądrym człowiekiem, nie chce rządzić i być „przy władzy”?

Dawno, dawno temu było sobie wspaniałe i bogate królestwo. Panował tam dobry król i żyli szczęśliwi poddani. Ale tak jak to bywa w bajce, nagle królestwo opanował straszny, ziejący ogniem smok. Skąd przybył, nie było wiadomo. W jaki sposób zajął wielki zamek na Smoczym Wzgórzu za bagnami, nikt nie wiedział. Smok był bardzo zły i zachowywał się tak jak bardzo złe smoki - pożerał dziewice, ograbiał karawany, ogniem palił pola wieśniaków, zabierał towary kupcom, podnosił podatki i nakładał srogie kontrybucje na wszystkich. Ludność tego wspaniałego królestwa cierpiała strasznie.

Dobry król, odsunięty od władzy i skazany na banicję, w ukryciu i pełnej konspiracji próbował pozbyć się gada. Czynił to w tradycyjny dla bajek sposób, tzn. ogłosił królewskim dekretem, że ten, kto pokona bestię, dostanie w nagrodę rękę księżniczki i pół królestwa. Przyjeżdżali różni rycerze - wszyscy sławni, o nieskazitelnej opinii i moralności, zaprawieni w pokonywaniu smoków. Wyglądali mniej lub bardziej groźnie, dosiadali białych i czarnych rumaków, jedni przybywali dla sławy, inni zwabieni pięknością księżniczki, jeszcze inni dla czystego zysku i... przepadali bez wieści. Smok rozprawiał się ze wszystkimi. Był coraz bardziej rozzłoszczony i uciskał naród coraz sromotniej. A ludzie opowiadali, że bagna i lasy przed Smoczym Wzgórzem usłane są trupami dzielnych rycerzy i lepiej omijać te tereny z daleka.

Wieść o straszliwym niepokonanym smoku roznosiła się daleko poza granice królestwa. Nie wiadomo, czy z tego powodu, czy dlatego, że lata mijały i księżniczka nie stanowiła już takiej atrakcji, a może dlatego, że połowa prawie zupełnie zniszczonego królestwa stawała się raczej ciężarem niż nagrodą, zainteresowanie walką ze smokiem wśród walecznego rycerstwa zupełnie zmalało. Dobry król postanowił zatem zmienić taktykę.

141

Wśród zaufanych i sprzyjających mu poddanych zrobił zbiórkę pieniędzy, coś dołożył z własnych zasobów, przezornie schowanych w bankach krajów neutralnych, i wyznaczył nagrodę za głowę smoka. Zwabieni okrągłą sumką rycerze znowu zaczęli tłumnie zjeżdżać do królestwa. Ich zapał trochę słabł, gdy okazywało się, że nagroda będzie wypłacana w dwóch ratach: połowa przed, a połowa po dostarczeniu głowy, ale i tak najdzielniejsi i najszlachetniejsi wyruszali w stronę Smoczego Wzgórza.

Napisałem „wyruszali”, czyli w liczbie mnogiej, bo smok srożył się coraz bardziej i kolejni rycerze przepadali bez wieści - tym razem z połową nagrody każdy. Sytuacja wydawała się kryzysowa i bez wyjścia. Bezradny król zwołał w akcie rozpaczy radę stanu, aby coś wspólnie wymyślić - jakiś plan, program naprawczy, strategię dla oswobodzenia kraju spod tyranii smoka.

Rada radziła przez tydzień. Przede wszystkim w pełni zaaprobowała postępowanie króla i jednogłośnie przegłosowała wotum zaufania dla władcy. Odnośnie problemu smoka przewijało się wiele koncepcji postępowania. Przede wszystkim dokładnie zdefiniowano problem i określono wszystkie jego parametry. Z tego podsumowania wynikało, że smok jest wyjątkowo groźny, zły i straszny. Dlatego do jego pokonania trzeba znaleźć wyjątkowo walecznego, dzielnego, o wyjątkowej, nieskazitelnej opinii i moralności rycerza. Rycerze, którzy do tej pory próbowali zmagać się ze smokiem, byli po prostu nieodpowiedni do rangi problemu. Na pewno proponowana kwota za głowę smoka była zbyt niska - to sugerowało, że nie jest on do końca taki straszny i przyciągało pod Smocze Wzgórze drugi gatunek rycerstwa. Rezultaty można, jak opowiadają okoliczni mieszkańcy, oglądać po lasach i na bagnach wokoło wzgórza.

Rada ustaliła, że trzeba przede wszystkim znacznie podnieść nagrodę za głowę smoka i zastanowić się, gdzie i jak znaleźć odpowiedniego rycerza. Może rycerzowi należało by też coś, przyszłościowo, zaproponować: na przykład dożywotnie miejsce w radzie albo stanowisko ministra ds. smoków?

Król rozpoczął zbieranie gotówki, a członkowie rady zajęli się poszu-kiwaniem rycerza. Po miesiącach ciężkiej pracy król dysponował kwotą kilkakrotnie przewyższającą pierwotnie proponowaną, a rada - listą kilkunastu najwybitniejszych rycerzy, specjalizujących się w walkach ze smokami. Po burzliwej debacie i tajnym głosowaniu wybrano w końcu najwybitniejszego rycerza i skierowano do niego imienne zaproszenie. W dokumencie, podpisanym przez Dobrego Króla i członków Rady, zwrócono uwagę na cierpienia ludu, oraz nieśmiertelną sławę, którą niechybnie okryje się śmiałek. Nie ukrywano też dotychczasowych niepowodzeń, a także wymieniono wysokość nagrody. Wszyscy

142

czekali z niecierpliwością na powrót posłańca.Jakież było zdziwienie wszystkich, gdy zamiast posłańca zjawił się sam

rycerz. Oświadczył, że wzruszył się do łez, czytając fragmenty listu, które opisywały cierpienia mieszkańców królestwa, a złość w nim wzbierała, gdy zapoznawał się z okrucieństwem smoka. Pomimo że miał w planach zabicie kilku innych, pomniejszych i mniej okrutnych potworów, odłożył tamte sprawy i przybył natychmiast. Prosił, aby zaraz wskazać mu drogę na Smocze Wzgórze.

Króla i wszystkich członków rady ujął skromnością, otwartością i bijącą z twarzy uczciwością. Wyglądał przy tym bardzo mężnie i groźnie, a jego wielki miecz, to było widać, nie raz posmakował smoczej krwi. Na pięknym rumaku, w lśniącej zbroi, z kopią i mieczem mógł wzbudzać zachwyt przyjaciół i przerażenie smoków.

Nie pytał o gratyfikację i nagrodę. Gdy wręczano mu połowę ustalonej sumy, był wyraźnie zażenowany i zakłopotany, mrucząc coś pod wąsem: że po co, nie trzeba aż tyle, może rozdać potrzebującym itd. O stanowiskach nie chciał słyszeć, bo władza go nie interesuje.

Zaopatrzony w stosowną mapę i instrukcje, rycerz udał się w stronę Smoczego Wzgórza, żegnany z ogromnymi nadziejami przez króla i wielu mieszkańców. Przejechał doliny, przeprawił się przez rzeki, lasy i pomniejsze wzniesienia. Napotykana ludność ze współczuciem patrzyła na niego, opowiadając o strasznej bestii. Minął urwiska i przepaście, przebrnął przez gęste lasy i mokradła - nigdzie nie było smoka. Zbliżał się do Smoczego Wzgórza, na szczycie którego pyszniło się straszliwe zamczysko. Nastawił kopię i ostrożnie, gotowy w każdej chwili odeprzeć atak, zbliżył się do zamkowej fosy - nigdzie nie było smoka. Zwodzony most był opuszczony, a brama w warownych murach uchylona. Z największą ostrożnością, wietrząc w tym jakiś okrutny podstęp, przeszedł przez most i zajrzał na zamkowy dziedziniec - nigdzie nie było smoka.

Poszukał wzrokiem wejścia do zamku. Znajdowało się po przeciwnej stronie dziedzińca. Ostrożnie zbadał teren i najszybciej, jak potrafił, przemknął niczym błyskawica na drugą stronę dziedzińca. Nikogo nie było, nikogo nie zauważył. Uchylił wrota zamku. Ujrzał wielkie kamienne schody, prowadzące w górę. Zaczął powoli się wspinać. Na szczycie schodów zobaczył kolejne drzwi. Ostrożnie rozwarł je i znalazł się w wielkiej sali tronowej, i... wtedy go zobaczył.

Smok siedział na tronie na końcu sali. Wyglądał jak normalny smok. Był zielony, miał wielką paszczę i wyłupiaste oczy, całe ciało pokryte łuską. Wielkie skrzydła dodawały mu grozy, a długi ogon miał zawinięty z tyłu za tron.

143

W zielonych łapach pomiędzy długimi pazurami trzymał... książkę i czytał. Smok, podobnie jak rycerz, był wyraźnie zaskoczony.

Pierwszy otrząsnął się rycerz i pamiętając dokładnie sekrety taktyki wo-jennej, postanowił skorzystać z zaskoczenia. Dobył miecza i skoczył przez salę w kierunku smoka, składając się jednocześnie do straszliwego cięcia. Gdy był w połowie drogi, zauważył, że smok otwiera paszczę. Spodziewał się strumienia ognia i siarki - jak to w zwyczaju smoków walczących z rycerzami. Opuścił przyłbicę swojej wspaniałej zbroi w oczekiwaniu na ognisty podmuch, ale nic takiego nie nastąpiło. Po prostu smok coś do niego mówił. Ale ponieważ mówił w smoczym języku, rycerz i tak nie zrozumiał. Był zresztą bardzo blisko celu. Nie marnował czasu na zastanawianie. Machnął mieczem i uciął smokowi głowę. Było po wszystkim. Koniec.

Rycerz, mając się cały czas na baczności, podniósł przyłbicę, stalową rękawicą otarł pot z czoła i odetchnął. Już? Po wszystkim? Był trochę zdezorientowany, że to wszystko w sumie tak łatwo i gładko poszło. Po krótkiej chwili refleksji postanowił wrócić do swoich rycerskich obowiązków. Podszedł do smoka, ujął głowę za zielone włosy i już, już miał podejść do okna, aby pokazać ją wiwatującemu tłumowi z okrzykiem: „Oto głowa waszego ciemiężcy!” - gdy nagle jego wzrok padł na uchylone drzwi w rogu sali. Biła z nich dziwna jasność. Trzymając cały czas głowę smoka w jednej ręce, a miecz w drugiej, podszedł do drzwi. Uchylił je szerzej.

To, co zobaczył za drzwiami, wprawiło go w zupełne osłupienie. Był to skarbiec wypełniony po brzegi niewyobrażalnym bogactwem: pieniądze, złoto w sztabach, diamenty, biżuteria, ozdoby, drogie kamienie, białe i czarne perły, rzeźby, dzieła sztuki, misterna porcelana. Stanął jak zamurowany. Odłożył miecz oraz głowę smoka i wszedł do środka. Wydawało mu się, że śni. Szedł między skrzyniami wypełnionymi złotymi dukatami, między kuframi pełnymi rubinów i szmaragdów. Dotykał porcelany i drogich ubrań. Nagle odwrócił się, chcąc sprawdzić, czy go ktoś nie śledzi i nie obserwuje. W skarbcu nie było nikogo.

Wyszedł z powrotem do sali tronowej. Tam też cisza i pustka. Był sam. Wrócił do skarbca. Podszedł do skrzyni z dukatami i zaczął napełniać kieszenie złotem. Zgarnął do torby garść pereł i rubinów, sięgnął po gruby złoty łańcuch, aby powiesić go sobie na szyi, i wtedy nagle spostrzegł, że... jego dłonie stają się dziwnie szponowate, ręce pokrywają się grubą zieloną łuską. Twarz nieproporcjonalnie się wydłuża. Całe ciało dziwnie się wykręca i przeistacza. Wówczas też zaczął rozumieć, co mówił do niego smok w sali tronowej: „Gdy już będzie po wszystkim, to nie bierz tego. Pod żadnym pozorem nie bierz!”

144

66. Gadające drzwi

W bardzo bogatym i mądrze rządzonym królestwie żył sobie bardzo bogaty i mądry król. Jego mądrość polegała na tym, że miał mądrych doradców i urzędników, którym dawał szerokie uprawnienia i powierzał różne samodzielne zadania. Nie wtrącał się w wiele spraw i wszyscy byli zadowoleni. Posunął się nawet do tego, że kanclerzowi i kilku godnym najwyższego zaufania ministrom, nie zważając na protesty królewskiego skarbnika, powierzył klucze do skarbca (co warto zaznaczyć, miał bardzo duży i dobrze strzeżony skarbiec). Król ufał im bezgranicznie, dając pełnomocnictwa do swobodnego dysponowania dobrami - oczywiście na potrzeby królestwa.

Całościową pieczę nad skarbcem sprawował królewski skarbnik, który był wieloletnim wiernym sługą króla, człowiekiem o nieposzlakowanej uczciwości i opinii. Pewnego dnia poinformował monarchę, że comiesięczna inwentaryzacja wykazała brak kilkunastu sztuk złota. Król w pierwszej chwili zarządził powtórne przeliczenie złota i wszystko złożył na karb pomyłki. Tych kilkanaście sztuk stanowiło zresztą minimalny ułamek promila bogactwa znajdującego się w skarbcu.

Powtórne przeliczenie wykazało jednak, bez cienia wątpliwości, brak złota. Król, nie chcąc na nikogo rzucać pochopnych podejrzeń, całą sprawę postanowił zatuszować i nie nagłaśniać, a skarbnikowi polecił pilną obserwację skarbca. Minął spokojny miesiąc i nie zaobserwowano niczego dziwnego. Do skarbca wchodziły tylko uprawnione osoby oraz wpisywały, co wnoszą i wynoszą, w stosownej księdze. Gdy jednak przyszła kolejna inwentaryzacja, zabrakło następnych kilkunastu sztuk złota. Nie było wątpliwości - w najbliższym otoczeniu króla, w gronie najbardziej zaufanych jest złodziej, który potajemnie zakrada się do skarbca.

Król był w nie lada kłopocie. Śledztwo policji królewskiej nie wchodziło w grę ze względu na pozycję podejrzanych i rozgłos, jaki nadałoby ono sprawie. Jak zatem wykryć złodzieja, nie rzucając przy tym podejrzeń na uczciwych ludzi? Co z zaufaniem, którym ich obdarzył? Nie może teraz wszystkim odebrać kluczy.

Po wielu dniach przemyśleń i konsultacji ze skarbnikiem, który jako jedyny wiedział, co wydarzyło się w królewskim skarbcu, król zdecydował się wezwać

145

do siebie wszystkie osoby posiadające klucze do skarbca. Najtaktowniej jak potrafił, poinformował o obserwacjach skarbnika, a jego samego poprosił o dokładne zreferowanie sprawy. Na sali zapanowało „święte” oburzenie.

- To znaczy, że ktoś z nas kradnie? - krzyczał kanclerz. - Podejrzenie pada teraz na każdego nas, to oburzające!

Podobnie zachowywali się pozostali ministrowie. Wszyscy byli zbul-wersowani sytuacją i posądzeniami. W zdenerwowaniu i silnym afekcie ministrowie zaczęli zwracać klucze, rzucając je na stół i podając się przy tym do dymisji. Atmosfera była niezwykle napięta. Król nie dosyć, że został okradziony, to jeszcze tracił znakomitych ministrów i przyjaciół, a zyskiwał wrogów. Pomimo że nie była to jego wina, chciał jakoś załagodzić całą sprawę i wysnuł przypuszczenie, że być może ktoś obcy dorobił klucze do skarbca. Może skorzystał z okazji, nieuwagi i jest w posiadaniu dodatkowych kluczy?

Takie postawienie sprawy spodobało się wszystkim zebranym i rozpoczęto dyskusję na ten temat. Przypominano sobie różne sytuacje, zdarzenia, dziwne zachowania giermków, paziów, służby. To było jedyne rozsądne wytłumaczenie i, co najważniejsze, nie rzucało podejrzeń na dostojnych zebranych. Król zarządził natychmiastową wymianę drzwi i zamków, a wręczając nowy pęk kluczy każdemu ze swoich ministrów, przykazał szczególną o nie troskę.

Po miesiącu w skarbcu znowu było jednak mniej o kilkanaście sztuk złota... Problem wydawał się nie do rozwiązania. Król, zupełnie zrezygnowany, zwrócił się po pomoc do swojego nadwornego maga, astrologa i alchemika. Ten, wysłuchawszy władcy, powiedział:

- Powinieneś, królu, zamontować w skarbcu „gadające drzwi”, które powiedzą, kto jest złodziejem. Jeszcze raz wymień drzwi i klucze i poproś mnie na spotkanie z ministrami.

Gdy król po raz kolejny wręczył nowe klucze, alchemik poinformował wszystkich, że drzwi zamontowane do skarbca są jego specjalnej konstrukcji. Są to gadające drzwi, które wskażą ewentualnego złodzieja.

Pomimo napiętej atmosfery informacja ta wywołała ogólną wesołość i pokpiwanie. Nietrudno się domyślić, że alchemik nie cieszył się poważaniem wśród zdroworozsądkowo myślących ministrów; sprawy nie potraktowano poważnie.

Minął miesiąc, a ze skarbca ubyło kolejne kilkanaście sztuk złota. Alchemik rozkazał wymontować drzwi i wnieść na salę na przesłuchanie. Król i ministrowie z zainteresowaniem patrzyli, jak alchemik zbliża się do drzwi i przykłada do

146

nich ucho. Na sali zrobiło się bardzo cicho. Pomimo bezsensowności całej sytuacji, wyczuwało się pewne napięcie i oczekiwanie - a jeżeli coś jest w tej magii alchemika?... Niestety, drzwi nie chciały nic powiedzieć. Alchemik rozzłościł się i nakazał wymierzyć drzwiom karę chłosty.

Kat smagał drzwi batem, a alchemik pouczał je, że jeżeli nie zaczną mówić, to przejdzie do kolejnej fazy tortur, czyli przypalania ogniem. W końcu uznał, że drzwi są gotowe do składania zeznań. Jeszcze raz przybliżył ucho i wykrzyknął:

- Drzwi mówią, że nie wiedzą, kto jest złodziejem, bo są nowe i nie znają imion, ale... - tu zawiesił głos - złodziejem jest mężczyzna, który ma dzisiaj pajęczynę na turbanie.

Król ze zdziwieniem zauważył, jak jego ministrowie, kanclerz, a nawet skarbnik nerwowo i z dziwnym grymasem twarzy bezwiednie sięgają ręką do turbanów. I wszystko stało się jasne.

67. Mała rzecz, a czy naprawdę cieszy

Był sobie pewien włóczęga. Wszystko, co posiadał, nosił w małym plecaczku. W kieszeni nadgryzioną bułkę, a w drugiej - nadpitą flaszkę czerwonego wina. Wszędzie mu było dobrze, ze wszystkiego się cieszył. Był zawsze pogodny, radosny i wesół. Nie miał własnego domu, aby móc swobodnie podróżować i zwiedzać świat. Nie miał własnego łóżka, aby móc swobodnie cieszyć się w nocy zapachem trawy i gwiaździstym niebem.

Chodził z podniesiona głową, a patrząc w niebo, widział przepiękne chmury i czul gorące słońce. Patrzył na drzewa i widział kolorowe ptaki. Patrzył na kwiaty i widział różnobarwne motyle. Deszcz moczył jego stary płaszcz, a on cieszył się przepiękną tęczą. Uśmiech nie znikał z jego oblicza. Dla każdego miał dobre słowo. Jego pogodny nastrój wszędzie zjednywał mu ludzi. Uśmiechali się do niego i serdecznie witali nawet nieznajomi. Był szczęśliwy.

Aż kiedyś przypadkiem spojrzał pod nogi i znalazł złotą monetę. Poszedł do gospody i najadł się do syta. Kupił sobie nowe ubranie i podróżną torbę. Wynajął pokój w gospodzie, wziął kąpiel w gorącej wodzie z pachnidłami, a kładąc się spać do wygodnego łóżka, starannie zamknął za sobą drzwi, aby w nocy ktoś nie okradł go z reszty pieniędzy, które mu zostały.

147

- Mała rzecz, a cieszy - pomyślał o złotej monecie i zasnął.Od tego dnia włóczęga nie patrzył już w niebo. Nie patrzył na drzewa, na

kwiaty, nie widział ludzi. Już się nie uśmiechał. Chodził ze spuszczoną głową - patrzył w dół, pod nogi. Szukał kolejnej złotej monety, szukał szczęścia.

Był nieszczęśliwy.

68. Mieć tylko dla siebie

Włóczęga szedł wesoły i beztroski ulicą i nagle ją zobaczył - była to ogromna i wspaniała bryła złota. Słońce oświetlało ją w całej pełni, a promienie ocierające się o jej powierzchnię fantastycznie odbijały się i załamywały, dając tysiące przepięknych refleksów. Wydawało się, że to jakiś nieziemski obiekt. Włóczęga stał i przyglądał się jej zahipnotyzowany.

- Znalazłem bryłę złota - pomyślał. - Ale może jest tu gdzieś jej właściciel? - dodał z niepokojem.

Rozejrzał się dookoła, ale nikogo w pobliżu nie było. W końcu podszedł i dotknął ją. Była ciepła i miła. Czule gładząc powierzchnię palcami, miał wrażenie, że jest delikatniejsza, niż myślał. Wydała mu się jeszcze piękniejsza.

- Chcę ją dla siebie - pomyślał.Wziął więc ją ostrożnie w ręce, włożył do plecaka i udał się pospiesznie w

kierunku lasu.Rozemocjonowany wszedł pomiędzy drzewa, kierując się ku odludnej

polanie. Tam ostrożnie wyjął ją z plecaka i ułożył na trawie. Usiadł i w samotności, w spokoju zaczął ją kontemplować, sycić się jej pięknem.

- Po raz pierwszy w życiu mam coś cennego tylko dla siebie. Coś, co jest moje. Tylko moje! - pomyśleli oboje jednocześnie.

148

69. Klub „99

Był sobie kiedyś bardzo smutny król, którego nic nie cieszyło. Miał on służącego, który, jak każdy służący smutnego króla, był bardzo szczęśliwy i wesoły. Co rano budził króla, przynosząc mu śniadanie, śpiewając i mrucząc radosne pieśni trubadurów oraz opowiadając wesołe historie. Na jego twarzy malował się zawsze szeroki uśmiech, a w życiu człowiek ten odznaczał się spokojem i radością. Pewnego dnia król miał już tego dosyć i zapytał:

- Paziu, wyznaj mi twoją tajemnicę, twój sekret.- Jaki sekret, wasza królewska mość?- Gdzie tkwi tajemnica twojej radości i dobrego humoru?- Nie ma żadnego sekretu, żadnej tajemnicy, wasza wysokość.- Nie okłamuj mnie, paziu! - król groźnie zmarszczył czoło. - Nieraz

kazałem obcinać głowy za mniejsze przewinienia niż kłamstwo.- Ja nie kłamię, wasza wysokość. Nie ukrywam żadnego sekretu.- To dlaczego zawsze jesteś radosny i wesoły? No, powiedz, dlaczego?- Panie, nie mam powodu do smutku. Wasza wysokość darzy mnie

honorem, pozwalając na służenie mu. Mam żonę i dzieci, mieszkających w domu przyznanym nam przez urzędników dworskich. Dają nam odzienie i pożywienie, a w dodatku wasza wysokość od czasu do czasu obdarowuje nas paroma monetami, byśmy mogli sobie pozwolić na dowolny kaprys. Jak mam nie być szczęśliwy?

- Jeśli zaraz nie wyznasz mi twojej tajemnicy, każę ściąć ci głowę! - rzekł bardzo poważnie król. - Nikt nie może być szczęśliwy z podanych przez ciebie powodów. To niemożliwe!

- Ależ, wasza wysokość, nie ma naprawdę żadnego sekretu. Niczego ba dziej nie pragnę od możliwości spełnienia waszych oczekiwań. Nie ma też niczego, co bym przed wami ukrywał.

- Odejdź, odejdź, zanim zawołam kata! - król był jeszcze smutniejszy.Służący uśmiechnął się, oddał pokłon i wyszedł z komnaty.Królem zawładnęło istne szaleństwo. Nie potrafił sobie wytłumaczyć w

żaden logiczny sposób, dlaczego paź - będąc na służbie, przez dwadzieścia cztery godziny na dobę spełniając jego zachcianki, chodząc w znoszonym odzieniu, zjadając resztki z pańskich stołów, nie posiadając niczego swojego - mógł być szczęśliwy.

149

Kiedy się uspokoił, zawołał najmądrzejszego ze swoich doradców i opowiedział mu o rozmowie, którą odbył tego dnia rano.

- Dlaczego ten człowiek jest bezustannie wesoły i zadowolony? Dlaczego jest szczęśliwy?

- Och, wasza wysokość, chodzi o to, że on nie jest w Klubie.- Nie jest w Klubie?- No, tak.- I to go uszczęśliwia?- Nie, panie. To nie pozwala mu być nieszczęśliwym.- Chwileczkę, nie wiem, czy dobrze zrozumiałem. Bycie w Klubie

unieszczęśliwia cię?- Tak.- A jego tam nie ma.- Nie ma.- A jak wyszedł?- Nigdy nie wszedł.- Co to za klub? - król był mocno zaintrygowany.- Klub „99”.- Doprawdy, obawiam się, że nic nie rozumiem.- Moglibyście, panie, zrozumieć jedynie wtedy, gdybyście pozwolili mi na

wykonanie eksperymentu.- Jakiego?- Pozwalając na to, aby wasz paź wszedł do Klubu.- Tak, zmuszę go, aby wszedł - król był zdecydowany.- Nie, wasza wysokość. Nikt nie może nikogo zmusić, aby wszedł do

Klubu.- W takim razie trzeba będzie zastosować jakiś podstęp?- Nie trzeba, wasza wysokość. Jeśli stworzymy mu taką możliwość,

wejdzie do Klubu z własnej i nieprzymuszonej woli.- A nie zorientuje się, że to będzie oznaczało przeobrażenie się w czło-

wieka nieszczęśliwego?- Tak, zorientuje się.- W takim razie nie wejdzie.- Nie będzie mógł się oprzeć.- Mówisz, że zorientuje się, że wejście do tego dziwacznego Klubu uczyni

go nieszczęśliwym, a pomimo to wejdzie, wiedząc, że nie ma wyjścia? Przyznam, że znowu nic nie rozumiem.

- Tak jest, panie. Ale pozwól, że jeszcze raz zapytam: Czy jesteś skłonny stracić znakomitego służącego i... dziewięćdziesiąt dziewięć dukatów tylko dlatego, żeby pojąć zasadę Klubu?

150

- Tak. Zdecydowanie tak.- Dobrze. Dziś po północy przyjdę po ciebie. Musisz mieć przygotowaną

skórzaną sakwę z dziewięćdziesięcioma dziewięcioma dukatami. Przelicz kilka razy. Ani jeden więcej, ani jeden mniej.

- Co jeszcze? Mam wziąć ze sobą straż na wszelki wypadek?- Nie. Tylko skórzaną sakwę. Do zobaczenia po północy, wasza wysokość.I tak się stało. W nocy mędrzec przyszedł po króla. Po kryjomu przedostali

się sekretnym przejściem na podwórze pałacu i ukryli obok domu służącego. Tam przeczekali do świtu. Mędrzec przyczepił do skórzanej sakwy karteczkę z krótką informacją:

TA SAKIEWKA JEST TWOJA.JEST TO NAGRODA ZA BYCIE DOBRYM CZŁOWIEKIEM.

CIESZ SIĘ TYMI DUKATAMI I NIE MÓW NIKOMU,JAK JE ZNALAZŁEŚ.

W domu służącego zapaliła się pierwsza świeca. Mędrzec ostrożnie podszedł do drzwi i przywiązał sakwę do klamki. Zapukał i szybko się oddalił. Paź wyszedł, a mędrzec i król obserwowali go z ukrycia.

Służący, stojąc na progu domu, otworzył skórzaną sakwę i w świetle świecy przeczytał wiadomość. Potrząsnął torbą i słysząc dźwięk metalu, zadrżał, przycisnął skarb do piersi, rozejrzał się dookoła, sprawdzając, czy nikt go nie obserwuje, i pospiesznie wszedł do domu. Na zewnątrz było słychać, jak rygluje drzwi.

Król i mędrzec podkradli się do okna, aby obserwować, co będzie się działo dalej. Służący zrzucił wszystko, co znajdowało się na stole, poza świeczką. Usiadł i opróżnił sakwę. Własnym oczom nie wierzył. Góra złotych monet! On, który nigdy nie miał żadnej, teraz miał całą górę.

Paź dotykał je i przesypywał. Pieścił i ustawiał świeczkę tak, aby płomień odbijał się w monetach. Grupował je i rozsypywał w stosy.

Tak bawiąc się i bawiąc, zaczął układać stosy z dziesięciu monet. Jeden stos dziesięciomonetowy, dwa stosy dziesięciomonetowe, trzy stosy, cztery, pięć, sześć... Jednocześnie liczył skarb: dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści, pięćdziesiąt, sześćdziesiąt... Aż ustawił ostatni stos, który składał się z dziewięciu monet!

Najpierw prześlizgnął się wzrokiem po stole, szukając jeszcze jednej monety. Następnie rozejrzał się po podłodze, zajrzał pod stół, na koniec dokładnie sprawdził sakwę.

„Nie, to niemożliwe” - pomyślał. Przybliżył ostatni stos do pozostałych i przekonał, że jest niższy.

151

- Złodzieje! - wykrzyknął. - Okradli mnie! Przeklęci!Ponownie sprawdził stół, podłogę, sakwę, swoje ubranie, kieszenie, zajrzał

pod meble... ale nie znalazł tego, czego szukał.Leżąca na stole góra monet lśniła, jakby chciała zakpić z niego i przy-

pomnieć mu, że było tylko dziewięćdziesiąt dziewięć dukatów. Aż dzie-więćdziesiąt dziewięć.

„Dziewięćdziesiąt dziewięć monet. To dużo pieniędzy - pomyślał. - Ale brakuje mi jednej monety. Liczba dziewięćdziesiąt dziewięć nie jest kompletna. Sto jest liczbą kompletną, ale dziewięćdziesiąt dziewięć nie.

Król i jego doradca patrzyli przez okno. Oblicze pazia nie było już takie samo. Miał zmarszczone czoło i napiętą twarz. Oczy mu się zmniejszyły i przymknęły, usta przybrały okropny grymas, przez który widać było zęby.

- Witaj w Klubie - ironicznie szepnął mędrzec do króla.Służący, chowając monety do sakwy i rozglądając się po wszystkich kątach,

sprawdzał, czy nie obserwuje go ktoś z domowników, a potem ukrył sakwę między drewnem. Następnie wziął papier i pióro w celu zrobienia rachunków.

Ile czasu potrzebowałby na kupno setnej monety? Mamrotał przy tym na głos do siebie: - Jestem gotów ciężko pracować, aby ją zdobyć. Później może nie będę już musiał wcale pracować. Z setką monet człowiek jest bogaty. Z setką monet można żyć spokojnie.

Skończył rachunki. Jeśliby pracował i oszczędzał całą pensję, a w dodatku gdyby wpadł mu jakiś dodatkowy grosz, po jedenastu, dwunastu latach miałby wystarczająco dużo pieniędzy na zakup złotej monety.

„Dwanaście lat to dużo czasu - mamrotał pod nosem. - Może mógłbym poprosić żonę, aby podjęła pracę w pałacu na jakiś czas.” Mógłby jej to załatwić. Ponadto on sam kończył pracę o godzinie piątej po południu, a mógłby przecież pracować do nocy i zarobić w ten sposób dodatkowe pieniądze. Policzył - sumując pracę żony i swoją dodatkową. Za siedem lat miałby potrzebną mu liczbę monet. To wciąż za długo!

Może mógłby sprzedawać w miasteczku zostające im po kolacji jedzenie i w ten sposób trochę zarobić. W sumie im mniej zjedzą, tym więcej będą mogli sprzedać.

Sprzedać, tak, sprzedać... Idzie lato... Zaczyna się robić gorąco. Na co miałoby się przydać tyle zimowych ubiorów? A jedna para butów nie wystarczy? Podsumował.

Wymagało to wyrzeczeń. Ale cztery lata wyrzeczenia i miałby swoją monetę numer sto!

152

Niezauważeni przez nikogo król i mędrzec wrócili do pałacu. Król był świadkiem, jak paź wszedł do Klubu „99”.

- Teraz obserwuj go, panie, a zobaczysz, jak funkcjonują ludzie w Klubie.W ciągu kolejnych tygodni służący realizował swoje plany zgodnie z tym, co

postanowił owej nocy, a król bacznie go obserwował. Z każdym dniem paź był coraz mniej wesoły, uśmiechnięty i szczęśliwy. Pewnego poranka wszedł do królewskiej alkowy, nieuważnie uderzając w drzwi, marudząc i źle się zachowując.

- Co ci jest? - zapytał król w dobrej wierze.- Nic mi nie jest, a co ma mi niby być? - odparł niegrzecznie.- Jeszcze całkiem niedawno, parę dni temu, śmiałeś się bez przerwy i

śpiewałeś.- Wykonuję swoją pracę, prawda? Czego sobie życzy królewska mość?

Żebym był też waszym błaznem i trubadurem? Jestem służącym. Nikt mi nie płaci za uśmiechy i pieśni!

Po kilku dniach król wyrzucił służącego. Nieprzyjemnie było mieć pazia, który był ciągle w złym humorze.

70. Moneta mędrca

Starzy ludzie mówią, że Lao Tse chodził po mieście w łachmanach i sypiał w przedsionkach domostw. Powiadają, że pewnego ranka, kiedy jeszcze spał w takim miejscu, pojawił się bogaty kupiec.

- Witaj, mistrzu! - pozdrowił go.- Witaj! - odpowiedział Lao Tse.- Ponieważ miałem udany tydzień, przybywam z tą oto sakwą pieniędzy,

aby ci ją ofiarować.Mistrz nie wykonując żadnego ruchu, popatrzył na niego w milczeniu.- Weź je. Nie chodzi o żaden podstęp. Dużo ci zawdzięczam. To dzięki

twoim naukom zdobyłem bogactwo i osiągnąłem szczęśliwe życie. Pieniądze są moje i tobie je daję, bo wiem, że potrzebujesz ich bardziej niż ja.

- Masz ich więcej ? - zapytał Lao Tse.

153

- Oczywiście, że mam - odparł bogacz. - Dużo więcej.- I nie chciałbyś mieć więcej od tych, które masz?- Chciałbym, oczywiście, że bym chciał.- W takim razie przyjmij te pieniądze ode mnie, bo ty potrzebujesz ich

bardziej niż ja.Starzy ludzie powiadają, że dialog ten przebiegał dalej tak:- Ale przecież ty też musisz jeść, a żeby kupić żywność, potrzebne są

pieniądze.- Mam jedną monetę - Lao Tse ją pokazał - a to starczy mi na miarkę ryżu

na dzisiaj rano i może jeszcze na parę owoców.- Dobrze. Ale jeść musisz również jutro, pojutrze i popojutrze. Skąd jutro

weźmiesz pieniądze?- Jeśli zagwarantujesz mi, że dożyję jutra, to być może wezmę od ciebie te

monety...

71. Bezcenny diament

Pewien bardzo bogaty pan kupił sobie brylant. Wydał za niego dwa miliony dolarów i schował do szafy pancernej. Był szczęśliwy, gdy wyciągał swój brylant i pokazywał przyjaciołom oraz znajomym. Wszyscy zachwycali się, bo nigdy jeszcze nie widzieli tak pięknego i wielkiego okazu. Wszyscy też mu zazdrościli. Jego szczęście i radość rosły w miarę wzrostu ceny klejnotu. Przy kolejnej wycenie specjaliści orzekli, że brylant tej klasy, tej czystości i tej wagi jest już wart trzy miliony dolarów. Właściciel był szczęśliwy, wręcz wniebowzięty.

Pewnego dnia tak jak zwykle pokazywał brylant jednemu ze znajomych. Ten był fachowcem i znawcą kamieni szlachetnych. Gdy zobaczył klejnot, wpadł w autentyczny zachwyt. Oglądał przez szkło powiększające, patrzył pod światło, ważył, mierzył, podziwiał szlify, coś liczył - dodawał i odejmował kolumny cyfr.

- Wspaniały okaz - odrzekł do właściciela. - Jest rzeczywiście fantastyczny i wart swoich pieniędzy, trzech milionów, ale gdy mu się tak przyglądam, to...

- To co? - wtrącił zaniepokojony właściciel.- Nie, wszystko jest w porządku, ale obliczyłem, że gdyby go rozciąć na

połowę, to miałbyś dwa brylanty, każdy wart po dwa miliony dolarów.

154

- Co takiego?- Tak. Precyzyjne przecięcie, o, tutaj, w tym miejscu, dałoby ci od razu

cztery miliony dolarów.- Cztery miliony? - Pan nagle posmutniał i lekko się zirytował. Gdzieś

prysnęło szczęście. Dlaczego nikt mu o tym wcześniej nie powiedział?Spakował brylant i pojechał do najlepszego jubilera w stolicy. Ten długo

oglądał kamień, coś liczył i potwierdził: - Gdyby go przeciąć, byłyby dwa brylanty na tyle duże, że warte po dwa miliony.

- To proszę przeciąć! - prawie krzyknął właściciel.- Jest tu niestety pewien problem - mówił spokojnie jubiler. - Jeden

fałszywy ruch, źle ustawione dłuto, za mocne uderzenie i ten piękny brylant się rozsypie. Nie wezmę na siebie takiej odpowiedzialności. Proszę zwrócić się do kogoś innego, ale obawiam się, że u nas w kraju nikt się tego nie podejmie.

- Zobaczymy - odparł właściciel kamienia. Schował brylant do kieszeni i zły oraz jeszcze bardziej nieszczęśliwy trzasnął drzwiami.

Stracił cały majątek na podróże, ekspertyzy, wyceny, ubezpieczenia i ochronę. W końcu wylądował w porcie w Rotterdamie. Został mu tylko brylant i bilet III klasy na statek do domu. Był wieczór, a statek odpływał nazajutrz rano. Bez sensu, zupełnie załamany, szedł wąską portową ulicą, pełną knajp, ulicznych dziewczyn i pijanych marynarzy. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Nagle dostrzegł obskurny szyld „Jubiler”. Wszedł - przytłumione światło, niewielki kantorek, za kantorkiem starszy człowiek w charakterystycznym czarnym chałacie, z pejsami i w jarmułce.

- Witam, witam, szanownego pana! Czym mogę służyć? - jubiler wyszedł zza lady.

- Chcę przeciąć ten kamień - zrezygnowanym głosem odrzekł pan i wyciągnął z kieszeni marynarki brylant, który niesamowitym blaskiem rozświetlił ciemne pomieszczenie.

- Ajajaj, jaki piękny kamień - z zachwytem powiedział jubiler i zaczął ze znawstwem oglądać brylant. - Ajajaj, i ile jest wart? - mlaskał z uznaniem.

- No co? Da się przeciąć? - właściciel był już trochę podenerwowany zwłoką.

- A co się ma nie dać? Jak się dobrze „da” - tu wykonał charakterystyczny ruch pocierania kciukiem i palcem wskazującym - to i się da przeciąć - zakończył na wesoło jubiler. Nagle odwrócił się i krzyknął w kierunku zaplecza:

- Icek! Icek! Gdzie się podziewasz? Nigdy cię nie ma.

155

Z zaplecza wybiegł brudny, pociągający nosem chłopak. Miał może dwanaście, może czternaście lat. W rękach trzymał miotłę, szmatę do podłogi i wiadro.

- Tak, panie majster? Myłem podłogę w kuchni - i pociągnął nosem.- Icek, masz to szkiełko i rozetnij panu na dwa równe. Tylko jak ci ręka

drgnie, to ci tak dupę złoję, jak jeszcze nigdy.- Mnie? Drgnie ręka? Co pan, panie majster.I nim właściciel kamienia zdążył się zorientować, Icek trzymał już w rękach

dłuto i młotek, ustawił kamień i spokojnie bez jakichkolwiek obaw uderzył. Kamień rozpadł się na dwie równiutkie części.

- No, widzi majster? Gotowe - i podał dwa kawałki jubilerowi.- No, dobra, udało ci się tym razem. Zmykaj i kończ zmywać kuchnię.Icek tak jak się pojawił, tak zniknął.Właściciel kamienia stał jak zamurowany i patrzył na dwa przepiękne

brylanty.- Boże, nie mogę uwierzyć, toż to geniusz jubilerski! - zwrócił się do

jubilera. - Przez piętnaście lat żaden jubiler w największych zakładach na świecie nie zrobił tego, co ten obdarty chłopak.

- Ta, jaki tam geniusz, szanowny panie? On po prostu nie wie, ile to jest warte, i jest wolny od jakichkolwiek zahamowań.

156

VI

Bajki o dzieciach i ich wychowaniu

72. Synowie patrycjusza

Dawno, dawno temu za górami, za lasami na siedmiu wzgórzach było sobie miasto-państwo Rzym. Za czasów panowania cesarza Augusta żył sobie w Rzymie dostojny patrycjusz o imieniu Witeliusz. Był bardzo bogaty, mądry i przez to niezależny. Wysoko ceniono go na dworze Augusta i wielokrotnie sam cesarz pytał go o rady. Ta pozycja Witeliusza wynikała też z faktu, że miał syna - Aniu-sza - wybitnego poetę. Poematy i liryki Aniusza były czytane i wzbudzały zachwyt na każdym przyjęciu u cesarza. Krążyły w odpisach po dworze, a nawet lud rzymski rozczytywał się w tych wspaniałych frazach. Aniusz był znany i podziwiany.

Szczęście Witeliusza nie byłoby niczym zakłócone, gdyby nie jego drugi syn Grachus - pijak, łajdak i obibok. Był najsłynniejszym awanturnikiem w Rzymie. Włóczył się z żołnierzami, zadawał z przemytnikami i portowymi dziewczynami, a jeżeli wybuchała w Rzymie jakaś uliczna rozróba, to można było być pewnym, że albo Grachus ją wywołał, albo był w nią przynajmniej zamieszany. Pewnego dnia Grachus tak narozrabiał, że August wezwał Witeliusza do siebie i stanowczym głosem rozkazał:

- Musisz coś z tym zrobić!Witeliusz był zbyt mądrym człowiekiem, aby lekceważyć ostrzeżenie

cesarza. Poszedł natychmiast do dowódcy legionów, kupił dla Grachusa stanowisko setnika i jeszcze tego samego dnia Grachus wyruszył ze swym oddziałem do jakiejś zapadłej prowincji - Antiochii, Palestyny czy Jerozolimy. W każdym razie ślad po Grachusie zaginął.

Szczęście Witeliusza nie było już teraz niczym zakłócone i trwałoby tak wiele lat, gdyby nie śmierć cesarza Augusta. Panował on, jak zapewne wiesz, Drogi Czytelniku, wiele lat, a zdaniem jego żony, dostojnej Liwii, zdecydowanie zbyt długo. Toteż pewnego dnia zjadł nieświeżą gruszkę z drzewa i zmarł.

Po nim na tron wstąpił dostojny Tyberiusz, który miał zupełnie odmienne upodobania od Augusta i na wyspie Capri zajmował się czymś całkiem innym niż czytanie poezji. Po nim zaś cesarzem został Kaligula, który wykazywał jeszcze inne skłonności i upodobania, a do swoich wygłupów i ekscesów cały czas

159

potrzebował pieniędzy. Co jakiś czas wzywał więc do siebie dawnych stronników swojego dziadka Augusta i przedstawiał im „propozycję nie do odrzucenia”. Tak przypomniał sobie też o Witeliuszu, który otrzymał następującą ofertę:

- Za zdradę stanu jesteś skazany na śmierć i konfiskatę majątku, to samo dotyczy całej twojej rodziny. Jeżeli jednak popełnisz samobójstwo, rodzina zachowa życie i zostanie tylko wydalona z Rzymu.

Witeliusz nie miał wyjścia. Wrócił do domu, pożegnał się z rodziną. Wszedł do wanny z gorącą wodą i już - tradycyjnym rzymskim zwyczajem - miał ostrą muszlą podciąć sobie żyły, gdy nagle przed nim pojawił się anioł.

- Mój Pan przysyła mnie do ciebie. Żyłeś godnie i sprawiedliwie, nie krzywdziłeś ludzi, mogę przed śmiercią spełnić jedno twoje życzenie, dotyczące przyszłości. Co chciałbyś wiedzieć?

- Tak, mam takie życzenie. Chciałbym wiedzieć, co będzie z moim synem - odparł Witeliusz.

Anioł uśmiechnął się i powiedział: - O to możesz być spokojny. Słowa twojego syna nigdy nie zaginą i przetrwają wieki. Będą je powtarzali ludzie na całej ziemi do końca świata i jeszcze trzy dni dłużej.

Witeliusz uspokoił się i już miał sięgnąć po muszlę, ale jakiś cień zdziwienia przeleciał przez jego twarz.

- Wiesz? Zawsze wiedziałem, że Aniusz pisze piękne poezje - zwrócił się do anioła - ale nie spodziewałem się, że jest aż tak dobry. Powiedziałeś: „do końca świata wszystkie ludy na całej ziemi będą powtarzać jego słowa”?

Teraz zdziwił się anioł.- Ja nie mówiłem o Aniuszu, tylko o Grachusie.Anioł machnął skrzydłem, a Witeliusz zobaczył na nieboskłonie, jak miliony

ludzi - białych, czarnych, kolorowych - stojąc, klęcząc, siedząc, powtarzają: „Panie, nie jestem godzien, abyś przyszedł do mnie, ale powiedz tylko słowo, a sługa mój zostanie uzdrowiony”.

73. Jak wychowywać dzieci

Pewnego dnia do mistrza przyszli zatroskani rodzice. Mają sześcioro dzieci: trzy córki i trzech synów, i ogarnia ich coraz większy strach, czy będą w stanie wychować ich na porządnych ludzi, którzy poradziliby sobie w życiu. Jakie przekazać im wartości? Jak postępować? Jak kształcić?

160

- Na te pytania nie ma jednoznacznej odpowiedzi - powiedział mistrz. - Każde z waszych dzieci wymaga innego postępowania. To, co mogę wam poradzić, to kierować się w swoich relacjach z nimi kilkoma zasadami. Przede wszystkim powinniście pamiętać, że dzieciom możecie dać, tak naprawdę, tylko dwie rzeczy: korzenie i skrzydła. Korzenie to dom, rodzina i tradycja; opieka i pomoc; poszanowanie starszych, prawość i uczciwość w najdrobniejszych sprawach; ład i porządek moralny. Korzenie dadzą dobre umocowanie, podstawy i dobre wybicie do lotu. Dadzą też pewne lądowanie i świadomość, że zawsze jest takie miejsce, gdzie można bezpiecznie spocząć. Skrzydła zaś to otwartość na świat, wielkie horyzonty i zachęty do latania. To pokazanie, że w życiu jest dla każdego miejsce na jego lot, że cokolwiek się robi, można to robić wspa-niale, być w tym wielkim. Warto rozwinąć skrzydła.

- To piękne, co mówisz - powiedział ojciec - ale wokół nas jest wiele rodzin, które starają się postępować zgodnie z tą zasadą, a ich dzieci, mające korzenie i skrzydła, wcale nie chcą latać. Jak postępować, aby chciały je rozwinąć i latać? Przecież nie mogę tego zrobić za nie!

- Dobrze powiedziałeś - odparł mistrz. - Nie rozwiniesz za nie skrzydeł i nie polecisz. Najwięcej błędów rodziców polega właśnie na tym, że chcą to robić za własne dzieci: wybrać najlepsze miejsce do startu, zapoznać z listą zagrożeń, uchronić przed upadkiem i poranieniem skrzydeł. Relacje między wami a dziećmi powinny być takie jak między łukiem i strzałą. Łuk i cięciwa to ojciec i matka, strzała to dziecko. Strzała trafia do celu i cieszy się, że go osiągnęła. Im cel był odleglejszy, tym większa satysfakcja. Ale kto napiął łuk? Kto wymierzył? Kto uwzględni! wiejący boczny wiatr? Strzała trafiła i się cieszy. Nie pamięta, skąd wyleciała. To dobrze. Ale powiedzcie mi, kto pójdzie po nagrodę? Na kogo spłynie splendor: na strzałę czy łucznika? Jednak każdy dobry łucznik wie, że aby strzała trafiła do celu, musi być spełniony najważniejszy warunek.

- Musi być określony cel - przerwała matka.- Tak, ale strzała nie trafi - odparł mistrz.- Trzeba napiąć łuk.- Tak, ale nie trafi.- Trzeba odpowiednio przygotować strzałę.- Tak, ale nie trafi.- Trzeba dokładnie wycelować.- Tak, ale nie trafi.Rodzice wymieniali jeszcze kilkanaście różnych warunków, a mistrz z coraz

161

większym rozbawieniem odpowiadał swoje „nie trafi”. W końcu, gdy rodzice byli już zupełnie zrezygnowani, rzekł: - Strzała musi opuścić łuk i cięciwę. Trzeba ją wypuścić! Rozumiecie? Rodzice roześmieli się wraz z mistrzem.

- Masz rację. Jakie to proste. Ale w swojej rodzicielskiej miłości chcie-libyśmy mieć ich blisko siebie - powiedziała matka.

- Ich czy ich serca? - przerwał mistrz.Po dłuższej chwili milczenia i zadumy matka odpowiedziała: - Ich serca, aby

były cały czas z nami.- Aby wasze serca mogły być blisko, wasze domy muszą stać bardzo

daleko - rzekł mistrz.I jeszcze jedno: jesteście dobrymi, troskliwymi rodzicami. Kochacie swoje

dzieci. Już to, że zdajecie sobie takie pytania, o tym świadczy. Niech tak będzie zawsze. Aby tak było, nie będą potrzebne wam te zasady, tylko miłość.

W postępowaniu z dziećmi rodzice mają tylko dwie drogi do wyboru: „albo kochać, albo mieć rację”.

74. Siostrzeniec

Była sobie kiedyś niezwykle porządna i bardzo bogobojna wdowa. Wcześnie straciła męża, uzyskując po nim dosyć pokaźną rentę, i postanowiła spędzić resztę życia na postach, modlitwie i czynieniu jałmużny. Za główny cel życia obrała sobie wspieranie ubogich, pocieszanie nieszczęśliwych, sprowadzanie na właściwą drogę zagubionych. Jej spokojne dni, oprócz kilkukrotnego odwiedzania świątyni i modlitwy za duszę męża, upływały na angażowaniu się w akcje organizacji społecznych, kościelnych, humanitarnych. Była pewna, że Bóg to kiedyś należycie oceni i otworzy przed nią bramy raju.

W miarę upływu czasu jej zapał gasł jednak, a zadowolenie z tego, co robiła, malało. Miała wrażenie, że ubodzy nie doceniają należycie jej wsparcia, nieszczęśliwi nie okazują wdzięczności za pocieszenie, a zagubieni ponownie wracają na drogę grzechu. Wdowa przeszła na pozycje ofensywne: tępiła występki, piętnowała grzech, wytykała błędy. Sama założyła organizację, której celem było zawrócenie świata ze złej drogi. Bo świat przybrał dwie barwy: po jednej stronie

162

była ona i jej przyjaciółki ze Świętej Krucjaty Sprawiedliwości, po drugiej - cała reszta. Wszystkie swoje działania konsultowała oczywiście w modlitwach ze swoim zmarłym mężem. W pewnej chwili do tej reszty zakwalifikowała też pro-boszcza, który zwrócił jej uwagę, że być może zbyt dużo czasu spędza w murach kościoła, poświęcając cały czas zmarłym i zapalczywie tropiąc zło, a nie troszczy się należycie o żyjących i nie czyni dobra. Jej zaangażowanie w bezwzględną walkę ze złem rosło. Była przekonana, że Bóg to należycie oceni i na pewno uchyli przed nią bramy Raju.

Nagle zdarzyło się coś nieoczekiwanego. Niespodziewanie zmarła dużo młodsza siostra bogobojnej wdowy, o której ta zupełnie zapomniała. Siostra prosiła ją w testamencie o zaopiekowanie się jej dwunastoletnim synem. Chłopiec nie miał nikogo innego na świecie, tylko tę ciocię, której nie znał i nigdy nie widział.

Wdowa przyjęła to jako osobiste wyzwanie i rozpoczęła wychowywanie siostrzeńca na porządnego człowieka. Ale, niestety, chłopak był wyjątkowo krnąbrny i nieposłuszny. Wolał grać w piłkę niż się uczyć, łowić ryby niż siedzieć na roratach, palić ogniska z kolegami niż pędzić na nieszpory. Wybijał szyby, drażnił koty, gonił psy. Z trudnością skończył szkołę podstawową. W średniej szkole było jeszcze gorzej. Wdowę bez przerwy wzywano na rozmowy; nie było wywiadówki, aby jej siostrzeniec nie został wymieniony z imienia i nazwiska. Zaczęły się papierosy, alkohol, dziewczyny i bardzo późne powroty do domu. Zawsze z wesołą miną i zawsze z przyrzeczeniem poprawy.

Wdowa rwała sobie włosy z głowy. Prosiła, błagała, apelowała, groziła. Ale chłopak wyrósł na dużego dorodnego młodzieńca i wyraźnie gróźb się nie bał. To raczej jego bali się sąsiedzi i znajomi, mając pretensje do bogobojnej wdowy, że nie potrafi wychować siostrzeńca. Kilka razy powtarzał klasę, aż w końcu, też dzięki staraniom wdowy, która wydała na prezenty wszystkie swoje oszczędności, dotarł do matury. Zdał ją z poprawkami, ale potem rozpoczęło się najgorsze. Pijaństwa, balangi, imprezy w domu albo w okolicy. Nie podjął żadnej dalszej nauki, żadnej pracy. Żył z renty cioci, mając bez przerwy różne wariackie pomysły, które realizował ze swoimi przyjaciółmi, a tych mu nie brakło.

Wdowa był zrozpaczona, zrezygnowana i załamana. Nawet pogodziła się z proboszczem, szukając u niego pocieszenia i rady.

Aż nagle, niespodziewanie wybuchła wojna. Siostrzeniec, nie czekając na pobór, na ochotnika zgłosił się do armii i został wysłany na front do dalekiego kraju. Wdowa odetchnęła.

Ale - jak to bywa z wojnami - są one krwawe, okrutne i bez sensu. Zaczęły przychodzić niepokojące wieści z frontu, na którym ginęli dzielni chłopcy.

163

Wdowa też wyczekiwała wiadomości, ale nie pojawiały się. „Pewnie leży gdzieś pijany na tyłach i nie może pisać” - pomyślała o siostrzeńcu. Ale martwiła się o niego coraz bardziej.

Mężczyzna natomiast sprawował się dzielnie, wykazując się niezwykła odwagą i zaangażowaniem. Dowódcy mówili, że wręcz brawurą. Pewnego dnia podczas wielkiej i krwawej bitwy jakaś zabłąkana kulka trafiła go i zginął. Dowództwo napisało stosowany list do wdowy, ale ta nigdy go nie przeczytała, bo dzień wcześniej też zmarła.

Następnego dnia jej dusza dotarła do bram raju. Tam została, niestety, skierowana - tak jak inne cywilne dusze - na bok. Pierwszeństwo mieli żołnierze, którzy, walcząc w sprawiedliwej sprawie, mieli wejście gwarantowane. Atmosfera pod bramą raju była napięta. Cywilne dusze tłoczyły się i awanturowały, nie chcąc czekać w kolejce. Ich wejście wstrzymywał, zgodnie z instrukcjami Boga, święty Piotr, sprawdzając jednocześnie, aby żadna się nie prześlizgnęła bezprawnie. Tymczasem na koniach, czwórkami i przy dźwiękach anielskiej orkiestry wkraczali dzielni i bohaterscy żołnierze, bo tylko tacy ginęli... Wkraczali i wkraczali, bo bitwa była wyjątkowo długa i krwawa. Dusz cywilnych było coraz więcej, a końca pochodu żołnierskiego nie było widać. W końcu Bóg podjął decyzję, że póki co wszyscy cywile niechaj idą na kilkaset lat do czyśćca i tam sobie spokojnie czekają.

Święty Piotr rozpoczął stosowne przegrupowania i już dusze cywilów zaczęły przemieszczać się w stronę czyśćca, gdy nagle wdowa dostrzegła w kolumnie żołnierzy, jak na pięknym koniu, w galowym mundurze posuwa się jej siostrzeniec. Krzyknęła do niego, a on ją rozpoznał i uśmiechnął się szelmowsko jak zwykle.

- O, ciocia też tutaj! - zawołał radośnie.- Tak, ale nie chcą mnie wpuścić.- To niech ciocia wsiada - wyciągnął ręce, złapał ciotkę i posadził za sobą

na koniu.Zbliżyli się do bramy raju.- Hej, żołnierzu, a co to za cywilną duszę chcesz przemycić do raju -

zatrzymał ich święty Piotr i ze srogą miną wskazał na wdowę, która, przestraszona, chowała się za plecy siostrzeńca.

- A, ta? Jaka to cywilna dusza, święty Piotrze? To markietanka - odparł wesoło siostrzeniec.

- A skoro tak, to co innego - odparł święty Piotr i przepuścił ich do nieba.

164

75. Uparta księżniczka

Pewien król miał córkę i - jak to bywa w zwyczaju królów - kochał ją nad życie. Córka była piękna, młoda, mądra, wykształcona i, co oczywiste, bardzo bogata. Ale - jak to bywa w życiu księżniczek - świadoma tego wszystkiego dziewczyna, była bardzo uparta i rozkapryszona. Zycie upływało jej na balach, ucztach, wyjazdach i różnych imprezach towarzyskich. Kochała taniec, śpiew, teatr i dobrą literaturę. Wszyscy cenili jej inteligencję i bali się jej ciętego języka. Odprawiała wszystkich starających się o jej rękę konkurentów z najznako-mitszych rodzin krajowych i zagranicznych, podając przy tym różne powody, zawsze bardzo rzeczowo uargumentowane.

Król zrzucał to wszystko na młody wiek i słodkie roztrzepanie księżniczki. Tłumaczył ją przed zalotnikami, łagodził napięcia towarzyskie i gasił międzynarodowe konflikty - mocno nadszarpując przy tym budżet królestwa. Wraz z całym dworem wznosił monarcha modły ku niebu, aby w końcu księżniczka się ustatkowała i znalazła kogoś odpowiedniego. Nikt nie podejrzewał jednak, że modły zostaną tak szybko wysłuchane, a już na pewno, do czego doprowadzą.

Po paru dniach od odprawienia ostatniego konkurenta księżniczka oświadczyła królowi przy obiedzie, że chce wyjść za mąż i pragnie przedstawić swojego kandydata na narzeczonego. Król nie posiadał się z radości. Zaraz zaczął wypytywać: „Kto to jest?”, „Skąd pochodzi?”, „Czym się zajmuje?” itd. - jak to w zwyczaju troskliwych i kochających królów bywa. Księżniczka, niewiele się ociągając, oświadczyła, że jest to młodszy stajenny, w gestii którego leży sprzątanie królewskich stajni.

Król zaniemówił i opadł na królewski tron. Czy doznał szoku? To chyba mało powiedziane. Nie był w stanie wydobyć z siebie słowa.

- Ależ, dziecko - wybełkotał wreszcie - czy dobrze się zastanowiłaś ?- Ojcze, tu nie ma co się zastanawiać! - odparła. - To miłość od pierwszego

wejrzenia, taka, o jakiej piszą książki. - I na dowód pokazała aktualnie czytaną lekturę.

- Ale chociażby to - oponował król - on jest niewykształcony i nie umie czytać.

- Nie szkodzi - odparła. - Ja czytam aż za dużo i mu opowiadam. Jest nam z tym bardzo dobrze.

165

- No, a maniery, język, pozycja społeczna? Czy to nie będzie ci prze-szkadzać w towarzystwie?

- Będziemy mieszkać w samotności, z dala od towarzystwa - ucięła.- Zrezygnujesz z balów, bo on chyba nie umie tańczyć?- Zrezygnuję.- I z teatru?- I z teatru! Z przyjęć, rautów... ze wszystkiego - krzyczała księżniczka,

bardzo już rozzłoszczona. - Ja go kocham, a on mnie i chcemy być razem.- Ależ to taki wstyd - zaczął król, lecz księżniczka mu przerwała:- Jaki wstyd? Że się kochamy? Będziemy razem i koniec!Król znał dobrze ten ton i wiedział, że niczego dobrego nie wróży.

Księżniczka uparła się i teraz zrobi wszystko, aby postawić na swoim. Dyskusja i argumentacja były bezcelowe. Król odłożył prezentację narzeczonego do następnego dnia, a sam udał się po pomoc do swojego najstarszego i najmądrzejszego doradcy. Ten już słyszał o całej sprawie i spodziewał się wizyty króla.

- Cóż, wasza wysokość, znam księżniczkę tak samo dobrze jak ty. Obaj wiemy, że postawi na swoim, a zatem musisz się zgodzić na ten związek. To moja rada.

- Jak to? - król był wyraźnie niezadowolony. - Ten związek nie ma przyszłości. Nie przetrwa dwóch, trzech tygodni, a potem co, co dalej ? Poza tym kompromitacja rodziny królewskiej na innych dworach. Co pomyślą sobie odrzucani kandydaci? A najważniejsze: ona będzie nieszczęśliwa do końca życia i tego się nie odwróci.

- A może jesteś w błędzie, królu? Może ich związek przetrwa i będą żyli długo i szczęśliwie? Miłość potrafi wszystko zmienić - filozoficznie zauważył doradca.

- Nie przetrwa!- Przetrwa.- Nie przetrwa dłużej niż miesiąc! - król był rozzłoszczony postawą

doradcy, który wydał mu się głupi, uparty i nieświadom realiów życia.- Królu, nie ma co się spierać. Proponuję, abyśmy się założyli. Jestem w

stanie postawić sto sztuk złota, że związek księżniczki i stajennego przetrwa dłużej niż miesiąc.

- Zgoda - król lubił hazard. - Przeciwko moim stu sztukom złota, że nie przetrwa. Ale jak to rozstrzygniemy? - zawahał się król.

- To proste. Trzeba ich wystawić na próbę. Zamknij ich razem, wasza wysokość, w jednej komnacie na miesiąc. Jeżeli potem będą się dalej kochali i chcieli pobrać, to wygrałem. Jeżeli nie, to ty.

166

Pomysł bardzo spodobał się królowi. Wezwał do siebie księżniczkę i oznajmił, że zgadza się na jej związek ze stajennym. Ujęły go jej słowa o miłości, ale przede wszystkim posłuchał rady swojego najlepszego doradcy. Księżniczka posłała pełne wdzięczności spojrzenie w stronę dostojnika, a ten spokojnie skinął głową, wiedząc, że ma jej wdzięczność do końca życia.

- Zanim jednak - kontynuował król - kapłan połączy was na całe życie nierozerwalnym węzłem małżeńskim, chcę poddać was małej, nic nie znaczącej wobec dni, które was razem czekają, próbie. - Księżniczka słuchała z zainteresowaniem. - Zostaniecie na miesiąc zamknięci we dwójkę w jednej z komnat królewskich. Będziecie kontaktowali się tylko ze służbą, z którą jednak nie będziecie mogli rozmawiać. Pozostaniecie tak ze sobą przez miesiąc, a potem odbędzie się ślub.

Księżniczka była w siódmym niebie. Osiągnęła to, czego chciała, a próba wydała się jej raczej upragnioną nagrodą, a nie jakąś trudnością do pokonania. Z radością ucałowała króla i pobiegła do narzeczonego.

Jeszcze tego samego dnia parę narzeczonych zamknięto w odosobnieniu, a warta objęła straż u drzwi.

Młodzi byli zachwyceni. Nareszcie razem! Nikt im nie przeszkadza, nie poucza i nie pilnuje!

Tymczasem król i doradca zajęli się nasłuchiwaniem odgłosów do-biegających zza drzwi i przepytywaniem służby, która miała prawo krzątać się po komnacie. Pierwsze dni wskazywały na to, że król straci sto sztuk złota. Młodzi byli wpatrzeni w siebie i sobą zajęci. Jednak po tygodniu zaczęły się pierwsze nieporozumienia. Po dziesięciu dniach - pierwsza poważna awantura. Po dwóch tygodniach - wyzwiska i wulgaryzmy, płacz i rękoczyny. Przed upływem trzeciego tygodnia księżniczka zaczęła walić w drzwi i krzyczeć rozpaczliwie:

- Wypuśćcie mnie stąd, już dłużej nie wytrzymam! Do drugich drzwi stukał stajenny, grożąc:- Zabierzcie mnie stąd, już dłużej tego nie zniosę i się powieszę! W komnacie zapanowała nienawiść.Król - po konsultacji z doradcą, który uznał swoją przegraną - zdecydował

się otworzyć drzwi.Księżniczka rzuciła mu się na szyję z radością i ogromną wdzięcznością, że

to miał być tylko miesiąc, a nie całe życie. Przyrzekała, że się zmieni i zawsze będzie go słuchać.

Jak się zapewne domyślasz, Drogi Czytelniku, król zrezygnował z wygranej, a nawet przeciwnie - wypłacił znaczną kwotę doradcy, będąc pod wrażeniem jego mądrości i taktu, z jakim rozwiązał tę trudną sprawę.

167

76. Odrobina srebra

Pewien król, troszcząc się niezwykle o wykształcenie i wychowanie swoich dzieci, oddał najstarszego syna, następcę tronu, na naukę do klasztoru. U bardzo mądrego mistrza oraz w otoczeniu równie mądrych i wykształconych mnichów miał pobierać stosowne nauki. Król liczył na to, że dobry przykład, etyka i moralność, a także zdobyta wiedza i wychowanie młodego księcia zaowocują potem dobrymi rządami w państwie.

W klasztorze przestrzegano surowych reguł i zasad. Młody książę z dużymi oporami i niechętnie uczestniczył w codziennych rytuałach, ćwiczeniach, medytacjach i naukach. Stopniowo jednak chłonął atmosferę i zwyczaje. Zaczął podobać mu się spokój i opanowanie mnichów. Był pod wrażeniem ich ogromnej wiedzy, szczególnie mądrości mistrza. Polubił nawet poranne ćwiczenia, bo dostrzegał jak jego ciało mężnieje. Przyzwyczaił się do kąpieli w zimnej wodzie, zaczęły smakować mu skromne, proste posiłki.

Powoli pełna akceptacja życia klasztornego zaczęła przeradzać się u niego w istną młodzieńczą fascynację. Był pod urokiem prawości i praworządności, panujących w klasztorze. Nie było tu żadnych zewnętrznych kar i zakazów, a jednak panował porządek i wewnętrzna potrzeba przestrzegania reguł, wypływających ze świadomości i zrozumienia. Zachwycał się nadrzędnymi zasadami poszanowania drugiego człowieka, jego prawa do wolności i wyrażania swoich poglądów, a przy tym bezprzykładnym wręcz odrzuceniem egoizmu i pogardą dla dóbr materialnych.

Wieczorami, gdy młody książę zostawał sam w swej skromnej celi, podejmował wewnętrzne postanowienia i dawał sobie stosowne obietnice, że gdy zostanie kiedyś królem, zmieni cały system edukacji w państwie, wprowadzając klasztorne reguły, ograniczy wydatki na dwór i rząd, obniży podatki, ukróci samowolę urzędników; mądrych, skromnych i wykształconych ludzi uczyni ministrami i sędziami; w obsadzaniu stanowisk będzie kierował się fachowością; wytępi korupcję i nepotyzm... W tym mniej więcej miejscu książę najczęściej zasypiał.

Oczywiście, dzielił się swoimi planami i zamierzeniami z mistrzem, który cierpliwie słuchał, przytakiwał i starał się nie pozbawiać młodzieńca złudzeń

168

ani nie wyprowadzać go z przynależnej jego wiekowi naiwności.Minęło kilka lat, aczkolwiek dużo mniej, niż można było oczekiwać.

Edukacja księcia została przerwana nagle i gwałtownie. Do klasztoru dotarła wiadomość: „Umarł król, niech żyje król”. Książę, pomimo jeszcze bardzo młodego wieku, będąc prawowitym następcą tronu, został władcą. Gdy żegnał się ze swoimi braćmi z klasztoru, zwrócił się do mistrza z prośbą, aby i on opuścił klasztor i udał się z nim do stolicy jako jego osobisty i jedyny doradca. Mistrz jednak odmówił, prosząc jednocześnie, by młody monarcha nie wymagał uzasadnienia tej decyzji. Król, jako dobry uczeń, uszanował wolę mistrza i nie pytał. Pogrążony w smutku po zmarłym ojcu, ale jednocześnie pełen wewnętrznego zapału udał się na czele królewskiego orszaku do stolicy, by sprawować nowe rządy.

W kilka miesięcy po koronacji król zjawił się znowu w klasztorze. Żalił się mistrzowi na to, jak wielki opór napotyka, gdy chce wprowadzać nowe zwyczaje i reguły postępowania. Jak brakuje mu uczciwych ludzi do pomocy w rządzeniu, którzy dobro państwa będą przekładali ponad swoją prywatę. Jak trudno o rzetelnych, mądrych fachowców. Ponowił propozycję objęcia przez mistrza stanowiska osobistego doradcy oraz premiera rządu. Mistrz podziękował za zaufanie i pokładane w nim nadzieje, jednak ponownie stanowczo odmówił. Wtedy król, widać przygotowany na taki obrót sprawy, zaproponował coś innego.

- A gdybym tak zwrócił się z tą prośbą do moich dawnych kolegów i towarzyszy życia klasztornego? W ciągu kilku lat zdążyłem ich dobrze poznać. Nie znam lepszych, uczciwszych i bardziej odpowiednich kandydatów do zarządzania wieloma ministerstwami. Wierzę, że zechcą pójść ze mną i poświęcić się dla dobra kraju. Czy miałbyś coś przeciwko temu ?

Mistrz, trochę zaskoczony tą nieoczekiwaną prośbą, łagodnie się uśmiechnął i powiedział: - Jeżeli wyrażą zgodę, zechcą z tobą pojechać do stolicy i objąć urzędy, nie będę miał nic przeciwko temu.

Król bardzo się ucieszył, a wielu mnichów faktycznie zgodziło się mu pomóc. Wśród nich byli ci najbardziej nieskazitelni, najbardziej prawi, na których mu najgoręcej zależało. Niezwykle zadowolony, z potężnym zastrzykiem nowych sil wracał do stolicy.

- Tym razem na pewno mi się uda - myślał.Minęło znowu kilka miesięcy i młody król ponownie przyjechał do mistrza.

Znów nie był jednak szczęśliwy i zadowolony, a wręcz załamany i rozdrażniony. Opowiadał, wzburzony, jak coraz trudniej rządzi się krajem. Pomimo jego starań

169

i chęci, pomimo powołania najuczciwszych ludzi na stanowiska nie znika korupcja, łapówkarstwo. Dalej panoszy się nieuczciwość i niesprawiedliwość, powszechny brak szacunku dla prawa. Obywatele skarżą się jeszcze bardziej niż za czasów jego ojca.

- Dlaczego urzędnicy i ministrowie myślą tylko o sobie i swojej karierze, a nie o poddanych? Dlaczego ustanawiają złe prawa, coraz większe podatki, coraz surowsze wyroki?

- Dlaczego - pytał mistrza - ludzie tak bardzo się zmieniają? Tak szybko? Pod wpływem czego? Te cechy, które widziałem u nich tutaj w klasztorze, w stolicy zniknęły. I to jak szybko.

Mistrz wysłuchiwał młodego króla, starając się spokojem i łagodnością ostudzić trochę temperament władcy, a życzliwym uśmiechem podnieść go na duchu. W końcu, gdy młody król wyrzucił z siebie wszystkie „dlaczego”, zwrócił się do niego:

- Spójrz, panie, w okno. Co widzisz?- Nie rozumiem - odrzekł zdziwiony król.- Spójrz przez szybę. Co widzisz? - kontynuował mistrz.- Las, łąkę - zaczął odpowiadać władca - chłopów na polu, dzieci kąpiące

się w zakolu strumienia, parę zakochanych całującą się pod drzewem. Wóz drabiniasty jedzie drogą...

- A teraz co widzisz? - i mistrz podsunął królowi lustro.- Siebie - odparł zdziwiony król.- To jest taka sama szyba, a jednak niewielka warstwa srebra, odpowiednio

położona, zupełnie zmienia postrzeganie świata.

170

VII

Bajki z życia wzięte

77. Zgodność poglądów

Pewien człowiek po wielu latach pobytu za granicą postanowił odbyć podróż sentymentalną w swoje rodzinne strony. Odwiedzał znajomych, zachodził w znane sobie miejsca. Siadał w tych samych kawiarniach co dwadzieścia lat temu i cieszył się tymi samymi widokami. Rozpoznawali go sklepikarze na targu i ekspedienci w sklepach. Spędzał sympatyczne, wesołe wieczory w winiarniach i pubach. Z satysfakcją stwierdził, że choć minęło dwadzieścia lat, to świat tak bardzo się nie zmienił. Znajomi byli ci sami, przyjaciele bardzo dobrze urządzili się w życiu, no, może jedynie dzieci podorastały, a wraz z ich wiekiem urosły problemy. W sobotni ranek siedział w ogródku eleganckiej kawiarenki. Pił kawę, jadł pysznego rogalika z masłem i przeglądał poranną gazetę. Był w świetnym nastroju. Nagle podszedł do niego żebrak i poprosił o parę groszy na coś do jedzenia. Nie odrywając oczu od gazety, sięgnął do kieszeni, wyjął garść monet i już miał podać żebrakowi, gdy odruchowo spojrzał na jego twarz - i rozpoznał w nim swojego dawnego najlepszego przyjaciela, którego bezskutecznie szukał od tygodnia.

- O, Boże, Peter - zawołał radośnieŻebrak wyraźnie się zmieszał: - Skąd pan zna moje imię?- Nie poznajesz mnie ? To ja, Wiktor. Przesiedzieliśmy w jednej ławce

cztery lata w szkole średniej, a potem pięć lat studiów w jednym pokoju w akademiku.

Twarz żebraka rozjaśniła się w szczerym uśmiechu. Nastąpiło serdeczne powitanie oraz uściski i długa rozmowa przy stoliku. W końcu padło pytanie, które musiało paść:

- Ale powiedz, co się stało? Gdy wyjeżdżałem byłeś już ustabilizowanym, zamożnym człowiekiem. Miałeś rodzinę, duże dochodowe gospodarstwo rolne, piękne winnice. Czemu dzisiaj jesteś na ulicy i żebrzesz o chleb?

- Cóż, pewnego pięknego dnia, gdy jechałem do domu swoim nowym cadillakiem, przyszło mi do głowy, że płot sąsiada przesunięty jest o jakieś pół metra w moją stronę. Zacząłem nad tym rozmyślać. W końcu poszedłem do prawnika. Wyraziłem swój pogląd, iż uważam to za ewidentne zajęcie mojej własności. Hm, prawnik też tak uważał...

173

78. Inna miara

Pewien bogaty wieśniak zapodział gdzieś swoją siekierę. Zawsze była na podwórzu przy drewutni i nagle przepadła. Szukał jej cały dzień bezskutecznie i w końcu nabrał przekonania, że ktoś musiał mu ją ukraść. Dokonał w myśli przeglądu wszystkich potencjalnych złodziei i jego podejrzenie padło na sąsiada. Za każdym razem gdy się spotykali i rozmawiali, „czuł”, że sąsiad coś kręci, i powoli nabierał przekonania, że rzeczywiście jest złodziejem. Jego sposób chodzenia, mówienia, wyraz twarzy, w ogóle wszystko u tego człowieka świadczyło, że to on ukradł siekierę.

Wkrótce jednak siekiera odnalazła się w szopie z drzewem. Gdy następnego dnia spotkał sąsiada, ten w niczym nie przypominał mu złodzieja.

Od tamtego zdarzenia minęło kilka lat. Pewnego dnia do bogatego wieśniaka przyszedł ten sam sąsiad z małą przestrogą:

- Zauważyłem, że mury wokół twojego domu zmurszały od deszczu. Jeżeli ich w porę nie naprawisz, złodziejowi łatwo będzie dostać się do twojego domu.

Takie samo ostrzeżenie dał bogaczowi jego syn, którego również zaniepokoił stan murów. Krótko po tym rzeczywiście wiele rzeczy zostało ukradzionych z podwórza i domu. Bogacz był pełen podziwu dla mądrości syna, sąsiada zaś uznał za złodzieja. A gdy swoimi podejrzeniami dzielił się ze znajomymi, zawsze dodawał, że sąsiad już raz parę lat temu był zamieszany w kradzież siekiery.

79. Strefy klimatyczne

Pewien wędrowiec przyszedł późnym popołudniem do wioski. Trafił do chaty ubogich rolników i rozmawiając w trakcie spożywania skromnego posiłku, został wciągnięty przez matkę w „sprawy rodzinne”. W spokoju wysłuchał, jaką to niedobrą żonę wziął sobie jej najukochańszy syn i jak bardzo synowa uprzykrza życie dobrej teściowej, a także o tym, jak wspaniałego męża ma z kolei jej

174

córka. Matka podawała wiele przykładów zdarzeń i zachowań, które miały dowodzić niewdzięczności synowej, i oczekiwała potępienia jej przez gościa. Ponieważ cała rodzina była jeszcze w polu, matka swobodnie i bez skrępowania wypowiadała ostre sądy, zrzucając cała winę za konflikty i niepokoje w domu na synową.

Wędrowiec, trochę zakłopotany, nie kwapił się do jednoznacznej oceny. Próbował łagodzić jej rozgoryczenie i złość. Naraził się jednak tylko na gniew i nie był już pewny, czy znajdzie w tym domu schronienie na noc.

Przed zmierzchem rodzina wróciła do domu i po posiłku wszyscy zaczęli układać się do snu. Dni były upalne, więc cała rodzina spała latem na odkrytej werandzie, aby rozkoszować się chłodniejszymi godzinami nocy. Gościowi też przygotowano tam posłanie.

W nocy matka spostrzegła, że nie lubiana przez nią synowa śpi przytulona do jej najukochańszego syna. Poczuwszy zazdrość, zbudziła oboje.

- Jak możecie w taki upał spać tak blisko siebie! - wykrzyknęła - Spocicie się, a to niezdrowe. Jutro obudzicie się też cali zdrętwiali!

W przeciwnym rogu werandy posłanie urządziła sobie jej córka z mężem. Spali w pewnej odległości od siebie. Na ten widok zadrżało serce kochającej matki. Obudziła ich także.

- Kochani, koniecznie przysuńcie się do siebie bliżej, noc jest chłodna i łatwo możecie się przeziębić - ostrzegła.

Wędrowiec obserwując te sceny, ukląkł, wzniósł ręce do nieba i zawołał z czcią i bojaźnią w głosie:

- Ach, jakiż wielki i potężny jest Wszechmocny! Taka mała werandai aż dwie strefy klimatyczne!

80. Kwestia pochodzenia

W pewnej rodzinie było dwóch braci. Mieli tego samego ojca, tę sama matkę i byli tak samo wychowywani. Jeden brat był Biały, a drugi Czerwony. Żyli sobie spokojnie i szczęśliwie do momentu, gdy czerwoni bracia nie wywołali rewolucji przeciwko białym. Porwany patriotycznym obowiązkiem Czerwony

175

brat, poszedł na pierwszą linię frontu i dzielnie walczył o wolność, solidarność i niepodległość. Cierpiał zimno, głód i niewygodę, spał na styropianie, a nawet był ranny. W końcu jednak było warto - czerwoni bracia zwyciężyli.

Jego Biały brat już na początku rewolucji gdzieś zaginął. Ale Czerwony niewiele się nim interesował, bo pochłonięty był wdrażaniem przemian, demokracji i praworządności; wolnymi wyborami, prywatyzacją i reformami.

Mijały lata. Za ogromne zasługi dla rewolucji Czerwony brat został mianowany kierownikiem Państwowego Gospodarstwa Rolnego w Stanie Upadłości. Uważał to za wielki zaszczyt i niezwykle odpowiedzialną funkcję; ogromny honor i zaufanie, jakimi obdarzyła go nowa w pełni demokratycznie wybrana władza.

Pewnego dnia do kierowanego przez niego PGR-u miał przyjechać z wizytą minister rolnictwa w randze wicepremiera. Druga pod względem znaczenia osoba w rządzie. Trwały gorączkowe przygotowania. W końcu nadeszła długo oczekiwana chwila. Na błotniste podwórko zajechała kawalkada luksusowych czarnych aut. Ochrona, obstawa, osoby towarzyszące i wreszcie sam minister. Wysiadł, przyjął kwiaty, przeżegnał i ucałował chleb oraz wykazał należyte zainteresowanie oborami, chlewnią i żniwami. Oprowadzał go oczywiście kierownik - Czerwony brat. W miarę jednak trwania wizyty osoba ministra i wicepremiera zdawała się mu być coraz bliższa i znajoma. Nie bardzo wiedział, skąd, ale na pewno go znał. Na okolicznościowym bankiecie, gdy zniknęły już znaczne ilości jedzenia i pochłonięto ogromne ilości „płynu integracyjnego”, a atmosfera mocno się rozluźniła, Czerwony brat odważył się na zadanie pytania:

- Przepraszam, obywatelu premierze, czy mogę zadać jedno prywatne pytanie?

- Ależ oczywiście, kolego - „kolego” zabrzmiało bardzo pryncypialnie, ale i zachęcająco.

- Odnoszę takie wrażenie, że znam obywatela premiera. Czy pan premier nie jest może moim zaginionym dawno, dawno temu, jeszcze podczas rewolucji, Białym bratem?

- Oczywiście - odparł wicepremier i wyciągnął ręce do serdecznegouścisku.

Tu nastąpiła spontaniczna integracja wicepremiera i kierownika oraz intensywne odnowienie więzi rodzinnych przy osuszanych kolejnych butelkach.

W miarę jednak trwania tego rodzinnego i już bardzo osobistego spotkania w Czerwonym bracie narastała pewna nuta zdziwienia i lekkiego niepokoju. Biały brat to zauważył i zapytał: - Coś cię trapi?

176

- W zasadzie tak. Myślę nad jedną sprawą i nie mogę tego zrozumieć. To, że ja jestem dyrektorem PGR-u, jest dla mnie jasne. Czerwoni bracia wygrali, ja jestem czerwony i mam to stanowisko za swoje zasługi. Ale ty zawsze byłeś biały. Biali przegrali, a ty nagle jesteś ministrem i wicepremierem. Jak to możliwe?

- Bo, widzisz, bracie, jest to kwestia rodziny i pochodzenia - refleksyjnie zauważył Biały brat.

- Jak to? Przecież mamy tych samych rodziców i taką samą rodzinę.- Wypełniasz ankiety i kwestionariusze, podania?- Oczywiście, tak.- Ja też. W rubryce „rodzice” wpisujemy to samo, ale w rubryce „brat” ja

wpisuje: Brat Czerwony. A ty co wpisujesz?

81. Rozpacz

Była sobie kiedyś rodzina pasterzy. Wszystkie owce trzymali w jednej zagrodzie. Karmili je, dbali o nie i chodzili z nimi na wypas. Sprzedawali mleko, robili sery. Regularnie strzygli i odstawiali wełnę na targ.

Od czasu do czasu owce próbowały uciekać z zagrody albo na pastwisku. Pojawiał się wówczas najstarszy z pasterzy i przemawiał do nich:

- Wy, nieświadome i durne owce, czy nie wiecie, że na zewnątrz w dolinie czyha na was tysiące niebezpieczeństw? Tylko tutaj macie wodę, pożywienie i schronienie przed wilkami.

Widocznie owce nie były zbyt wielkimi miłośnikami niezależności, bo na ogół starczało to do rozwiania owczych „marzeń o wolności”. Pewnego dnia przyszła jednak na świat inna owca. Można powiedzieć, że była to czarna owca. Miała buntowniczą naturę i namawiała inne do ucieczki ku rozległym pastwiskom. W tej sytuacji wizyty starego pasterza, mające na celu ostrzeżenie owiec przed czyhającymi na nie niebezpieczeństwami, musiały się zintensyfikować. Pomimo to owce coraz częściej przejawiały nerwowość, kiedy wyprowadzano je z zagrody, a ponowne zaganianie ich tam wymagało dużo wysiłku.

Aż pewnej nocy czarna owca przekonała pozostałe do ucieczki. Pasterze zorientowali się dopiero o świcie, kiedy zastali połamaną i pustą zagrodę. Poszukiwania nie miały już sensu.

177

Wszyscy razem, płacząc i rozpaczając, udali się do starca, który był głową rodziny.

- Poszły sobie, poszły sobie!- Biedne...- Poumierają bez nas z głodu.- I z pragnienia bez naszej wody.- No i te wilki w dolinie! - rozpaczali.- Co się z nimi stanie bez nas?W chacie zapanował ogólny lament i rozpacz.Tymczasem starzec odkaszlnął, pociągnął fajkę i powiedział:- Tak, to prawda: co się z nimi stanie bez nas? - zamyślił się. – Ale

najgorsze jest to, co się stanie z nami bez nich??!!

82. Test

Pewien słynny, światowej sławy chirurg został zaproszony przez młodych studentów medycyny, zrzeszonych w Towarzystwie Anonimowych Noblistów, na odczyt. Opowiadał o swoich osiągnięciach w dziedzinie przeszczepów. Wykład był wspaniały, a prelegent wzbudził powszechny podziw i zachwyt. Na koniec zarzucono go wieloma pytaniami, na które odpowiadał niezwykle fachowo, ale też z dużą swadą i poczuciem humoru. W końcu jeden ze słuchaczy, będąc pod niewątpliwym urokiem wybitnego profesora, zapytał spontanicznie:

- Panie profesorze, jak zostać tak wspaniałym chirurgiem i mieć takie sukcesy?

- Młody kolego - zaczął profesor - prawdziwy chirurg potrzebuje dwóch darów: odporności na rzeczy obrzydliwe i umiejętności wnikliwej obserwacji.

- Czy mógłby pan profesor to rozwinąć? - prosił student.- Proponuję pewne doświadczenie, a zarazem test. - To mówiąc, profesor

wyjął z torby niewielki pojemnik z jakąś brunatną cieczą, otworzył go i po sali rozniósł się potworny odór. Profesor zanurzył palec w tej ohydnej cieczy, a potem go polizał. Następnie zaproponował studentom, aby poddali się takiemu doświadczeniu i uczynili to samo. Studenci, nie bez obrzydzenia, podchodzili do katedry i kolejno wszyscy zdołali tego dokonać.

178

Kiedy z powrotem zajęli swoje miejsca i tryumfująco patrzyli na profesora, ten uśmiechnął się i powiedział:

- Panowie, serdecznie gratuluję pozytywnego przejścia pierwszej części testu. Niestety, drugą część wszyscy oblaliście. Nikt z was nie zauważył, że palec, który polizałem, nie był tym, który zanurzyłem w cieczy.

83. Superpamięć młodego aktora

Młody adept sztuki aktorskiej po skończeniu szkoły dostał angaż w teatrze. Miał bardzo dużo szczęścia, bo właśnie przygotowywano nową, wielką inscenizację z kategorii tych, o których aktorzy mówią, że „tłok na scenie jest większy niż na widowni”. Dostał pierwszą w życiu rolę: obok zwyczajowego „trzymania halabardy” na początku drugiego aktu miał wbiec na scenę i krzyknąć w kierunku królewskiego tronu:

- Królu, wróg stoi u bram!Kwestia może mała, ale kluczowa dla przebiegu przedstawienia, zazna-

czająca dramatyczny zwrot całej akcji.Po dwóch tygodniach pamięciowego opanowywania roli przyszła kolej na

interpretację. Reżyser pozostawił dużą swobodę każdemu aktorowi i, niestety, u naszego młodego bohatera dał znać o sobie brak doświadczenia oraz rutyny. Po tygodniu bezskutecznych prób zwrócił się po pomoc do doświadczonego aktora, który już wielokrotnie „trzymał halabardy”.

- Cóż, kolego - odrzekł tamten - gdybym ja otrzymał tak hm... odpowiedzialną rolę, zagrałbym tak: rzuciłbym się do stóp króla i krzyknął: „KRÓLU, wróg stoi u bram”. Położyłbym nacisk na KRÓLA. Wiesz, wszyscy będą na niego patrzeć, więc może i ciebie ktoś zauważy. Może w przyszłej sztuce dostaniesz większą kwestię, a może kiedyś zagrasz samego króla.

Młody adept rozpoczął naukę interpretacji, ale po tygodniu, tknięty złym przeczuciem, zwrócił się do innego doświadczonego aktora. Ten niewiele się zastanawiając, odrzekł:

- To oczywiste, należy położyć akcent na słowo WRÓG: „Królu, WRÓG stoi u bram”. Królem nie ma się co przejmować, zetną mu głowę w trzecim akcie i po wszystkim, a nowym królem zostanie „wróg” i może cię zauważy.

179

Możesz się już zapewne domyślić, Szanowny Czytelniku, że trzeci doświadczony aktor zalecił położenie akcentu na słowo BRAM, bo tam kończy się cała sztuka.

Próby jakoś się przetoczyły i doszło do premiery. W drugim akcie nasz bohater wypada na scenę, dopada do tronu króla i... staje jak wryty, bo zapomniał kwestii. Wszyscy wpatrzeni w niego, a on stoi i bezradnie, śmiertelnie przerażony przewraca oczami. Króla grał doświadczony aktor, który, gdy spostrzegł, co się dzieje, chciał jakoś ratować sytuację i zwrócił się do przerażonego giermka:

- I cóż mi chcesz powiedzieć, mój doświadczony i oddany giermku? - ale, niestety, odpowiedzią były pochrząkiwania i bezradne unoszenie ramion giermka.

- Może mi chcesz powiedzieć, że wróg stoi u bram?- Aha! - krzyknął ucieszony młody aktor.

PS. Bajkę tę opowiedział mi Marek Szurawski, dziennikarz, żeglarz, tłumacz, wybitny polski specjalista ds. metod zapamiętywania.

84. Łzy na pogrzebie

Umarł bardzo bogaty przemysłowiec, który cały swój majątek zapisał sprawiedliwie, bliższej i dalszej rodzinie, nie zapominając przy tym o przyjaciołach i znajomych.

Na niezwykle uroczystym pogrzebie uwagę wszystkich przykuwał pewien mężczyzna, który płakał od początku ceremonii, roniąc rzęsiste łzy. Nie uspokoił się ani na chwilę. Po pogrzebie kilka osób podeszło do niego z wyrazami współczucia i wsparcia, ale przede wszystkim z pytaniem, kim był zmarły dla niego, że tak mocno po nim rozpacza.

- Czy dobrze znał pan zmarłego? - ktoś zapytał.- Nie - odpowiedział płacząc.- Był panu bardzo bliski? - Nie.- Był pana przyjacielem? - Nie.- Czy był członkiem pana rodziny? - Nie.

180

- To dlaczego pan tak rozpacza ?- Właśnie dlatego - odrzekł mężczyzna, zalewając się Izami.

85. Bezcenny czas

W kolejce w aptece stało kilka osób, trochę zniecierpliwionych. Obsługiwana przez farmaceutę kobieta w średnim wieku nie mogła zdecydować się na rodzaj pasty do zębów oraz wielkość i twardość szczoteczki. Popisywała się znawstwem przedmiotu, tłumaczyła farmaceucie, jak jest to ważne zagadnienie dla jamy ustnej, zmieniała zdanie, marudziła. Stojący za nią starszy mężczyzna próbował bardzo grzecznie wpłynąć na jej decyzję i przyspieszyć obsługę.

- Bardzo panią przepraszam - zwrócił się do kobiety - ale ogromnie mi się spieszy. Może zastanowiłaby się pani gdzieś na boku i podjęła ostateczną decyzję, a w tym czasie pan obsłużyłby kilka osób?

Kobieta, wyraźnie poirytowana zwróceniem jej (!) uwagi, spojrzała na niego zimno i nieprzyjemnie i w nonszalancki sposób odpowiedziała: - A gdzież to takiemu staruchowi jak pan może się jeszcze spieszyć? - przez jej twarz przeleciał szyderczy uśmiech.

W aptece zrobiło się bardzo cicho. Starszy mężczyzna uśmiechnął się do niej i spokojnie powiedział: - Szanowna pani, mam siedemdziesiąt lat, w moim wieku każda minuta jest bezcenna.

- O, niech pan nie przesadza - kobieta nie zmieniała tonu – jeszcze pan zdąży. Co, spieszy się pan, bo czeka na pana jakaś „specjalna okazja”? - dokończyła już wyraźnie złośliwie i nieprzyjemnie.

Mężczyzna popatrzył jej prosto w oczy i zaczął mówić: - Dwa lata temu otworzyłem szufladę w komodzie mojej żony i wyjąłem z niej płaski karton, w którym była jej piękna jedwabna bluzka z przepiękną, ręcznie haftowaną koronką. Kupiłem ją jej trzydzieści lat wcześniej, gdy po raz pierwszy byliśmy w Nowym Jorku. Nigdy jej nie założyła, czekała z tym na jakąś specjalną okazję. Dobrze, pomyślałem, dzisiaj jest ta specjalna okazja. Zbliżyłem się do jej łóżka i położyłem tę śliczną bluzkę, obok innych rzeczy przy jej głowie. Niedługo zaczną ją ubierać do trumny. Po krótkiej, gwałtownej chorobie dzień wcześniej zmarła.

Kobieta spuściła wzrok.

181

- Każdy dzień, który przeżywamy - kontynuował starszy pan - jest tą specjalną okazją. Nasze okazje już minęły. Nie wolno tracić czasu i odkładać wszystkiego na potem. Od tego dnia więcej czytam, a mniej sprzątam. Siadam na tarasie i rozkoszuję się urodą okolicy bez poczucia winy, że nie wyplewiłem ogródka. Spędzam jak najwięcej czasu z moimi bliskimi i przyjaciółmi, a mniej się martwię jutrem. Zrozumiałem, że życie to ciągłość doświadczeń, które trzeba przeżyć w radości, a nie próbować je przetrwać lub ścierpieć. Już niczego nie odkładam na potem. Piję codziennie z moich antycznych kryształowych kieliszków. Zakładam nowe ubranie na zakupy w hipermarkecie, jeżeli tylko mam na to ochotę. Nie zachowuję moich najlepszych perfum na specjalne wizyty, tylko używam ich codziennie, kiedy pragnę poczuć je na sobie. Wyrzuciłem ze swojego słownika zwroty: „może kiedyś”, „pewnego dnia”. Jeżeli coś jest warte zobaczenia, usłyszenia lub przeżycia, chcę to zobaczyć, usłyszeć i przeżyć teraz. Każdego dnia rano powtarzam sobie, że ten dzień jest wyjątkowy i dzisiaj czeka mnie coś naprawdę ekscytującego. Każdy dzień, każda godzina, każda minuta jest nią. Dlatego, niech mi pani wybaczy, nie mogę sobie pozwolić na ich bezsensowne tracenie w kolejkach.

VIII

Bajki o mądrości, sprycie i głupocie

86. O parobku, który potrafił spać podczas burzy

Pewien bogaty gospodarz potrzebował w swoim obejściu parobka do pracy w stajni i stodole. Zgodnie z obowiązującymi zwyczajami rozpoczął poszukiwania na najbliższym jarmarku w wiosce. Rozmawiał z kilkoma młodymi ludźmi, ale żaden nie zdobył jego zaufania. Ten nie znał się na pracy przy zwierzętach, inny żądał za wiele, jeszcze inny miał mało uczciwy wygląd. W końcu już prawie zre-zygnowany dostrzegł jeszcze jednego, nie znanego sobie młodzieńca, który przyglądał się koniom. Był bardzo szczupły i nie wyglądał na zbyt silnego, ale gospodarz nie miał wyjścia.

- Poszukuję pomocnika do pracy w gospodarstwie - zagadnął go. - Nie szukasz pracy?

- Tak, panie - odparł młodzieniec.- A znasz się na roli i pracy w gospodarstwie?- Tak, panie.- A co umiesz robić najlepiej?- Potrafię spać w burzliwą noc - odparł młodzian.- Co mówisz? - zapytał zaskoczony gospodarz, chcąc upewnić się, czy

dobrze usłyszał.- Potrafię spokojnie spać podczas burzy - odrzekł spokojnie młodzieniec.- I za to ci ktoś płaci ? - gospodarz nie ukrywał zdziwienia. - Że śpisz ?- Tak, panie.Gospodarz pokręcił głową i odszedł, myśląc, jak wielu głupców jest na tym

świecie. Potrzebował silnego pomocnika do ciężkiej pracy przy oporządzaniu bydła, koni i trzody, a nie jakiegoś szaleńca, który jest dumny z tego, że umie spać w burzliwe noce.

Gospodarz szukał dalej, ale do późnego popołudnia nikogo nie znalazł. Pora była wracać do domu. Nie mając innego wyjścia, zdecydował się zatrudnić ostatniego wolnego parobka - tego, co umie spać w burzliwą noc.

- W porządku, biorę cię na próbę. Zobaczymy, co potrafisz robić.- Niech się pan nie martwi, ja mogę spać w burzliwą noc.

185

Nowy parobek był w gospodarstwie kilka tygodni. Nikomu się nie na-przykrzał, z nikim się nie kłócił. Robił, co mu kazano. Zwierzęta miały to, czego potrzebowały. Zresztą gospodarz tak był zajęty przy żniwach, że nie zwracał wielkiej uwagi na to, jak pracował młodzieniec.

Pewnej nocy obudziła go jednak straszliwa burza. Silny wiatr miotał drzewami i wył w kominie, grad trzaskał w okna, a drzwi przeraźliwie skrzypiały. Gospodarz, mocno zaniepokojony, wyskoczył z łóżka. Burza mogła otworzyć na oścież drzwi stajni, przestraszyć konie i krowy, porozrzucać siano, słomę i paszę, wyrządzić mnóstwo różnych szkód.

Pobiegł do izby parobka i zaczął stukać w drzwi, krzycząc:- Wstawaj, obudź się! - ale parobek spał.- Wstawaj i pomóż mi, zanim wiatr rozniesie stajnię i pouciekają zwierzęta! -

Ale zza drzwi nie dochodził żaden głos. Nacisnął klamkę i wszedł. Zobaczył, jak parobek smacznie śpi i nie ma najmniejszego zamiaru się budzić.

Machnął zrezygnowany ręką i pobiegł po schodach w dół. Nie miał czasu do stracenia. Burza rozszalała się na dobre.

Z ogromnym trudem przedarł się przez podwórze i dotarł do zagrody. I tu spotkało go wielkie zaskoczenie.

Drzwi do stajni były szczelnie zamknięte, a okna starannie zablokowane. Siano i słoma poprzykrywane i tak poukładane, że żaden wiatr nie byłby w stanie ich rozwiać. Konie i krowy uwiązane, a kury i trzoda wyjątkowo spokojne. Na zewnątrz wiatr gwałtownie szalał, a wewnątrz zwierzęta spały spokojnie. Wszystko było należycie zabezpieczone.

Wtedy gospodarz zrozumiał, co miał na myśli młodzieniec, gdy mówił, że może spać nawet w burzliwą noc. Każdego dnia wykonywał starannie i dobrze swoje obowiązki. Dokładnie sprawdzał, czy wszystko było zrobione jak należy. Szczelnie zamykał drzwi i okna, przywiązywał zwierzęta i opiekował się nimi. Był przygotowany na burzę każdego dnia, dlatego nigdy się jej nie lękał i mógł spać spokojnie.

87. Przebaczenie

Mistrz przez wiele lat siedział w ciężkim więzieniu, niesłusznie wtrącony do lochu na podstawie fałszywych oskarżeń o spisek przeciwko władcy. Siedział z kilkoma innymi mnichami, którzy podobnie jak on cierpieli niewinnie. Wielu z

186

nich nie wytrzymało strasznych warunków i zmarło. Po kilku latach sprawa się wyjaśniła i ci, którzy przeżyli, wrócili do klasztoru w górach.

Mijały lata. Pewnej mroźnej zimowej nocy ktoś niespodziewanie zapukał do bramy. Mnich stojący przy furcie rozpoznał sprawcę wszystkich swoich nieszczęść i wtrącenia do lochu. Był to człowiek, który ich niesłusznie oskarżył i więził przez wiele lat. Zmarznięty, ledwo trzymał się na nogach. Naj-prawdopodobniej zgubił się w górach i był skazany na pewną śmierć.

Mnich nie bardzo wiedział, jak postąpić, i pobiegł do mistrza. Mistrz kazał szybko otworzyć bramę i wpuścić człowieka do klasztoru. Zajął się nim troskliwie. Ogrzał go, nakarmił, opatrzył rany i odmrożenia. Po kilku dniach, gdy mróz zelżał, wsadził go na muła i odprowadził do traktu, aby nie zabłądził.

Po powrocie pozostali mnisi mieli do niego pretensje, jak mógł tak postąpić.- Przecież to był sprawca wszystkich naszych nieszczęść - mówili.- Zgoda - odparł mistrz - ale ja mu to przebaczyłem.- Ale my nie - chórem odpowiedzieli mnisi. - Ciągle trawi nas nienawiść do

tego człowieka.- W takim razie - powiedział łagodnie mistrz - wciąż siedzicie w więzieniu, a

on trzyma nad wami straż.

88. Pod siódmą gwiazdą

Przy ruchliwym trakcie stała sobie karczma, zwana „Pod Szczęśliwą Gwiazdą”. I choć była w tym miejscu przez wiele lat i znana była w całym kraju, to karczmarz ledwo wiązał koniec z końcem. Pomimo że ceny były rozsądne, a w środku miło i przytulnie; pomimo że jedzenie było bardzo dobre, a pokoje wygodne - nie był w stanie przyciągnąć dużej liczby klientów. Bywały dni, że karczma stała pusta.

Takiego właśnie dnia zjawił się w niej wędrowny mnich. Był jedynym gościem i karczmarz, nie będąc zajęty, chętnie z nim rozmawiał, żaląc się na swój los i brak gości. Mnich ujęty miłą i serdeczna obsługą i dobrym jedzeniem, paląc nargile, rozpoczął pogawędkę z karczmarzem, starając się jakoś rozwiązać jego problem.

- Widzisz, moim zdaniem, jest to kwestia nazwy twojej karczmy. Po-winieneś ją zmienić.

187

- To nie jest możliwe - oponował karczmarz. - Tak nazywała się zawsze, od pokoleń. Pod tą nazwą jest rozpoznawana przez wędrowców...

-...i dlatego do niej nie zachodzą? - przerwał mu z uśmiechem mnich. - Wyglądasz na rozsądnego człowieka i zapewne wiesz, że aby zaszła jakaś zmiana, trzeba ją dokonać. Jeżeli człowiek przez cały czas postępuje tak samo jak dawniej, a oczekuje innych rezultatów, to nie najlepiej świadczy o jego stanie umysłowym. - Tutaj znowu się uśmiechnął.

- Ale ja przez cały czas coś zmieniam - oponował karczmarz - stoły, obrusy, kufle. Wprowadzam nowe dania i promocyjne ceny.

- Robisz to jednak wewnątrz karczmy, więc docenić to może tylko ten, kto do niej wejdzie. A na zewnątrz jest tak samo jak dawniej. Musisz zmienić nazwę. Nazwij ją - tu mnich się zamyślił - „Pod Siódmą Gwiazdą”. Ale jeszcze jedno, wymaluj na szyldzie tylko sześć gwiazd i ostatnią zrób większą i złotą.

- Sześć gwiazd? Przecież to absurd. Jaki z tego będzie pożytek?- Jak nie spróbujesz, to nie zobaczysz - odpowiedział mnich z uśmiechem i

poszedł.Po długim namyśle i paru kolejnych dniach bez klientów karczmarz zmienił

nazwę oraz zamówił stosowny szyld, zgodny z zaleceniami mnicha. Jeszcze malarz na dobre nie zdążył zejść z drabiny, a otworzyły się drzwi i wszedł bogaty kupiec z grupą pomocników. Tryskał dobrym humorem i ze śmiechem zwrócił się do karczmarza:

- Hej, karczmarzu, widziałem, że zmieniłeś nazwę, ale chyba zrobiłeś niezły błąd. Ha, ha, ha... - a wszyscy giermkowie mu zawtórowali. - Piwa i jadła dla wszystkich! - zamówił kupiec.

Towarzystwo rozsiadło się i jeszcze karczmarz nie zdążył ich obsłużyć, a już pojawił się następny gość z uwagą, że chyba na szyldzie jest błąd.

Od tego dnia karczma pękała w szwach. Każdy podróżny, który mijał karczmę, wchodził, aby zwrócić uwagę na błąd na szyldzie, będąc święcie przekonanym, że nikt go wcześniej nie zauważył. Gdy był już zaś w środku, miła atmosfera, wystrój, serdeczność obsługi robiła na nim wrażenie i zostawał, aby zjeść tu i odpocząć. W ten sposób karczmarz dorobił się ogromnej fortuny, której tak długo poszukiwał. Często też myślał z wdzięcznością i podziwem o mnichu sprzed wielu lat, który miał tak niesamowity pomysł. „Jak dobrze znał się na interesach” - myślał karczmarz.

Aż pewnego dnia mnich pojawił się znowu. Został niezwykle serdecznie przyjęty i w końcu karczmarz mógł zadać mu, tłuczące się w głowie od wielu lat, pytanie:

- Jak wpadłeś na tak fantastyczny pomysł z nazwą? Skąd taka dobraznajomość interesów?

188

- Zupełnie nie znam się na interesach - odparł uśmiechnięty mnich - ale znam dobrze ludzką naturę.

Nic tak bardziej nie raduje i nie wprowadza w dobry nastrój naszego „ja” jak poprawianie błędów innych ludzi.

89. Latający koń

W pewnym królestwie żył sobie niezwykle przebiegły i sprytny rabuś. Grasował na traktach i łupił kupców, karawany oraz zwykłych podróżnych. Drwił sobie ze straży królewskiej i z samego króla. Jak to bywa w bajkach, powinienem teraz napisać: „ograbiał bogatych i rozdawał biednym”, ale, niestety, bohater tej bajki - choć ograbiał bogatych - znaczną część tego, co zrabował, rozdawał... sobie i swoim kompanom. Umykał zasadzkom, wyczuwał podstępy, nie słuchał fałszywych doradców i zdrajców, ale w końcu i jemu powinęła się noga. Został schwytany i wtrącony do lochu, gdzie oczekiwał na rychłą rozprawę.

Biorąc pod uwagę wielkość szkód, które uczynił, oraz jego niechlubną sławę, proces był pokazowy, a składowi sędziowskiemu przewodniczył sam król. Monarcha chciał mieć pewność, że po „sprawiedliwym” procesie, w którym zostaną rozpatrzone wszystkie argumenty oskarżenia i obrony, rabuś zostanie skazany na ścięcie, które będzie niezwłocznie wykonane. Tak też się stało - zapadł wyrok skazujący.

Po ogłoszeniu go oskarżony w ostatnim słowie przyznał się do winy, wyraził skruchę, przeprosił wszystkich, którym wyrządził szkodę, i uznał wyrok za jedynie możliwy. Ku zdziwieniu zgromadzonych wystąpił jednak do króla z propozycją: jeżeli król wstrzyma wykonanie wyroku o rok, on nauczy królewskiego konia latać. Może wtedy będzie to powód do ułaskawienia.

Propozycja wydała się tyleż dziwna, co i atrakcyjna. Król zdawał sobie sprawę z jej nierealności, ale drugiej strony... kto to może wiedzieć? Król oczami duszy już widział, jak zjawia się na latającym koniu na „zjeździe królów”. Widział ten splendor i zdziwienie innych zazdrosnych władców. Logiczny umysł walczył z wyobraźnią. Wyobraźnia wzięła górę - król zgodził się na odroczenie wyroku.

189

Obrońca nachylił się do rabusia i po cichu powiedział:- Co ty najlepszego wyrabiasz? Przecież nie nauczysz konia latać. To nie

jest możliwe.Rabuś uśmiechną się- Mam na to rok, a przez rok wiele się może wydarzyć: może zdechnąć

koń, umrzeć król, może wybuchnąć rewolucja i król abdykuje. Rok to dużo czasu.

90. Życiowa postawa

Pewien wieśniak uskarżał się na wszystko i bez przerwy narzekał - na pogodę, sąsiadów, urodzaj albo nieurodzaj, na chłodne poranki i upalne wieczory itd. Nic mu się nie podobało, z niczego nie był zadowolony. I tak upływało mu życie.

Chociaż miał spory kawałek dobrej ziemi, nie chciało mu się na nim pracować, bo uprawa roli jest za ciężka. Dzierżawić komuś pola też nie chciał, bo mu za mało zapłacą i jeszcze oszukają. Nikomu nie pomagał - no, bo niby dlaczego? Nikomu nie dziękował - no, bo niby za co? Sąsiedzi omijali jego dom z daleka; mało kto mógł znieść jego pesymistyczny nastrój.

Pewnego dnia, zbierając chrust w lesie, zobaczył wilka bez nogi i bez oczu, które stracił zapewne, próbując wydobyć się z sideł. Zaczął się dziwić, jakim sposobem tak okrutnie okaleczone zwierzę może przeżyć w lesie. Wtem spostrzegł lisa z tłustą kurą w zębach. Lis nasycił się połową kury i zostawił resztę mięsa wilkowi. Chłop był zachwycony dobrocią Boga, który troszczył się o biednego wilka.

Następnego dnia chłop zauważył, że Bóg znowu nakarmił ślepego wilka za pośrednictwem tego samego lisa. Chłop mocno się dziwił dobrocią Stwórcy i pomyślał, że oto skończyła się i jego męczarnia na tym świecie: „Ja także położę się w jakimś kącie i zaufam w pełni Panu, a on da mi wszystko, czego potrzeba, rękami innych ludzi. Nie będę już nic robił, o nic się nie będę troszczył”.

I tak też zrobił. Położył się przed swoją chatą i czekał, ale przez wiele dni nie zdarzyło się nic. Był głodny, wycieńczony z pragnienia, śmierć zaczęła zaglądać mu w oczy, a nikt się nie zjawił, nikt niczego nie przyniósł, niczego nie podał. Gdy był już tak wycieńczony, że tracił przytomność, nagle zjawił się przed nim ubogi wędrowny mnich.

„No, nareszcie” - pomyślał chłop.

190

- Daj mi w końcu jeść i pić! - powiedział szorstko do mnicha.- Nie mam nic do jedzenia - odparł pogodnie mnich.- Jak to, nic nie masz? To po co do mnie przychodzisz? Bóg przysyła cię

do mnie z pustymi rękami?- Nie bardzo wiem, o czym mówisz? - odparł mnich. - Przechodziłem obok

i wstąpiłem napić się łyk wody.Chłop opowiedział mnichowi o tym, co widział w lesie, o swoim zachwycie

dla miłosierdzia boskiego i o swoim postanowieniu.- Obawiam się, że jesteś na błędnej drodze - odparł mnich - i zamknąłeś

swoje oczy na prawdę. W życiu powinieneś iść drogą wyznaczoną przez lisa i przestać wreszcie naśladować biednego, okaleczonego wilka.

91. Mistrz interpretacji

Pewien potężny i groźny król żył w ciągłym strachu o utratę władzy i swoje życie. Otoczył się armią i tajnymi służbami, które strzegły go dzień i noc, ale mimo to jego strach o jutro ciągle narastał. Zaczął ściągać na dwór astrologów, wróżbitów i przepowiadaczy przyszłości, którzy prześcigali się w stawianiu horoskopów, w interpretacji różnych znaków i udzielaniu przepowiedni. Pewnej nocy król miał sen, niezwykle wymowny: śniło mu się, że wypadły mu wszystkie zęby oprócz jednego z przodu. Natychmiast wezwał swoich tłumaczy snów, aby objaśnili mu znaczenie koszmaru. Ci po długiej naradzie i pełnej obaw dyskusji wydelegowali swego przedstawiciela, który rzekł:

- Królu mój i panie, oby los oszczędził ci wszelkiego nieszczęścia! Z góry proszę o wybaczenie, ale nie mam dla ciebie pocieszających wieści.

- Mów szybciej! - warknął już przestraszony król.- Sen twój oznacza, że będziesz świadkiem śmierci wszystkich swoich

najbliższych.Słowa te rozsierdziły i przeraziły króla do tego stopnia, że natychmiast kazał

ściąć głowę tłumacza snów i wezwać następnego. Następny powtórzył tę samą interpretację i też stracił głowę.

Do południa w królestwie ubyło kilku tłumaczy snów, a król szalał, ściągając na dwór kolejnych. Blady strach padł na całe królestwo.

W końcu strażnicy zjawili się u mistrza, który był znany ze swojej uczciwości oraz umiejętności tłumaczenia snów. Ale w tym przypadku, cóż mógł zrobić.

191

Sen był tak oczywisty, że los mistrza był przesądzony. Uczniowie pożegnali go z ogromnym żalem.

Jakież było ich zdziwienie, gdy wieczorem mistrz wrócił, prowadząc muła objuczonego podarkami od władcy.

- Mistrzu, za co król wynagrodził cię tak sowicie? - pytali zaskoczeni.- Zinterpretowałem jego sen.- To wiemy, ale co powiedziałeś?- Jak to, co? To, co wynikało ze snu. Powiedziałem mu, że jego rodzina i

wszyscy bliscy będą cieszyć się długim życiem, ale on będzie miał najwspanialsze zdrowie i przeżyje ich wszystkich.

92. Postępowanie zgodne z naturą

Nad brzegiem rzeki siedział mnich pogrążony w medytacji. Gdy otworzył oczy, zobaczył skorpiona, który wpadł do wody i rozpaczliwie próbował ratować swoje życie. Mnich, pełen współczucia dla tonącego stworzenia, bez wahania włożył rękę do wody i wydobył je na brzeg. W podziękowaniu skorpion zaatakował wybawcę, dotkliwie godząc go w dłoń - a ukąszenie skorpiona czują nawet medytujący mnisi. Sycząc z bólu, mnich pogrążył się ponownie w medytacji. Gdy po dłuższej chwili otworzył oczy, ujrzał, jak skorpion znowu walczy o życie w falach rzeki. Mnich i tym razem włożył rękę do wody i uratował niewdzięczne stworzenie. Skorpion zaatakował go jednak ponownie i to tak dotkliwie, że mnich stracił zupełnie panowanie nad sobą, poderwał się i zaczął krzyczeć z bólu.

Hałas nad rzeką zaciekawił przechodzącego w pobliżu człowieka, który ze zdziwieniem ujrzał, jak skorpion po raz trzeci wpadł do wody, a mnich po raz trzeci szykuje się, aby go ratować.

- O, czcigodny, wyjaśnij mi, proszę - zwrócił się do mnicha – czemu wciąż pomagasz tej nikczemnej, podłej istocie, jeżeli zamiast wdzięczności otrzymujesz ból i cierpienie?

- Każdy z nas postępuje zgodnie ze swoją naturą - rzekł mnich. - W naturze skorpiona leży atak i zadawanie bólu, w mojej naturze - miłosierdzie.

192

93. Sens ciszy

W zwyczaju mnichów jest to, że często przebywają na pustkowiu, gdzie z dala od zgiełku i pokus świata poświęcają się modlitwie i medytacji. Któregoś dnia do takiej pustelni przybył zabłąkany wędrowiec i poprosił mnicha o łyk wody. Mnich zaprowadził go do dużej kamiennej stągwi, by ten ugasił pragnienie. Nieznajomy zaczerpnął kubkiem wody i napił się do syta. Pełen wdzięczności i nieco ośmielony zadał mnichowi pytanie.

- Powiedz mi, proszę, jaki sens ma życie w tej samotni? Po co to robisz?- Popatrz na wodę - i gestem wskazał stągiew. - Co widzisz? Wędrowiec włożył głowę głęboko do środka, po czym ją podniósł.- Nic nie widzę - odparł.Po krótkiej chwili ciszy mnich powtórzył gest i pytanie: - Co widzisz?- Widzę samego siebie - odparł nieznajomy.- I to jest odpowiedź na twoje pytanie - odrzekł mnich. - Gdy po raz

pierwszy zajrzałeś do zbiornika, woda był wzburzona, bo przed chwilą zanurzałeś w niej kubek. Nie zobaczyłeś niczego. Teraz jednak tafla wygładziła się i uspokoiła. W tym możesz poznać, jaki jest sens ciszy. Dzięki niej możesz ujrzeć samego siebie. A poznając siebie, poznasz najskrytsze tajemnice świata.

- Jak to możliwe? - zdziwił się wędrowiec.- Gdy twój umysł będzie tak spokojny jak tafla wody w stągwi albo jak

tafla jeziora o wschodzie słońca, wtedy najmniejsze źdźbło trawy, najmniejsza muszka go poruszy, wywołując ogromne koła. Gdy twój umysł będzie wzburzony jak fale oceanu, to wpaść może nawet dziesięciotonowy głaz, a go nie dostrzeżesz.

193

94. Człowiek, który umarł za życia

Był sobie kiedyś człowiek, który wciąż się martwił, ale najbardziej martwił się o swoje zdrowie. Tym zaś, co najsrożej go przerażało, był dzień śmierci. Martwił się nawet tym, czy dożyje do swojej śmierci. Pewnego dnia, ogarnięty takimi myślami, doszedł do wniosku, że właściwie nie jest do końca pewien, czy jeszcze żyje, czy już umarł. Postanowił więc pójść do lekarza i zapytać: - Powiedz mi, proszę: umarłem czy jestem żywy? Ale udowodnij mi to.

Lekarz roześmiał się i poradził, aby dotknął swoich dłoni i stóp.- Czujesz? Są ciepłe! To znaczy, że żyjesz. Gdybyś był martwy, twoje

dłonie i stopy byłyby lodowate.Odpowiedź wydała mu się na tyle rozsądna, że go uspokoiła.Przyszła zima. W mroźny i śnieżny dzień człowiek pojechał do lasu narąbać

drewna. Ściągnął rękawiczki i zaczął rąbać pnie siekierą. Kiedy po pewnym czasie otarł dłonią spocone czoło, stwierdził, że była zimna. Pamiętając, co powiedział mu lekarz, ściągnął buty i dotknął swoich stóp. Utwierdził się w swoim przerażeniu - stopy też były zimne jak lód.

Teraz już nie miał żadnej wątpliwości, spełniły się jego najczarniejsze myśli - „uświadomił sobie”, że jest martwy.

- Umarły nie powinien chyba chodzić po lesie i machać siekierą - pomyślał... Postawił więc siekierę obok drzewa, położył się na lodowatej ziemi i, złożywszy dłonie na piersi, zamknął oczy. Przybrał pozycję, jaka przystoi umarłemu. Wkrótce do wozu zbliżyła się sfora dzikich psów. Widząc, że nikt nie ma zamiaru ich odganiać, psy rozerwały worek z prowiantem i pożarły wszystko, co się nadawało do zjedzenia. Widząc to, leżący człowiek pomyślał: „Mają szczęście, że już jestem martwy. Gdybym żył, wziąłbym kija i wygonił je stąd”.

Psy węszyły dalej i znalazły muła przywiązanego do drzewa. Była to łatwa zdobycz dla ostrych psich zębów. Muł wierzgał i kwiczał, a człowiek myślał o tym, co by zrobił, gdyby tylko żył. Jak machałby siekierą i kijem w obronie zwierzęcia. Ale przecież nie żyje.

Psy w parę minut poradziły sobie z mułem i zabrały się do obgryzania kości. Potem rozochocona sfora węszyła dalej i ostrożnie obchodziła teren. Po chwili jeden z psów wyczuł człowieka. Rozejrzał się dookoła i dostrzegł drwala leżącego

194

nieruchomo na ziemi. Podszedł do niego powolutku. Był ostrożny, bo wiedział, że ludzie są podstępni i niebezpieczni. Człowiek jednak się nie ruszał. Reszta psów szybko dołączyła i przełykając ślinę, powolutku zaczęła otaczać człowieka.

„Teraz mnie zjedzą - pomyślał człowiek. - Gdybym żył, pokazałbym im, co potrafię, i inny byłby koniec tej historii.”

Psy się zbliżyły i widząc, że człowiek się nie rusza, pożarły go.

95. Konkurs śpiewu

Po wielu latach nieobecności do lasu wróciła mądra sowa. Była w niewoli w mieście. Opowiadała wszystkim zwierzętom o ludzkich zwyczajach. Zwierzęta słuchały z zainteresowaniem, a szczególnie zaciekawiły się różnymi sposobami oceny i kwalifikacji. Sowa opowiadała na przykład, że kompetencje artystów ustala się w konkursach, oceniając, który z nich jest najlepszy w danej dyscyplinie sztuki - w malarstwie, rysunku, rzeźbie, śpiewie. Najbardziej spodobały się zwierzętom opowieści o konkursach i festiwalach piosenki.

Wiadomość o ludzkich zwyczajach rozchodziły się po całej puszczy. W końcu Rada Puszczy postanowiła zorganizować festiwal piosenki. Radość była ogromna i na konkurs zapisały się prawie wszystkie zwierzęta, poczynając od wróbla, a na niedźwiedziu kończąc. Do konkursu zapisał się też człowiek. Rada, poinstruowana szczegółowo przez sowę wyuczoną w mieście, opracowała w pełni demokratyczny regulamin, mówiący o tym, że każdy może śpiewać, co chce, i interpretować utwór w dowolny sposób. Wyniki konkursu zostaną ogłoszone po tajnym i powszechnym głosowaniu, w którym wezmą udział wszyscy uczestnicy konkursu, czyli każdy uczestnik będzie też jurorem.

Bobry szybko zmontowały scenę, rozstawiono krzesła na widowni i zaczęło się. Zwierzęta, w ustalonej przez losowanie kolejności wchodziły na scenę i śpiewały, otrzymując mniejsze lub większe brawa od zebranych słuchaczy. Gdy wszyscy, łącznię z człowiekiem, wykonali swoją piosenkę, rozpoczęto akt głosowania. Zwierzęta oddawały głos na kartach, które, złożywszy na pół, wrzucały do urny pilnowanej przez sowę i dwie sędziwe małpy, nie biorące udziału w konkursie.

195

Potem nadszedł moment publicznego przeliczenia głosów. Sowa weszła na prowizoryczną scenę. Za nią małpy wniosły urnę. Komisja otworzyła urnę, aby przeliczyć wyniki tych uczciwych i demokratycznych wyborów w akcie tajnego i powszechnego głosowania, o których bez przerwy słyszała od polityków w miastach. Małpa wyjęła pierwszy głos i sowa, wśród panującej ogólnej, pełnej emocji, ciszy, krzyknęła:

- Kochani, ogłaszam, że pierwszy głos padł na naszego przyjaciela osła!Po widowni przebiegł szmer zdziwienia, a następnie rozległy się nieśmiałe

oklaski. Na tablicy wyników jeden głos znalazł się przy ośle.- Drugi głos: osioł! - Teraz powstało już ogólne zamieszanie.- Trzeci i czwarty: osioł!- To niemożliwe - rozległy się głosy na widowni. Wszyscy dobrze wie-

dzieli, że nie było gorszego śpiewu od fałszywego ryku osła. Co się stało? Czy to możliwe? Kolejne kreski na tablicy pojawiały się właśnie przy ośle. Uczestnicy konkursu, a jednocześnie jurorzy, zaczęli się przyglądać sobie ze zdziwieniem i podejrzliwie. Później coraz bardziej oskarżycielsko, a na końcu, gdy powoli stawało się jasne, że prawie wszystkie głosy oddano na osła - coraz bardziej zawstydzeni swoim głosowaniem.

Po ostatecznym przeliczeniu głosów sowa przedstawiła oficjalne wyniki konkursu: - Decyzją bezstronnego, niezawisłego jury w wolnym de-mokratycznym głosowaniu wygrał nasz przyjaciel osioł. Tylko dwa głosy padły na kogoś innego: jeden otrzymał skowronek, a jeden człowiek. Proszę o brawa!

Stało się coś, czego nikt się nie spodziewał. Coś, co wszystkich ucze-stniczących zdziwiło i zaskoczyło, czego już przed ogłoszeniem wyników zaczęli się wstydzić. Wyniki jednak nie kłamały: ogromna większość wybrała na najlepszego ze wszystkich śpiewaków fałszującego i przenikliwie ryczącego osła. Tego już się nie da odwrócić. Osioł został ogłoszony „najpiękniejszym głosem całego lasu i okolic”.

Poproszona o komentarz mądra sowa podjęła się próby wytłumaczenia wszystkim, jak do tego doszło. Otóż każdy uczestnik konkursu uznał siebie za najlepszego kandydata do zwycięstwa. Postanowił zatem oddać własny głos na najmniej zagrażającego mu konkurenta, który, co było oczywiste dla wszystkich od początku, absolutnie nie kwalifikował się do zwycięstwa. Takim uczestnikiem konkursu w opinii wszystkich był osioł i dlatego głosowanie skończyło się prawie jednomyślnie.

Dlaczego dwa głosy nie padły na osła? Jeden był głosem samego osła, który wiedział, że nie ma szans, i tak nie wygra, więc szczerze i uczciwie oddal swój głos na skowronka. Drugi głos należał do człowieka, który oczywiście głosował na samego siebie.

196

IX

Bajki współczesne

96. Kim jestem?

Tego dnia było tak jak zwykle. Mark Parker, wybitny, niezwykle znany światowej sławy profesor filozofii, tak jak zawsze wstał o siódmej rano. Jak zawsze szurając swoimi pantoflami, poczłapał w kierunku łazienki. Umył zęby, ogolił się i nawilżył twarz dobrą wodą toaletową. Ubrał dres i trampki i wybiegł do parku. Nie cierpiał biegać po alejkach, ale dobry obyczaj akademicki nakazywał demonstrowanie sprawności fizycznej, najlepiej porannym joggingiem lub jazdą na rowerze. Był to też ważny rytuał towarzyski, bo profesor spotykał podczas biegu wszystkie znaczące postacie z uczelni. I tu wydarzyła się pierwsza niespodzianka - tego dnia nie spotkał nikogo.

Trochę zły na dzisiejszy „bezsens” biegania, wrócił do domu. Wziął prysznic, jak zawsze elegancko się ubrał i zszedł na dół po korespondencję. Miał zwyczaj zaczynać „oficjalny” dzień od kawy i przeglądania korespondencji, aby od razu odpowiedzieć ważnym osobom. Tam czekała go druga niespodzianka dnia - nie było listów! Włączył komputer, aby odebrać pocztę e-mailową, ale - trzecia niespodzianka - skrzynka odbiorcza była pusta.

W ostatnich latach w tym samym tempie, w którym rosła jego pozycja na uniwersytecie, pęczniała też korespondencja, stanowiąca ważny kanał jego kontaktu ze światem. Trochę w złym humorze ze względu na brak wiadomości, skończył śniadanie, składające się - oprócz soku ze świeżych pomarańczy - z płatków z mlekiem (zalecanych przez lekarzy), i wyszedł na ulicę, kierując się w stronę uczelni.

Wszystko wyglądało tak jak zawsze: samochody jak zawsze jechały tymi samymi ulicami i jak zawsze hałasowały, tramwaje wydawały charakterystyczne odgłosy na zakrętach - na co on zwykle skarżył się codziennie studentom na pierwszym wykładzie (rektor od dawna walczył z władzami miasta o usunięcie tramwajów sprzed budynków uczelni); gazeciarze rozdawali bezpłatne numery dzienników reklamowych. Wszystko wyglądało tak jak zawsze. Myślał o tym, że po południu musi zagrać w golfa z prorektorem Stone'em i spróbować załatwić dofinansowanie dla swojej katedry. Nienawidził golfa i nie cierpiał nudziarza Stone'a, ale takie były zwyczaje na uczelni; interesy wypadało załatwiać podczas golfa.

199

Przechodząc przez plac Niepodległości, prawie zderzył się z profesorem Baxterem. Znali się od lat i godzinami byli w stanie prowadzić długie rozmowy na temat swoich koncepcji metafizycznych bytów pozazmysłowych. Wczorajsza dyskusja była szczególnie interesująca, ale nie została dokończona, dlatego pomachał mu ręką na powitanie, mając nadzieję na kontynuację rozmowy w drodze do uczelni. Bardzo zależało mu na wygłoszeniu własnej opinii w tej sprawie. Jednak profesor jakby go nie poznał i minął pospiesznie. Zawołał go po imieniu, ale był już za daleko. Pomyślał, że pewnie Baxter go nie usłyszał.

Idąc dalej, spotkał grupę znanych sobie studentów, spieszących na zajęcia. Uśmiechnął się - zawsze zależało mu na dobrej opinii u studentów - ale odpowiedziały mu zdziwione twarze. Dzień zaczynał się wyraźnie źle.

Ogarnęło go dziwne zniechęcenie i uczucie narastającej nudy. Tuż przed wejściem do gmachu uczelni zdecydował się wrócić do domu. Miał zaległą lekturę dotyczącą tematu swoich badań, musiał zrobić korektę artykułu do czasopisma, powinien też poczekać na listy, które muszą w końcu nadejść. Wypada też, aby był przygotowany do wystąpienia na posiedzeniu Rady Wydziału. Musi, będąc tak ważnym profesorem, zaprezentować swoje zdanie.

Tej nocy spał źle i obudził się wcześniej niż zwykle. Komputer znowu milczał, a skrzynka odbiorcza wyświetlała komunikat: „Liczba odebranych wiadomości: 0”.

Zszedł na dół i jedząc płatki na mleku, zaczął z niecierpliwością wypatrywać przez okno listonosza. W końcu zobaczył go na początku ulicy i serce w nim zamarło. Listonosz przeszedł obok jego domu, nie zatrzymując się przy skrzynce. Profesor szybko wybiegł i zawrócił listonosza, aby upewnić się, czy na pewno nie ma dla niego żadnej korespondencji. Listonosz przejrzał jeszcze raz torbę i poinformował go, że nie ma nic na ten adres. Zapewnił także, że ani nie ma strajku na poczcie, ani nie ma w kraju żadnych problemów z doręczaniem listów.

Profesor, zamiast się uspokoić, zmartwił się jeszcze bardziej. Czuł, że coś się dzieje, ale nie wie, co, i koniecznie musi to sprawdzić. Radio grało jak zwykle, w telewizji obejrzał te same wiadomości. Jednak coś było nie tak. Po południu ubrał się starannie i udał się do swojego znajomego, profesora Bolzano.

Nie lubił go wprawdzie, ale cenił za zdrowy rozsądek. Kiedy tylko otworzyły się drzwi, polecił gospodyni zapowiedzieć swoją wizytę. Patrzyła co prawda na niego jakoś dziwnie, gdy zwrócił się do niej po imieniu, ale to zignorował. Znajomy nie kazał na siebie długo czekać.

200

Gdy tylko się pojawił, Parker z udawaną serdecznością i otwartymi ramionami podszedł, aby się z nim przywitać, lecz pan domu grzecznie i powściągliwie zapytał:

- Przepraszam pana, czy my się znamy?W pierwszej chwili pomyślał, że to żart, i rozsiadając się swobodnie w fotelu,

poprosił, aby gospodarz poczęstował go drinkiem. Skończyło się to fatalnie - pan domu zawołał ogrodnika i gospodynię, nakazując im wyrzucić intruza na ulicę. To zupełnie wyprowadziło go z równowagi. Tracąc panowanie nad sobą, zaczął wykrzykiwać obraźliwe słowa w stronę gospodarza. Dał tym samym gospodyni i służącemu wystarczający powód do brutalnego pozbycia się go z domu.

Wracając do siebie, natknął się na sąsiadów. Jak zwykle uprzejmy, ukłonił się każdemu. Wszyscy zignorowali go, bądź potraktowali, jakby był zupełnie nieznajomym.

W domu usiadł w fotelu i zamyślił się. Jego głową zawładnęła powoli, najpierw całkowicie absurdalna, ale stopniowo coraz bardziej prawdopodobna myśl o jakimś spisku społeczeństwa przeciwko niemu. Musiał gdzieś kiedyś popełnić nie wiadomo jaki błąd przeciwko swojemu środowisku, które kilka godzin temu ceniło go tak bardzo, jak zdecydowanie teraz go odrzucało. Widać było to coś poważnego, bo zaangażowali się w ten spisek nawet jego najbliżsi przyjaciele i znajomi, a także listonosz, mleczarz, studenci i koledzy z uczelni. Długo się nad tym zastanawiał, ale nie zdołał sobie przypomnieć żadnego faktu, w którym obraziłby kogoś, a co więcej, uwikłał w to całe miasto. Zdumiewał go też stopień zorganizowania spiskowców i ich konsekwencja.

Przez kolejnych kilka dni nie wychodził z domu. Wyczekiwał na ko-respondencję, która nie nadchodziła, na telefon lub na wizytę któregoś z przyjaciół, który wpadłby w odwiedziny zaniepokojony jego nieobecnością. Ale nic takiego się nie działo. Nikt nie dzwonił, komputer milczał, nikt nie zbliżał się do jego domu. Gospodyni, która od dwudziestu lat zajmowała się domem, przestała przychodzić, zupełnie o tym zresztą nie powiadamiając.

Po tygodniu, rozluźniony i ośmielony kolejnym kieliszkiem wypitego alkoholu, profesor zdecydował się zajrzeć do pubu, gdzie zwykle chodził ze swoimi przyjaciółmi na wieczorne pogaduszki. Ledwo wszedł, zobaczył wszystkich znajomych, siedzących za ich ulubionym stołem w rogu sali. Panowała wesoła atmosfera. Jak zwykle wszyscy dobrze się bawili, słuchając fragmentów nowej komedii Petera, czytanej przez jego żonę Annę. Profesor wziął krzesło i przysiadł się do nich, myśląc, że jak zwykle trzeba będzie chwalić kolejną grafomańską sztukę pseudopisarza. Przy stole zapanowała grobowa cisza, która mogła

201

oznaczać tylko jedno - niechęć zebranych do nowo przybyłego. Profesor nie wytrzymał dłużej:

- Możecie mi powiedzieć, czego chcecie ode mnie, co macie przeciwko mnie? Jeśli coś wam zrobiłem, powiedzcie mi i skończymy z tym. Jeżeli was obraziłem, to przepraszam, ale przestańcie mnie tak traktować, bo dłużej nie wytrzymam.

Zebrani przy stole popatrzyli na siebie ze zdziwieniem. Jedni wyraźnie rozbawieni, drudzy zniechęceni i oburzeni. Jeden z mężczyzn, zapewne psychiatra, popukał się w czoło, wystawiając tym samym diagnozę nowo przybyłemu. Profesor, tym razem spokojniej, jeszcze raz poprosił o wytłumaczenie. Potem zaczął usilnie nalegać, a na koniec rzuciwszy się na ziemię, błagać, aby wytłumaczyli mu swoje zachowanie.

Jedna z kobiet, kierująca się wyraźnie współczuciem, powiedziała do niego życzliwie:

- Proszę pana, my pana nie znamy. Nikt z nas pana nie zna. Czy pan to rozumie? Nikomu z nas nic pan nie zrobił. W niczym nie zawinił i nie obraził. Nie wiemy nawet, kim pan jest.

Profesor rozpłakał się. Wstał i wychodząc z pubu, pociągnął za sobą swoje tytuły naukowe, pozycje społeczną i swoje człowieczeństwo. Powoli szedł w kierunku domu. Głowa opadła mu na ramiona. Wydawała się ciężka, chociaż miał w niej pustkę. Miał wrażenie, że każda z jego nóg waży przynajmniej tonę.

W domu zrozpaczony rzucił się na łóżko. Jak i dlaczego stał się nieznany, obcy, nieobecny, niezauważalny? To „nie-” kłębiło mu się w głowie. Nagle nie było jego nazwiska w notesach korespondentów ani w pamięci znajomych, a jeszcze mniej było go w sercach przyjaciół. Po głowie jak na karuzeli krążyło pytanie zadawane mu przez wszystkich i przez samego siebie: „Kim jesteś?”

Zauważył, że pomimo swojej wiedzy, wykształcenia i przyswojonej mądrości wielu filozofów nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Znał swoje imię, nazwisko, adres; rozmiar koszuli, butów, garnituru; numer dowodu osobistego, PESEL, NIP, PIN i kilka innych danych, stanowiących o jego tożsamości.

Ale poza tym, kim prawdziwie, wewnętrznie i głęboko był? Czy jego opinie, upodobania i zachowania rzeczywiście należały do niego? Czy naprawdę akceptuje wygłaszane przez siebie oficjalne zdanie? Czy musi mieć drogi samochód, chociaż nim nie jeździ? A te ukłony, umizgi i „zamiatanie ogonem” naprawdę mu odpowiada? Czy też jest to raczej, jak wiele innych rzeczy, próba niezawiedzenia oczekiwań tych, którzy wymagali od niego, aby był tym, kim powinien być?

202

PROFESOREM, znanym, wybitnym szanowanym!Powoli zaczynało mu coś świtać, coś zaczęło się układać. Anonimowość,

bycie zupełnie nieznanym uwalniało go od konieczności zachowywania się zgodnie z ustalonymi regułami. Obojętnie, cokolwiek by zrobił, i tak nie zmieniłoby to zachowania innych w stosunku do niego. Po raz pierwszy od wielu lat odkrył coś, co ukoiło jego myśli i duszę. Zerwał się i wrzasnął: nic nie muszę. Mam to w d... To, co się stało, pozwalało mu na dowolne zachowanie bez potrzeby szukania aprobaty reszty świata.

Głęboko odetchnął i ponownie opadł na łóżko. Poczuł się dziwnie rześko, jakby nowe powietrze wypełniło mu płuca. Poczuł krew płynącą w żyłach i bicie własnego serca. Zdziwił się, ale po raz pierwszy od niepamiętnych czasów NIE DRŻAŁ. W końcu zrozumiał, że wszystko zależy od niego, że jest sam, że ma tylko siebie i że może się teraz śmiać lub płakać; cieszyć się lub martwić. Ale dla siebie, nie dla innych. W końcu zrozumiał, że jego własna egzystencja nie jest i nigdy nie była uzależniona od innych.

Odkrył, że musiał pozostać sam, aby spotkać się z samym sobą...Zasnął spokojnie, głęboko, bez środków uspokajających i nasennych, i miał

piękne sny.Jak nigdy obudził się o dziesiątej, przeciągnął się uradowany wdzierającym

się do jego pokoju promykiem słońca, który cudownie oświetlał wnętrze. Nie umyty zszedł po schodach, przyśpiewując piosenkę, którą właśnie przed chwilą ułożył, wrzucając dres i trampki do kubła na śmieci. Zobaczył pod drzwiami stertę listów, gazet i innej korespondencji z całego tygodnia, ale nie zareagował.

Gospodyni była w kuchni i przywitała się z nim, jak gdyby nic się nie stało. Poprosił o trzy jajka na bekonie i kakao. Na placu Wolności w drodze do pracy dogonił go profesor Baxter i chciał kontynuować dyskusję, ale nasz bohater przeprosił go grzecznie, bo jest właśnie zajęty obmyślaniem planu nasadzeń w swoim ogrodzie. Wykład zaczął, ku zdziwieniu wszystkich studentów, od zacytowania wiersza swojego ulubionego chilijskiego poety Pabla Nerudy Wyznaję że żyłem.

Wieczorem w pubie nikt nie pamiętał tej dziwnej i szalonej poprzedniej nocy. Przynajmniej nikt nie zdobył się na żaden komentarz. Skrytykował sztukę Petera, a i tak Peter poklepał go serdecznie po plecach, mówiąc, że już od dawna trzeba było nim wstrząsnąć.

Wszystko wróciło do normy... oprócz samego profesora. Trzeba mieć nadzieję, że już nigdy nie będzie musiał prosić nikogo, aby popatrzył na niego, w celu upewnienia się, czy żyje.

203

Nie będzie szukał na zewnątrz siebie określenia tego, co jest jego istotą. Nigdy nie będzie bał się odrzucenia. Wszystko będzie jak przedtem - z wyjątkiem tego, że profesor nigdy już nie zapomni, kim jest.

A czy Ty, Drogi Czytelniku, zadałeś sobie kiedyś pytanie: Kim, jestem?

97. Dialogi samochodowe

Było już dawno po zachodzie słońca - zresztą w marcu słońce zachodzi bardzo wcześnie. Obok zakutanej w kurtkę i kolorową chustę, machającej ręką dziewczyny zatrzymał się jasno-srebrzysty zachodni samochód. Podbiegła, przerzucając torbę z ręki do ręki. Niepewnie otworzyła drzwi i zapytała: - Podrzuci mnie pan do... - silny wiatr i deszcz zagłuszyły ostatnie słowa.

- Tak, proszę - mężczyzna za kierownicą skinął głową i nawet na nią nie spojrzał.

Wsiadła i odetchnęła z ulgą. Nareszcie. Poczuła się pewniej. Przeszło godzinne oczekiwanie w strugach deszczu i na hulającym wietrze nie należy do przyjemnych. Nikt nie chciał się zatrzymać, chociaż wysyłała błagalne spojrzenia w kierunku każdego zbliżającego się pojazdu i pogróżki za każdym oddalającym się. Ostatni autobus nie zabrał jej z przystanku. Kierowca uznał za stosowne zostawić kilku pasażerów. „Brak wolnych miejsc” - te słowa jak wyrok brzmiały jej jeszcze w uszach. W końcu jednak doczekała się okazji i to jakiej.

W samochodzie unosił się delikatny zapach dobrych kosmetyków. Było czysto i sucho, ciepło i przyjemnie. Z głośników dobiegały rytmiczne, niezbyt głośne dźwięki najmodniejszego obecnie na muzycznym rynku angielskiego zespołu Smokie.

Mężczyzna patrzył przez cały czas przed siebie. Ręce pewnie i mocno trzymały kierownicę. Czuło się od niego ogromny spokój i opanowanie. Samochód przyspieszał. Strzałka szybkościomierza pięła się w górę - 80, 90,120, zatrzymała się na 160 km/godz. Zakręt - 120, prosta - 160. Wewnątrz nic nie wskazywało na taką szybkość. Samochód płynął jak po wodzie, prowadzony pewną ręką i tylko delikatne mruczenie silnika przypominało o szybkości.

204

Zespół śpiewał: ...losy ludzi, nasze losy i drogi, po których chodzą, są pełne niespodzianek. Zmiany są cząstką naszego życia. Niekiedy bywa źle, cza sem bardzo źle, ale potem zawsze wstaje słońce i wraca wszystko, co najlepsze. Trzeba wierzyć i być przygotowanym na to, co niesie los.

Dziewczyna powoli tajała. Zdjęła mokrą chustę - ciemne włosy spłynęły na ramiona. Rozpięła kurtkę i przełożyła torbę na tylne siedzenie. Miała szesnaście, może siedemnaście lat. Wesołe, „ciekawe wszystkiego” oczy, duża znajomość życia i własne widzenie świata nastolatki były ozdobami jej twarzy. Bluzka, którą miała na sobie, nosiła widoczne ślady pilnej potrzeby dopasowania się do obowiązującej mody. Ślady przeróbek nie dały się pokryć kolejnymi farbowaniami. Inne elementy jej stroju też czasy świetności miały już dawno za sobą. Była przy tym tak ładna, jak mogą być ładne kobiety w jej wieku.

Mężczyzna milczał. Ona miała ochotę „zagadać”, coś powiedzieć, zacząć rozmowę, ale mężczyzna jakoś ją dziwnie onieśmielał. Trwało to dobrą chwilę.

I wtedy jej wzrok padł na bukiet przepięknych ciemnoczerwonych róż, leżących wprost przed nią na półeczce przed szybą. Róże były wspaniałe. Pełne ukrytej naturalnej tęsknoty i piękna, a drobniutkie kropelki deszczu na płatkach sprawiały wrażenie, jak gdyby ktoś obsypał je maleńkimi diamentami. Patrzyła na nie długo. Jeszcze nigdy od nikogo nie dostała takich wspaniałych kwiatów. Czy kiedykolwiek dostanie?

- Dla kogo te róże? - zapytała trochę odruchowo. Zabrzmiało to dość ostro i obcesowo.- Dla ciebie - usłyszała w odpowiedzi spokojny, miękki głos. Mężczyzna nie wydawał się zaskoczony.- Ale się pan wygłupia! Pytam poważnie - wypaliła zdziwiona i trochę

jakby poirytowana zupełnie inną odpowiedzią niż ta, którą spodziewała się usłyszeć. Nikt nie będzie sobie robił żartów jej kosztem!

- Ja poważnie odpowiadam: dla ciebie! - powiedział spokojnie, nie odrywając wzroku od drogi.

Ciszę, która zapanowała, przerywał tylko rytmiczny ruch wycieraczek i dzwonienie deszczu o szyby. Nawet z głośników dobiegała spokojniejsza muzyka. Trwało to minutę, może dwie. Dziewczyna cały czas nie odrywała wzroku od róż. Widać było, że jest zupełnie zdezorientowana i intensywnie myśli.

- Dlaczego dla mnie? - zapytała cicho i trochę niepewnie.- Bo kobieta, dla której były te róże, nie mogła ich przyjąć. Prosiła, abym

podarował je komuś, kogo może będę podwoził. Są zatem dla ciebie - powiedział, nie zmieniając tonu głosu, i lekko się uśmiechnął. Po raz pierwszy spojrzał

205

też w jej stronę. W świetle mijającej latarni zobaczyła jego ciemne, zamyślone oczy.

Miał czterdzieści, może czterdzieści pięć lat, pociągłą twarz, pooraną mocnymi zmarszczkami i krótko przycięte włosy. Był szczupły, wysoki, o czym świadczył daleko odsunięty od kierownicy fotel. Ubrany był w jasnoszary drogi golf, który opinał jego szerokie barki i ramiona, oraz w dżinsy.

- Jak można nie chcieć takich róż? - dziewczyna nie kryła swego zdziwienia. - Są takie piękne i na pewno bardzo drogie. Trzeba być bardzo głupim, żeby ich nie chcieć - zawyrokowała. Sięgnęła ręką po kwiaty i zbliżyła je do twarzy. - Jak ładnie pachną... - dodała, tak jakby na potwierdzenie swojej opinii.

- Nie powiedziałem, że nie chciała. Powiedziałem, że nie mogła, a to różnica - zauważył spokojnie mężczyzna, nie odrywając oczu od drogi.

W samochodzie znowu zapanowało milczenie. Widać było, że dziewczyna analizuje usłyszane słowa. Co to znaczy: „nie mogła”? Bo co? Nie ma gdzie je wstawić? Jest uczulona? W końcu nie wytrzymała.

- Dlaczego nie mogła? Nie rozumiem.- Ta kobieta ma dom, rodzinę i męża. Jej mąż byłby bardzo zaskoczony,

gdyby wróciła do domu z takim bukietem. Miałaby z tego powodu kłopoty. Musiałaby kłamać. Dlatego nie mogła - w głosie mężczyzny zabrzmiała nuta smutku. - I to wszystko.

Znowu zapanowała cisza. Odpowiedź zamurowała dziewczynę na kilka minut.

Z głośników dobiegała piosenka: ...o Alicji i sąsiedzie, mieszkających obok siebie, drzwi w drzwi, przez dwadzieścia cztery lata. On ją kochał i cze kał na swoją szansę. Wiedział o niej wszystko, śledził jej kroki, znał jej przy -zwyczajenia. Nie starczyło mu jednak odwagi, aby o tym powiedzieć. Alicja wyjechała wielką limuzyną, a on został sam. I wtedy przyszła Sally i powie -działa, że ona też czekała dwadzieścia cztery lata na swoją szanse i teraz ta szansa nadeszła.

- Pan ją bardzo kocha? - wystrzeliła nagle dziewczyna. Sama była zaskoczona tym pytaniem i ugryzła się w język. Ale było już za późno.

- Bardzo - padła krótka odpowiedź.- To dlaczego się pan z nią nie ożenił? - kolejne pytanie było oczywistym

następstwem poprzedniego. Dialog nabierał charakterystycznego, bezpośredniego tempa.

- Bo się spóźniłem. - Ile?- Dwadzieścia lat.

206

- O, k...wa! - wyrwało się spontanicznie z ust dziewczyny. - Przepraszam pana, wyrwało mi się.

- Nie szkodzi. Czasami myślę tak samo.I znowu pogrążyli się w milczeniu. Mężczyzna spokojnie patrzył na drogę.

Samochód pędził w strugach deszczu. Tego spokoju coraz bardziej brakowało dziewczynie. Widać było, że odpowiedzi mężczyzny są dla niej czymś nowym, zaskakującym i nie przystającym do jej problemów, do jej widzenia świata.

Zespół śpiewał: ...o połamanych marzeniach i straconych miłościach. O tym, jak łatwo ludzie rezygnują. O połamanych sercach. O tym, że nie jest ważne to, co na zewnątrz, ale to, co w środku człowieka.

- Pan jest bardzo bogaty, prawda? - Nie wiadomo dlaczego zadała takie pytanie.

- To zależy - padła krótka odpowiedź i mężczyzna lekko się uśmiechnął.- No, myślę o forsie, drogich ubraniach, domu, imprezach i lokalach.

Samochód ma pan ekstra, widać, że bardzo drogi. Ciuchy też, wszystko zagraniczne i chyba drogie. Z PEWEX-u?

- Jeżeli o to pytasz, to tak. Mam wszystko, jestem bogaty - zaakcentował słowo „wszystko”.

- I jest pan szczęśliwy? - zabrzmiało to bardziej jak stwierdzenie lub potwierdzenie myśli dziewczyny niż pytanie.

- Myślę, że chyba tak - w odpowiedzi słychać było lekkie zawahanie.- Dlaczego powiedział pan „chyba”? Nie jest pan pewny mając to... to -

szukała odpowiedniego słowa - forsy jak lodu. - Nie była w stanie ukryć po raz kolejny swojego zdziwienia.

- Bo, widzisz, są takie chwile, kiedy jestem bardzo szczęśliwy i wtedy to „wszystko” nie jest mi do niczego potrzebne. I takie chwile, gdy to „wszystko” mam, a nawet jeszcze więcej i nie jestem szczęśliwy. Oddałbym wtedy to wszystko za to, czego pragnę... kogo pragnę - poprawił się. - Ale nikt nie chce jakoś brać - znowu lekko się uśmiechnął.

- To znaczy, że można mieć wszystko, czego człowiek pragnie, i jednocześnie nie mieć wszystkiego? - zauważyła dziewczyna z autentyczną za-dumą. - Mieć wszystko, żeby być szczęśliwym i jednocześnie nie być?

- Można.- No, to co jest najważniejsze? Czy jest jakaś recepta na życie, na

wszystko? Recepta, której można się trzymać? - w głosie dziewczyny słychać było lekkie podenerwowanie.

- Myślę, że jest.- Jaka? - strzeliła już wyraźnie poirytowana.

207

Mężczyzna zaczął powoli mówić:

Podaj mi ręce na dzień dobry, Pocałuj mnie, aby dzień jak młodość pochylił się nisko. Przytul się i z trosk codziennych przepytaj wieczorem. Weź mnie ze sobą na noc. Bardzo, bardzo blisko.Potem mi powiedz: dobranoc, kochany. Taka moja recepta na wszystko.

- Boże, jakie to ładne. Kto to napisał? - zapytała szeptem, czując, jakoczy robią się jej lekko wilgotne.

- Ja.W samochodzie zrobiło się zupełnie cicho.- Widzisz - ciągnął po chwili mężczyzna - każdy dostaje od życia to, o co

je prosi. Czas pokazuje, że nie zawsze wiemy, o co prosić. Ta recepta też nie jest dla wszystkich. Jest tylko dla tych, którzy mają odwagę zgłębić najskrytsze zakamarki duszy i zrobić pewien rachunek. O tym rachunku najczęściej pragniemy zapomnieć.

- Jest dla tych, którzy nie boją się pragnąć, podążać za swym marzeniem i... - zawiesił głos - wracać silniejszymi, by stawiać czoła zwykłej rzeczywistości.

- Jeżeli będziesz o niej pamiętała - zwrócił się bezpośrednio do dziewczyny - pozwoli ci dotrzeć do ciebie samej, jeśli wystarczy ci odwagi, by stawić czoła prawdzie o życiu, miłości, przemijaniu.

- No, właśnie, mówi pan o przemijaniu. Czy tylko wystarczy czasu, bo podobno dopiero na starość mądrzejemy i wiemy, co byśmy chcieli - dziewczyna próbowała lekko ironizować. Ale jakoś zaczepka nie wyszła zbyt autentycznie, bo słowa mężczyzny wyraźnie zrobiły na niej wrażenie.

- Na starość, mówisz? - mężczyzna podchwycił jednak jej ton.- Właśnie - powtórzyła celowo. - Pan najmłodszy nie jest! - Zabrzmiało to

zdecydowanie, jak wyrok.- Ale, widzisz, nie ma czegoś takiego jak starość.- Jak to, nie ma? - dziewczyna była znowu zdezorientowana. -A moi

rodzice, babcia?- Ludzie starzeją się - zaczął powoli mężczyzna - tylko wtedy gdy

porzucają swoje marzenia i ideały... Lata mogą ci pomarszczyć skórę ale porzucenie ideałów pokrywa zmarszczkami duszę... Jesteś tak młoda jak twoja wiara i tak stara jak twoje zwątpienia; tak młoda jak twe zaufanie we własne siły i tak stara jak twój lęk... Tak młoda jak twa nadzieja i tak stara jak twoja rozpacz... Kiedy

208

śniegi zwątpienia przysypią ci serce, wtedy się zestarzejesz.„...Tak młoda jak moja wiara... jak zaufanie we własne siły... jak moja

nadzieja” - powtarzała po cichu dziewczyna. Nagle w charakterystyczny dla siebie sposób wypaliła:

- A jak mi tego zabraknie, to co, starzeję się, umieram? I do piachu?- Kiedy byłaś ostatnio na cmentarzu ? Pytanie ją zaskoczyło.- Gdzie?- Na grobach, na cmentarzu?- No, niedawno. Na grobie dziadka. A czemu pan pyta?- Przyglądałaś się nagrobkom? Co jest na nich napisane?- Nie rozumiem?- No, co tam jest napisane na nagrobkach?- Imię, nazwisko, urodzony, zmarł i... - zamyśliła się - czasami jakaś myśl.- A czy nie pomyślałaś, że na niektórych nagrobkach powinno być

napisane: urodzony, zmarł - mężczyzna zawiesił głos - pochowany.W samochodzie zaległa zupełna cisza.- To dlatego, że wielu ludzi umiera dla innych, rezygnuje z życia na wiele

lat, zanim tak naprawdę odejdą - skomentowała prawie szeptem i do siebie dziewczyna.

W samochodzie zrobiło się bardzo cicho.Mężczyzna skupił się na drodze, dziewczyna nie miała ochoty nic po

wiedzieć.Zespół śpiewał: ...Jeżeli pomyślisz, że cię bardzo kocham, a ja pomyś lę, że

ty mnie kochasz, to wtedy wszystko, o czym myślimy, czego pragnie my, stanie się rzeczywistością. Trzeba tylko gorąco pragnąć, myśleć i chcieć.

Po długiej chwili milczenia dziewczyna, patrząc przed siebie, odezwała się bardzo cicho.

- Jest pan bardzo, hm... - zawahała się przez moment - dziwnym człowiekiem. Jeszcze nikogo takiego nie spotkałam.

- Dlaczego dziwnym? - spytał, ale w głosie nie było zaskoczenia. - Chyba przesadzasz.

- Ma pan tyle lat co mój ojciec - zaczęła bardzo powoli, ważąc w głowie każde słowo - a może więcej. A tak można z panem inaczej porozmawiać. Z ojcem nigdy tak nie rozmawiałam. Zresztą z nikim - przerwała i znowu zamyśliła się.

- Wie pan o życiu chyba bardzo dużo. Doszedł pan też chyba do wielu rzeczy. Mówią o tym pana smutne oczy, te głębokie zmarszczki na twarzy i zniszczone ręce... Jest pan taki inny na zewnątrz i inny w środku - znowu przerwała. -

209

Ma pan przy tym miły, spokojny głos jak... jak z radia. Mówi pan tak niewiele, a jak pan coś powie to... to... - nie mogła znaleźć odpowiednich słów - to tak ściśnie w dołku, że człowiek musi zacząć myśleć.

- Zresztą jak pan nic nie mówi, to też jest tak fajnie. Tak jakby pan mówił... Jakbym słyszała pana myśli.

- Jakby to były moje myśli, ale takie tam ze środka... których czasami nawet się boję.

- Chyba dojeżdżamy. Gdzie chcesz wysiąść? - zmienił temat, wyraźnie zaskoczony analizą dziewczyny.

- Trochę dalej - ocknęła się jak z transu. Przy przystanku PKS. Owinęła się chustą. Zaczęła zapinać kurtkę i przechyliła się po torbę.

- Róże naprawdę mogę zabrać?- Są dla ciebie, już powiedziałem. Samochód zaczął zwalniać i zatrzymał

się.- Chciałam panu bardzo podziękować i - zawahała się spuszczając głowę -

życzyć, aby był pan z tą kobietą. Żeby był pan szczęśliwy, bez „chyba” - dokończyła prawie szeptem.

Oczy mężczyzny dziwnie się zaszkliły i chyba krople deszczu wpadły niespodziewanie do wnętrza auta.

- Chciałabym też - powiedziała weselej i głośniej, ale znowu się zawahała - pana pocałować.

- Nie widzę przeszkód - teraz był już wyraźnie zaskoczony i to, co powiedział, zabrzmiało bardzo niepewnie.

- Ale się wstydzę - krzyknęła wesoło i wyskoczyła z samochodu. Trzasnęła drzwiami i pobiegła w deszcz.

Samochód jeszcze dobrą chwilę stał w bezruchu, potem wolniutko ruszył i zniknął.

Zespół śpiewał: ...pomyśl o nocy. Pamiętam twoje oczy. Nie myśl o pożeg -naniu. Posłuchaj rytmu mojego serca, a zrozumiesz wszystko. Pamiętaj, za -wsze słuchaj serca. Słuchaj tylko serca.

* * *

Było już dawno po zachodzie słońca - zresztą w marcu słońce zawsze zachodzi bardzo wcześnie. Obok zakutanej w długi płaszcz i kolorowy szal, stojącej przy luksusowym samochodzie i machającej ręką młodej kobiety zatrzymał się jasnosrebrzysty minivan na zagranicznych numerach rejestracyjnych. Podeszła

210

szybko, przerzucając skórzaną torbę-aktówkę z ręki do ręki. Otworzyła niepewnie drzwi i zapytała po angielsku: - Could you give me a lift to the... - silny wiatr i deszcz zagłuszyły ostatnie słowa.

Mężczyzna za kierownicą skinął głową i spojrzał w jej stronę. Kobieta siedząca obok niego miło się uśmiechnęła: - Tak oczywiście, bardzo proszę - odpowiedziała po polsku.

Wsiadła i odetchnęła z ulgą. Nareszcie. Poczuła się pewniej. Przeszło godzinne oczekiwanie w strugach deszczu i na hulającym wietrze nie należało do przyjemnych. Nikt nie chciał się zatrzymać, chociaż wysyłała błagalne spojrzenia w kierunku każdego zbliżającego się pojazdu i pogróżki za każdym oddalającym się. Zapomniała w porę zatankować paliwo, a obsługa stacji benzynowej uznała za stosowne przypomnieć jej o tym: „Do osiemnastej, kochana. Już zamknięte” - te słowa jak wyrok brzmiały jej jeszcze w uszach. Nie mogła uwierzyć, na zegarku było trzy minuty po osiemnastej.

W końcu jednak doczekała się okazji. Samochód przyspieszał. Strzałka szybkościomierza pięła się w górę - 80,90,120, zatrzymała się na 160 km/godz. Zakręt - 120, prosta - 160. Wewnątrz nic nie wskazywało na taką szybkość. Samochód płynął jak po wodzie, prowadzony pewną ręką i tylko delikatne mruczenie silnika przypominało o szybkości. Znała to mruczenie bardzo dobrze. Też tak jeździ.

W samochodzie unosił się delikatny zapach dobrych kosmetyków. Było czysto i sucho, ciepło i przyjemnie. Z głośników dobiegały rytmiczne, niezbyt głośne dźwięki dosyć starego angielskiego zespołu Smokie. Też tego słucha podczas jazdy.

- Jakieś problemy z samochodem? Może zadzwonić po pomoc drogową albo odholować panią do stacji obsługi? - zapytał mężczyzna. Jego głos sprawił, że kobieta znieruchomiała i zaniemówiła. Dosłownie zastygła w bezruchu. Ten głos. Znam. Boże, skąd go znam? Myśli zaczęły się kłębić z nieprawdopodobną szybkością.

- Pytam, czy może coś pomóc pani z samochodem - zaskoczony mil-czeniem mężczyzna ponowił pytanie i odwrócił się lekko do tyłu. Zobaczyła jego ciemne oczy z blaskiem, trochę nie pasujące do twarzy pooranej zmarszczkami. Mógł mieć pięćdziesiąt pięć, może sześćdziesiąt lat, krótko obcięte włosy i szczupłą, mocną sylwetkę.

- Nie, nie dziękuję - ocknęła się z zamyślenia. - Zabrakło po prostu benzyny. Zapomniałam w porę zatankować, ale zaraz podjadę z mężem drugim samochodem i wszystko będzie w porządku. Mieszkam tutaj niedaleko. Rodzina się już

211

pewnie trochę niepokoi, a nie zabrałam telefonu komórkowego.- Kochanie, podaj pani może gorącej kawy, to na pewno dobrze zrobi po

tym staniu na deszczu - mężczyzna zwrócił się do siedzącej z boku kobiety.- Właśnie o tym samym pomyślałam - odwróciła się i podała kubeczek z

nalanym aromatycznym napojem. - Proszę, to panią rozgrzeje - i znowu się uśmiechnęła.

Miała na pewno tyle lat co on, ale wyglądała dużo młodziej. Jej wspaniała uroda, delikatność i wdzięk nie tylko nie znikły wraz z młodością, ale nabrały swoistego blasku, umiejętnie podkreślonego dyskretną biżuterią. Ciemne włosy, przepiękne szare oczy i uroczy, ciepły uśmiech. Była po prostu śliczna.

Młoda kobieta na tylnym siedzeniu znowu znieruchomiała i patrzyła jak urzeczona.

- Jaką ma pani śliczną biżuterię! - wykrztusiła trochę zmieszana.- Dziękuję, wielu osobom się podoba. To prezent od męża z okazji...

pewnej rocznicy - zawahała się i z lekkim uśmiechem położyła rękę na dłoni mężczyzny. - Wtedy jeszcze nie byliśmy małżeństwem i mieszkaliśmy w kraju. - Mężczyzna też się uśmiechnął.

- Ale teraz już jesteśmy i od wielu lat w każdą rocznicę musimy przyjechać w rodzinne strony. Pamiętamy o niej i obchodzimy tak samo - zakończył.

Zapanowała cisza. Samochód toczył się szybko i pewnie. Wszyscy zatopili się w swoich myślach. Trwało to dobrą chwilę.

- Chyba dojeżdżamy - zauważył mężczyzna.- Tak, jeszcze kawałeczek. O, gdyby mógł pan zatrzymać się przy tym

domu z ogrodem.- Oczywiście. Jaki piękny dom - w głosie dał się słyszeć autentyczny

zachwyt.- Dziękuję, projektowaliśmy go i budowali razem z mężem. Mieszka się tu

wspaniałe.- I pewnie szczęśliwie?- Tak jestem szczęśliwa. Bardzo szczęśliwa - teraz ona się uśmiechnęła.Samochód stanął. Kobieta jednak nie wychodziła. Widać było, że o czymś

intensywnie myśli.- Chciałam państwu bardzo podziękować - głos dziwnie się jej załamał. -A

panu... - znowu chwilę się zamyśliła - jeszcze raz za to podwiezienie piętnaście lat temu. I za tę receptę. Pamięta pan? - Mężczyzna był wyraźnie zaskoczony. -

212

Stosuję ją do dzisiaj. Jest wspaniała i zawsze skuteczna. Miał pan wtedy rację i często o panu myślę, chociaż nie podejrzewałam, że się jeszcze w życiu spotkamy.

Sięgnęła do torebki i z dokumentów wyciągnęła dwa płatki róży.- Te róże wtedy były dla pani. Proszę, niech je pani weźmie. Teraz pani

może.Zamknęła drzwi i pobiegła w deszcz. Na jej spotkanie wybiegł z domu

mężczyzna z parasolem.- Kochanie, trochę się martwiłem. Co się stało...Dalszą część rozmowy zagłuszył dudniący deszcz.Zespół śpiewał: ..Pamiętam twoje oczy. Posłuchaj rytmu mojego serca, a

zrozumiesz wszystko. Pamiętaj, zawsze słuchaj serca. Słuchaj tylko serca.

PS. Te bajkę opowiedziała mi na kursie metody Silvy owa „dziewczy -na”, dzisiaj postrzegana przez swoje środowisko jako autentyczna kobieta sukcesu.

98. Bo wiary mało...czyli jak dziadek Pietrucha chmury przeganiał

To wszystko, o czym piszę, wydarzyło się pod koniec lat siedemdziesiątych, gdzieś daleko w zapomnianej przez ludzi i urzędy wiosce Borowa w województwie opolskim. Żył tam sobie od niepamiętnych czasów Dziadek Pietrucha, przepraszam, Józef Jakub Pietruchowicz. Pochodził ze Wschodu, gdzieś z Wileńszczyzny, a wyrokiem sił wyższych i Boga, jak sam powiadał, od czterdziestego szóstego na Ziemiach Wyzyskanych, czyli w Borowej. Na Józefa Pietruchowicza nikt nigdy nie mówił inaczej jak Dziadek Pietrucha, a on nie zży-mał się na to i przyzwyczaił, jako że rodziny swojej dawno nie miał - żona zmarła zaraz po przyjeździe, a dzieci gdzieś w sowieckiej armii się zawieruszyły. Więc jak mówili na niego „dziadek”, to tak raźniej mu było i weselej.

Pietruchowicz lubił ludzi i dla ludzi był zawsze życzliwy. Zagadał, zażartował, dla dzieci miał cukierka, a dorosłego i papierosem poczęstował, choć sam palił fajkę. Raz tylko kiedyś przyszedł do Józefa Pietruchowicza list urzędowy

213

z Rosji, aż z Kazachstanu. Po tym liście nie pokazywał się w wiosce przez dwa tygodnie i wtedy tak jakoś dziwnie było wszystkim. Nikt nigdy nie pytał, co było w tym liście. Nawet ksiądz na sumie mówił, aby nawet kto bardzo ciekaw - i tu patrzył na starą Ciemięgową - tej sprawy nie tykać i Pietruchowicza nie pytać. I ludzie nie tykali.

Lat miał zawsze dużo i zawsze był stary. A z wiekiem, jak mówił, rozum w głowie lepszy i dobrą radę dla ludzi łatwo jest znaleźć. Chodzili po rady do Pietrucha wszyscy, nie tylko sąsiedzi. Bywało, że i sam sołtys, a nawet z okolicznych wiosek. Co zaś doradził, tak zawsze było najlepiej. Gdy spór był we wsi jaki - a to o konia źle podkutego, a to o miedzę, pszenicę nie wymłóconą czy źle zaorane pole - to zawsze głos Pietruchy był najważniejszy. Na polityce się znał, gazety czytał. Nikt nie widział go w gospodzie. Za to widywali go z książkami jak od proboszcza z parafii pożyczał. Byli też tacy, co mówili, że świata kawał widział i kształcony był wysoko, bo i po rusku, i po niemiecku tak jak po polsku mówić umiał. Wszyscy go znali i jego zdanie cenili. Jak wodociąg we wsi mieli zakładać, to cała wieś nie chciała, bo dopłacić z własnych trzeba było. Z powiatu przez pół roku próbowali sołtysa i wioskę przekonać, i nic. A jak Pietrucha powiedział na zebraniu w straży, że chłopy z Borowej głupie są, że jak wody w chałupach nie będzie, to żaden młody gospodarki się nie chyci i na wiosce nie zostanie, a jak nie zostanie, to wszystkie stare wyzdychają - to nie trzeba było nic więcej gadać i nikogo już przekonywać. Wszyscy na wodociąg się złożyli. Tak samo było z budową remizy, z ośrodkiem zdrowia i z telefonami.

Ale Pietrucha nie dlatego był tak przez wszystkich poważany. Potrafił coś, czego nikt w okolicy i jeszcze dalej robić nie umiał. Dziadek Pietrucha potrafił chmury deszczowe rozgonić!

Gdy nad wioską i polami chmury zakrywały słońce, a deszcze zbyt długo padały, wtedy sołtys szedł z prośbą do Pietruchy. Niby to przypadkiem, niby że kłopot szykuje się wielki, no i że trzeba by coś na to zaradzić, ale nie wiadomo, co. Jak człowiek prosił, dziadek Pietrucha nigdy nie odmawiał. Ubierał się w świąteczny garnitur, zakładał koszulę, krawat, szedł w pole za las, coś tam robił i... deszcz przestawał padać. Najczęściej, gdy wracał z pola, już świeciło słońce.

Ludzie we wsi mówili, że Pietrucha jest płanetnikiem. To taki, co to podobno z deszczem i burzami jest za pan brat. Kiedyś próbował go podpatrzeć, co niby w tym polu robi, syn młynarza, ale tak go lumbago pokręciło, że przez cztery niedziele z łóżka zwlec się nie mógł. Więc już po tym nikt nie próbował.

214

Pietrucha potrafił też wodę znaleźć i miejsce na dobrą studnię wskazać. Gdzie dom zbudować, potrafił powiedzieć i na ziołach się znał jak nikt inny. Z tego wszystkiego trochę się go nawet ludzie bali, ale nigdy nic złego nikomu nie zrobił. Pieniędzy od nikogo nie brał, a korzystali z niego wszyscy i nikomu to nie przeszkadzało. I tak już było w Borowej od niepamiętnych czasów.

Gdzieś w połowie marca zmarł stary proboszcz, który był we wsi od początku. Cała wioska była na pogrzebie. Odprowadzała go na cmentarz, bo chciał leżeć tutaj, w swojej parafii, między swoimi. Cała wioska witała też nowego proboszcza, który z początku wszystkim nawet się spodobał, bo już tu kiedyś był przez rok wikarym, ale trwało to do niedzieli. W niedzielę na sumie podczas kazania nagle jak grom z jasnego nieba nowy proboszcz wypalił:

- Wiemy, że tu w Borowej są tacy, co mienią się równymi siłom natury - tutaj spojrzał na dziadka Pietruchę, który jak zawsze siedział w pierwszej ławce - i wyroki nieba chcą poprawiać albo... i zmieniać. Jeżeli za tydzień na sumie nie przyjdą tu przed ołtarz w ubraniu pokutnym, z głową posypaną popiołem i głośno nie powiedzą, że to bzdury i mamienie ludzi, to... - zawiesił głos, a w kościele powiało autentyczną grozą - zakaz wstępu do świątyni Pańskiej i zakaz dostępu do Pańskiego stołu! - Tu silnie uderzył ręką w ambonę.

W kościele zrobiło się cicho. Wszyscy patrzeli na dziadka Pietruchę. Klęczał w ławce spokojny, z lekko pochyloną głową i niewzruszony modlił się z książeczki.

Spokój Pietruchy wyraźnie rozzłościł proboszcza, bo już nie owijając niczego w bawełnę, zwrócił się wprost do niego

- Do was mówię, Pietrucha, do was, słyszeliście?W kościele zrobiło się jeszcze ciszej. Trwało to dobrą chwilę. Głowa dziadka

Pietruchy pochyliła się jeszcze niżej i wtedy wszyscy usłyszeli kąśliwy szept:- Zamilcz, sługo Boży, kiedy z twoim Panem rozmawiam w Jego domu!Proboszcz osłupiał. Słowa te zupełnie zbiły go z pantałyku. Na pewno nie

takiej odpowiedzi się spodziewał i nie takiego obrotu sprawy. Poczerwieniał i zamilkł bezradnie. Zaczął nerwowo odprawiać dalszą część mszy.

W kościele zrobiło się jakoś niewyraźnie, jak nie w kościele. Dla wszystkich było jasne: proboszcz, nie wiedzieć czemu i o co, rozpoczął wojnę z dziadkiem Pietrucha. Ale jak ta wojna będzie przebiegała, tego się nikt nie spodziewał.

215

Dziadek Pietrucha do komunii nie przystąpił, tak jak to robił w każdą niedzielę, i ręki nowemu proboszczowi, stojącemu na schodach kościoła po mszy, nie podał, choć ten na to wyraźnie czekał. Minął go, kapelusz na głowę wkładając i tak, jakby był trochę w pośpiechu. Zresztą wszyscy wychodzący po mszy z kościoła ze zdziwieniem stwierdzili, że nad kościołem, a szczególnie nad pokaźnym ogrodem i sadem proboszcza, zebrały się ciemne chmury, z których zaczyna lać rzęsisty deszcz z gradem, i trzeba szybko wracać do domu.

Od tej pamiętnej niedzieli w Borowej, a może dokładniej nad Borową, zaczęły dziać się sądne dni. Pomimo że to wiosna, nad wioską i nad polami przestało padać. Natomiast co drugi dzień zza lasu ciągnęła czarna gradowa chmura, zatrzymywała się nad plebanią i ogrodem proboszcza i potężny grad siekł wszystko, co zaczynało wychylać się z ziemi.

Początkowo proboszcz próbował przeciwstawić się „siłom natury” i przy pomocy gospodyni, kościelnego i organisty robił nowe nasadzenia, flancował zakupione w miasteczku warzywa. Założył nawet namiot foliowy, ochraniający sałatę i pomidory. Wszystkie te działania jakby jeszcze bardziej rozzłaszczały owe „siły natury” i w krótkim czasie po namiocie foliowym nie pozostało śladu. Grad niszczył wszystko.

A nad wioską nie padało.Po miesiącu, próby mediacji i rozwiązania konfliktu podjął się sołtys. Ubrał

się starannie, wziął ze sobą kierownika szkoły Jurewicza i Maciaszka z GS-u i jak zwykle poszli do dziadka Pietruchy. Dziadek Pietrucha przyjął ich przed domem na werandzie, paląc swoją fajkę i słuchając uważnie.

- Bo tego gradu nad plebanią jest już trochę za dużo, a gdzie indziej deszczu nie ma, nie pada. A przydałoby się, bo ziemia już strasznie wysuszona, jak nie na wiosnę - kończył swoją mowę sołtys, a pozostali przytakiwali.

Gdy sołtys skończył, Pietrucha chrząknął, wyjął z ust fajkę i spokojnie zaczął:

- Sołtysie, to, że deszcze rozganiać potrafię, to wszyscy wiedzą... - i spojrzał dobitnie na sołtysa oczekując potwierdzenia.

- Wiedzą - potwierdził sołtys, a inni pokiwali głowami.- ...ale - tu Pietrucha zawiesił głos - na gradzie to ja się nie znam -

zakończył stanowczo i zaczął dalej palić fajkę.Zaległa cisza. Sołtys nie wiedział, co powiedzieć. Inni milczeli. Pietrucha

patrzył przed siebie. Po pewnej chwili zaczął jednak z lekko filozoficzną nutą w głosie:

216

- Gdyby proboszcz odwołał to, co powiedział na sumie, to może, czy ja wiem? - zamyślił się. - Może i z gradem bym się zmierzył?

Sołtys z nadzieją natychmiast udał się na plebanię. Ale, niestety, proboszcz o niczym nie chciał słyszeć. W żadne sprawy nadprzyrodzone to on nie wierzy i niczego nie będzie odwoływał.

- A Pietruchowicz to z niebem nic wspólnego nie ma i to wszystko brednie, głupie gadanie i ciemne zabobony. Deszcz i grad jest z nieba i od Boga, a od tego to ja tu jestem i kwita - kończył wyraźnie poirytowany.

Gdy sołtys wychodził z plebanii, zza lasu ciągnęła nad warzywnik księdza proboszcza kolejna gradowa chmura.

A nad wioską nie padało.W połowie lipca wiadomość o jakimś konflikcie między wioską a pro-

boszczem dotarła za pośrednictwem komitetu wojewódzkiego do redakcji jednego z opolskich dzienników. Sezon był typowo ogórkowy, szpalty wolne - postanowiono wysłać młodego, dobrze zapowiadającego się redaktora. Niech sprawę delikatnie wybada i odpowiednio opisze. Więc pojechałem.

Do Borowej dotarłem nie bez trudu dopiero późnym popołudniem. Dzień był słoneczny i upalny. O samochodach redakcyjnych wtedy nie było co marzyć, a komunikacja też funkcjonowała nie najlepiej. Czekał na mnie sołtys, uprzedzony telefonem z redakcji, z suto zastawionym stołem, kolacją i kilkoma znaczącymi osobami ze wsi. Rozmowa potoczyła się wartko. Pękały kolejne butelki, ale sołtys o żadnym konflikcie nic nie słyszał. Podobnie pozostali uczestnicy biesiady.

- Gdzie by tam! U nas, w Borowej? Panie redaktorze, ludzie tu zgodni. Z jednych stron, ze Wschodu. Tu każdy krwi z palca da i miskę miodu, jak trzeba. Żeby się kłócić i żeby aż redaktor z województwa przyjeżdżał, to my tego nie wiemy! - mówił tak prawie każdy.

Im jednak bardziej moi rozmówcy wszystkiemu zaprzeczali, tym większej nabierałem ciekawości i podejrzeń. Pytałem, oni opowiadali. Wypitego alkoholu przybywało, języki rozwiązywały się coraz bardziej. W końcu zeszło na starego proboszcza, padło nazwisko dziadka Pietruchy i co niektórzy w wiosce myślą o nowym duszpasterzu. Grubo po północy, gdy moi rozmówcy już dobrze spali na stole i pod stołem, wiedziałem prawie wszystko o Józefie Pietruchowiczu, jego dziwnych umiejętnościach i całym marcowym zajściu w kościele.

Jakie były jednak rzeczywiste następstwa tej pamiętnej niedzieli, mogłem się przekonać z samego rana, gdy szedłem wysuszoną drogą do kościoła na rozmowę z proboszczem. Mijałem uschnięte rośliny i spalone trawy, spękaną ziemię. Widać, że deszcz nie padał tutaj od bardzo dawna. Niedaleko plebani i kościółka

217

na wzgórzu widok był zgoła inny. Tak jakby właśnie przeszła kolejna ulewna burza, a wyżłobione bruzdy w ziemi po spływającej wodzie i zniszczone liście drzew w sadzie wskazywały, że burze gradowe zdarzają się w tym miejscu bardzo często i są wyjątkowo intensywne.

Proboszcz, niestety, nie miał dla mnie czasu, a przez kościelnego po-informował mnie, że gdyby nawet miał, to i tak by ze mną nie rozmawiał, bo nie ma o czym. O głupotach to on rozmawiał, nawet z redaktorem z województwa, nie będzie.

Gdy wracałem do domu sołtysa, czułem się jakoś dziwnie. Cała sprawa była wręcz kuriozalna i trochę niewiarygodna jak na koniec XX wieku. Wydawała się być wręcz surrealistyczna. Na pewno miała coś wspólnego z gusłami, czarami i ludową magią, a z drugiej strony wszystko widziałem na własne oczy i nawet zrobiłem zdjęcia. Jak to wszystko pomieścić w racjonalnym umyśle? Co powiedzą w redakcji? Jak to przedstawić? Zapowiadał się niezły orzech do zgryzienia.

Po powrocie do domu sołtysa nie kryłem zdziwienia zachowaniem proboszcza i całą sytuacją. Sołtys, już trzeźwy, nie bardzo pamiętał, co wczoraj powiedział i wolał dzisiaj milczeć.

- Sołtysie - zagadnąłem - a dziadek Pietrucha to by ze mną porozmawiał?- A dlaczego nie? - odrzekł sołtys. - Pewnie, że by porozmawiał. Pój-

dziemy oba, to was przedstawię i będzie wam raźniej. A jak się nagadacie, to będziecie wszystko wiedzieć.

I poszliśmy. Z zainteresowaniem, ale nie bez obaw zbliżałem się do domu człowieka, który z chmurami rozmawia i deszcze rozgania.

Dziadek Pietrucha był w ogrodzie i warzywa konewką podlewał, bo nad wioską przecież nie padało. Już o mnie wiedział i nawet trochę oczekiwał.

Lat miał siedemdziesiąt albo i więcej. Twarz poorana zmarszczkami, sumiaste wąsy, spracowane ręce i lekko pochylona sylwetka pasowały mi do stworzonego wcześniej przeze mnie, na podstawie opowiadań, obrazu. Ale „myślące” oczy z takim specyficznym błyskiem i czyste, zupełnie niewioskowe ubranie ten obraz zmieniały.

- Niech pan redaktor sobie siądzie tu na ławce, a ja zsiadłego mleka przyniosę. Mleko będzie dobre po tej wczorajszej kolacji u sołtysa - uśmiechnął się, trochę do siebie, trochę do nas, a w oczach pojawił się ten specyficzny błysk. - A i rozmawiać będzie lepiej - zauważył. - Bo na coś mocniejszego to chyba jeszcze za wcześnie, sołtysie? Prawda? - i znowu się uśmiechnął. Ton był trochę kpiarski, trochę zaczepny.

218

Po chwili przyniósł dzbanek zimnego zsiadłego mleka, rozlał do kubków i zaczął: - To pan redaktor aż z województwa przyjechał, ażeby ze starym Pietrucha porozmawiać? A o czym to niby będziemy gadać, a?

I tak zaczęliśmy rozmawiać. O wszystkim - o ludziach, życiu, emocjach, wojnach, konfliktach, ludzkiej uczciwości i pazerności; o życiu na wsi zapomnianej przez ludzi; o nienawiści i tolerancji; o wybaczaniu i o tym, jak trudno jest być innym wśród swoich. Sołtys szybko nas opuścił, a dziadek Pietrucha w zasadzie mówił i opowiadał o sobie. Mówił, ale do tego najważniejszego dla mnie problemu nie dochodził. W końcu nie wytrzymałem i wypaliłem prosto z mostu, jak to młody człowiek potrafi:

- Panie Pietruchowicz, ale chmury to pan rozganiać w końcu umie? Tak czy nie? - zapytałem chyba odrobinę zbyt stanowczo. - Bo ludzie to różnie mówią - dodałem prowokująco.

- A umiem - odparł zdecydowanie dziadek Pietrucha. - Wszyscy wiedzą, że umiem. A proboszcza to się pan nie pytaj - nawiązał do mojej porannej wizyty na plebanii - bo on głowę wysoko nosi i ludzi nie widzi. Boga szuka nie tam, gdzie trzeba. Za daleko - dodał wyraźnie rozzłoszczony. - To Go i nigdy nie znajdzie.

- Ale jak pan to robi? - nie chciałem dopuścić, aby dziadek zmienił temat.- Normalnie.- No, to jak? Niech pan powie. Jeżeli to możliwe.- A, wychodzę w pole, zmówię Ojcze Nasz i Zdrowaśkę, potem jeszcze

Litanię do Najświętszego Serca, potem patrzę w niebo na chmury, wyciągam ręce i na niebie robię znak krzyża, o, tak - wyciągnął ręce i uczynił na niebie duży znak krzyża. - A potem tylko ten krzyż rozciągam na lewo i prawo i chmury się rozstępują.

- Zawsze się rozstępują? - zapytałem z wyraźnym powątpiewaniem w głosie.

- Zawsze - stanowczo potwierdził dziadek i dodał z wyraźną pokorą - jak taka będzie wola Pana.

Zamilkłem i zrobiło mi się jakoś dziwnie. Ale nie byłbym dziennikarzem, gdybym nie ciągnął dalej i nie doprowadził sprawy do końca.

- No, a teraz mógłby mi pan rozgonić chmury? - zapytałem trochę nieufnie.- A mógłbym - bez najmniejszych oporów odrzekł dziadek.- No, tak, ale nie ma chmur - zauważyłem z przekąsem, bo na niebie nie

było najmniejszej chmurki.- Aaa tam - zbagatelizował dziadek. Włożył dwa palce do ust, głośno

gwizdnął i tak dziwnie machnął ręką, jak gdyby kogoś przywoływał.

219

Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Po chwili zza lasu zaczęły nadciągać ciemne burzowe chmury i zatrzymały się nad nami.

- No, to patrzaj pan - powiedział dziarsko dziadek.Zamilkł, zamknął oczy i zaczął się najpierw modlić. Trwało to dobrą chwilę,

po czym uniósł ręce, zrobił znak krzyża i, tak jak poprzednio pokazywał, rozciągnął krzyż na boki.

- O, k……! - wyrwało mi się, gdy patrzyłem w niebo.Po raz kolejny dzisiaj nie mogłem uwierzyć w to, co widzę. Po prostu było to

niewiarygodne. Chmury powolutku zaczęły się rozstępować i po pewnym czasie znikły zupełnie.

- Nieprawdopodobne - nie mogłem ukryć swojego zdziwienia - niewiarygodne. To się po prostu nie mieści w głowie - mówiłem, wręcz zdruzgotany tym eksperymentem.

- Bo, widzicie, redaktorze - zaczął filozoficznie dziadek - mądrzy ludzie mówią, że to zależy od pojemności głowy - dokończył z lekką ironią, choć i nie bez satysfakcji. Ale ja tej ironii nie słyszałem.

Po pewnej chwili, będąc cały czas pod wrażeniem tego, co widziałem, zacząłem mówić dalej:

- Ma pan jakieś nadprzyrodzone moce - byłem wyraźnie podekscytowany.- A gdzie tam! Jakie nadprzyrodzone! - obruszył się tym razem dziadek. -

Zna i umie się to i owo, to i trzeba dla ludzi robić.- Ale przecież nie potrafi tego każdy - oponowałem.- A czegóż by nie? Potrafi każdy - stanowczo zaprzeczył dziadek.- Każdy? - jeszcze raz zapytałem.- Każdy - odpowiedział dziadek.- A ja też? - po raz kolejny nie wytrzymałem.- Wy też, panie redaktor. Jak każdy, to i wy też.- A mogę teraz spróbować? - zapytałem, sam zaskoczony swoim pytaniem.- A czemuż by nie?- No, tak, ale chmur nie ma - w moim głosie zabrzmiała chyba nuta nadziei.- Aaa tam - odrzekł dziadek i tak jak poprzednio gwizdnął i machnął ręką.

Jeszcze potężniejsze chmury zaczęły ciągnąć nagle zza lasu. Na tle bezkresnego, czystego nieba wyglądały wręcz przerażająco.

- No, chmury są, to zaczynaj pan - powiedział zdecydowanie dziadek.Przeżegnałem się i zacząłem się modlić, a serce waliło mi jak młotem.

„Gdyby widzieli mnie moi szefowie z redakcji” - pomyślałem przez chwilę. Na odwrót było jednak za późno. Z dużą starannością starałem się dokładnie powtórzyć

220

ruchy dziadka Pietruchy. Wykonałem na niebie znak krzyża i zacząłem go rozciągać. Dziadek przyglądał mi się z uwagą, wyraźnie ucieszony moim zaangażowaniem. Niestety, chmury nie rozstąpiły się.

- Panie Pietruchowicz, nie rozganiają się - byłem zawiedziony. - Dlaczego, co jest źle? - zapytałem i powtórzyłem ruch rękami po niebie.

- Faktycznie, nie rozganiają się - patrząc w niebo, potwierdził dziadek. - A wiesz, pan redaktor, czemu? A...? BO WIARY ZA MAŁO... WIARY MAŁO, OT CO... - i dziadek Pietrucha zaczął się szczerze śmiać... a ja powoli z nim.

Zapewne jesteś ciekawy, Drogi Czytelniku, jaki był koniec tej historii. Minęło jeszcze parę miesięcy i sprawa trafiła do biskupa, a biskup... zmienił z dnia na dzień proboszcza.

Nowy proboszcz na pierwszej swojej mszy w niedzielę powiedział tak: - Były tu pewne sprawy związane z naturą, które nikomu nie prze-

szkadzały. I byli też tacy, którzy ten dawny porządek chcieli zmienić, powołując się na imię Pana. Oddajmy co naturalne, naturze, a co Boskie, Bogu i niech zostanie tak, jak było.

Podszedł do dziadka Pietruchy, podał mu rękę, a dziadek przystąpił do komunii. Gdy zaś po sumie wszyscy wychodzili z kościoła, zobaczyli jak drobniutki deszczyk zaczyna zraszać wysuszone do granic możliwości okoliczne pola i łąki. Nad Borową zaczęło nareszcie padać.

Ps. Jest to niewiarygodna pod wieloma względami, ale autentyczna historia. Nazwiska bohaterów i miejsce zmieniłem. Opowiedział mija kil -ka lat temu na kursie metody Silvy ów dziennikarz (niestety już nie taki młody), a mój przyjaciel, mieszkający obecnie w USA - Jacek Szrot. Po -nieważ nigdy nie mógł jej opublikować, a od wielu już lat nie jest zwią -zany z dziennikarstwem, postanowiłem zrobić to za niego, chyląc w ten sposób czoło przed niezbadanymi zjawiskami, prawami natury i potęgą umysłu człowieka.

221

99. Mistrz tae-kwon-do

Pod koniec lat sześćdziesiątych, w czasach popularności filmów z Bruce'em Lee, jak grzyby po deszczu powstawały w wielu miastach Polski sekcje wschodnich sztuk walki. Również we Wrocławiu przy AZS powstała sekcja tae-kwon-do. Ćwiczyliśmy z zapałem już pół roku i, jak na nastolatków przystało, byliśmy święcie przekonani, że posiadamy talent, umiejętności i niewiarygodne wręcz możliwości. Oczywiście są stopnie uczniowskie, które trzeba zaliczyć, i mistrzowskie, które trzeba zdobyć, ale to formalność. W zasadzie, powiem nieskromnie, po pól roku ćwiczeń wiedzieliśmy o tej sztuce walki prawie wszystko i tylko kwestią czasu było zaproszenie nas do Kanady (główna siedziba Związku) przez Mistrza Choi Hong Hi na staże i konsultacje.

Pewnego dnia jeden z kolegów przyszedł na trening bardzo podekscytowany. Dzisiaj wczesnym rankiem widział nad Odrą niedaleko akademików „żółtka” w do-boku (strój do ćwiczeń), który ćwiczył wyskoki, kopnięcia, wskakiwał na drzewa itd. Nikt nie dawał wiary tym opowieściom i dyskusja poszła w kierunku oceny porannego samopoczucia naszego kolegi. Ten jednak zaklinał się, że był trzeźwy, a i poprzedniego dnia nic nie pił. Postanowiliśmy zatem sprawdzić tę niecodzienną opowieść.

Następnego dnia wczesnym świtem zaczailiśmy się nad rzeką w krzakach. Jakież było nasze zdziwienie, gdy rzeczywiście w pewnej chwili na wale przeciwpowodziowym pojawiła się między drzewami dziwna postać - średniego wzrostu, szczupły, ale mocno zbudowany mężczyzna o kruczociemnych, długich włosach, wyraźnie dalekowschodnich rysach i skośnych oczach. Ubrany był w ciemne, mocno przepocone treningowy do-bok. Widać po nim było, że trenuje już dobrą chwilę. Patrzyliśmy z ukrycia na płynne ruchy, na wykonywane przez niego układy i formy. Wysokie kopnięcia, wyskoki, precyzyjne ruchy pięści. Byliśmy zachwyceni i zauroczeni. Nie było wątpliwości - prawdziwy, oryginalny mistrz tae-kwon-do u nas nad Odrą? Ale skąd?

Po kilku dniach intensywnego „śledztwa” wiedzieliśmy już wszystko. „Mistrz” pochodził z Korei Północnej i był studentem III roku elektroniki.

222

Mieszkał w akademiku niedaleko Odry i faktycznie trenował tae-kwon-do. (Tu warto wspomnieć, że nasza socjalistyczna ojczyzna była w tym okresie mocno zaprzyjaźniona z Koreą Północną. W Polsce studiowało i zdobywało kwalifikacje zawodowe bardzo wielu jej obywateli).

Prawie wszyscy z sekcji rozpoczęli poszukiwanie „dojścia” do mistrza, aby namówić go na treningi w naszej sekcji. Nie było to wcale takie trudne. Mistrz okazał się bardzo miłym, skromnym i sympatycznym człowiekiem. Miał 23 lata, od kilku lat był w Polsce i bardzo się zdziwił, że ktoś trenuje tutaj koreańskie tae-kwon-do.

Żadnym mistrzem to on nie jest, ma dopiero III dan, zresztą trenuje od niedawna, dopiero 18 lat. No i nikogo uczyć nie będzie, bo jeszcze nic nie umie.

Nie dawaliśmy za wygraną. W końcu nasze nalegania, prośby zaprzy-jaźnionych dziewczyn i naciski kolegów z wydziału elektroniki zrobiły swoje. Mistrz zgodził się przyjść na zajęcia sekcji.

Możesz sobie wyobrazić, Drogi Czytelniku, jaka gorączkowa atmosfera panowała przed zajęciami. No, teraz to się zacznie prawdziwy trening pod okiem prawdziwego Koreańczyka. Świat niech drży! Na zajęciach wszyscy obecni, w wyprasowanych do-bokach, ustawieni w równe rządki. Punktualnie zjawił się nasz Mistrz. Podszedł do trenera, złożył ukłon i przedstawił sprawę. Został zaproszony, ale wszystko uzależnia od zgody trenera - on tu rządzi, on decyduje. Trener odpowiedział, że jest zaszczycony, będzie mu bardzo miło, gdy wszyscy pod okiem takiego doświadczonego... itd. Tu nastąpiły wzajemne wymiany grzeczności i uprzejmości, a myśmy przebierali nogami, kiedy wreszcie zacznie się ten prawdziwy trening. No i się zaczęło.

Po krótkiej intensywnej rozgrzewce mistrz poprosił o podejście do drabinek wokół sali, stanięcie bokiem i powtarzanie ruchu, który nazwał wstępem do kopnięcia dollyo-chagi. Ruch polegał na podniesieniu nogi bokiem, zgięciu w kolanie i wyprostowaniu. I tak ćwiczyliśmy... półtorej godziny. Mistrz chodził i poprawiał ułożenie rąk, stopy, tułowia.

Na następnym treningu ćwiczyliśmy to samo, tyle że na lewą nogę, ale na kolejnym - z powrotem na prawą. Mistrz chodził i cierpliwie poprawiał. Po mniej więcej czterech tygodniach (osiem treningów) ćwiczenia wstępu do kopnięcia dollyo-chagi frekwencja na treningach zmalała o połowę, a ci, którzy zostali, ćwiczyli jakoś dziwnie niechętnie i bez specjalnego entuzjazmu. Mało tego, pojawiły się głosy, że nie wiadomo, czy to na pewno jest mistrz. No, bo kto widział jego mistrzostwo? A nasz trener prowadził zajęcia ciekawiej itd. Mistrz to oczywiście zauważył. Zebrał wszystkich i zapytał:

223

- O co chodzi ?- O nic, wszystko w największym porządku - odpowiedział zgodny chór

jednak mało entuzjastycznych głosów. Wróciliśmy do wstępu do kopnięcia, który ćwiczyliśmy do końca treningu.

Na następny trening przyszło jeszcze mniej osób i było jeszcze smutniej.- No, to powiedzcie, o co chodzi - poprosił znowu mistrz.- W zasadzie to o nic, ale...- Ale co?- No, bo myśmy myśleli, że kopnięcia, wyskoki, rozbijanie pięścią cegieł

i... a tu tak od miesiąca jak pies przy drzewie: noga w górę. I w ogóle to straszna nuda.

- Ale to wyście mnie zaprosili do prowadzenia zajęć - powiedział mistrz.- Tak, i dlatego jest w porządku, nikt nie ma pretensji, ale myśmy myśleli...

Myśmy chcieli...Na sali zaległ cisza. Mistrz patrzył na nas, my na mistrza. I wtedy sta ło się

coś dziwnego. Mistrz siedział na piętach tyłem do drabinek. Nagle wybił się wysoko w powietrze, machnął nogami w górę i do tyłu, tak że w pewnej chwili zawisł głową w dół, kopnięciem złamał najwyższy szczebel drabinki, odbił się od niego i spokojnie opadł na podłogę przyjmując wyjściową pozycję na piętach. Trwało to może sekundę, może krócej. Wszystkich zamurowało.

- A gdyby ktoś z was chciał kiedyś tak kopnąć, to zapraszam do drabinek na ćwiczenie wstępu do kopnięcia dollyo-chagi.

100. Portier w domu publicznym

W tym małym obskurnym amerykańskim miasteczku w stanie Pensylwania nie było w połowie XIX wieku gorszego miejsca jak dom publiczny i nie było gorszej pracy jak portier w tym domu. Stanowisko to w pewnej rodzinie było dziedziczone - piastował je dziad, potem ojciec, a teraz przeszło na młodego An-drew. Praca nie wymagała żadnych kwalifikacji i żadnych umiejętności, dlatego Andrew ją dostał.

224

Po kilku latach zmienił się jednak właściciel domu publicznego i postanowił zaprowadzić nowe porządki, podnieść jakość oferowanych usług. Wśród wielu reform i innowacji znalazło się też miejsce na zmiany w funkcji portiera.

- Od jutra - powiedział nowy właściciel - oprócz otwierania i zamykania drzwi gościom, sprzątania schodów i pilnowania porządku będziesz jeszcze zapisywał, ilu gości wchodzi i w jakich godzinach. Co piątego gościa zapytasz, czy jest zadowolony, a co dziesiątego, jakie wprowadziłby zmiany w naszej firmie, aby było mu lepiej. Wszystko to spiszesz i co tydzień takie sprawozdanie położysz na moim biurku.

- Oczywiście, szefie - odparł Andrew - ale jest jeden problem. Ja nie umiem pisać i czytać.

- Co takiego? Nie umiesz pisać?- Nie umiem. Na tym stanowisku nie było to nigdy potrzebne.- W takim razie muszę cię zwolnić, bo teraz jest to potrzebne.I Andrew został zwolniony. Nie bardzo wiedział, co ze sobą począć. Gorszej

pracy w mieście już nie było. Zaczął zastanawiać się, co umie, co potrafi. Bilans nie wypadł zbyt optymistycznie. Trochę umiał i lubił majsterkować. Ponieważ i tak nie miał nic do roboty, postanowił zrobić stół i krzesła na werandę. No, tak, ale nie miał narzędzi. Drzewo by się znalazło, ale bez dobrej piły, młotka i gwoździ nic nie zrobi. Mógł pożyczyć narzędzia, ale po pierwsze, nigdy nie lubił nic pożyczać, a po drugie, w okolicy brakowało narzędzi i pożyczano je niechętnie. Mógł kupić, ale najbliższy sklep żelazny znajdował się w sąsiednim mieście, o jeden dzień drogi.

„W końcu i tak nie mam nic do roboty, to przejadę się po narzędzia. Jeden dzień tam, jeden z powrotem i będą.” Wziął wszystkie swoje oszczędności, chleb i wodę na drogę, wsiadł na konia i pojechał.

Po dwóch dniach wrócił z nowiutką piłą, solidnym młotkiem, obcęgami i funtem gwoździ. Wydał na to całe cztery dolary - czyli wszystkie swoje oszczędności.

Rano już miał zabrać się do cięcia drzewa, gdy zjawił się sąsiad.- Andrew, podobno byłeś w mieście i kupiłeś narzędzia?- Tak.- Słuchaj, pożycz mi piłę na jeden dzień. Mam taką pilną rzecz do

dokończenia.- Zgoda, tylko, wiesz, kosztowała mnie ponad dolara i straciłem dwa dni, a

teraz mam ci ją pożyczyć?- Nie chcę za darmo. Dam ci pół dolara za pożyczenie piły na cały dzień i

zwrócę ci za jeden dzień drogi też pół dolara. Zgoda?

225

- Dobrze, ale oddasz piłę nienaruszoną.- Oczywiście.Ucieszony sąsiad popędził do domu z piłą kończyć cięcie drzewa. Jeszcze

dobrze nie zniknął za rogiem, a już drugi sąsiad stał na werandzie, pytając, czy Andrew nie ma czasem za dużo gwoździ.

- Kupiłem cały funt i dałem za niego dolara, ale straciłem dwa dni na drogę, a teraz właśnie chciałem zrobić stół i krzesła.

- Stół i krzesła poczekają, a moje krowy uciekną bez zagrody. Sprzedaj mi pół funta gwoździ, pożycz młotek i obcęgi. Dam ci za to dwa dolary i dorzucę dolara za drogę.

Wieczorem Andrew oczyścił i starannie zakonserwował narzędzia. Przeliczył pieniądze i rozważył gwoździe na mniejsze porcje.

Następnego dnia sytuacja powtórzyła się z tą tylko różnicą, że chętnych do pożyczenia było więcej niż Andrew miał narzędzi. Zabrakło też gwoździ.

Po tygodniu Andrew miał piłę, młotek i obcęgi oraz dwadzieścia pięć dolarów. Tyle zarabiał w dobrym miesiącu w domu publicznym.

Postanowił wybrać się do miasta jeszcze raz, aby uzupełnić zapasy. Gdy poprosił o kilka młotków, pił i innych narzędzi, sklepikarz sam wspomniał coś o rabatach i cenach hurtowych, bo pół tuzina to już hurt. Dorzucił też jakieś metalowe drobiazgi - druty, zawiasy, obręcze „w prezencie od firmy”. W sumie wyszło mu to prawie o połowę taniej niż wtedy, gdy kupował po jednej sztuce. Z trudem dowiózł te zakupy do domu. Ale gdy następnego dnia sąsiad przyszedł pożyczyć narzędzia, Andrew rzekł:

- Nie ma sensu, abyś płacił mi za pożyczanie. Lepiej sobie kup.- Nie mogę stracić dwóch dni, aby wybrać się po młotek i gwoździe do

miasta - odpowiedział sąsiad.- To ja ci sprzedam. Młotek kosztuje w sklepie dolara i tyle za niego

zapłaciłem. Dodaj mi drugiego za drogę i nowiutki młotek jest twój - na zawsze.Sąsiadowi spodobała się ta propozycja i bez wahania na nią przystał, kupując

jeszcze piłę i obcęgi. Podobnie pozostali sąsiedzi. Po dwóch dniach Andrew sprzedał wszystko, co przywiózł, i w rękach trzymał prawie sto dolarów. Szczególnym powodzeniem cieszyły się u sąsiadów różne drobiazgi, które dostał za darmo, a które okazały się nadzwyczaj przydatne. Niewiele zastanawiając się, doczepił do konia dwukółkę i pojechał jeszcze raz do miasteczka. Za całe sto dolarów zakupił narzędzia i inne metalowe wyroby, targując przy tym jeszcze korzystniejsze upusty.

Po powrocie rozłożył wszystkie towary na werandzie i rozpoczął handel. Wszystko sprzedawało się bardzo dobrze, bo narzędzia każdemu były potrzebne.

226

Zresztą rozniosło się już po okolicy, że u Andrew można kupić najpotrzebniejsze rzeczy.

Ale zaczęły się też problemy. Trafiła się reklamacja. Trzonek w młotku pękł i młotek trzeba było wymienić na nowy. Gdy klient oddalił się z nowym młotkiem od werandy, Andrew szybko wybił stary trzonek i sprawnie dorobił drugi, oprawił i młotek był znowu jak nowy. To dało mu do myślenia. Zamknął werandę i poszedł na koniec miasteczka do kowala Petera.

- Ile byś wziął za zrobienie takiego obucha do młotka? Kowal popatrzył, pooglądał, pomyślał i powiedział:- Piętnaście centów. - A do siekiery?- Też piętnaście.- A gdybym zamówił u ciebie po sto sztuk, to ile byś chciał?- To po dziesięć.- A gdybym zamawiał po sto sztuk w tygodniu?- To zejdę do ośmiu centów.- Dobra. Zamawiam po sto sztuk siekier i młotków na ten tydzień - i

poszedł do stolarza, który po dwa centy zgodził się dorobić trzonki i oprawić narzędzia.

Tak działając, Andrew po pół roku miał duży własny sklep z narzędziami, które produkowali dla niego kowal i stolarz. Rozprowadzał je po całej okolicy, bo były dobre i tanie. Po roku był już właścicielem kuźni, stolarni i kilku sklepów w pobliskich miastach. Zatrudniał ponad stu ludzi, a jego firma była powszechnie znana i szanowana.

Gdy rozpoczęto budowę kolei żelaznej w Pensylwanii, właściciele zwrócili się do niego o dostarczanie potrzebnych narzędzi, śrub i gwoździ do budowy, a także innych metalowych wyrobów. Firma rozrastała się coraz bardziej.

Po dwudziestu latach Andrew został obwołany „królem stali”, będąc właścicielem największych kopalni rud, hut i stalowni w całym kraju i zdobywając kilkusetmiliardowy majątek. Pod koniec życia zasłynął z nie-spotykanej na taka skalę działalności charytatywnej. Fundował i budował biblioteki, sale koncertowe, domy opieki społecznej, szkoły. Nie zapomniał również o swoim rodzinnym mieście w Pensylwanii. Ufundował w nim szkołę i przepiękną bibliotekę.

Podczas ceremonii otwarcia biblioteki burmistrz miasta poprosił go o złożenie pierwszego, honorowego wpisu do księgi pamiątkowej, co będzie zaszczytem dla całego miasta.

- Niestety, jest to niemożliwe. Nie umiem pisać.

227

- Boże! - krzyknął zdziwiony burmistrz. - Nie umie pan pisać i doszedł pan do takich osiągnięć i takiego majątku. To, co by pan osiągnął, umiejąc pisać?

- No, cóż. Pewnie byłbym portierem w domu publicznym - zauważył refleksyjnie Andrew.

101. Potęga radiestezji

W pierwszej połowie lat osiemdziesiątych los sprawił, że odziedziczyłem po rodzicach obiekt marzeń wielu ówczesnych polskich rodzin - ogródek działkowy na POD „Radość”. Było to kiedyś „oczko w głowie” mojej matki, która spędzała tam wszystkie wolne chwile. Nieważne było, że daleko - 30 minut tramwajem, a potem jeszcze 30 minut pieszo; nieważne, że wiele upraw wysychało - brak własnej studni; ważne, że był i można było na niego pojechać, być tam popracować i zebrać własne plony.

Kierując się sentymentem i pamięcią, czym był ten ogródek dla rodziców, rozpoczęliśmy z żoną próbę utrzymania go w takim stanie jak dawniej. Robiliśmy to wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi - brak samochodu, trójka małych dzieci i aktywna praca zawodowa na kilku etatach. Już pierwsza jesienna kontrola Komisji działkowej wykazała, że ogródek podupada i jest prowadzony w sposób dalece niekonwencjonalny. Grządki za niskie, bruzdy za szerokie, trawa na ścieżkach, liście nie sprzątnięte, chwasty nie wyplewione (czym były w owych czasach Komisje działkowe i co jeszcze kontrolowały, na pewno pamiętają starsi czytelnicy Bajek, a młodszych proszę, aby ich o to zapytali). Na wiosnę było jeszcze gorzej i dostaliśmy upomnienie za panoszące się mlecze, po letniej zaś kontroli Zarząd POD „Radość” zalecił wdrożenie programu naprawczego i zagroził odebraniem działki.

W tym czasie w Polsce rozpoczęto popularyzację problematyki „zdrowej żywności”, rolnictwa biodynamicznego i wpływu zjawisk radiestezyjnych na drzewa i rośliny. Rozpoczęło się regularne drukowanie Kalendarza biodynamicznego prof. Marii Thunn w tłumaczeniu i ze wspaniałymi komentarzami pana Zbigniewa Przybylaka. Ukazała się książka Radiestezja w domu i w ogrodzie Czesława Spychalskiego. Do polski przyjeżdżali liczni specjaliści z Niemiec, Szwajcarii, Anglii, propagując te niezwykle interesujące idee bardziej

228

naturalnych, a przez to zdrowych upraw. Znaczna część środowiska działkowców żywo interesowała się tymi innowacjami, a Pracownicze Ogródki Działkowe były miejscem, gdzie toczyły się zażarte dyskusje, czy warto te nowe metody upraw wypróbowywać.

W tym czasie w Zakładach Doskonalenia Zawodowego we Wrocławiu prowadziłem, cieszące się dużym powodzeniem, kursy radiestezyjne. Przygotowywałem chętnych do egzaminu czeladniczego i mistrzowskiego w Izbie Rzemieślniczej, w rzemiośle radiestezja. Gdy przyszła prośba z POD o wygłoszenie kilku prelekcji dla działkowców o radiestezji, fitotronice i rolnictwie ekologicznym, prezes zlecił to mnie. Tę dodatkową „fuchę” przyjąłem bardzo chętnie, ale mój dobry nastrój prysł, gdy spojrzałem na adres domu działkowca - chodziło o moje ogródki działkowe „Radość”.

Zupełnie bez radości, choć z nadzieją, że nie zostanę rozpoznany, poszedłem na wykład w rodzimym domu działkowca. Niestety, już na wejściu spotkałem swoich sąsiadów: emerytowanego księgowego i majora w stanie spoczynku. Obaj należeli do działkowego „betonu”, a byli też aktywistami działkowymi, członkami Komisji Oceniającej. Jeden z nich miał nawet pseudonim „Asfalt”, odkąd na zebraniu działkowców zaproponował, aby alejki między działkami wyasfaltować, tak by pod samą bramkę można było podjechać „maluchem”. To im w znacznej mierze zawdzięczałem negatywne oceny. Majora interesowało zawsze wszystko. Chodził po ogródkach i zadawał pytania, coraz bardziej dociekliwe i drążące. Księgowy z kolei nic nie mówił, tylko obserwował i skrupulatnie notował. Mówiąc krótko, byli niezwykle natrętni i stanowili postrach nie tylko dla mnie, ale i dla innych, normalnych użytkowników ogródków działkowych.

Wbrew moim obawom prelekcja toczyła się jednak bardzo spokojnie, a tematyka wzbudziła autentyczne zainteresowanie. Mówiłem o alopatii roślin - czyli wspólnocie, o tym, co trzeba sadzić obok czego, aby rośliny na siebie dobrze oddziaływały i przynosiły obfite plony, bo jedne wydzielają fitoncydy, a inne pochłaniają flawonoidy. O tym, że pewne chwasty są pożyteczne, bo wzbogacają glebę w niezbędne minerały i wydzielają olejki eteryczne, odstraszające szkodniki. O tym, że konopie odstraszą mszyce, a czarny bez nornice, i o tym, że pewne rośliny fantastycznie rosną na ciekach wodnych, a inne ich nie tolerują; że w ogrodach nie należy robić grządek, bo to wyjaławia glebę itd. Major i księgowy też słuchali, ale ich miny i rzucane komentarze wskazywały jednoznacznie, co o tym myślą. Sala notowała podawane informacje, a potem rozpoczęła się seria pytań. W końcu zaś padło pytanie, którego się tak obawiałem:

229

- A czy pan doktor ma swoją działkę i uprawia ją tymi metodami?Nie bardzo wiedziałem, co mam odpowiedzieć, bo patrzyli na mnie major i

księgowy. Powiedziałem więc coś, co zaskoczyło wszystkich, ze mną włącznie: - Tak, uprawiam działkę i mam ją nawet w państwa ogródkach „Radość”, a moimi sąsiadami są, dobrze państwu znani, pan major i pan księgowy.

Po sali przeleciał szmer i wszyscy spojrzeli w stronę tych dwóch panów. Ci skinęli potakująco głowami, a major dodał;

- Tak jest, doktor ma działkę obok mojej i wyczynia tam na niej te swoje różne rzeczy - tu wykonał charakterystyczny, dobrze znany, ruch ręką koło głowy, mający podkreślić, co on sądzi na ten temat. - Zabrzmiało to niechcący tak, jak gdyby oni byli moimi wspólnikami w „sprawie”, a przynajmniej obserwatorami. Z kolei mnie zaświtało w głowie, że być może wiele niedociągnięć na moim ogrodzie oni w tej chwili podciągają pod „uprawy niekonwencjonalne”.

Od tego dnia panowie byli częstymi gośćmi na mojej działce - nabijając się, krytykując i pokpiwając z moich osiągnięć ogrodniczych; złośliwie wypytując, czy dany chwast celowo tu rośnie i jakie ma przynieść korzyści. Dokuczali i obmawiali mnie w całej okolicy, czerpiąc z tego ogromną satysfakcję. Stworzyli też dla mnie przezwisko „Doktorek- Pomidorek”, które - muszę przyznać - bardzo przyjęło się na działkach.

Ten rok był wyjątkowo nieprzyjazny dla ogórków. Gdy kwitły, lalo, a potem przyszedł długi okres suszy. Na działkach wszystkim wyschły ogórki. Było o nie trudno też w handlu i na bazarach, zresztą były małe i już żółkły.

Pewnego dnia wczesnym popołudniem wybrałem się na działkę. Wysiadłem z tramwaju i zobaczyłem coś niesamowitego. Na przystanku nie było nikogo, stał tylko pewien dziadek i sprzedawał ogórki - piękne, zielone, średniej wielkości i po bardzo przystępnej cenie. Miał dwie plastikowe torby, łącznie może dziesięć kilo. Zacząłem intensywnie myśleć, co zrobić? Kupić, ale co dalej? Nie mam toreb. Na działkę pół godziny drogi. Do domu pół godziny tramwajem. Ale przecież mam pracę w ogródku. A ogórki by się przydały. Co robić?

W końcu kupiłem od dziadka wszystkie ogórki - jedenaście kilo. Obiecałem, że torby odwiozę mu jutro na to miejsce, i poniosłem łup na działkę. Droga z takim obciążeniem zabrała mi dwa razy więcej czasu, a mając perspektywę powrotu, zacząłem żałować swojej decyzji. W końcu jednak dotarłem umordowany na działkę, postawiłem dwie torby z ogórkami w budce i zacząłem porządkować

230

grządki, na których walały się zeschłe badyle i liście po ogórkach. Zajęcie się tą akurat grządką było czystym przypadkiem, ale - jak się za chwilę okaże - brzemiennym w skutki. Zjawił się bowiem wścibski major...

- Witam, sąsiada - zaczął przymilnie. - Ogóreczki wyschły, co? Radiestezja nie pomogła, ha... ha... ha.. - i kopnął nogą zeschłe badyle na grządce.

- A, witam, pana majora - udałem zaskoczonego. - Porządkuję trochę te grządki po ogórkach, bo jak raz się zbierze, to już nie ma co liczyć, że coś jeszcze wyrośnie.

- A co to sąsiad zbierał? Liście, ha... ha... ha... - Major był wyraźnie w dobrym nastroju.

- Głupie pytanie: „Co zbierał?” Ogórki.- Jakie ogórki?- Polskie, Cucumissativus, odmiana „Cezar FI” - błysnąłem znajomością

odpowiedniej terminologii.- I gdzie one są? - Major był trochę zaskoczony.- Tam w budce, niech sąsiad pójdzie i sam zobaczy, bo ja jestem trochę

tutaj zajęty.Major poszedł szybko w kierunku budki. Wszedł do środka, a do moich uszu

doleciało:- O k..., ja p..., a niech to...! Wyskoczył z budki jak oparzony.- Skąd to sąsiad ma?- Jak to skąd? Stąd - i pokazałem na dwie grządki.- Nie, to niemożliwe.- No, to niech sąsiad powie, skąd... - ale nie dokończyłem, bo major znowu

zniknął w budce. Usłyszałem, jak wysypuje ogórki z toreb na podłogę i liczy. Znowu wypadł z budki.

- Będzie tego chyba z dwanaście kilo?- A z ciekawości zważę w domu - dodałem od niechcenia.U majora zniknął dobry humor. W to miejsce pojawił się niepokój i zupełne

zdezorientowanie. Próbował całą sytuację jakoś zrozumieć, ale widać było, że nie jest w stanie znaleźć sensownego wytłumaczenia.

- No, to skąd sąsiad je ma?- Już mówiłem, zebrałem na tych dwóch grządkach.- To niemożliwe. Tu na działkach wszystkim wyschły ogórki. Mnie wy-

schły, księgowemu wyschły, Nowakowej wyschły, a nawet Kozłowskiemu.- Ale oni nie stosują tych metod co ja - zauważyłem. - Jak się dobrze

dobierze radiestezyjnie miejsce posiania i zastosuje odpowiedni neutralizator interferencyjny, to wtedy długi system korzeniowy ogórka czerpie wilgoć z pierwszej

231

geologicznej warstwy wodonośnej i nie jest wrażliwy na suszę - wyjaśniłem naukowo.

- To bzdura - major machnął ręką i przyglądał się jak zahipnotyzowany torbom z ogórkami.

- Sąsiedzie - zmieniłem nieco ton na ostrzejszy - to może mi chce sąsiad powiedzieć, że co... kupiłem te ogórki na placu albo przy tramwaju i niosłem trzy kilometry te dwanaście kilo tu na działkę? Wstawiłem do budki, żeby sąsiadowi zrobić na złość? Tak?

- No nie - zaczął niepewnie major - świr to pan jesteś, ale nie idiota. - I zamyślił się.

Major pobiegł po księgowego. Księgowy przyszedł już podekscytowany opowiadaniem majora. A gdy sam zobaczył, sprawdził i przeliczył, był zdruzgotany.

Wieść o moich sukcesach ogrodniczych rozeszła się po ogródkach działkowych lotem błyskawicy. Do wieczora moją budkę odwiedziło jakieś dwadzieścia, dwadzieścia pięć osób, a role przewodników i oprowadzaczy przejęli major i księgowy, którzy - nie wiedzieć, kiedy - zaczęli utożsamiać się z moimi ogórkami. Domyślasz się też zapewne, Drogi Czytelniku, że z każdym następnym dniem ilość zebranych ogórków rosła, a wielkość grządek malała.

Wieczorem, gdy powoli zbierałem się z ogórkami do domu, major i księgowy przyszli jeszcze raz. Mieli trochę niewyraźne miny:

- Sąsiedzie - zaczął niepewnie major- a nie pożyczyłby nam pan jakiejś książki z tej... tej radiestezji i z tych upraw?

Historię tę często opowiadam swoim słuchaczom na zajęciach z radiestezji, udowadniając, że można do tej wiedzy przekonać nawet największych niedowiarków.

102. Karciany dług

W przedwojennej Polsce w małym prowincjonalnym miasteczku na dalekich wschodnich rubieżach widywała się w każdy wtorek i czwartek grupa przyjaciół. Spotykali się towarzysko, pili kawę i dobre nalewki, zawzięcie dyskutując i naprawiając Rzeczypospolitą, ale przede wszystkim zasiadali do pokera. Byli

232

„łagodnymi” hazardzistami, którzy uważali, że „karta lubi dym”, a jak grać, to tylko w pokera i na pieniądze. Ustalili pewne święte zasady: maksymalną kwotę do dziennego przegrania, minimalne i maksymalne przebicie, oraz że kto wyczerpie limit i zostaje bez pieniędzy, ten odpada. Bywało, że ich spotkania przeciągały się prawie do świtu, ale w banku na stole nigdy nie bywało więcej niż pięćdziesiąt, osiemdziesiąt złotych. W towarzystwie obok lekarza, aptekarza, pana dziedzica grywali też proboszcz i rabin dosyć dużej miejscowej gminy żydowskiej.

W pewien czwartek rabin wyraźnie nie miał szczęścia, a karta mu zdecydowanie nie szła. Przyjaciele żartowali, napomykając coś o rekompensacie w postaci szczęścia w miłości, ale rabinowi jako wytrawnemu karciarzowi wcale nie było do śmiechu. Nie miał otwarcia, nie wchodził do licytacji; przegrywał, wydawało się pewne rozdania. Przegrał już prawie całą dzienną pulę pieniędzy. I wtedy los się do niego uśmiechnął. Z rozdania dostał trzy króle, waleta i dziesiątkę. Wszedł do gry i wymienił jedną kartę - za waleta dostał drugą dziesiątkę. Miał fulla i to mocnego: króle na dziesiątkach. Teraz się odegra.

Gra układała się po jego myśli. Wszyscy weszli bardzo spokojnie po kilka groszy. Gra się rozkręcała i wszyscy jakoś wyjątkowo długo w niej byli. Pierwszy odpadł aptekarz, potem naczelnik poczty. Potem nie wytrzymał licytacji dziedzic i lekarz. Pozostał proboszcz i on. Proboszcz dorzucił dwa złote do banku i wszedł za pięć. Rabin miał już tylko złotówkę, nie mógł grać dalej ani nawet sprawdzić kart proboszcza. Zwrócił się z błagalną prośbą do sąsiadów o pożyczkę, bo ma taką kartę, że ho, ho... Ale koledzy powołali się na regulamin ich spotkań i z przykrością odmówili. Co robić?

Sytuacja była napięta, ale dość wesoła. Rabin zwrócił się do proboszcza:- Pożycz mnie cztery złote.- Nie pożyczę, bo nie wolno!- To podpiszę weksel na cztery złote i sprawdzam? - nie ustępował rabin.- Ja tam nie jestem jakiś Żyd, żebyś mnie weksel dawał - odparł roz-

bawiony proboszcz.- To dam ci zegarek, złota Doxa, i jutro wykupię - proponował coraz

bardziej podekscytowany rabin.- A co to ja lombard jestem jakiś, żebyś u mnie graty zastawiał? - pro-

boszcz był niewzruszony, a całe towarzystwo znakomicie się bawiło.- To, do cholery, co? Mam przyjść w niedzielę do ciebie służyć do mszy? -

wypalił nie panujący już nad nerwami rabin.

233

- Zgoda - niespodziewanie odparł proboszcz - i wygłosisz kazanie.Wszyscy pozostali gruchnęli śmiechem, bo już widzieli rabina w komży, jak

służy księdzu do ołtarza na niedzielnej sumie i wygłasza homilię.Śmiech ocucił nieco zapalczywość rabina, który rozpoczął regularne

pertraktacje. Po długiej dyskusji strony ustaliły, co następuje: rabin wchodzi do gry i sprawdza. Jeśli ma lepsze karty, wygrywa i nie musi nic robić. Jak przegra, to w niedzielę służy do mszy i wygłasza homilię, ale nie może w niej podważać dogmatów i doktryn katolickich ani obrażać uczuć wiernych. Świadkowie potwierdzili zaciągnięcie stosownego długu karcianego i sposobu jego spłaty. Karty wyłożono na stół.

Proboszcz, ku rozpaczy rabina, miał karetę asów i wygrał.Już następnego dnia rano - nie wiedzieć, skąd - całe miasteczko o niczym

innym nie mówiło, jak o długu karcianym rabina i wszyscy czekali na niedzielę.W niedzielę na sumie kościół pękał w szwach, a mało kto był w stanie

zachować powagę, widząc rabina w czarnym chałacie, jarmułce i w komży, jak usługuje proboszczowi do mszy. Wszyscy czekali jednak na homilię. W końcu nadszedł długo oczekiwany moment. Rabin wdrapał się na wysoką ambonę, powiódł wzrokiem po rozbawionych twarzach wiernych, wypełniających po brzegi kościół, i zaczął:

- Umiłowani, siostry i bracia! Gdy przygotowywałem się do tego kazania, dużo czytałem waszych świętych ksiąg i naszych świętych ksiąg. U was pisze się: „Jest jeden Bóg” i u nas pisze się: „Jest jeden Bóg” .

Po kościele przeszedł szmer i wszyscy jakoś spoważnieli.- U was pisze się: „Kochaj bliźniego swego” i u nas pisze się: „Kochaj

bliźniego swego”. Wy macie dziesięcioro przykazań i my mamy dziesięcioro przykazań. Bracia i siostry, mnie się wydaje, że to jest najważniejsze. A reszta? Reszta to zwykły komentarz sług Bożych!

Po kościele przeszedł kolejny szmer.- No, jest jeszcze jedno: wy wierzycie, że Mesjasz już był i że powróci, i na

Niego czekacie. My wierzymy, że dopiero przyjdzie, i też czekamy. Więc ja mam taką propozycje, siostry i bracia. Weźmy się za ręce i spokojnie czekajmy razem. Kiedy przyjdzie, to nam powie, czy już był, czy też przybywa pierwszy raz. Co wy na to?

Wszyscy zamilkli. Zaległa cisza, a potem w kościele rozległy się en-tuzjastyczne oklaski.

Klaskał sam proboszcz, który wstał i serdecznie podziękował rabinowi. Ludzie opowiadali potem przez wiele lat, o tej wspaniałej homilii, wygłoszonej przez rabina w katolickim kościele.

234

103. Dobrze sprzedana informacja

Złożyło się tak, że podczas pobytu w Stanach Zjednoczonych na stażu szkoleniowym miałem wolny weekend. Wspólnie z grupą przyjaciół wynajęliśmy samochód i postanowili wybrać się na Pustynię Newada. W końcu było to niedaleko - tylko jakieś trzysta sześćdziesiąt mil. Jechaliśmy autostradą równą jak stół, prostą jak strzała i mijaliśmy co trzydzieści mil motel, co dwadzieścia mil stację benzynową. Krajobraz dookoła monotonny, stepowo-sawannowy. Nic ciekawego. W samochodzie panowała senna atmosfera.

W pewnej chwili przed naszymi oczami ukazał się ogromnych rozmiarów bilbord: „Uwaga! Przed tobą pustynia. Czy masz paliwo?” Atmosfera w samochodzie od razu się ożywiła i wszyscy spojrzeliśmy na wskaźnik paliwa. Było dobrze ponad pół baku. Wszyscy znowu spokojnie opadliśmy na siedzenia, ale rozpoczęła się rozmowa. „Dobrze, że ostrzegają. My mamy ponad pól baku, ale inni mogą nie mieć” itd. Aż tu nagle pojawił się drugi bilbord: „Uwaga! Przed tobą pustynia. Czy na pewno masz paliwo? Bądź odpowiedzialny! Nie lekceważ tego ostrzeżenia!

Jeszcze raz spojrzeliśmy na kontrolkę paliwa i po krótkiej wymianie zdań postanowiliśmy zatankować do pełna na najbliższej stacji.

Gdy przed naszymi oczami ukazał się kolejny bilbord: „Uwaga! Ostatnia stacja benzynowa przed Pustynią Newada” - spokojnie zjechaliśmy na prawy pas, na podjazd do stacji i stanęli w kilkudziesięciosamochodowej kolejce do jednego z ośmiu dystrybutorów (do pozostałych kolejki były jeszcze dłuższe).

Nikt z nas nie zauważył małego dopisku na bilbordzie. „Cztery następne stacje, które miniesz, to fatamorgana”.

Ten chwyt reklamowy udało mi się z fantastycznym skutkiem sprzedać jednemu z moich znajomych, który zwrócił się do mnie po pomoc jako do eksperta feng-shui.

Za zaoszczędzone pieniądze kupił sobie motel z restauracją przy dosyć ruchliwej drodze krajowej. Niestety, motel źle funkcjonował, a już zupełnie nie miała

235

powodzenia restauracja. Pomimo wielu starań mojego kolegi - ciekawego wystroju, eleganckiego parkingu, dobrej i obfitej tradycyjnej polskiej kuchni - goście szerokim łukiem omijali to miejsce. Przeprowadzona wizja lokalna otoczenia i samej restauracji niczego nie wniosła. Wszystko było w należytym porządku. Wtedy zapytałem:

- Czy ty się jakoś reklamujesz?- Tak - odparł mój znajomy. - Na dwa kilometry przed motelem, z jednej i

z drugiej strony stoją duże tablice: UWAGA MOTEL.- No i wszyscy uważają, aby się nie zatrzymać - skomentowałem.Obaj gruchnęliśmy śmiechem. - Zrobisz tak: natychmiast zdejmiesz te tablice

i zawiesisz nowe z napisem „...jedziesz tak długo, ...nie jesteś głodny?” Potem, gdzieś po kilometrze, drugą: a co byś powiedział na takie pierogi... jak robiła mama?” A na jakieś dwieście metrów przed motelem: PIEROGI JAK U MAMY i strzałka.

Kolega zrobił wszystko, co zaleciłem, i spotkaliśmy się po trzech miesiącach. Wyglądał na bardzo zmęczonego.

- Stary - zaczął - aleś mi narobił. Motel pełny przez całą dobę. W re-stauracji nie wciśniesz szpilki. Cztery kucharki bez przerwy lepią pierogi. Już nawet zacząłem wspomagać się mrożonkami.

104. Wspomnienia z wczasów radiestezyjnych

Wczasy radiestezyjne, organizowane przez Stowarzyszenie Radiestezyjne w Bydgoszczy, zawsze będą kojarzyły mi się z moim pierwszym pobytem, a w zasadzie pierwszym dniem pobytu w Przyjezierzu w roku, chyba, 1989 lub 1990.

Na półkach księgarskich ukazało się wtedy drugie wydanie mojej Radiestezji stosowanej, bardzo dobrze sprzedawała się też Radiestezja terapeutyczna i Tajemniczy jin-jang, a prawdziwym hitem była książka Promieniowanie kształtów. Nic zatem dziwnego nie było w tym, że prezes Stowarzyszenia zaprosił mnie do poprowadzenia zajęć z radiestezji. Ponieważ jednak jeden kurs to ekonomicznie trochę za mało, aby ściągać i utrzymać wykładowcę, ustaliliśmy z prezesem, że będę dodatkowo prowadził zajęcia tzw. samokontroli umysłu - kursu wzorowanego na metodzie Silvy.

236

Pomimo kilku już lat obecności na rynku psychotronicznym w Polsce, w środowisku „bydgoskim” byłem osobą bardziej znaną z książek i innych publikacji niż z bezpośrednich kontaktów. Mówiąc krótko, nie przez wszystkich byłem rozpoznawany, a moje teksty czy tytuł naukowy nie wszyscy kojarzyli z moją osobą.

Do Przyjezierza przyjechałem, zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią, dzień później, gdy wszyscy byli już po prezentacjach, wstępnych decyzjach i zapisach na kursy. Przyjechałem w południe po bardzo męczącej kilkudniowej podróży i zatrzymałem się przed jakąś tablicą ogłoszeniową, na której widniał program wczasów radiestezyjnych: rozkład kursów, kto prowadzi, w którym miejscu i cena.

Dzisiaj mam świadomość, że wyglądałem zapewne trochę dziwnie i nie jak na poważnego wykładowcę przystało - mocno opalony, chudy, długie blond włosy (wiem, dziś trudno uwierzyć), krótkie dżinsowe postrzępione spodnie, t-shirt, mocno zniszczone trampki, a na plecach sfatygowany, pokaźnych rozmiarów plecak. Stałem i z zainteresowaniem przyglądałem się dosyć pokaźnej ofercie kursów zaproponowanych przez organizatorów.

- A kolega na jaki kurs? - usłyszałem nagle za swoimi plecami. Odwróciłem się. Za mną stało dwóch mężczyzn, bardzo starannie ubranych i

poważnie wyglądających. Pamiętam, że obaj byli brodaci.- Ja? - zapytałem lekko zdziwiony.- No, kolega, bo widzimy, że kolega nie może się zdecydować. Może

pomóc? - mówił jeden z nich. - Bo my tu jesteśmy trzeci raz i wszystkich znamy. A kolega to chyba tutaj zupełnie nowy?

- Tak, jestem tutaj po raz pierwszy - odpowiedziałem zgodnie z prawdą. - Bardzo dziękuję za pomoc, ale będę musiał chodzić na radiestezję - powiedziałem z lekkim uśmiechem, licząc w duchu na rozpoznanie. Jednak nic takiego nie nastąpiło.

- Na radiestezję? A zastanowił się kolega? - dodał ten drugi, taksując spojrzeniem mój wygląd. Chyba nie wypadłem w jego oczach najkorzystniej, bo zapytał: - A to dla kolegi nie będzie za trudne jak na początek? Coś kolega wie na ten temat?

- Coś tam kiedyś czytałem - dodałem, starając się zachować powagę.- Coś! Panie, to poważna wiedza, a nie tam jakieś „coś” - włączył się ten

pierwszy, nieco poirytowany. - Radiestezja to umiejętność odczuwania promieniowań z otoczenia - i rozpoczął regularny wykład na temat istoty radiestezji. Zacząłem słuchać coraz bardziej zainteresowany i ubawiony sytuacją. W tym dosyć długim monologu rozpoznawałem z niemałym zdziwieniem wtrącenia i

237

sformułowania z moich książek i wykładów. Przyznam, że nie bardzo wiedziałem, co zrobić, jak zareagować. Intencje rozmówcy były bardzo pozytywne, ale cała sytuacja stawała się mocno niezręczna dla obu stron. Na koniec wykładu, w trakcie którego drugi brodacz potakiwał potwierdzająco, prelegent dodał:

- I będzie to prowadził poważny wykładowca. Tu trzeba mieć przy-gotowanie i predyspozycje. Widziałeś pan? - tu wskazał palcem na tablicę informacyjną - doktor habilitowany z politechniki, fizyk! - Tu wymownym gestem uniósł palec do góry. - To będzie na pewno wysoki poziom. Zna pan doktora Królickiego?

- Chyba tak, wydaje mi się, że znam - odpowiedziałem z pewną wąt-pliwością.

- Jak to: „chyba”, „wydaje mi się”? To nawet tego nie jesteś pan pewny? - skwitował moje wątpliwości rozmówca.

- A czy to człowiek może powiedzieć, że kogoś zna tak naprawdę? - zauważyłem filozoficznie

- No, ma pan rację.- Ale co, sugeruje pan, że to będą za trudne wykłady dla mnie? - prze-

rwałem mu z udawaną obawą w głosie.- Łatwe nie będą - do rozmowy włączył się drugi z brodaczy i wyraźnie się

rozkręcał. - Byłem kiedyś na wykładzie doktora Królickiego. Czasami to go trudno zrozumieć. Trzeba cały czas uważać, bo używa takiego naukowego języka.

- A gdzie tam, przesadzasz - wtrącił ten pierwszy. - Teraz to on czyta na wykładzie swoją książkę i strasznie nudzi, jak to naukowiec.

- Wcale nie przesadzam. Trudno mówi i trudno go zrozumieć - oponował drugi brodacz. - A to w ogóle poważny człowiek. Z nim nie porozmawiasz pan tak normalnie jak my w tej chwili. Trzeba uważać, co się mówi - zwrócił się do mnie, oczekując większego zaangażowania w rozmowę. Nie zdążyłem jednak się włączyć, bo uprzedził mnie pierwszy rozmówca:

- No, tu masz rację. Kiedyś go spotkałem, to, panie - zwrócił się do mnie - cały czas „przednie łapy i nisko ogon”: panie doktorze, to, panie doktorze, tamto, co, pan doktor, sądzi - tutaj wykonał taki gest i przyjął taką pozycję jak pies, który na dwóch łapach prosi i służy. - Taki dystans wytwarza i jest bardzo nieprzystępny.

- A to starszy człowiek? Ile ma lat? - zadałem pytanie, już wyraźnie rozbawiony, ale i zainteresowany swoją charakterystyką.

- No, wie pan, trudno powiedzieć, ale na pewno grubo po czterdziestce.

238

- Ale wygląda na dużo więcej - wtrącił drugi.- Bo radiestezja niszczy i wykańcza ludzi.- Niszczy? - zapytałem, coraz bardziej zafascynowany tą rozmową.- Tak, panie, i to mocno. Umysł i ciało. Jesteś pan młody, to nie wiesz. Od

razu widać, że nie miałeś nic wspólnego z radiestezją. Rujnuje człowieka, bo promieniowania radiestezyjne szkodzą.

Tutaj mój rozmówca znowu się rozkręcił i zaczął prowadzić drugi wykład o szkodliwości radiestezji.

- Ale i tak najważniejsze są naturalna ochrona i te osobiste zdolności - dokończył i zapytał: - A pan ma predyspozycje? Bo to trzeba mieć to „coś” , wie pan, tę iskrę, jaką mają radiesteci. My to mamy - tu spojrzał na kolegę, a ten potwierdził skinieniem głowy. - My jesteśmy w radiestezji od ponad piętnastu lat. To się wszystko czuje: dobre i złe miejsca, siatkę geopatyczną, a nawet ludzi można wyczuć. Drania od porządnego człowieka to od razu się odróżni - tu wymownie spojrzał na mnie i zawiesił głos, po chwili przerwy dodał: - No, Królicki też to ma, bo to się czuje.

Kolega potakująco kiwał głową.- Hm, nie wiem, czy ja mam takie zdolności. Jakoś to można sprawdzić? -

zapytałem niepewnie.- Oczywiście, zaraz pana sprawdzimy.To mówiąc, wyjął z kieszeni wahadło Izis, ujął moją dłoń i zaczął dosłownie

wymachiwać nad nią tym wahadłem. Towarzyszyły temu pomruki i dziwne odgłosy wydawane przez obu panów. W końcu zapadł wyrok:

- Coś pan tam masz, ale Klimuszko to pan nie będziesz - zaśmiał się wyraźnie zadowolony ze swojego dowcipu, a drugi mu wtórował.

- Czyli w radiestezji nie mam czego szukać? - Upewniałem się nieśmiało.- No, wie pan, dzisiaj na pewno nie, ale za parę lat, kto wie, może? - Dał mi

jednak jakąś nadzieję.Skierowałem swoją uwagę na tablicę informacyjną i zmieniłem temat

rozmowy.- Na doskonalenie umysłu chyba też będę musiał chodzić - wtrąciłem.- O, to dobry pomysł - zauważył jeden z panów. - Bo to wie kolega, głowę

zawsze warto rozwijać - mój rozmówca nie zmieniał kpiarskiego tonu - a to się koledze przyda, oj przyda. - Obaj panowie zarechotali. - I wtedy o wybór kursu będzie łatwiej - i znowu gruchnęli śmiechem.

Nie wiadomo, jak dalej potoczyłaby się ta rozmowa, gdyby nie pora obiadowa. Moi rozmówcy w znakomitych humorach popędzili do stołówki, a ja - też

239

mocno ubawiony tym zdarzeniem - udałem się na poszukiwania organizatora. Nie podejrzewałem, że był to dopiero początek niezwykle ciekawego i pouczającego dnia.

Odszukałem biuro organizatora, pobrałem klucze do domku, bloczki na obiad i umówiłem się na spotkanie organizacyjne po obiedzie, gdy się zakwateruję, odświeżę i trochę odpocznę. Organizator zasugerował, abym najpierw zjadł obiad, bo za pół godziny stołówka wydaje obiady innej grupie.

Gdy dotarłem do stołówki, obiad był w pełni. Na ogromnej sali prawie wszystkie stoliki były zajęte, a przy okienku wydawania posiłków pusto. Postawiłem plecak przy wejściu. Podszedłem do okienka, wziąłem talerz zupy pomidorowej i drugie danie i stojąc na środku sali z tacą, zacząłem rozglądać się za wolnym miejscem. W rogu sali zauważyłem stolik, przy którym siedziały tylko dwie panie. Skierowałem się w tym kierunku. Panie, w średnim wieku, były bardzo pochłonięte jakąś zajmującą rozmową i nie zauważyły, że zbliżam się w ich stronę.

- Przepraszam, czy to miejsce jest wolne? - zapytałem najgrzeczniej, jak potrafiłem. Panie były wyraźnie zaskoczone i sprawiały wrażenie, jakbym zrobił coś strasznego, wulgarnego i nieprzyzwoitego. W odpowiedzi przeszyły mnie dwa zimne jak sztylety spojrzenia i usłyszałem syk wcale nie zachęcający do zajęcia miejsca:

- Wolne! - rzuciła jedna przez zęby- Bardzo dziękuję - postawiłem tacę, usiadłem, skuliłem się i zacząłem

powolutku jeść zupę, nie podnosząc oczu znad talerza. Dano mi odczuć bardzo dobitnie, że byłem intruzem. Rozmowa pań, zapewne niezwykle ważna i istotna, została w brutalny sposób przerwana. Przy stoliku zaległa niepokojąca cisza. Gdzieś mniej więcej w połowie talerza jedna z pań chrząknęła dwuznacznie. Nieśmiało podniosłem wzrok.

- A pan to, przepraszam, który stopień rozwoju duchowego? - do moich uszu doleciał ostry, natarczywy, apodyktyczny głos. Obie panie patrzyły na mnie uważnie.

- Rozwoju duchowego? - upewniałem się, nie będąc pewien, czy dobrze usłyszałem pytanie.

- Tak, który stopień rozwoju duchowego? - pani ponowiła jeszcze bardziej zdecydowanie swoje pytanie. Nie bardzo wiedziałem, co mam odpowiedzieć, i po dłuższej chwili zastanowienia odparłem:

- Hm... chyba żaden.- No, też coś - pani była wyraźnie oburzona, wręcz dotknięta moją

odpowiedzią. - W takim towarzystwie przecież nie można jeść posiłku! - podsumowała, zwracając się do koleżanki i obie wstały, wzięły swoje tace i przeniosły się

240

do innego stolika. U mnie zaś od tego czasu pozostała u mnie dziwna awersja do „rozwoju duchowego”.

Po obiedzie rozpocząłem poszukiwanie swojego domku campingowego. Domki były duże, chyba trzypokojowe. Drzwi wejściowe prowadziły do niewielkiego holu, z którego było wejście do trzech pokoi, łazienki i WC. Otworzyłem zewnętrzne drzwi i wszedłem do holu. Moim oczom ukazała się następująca scena: drzwi do dwóch pokoi otwarte, w holu potworny bałagan, jakieś damskie rzeczy porozkładane, porozwieszane i dwie panie, mocno roznegliżowane, przymierzają przed dużym lustrem w holu jakieś ciuchy. Dwie inne krzątają się w pokojach. Śmiech, gwar, głośna muzyka. Panie były tak zajęte sobą, że nie zauważyły mojego wejścia. A przynajmniej tak mi się wydawało. Przemknąłem chyłkiem do mojego pokoju i zamknąłem drzwi.

- Widziałyście? - Co? - Mężczyzna?- Gdzie?- No, tam. Wszedł do pokoju. - Doleciało do mnie bardzo wyraźnie przez

cienkie drzwi i akustyczne ściany.- Niemożliwe. Wydawało ci się. Tutaj, w naszym domku?- Naprawdę, mężczyzna. Halinka, idź sprawdzić.Gwar za ścianą ucichł. Ktoś głośno i natarczywie zapukał do moich drzwi.- Proszę - odpowiedziałem uprzejmie.Drzwi otworzyły się energicznie i do pokoju wtargnęła z impetem szczupła

brunetka w średnim wieku. Była wyraźnie zaskoczona, ale i zaciekawiona.- O, a kolega co tutaj robi? - rzuciła szybko w moją stronę, kopiąc

przy tym lekko mój plecak. - Też na wczasy czy tak sobie?W pokoju rozpoczęła się „inspekcja”.- Na wczasy. Będę chyba tutaj mieszkał - odpowiedziałem cicho, siląc się

przy tym na nieśmiałość, bo sytuacja zaintrygowała mnie poważnie.- Jak to mieszkał? Tutaj, z nami? - Teraz staranne lustrowany był mój

plecak. - W naszym domku? - w głosie słychać było zdziwienie, a rozmówczyni dobitnie zaakcentowała słowo „naszym”.

- Tak. Dostałem taki przydział od pana prezesa - dodałem zakłopotany, pokazując przy tym klucz z numerem domku i pokoju.

- Sam mieszkał? - mój gość nie krył jeszcze większego zdziwienia i usiadł na łóżku. - Dwa łóżka i taka duża szafa - na potwierdzenie swoich słów kobieta wstała i szybko zajrzała do jej wnętrza - a my się tam tłoczymy we czwórkę. -

241

Zabrzmiało to jak wyrzut i chęć wzbudzenia u mnie poczucia winy.- No, chyba sam. - wtrąciłem. - Pan prezes nie mówił nic, że mi kogoś

dokwateruje - dodałem bardzo uprzejmie.- No, to się jeszcze wyjaśni... - pani „inspektor”, rozglądając się cały czas

po pokoju i taksując wszystko uważnie, wymownie zawiesiła głos. Było widać, że coś ją nagle zaniepokoiło, o czymś myśli, coś jej nie pasuje w całej sytuacji.

- A kolega to czasem nie z tej... no... - znowu się zamyśliła, szukając odpowiedniego słowa - no... z tej obsługi - rzuciła trochę od niechcenia - z kadry? - poprawiła się.

- Tak, będę prowadził zajęcia - odpowiedziałem starając się nadać mojemu głosowi nieśmiały ton.

- Aha, to wszystko wyjaśnia - zauważyła. - Do widzenia - i zamknęła drzwi, wychodząc z pokoju.

Po chwili zza ściany dobiegły do mnie głosy:- No i co? Czego się dowiedziałaś? Mężczyzna?- Nie, dziewczyny, nic z tego. To nie żaden mężczyzna. To ktoś z obsługi.Tak zaczął się mój pierwszy dzień pobytu w Przyjezierzu.Możecie Państwo wyobrazić sobie miny i samopoczucie tych wszystkich

osób wieczorem, gdy organizator przedstawiał uczestnikom wczasów nowego wykładowcę Zbigniewa Królickiego.

Brodacze zostali moimi serdecznymi kompanami podczas całego pobytu; do dzisiaj spotykamy się na zjazdach i sympozjach. Panie od „rozwoju duchowego” od wielu lat nie opuszczają kursu metody Silvy, ilekroć prowadzę go w ich mieście. Natomiast Halinki i jej koleżanek nie spotkałem już więcej.

105. Opowieść o pewnym bucie

Ta historia wydarzyła się we wrześniu na początku lat osiemdziesiątych poprzedniego stulecia w pociągu pospiesznym relacji Bielsko-Biała - Szczecin. W przedziale pierwszej klasy siedziało czterech mężczyzn: trzech profesorów i jeden młody, świeżo upieczony asystent. Wracali do Wrocławia z dużej międzynarodowej konferencji termodynamicznej, która odbywała się w Szczyrku.

242

Atmosfera dopiero co zakończonego sympozjum przeniosła się do przedziału. Toczyła się tu ożywiona dyskusja naukowa. Padały nazwiska wielkich naukowych autorytetów, tytuły publikacji, przywoływano wzory, nazwy i pojęcia, które normalnego człowieka mogły przyprawić o ból głowy.

Dyskutowali oczywiście profesorowie, a młody asystent przysłuchiwał się z zainteresowaniem, szczęśliwy, że może uczestniczyć w takiej uczcie intelektualnej. Od czasu do czasu zadawał jakieś pytanie czy wtrącił ze dwa zdania, które z reguły wywoływały pobłażliwy uśmiech na twarzach starszych „kolegów” i wyrozumiałe skinienia głową. Dyskusja toczyła się wartko. Omówiono teorię chaosu i wielkiego wybuchu, II zasadę termodynamiki i teorię wzrostu entropii, poruszono niekonwencjonalne źródła energii i ogniwa paliwowe. Sięgnięto też do tematów bardziej szczegółowych, takich jak termokondukcja magnesów nadprzewodzących akceleratorów jądrowych i przepływy metastabilne niskowrzących płynów dwufazowych w strukturach kapilarnych złóż adsorpcyjnych.

Pociąg minął Katowice, Zabrze, Gliwice. Gdzieś chyba w Strzelcach Opolskich otworzyły się drzwi do przedziału i stanął w nich mężczyzna w średnim wieku. Niski, gruby, w brudnej koszuli i marynarce, wyświechtanych spodniach. Tłuste długie włosy z widocznym łupieżem i kilkudniowy zarost dopełniały nieprzyjemne wrażenie.

- Wolne? - zapytał gburowato, wskazując miejsce przy oknie. Dziwnym trafem oba miejsca przy oknie nie były zajęte. Dyskusja ucichła. Wszyscy spojrzeli na intruza.

- Wolne - odparł niechętnie jeden z profesorów i demonstracyjnie odwrócił głowę. Mężczyzna uniósł dwie ogromne ceratowe torby i rozpoczął przeciskanie się pomiędzy kolanami współpodróżnych, nie zwracając najmniejszej uwagi na to, że depcze po nogach i dosyć mocno potrąca.

- Panie, uważaj pan trochę! Depcze pan po nogach - krzyknął jeden z potrąconych profesorów.

- To zabieraj pan te giry i nie podkładaj, jak ludzie chcą przejść - warknął mężczyzna nieprzyjemnie.

W przedziale zrobiło się cicho. Zaczął roznosić się natomiast intensywny odór niemytego ciała i nikotyny. Mężczyzna rozgościł się. Wielkie torby ulokował na półkach. Przed sobą na stoliczku podokiennym położył jakiś dwa papierowe zawiniątka i szklankę, zdjął marynarkę i przeciągnął się zrelaksowany.

243

Pozostali pasażerowie przyglądali się mu jak osobnikowi z innej planety. Spojrzał na nich wyzywająco i znowu warknął:

- No, czego? - wszystkie głowy odwróciły się w drugą stronę. Mężczyzna rozwinął zawiniątko. Z wytłuszczonej gazety wyjął kawał kieł-

basy, jeszcze większy kawał kaszanki, dwa kiszone ogórki i zaczął ze smakiem zajadać.

- Tak bez chlebka? - z wyraźną ironią i zaczepką w głosie zagadnął jeden z odważniej szych profesorów.

- A pan to zawsze żresz kaszę z chlebem? - z pełnymi ustami burknął mężczyzna, odbierając chęć do dalszej rozmowy.

Zjadł, kawałkiem gazety otarł usta, głośno beknął i sięgnął po drugie zawiniątko. Odwinął z gazety pół litra czystej wódki, nalał ponad pół szklanki i duszkiem wypił.

Towarzystwo w przedziale patrzyło na rozgrywającą się scenę z coraz większym zdumieniem. Tymczasem mężczyzna, niczym nie zrażony, sięgnął do kieszeni marynarki, wyjął paczkę papierosów, zapalniczkę. Zapalił papierosa. Zaciągnął się z wyraźna rozkoszą i wydmuchał dym nosem.

- Panie, do cholery - nerwy puściły jednemu z profesorów - zgaś pan tego papierosa, tu są sami niepalący!

- Mnie tam niepalący nie przeszkadzają - burknął nie wyjmując papierosa z ust. - Jestem tolerancyjny - i zadowolony ze swojego dowcipu zaczął gardłowo rechotać. Wprawiwszy się w świetny humor, zwrócił się do profesorów: - Ja was bardzo denerwuję, co?

- Tak, bardzo. Dobrze, że poruszył pan ten temat, bo uważam... - zaczął jeden z nich, ale nie dokończył, bo mężczyzna mu przerwał.

- To macie problem i musicie coś z tym zrobić, bo wam z nerwów żyłki w mózgu popękają i będzie nieszczęście. Ha, ha , ha - zarechotał głośno.

Towarzystwo w przedziale zamilkło.Skończył papierosa, strzepując popiół na podłogę, i zaczął rozglądać się za

jakimś legowiskiem. Miejsce naprzeciwko niego było wolne. Nie zastanawiając się zbyt długo, zdjął buty i stopy w brudnych skarpetkach, z których jedna była dziurawa, ulokował na siedzeniu na wprost siebie. Wyciągnął nogi i z wyraźną przyjemnością zaczął je rozprostowywać, poruszając przy tym palcami stóp.

Ponieważ nogi w brudnych skarpetkach wylądowały tuż obok asystenta, ten uważał za stosowne interweniować.

- Proszę pana - zaczął powoli i dobitnie - proszę natychmiast zdjąć nogi z siedzenia i założyć buty.

- Bo co? - mężczyzna odpowiedział zaczepnie.

244

- Bo jest pan odrażającym chamem i nieokrzesanym gburem, który powinien być trzymany w zamknięciu, a nie przebywać wśród normalnych ludzi. - To zdanie wypowiedziane mocnym pewnym głosem zaskoczyło wszystkich w przedziale, a profesorowie z uznaniem spojrzeli na młodego człowieka. Zaskoczyło też mężczyznę. Poczerwieniał i wrzasnął:

- Co, ja nieokrzesanym chamem? Ty, gówniarzu - i chciał zerwać się z miejsca, mając wyraźną ochotę do rękoczynu, ale ze względu na wyciągnięte nogi i dużą tuszę nie zrobił tego wystarczająco szybko. Młody człowiek był szybszy. Miał blisko 190 cm wzrostu i dobrze zbudowaną sylwetkę. Gdy mężczyzna w końcu wstał, jego twarz znalazła się na wysokości klatki piersiowej młodzieńca, który bez obawy patrzył mu z góry prosto w oczy. Trwało to dobrą chwilę. Widać było, że mężczyzna rozważa swoje szanse. W końcu uznał, że są niewielkie, i opadł na siedzenie. Popatrzył w okno i rzucił od niechcenia:

- A butów nie włożę i tak - zaplatając przy tym ręce na brzuchu w geście obrażonego dziecka.

- Proszę, aby włożył pan buty i uchylił okno, bo w przedziale śmierdzi - jeszcze raz spokojnym głosem zwrócił się do niego asystent.

- Nie włożę - i ponownie demonstracyjnie ulokował nogi na siedzeniu przed sobą.

- Ale ja pana jeszcze raz bardzo proszę.- A ja panu jeszcze raz bardzo pięknie odpowiadam - odparł mężczyzna,

przedrzeźniając przy tym ton głosu i sposób mówienia asystenta - nie włożę, bo tak bez butów mi dobrze.

- Nie włoży pan? - Nie!- Na pewno nie? - upewniał się asystent.- Nie! I co? - coraz bardziej zaczepnie odpowiadał mężczyzna.I wtedy stało się coś, czego nikt z obecnych nie przewidywał. Młody

człowiek sięgnął jedną ręką do klamki i uchylił okno. Druga ręką sięgnął na podłogę po but. Wykonał zamaszysty ruch i wyrzucił but za okno. Zamknął je, usiadł i spokojnie zaczął czytać gazetę.

Trudno jednym słowem określić atmosferę, jaka zapanowała w przedziale, bo każdy z podróżnych odczuwał zapewne coś innego. Mężczyzna osłupiał i zaniemówił. Patrzył to na okno, to na młodego człowieka i jeden but na podłodze.

- Paaaanie... - zaczął się jąkać.- Tak? - znad gazety, nie unosząc wzroku, odrzekł asystent.- Mój but.

245

- Co pański but?- Pan wyrzuciłeś mój but!- Tak. Bo był panu niepotrzebny.- Jak to niepotrzebny?- Oświadczył pan, że bez butów panu lepiej. To co tak nagle interesuje się

pan jednym butem?- Ale to granda, chamstwo, ja cię na milicję i do sądu - coraz bardziej

zacietrzewiał się mężczyzna, a asystent był coraz spokojniejszy.Pociąg jechał dosyć sprawnie, mijał kolejne stacje i zbliżał się do Opola. W

przedziale toczyła się kłótnia na temat wyrzuconego buta. Przewaga intelektualna, argumentacja, sposób formułowania myśli był zdecydowanie po stronie młodego człowieka. Profesorowie przysłuchiwali się tej słownej utarczce z ciekawością i nie bez odrobiny satysfakcji. W końcu mężczyzna opadł zmęczony i wyczerpany na siedzenie. Dał za wygraną. W przedziale zaległa cisza. Słychać było tylko pisk hamulców, bo pociąg dojeżdżał do Brzegu. Były to jednak pozory spokoju.

Nagle mężczyzna znowu się ożywił i zażądał rekompensaty finansowej za buty. Dyskusja rozgorzała od nowa. Asystent odmawiał, ale chyba niezbyt stanowczo. Mężczyzna to wyczul i naciskał coraz mocniej. Dyskutanci przeszli do wstępnej wyceny butów. Asystent zwrócił uwagę na dosyć wiekowy rocznik modelu, wypunktował zniszczoną podeszwę i podkreślał stopień poszarpania sznurówek. Ostatecznie byłby w stanie zapłacić za buty, ale kwotę pomniejszoną o procent zużycia, który powinien być bardzo znaczny. Mężczyzna, wściekając się i gestykulując stał na stanowisku, że należy mu się zwrot gotówki za nowe buty, bo takie musi kupić. To doprowadziło do śmiechu asystenta i dyskusja utkwiła znowu w martwym punkcie, przybierając bardzo nieparlamentarny cha-rakter. Potem znowu zaległa cisza, a po chwili ponownie wznowiono negocjacje. W końcu ustalono kwotę wyjściową za buty i rozpoczęto kolejny etap negocjacji, o procent pomniejszenia jej ze względu na stopień zużycia. Tutaj dyskusja była jeszcze bardziej zażarta i widać było, że w tej części mężczyzna czuje się jak ryba w wodzie. Tego typu spory na pewno nie były mu obce. W końcu strony dobiły targu, co potwierdziły skinieniem głów.

- No, to dawaj, pan, kasę - zatarł ręce wyraźnie zadowolony i zupełnie wyluzowany mężczyzna.

Asystent sięgnął ręką do tylnej kieszeni spodni. Wyjął kilka banknotów. Starannie, na oczach wpatrzonego w pieniądze mężczyzny, odliczył połowę ustalonej kwoty i trzymając je w ręku, powiedział:

- Proszę, tak jak się umawialiśmy - i podał pieniądze.

246

- Co, co pan mi dajesz? - mężczyzna był znowu zaskoczony i patrzył na sumę, którą trzymał w rekach.

- Ustalona kwota za buty. Ale ponieważ wyrzuciłem tylko jednego, to płace tylko za jednego.

- Ty... ty... - mężczyzna nie mógł znaleźć odpowiednich słów, a krew znowu napłynęła mu do twarzy - ty krętaczu, ty oszuście. A masz, nażryj się tymi pieniędzmi - nerwy już zupełnie mu puściły. Rzucił pieniędzmi w asystenta. Wściekły, zatrzymał wzrok na podłodze, na bucie. - A mam cię w dupie. Ciebie i twoje buty - krzyknął rozwścieczony do granic możliwości w stronę asystenta, który chował powoli pieniądze. Zerwał się, złapał za but i z całej siły wyrzucił go za okno. Usiadł wyraźnie uspokojony. Z uczuciem zwycięstwa, zakończenia sprawy z sukcesem, tryumfalnie powiódł wzrokiem po przedziale.

Pociąg właśnie dojeżdżał do Wrocławia. Pasażerowie rozpoczęli zdej-mowanie walizek. Mężczyzna nie ruszał się, jechał dalej. Patrzył w okno, nie zwracając uwagi na krzątaninę. Wtedy podszedł do niego asystent.

- Proszę.- Co to jest? - mężczyzna oniemiał.- Pański but - i podał mu jego but, którego wcale nie wyrzucił, tylko

zręcznie schował pod marynarką.

Ps. Historię te opowiedział mi ów młody asystent. Dzisiaj profesor Politechniki Opolskiej.

106. Mistrz kontrabasu

Był sobie kiedyś miłośnik gry na kontrabasie. Uwielbiał ten instrument i wiedział o nim wszystko. Znał najpiękniejsze utwory, rozpoznawał efektowne solówki, był w stanie wymienić wszystkich światowej sławy kontrabasistów oraz opowiedzieć o ich karierze muzycznej i życiu prywatnym. Najpiękniejszą chwilą relaksu i ucztą duchową był dla niego moment, gdy zasiadał w wygodnym fotelu i słuchał, słuchał, słuchał jakiegoś wybitnego kontrabasisty. Nie opuścił też nigdy żadnego koncertu w filharmonii, jeżeli tylko wśród wykonawców był jakiś godny uwagi kontrabasista.

247

Pewnego dnia z ogromną radością przeczyta! w prasie, że w miejscowej filharmonii wystąpi z koncertem solowym jeden z najwybitniejszych wirtuozów tego instrumentu. Prawdziwy mistrz.

Pobiegł natychmiast i kupił bilet w pierwszym rzędzie. Przez miesiąc nie żył niczym innym jak koncertem. Napięcie sięgnęło szczytu w dniu występu. Na długo przed rozpoczęciem koncertu miłośnik gry na kontrabasie siedział, elegancko ubrany, na swoim miejscu na widowni i pilnie studiował program. W końcu zaczęło się.

Koncert był fantastyczny. Nic z tego, co słyszał o mistrzu, nie było przesadzone. Wirtuozeria gry, nieprawdopodobna dynamika. Lewa ręka przemieszczała się po gryfie od góry do dołu z ogromną szybkością, a palce uciskały struny z miękkością i finezją. Prawa ręka przesuwała się do przodu i do tyłu, a palce szarpały struny z niebywałą precyzją i wyczuciem. Obok efektów typowo muzycznych nieprawdopodobne były też efekty wizualne, gdy obie ręce, cały czas w ruchu, stykały się czy krzyżowały. Oprócz tego kontrabas też cały czas był w ruchu - z przodu, z boku, z tyłu. Coś wspaniałego. Niezapomniane przeżycie. Po kilku fantastycznych bisach, koszach kwiatów i autografach dla rozentuzjazmowanych nastolatek opadła kurtyna. Koncert się skończył.

Bohater naszej bajki wyszedł z filharmonii rozpromieniony i w pełni usatysfakcjonowany. Odnowiony emocjonalnie i duchowo. Postanowił ten fakt uczcić również typowo „fizycznie” i wstąpił do baru na drinka. Po wypiciu trzech szybkich drinków, czwarty zaczął pić powoli i wtedy do jego uszu doleciała muzyka. Z rogu sali sączyły się spokojne frazy jazzowe, grane przez trio: pianino, perkusja i kontrabas. Oczywiście zainteresowanie melomana wzbudził kontrabasista. Ale nie było na co patrzeć. Smutny, smętny i statyczny. Grał bez entuzjazmu, beznamiętnie dotykając strun. Dla miłośnika gry na kontrabasie było to coś strasznego, nie do przeżycia. Istna profanacja instrumentu. Wypił jeszcze jednego drinka i podszedł do muzyka.

- Panie, jak pan możesz tak grać? - zaczął cicho, aby nie zakłócić muzyki. - To istna profanacja tak wspaniałego instrumentu, jakim jest kontrabas.

Muzyk spojrzał na niego spokojnie i zapytał: - Nie bardzo pana rozumiem?- Przed chwilą byłem w filharmonii i tam była wirtuozeria. U mistrza to

jedna ręka chodziła tak, a druga tak, i to bez przerwy. - Tu wykonał charakterystyczny ruch rękami: lewą - góra, dół, a prawą - w prawo i w lewo. - A pan trzymasz ten gryf w jednym miejscu i tylko przebierasz od niechcenia palcami. O to mi chodzi.

248

- Bo, widzi szanowny pan, tamten gość wciąż szuka - tu muzyk powtórzył dynamicznie demonstrowane ruchy rąk na gryfie kontrabasu - a ja już znalazłem. - Spokojnie ustawił ręce w jednej pozycji i grał dalej.

107. Patriota

Ta historia wydarzyła się na początku lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia w jednym z liceów ogólnokształcących.

Na lekcji języka polskiego „przerabiano” ulubiony temat ówczesnych polonistów: wojna światowa, obrona ojczyzny, patriotyzm i ogólnie tzw. „miłość do ojczyzny”. Można by dodać: socjalistycznej. Pani profesor zgodnie z planem zajęć w konsekwentny sposób egzekwowała od uczniów wiedzę ze starannie dobranych lektur, domagając się omówienia, co autor miał na myśli, oraz oczekując poparcia dla patriotów i jednoznacznego potępienia zdrajców. Zgodnie z wytycznymi Kuratorium Oświaty, świat przyjął dwie barwy: czarną i białą, a właściwie czarną i czerwoną, a uczniowie powinni w całości opowie-dzieć się po właściwej stronie i „potępiać”.

Wobec tego nastoletni uczniowie, mając na uwadze końcową ocenę semestralną, ochoczo wychwalali patriotyczne postawy tych, co polegli dla ojczyzny, a potępiali tych, którzy starali się jakoś przeżyć. Potępiali Niemców, wstępujących do partii nazistowskich, kapo obozowych, tajnych współpracowników, szpiegów, Volksdeutschow i tych, którzy nie zginęli w powstaniu warszawskim czy przeżyli „jakoś” obozy koncentracyjne. Dostało się też tym, którzy „stchórzyli” i odeszli z Andersem, oraz tym, którzy odmówili ataku pod Lenino i na Berlin.

Lekcja przebiegała sprawnie i blisko było już podsumowania oraz końcowych wniosków, gdyby nie jeden uczeń, nazwiemy go Janek Kowalski. Ten siedział, słuchał i jako jedyny nie potępiał. To zaniepokoiło panią profesor. Zwróciła się więc z podchwytliwym pytaniem do Kowalskiego:

- A ty, Kowalski, czemu nie potępiasz? Nie przeczytałeś lektur?Janek wstał.

249

- Przeczytałem - odpowiedział spokojnie - i to bardzo uważnie. Rozmawiałem nawet na ten temat z rodzicami i dziadkami, którzy pamiętają tamte czasy.

- I co? Czyżbyś miał inne zdanie niż my i popierał tych zdrajców? -zabrzmiało to wręcz szyderczo, a pani profesor zwróciła się po aprobatę do klasy. Zgodnie z oczekiwaniem, klasa gruchnęła śmiechem. - A może taka postawa jest ci bliższa? - w głosie wyczuwalna była ironia i chęć poniżenia ucznia. Pani profesor bezwzględnie wykorzystywała swoją przewagę. Było to chyba jednak o to jedno zdanie za dużo.

- Nie, pani profesor - odpowiedział nie speszony Janek - mam podobne zdanie. Ale tak sobie myślę, że chyba jestem za młody, aby tak jednoznacznie i krytycznie budować opinie.

Klasa ucichła, a nauczycielka była trochę zaskoczona.- Możesz rozwinąć, co masz na myśli?- Niczego jeszcze w życiu nie przeżyłem. Nie byłem w takiej sytuacji, jak

ci ludzie w czasie wojny. Nie znam siebie i nie wiem, jak bym się zachował. - Tu na chwilę przerwał, a w klasie zaległa zupełna cisza. - Gdybym był w obozie koncentracyjnym, gdybym był bity i skazany na śmierć, a miał możliwość się uratować za cenę zostania kapo i bicia innych... nie wiem, co bym zrobił. - Znowu przerwał. - Gdybym patrzył na swoją umierającą z głodu rodzinę, a miał niemieckie pochodzenie i możliwość przeżycia, to nie wiem, czy nie podpisałbym Volkslisty. Gdybym walczył przez kilka lat i już czuł zbliżający się koniec wojny, a został zmuszony do jeszcze jednego ataku na przeważające siły wroga, to nie wiem, czy bym nie zdezerterował. Dlatego uważam, że nie mam prawa i nie powinienem oceniać tych ludzi w tak jednoznaczny sposób, jak to proponuje pani profesor.

Spojrzał jej prosto w oczy, ale pani profesor wyraźnie nie chciała przyjąć jego punktu widzenia, mając na uwadze, że prawie dwie godziny lekcji poszłoby na marne.

- To co? Uważasz, że postawa patriotyczna jest błędem życiowym, że nie należy poświęcać życia dla Ojczyzny?

Janek przez chwilę milczał, a w oczach pani profesor błysnęła iskierka satysfakcji.

- Nie, pani profesor - Janek mówił powoli. - Uważam, że należy poświęcić życie dla Ojczyzny - zawiesił głos, a polonistka tryumfalnym spojrzeniem ogarnęła klasę - i dlatego nie należy nigdy dla niej umierać.

Pani Profesor na chwilę zaniemówiła:- No cóż, jesteś młody i niedoświadczony i stąd tak nieodpowiedzialne

zdania i opinie. Siadaj! - chciała zakończyć tę dyskusję, która wymknęła się jej

250

spod kontroli. Ale Janek chyba pamiętał to jedno zdanie sprzed paru minut, bo nie usiadł.

- Tak, ma pani rację, już to mówiłem, jestem młody i niedoświadczony, ale pani profesor jest w tym wieku, że przeżyła pani wojnę i okupację. Jestem ciekawy, co pani robiła podczas tych trudnych lat. Jak wyglądała pani patriotyczna postawa?

Pani profesor zbladła, potem zrobiła się czerwona. Chciała coś powiedzieć, ale nie mogła. W końcu krzyknęła do Janka:

- Wyjdź z klasy!Za ordynarne zachowanie oraz rozbijanie lekcji Janek Kowalski został

zawieszony w prawach ucznia, a potem usunięty ze szkoły.

108. O odpowiedzialności

Dwaj młodzi ludzie, studenci, jesienią tuż przed egzaminem magisterskim wybrali się na wycieczkę w góry. Chodzili, zwiedzali, wdrapywali się na szczyty i schodzili w doliny. Nocowali w schroniskach lub wiejskich chatach. Pewnego dnia, a raczej wieczoru dotarli w taką partię gór, której zupełnie nie znali, i zgubili się.

Zbliżał się wieczór. Groził im nocleg na gołej ziemi i w bardzo niskiej temperaturze. Dlatego z mozołem i niemałym trudem przedzierali się przez las z nadzieją, że w końcu dotrą do jakiejś drogi i wioski. Nagle w ciemnościach zobaczyli światło i zaczęli iść w jego kierunku. Doszli do wysokiego, potężnego muru. Trochę zdziwieni, zaczęli posuwać się wzdłuż niego i dotarli do wielkiej kutej z żelaza bramy. Za nią zobaczyli oświetlony, duży dziedziniec wspaniałej posiadłości - ogród, fontanna, piękny, starannie odrestaurowany pałac, garaże, a na podjeździe trzy samochody, najnowsze modele, sportowy lamborghini, terenowy infinity i limuzyna cadillaka. Nieco z boku zauważyli kort tenisowy i sporej wielkości basen.

Z dużymi oporami zdecydowali się na naciśnięcie dzwonka przy bramie. Po pewnej chwili w pałacu otworzyły się drzwi i wyszedł służący w nowiutkiej starannie dopasowanej liberii. Podszedł do nich z uśmiechem, otworzył bramę i nie czekając na ich prośbę, zaprosił do środka. Weszli na dziedziniec i stanęli. Służący starannie zamknął kutą bramę i zapraszającym gestem wskazał, aby pójść za nim.

251

Idąc w stronę pałacu, młodzieńcy opowiadali, jak zgubili się w górach, i pytali, czy mogą przenocować. „Oczywiście - zapewniał służący - nie ma żadnych przeszkód.” Zaraz wskaże im pomieszczenie, gdzie będą mogli zostawić bagaże, łazienkę, aby mogli się odświeżyć, i pani zaprasza do jadalni na kolację, bo zapewne są zmarznięci i głodni.

Weszli do przepięknie urządzonego pałacu - z ogromnym przepychem, ale jednocześnie ze smakiem i znawstwem, świadczącym o poziomie i dobrym guście właściciela. Służący wskazał każdemu z nich osobną łazienkę i zaprosił za czterdzieści pięć minut do jadalni. Młodzieńcy jeszcze nigdy w życiu nie byli w takim miejscu, a gorąca kąpiel w wannie z jacuzzi po tylu dniach wędrówki i biwakowych warunków wydawała im się czymś wręcz nieziemskim.

Zrelaksowani, odprężeni, przebrani w nowe rzeczy, które dziwnym trafem znalazły się w łazienkach, weszli do jasno oświetlonej jadalni. Zza stołu wyszła na ich powitanie przepiękna młoda dziewczyna. Mogła mieć dwadzieścia, może dwadzieścia pięć lat. Miała ciemne długie włosy, ciemnoszafirową suknię do ziemi i wspaniałą, połyskującą w świetle biżuterię ze szmaragdów, szafirów i diamentów. Uśmiechnęła się na powitanie, podała każdemu rękę i zaprosiła do stołu.

Rozpoczęła się kolacja. Przy stole uwijało się kilku służących, zmieniających nakrycia, sztućce i półmiski. Przekąski, przystawki, sałatki, mięsa, ryby, do tego najwspanialsze, znakomicie dobrane wina, które akceptowała lekkim skinieniem głowy pani domu. Z sąsiedniego pomieszczenia dobiegała dyskretna „żywa” muzyka kwartetu smyczkowego. Oczywiście rozmawiali - o wszystkim - śmiali się i stopniowo, w miarę rozluźniania się atmosfery, żartowali. Pani domu była przemiłą osobą, znającą się na sztuce, malarstwie, literaturze, ale również na dobrych samochodach i sporcie. Zniknął jakikolwiek dystans i skrępowanie. Wieczór wszystkim wydawał się wspaniały.

Czas płynął niepostrzeżenie. Zjedli wykwintny deser, wypili kawę. Zbliżała się północ. Młodzieńcy poczuli się zmęczeni wrażeniami, a swoje zrobił także obfity posiłek i wypity alkohol. Pani domu, widząc ich znużenie, wezwała służącego i powiedziała:

- Jestem samotną, niezamężna kobietą. Mieszkam w tym domu sama. Względy moralne nie pozwalają mi nocować z wami pod jednym dachem. Dlatego proszę, abyście przenieśli się do pawilonu dla gości, służący wskaże drogę, i tam udali się na spoczynek. Rano służba odwiezie was na dworzec i wrócicie do domów. Gdybyśmy się jutro nie zobaczyli, już teraz życzę wam wszystkiego dobrego i dziękuję za wspaniały wieczór.

252

Wstała, podała rękę na pożegnanie i wyszła.Służący zaprowadził ich do gustownego pawilonu dla gości, oddalonego

jakieś sto metrów od pałacu. Wskazał sypialnie i zaprosił na śniadanie rano do pałacu. Położyli się do łóżek pełni wrażeń.

Rano zjedli sami wspaniałe śniadanie - pani jeszcze spała - i służący odwiózł ich jednym z luksusowych samochodów na dworzec. Wracali zamyśleni do domu.

Minęło dziewięć miesięcy.

Do jednego z młodych ludzi przyszedł list polecony z oficjalnymi pie-częciami. Otworzył, zaczął czytać. Powoli zmieniała mu się twarz, zaczęły drżeć ręce. Sięgnął nerwowo po słuchawkę telefonu i zadzwonił do swojego przyjaciela. Poprosił go o natychmiastowe spotkanie, bo ma ważną sprawę do omówienia. Po kilku godzinach siedzieli w kawiarni naprzeciwko siebie. Ten, który otrzymał list, zaczął powoli, cedząc przez zęby każde słowo:

- Wtedy w górach... u tej dziewczyny... gdy nocowaliśmy w pawilonie... Poszedłeś do niej... i spędziłeś z nią noc... - zawiesił głos.

- Tak, chciałem ci to powiedzieć - drugi, wyraźnie zmieszany, próbował wyjaśnić - ale nie było jakoś okazji.

- I... moje nazwisko... i adres... podałeś jako swoje? - pierwszy mówił dalej, patrząc koledze w oczy.

- Tak, bardzo cię przepraszam, to miał być taki żart... - Był coraz bardziej zmieszany. - Może niezbyt odpowiedzialny...?

- Chciałem ci powiedzieć, że dostałem dzisiaj list... od prawnika tej dziewczyny - przy stoliku zapadła cisza. - Trzy dni temu zmarła. Była nieuleczalnie chora, nie miała żadnej rodziny ani spadkobierców. W testamencie zapisała mi cały swój majątek.

253

Literatura

Adamczewska H., Baśnie i legendy Dalekiego Wschodu, Nasza Księgarnia, Warszawa 1991.

Brunei H., Uśmiech Buddy. Humor zen,Wydawnictwo Sic! 2004Bucay ]., Pozwól, że Ci opowiem, Wyd. Replika, Zakrzewo 2004.Coelho P., Alchemika, Wyd. Drzewo Babel, Warszawa 1995.Lundell D., Sun Tzu, Sztuka wojny dla graczy giełdowych i inwestorów.,

IFC Press, Kraków 1999.De Mello A., Modlitwa żaby, cz I i II, Wyd. Apostolstwa Modlitwy, Kraków

1992.De Mello A., Śpiew ptaĄa, Wyd. Verbinum, Warszawa 1994.O'Brien J., Man Ho K, Elementy fengshui, Rebis, Poznań 1993.Sun Tzu., Sztuka wojny, Wyd. vis-a'-avis/Etiuda, Kraków 2003.Wong E., Opowieści o taoistycznych nieśmiertelnych, Wyd. Zysk i S-ka,

Poznań 2003.Zigler Z., Do zobaczenia na szczycie, Wyd. Medium, Warszawa 1995.

Źródła inspiracji

Bajki Źródło

3,19,21,23,24,34,35,38, 62,63, 68,69,81,95,96,100

Jorge Bucay

10,11,13-16,25,40,32,55, 70, 79, 84, 86, 88-90, 92,93

Anthony de Mello

1,40 Sun Tzu

56, 57, 72 Paulo Coelho

2, 5-8,12, 52, 94 Helena Adamczewska

31 Joanne O'Brien, Man Ho Kwok

44,95 Zig Zigler

17,30,61 Henri Brunei

255