Król Bezmiarów

14

description

Król Bezmiarów to pierwsza polska marynistyczna powieść fantasy uhonorowana najbardziej prestiżową nagrodą fantasy w Polsce - Nagrodą im. Janusza A. Zajdla

Transcript of Król Bezmiarów

Feliks W. Kres

KRÓL BEZMIARÓW

Wydawnictwo MAGWarszawa 2009

Copyright © 1992 by Feliks W. Kres

Copyright © 2009 by Wydawnictwo MAG

Redakcja:Jarosław Grzędowicz

Korekta:Magdalena Górnicka

Okładka:Jarek Krawczyk

Projekt typograficzny, skład i łamanie:Tomek Laisar Fruń

ISBN 978-83-7480-127-0Wydanie V

Wydawca:Wydawnictwo MAG

ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawatel./fax (0-22) 813 47 43

e-mail: [email protected]�p://www.mag.com.pl

Wyłączny dystrybutor:Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Sp. z o.o.

ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.tel. (22) 721-30-00www.olesiejuk.pl

Druk i oprawa:[email protected]

5

PROLOG

Brudnoszare, ciężkie chmury nisko wisiały nad Ahe-lą. Wiał silny i zimny wiatr, zrodzony gdzieś w sercu morza; porywisty, zwiastował rychłą burzę, właściwie był jej początkiem. Zamknięto wszystkie okna tawer-ny, kłębił się teraz we wnętrzu gęsty dym fajkowy, zmieszany z zapachem potu i kwaśnego piwa. Na krzywych ławach i koślawych zydlach siedzieli majt-kowie, włóczędzy, kilku wielorybników z południo-wego wybrzeża, jakiś żołnierz, parę brudnych, hała-śliwych kobiet. Gwar to wzmagał się, to przycichał na krótko; czasem wybijały się zeń ostre głosy kłótni.

Stary, garbaty bajarz w kącie izby nucił coś cicho i trącał struny trzymanego na kolanach dziwnego in-strumentu. Zachęcony miedziakiem, rozpoczął nie-głośną opowieść, podkreślając niektóre fragmenty brzękiem strun.

Tutaj, na dalekich Agarach, wędrowny grajek-ga-wędziarz był kimś bardzo niezwykłym. Miejscowi pieśniarze nie trudnili się śpiewaniem dla zarobku, nie znali świata, o czym mieliby mówić, by przyciąg-nąć uwagę słuchaczy, skąd brać nowe pieśni? Znać ich trzeba setki, by śpiewaniem zarobić na chleb. Siedzą-cy w tawernie garbus pochodził z kontynentu. Płynął do Dranu na pokładzie kogi, którą wczesnojesienny wiatr południowo-zachodni, słynny „kaszel”, zagnał

6

do brzegów Agarów; tkwiła teraz uwięziona w Aheli, nie mogąc wyjść w morze z obawy przed falami i wi-chrem. Zwykły zatem przypadek rzucił gawędziarza w te strony. Znalazł wielu słuchaczy, bo prawił rzeczy ciekawe i dziwne, nawet dla żołnierzy i majtków, któ-rzy przecież w licznych portach widzieli niejedno.

Ale – była jesień. Zamarł już dawno ruch na ku-pieckich szlakach, ukryte w portach i bezpiecznych zatokach statki czekały na nadejście zimy. Ich zało-gi – żołnierze, marynarze – wałęsały się bezczynnie po wszystkich portowych miasteczkach i miastach imperium. Żołnierzy trzymała dyscyplina i żołd, wypłacany sumiennie co tydzień; z majtkami rzecz się miała inaczej. Nikt im płacić za bezczynność nie myślał, oszczędności nie mieli, a ci co mieli, przetra-cili już dawno. Łazili teraz tam i sam, szukając mniej lub bardziej uczciwego zajęcia, siłowali się na ręce w tawernach, czasem kłuli nożami. Stary grajek, pra-wiący historie o niezwykłych zdarzeniach i dziwnych krainach, był jedyną tych ludzi rozrywką; chętnie dali ostatniego miedziaka, za którego ni napić się, ni na-sycić nie mogli, by spędzić czas na słuchaniu, zabić dzień, dwa może, o krok przybliżyć zimę, a z nią za-ciąg na statki.

Teraz garbus snuł kolejną opowieść. Gwar przyci-chał stopniowo, coraz wyraźniej słychać było powol-ny głos grajka. Opowiadał niezwykłą historię, bez początku i końca, o morzu, o sztormach, o statkach, o potworach z głębin i piratach... o Piracie, o Demonie Walki.

Struny ucichły.– Żaglowce wyspiarskie zniszczyły okręt kró-

la mórz – rzekł starzec pół w przestrzeń, trochę do

słuchaczy, a trochę do siebie. Zamilkł na krótko, po-tem powiódł wzrokiem po otaczających go twarzach, na których malowało się zdziwienie i namysł, bo to nie była zwykła opowieść, nie taka jak inne. – Wasze żaglowce, Agarczycy.

Struny zabrzmiały ponuro, zgrzytliwie, niespodzie-wanie fałszywie.

– Okryliście się sławą...Uroczysty ton znów przemienił się w przykre zgrzy-

tanie.– Posłuchajcie zatem, co powiem. Klątwa wisi nad

waszymi wyspami; przeklęte są Agary i wy, Agar-czycy. Oto bowiem synowie wasi spalili okręt Demo-na, okręt noszący imię Pana Wód i będący pod jego szczególną opieką. I stanie się, że za sprawą posłańca Bezmiarów i córki króla piratów, dosięgnie was klęska wojny; tu, na Agarach, wybuchnąć ma płomień, który rozleje się po całym Wiecznym Cesarstwie. Tak mówi Przepowiednia, zapisana w Księdze Całości, pośród Praw.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Demon Walki

11

1

– Wszyscy na pokład. Już.Spokojne, niegłośno wypowiedziane słowa, utknę-

ły w gwarze licznych rozmów i zrazu nie przyniosły żadnego efektu. Jednak już po chwili ich sens dotarł do jakiegoś marynarza – i człowiek ów zamilkł, za-milkli też jego najbliżsi towarzysze, potem następni, zdziwieni nagłą ciszą tu i tam... Minęło niewiele cza-su, a w dziobówce słychać było tylko poskrzypywanie poszycia okrętu.

– Wszyscy na pokład. Wołać mi tu bosmana.Majtkowie na łeb, na szyję wyskakiwali z hamaków,

odrzucali wilgotne pledy, gubili precz kości do gry. Kapitan K.D.Rapis, dowódca największego żaglowca na Bezmiarach, usunął się z drogi pędzącego tłumu. Rzadko bywał w dziobówce; jego widok prawdzi-wie przeraził marynarzy. Kłębili się teraz na wąskich stopniach, przepychali, próbując jak najszybciej wy-pełnić – osobiście wydany przez kapitana! – rozkaz. Wkrótce Rapis był sam.

Niespiesznie zlustrował pomieszczenie załogi. Smród był nie do wytrzymania. Jakieś zbutwiałe szmaty, przepocone pledy, wyziewy ciał, cuchnący dym tytoniowy... Kilka latarń słabiutko chwiało się na hakach, w rytm uderzeń martwej fali, napierającej na burty żaglowca. W kącie płonęły podłe łojowe świece.

12

Załomotały bose pięty bosmana.– Tak, panie!Kapitan odwrócił się powoli.– Słuchaj, Dorol, co to jest? Co ja tu widzę? Myślisz,

że jak pływamy razem od paru lat, to co, to już nie musisz nic robić? Co, wszystko masz w dupie? Chcesz zarazy na statku? Ja nie chcę. Jeśli nie potrafisz wytłu-maczyć tej zbieraninie, gdzie chodzi się za potrzebą, toś kiepski bosman, a taki mi na nic. Jeszcze dziś mają być wywietrzone pledy i hamaki. Przegniłe za burtę.

Bosman potakiwał gorliwie.– Jeszcze dziś zgłosisz się do mnie po latarnie – do-

rzucił Rapis. – Ci tutaj postawili sobie świeczki. Kilka następnych każę wytopić z twojego własnego brzu-cha, jeśli jeszcze raz zobaczę na statku otwarty ogień. A to – kopnął leżący na podłodze nóż – jest broń. Nie powinna być zardzewiała, Dorol. Wierzysz mi? Za-bierz tę bandę z pokładu i zrób tutaj porządek. Won.

Bosman zniknął. Rapis pogasił świece i wyszedł na pokład. Zaczerpnął świeżego powietrza. Przez chwilę słuchał ryków Dorola, potem ruszył ku rufie. Ucie-kający przed rozwścieczonym bosmanem majtkowie omijali go dużymi łukami. Jeden zagapił się i wpadłwprost na kapitana. Ujrzawszy, kogo staranował, ma-rynarz chciał się cofnąć, ale dowódca pochwycił go za koszulę, drugą ręką za hajdawery, rozkołysał i wyrzu-cił za burtę.

– Wyłowić, jak trochę ochłonie – rozkazał.Pyszny żart kapitana przypadł załodze do serca.

Gruchnął śmiech. Rapis zauważył pilota, nieruchomo stojącego pod masztem. Podszedł doń.

– Co tam, Raladan? – zagadnął.– W porządku, kapitanie.

13

Rapis potarł podbródek.– Co myślisz o tej pogodzie?Pilot uśmiechnął się lekko.– Zdaje się, że to samo co kapitan... Zmieni się. My-

ślę, że jeszcze dziś. Może w nocy.– Też tak czuję.Przeklęta cisza trzymała ich w miejscu już sześć dni.

Nic nie zapowiadało jej końca. Jednak zarówno Rapis, jak i jego pilot, mieli przeczucie, że kłopoty dobiegają kresu. Żaden z nich nie potrafił powiedzieć, skąd tapewność.

– Jakby coś się zmieniło, daj mi znać.– Tak, panie.Kapitan postał jeszcze trochę i odszedł. Po chwili

był w kajucie na rufie. Uniósł brwi, ujrzawszy swegozastępcę. Ehaden siedział na stole, postukując palcami w deski blatu.

– Czekam na ciebie – wyjaśnił.– Nie trzeba było posłać kogoś?– Mówiono mi, że poszedłeś do dziobówki – po-

wiedział Ehaden. – Nie wiem, po co, ale widać miałeś jakąś sprawę.

– Ty też masz chyba sprawę – zauważył kapitan.– Ale niezbyt pilną.Rapis skinął głową. Oparł ramiona o stół i, pochylo-

ny, badał wzrokiem mapę Zachodniego Bezmiaru, na której siedział oficer.

– Powiedz mi, co za żeglarze pływali po tych wo-dach, skoro wyspy jak ta, którą mamy na lewym tra-wersie, nie są zaznaczone na mapach? – zagadnął po długiej chwili.

– Dziwi cię to? A ilu żeglarzy wypływa tak daleko na południowy zachód od Garry?

14

– Jednak jacyś wypłynęli, skoro są mapy, choćby i niedokładne.

Ehaden wzruszył ramionami.Rapis w zamyśleniu kręcił głową.– Ta pogoda doprowadzi mnie do szału. Raladan

mówi, że dostaniemy wiatr i ja też tak myślę. Czas najwyższy, tkwimy tu już tydzień. Słyszałeś kiedy o czymś takim na Bezmiarach?

– Bezmiary są duże...– Nie wiadomo, jakie są – uciął Rapis. – Pytam: sły-

szałeś kiedy o takiej pogodzie? Wczoraj była sztormo-wa fala!

– Nie słyszałem o wielu rzeczach. Na przykład o ptakach wielkich, jak okręt – przypomniał skrzydla-te olbrzymy, widziane przed trzema dniami.

Rapis w milczeniu obserwował twarz swego za-stępcy.

– Ostatnio jakoś nie możemy się dogadać – skon-statował wreszcie. – Co mnie obchodzą wielkie pta-ki, Ehaden? Jak nasra taki do morza, to będzie wielki plusk. Mówię o pogodzie. Mówię, że zmieni się dzi-siaj. Tak uważam, tak myślę, a skoro potwierdza to Raladan, to możemy być prawie pewni. Będzie wiatr. Bierzemy jakiś kurs. Jaki to będzie kurs? Powrotny? – pytał, nie kryjąc złośliwości. – Teraz dobrze? Takich pytań ci trzeba, żebyś pojął, co chcę od ciebie wyciąg-nąć, mówiąc o pogodzie?

– Chcesz wracać?– Chcę wracać.– Chyba jeszcze za wcześnie. Cesarskie eskadry na

pewno wciąż kręcą się po morzu.– Albo sterczą w miejscu, jak my – przytwierdził Ra-

pis. – No i może dzięki temu spotkamy parę holków.

15

Wspaniałych holków straży morskiej, z żółtymi, albo i niebieskimi żaglami...

– Oszalałeś?– Nie. Nie oszalałem.Ehaden otworzył usta, lecz kapitan ostrzegawczo

uniósł rękę.– Ani słowa, Ehaden. Wystarczy. Jak długo jeszcze

będziemy uciekać? Co się z nami stało? Cesarskie okręty, pomyśl, przecież to śmieszne! Dawniej, zamiast uciekać, spalilibyśmy jeden albo dwa, prześlizgnęli się między pozostałymi po to tylko, żeby znów doskoczyć z boku... Bywało tak przecież, bywało! Pamiętasz, jak pływaliśmy na „Mewie”? Ścigała nas Flota Dartańska, i co? Spaliliśmy dwa holki, a potem portową dzielnicę w Lla. Jaka sława, Ehaden, jakie łupy! A dziś? Nie sie-dzimy już na starej „Mewie”, ależ! Siedzimy na „Wężu Morskim”, pływającej fortecy, większej od czegokol-wiek, co pływa po morzach Szereru! Ale ujrzeliśmy armektańskie szniki, olbrzymie szniki, tak wielkie, że mogliśmy przejechać po nich bez obawy o całość dziobnicy! – Rapis zaczynał wpadać we wściekłość. – Robimy zwrot i zamiast na północ, płyniemy na połu-dniowy zachód. I to jak! Gdyby nie ta przeklęta cisza, bylibyśmy już nie wiadomo gdzie!

– Uspokój się, Rap.– Uspokój? Ależ człowieku, jestem tak spokojny,

że mógłbym niańczyć cesarskich wojaków! Mówisz „uspokój się”?

– Uspokój się. Być może rzeczywiście staliśmy się nazbyt ostrożni. Ale nie tym razem. Nie uciekaliśmy przed armektańskimi sznikami, dobrze wiesz. To nie były okręty kurierskie, bo takie pływają samotnie. To była eskadra rozpoznawcza, albo i pościgowa. Dobrze

16

wiesz, że nie mogliśmy po nich przejechać, bo są na to za szybkie, mogliśmy co najwyżej czekać, aż się roz-dzielą i zawezwą ciężkie eskadry. Za tymi sznikami stały armektańskie holki, to obława.

Rapis westchnął.– No i to właśnie próbuję ci wytłumaczyć. Pływa-

my na okręcie, który może i powinien stawić czo-ło obławie. Powinniśmy topić strażników, zamiast uciekać przed nimi. Wszystkiego mamy za dużo. Za dużo prochu, za dużo strzał, a zwłaszcza za dużo ludzi. Mamy tylu ludzi, ilu siedzi na dwóch holkach. To świeży zaciąg, marzyli o stosach złota i klejnotów, o walce, walce, słyszysz?! Walce pod kapitanem Ra-pisem, legendarnym Demonem, który wziął ich na „Węża Morskiego”. A kapitan uciekł, jak tylko dojrzał cesarski okręt.

Potrząsnął głową.– Jak tylko dostaniemy trochę wiatru, wracamy.

Kurs na Garrę. Na Garrę, słyszysz? Choćby przyszło halsować bez końca.

– Na Garrę? Z tym co mamy w ładowni?– A co my tam mamy, Ehaden? Rano żyło siedem-

dziesięciu. Jeśli teraz popłyniemy do Bany, to ilu tam dowieziemy? I w jakim będą stanie? Musimy nałapać nowego towaru.

Ehaden myślał.– Dobrze, w końcu to ty dowodzisz okrętem. – Zsu-

nął się ze stołu. – Jakie rozkazy?– Na razie każ wydać po pół kubka rumu na głowę.

Wyjmij z ładowni kobiety, kilka się jeszcze rusza. Dajje załodze, bo i tak pójdą na straty. Niech ludzie po-bawią się do wieczora, skorzystają, a potem za burtę. Albo nie – zmienił zdanie. – Od razu za burtę, nie chcę

żadnych przepychanek... Miałeś jakąś sprawę? – przy-pomniał.

– Już nie – odparł oficer. – Myślałem o górnym bie-gu tego prądu, który w zeszłym roku pociągnął nas aż pod Kirlan. To może być gdzieś tutaj, dziś rano zdawa-ło mi się, że niedaleko tej wyspy woda ma inny kolor i łamie się, wiesz jak. Ale skoro płyniemy na Garrę...

Rapis skinął głową.– Sprawdzimy, czy to ten prąd. Pogadaj z Ralada-

nem. Bez względu na to, dokąd płyniemy, warto wie-dzieć, czy jest tu coś takiego.

Ehaden skinął głową i wyszedł. Ale wrócił prawie natychmiast. Towarzyszył mu wachtowy.

– Co tam? – zapytał Rapis.– Wiatr, panie! – odparł marynarz. – Z południowe-

go zachodu!