Kontakt nr 22: Cześć pracy

112
Zawodowe związki partnerskie Juliusz Gardawski Towar z różowej strefy Mama na etacie Paweł Althamer rzeźbi autoportret Mnich o łasce zaślepienia o. Michał Zioło Przeciw nowemu imperializmowi Ladislau Dowbor Poza EuroPą KATOLEW WARSZAWA WIARA KULTURA lato 2013 magazyn nieuziemiony ISSN: 1898-9195 22

description

 

Transcript of Kontakt nr 22: Cześć pracy

Page 1: Kontakt nr 22: Cześć pracy

Zawodowe związki partnerskieJuliusz Gardawski

Towar z różowej strefyMama na etacie

Paweł Althamer rzeźbi autoportret

Mnich o łasce zaślepieniao. Michał Zioło

Przeciw nowemu imperializmowiLadislau Dowbor

Poza EuroPą katolewwarszawawIara kUltUra

lato

20

13

m a g a z y n n i e u z i e m i o n y

ISSN

: 189

8-91

95

22

Page 2: Kontakt nr 22: Cześć pracy

Dofinansowano ze środków ministra kultury i dziedzictwa narodowego

Page 3: Kontakt nr 22: Cześć pracy

w RE

DA

KTO

R N

AC

ZELN

Y: M

isza

Tom

asze

wsk

iZA

STĘP

CA

: Mac

iek

Ony

szki

ewic

zSE

KRE

TARZ

RED

AK

CJI:

Tom

ek K

aczo

rRE

DA

KTO

R PR

OW

AD

ZĄC

Y: T

omek

Kac

zor

ZESP

ÓŁ

RED

AK

CYJ

NY:

Paw

eł C

ywiń

ski,

Igna

cy D

udki

ewic

z, M

ateu

sz L

uft,

Kat

arzy

na K

ucha

rska

-Hor

nung

, Jan

Men

cwel

, Jo

anna

Saw

icka

, Cyr

yl S

kibi

ński

, Kos

ta Ś

wię

cick

a,

Igna

cy Ś

wię

cick

i, St

anis

ław

Zak

rocz

ymsk

i, Pa

weł

Zer

ka,

Jaro

sław

Zió

łkow

ski

ww

w.m

agaz

ynko

ntak

t.pl

reda

kcja

@ki

k.w

aw.p

l

WIA

RA: I

gnac

y D

udki

ewic

z (ig

nacy

dudk

iew

icz@

gmai

l.com

)K

ULT

URA

: Kat

arzy

na K

ucha

rska

-Hor

nung

(k

.kuc

hars

ka@

gmai

l.com

)PO

ZA E

URO

PĄ: P

aweł

Cyw

ińsk

i (p

awel

.cyw

insk

i@gm

ail.c

om)

OBY

WA

TEL:

Mat

eusz

Luf

t (m

luft@

wp.

pl)

WA

RSZA

WA

: Cyr

yl S

kibi

ński

(cyr

ski@

wp.

pl)

KA

TOLE

W: M

acie

k O

nysz

kiew

icz

(mac

ieko

ny@

gmai

l.com

)FO

TORE

PORT

AŻ:

Tom

ek K

aczo

r (t_

kacz

or@

pocz

ta.o

net.p

l)

Jan

Bajtl

ik, R

afał

Bak

alar

czyk

, Aga

ta B

luj,

Ala

Bud

zyńs

ka,

Mac

iej B

ulan

da, S

taś

Cha

nkow

ski,

Bohd

an C

ywiń

ski,

Jędr

zej D

udki

ewic

z, k

s. A

ndrz

ej G

ałka

, A

rek

Gru

szcz

yńsk

i, W

awrz

ynie

c H

aman

, Ada

m H

ornu

ng,

Wan

da K

aczo

r, Ew

a K

iedi

o, K

arol

Kle

czka

, Ra

fał K

ucha

rczu

k, Ł

ukas

z K

uśm

ierz

, Ann

a Li

bera

, Ja

n Li

bera

, Pio

tr M

acie

jew

ski,

Filip

Maz

urcz

ak, K

uba

Maz

urki

ewic

z, A

nna

Mic

ińsk

a, O

lga

Mic

ińsk

a, H

anka

O

wsi

ńska

, o. W

acła

w O

szaj

ca S

J, o.

Mar

ek P

ieńk

owsk

i OP,

A

ntek

Sie

czko

wsk

i, Ew

a Sm

yk, J

an S

uffcz

yńsk

i, ks

. Sła

wom

ir S

zcze

pani

ak, K

rzys

ztof

Śliw

ińsk

i, Jo

anna

Św

ięci

cka,

Ew

a Te

leży

ńska

, Kam

il Tr

ombi

k,

Jan

Wiś

niew

ski,

Krz

yszt

of W

ołod

źko,

Jago

da W

oźni

ak,

Bart

osz

Wró

blew

ski

PRO

JEK

T G

RAFI

CZN

Y,

SKŁA

D I

ŁAM

AN

IE: J

an L

iber

a, U

rszu

la W

oźni

akPR

OJE

KT

GRA

FIC

ZNY

OK

ŁAD

KI:

Mar

tyna

Wój

cik-

Śmie

rska

FOTO

EDYC

JA: T

omek

Kac

zor

KO

REK

TA: Z

espó

ł red

akcy

jny,

Julia

Odn

ous

NA

KŁA

D: 1

100

egze

mpl

arzy

WY

DA

WC

A: K

IK W

arsz

awa

RED

AK

CJA

:

KON

TAK

T:

DZIAŁY:

WSPÓŁPRACA:

EDYCJA:

numerz

eCześć

Pracy

!

W niniej

szym numerz

e „Kontak

tu” prag

niemy przy

wrócić

pojęciu prac

y jego an

-

tropologicz

ny sens. N

a prze

kór tym w

szystk

im, k

tóry w

idzą w

niej ty

lko działal

-

ność za

robkową, s

tanowiącą s

mutną k

onsekwen

cję w

ygnania z r

aju, w

zględ

nie

instrumen

t kszt

ałtowan

ia indywidualn

ej kari

ery w

opuszczo

nym przez B

oga świe-

cie w

ielkich

korporac

ji, myśli

my o pracy ja

ko o dziedzin

ie sp

ecyficz

nie ludzk

iej,

poprzez k

tórą wsp

ółuczest

niczymy w

niekończ

ącym si

ę, bosk

im dzie

le stw

orze-

nia. Postę

pując kro

k w kro

k za ch

rześci

jańsk

imi p

ersonali

stami, u

ważam

y pracę

za ist

otne o

gniwo pro

cesu au

tokreacji

osoby lu

dzkiej

i społec

zności

osób.

Pracując

,

staje

się cz

łowiek ty

m, kim

jest,

i buduje

więzi z

innymi lu

dźmi. I

na odwrót: c

zło-

wiekowi p

ozbaw

ionemu prac

y, sp

rowadzo

nemu do ro

li narz

ędzia

, sprze

dawan

e-

mu i kupowan

emu ja

k towar

lub eksp

loatowan

emu na w

zór s

urowca –

obcy st

aje

się on sa

m, dru

gi czło

wiek, a

w konsek

wencji

również

Bóg.

Redak

cja

Page 4: Kontakt nr 22: Cześć pracy

spis treści:

lato 20134 Temat numeru: Cześć pracy!

Konstancja Święcicka i Misza Tomaszewski: Zawieszeni w próżni Rozmowa z prof. Juliuszem Gardawskim: Zawodowe związki partnerskie Ignacy Święcicki: Towar z różowej strefy Tomasz Szkudlarek: Koniec zatrudnienia Rozmowa z Krzysztofem Nawratkiem: Przemyśleć przemysł Rafał Łętocha: Być bardziej Paweł Zerka: To nie jest raj dla młodych ludzi Dominik Owczarek: Urzędy pracy – do roboty! Maciek Onyszkiewicz: Pełny wymiar kary

61 Wiara o. Wacław Oszajca SJ: Orka na ugorze Rozmowa z o. Michałem Zioło OCSO: Kątem u Boga Ks. Sławomir Szczepaniak: Ponura opatrzność

74 Kultura Rozmowa z Pawłem Althamerem: W piątki nie stronię od ludzi Dorota Ziental: Dotykanie kultury Książki, które nas szukają: Włodzimierz Odojewski, „Oksana”

84 Poza Europą Anna Kerber: Baliani Rozmowa z Natalią Laskowską: Indonezja. Przemilczana zbrodnia

68 Katolew Misza Tomaszewski: Sklejanie Kościoła Krzysztof Wołodźko: Óscar Romero

92 Warszawa Rozmowa z Jarosławem Trybusiem: Muzeum w budowie Wars/Sawa: Zakład naprawczy Wielcy Warszawscy: Maryna Falska

105 Człowiek Numeru Rozmowa z Jędrkiem Owsińskim: Zuch, namalował…

100 Obywatel Rozmowa z Ladislau Dowborem: Pociągnąć system w dół

54 Fotoreportaż Jan Mencwel: Domek herbaciany

Page 5: Kontakt nr 22: Cześć pracy

84 Poza Europą Anna Kerber: Baliani Rozmowa z Natalią Laskowską: Indonezja. Przemilczana zbrodnia

Pamięć o zniszczeniu miasta powinna zostać dopełniona niezwykłą, a często pomijaną, historią jego odbudowy. Do tego, że Muzeum Historyczne może odgrywać ważną rolę w tworzeniu alternatywnej narracji dotyczącej tożsamości Warszawy, przekonuje Jarosław Trybuś – nowy wicedyrektor tej placówki.

Cześć praCy!

Do dziś milczy się o tym, że w latach 1965–1966 w Indonezji zamordowano około dwóch milionów komunistów, a setki tysięcy trafiły do obozów koncentracyjnych na kilkanaście lat. Jak dotąd nikt nie został za to osądzony ani skazany. O przemilczanej zbrodni, na kanwie najnowszego filmu Joshuy Oppenheimera, opowiada Natalia Laskowska.

Praca się nie kończy i skończyć się nie może. Jej wymiana w lokalnych społecznościach jest najprostszym i najpewniejszym sposobem przywrócenia sensu życia ludziom pozbawionym zatrudnienia. O antropologicznym wymiarze pracy pisze prof. Tomasz Szkudlarek.

s.88

s.28

s.74

s.92

FOT.

: Ma

łgO

rz

aTa

Kujd

aIl

uST

raC

ja: H

aN

Ka

OW

SIń

SKa

FOT.

: TO

MEK

KaC

zOr

FOT.

: MaT

ErIa

ły P

ra

SOW

E

Osoby niewidome coraz aktywniej uczestniczą w kulturze, a dzięki licznym udogodnieniom mogą czerpać z tego taką samą przyjemność jak osoby widzące. Dział „Kultura”, przygotowany we współpracy z osobami niewidomymi, opowiada o tym, jak przezwyciężają one barierę braku wzroku w kinach, teatrach i galeriach.

Warszawa

POZA EUROPĄ

Page 6: Kontakt nr 22: Cześć pracy

4

IluSTraCja: zOFIa różyCKa

Page 7: Kontakt nr 22: Cześć pracy

5

Wołając „Cześć pracy!”, nie chcemy jedynie żegnać się z perspektywą etatowego zatrudnienia. Nie każda bowiem praca wyraża się w drganiach wskaźników wzrostu gospodarczego i nie każda forma zatrudnienia zasłu-guje na miano pracy. Ta zaś, pojęta jako twórcza aktywność człowieka – stwierdza jeden z naszych autorów – „nie skończyła się i skończyć się nie może”. Tak długo przynajmniej, jak długo istnieje sam człowiek.

W niniejszym numerze „Kontak-tu” pragniemy przywrócić pojęciu pracy jego antropologiczny sens. Na przekór tym wszystkim, który wi-dzą w niej tylko działalność zarobko-wą, stanowiącą smutną konsekwencję wygnania z raju, względnie instru-ment kształtowania indywidualnej kariery w opuszczonym przez Boga świecie wielkich korporacji, myślimy o pracy jako o dziedzinie specyficz-nie ludzkiej, poprzez którą współ-uczestniczymy w niekończącym się, boskim dziele stworzenia. Postępując krok w krok za chrześcijańskimi per-sonalistami, uważamy pracę za istot-ne ogniwo procesu autokreacji osoby ludzkiej i społeczności osób. Pracując, staje się człowiek tym, kim jest, i budu-je więzi z innymi ludźmi. I na odwrót: człowiekowi pozbawionemu pracy, sprowadzonemu do roli narzędzia, sprzedawanemu i kupowanemu jak

towar lub eksploatowanemu na wzór surowca – obcy staje się on sam, dru-gi człowiek, a w konsekwencji również Bóg. „W miarę jak człowiek wyobco-wywał się z pracy, gubił on Boga i jed-nocześnie sam się zatracał – notuje oj-ciec Chenu. – Praca nie mogła już mieć sensu religijnego, ponieważ straciła sens ludzki”.

Wystrzegając się błędu idealizowa-nia porządku panującego na powojen-nym Zachodzie, wraz z jego kojącymi kolektywny brak poczucia bezpieczeń-stwa stosunkami pracy, poddajemy krytyce dominujący dziś, neoliberalny model zatrudnienia. W skrajnej indy-widualizacji odpowiedzialności czło-wieka za jego własny los, powołującej do istnienia, obok stosunkowo niewiel-kiej grupy „ludzi sukcesu”, niezliczoną rzeszę „pasożytów” i „darmozjadów”, dostrzegamy skutek poważnego błędu antropologicznego. Błąd ów polega na samobójczej w ostatecznym rozrachun-ku próbie zredukowania osoby ludzkiej do pozbawionej punktów odniesienia jednostki. Jak zauważa autorka cyto-wana w jednym z tekstów, „koncepcja osoby ludzkiej jako wspólnotowej lub społecznie zanurzonej jest całkowicie sprzeczna z tym, co określa [się] mia-nem «człowieka Zachodu»”. Na własną tegoż człowieka zgubę.

Z dużą sympatią spoglądamy w kie-runku wizji kreślonych z rozmachem

poza widzialnymi granicami Kościoła, chrześcijańskich z ducha, choć nieko-niecznie z litery. Jedna z nich, opisana przez Tomasza Szkudlarka, dotyczy wymiany pracy w społecznościach lokalnych, zamieszkujących miejsca pozornie opuszczone przez Boga, fak-tycznie zaś – przez globalny kapitał. Lansowana przez Krzysztofa Nawrat-ka idea ekologii przemysłowej, w któ-rej nie ma miejsca na odpady – czy to w sensie materialnym, czy to ludzkim – wprost zadłużona jest natomiast u chrześcijańskich myślicieli społecz-nych. U obydwu tych autorów w spo-sób szczególny zadłużeni czujemy się my sami.

Okrzyk będący mottem niniejszego numeru nie jest Rifkinowskim poże-gnaniem z przemijającymi stosunka-mi pracy. Przy jego pomocy pragnie-my złożyć należny hołd działalności, dzięki której dana jest nam – ludziom – możliwość „bycia bardziej” w indy-widualnym i społecznym wymiarze naszej egzystencji. Znajdując się pod rosnącą presją nieubłaganych wskaź-ników gospodarczych, każących nam widzieć w pracy tyle tylko, ile da się policzyć lub zmierzyć, wciąż na nowo winniśmy rozpoznawać jej niedający się zredukować do prymitywnie rozu-mianej ekonomii kształt. ■

W POSzuKIWaNIu uTraCONEgO SENSuMISza TOMaSzEWSKI

wstępniak

Page 8: Kontakt nr 22: Cześć pracy

6

Bez pracy nikczem-nieją dusze, łamią się

charaktery. O pracę więc wołam z głębi serca, o pracę dla siebie i tych tysię-cy innych bezrobotnych, którzy są zdolni do niej, ale nie mają sposobu na jej zdoby-cie. Witaj, jutrzenko pracy!

Słowa te zanotował jeden z uczestni-ków konkursu na pamiętnik bezrobot-nego, ogłoszonego przez Instytut Go-spodarstwa Społecznego w 1931 roku. Człowiek ów doświadczył na wła-snej skórze, że w społeczeństwie pra-cy bezrobocie nie stanowi problemu o charakterze wyłącznie ekonomicz-nym. Nie daje się ono również sprowa-dzić do swoich konsekwencji społecz-nych, jeśli myślimy o nich tylko jako o ukrytych i trudnych do oszacowa-nia kosztach związanych np. z pomocą

społeczną, opieką zdrowotną czy reso-cjalizacją osób pozbawionych zatrud-nienia. Pisząc o „nikczemniejących du-szach” i „łamiących się charakterach”, autor pamiętnika wskazywał na antro-pologiczny wymiar pracy i na destruk-cyjne skutki jej braku dla osobowego życia człowieka.

Na gruncie nauki społecznej Ko-ścioła praca jest dla człowieka po-wołaniem. Pracując, uczestniczy on w boskim dziele stworzenia i zarazem stwarza swoje własne życie, w jego aspekcie zarówno indywidualnym, jak i wspólnotowym. To właśnie ma na myśli Emmanuel Mounier, gdy w eseju „Personalizm” pisze, że „produkcja ma wartość jedynie przez swój najwyższy cel: tworzenie świata osób”. Nie służy ona jedynie zaspokajaniu elementar-nych potrzeb, lecz stanowi fundament,

ZawiesZeniKONSTaNCja ŚWIęCICKa I MISza TOMaSzEWSKI

IluSTraCjE: Klara jaNKIEWICz

Rzecz w tym, by podjąć

wysiłek myślenia nad rozwiązaniami, które w dzisiejszych warunkach pozwolą przełamać zekonomizowany sposób postrzegania pracy i nadadzą jej głębszy, bardziej osobowy wymiar.

w próżni

Page 9: Kontakt nr 22: Cześć pracy

7

na którym człowiek buduje swoją toż-samość i relacje z innymi ludźmi. Obcą większości z nas sytuację długotrwa-łego pozostawania bez zatrudnienia możemy więc spróbować wyobrazić sobie jako „stan wykorzenienia”. Rzut oka na jego psychospołeczne sympto-my będzie naszym punktem wyjścia.

Skazani na nieistnienie„Szukam pracy. Schylam się uniżenie, proszę, żebrzę, upokarzam się i zatra-cam własne ja. Staję się zwierzęciem, upokorzonym zwierzęciem, wyklu-czonym ze społeczeństwa”. To frag-ment innego pamiętnika nadesłane-go na wspomniany już konkurs. Dla autora tych słów, podobnie jak dla ty-sięcy jemu podobnych ofiar wielkie-go kryzysu lat 1929–1933, bezrobocie oznaczało nie tylko utratę środków potrzebnych do życia, ale również nieznośne doświadczenie wstydu. Wstydu związanego z niemożnością odgrywania kulturowo określonych ról społecznych, z utratą dostępu do licznych dziedzin życia wspólnoto-wego, z koniecznością przyznania się do swojej bezradności i błagania o jał-mużnę. Jeden z pamiętnikarzy wspo-mina, że targnął się na swoje życie, po tym jak żebrak, który zapukał do drzwi jego mieszkania, sam podzielił się z domownikami uzbieranym jedze-niem, gdy zdał sobie sprawę z rozmia-rów panującej w środku nędzy.

Wszystko to składa się na ponury obraz wykluczenia społecznego, któ-re nieraz przechodzi płynnie w sy-tuację samowykluczenia. Jak pisze Zygmunt Bauman, ludzie, którzy „przestali istnieć w oczach innych, stopniowo przestają istnieć w swoich własnych oczach”. Jeśli nie dostrze-gają oni przed sobą żadnej drogi da-jącej nadzieję na poprawę losu, stają się bierni i zrezygnowani. Wraz z po-czuciem sprawczości i panowania nad własnym życiem tracą również zdol-ność do podejmowania wyborów i ini-cjowania działań obliczonych na wy-dobycie się z ubóstwa. Ich codzienność zaczyna przypominać pozbawioną punktów odniesienia wegetację. Czas,

którego wreszcie mają pod dostatkiem, przecieka im przez palce. Za ilustrację niech posłuży wypowiedź zanotowa-na na początku lat trzydziestych XX

wieku w dotkniętej masowym bezro-bociem austriackiej miejscowości Ma-rienthal: „Czas wolny spędzam prze-ważnie w domu. Od kiedy się stałem bezrobotny, prawie wcale nie czytam. Nie mam do tego głowy”.

Istotnym aspektem życia „w cie-niu społeczeństwa pracy” jest poczu-cie bycia nieproduktywnym i niepo-trzebnym. Raz jeszcze zajrzyjmy do pamiętników: „My, ludzie bez pracy, jesteśmy pariasami, zawsze niezado-woleni, głodni, obdarci, pełni obaw, zwątpieni, żebrzący o pracę. Jesteśmy bezbronni, wyrzuceni za bramy fabryk jak bezdomne psy, jak wydziedziczeni synowie, zbędni”. Pojmowanie przez człowieka pozbawionego zatrudnie-nia samego siebie jako zbędnego, nie-mogącego nikomu niczego ofiarować, a zdolnego tylko do wyciągania ręki po jeszcze, świadczy o jego osamot-nieniu. Analizując materiał zebrany w pamiętnikach, Bohdan Zawadzki i Paul Lazarsfeld doszli do wniosku, że przyczyną słabości bezrobotnych jako zbiorowości jest towarzyszący ich sytuacji zanik poczucia solidar-ności i, co za tym idzie, rozbicie wię-zi społecznych. „Pozostają rozpro-szone, luźne, niepewne, pozbawione nadziei jednostki”.

Pozbawieni punktu odniesieniaKonkurs pamiętnikarski rozpisany przez Ludwika Krzywickiego, w któ-rym głosu udzielono ludziom wcze-śniej go pozbawionym, wszedł do klasyki badań socjologicznych i do-starczył jednego z pierwszych źródeł dla refleksji nad psychospołecznymi skutkami bezrobocia. Wyciągnięte zeń wnioski są tym ciekawsze, że zostały potwierdzone siedemdziesiąt lat póź-niej, gdy w 2001 roku Instytut Gospo-darstwa Społecznego ogłosił reedycję konkursu. Jej wyniki nie pozostawiają wątpliwości co do tego, że współcześni bezrobotni nie doświadczają już raczej takiego stopnia deprywacji materialnej jak ich poprzednicy z czasów wielkie-go kryzysu. Jednak nawet jeśli egzy-stencja ludzi trwale pozbawionych za-trudnienia w XXI wieku rzadko kiedy wydaje się bezpośrednio zagrożona, ich doświadczenia niepokojąco przy-pominają znane nam już opisy z dwu-dziestolecia. Z jednych i drugich wy-ziera wstyd związany z wykluczeniem ze świata kultury i rozrywki oraz pa-niczny lęk przed stygmatyzacją; w jed-nych i drugich jak refren powraca myśl, że życie ich autorów dokonuje się w bezproduktywnym „gniciu” w czte-rech ścianach.

Dysponując nadmiarem czasu wol-nego, bezrobotni – podobnie jak wspo-mniany już mieszkaniec Marienthalu – „nie mają głowy” do tego, by „twór-czo” ów czas wykorzystać. Problem nie polega jednak na braku kreatywności, której niektórzy z nich – w szczególno-ści kobiety – muszą wykazać aż nadto, żeby jakoś związać koniec z końcem i choćby prowizorycznie zabezpieczyć byt swojej rodziny. Polega on na braku punktu odniesienia. „Bezrobotni tęsk-nią nie tylko za zarobkowaniem – ko-mentuje socjolożka Anna Zawadzka. – Elementem godziwego życia jest tak-że rozkład dnia i tygodnia, tradycyjny podział na czas pracy i czas odpoczyn-ku, który organizuje życie człowie-ka i mobilizuje go. […] W niektórych współczesnych pamiętnikach poja-wiają się zdania, że sobota i niedziela

z zapisków bezrobotnych wyziera wstyd związany z wykluczeniem ze świata kultury i rozrywki oraz paniczny lęk przed stygmatyzacją

Page 10: Kontakt nr 22: Cześć pracy

8

to najgorszy czas dla bezrobotnego, to apogeum jego bezsilności i zarazem dobijająca świadomość, że dla ludzi pracujących weekend oznacza odpo-czynek i przyjemność”.

W zapiskach współczesnych pamięt-nikarzy pojawia się również pewien rys nieobecny w doświadczeniach ich

poprzedników. Jest nim zindywiduali-zowane i pogłębiające izolację autorów poczucie niesprawdzenia się, którym podszyte są ich relacje. Ludzie bez-robotni nie uważają się dziś za ofiary systemu, rzadko kiedy tłumaczą też swoją klęskę nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności. Przeciwnie. Jak zauważa Anna Zawadzka, „przyjmują oni na siebie stygmat nieudaczników, któ-ry nakłada na nich ideologia wolnego rynku”. W podobny sposób ocenia sy-tuację Zygmunt Bauman: „Wziąwszy pod uwagę naturę obecnej gry, nie-dolę tych, którzy pozostają poza nią – niegdyś traktowaną jako kolektywnie spowodowane nieszczęście, z którym należy sobie poradzić, stosując kolek-tywne środki – można jedynie zdefi-niować ponownie: jako indywidualną zbrodnię”.

Elastyczni, skrzywieni, połamaniBaumanowskie „niegdyś” odsyła nas w nie tak znowu odległą przeszłość, bo do lat powojennych. Wówczas właśnie zachodnim socjaldemokracjom udało się możliwie najpełniej zrealizować ideał kapitalizmu z ludzką twarzą. Nę-dza mas napędzających swoją krwią i potem machinę pierwotnego kapita-lizmu została znacząco ukrócona przy pomocy praw, które gwarantowały zatrudnionym godne warunki pracy. Diagnozowana przez Marksa aliena-cja – dająca się sprowadzić do sytua-cji, w której „człowiekowi obcy staje

się człowiek” – wydawała się pieśnią przeszłości, gdy silne związki zawo-dowe pozwoliły robotnikom artyku-łować ich oczekiwania, przekształcając amorficzną masę zatomizowanych jed-nostek w zorganizowaną społeczność walczącą o swoje interesy. Nawet wte-dy jednak, gdy wykonywany zawód

determinował pozycję społeczną czło-wieka i był źródłem jego samoidenty-fikacji, projekt zakorzenienia w świe-cie poprzez pracę pozostawał nieco kłopotliwy.

Amerykański socjolog Richard Sen-nett twierdzi, że ceną, którą obywa-tele państwa opiekuńczego płacili za stabilność swojego zatrudnienia i zo-gniskowanej wokół niego egzystencji, była otępiająca nuda. Praca na więk-szości stanowisk wciąż wymagała biernego dostosowania się do rytmu narzucanego przez maszyny, a bezpie-czeństwo generowane przez związek pracowników z zakładem okupione zostało akceptacją ścisłej kontroli spo-łecznej. Hasło métro, boulot, dodo („me-tro, praca, spać”), niesione na sztan-darach przez francuskich studentów w roku 1968, w trzech słowach stresz-czało odtwórcze, poddane bezmyślnej rutynie życie ówczesnych robotników i przedstawicieli klasy średniej. Z cze-go nie wynika jednak, że zastąpie-nie tej rutyny post-przemysłową ela-stycznością – motywowane nie tylko względami ekonomicznymi, lecz także rozpaloną na początku lat osiemdzie-siątych quasi-religijną wiarą w nieist-nienie „czegoś takiego jak społeczeń-stwo” – naprostowało obserwowane przez Sennetta skrzywienie ludzkich charakterów.

Sennett pojmuje charakter jako więź spajającą człowieka ze światem oraz z innymi ludźmi. Od stopnia trwało-ści tej więzi zależy, czy ów człowiek

postrzega swoje życie jako spójną opo-wieść, czy też rozpada się ono w jego rękach na niepowiązane ze sobą frag-menty. Jednym ze źródeł wspomnianej trwałości jest zaś miejsce pracy, będące – jak twierdzi amerykańska antropo-lożka Elizabeth Dunn – istotnym spo-łecznym źródłem tożsamości i pod-miotowości. W książce „Prywatyzując Polskę” dochodzi ona do wniosku, że cechy charakteru uważane dziś na Za-chodzie za wrodzone – takie jak nieza-leżność czy umiejętność samodzielne-go podejmowania decyzji – stanowią w istocie korelat późnokapitalistycz-nych stosunków pracy. „Koncepcja osoby ludzkiej jako wspólnotowej lub społecznie zanurzonej – konkludu-je Dunn – jest całkowicie sprzeczna z tym, co określa [się] mianem «czło-wieka Zachodu»”.

WykorzenieniW tym kontekście warto raz jeszcze przywołać słowa autora pamiętnika, który w 1931 roku pisał o „łamiących się charakterach” ludzi trwale po-zbawionych zatrudnienia. Bo czy ich świat aby na pewno uznać można za świat rozbitków, którzy znaleźli się za burtą sprawnie działającego syste-mu, oferującego to wszystko, czego im brak? A może ich „stan nieważkości” jest tylko ekstremalnym przejawem tych samych niedomagań rzeczywi-stości społecznej, których na co dzień doświadczają ludzie pozornie włącze-ni w społeczny obieg?

„Korozja charakteru” – to tytuł książki, w której Richard Sennett pod-sumował swoje prowadzone od kilku-dziesięciu lat badania etnograficzne nad wpływem organizacji pracy na ży-cie zatrudnionych. Rozmowy z ludźmi stojącymi na różnych szczeblach dra-biny społecznej doprowadziły go do wniosku, że w warunkach nowego ka-pitalizmu szczególną trudność spra-wia im nawiązywanie trwałych rela-cji z innymi. „Głębsze zaufanie rodzi się w nieformalnych sytuacjach, na przykład gdy ludzie przekonują się, na kim mogą polegać w obliczu trud-nego bądź niewykonalnego zadania

Bezrobotni nie uważają się dziś za ofiary systemu. Przyjmują na siebie stygmat nieudaczników, który nakłada na nich ideologia wolnego rynku

Page 11: Kontakt nr 22: Cześć pracy

9

– twierdzi Sennett. – Trzeba czasu, aby takie społeczne więzi mogły się roz-winąć, powoli zapuszczając korzenie w szczelinach instytucji”. Czas jest jed-nak tym właśnie, czego w elastycznym modelu zatrudnienia brakuje. Formułą nieźle ów model opisującą jest bowiem „nic na długo” – „zasada, która powo-duje erozję zaufania i wzajemnych zobowiązań”.

Ten brak zaufania zostaje według Sennetta wręcz zinstytucjonalizowa-ny w strukturach współczesnego kapi-talizmu. Stanowiące fundament więzi społecznych poczucie wzajemnej za-leżności jest coraz częściej przedsta-wiane jako słabość, powód do wstydu. Nawet w dominującym dziś modelu pracy zespołowej kładzie się nacisk na te kompetencje komunikacyjne, które sprawiają, że potrafimy „dogadać się” niezależnie od zmiennych konfiguracji

personalnych. Kult „miękkich umie-jętności”, w którym nie chodzi o to, by artykułować i przezwyciężać faktycz-nie istniejące między ludźmi napięcia, prowadzi ostatecznie do nieznośnego spłycenia relacji między współpra-cownikami. Jako self made men nowej generacji nie powinni się oni bowiem przywiązywać – ani do zajmowanego stanowiska, ani do siebie nawzajem. Wszystko, co osiągnęli, zawdzięcza-ją sobie samym, jednoosobowo odpo-wiedzialni za swoje sukcesy i porażki.

Sennett wykazuje, że gdy usunął się nam spod nóg grunt w postaci stabil-nego zatrudnienia, zostaliśmy również pozbawieni miejsca, w którym nie-gdyś – w warunkach wymagających bardziej może zrutynizowanej, ale też głębszej współpracy – formowały się więzi społeczne. Utraciwszy zaś In-nego – tu autor „Korozji charakteru”

Narasta potrzeba stworzenia warunków, w których ludzie pozbawieni pracy zarobkowej nie będą spychani na margines życia społecznego

Page 12: Kontakt nr 22: Cześć pracy

10

brzmi niemal jak chrześcijański per-sonalista – sami zaczęliśmy unosić się w próżni. Rzecz jednak nie w tym, by załamywać ręce nad doznanym upad-kiem lub idealizować coś, co w zna-nym nam kształcie se ne vrati, lecz by podjąć wysiłek myślenia nad rozwią-zaniami, które w dzisiejszych warun-kach pozwolą przełamać zekonomi-zowany sposób postrzegania pracy i nadadzą jej głębszy, bardziej osobo-wy wymiar.

Nade wszystko twórczyPierwszym spośród pomysłów, któ-re warto w tym kontekście przywo-łać, jest lansowana m.in. przez Bau-mana i Sennetta koncepcja „dochodu gwarantowanego” (basic income). W jej myśl każdy obywatel, niezależnie od swojego statusu socjoekonomicznego, otrzymywałby od państwa niewielką sumę pieniędzy, która pozwalałaby mu

wieść godne życie. Istotną zaletą tego postulatu jest uczynienie wszystkich członków społeczeństwa, nie zaś jedy-nie najgorzej sytuowanych, beneficjen-tami świadczeń społecznych. Jak zaś przekonująco wykazuje Bauman, ogra-niczenie zasięgu tych świadczeń do politycznie zmarginalizowanej grupy obywateli stanowi najprostszą receptę zarówno na obniżenie jakości samych świadczeń, jak i na stygmatyzację ko-rzystających z nich osób.

Postulat usankcjonowania życia bez pracy może wydać się dziwacz-ny, skoro to ją właśnie uznaliśmy za korzeń tożsamości człowieka i jego powiązań z innymi ludźmi. Pamiętaj-my jednak – w niniejszym numerze „Kontaktu” przypomina o tym prof. Tomasz Szkudlarek – że czym innym jest praca, a czym innym zatrudnienie. Dochód gwarantowany pozwoliłby na dowartościowanie tych wszystkich

przedsięwzięć – pisze o nich Ignacy Święcicki – które nie wiążą się z finan-sowym wynagrodzeniem, choć nie-wątpliwie stanowią twórczy wysiłek podejmowany na rzecz rodziny lub społeczności.

Na naszych oczach tradycyjne za-trudnienie przestaje być dobrem po-wszechnie dostępnym. W zaistniałej sytuacji narasta potrzeba stworzenia warunków, w których ludzie pozba-wieni pracy zarobkowej nie będą spy-chani na margines życia społecznego. Ten właśnie problem zdaje się rozwią-zywać koncepcja basic income. U jej podstaw leżą dwa założenia. Pierw-sze, że wraz z jego wprowadzeniem zarabianie pieniędzy nie straci na atrakcyjności, lecz wciąż będzie źró-dłem bogacenia się, poczucia satysfak-cji i społecznego prestiżu. Drugie, że człowiek – jeśli tylko zapewni się od-powiednie warunki dla jego rozwoju

Na naszych oczach tradycyjne zatrudnienie przestaje być dobrem powszechnie dostępnym

Page 13: Kontakt nr 22: Cześć pracy

11

– nie zechce spędzać swojego życia bezczynnie; że to, iż nie będzie mu-siał walczyć o przetrwanie, nie zabije w nim potrzeby twórczej aktywno-ści. Przekonanie to zgodne jest zresz-tą z antropologią chrześcijańską, na gruncie której zaspokajanie tej potrze-by – czyli właśnie praca – czyni nasze życie „bardziej ludzkim”.

W tym jednak miejscu wychodzi na jaw istotna słabość koncepcji docho-du gwarantowanego. Abstrahując od związanych z nim kosztów – dyskusja o jego ekonomicznym aspekcie wciąż się toczy – sam w sobie nie odmie-ni on losu ludzi, których umiejętność współpracy z innymi została podko-pana przez lata osamotnienia i wyklu-czenia z licznych dziedzin życia spo-łecznego. Chociaż bowiem rezygnacja z bardzo selektywnego systemu za-siłków może przyczynić się do uwol-nienia bezrobotnych od piętna paso-żytów, to z pewnością nie sprawi, że z dnia na dzień staną się oni zdolni do samoorganizacji.

Współistniejący, współodpowiedzialniOdmienny kierunek myślenia o prze-budowie świata pracy zaproponowali autorzy książki „Duch równości” – so-cjologicznego bestsellera ostatnich lat. Richard Wilkinson i Kate Pickett wy-kazali, że w krajach o mniejszej rozpię-tości dochodów lepiej żyje się ludziom stojącym na wszystkich szczeblach drabiny społecznej. Skala nierówno-ści ekonomicznych jest więc zmienną, która pozwala wytłumaczyć różnice w nasileniu niemal wszystkich proble-mów społecznych w krajach rozwinię-tych znacznie skuteczniej niż np. ich zamożność wyrażona w PKB per capita.

Nierówności zmniejszać można nie tylko na drodze intensywnej redystry-bucji, lecz także poprzez niwelowanie różnic w dochodach przed opodatko-waniem i transferami socjalnymi. Wil-kinson i Pickett twierdzą, że cel ten można osiągnąć, oddając w ręce pra-cowników część kontroli nad zakła-dami, w których są oni zatrudnieni.

Postuluje się więc łączenie partycypa-cji we własności firmy poprzez akcjo-nariat pracowniczy z umożliwieniem załodze współzarządzania zakładem. Odwołując się do wyników badań pro-wadzonych w działających według ta-kich reguł przedsiębiorstwach, auto-rzy „Ducha równości” dowodzą, że współwłasność i bardziej partycypa-cyjne metody zarządzania nie tylko przekładają się na ustanowienie zrów-noważonych – co nie znaczy równych – stawek za pracę, ale przyczyniają się też do budowania więzi między pra-cownikami i – wbrew stereotypom – nie odbijają się negatywnie na wydaj-ności firmy.

Współzarządzanie stanowi również ważny aspekt trzeciej spośród inte-resujących nas propozycji: przedsię-biorczości społecznej. Sednem tej kon-cepcji jest tworzenie zakładów pracy, w których zysk ekonomiczny jest ce-lem realizowanym równolegle do wypracowywania pewnych korzyści społecznych. W odróżnieniu od po-mysłów przedstawionych w „Duchu równości”, działacze związani ze spo-łeczną przedsiębiorczością nie dążą do systemowej przemiany stosunków pra-cy, lecz koncentrują się na tworzeniu niszy, która umożliwiłaby reintegrację osobom wykluczonym.

Choć „korzyść społeczną” różnie można rozumieć, najbardziej popu-larną jest formuła, zgodnie z któ-rą działalność komercyjną łączy się z oferowaniem zatrudnienia osobom bezrobotnym lub niepełnosprawnym. Usługi cateringowe, prowadzenie sto-łówek, pralnie, stolarnie i firmy sprzą-tające – to najpopularniejsze branże, w których zadomowia się idea przy-wracania godności przez pracę. Łączy je, z jednej strony, możliwość zatrud-nienia osób pozbawionych specjali-stycznych kwalifikacji, z drugiej zaś – nastawienie na dostarczanie usług i towarów na lokalny rynek, będące niezwykle istotnym aspektem nada-wania namacalnego sensu wykony-wanej pracy. Idea ta współgra z in-spiracją zawartą w katolickiej nauce

społecznej, z punktu widzenia której – jak powiada kard. Reinhard Marx – „sensowniejsze, a przede wszystkim bardziej odpowiedzialne wobec osób, których to dotyczy, jest subwencjono-wać pracę zamiast bezrobocia”.

***W ten oto sposób wróciliśmy do punk-tu wyjścia: do chrześcijańskiej wizji pracy pojętej jako działalność kon-stytuująca osobowe życie człowieka i umożliwiająca mu budowanie trwa-łych relacji z innymi ludźmi, a w kon-sekwencji również z samym sobą. Bez „my” – zaimka zwiastującego rzeczy-wistą współzależność, która wkracza do ludzkiego losu poprzez pracę – nie ma bowiem „ja”. To właśnie miał na myśli Emmanuel Mounier, gdy pisał: „Z chwilą kiedy łączność wzajemna słabnie albo kiedy się zrywa, zatra-cam się dogłębnie sam: wszystkie sza-leństwa polegają na klęsce stosunków z dru gim człowiekiem – alter staje się alienus, z kolei ja sam sta ję się dla siebie obcy”. W tym też sensie, zasta-nawiając się nad wspólnotowym wy-miarem ludzkiej pracy, poszukujemy zarazem zagubionego – czy to pośród rzeczy, czy to we własnym wnętrzu – człowieka. ■

Misza ToMaszewski (1986)jest doktorantem w Instytucie Filozofii uW i nauczycielem filozofii w zespole Szkół Społecznych STO im. Pawła jasienicy w Warszawie. redaktor naczelny „Kontaktu”.

konsTancja Święcicka (1991)studiuje socjologię i ekonomię na uW. jest wychowawcą w Sr KIK. Przez rok mieszkała i studiowała w Berlinie.

Page 14: Kontakt nr 22: Cześć pracy

12

Page 15: Kontakt nr 22: Cześć pracy

13

Związki zawodowe nie mają w polsce naj-lepszej opinii. politycy utyskują na „roz-wydrzonych związkowców, wypasionych na państwowych pieniądzach”, a znaczna część społeczeństwa zdaje się im przykla-skiwać, w najlepszym wypadku uznając związki za przeżytek. Jak do tego doszło w kraju „solidarności”?Szukając odpowiedzi na to pytanie, pamiętajmy, że istnieje wiele modeli kapitalizmu. Ukierunkowanie się na jeden z nich determinuje kształt przyj-mowanych później rozwiązań ustrojo-wych. W 1989 roku, przy bardzo zde-cydowanej aprobacie „Solidarności”, podjęto w Polsce decyzję, która dla związków zawodowych okazała się może nie destrukcyjna – to za dużo powiedziane – ale wyznaczyła świa-tu pracy pozycję podporządkowaną. Związki zrezygnowały z jakiejkolwiek formy partycypacji w zarządzaniu.

Z tego, co pan mówi, wynika, że „solidar-ność” mogła wybrać inaczej i pójść „trze-cią drogą”.Spór trwa do tej pory. W rachubę wchodził model koordynowanej gospodarki rynkowej, w którym

partnerstwo społeczne, zwłaszcza ze światem pracy, uznaje się za ważną instytucję, korygującą działania ryn-ku oraz czystego parlamentaryzmu. W ten sposób – mówiąc w dużym uproszczeniu – działa to w krajach skandynawskich, ale też w niektórych państwach Europy kontynentalnej.

Pod koniec 1989 roku grupa reforma-torów z dawnego SGPiS-u, z Leszkiem Balcerowiczem na czele, wybrała inną drogę. Uznali, że w pełni efektyw-ny jest jedynie liberalny model kapi-talizmu, łączący się z maksymalnym utowarowieniem produktów i usług. Świat, na czele ze Stanami Zjednoczo-nymi, szedł wówczas w tym kierun-ku, rozwiązania europejskie uzna-no więc za mniej skuteczne, a nawet niebezpieczne. Przypomnę zdanie wypowiedziane bodaj przez Vacla-va Klausa: „Trzecia droga wiedzie do Trzeciego Świata”.

Tadeusz Mazowiecki i Leszek Balcerowicz nie mieli jednak zupełnie wolnej ręki.Kształt reform został w dużej części wymuszony przez zewnętrzne oko-liczności, czyli głębokie bankructwo Polski, dużo głębsze niż obecne ban-kructwo Grecji. Zgodnie z liberal-nymi założeniami, Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Waluto-wy uzależniały udzielenie pomocy fi-nansowej w takich sytuacjach od tego, czy dane państwo zdecyduje się na drastyczne ograniczenie wydatków publicznych i wejdzie na drogę peł-nej prywatyzacji. Balcerowicz przyjął te warunki, długi zostały zredukowa-ne o połowę i Polska zaczęła sprawnie wychodzić z kryzysu.

Lech Wałęsa uznał, że propozycje Leszka Balcerowicza i Jeffreya Sach-sa są słuszne, i podjął decyzję o two-rzeniu w Polsce liberalnej gospodarki rynkowej. Ceną za to był upadek eto-su „Solidarności”, na który składała się idea samorządności w miejscu pra-cy, rozbudowanego samorządu oby-watelskiego i postulaty równościowe. Rola związków zawodowych zosta-ła ograniczona do ochrony praw pra-cowników. Okazało się, że oznacza to stopniową marginalizację związków, a więc również społecznej roli ich li-

derów. To był dramat Wałęsy, który za-czął być politycznie marginalizowany w roli przywódcy „Solidarności”, po-średnio na skutek własnych decy-zji. Zaowocowało to m.in. wybuchem „wojny na górze”, czyli jego sporem z Mazowieckim.

w jaki sposób upadek etosu „solidarno-ści” wpłynął na funkcjonowanie związków po roku ’89?Ukształtowanym przez autorytarny socjalizm wzorem postępowania Pola-ków jest „nieprzynależność”. Potrzeby afiliacyjne realizowane są w rodzinach

ukształtowanym przez autorytarny socjalizm wzorem postępowania Polaków jest „nieprzynależność”

Jeśli z polskich przedsiębiorstw usunie się związ-ki zawodowe, nawet te cierpiące na rozliczne bo-

lączki, to powstanie przestrzeń dla brutalizacji sto-sunków pracy i ujawni się ciemna strona naszej kultury menedżerskiej.

zaWOdOWE zWIązKI ParTNErSKIEz PrOF. julIuSzEM gardaWSKIM rOzMaWIają MaTEuSz luFT I Cyryl SKIBIńSKIIluSTraCjE: MONIKa gruBIzNa

Page 16: Kontakt nr 22: Cześć pracy

14

i w kręgach przyjacielskich. „Solidar-ność” uformowała więź na poziomie narodowym. Zanik etosu „Solidarno-ści” – rozpad wspólnoty ideologicz-nej i religijnej, którą w pewnej mierze stanowiła – ponownie te nasze cechy uwydatnił. Jeśli już decydujemy się gdzieś przynależeć, to raczej ze wzglę-dów pragmatycznych, żeby coś do-stać. W przypadku związków sprowa-dza się to do tego, że przez większość członków traktowane są jak ubezpie-czenie od zwolnienia z pracy. I to za niewielką opłatą.

To jest problem dzisiejszych związ-ków zawodowych, bo taka postawa wiąże się z bardzo niskim poziomem mobilizacji. Gdy centrala chce zorga-nizować manifestację w Warszawie, w której mieszka, lekko licząc, sto ty-sięcy związkowców, musi wynająć kilkaset autokarów i pozwozić ludzi z całej Polski. W Paryżu wystarczy, że centrala związków da sygnał do obro-ny praw pracowniczych, i już zbie-rają się setki tysięcy manifestantów, w większości nienależących zresztą do związków, a na ulicach miasta roz-poczyna się wielka fiesta.

Może trudności z mobilizacją wynikają z tego, że związki źle wypełniają swoją, i tak już zawężoną, misję? Co i rusz słyszy się o liderach związkowych, skupionych głównie na budowaniu własnej kariery, zarabiających po dwadzieścia tysięcy zło-tych miesięcznie.Na palcach dwóch rąk można poli-czyć związkowców, którzy zarabiają takie pieniądze. Jest to możliwe tylko w wielkich państwowych przedsię-biorstwach monopolistycznych, jakie w Polsce mamy głównie w sektorach energetycznym i surowcowym. Takie firmy dysponują dużymi pieniędz-mi z rent monopolowych. Wszyscy uczestnicy gry chcą mieć udział w po-dziale tortu. Członkowie zarządów umiejętnie omijają ustawę „komino-wą”, oficjalnie ograniczającą zarobki menedżmentu spółek publicznych, i ich zarobki idą niekiedy w setki ty-sięcy złotych. Związkowcy też mogą pozwolić sobie na żądania wysokich

płac dla pracowników oraz pewnych beneficjów dla siebie, bo wielkie mo-nopolistyczne przedsiębiorstwo jest w stanie to unieść.

wygląda to na opłacanie się szefom związków przez zarząd, w zamian za spo-kój. schemat niemal mafijny.

Prawdą jest, że liderzy związkowi otrzymują niekiedy ekstra przywile-je, które są swego rodzaju inwestycją zarządów w pokój społeczny w przed-siębiorstwie. Związki bywają więc na-rażone na to, że ich liderzy będą ku-powani, ale nie jest to częste. W 2005 roku przeprowadziliśmy badania,

Page 17: Kontakt nr 22: Cześć pracy

15

w których pytaliśmy pracowników o to, czy związek zawodowy, który działa w ich zakładzie, broni interesów załogi, czy tylko wąskiej grupy lide-rów. 67 procent pracowników uważało, że związek walczy o interesy pracow-nicze , a tylko 7,5 procent twierdziło, że szefowie związku zajęci są głównie zabieganiem o własne interesy i trak-tują funkcję związkową jako gwaran-cję zatrudnienia, rubasznie określaną jako „dupochron”.

Czy zdarza się, że pracodawca gorzej trak-tuje pracowników, którzy nie należą do związku?Korzyści dla pracowników, które wy-walczy związek, zgodnie z prawem obejmują wszystkich zatrudnionych w przedsiębiorstwie. Na zjazdach cen-tral związkowych padają hasła walki z „jeżdżącymi na gapę”, czyli pracowni-kami korzystającymi np. z podwyżek wywalczonych przez związki, ale nie-chcącymi płacić składek związkowych. Wobec kształtu polskiej konstytucji, zmiana tej sytuacji jest jednak mało prawdopodobna.

Jakie są inne powody, dla których do związków zapisuje się coraz mniej ludzi?Od 2000 roku liczba osób zrzeszonych w związkach zawodowych utrzymu-je się w Polsce na stałym poziomie. W latach dziewięćdziesiątych ich licz-ba topniała, wraz z postępującą pry-watyzacją, upadkiem nierentownych przedsiębiorstw państwowych i roz-wojem małych firm. Obecnie związ-kowców jest około milion osiemset ty-sięcy, czyli około czterdzieści procent ludzi, którzy potencjalnie mogą do związków należeć, bo pracują w wy-starczająco dużych zakładach. Trzeba pamiętać, że związek może powstać pod warunkiem, że będzie miał przy-najmniej dziesięciu członków – to eli-minuje większość przedsiębiorstw sek-tora małych i bardzo małych firm.

Liczba zrzeszonych nie spada, ale też wyraźnie nie rośnie. Zdarza się, cho-ciaż nie jest to zjawisko częste, że sami liderzy związku nie są zainteresowa-ni jego powiększaniem. Po osiągnięciu

rośnie poczucie, że niezorganizowanego pracownika łatwiej wyeksploatować, wycisnąć jak cytrynę i wyrzucić

Page 18: Kontakt nr 22: Cześć pracy

16

wielkości, która na mocy prawa za-pewnia opłacany przez pracodawcę etat lub etaty związkowe, ustabilizo-wany zarząd związku może obawiać się, iż masowy dopływ nowych człon-ków doprowadzi do powstania opozy-cji, która zagrozi jego władzy.

Dlaczego do związków należy tak niewie-lu młodych ludzi?Dla wyjaśnienia zjawiska starzenia się związków kluczowe są momenty, w których dochodzi do grupowych zwolnień. Zazwyczaj powstaje wów-czas lista osób chronionych. Na jej górze znajdują się osoby szczególnie chronione ze względów socjalnych, np. samotne matki. Zwykle ustala się ze związkami zawodowymi, że chro-nieni będą doświadczeni pracowni-cy o długim stażu, którymi często są członkowie związków zawodowych. Ponadto konieczność uzgadniania zwolnień ze związkami zawodowy-mi tworzy naturalny klimat do ochro-ny związkowców jako ceny płaconej przez zarząd za ciche przyzwolenie związku na zwolnienia.

Szef związku zawodowego w jed-nym z zakładów opowiadał mi, że gdy tylko pojawiają się pogłoski o plano-wanych zwolnieniach, przybiegają do niego ludzie, żeby natychmiast zapisać się do związku. Odpowiada im wów-czas, że bardzo chętnie ich zapisze, ale nie może gwarantować ochrony przed zwolnieniem, bo pierwszeństwo mają ci, którzy płacą składkę od dwudzie-stu lat. To zrozumiałe z punktu widze-nia lidera organizacji związkowej, ale wśród młodych może rodzić się poczu-cie obcości związków zawodowych.

Mimo wszystko, jest to dość krótko-wzroczna polityka liderów związkowych.Związki nie lekceważą jednak zagro-żenia wynikającego z braku „świe-żej krwi”. Przy głównych centra-lach związkowych powstały komisje ds. młodzieży. Z drugiej strony wy-daje się, że coraz częściej do wyobraź-ni młodych pracowników dociera, że warto zapisać się do związku i „ter-minować” przez pewien okres, bo

Page 19: Kontakt nr 22: Cześć pracy

17

w przyszłości ochrona związkowa może się przydać. Rośnie poczucie, także w korporacjach, że niezorga-nizowanego pracownika łatwiej wy-eksploatować, wycisnąć jak cytrynę i wyrzucić.

Młodzi pracownicy przychodzą niekiedy do związków ze względów ideowych. Tak zdarza się najczęściej w przypadku „Solidarności”, gdy pa-triotyczny klimat domu rodzinnego, z trwającą pamięcią o pierwszej „So-lidarności”, powoduje, że młody pra-cownik chce należeć do tego związku. Być może proces ten nasili się wraz z ogólną ideologizacją życia społecz-nego w naszym kraju.

Związkom zawodowym bardzo często zarzuca się, że dbając o doraźne intere-sy swoich członków, nie zwracają uwagi na to, że doprowadzają przedsiębiorstwo do ruiny.Do nieracjonalnego zachowania się związkowców dochodzi w sytuacjach wyjątkowych, głównie w przedsiębior-stwach będących państwowymi mono-polistami. Tak zdarzało się we wcze-snych latach dziewięćdziesiątych, gdy związki uniemożliwiły sanację kilku ważnych przedsiębiorstw i miały swój udział w doprowadzeniu ich do ban-kructwa. Oddając im sprawiedliwość, muszę jednak dodać, że znam przy-padki, gdy to właśnie związki, dzię-ki swoim zagranicznym kontaktom, uniemożliwiły wrogie przejęcie firm przez hochsztaplerów, już zaakcepto-wanych w ministerstwie przekształceń własnościowych.

Gdyby lider związkowy nie brał pod uwagę interesu swojego zakła-du pracy, na taczkach wywieźliby go sami związkowcy. Już nawet w okresie pierwszej „Solidarności” bardzo mały odsetek strajków wybuchał w związ-ku z roszczeniami wobec przed-siębiorstwa. Polskie związki, w po-równaniu ze związkami w Europie Zachodniej, są mało radykalne. Wszy-scy – załoga, szefowie związków i za-rząd firmy – zainteresowani są tym, żeby przedsiębiorstwo dobrze funk-cjonowało. Liderzy związkowi muszą

utrzymywać stan chwiejnej równowa-gi, tak aby było jak najmniej zwolnień, przedsiębiorstwo utrzymało się na co-raz bardziej konkurencyjnym rynku, a oni sami nie stracili swoich pozycji w związku.

Związkowiec musi być naprawdę dobrym rozgrywającym.Młody, niedoświadczony szef jest dla związków obciążeniem. Partnerem dla zarządu może stać się dopiero wte-dy, gdy będzie miał dostateczną wie-dzę ekonomiczną i umiejętności psy-chologiczne. Aby to osiągnąć, musi inwestować w siebie wiele lat, co jest w Polsce możliwe dzięki dopuszcze-niu wielokadencyjności w związkach zawodowych. Minusem tej sytuacji jest łatwość oligarchizacji struktury związku i nadmierna uległość liderów wobec zarządów firm.

Lider związkowy musi umieć się dogadać nie tylko z zarządem, ale też z innymi związkami. Przyjęty u nas model pluralizmu otworzył pole do „pączkowania” związków zawodo-wych. W Kompanii Węglowej dzia-łało ich do niedawna ponad siedem-dziesiąt. W latach dziewięćdziesiątych model ten niekiedy przyjmował formę ostro konfliktową. Konflikty były głęb-sze na poziomie central (co rzutowało na działalność Komisji Trójstronnej), płytsze na poziomie zakładów pracy, niemniej na każdym z nich równowa-ga w relacjach między związkami była trudna do utrzymania.

no właśnie, łatwo wyobrazić sobie sy-tuację, w której konkurujące o nowych członków związki prześcigają się w popu-listycznych deklaracjach i gestach.

W Polsce na rywalizac ję między związkami nakłada się jeszcze wy-niesiony z PRL konflikt między reżi-mowym wówczas OPZZ i „Solidar-nością”. Teraz jednak sporów między związkami jest coraz mniej, choć po-dział polityczny i ideologiczny pozo-staje wyraźny.

Pluralizm związkowy na pozio-mie jednego zakładu bywa niekiedy rozgrywany przez pracodawcę. Naj-skrajniejszą tego formą jest wspo-mniane już przeze mnie tworzenie przez właściciela firmy własnego, „żółtego” związku zawodowego. Oczywiście, formalnie są to związ-ki niezależne, które powstały sponta-nicznie, ale w praktyce tworzą go lu-dzie w pełni posłuszni szefowi firmy. Wiele decyzji, aby były wiążące dla pracodawcy, musi być zgodnie podej-mowanych przez wszystkie związki działające na terenie zakładu. Jeżeli jest wśród nich „żółty” związek, to nie ma nic prostszego od storpedowania wspólnego frontu.

Czy pracodawca ma jakieś korzyści z tego, że w jego przedsiębiorstwie działają związki zawodowe?Związek zawodowy potrzebny jest pracodawcy po to, żeby zapewnić so-bie komunikację z pracownikami i – za pewną cenę – spokój. Dla profesjonal-nego zarządu pozytywnym skutkiem obecności związków w ich przedsię-biorstwie jest też to, że związki mogą przekazywać informacje o patologiach na najniższym szczeblu, dotyczących np. niewłaściwego zarządzania pra-cownikami. Badacze amerykańscy ustalili, że informacje o patologicz-nych zjawiskach w relacjach między niższym nadzorem a pracownikami wykonawczymi można zdobyć tylko dzięki związkom zawodowym. Żadne ankietowanie pracowników tej wiedzy nie da, bo zawsze liczą się oni z ryzy-kiem, że ankieta, pozornie anonimo-wa, przejdzie przez ręce krytykowane-go nadzorcy.

Związki mogą nie tylko ułatwiać komunikację, lecz także być anti-dotum na nadmiernie autorytarne

gdyby lider związkowy nie brał pod uwagę interesu swojego zakładu, na taczkach wywieźliby go sami związkowcy

Page 20: Kontakt nr 22: Cześć pracy

18

zarządzanie ludźmi przez władze średniego szczebla, co zazwyczaj po-woduje spadek efektywności zakładu. Zwiększają także – w odpowiednich warunkach – identyfikację z przedsię-biorstwami, dając pracownikom gwa-rancję, że zarząd nie będzie łamał za-sad fair play.

polskich właścicieli f irm jakoś te argu-menty nie przekonują.Według wspominanych badaczy, róż-norodne warunki muszą być spełnio-ne, aby związki przynosiły korzyść z punktu widzenia zarządów. Zakład nie może być monopolistą, pracowni-ków powinien reprezentować jeden związek zawodowy, nastawiony na współpracę z zarządem. Warunki te rzadko bywają spełniane w polskich przedsiębiorstwach.

W prywatnych firmach sektora ma-łych przedsiębiorstw (10–49 pracow-ników) liczba związkowców jest śla-dowa. W przedsiębiorstwach średnich (50–249 pracowników) wzrasta do kilkunastu procent. Właściciele ma-łych i średnich firm zazwyczaj gło-szą pogląd, że sami są „najlepszym związkiem dla swoich pracowników”. Równocześnie deklarują, że chcieli-by mieć reprezentację pracowników dla ułatwienia komunikacji, ale oba-wiają się instytucji związków zawo-dowych. Uważają, że pojawienie się jednego związku spowoduje powsta-nie następnych, że związki będą wy-konywały polityczne zlecenia swoich wyższych organów, że ich liderzy będą trudno usuwalni. W bilansie korzyści i strat w firmach prywatnych sektora MŚP rachunek wypada niekorzystnie dla związków.

Jak to wygląda w przypadku zarządzają-cych dużymi przedsiębiorstwami, których większość jest przecież skazana na współ-pracę ze związkami? Czy potraf ią oni przekuć istnienie związku w swój atut?Wielkie prywatne firmy na Zachodzie Europy potrafią istnienie związków wykorzystać, a ich działające w Polsce filie mają po 30 procent uzwiązkowio-nych pracowników. Jakiś czas temu

trwał nabór do jednej z niemieckich fabryk motoryzacyjnych w Polsce. Nie-miecki zarząd pytał kandydatów, kto wcześniej należał do związku zawodo-wego. Na początku wszyscy się z tym ukrywali, ale okazało się, że Niem-com zależy na wyselekcjonowaniu do-świadczonych związkowców. Chcieli, żeby związek był dla nich partnerem. A swoją drogą, gdyby nie dopuścili do powstania związku w fabryce w Pol-sce, niemiecka centrala związkowa so-lidnie zalazłaby im za skórę.

przyszliśmy do pana w nadziei, że prze-konująco wyjaśni pan, dlaczego istnienie związków zawodowych leży w publicznym interesie. Tymczasem w niemal każdej pańskiej wypowiedzi słyszymy o patolo-giach trawiących polskie związki…Rzeczywiście, jestem jak najdalszy od idealizowania działalności na-szych związków. Pamiętajcie jednak, że żyjecie panowie w społeczeństwie, w którym w wyniku nie tylko do-świadczeń z totalitaryzmem i socjali-zmem autorytarnym, ale też w związ-ku z dziedzictwem, które prof. Janusz Hryniewicz opisywał jako kulturę fol-warczną, dominują postawy zindy-widualizowane, żeby nie powiedzieć: egoistyczne. Otóż w naszym sfragmen-taryzowanym społeczeństwie związ-ki zawodowe zaliczają się do tych nielicznych organizacji, do których jednak się należy. Są one także jedną z tych instytucji – a nie ma ich wiele – do których polski pracownik może się zwrócić o pomoc, czyli łagodzą znany z badań efekt „społeczeństwa porzu-conego”. Zlikwidowanie związków

zawodowych mogłoby skutkować po-głębieniem frustracji, a w dalszej ko-lejności wybuchem społecznych niepo-kojów, zwłaszcza w dużych zakładach. Uważam, że związki są instytucją eko-nomicznie i społecznie potrzebną.

społeczeństwo tworzą jednak nie tylko pracownicy, ale też członkowie zarządów firm.Aby debata o związkach nie była po-zorna, trzeba brać pod uwagę wszyst-kie wierzchołki trójkąta zarząd – pracownicy – związki zawodowe. Niestety, zastanawiając się nad pro-blemem związków, często abstrahuje się od drugiej strony stosunków pra-cy, czyli zarządów. Powstaje obraz jednowymiarowy: pisząc o związkach zawodowych, akcentuje się patologie i pomija zalety; pisząc o zarządach, sugeruje się, że reprezentują wzór podręcznikowo racjonalnego i huma-nitarnego zarządzania pracownikami. Tymczasem menedżment, zwłaszcza polski, ma tendencję do zarządzania poprzez stres, zdradza lekceważący stosunek do pracowników i ich re-prezentacji, przejawia skłonność do nadmiernego wyzyskiwania swoich podwładnych.

Nie idealizuję ani związkowców, ani zarządzających przedsiębiorstwa-mi. Teza, której bronię, mówi, że jeśli z polskich dużych przedsiębiorstw usunie się związki zawodowe, na-wet te cierpiące na wspomniane już wcześniej bolączki, to powstanie prze-strzeń dla brutalizacji stosunków pra-cy i ujawni się ciemna strona naszej kultury menedżerskiej.

Do tej pory rozmawialiśmy o realiach funkcjonowania związków zawodowych w polsce. wnioski są dość pesymistycz-ne. Czy da się pan namówić na przed-stawienie wizji tego, jak związki mogłyby funkcjonować?Dam, ale zaznaczam, że moja wy-powiedź będzie obarczona myśle-niem życzeniowym. Uważam, że trzy główne centrale związkowe, a więc OPZZ, „Solidarność” i Forum Związ-ków Zawodowych powinny stworzyć

związki dorobiły się niezłych prawników i specjalistów od polityki społecznej, ale dobrych ekono-mistów nie mają

Page 21: Kontakt nr 22: Cześć pracy

19

wspólną platformę reprezentacji in-teresów świata pracy. Razem mogły-by skutecznie oddziaływać na ekono-miczno-społeczną politykę państwa. Ta wspólna platforma musiałaby zo-stać wzmocniona przez dobry instytut ekonomiczny, bo choć związki doro-biły się niezłych prawników i specja-listów od polityki społecznej, to do-brych ekonomistów nie mają. W OPZZ był kiedyś zresztą pomysł, żeby utwo-rzyć uniwersytet związkowy, a w „So-lidarności” wielokrotnie podejmowa-no ideę instytutu związkowego, lecz na razie nic z tego nie wyszło. Taka intelektualna platforma mogłaby stać się zaczynem odbudowy społecznego autorytetu związków, krokiem w stro-nę likwidacji konfliktowego aspektu pluralizmu związkowego i jednolite-go reprezentowania interesu pracow-niczego na poziomie zakładów pracy.

Czy rzeczywiście podniesienie kompeten-cji reprezentantów związków zawodowych wystarczy, by zwiększył się ich wpływ na politykę prowadzoną przez rząd?Polski model ustroju czy ekonomii po-litycznej charakteryzuje się wysokim poziomem etatyzmu, lecz specyficz-nego. Cechuje go znaczna swoboda administracji rządowej w podejmo-waniu decyzji, a zarazem brakuje mu warstwy profesjonalnych urzędników o państwowotwórczym etosie. Jest on również niedostatecznie ugruntowa-ny w myśli programowej, pozbawio-ny długofalowej polityki przemysło-wej i proinnowacyjnej oraz podatny na lobbing wielkich grup interesów, głównie kapitałowych.

Od kilku lat rząd boryka się z na-rastającym kryzysem, w związku z czym staje się coraz bardziej otwar-ty na tzw. demokrację deliberatywną. Nie tylko słucha grup zorganizowa-nego interesu, lecz zwraca uwagę rów-nież na nowe propozycje. Tak było na przełomie lat 2008–2009, gdy rządzący oczekiwali od związków zawodowych i organizacji pracodawców programu antykryzysowego. Otóż związki za-wodowe, jeśli staną się znaczącą i pro-fesjonalną grupą interesu o pewnej

możliwości podejmowania akcji czyn-nych, będą mogły wykorzystać szanse otwierane przez rządy.

wśród postulatów związków zawodowych nie pojawia się już hasło samorządności pracowniczej. Czy idea ta jest jeszcze w ogóle aktualna?Samorządy pracownicze w autory-tarnym socjalizmie, o których wpro-wadzenie – powołując się na socjal-demokratyczną doktrynę – walczyła „Solidarność”, miały sens. Popierał je wtedy również Leszek Balcerowicz. W realiach gospodarki rynkowej, wy-sokiego poziomu konkurencji i znacz-nego sprofesjonalizowania zarządów instytucja samorządu jest trochę nie-kompatybilna. Sytuacja, w której ma się bezpośredni wpływ na kształt po-dejmowanych decyzji, ale nie ponosi się żadnej odpowiedzialności mająt-kowej, jest niezdrowa. Przedstawiciele załogi są zresztą wybierani do zarzą-dów publicznych przedsiębiorstw, ale nie mają głosu rozstrzygającego. Po-dobnie jest w części prywatnych firm na Zachodzie.

Za wzór funkcjonowania związków za-wodowych uchodzą te, które działają w krajach skandynawskich. Czy tamtej-sze rozwiązania mogłyby się sprawdzić w polsce?System gandawski, o który panowie pytacie, działa nie tylko w Skandyna-wii, ale też na przykład w Belgii. Pole-ga on na tym, że związki zawodowe administrują pewną pulą funduszy budżetowych, przeznaczonych np. na walkę z bezrobociem. Dbają o to, żeby ludzie zwalniani zdobywali kompe-tencje zgodne z aktualnymi potrzeba-mi rynku. Takie rozwiązanie jest też o tyle korzystne dla samych związków zawodowych, że łączy się z przyzna-niem im sporej liczby etatów.

Wiem, że zarówno w „Solidarności”, jak i w OPZZ dyskutuje się co jakiś czas o możliwości pójścia w kierunku systemu gandawskiego. Uważam, że warto spróbować, na początek na po-ziomie województwa. Wymagałoby to jednak dużej dozy zaufania między

centralami związkowymi. Konieczne byłoby też wprowadzenie państwo-wej kontroli nad wykorzystywaniem powierzonych związkom funduszy.

wzięcie na siebie odpowiedzialności za administrowanie częścią budżetu odmie-niłoby wreszcie fatalny wizerunek związ-ków jako wiecznych petentów, skłonnych do warcholstwa…To długa droga, aktualnego sta-nu rzeczy tak łatwo się nie zmieni. Prof.Wiesława Kozek przebadała to, w jaki sposób prasa pisze o związkach zawodowych. Okazało się, że do ga-zet przebijają się wyłącznie informacje negatywne. Nie tylko dlatego, że wię-kszość Polaków jest sceptyczna wobec związków zawodowych, lecz także ze względu na to, iż wielki kapitał i śro-dowiska opiniotwórcze są skierowa-ne raczej na prawo, niechętne ideom socjaldemokratycznym. W głównych tytułach prasowych nie przeczytacie więc panowie o tym, że dzięki związ-kom udało się zatrzymać w jakiejś sieci handlowej łamanie prawa pra-cy albo że zrealizowane zostały pew-ne cele w ramach polityki społecznej. Dla grup pracowniczych są to spra-wy ważne, ale to żaden news… News związkowy to przyspawanie pociągu do szyn, palenie opon… Destrukcja. ■

Prof. juliusz Gardawski (1948)jest kierownikiem Katedry Socjologii Ekonomicznej w SgH, gdzie zajmuje się badaniem struktury społecznej i struktury świata pracy. Współpracuje z „Solidarnością”, OPzz, Fundacją im. Friedricha Eberta oraz Instytutem Spraw Publicznych. jest wydawcą „Warsaw Forum of Economic Sociology”, członkiem rady Konsultacyjnej Konfederacji lewiatan oraz obserwatorem prac Komisji Trójstronnej.

Page 22: Kontakt nr 22: Cześć pracy
Page 23: Kontakt nr 22: Cześć pracy

21

Gotowanie. Sprzątanie. Zakupy. A przede wszystkim opieka – nad dzieckiem, niepełnosprawnym, star-szym. Wartość nieodpłatnej pracy, wy-konywanej w domu i dla domu, sza-cowana jest na około 55% przeciętnej płacy brutto w gospodarce lub, patrząc w skali makro, na około 30% PKB.

Prace domowe wykonywano od za-wsze, dopiero jednak od niedawna podnoszona i dyskutowana jest po-trzeba uznania ich za pracę równą pracy zarobkowej, a co za tym idzie – oddzielnego wynagradzania. Na le-wicy podkreśla się też „kobiecy” wy-miar problemu. W miejsce neutralnej „pracy domowej” pojawiają się okre-ślenia w rodzaju „nieodpłatna praca kobiet”, a cała ta sfera została barwnie nazwana „różową strefą gospodarki”. Wydaje się, że oprócz argumentów przemawiających za opłacaniem takiej pracy, które nabudowane są na prze-konaniach ideologicznych, pod uwagę wziąć należy trzy czynniki obecne we współczesnej kulturze i gospodarce.

Co boli kobietyPo pierwsze, kwestia prestiżu i pozy-cji społecznej. Według sondażu CBOS z 2003 roku, przywoływanego w ra-porcie Instytutu Spraw Obywatel-skich, praca gospodyni domowej jest oceniana jako bardziej szanowana niż

praca zarobkowa jedynie przez 4% ko-biet, a na równi z nią przez kolejne 33%. Jednocześnie, według tego sa-mego badania, 40% kobiet uważa pra-cę zarobkową matek za szkodliwą dla kondycji rodziny. Wprowadzenie wy-nagrodzenia za opiekę nad dzieckiem, związaną często z wycofywaniem się z tradycyjnie rozumianego rynku pra-cy, miałoby stanowić narzędzie umoż-liwiające kobietom realizację ich celów, przy jednoczesnej odbudowie prestiżu i wzmocnieniu poczucia własnej war-tości, jak również wartości w oczach ich mężów.

Po drugie, w czasach, w których dominuje ekonomiczny język opi-su świata i konieczność oceny dzia-łań politycznych pod kątem efek-tywności, to, co nie jest zmierzone,

skwantyfikowane i przeliczone na pieniądze, nie staje się celem polityki. Nieodpłatna praca domowa przyczy-nia się do generowania PKB, którego powiększanie jest głównym celem po-lityki gospodarczej. Nie jest ona jed-nak w żaden sposób do tegoż PKB wli-czana, wynagradzana ani nie figuruje na liście celów gospodarczych. Celem polityki gospodarczej, szczególnie w warunkach kryzysu, jest pobudza-nie wzrostu, co ma być najbardziej skutecznym remedium na rosnące za-dłużenie i bezrobocie. Jednak dopóki „nieodpłatna praca” nie znajdzie czy-telnego odzwierciedlenia we „wzro-ście”, dopóty jej odpowiednie wspiera-nie będzie jedynie pobocznym celem rządzących. Pozytywną zmianę w tym kontekście zwiastują podejmowane w ostatnich latach próby wprowa-dzenia do polityki gospodarczej syn-tetycznych miar, innych niż PKB. Tak czy inaczej, osiągnięcie konsensusu w tej sprawie wydaje się raczej odległe.

Wreszcie, trzecim czynnikiem, któ-ry sprawia, że uznanie pracy domowej za „prawdziwą” pracę stanowi potrze-bę coraz bardziej palącą, jest zyskują-ca w wielu krajach popularność idea workfare society. Workfare society to kon-cepcja systemu świadczeń społecznych opartego o partycypację w rynku pra-cy. Na jej gruncie niepracująca osoba,

Do pomysłu wprowadzenia płacy rodzinnej od-miennymi drogami dochodzą przedstawiciele

różnych stron światopoglądowej barykady. Idea ta jest żywa zarówno dla ludzi lewicy, jak i dla osób inspirujących się katolicką nauką społeczną.

IgNaCy ŚWIęCICKI

IluSTraCjE: MarTyNa WójCIK-ŚMIErSKa

TOWAR Z RóżOWeJ STRefy

Nieuznanie pracy domowej za pracę sprawia, że osoby ją wykonujące nie otrzymują świadczeń należnych innym pracującym

Page 24: Kontakt nr 22: Cześć pracy

22

która chce uzyskać dane świadczenie społeczne – ubezpieczenie zdrowot-ne, zasiłek czy emeryturę – musi speł-nić pewne kryteria: wykazać się ak-tywnym poszukiwaniem pracy, brać udział w szkoleniach bądź udowod-nić, że jest niezdolna do pracy. To właś-nie odróżnia koncepcję workfare society od welfare state, w którym świadcze-

nia społeczne należą się wszystkim, a ich finansowanie jest możliwe dzięki prawnemu usankcjonowaniu solidar-ności społecznej. Nieuznanie pracy domowej za pracę sprawia, że osoby ją wykonujące nie otrzymują świadczeń należnych innym pracującym, np. nie obejmuje ich z tego tytułu ubezpie-czenie zdrowotne, nie mają prawa do odszkodowania za wypadki przy pra-cy, nie odprowadza się za nie składek emerytalnych. W Polsce trwają obecnie prace nad przyznaniem praw do urlo-pu wychowawczego kobietom pracu-jącym na umowach cywilnoprawnych, studentkom i bezrobotnym. Dotych-czas takie świadczenia uzależnione były od tego, czy przed urodzeniem dziecka kobieta zatrudniona była na etacie.

Kościół, lewica, rodzinaArgumenty za wyceną pracy wyko-nywanej w domu oraz za jej wyna-gradzaniem pojawiają się w różnych rejonach światopoglądowej sceny. Z jednej (lewej) strony, podkreśla się kwestię uznania i dowartościowania pracy wykonywanej przez kobiety. Najważniejszym celem jest tu równo-uprawnienie partnerów prowadzących gospodarstwo domowe, polegające na „sprawiedliwym” podziale obowiąz-ków, a także zmniejszenie zależności kobiet od mężczyzn poprzez umoż-liwienie im powrotu na rynek pracy. Wynagradzanie pracy wykonywanej w domu mogłoby również przyczynić

się do zmniejszenia uzależnienia eko-nomicznego kobiet i ograniczenia skali zjawiska „feminizacji biedy”. To jednak wydaje się tematem wtórnym w stosunku do kwestii równoupraw-nienia, a nawet może tworzyć pewne bariery dla jego osiągnięcia. Jak piszą autorzy wspomnianego już raportu In-stytutu Spraw Obywatelskich, na wy-

płacaną przez państwo pensję za „zaj-mowanie się domem” kobiety mogłyby zareagować „wycofaniem z życia pu-blicznego […] do domu, w konsekwen-cji nastąpiłby powrót do tradycyjnego, patriarchalnego podziału obszarów życia społecznego. […] Być może za-tem nie idea płacenia kobietom za pra-ce domowe, lecz idea redystrybucji pracy domowej pomiędzy kobietami i mężczyznami jest – jak dotąd – jedy-ną strategią, która zdaje się zapewniać większy stopień równości pomiędzy płciami. Nie ma jednak pomysłu, jak tę strategię w praktyce zrealizować”.

Analogiczna argumentacja rozwija-na jest w toku trwającej obecnie dysku-sji na temat wydłużenia urlopów ma-cierzyńskich w Polsce. Podnosi się, że nowe rozwiązanie – możliwość wydłu-żenia urlopu do roku oraz wykorzy-stania jego części przez ojca dziecka – przyczyni się do pogorszenia pozy-cji kobiet na rynku pracy oraz utrwa-lenia dotychczasowego, nierównego podziału obowiązków. Proponowane jest zatem wprowadzenie obowiązku wzięcia części urlopu przez ojca dziec-ka. Gdyby mężczyzna z tego przywi-leju nie skorzystał, całkowita długość urlopu uległaby skróceniu.

Podobne argumenty przemawiają za rozwiązaniami przyjętymi w kra-jach skandynawskich, o silnej trady-cji socjaldemokratycznej, gdzie znacz-nie silniej akcentowany jest podział obowiązków (np. poprzez bodźce dla wykorzystania przez ojców urlopów

wychowawczych) oraz zapewnienie niezależności kobiet (np. poprzez uła-twienia w powrocie na rynek pracy, umożliwienie pracy w niepełnym wy-miarze lub zapewnienie sprawnego systemu żłobków i przedszkoli). Kra-je skandynawskie mają bardzo wyso-ki odsetek pracujących kobiet, a tak-że wysoki odsetek pracujących matek małych dzieci, przy jednoczesnym relatywnie wysokim współczynniku dzietności. Filozofia stojąca za wpro-wadzanymi tam rozwiązaniami jest jednak również silnie nastawiona na jednostkę i jej wyrwanie z wszelkich zależności – w tym również rodzin-nych. Jak podkreślono w broszurze reklamującej skandynawski model społeczno-ekonomiczny, wydanej na Światowe Forum Ekonomiczne w Da-vos w 2011 roku, „idealna rodzina jest złożona z dorosłych, którzy pra-cują i nie są od siebie zależni finanso-wo, i dzieci, które zachęca się do by-cia niezależnymi tak wcześnie, jak to możliwe”.

Poparcie dla wynagradzania osób zajmujących się dziećmi i z tego tytu-łu rezygnujących z innej pracy zarob-kowej wyprowadzane bywa również, w ślad za katolicką nauką społeczną, z pojęcia sprawiedliwej płacy. Sprawie-dliwej, to znaczy takiej, która pozwala na utrzymanie rodziny, nawet wów-czas, gdy pracuje tylko jedno spośród rodziców, a drugie zajmuje się domem i wychowaniem dzieci. W domyśle za-kłada się, że tę drugą funkcję lepiej spełni kobieta, gdyż jest niezastąpio-na w opiece nad potomstwem, szcze-gólnie we wczesnym etapie jego życia. Przez wiele lat idea „płacy rodzinnej” oznaczała zapewnienie osobie pozo-stającej na rynku pracy (czytaj: ojcu) takiego wynagrodzenia, które wy-starczy do utrzymania całej rodziny. Obecnie, w sytuacji nie dość wysokiej pensji „głowy rodziny”, pojawia się postulat materialnego wynagrodzenia pracy kobiety – czy to w formie dopła-ty do pensji pracującego męża, czy też zasiłku rodzinnego.

W odróżnieniu od motywacji lewi-cowych, katolicka nauka społeczna

Wynagradzanie pracy wykonywanej w domu mogłoby przyczynić się do zmniejszenia skali zjawiska „feminizacji biedy”

Page 25: Kontakt nr 22: Cześć pracy

23

wskazuje na konieczność zapewnienia dostępu do dóbr (a nie wynagrodzenia pracy według wysiłku i trudu), przy jednoczesnym podkreśleniu zagro-żeń, jakie mogą się wiązać z koniecz-nością podejmowania pracy przez matki małych dzieci. Nie wspomina się też o zapewnieniu równouprawnie-nia płci (por. np. „Laborem Excercens” 19). Praca wykonywana przez mat-ki w domu musi zostać „uszanowa-na zgodnie z wartością, jaką przynosi ona rodzinie i społeczeństwu” („Kar-ta praw rodziny”, art. 10) – nie ma tu jednak mowy o wynagrodzeniu finan-sowym, nawołuje się raczej do zmia-ny postaw społecznych względem ko-biet niepodejmujących zatrudnienia poza domem.

Gdzie praca popłacaSzukając przykładów z innych krajów i ograniczając się do świadczeń zwią-zanych z opieką nad dziećmi (a zatem pozostawiając na uboczu problemy opieki nad ludźmi niepełnosprawnymi lub starszymi), wskazać można kraje oferujące rozwiązania odpowiadające płacy rodzinnej np. w formie płatne-go urlopu wychowawczego. Tego typu świadczenia istotnie różnią się od czę-sto stosowanych zasiłków „na dziec-ko”, których istnienie można raczej in-terpretować jako udział w korzyściach społecznych uzyskanych dzięki naro-dzinom nowego obywatela. W każdym jednak przypadku trudno pewnością wyrokować o intencjach prawodaw-ców, którzy w swoich deklaracjach czę-ściej zachęcają do posiadania większej liczby dzieci przez złagodzenie spad-ku stopy życiowej związanej z ich po-siadaniem i wychowaniem, niż wprost przedstawiają płatny urlop jako wyna-grodzenie za wykonywaną pracę. Ta-kie podejście może być jednak zgod-ne zarówno z KNS, jak i z systemami socjaldemokratycznymi.

Częściowo płatne urlopy wycho-wawcze obowiązują np. we Francji, w której w dodatku zasiłki są progre-sywne – w znaczeniu większego (oraz dłuższego) wsparcia przy większej liczbie dzieci. W Finlandii rodzicom

przysługuje tzw. „urlop opieki domo-wej”, możliwy do wykorzystania do trzecich urodzin dziecka, również wraz z przysługującym zasiłkiem. W późniejszym okresie (do ukończe-nia przez dziecko drugiej klasy szko-ły podstawowej) przysługuje tzw. czę-ściowy urlop na opiekę nad dzieckiem, połączony z niskim zasiłkiem. Cieka-we rozwiązanie wprowadziła Estonia. Polega ono na możliwości skorzystania z płatnego „urlopu rodzicielskiego” również przez osoby, które wcześniej nie pracowały – w takim wypadku wypłacana kwota równa jest pensji minimalnej. W Niemczech płatne urlo-py wychowawcze (wraz z przysługu-jącym zasiłkiem – Elterngeld) zosta-ły wprowadzone za rządów wielkiej

koalicji CDU-SPD, a więc przy współ-pracy chadeków i socjaldemokratów. Z kolei we wrześniu 2013, wraz z wej-ściem w życie prawa gwarantującego zapewnienie państwowej opieki nad dziećmi do lat trzech, ma pojawić się możliwość otrzymania zasiłku finan-sowego w sytuacji, gdy któreś z rodzi-ców postanawia zrezygnować z pracy w celu podjęcia opieki nad dzieckiem. Rządząca obecnie chadecja uzasadnia otworzenie tej furtki daniem rodzi-com pełnej możliwości wyboru mię-dzy opieką instytucjonalną a osobistą – bez finansowego dyskryminowania żadnej spośród opcji.

W Polsce trwają obecnie prace nad wydłużeniem urlopów macierzyń-skich (do jednego roku, objętych

Katolicka nauka społeczna podkreśla zagrożenia, jakie mogą wiązać się z koniecznością podejmowania pracy przez matki małych dzieci

Page 26: Kontakt nr 22: Cześć pracy

24

zasiłkiem w wysokości 80% pensji), jak również nad opłacaniem składek emerytalnych kobietom, które uro-dzą dzieci, a wcześniej nie pracowa-ły (jest to element tzw. pakietu osło-nowego dla podwyższenia wieku emerytalnego).

Społeczeństwo sieciMożna pozostawić na boku kwestię polityki prorodzinnej i wskazać na inne dziedziny, w których wykonywa-na praca nie jest wynagradzana finan-sowo, choć bez wątpienia przyczynia się do rozwoju gospodarki. Sztanda-rowym przykładem jest tu rozwój Wikipedii: tysiące ludzi poświęcają swój wolny czas, tworząc encyklope-dię dokładniejszą niż Britannica. Jeśli wierzyć głosom piewców gospodarki opartej na wiedzy, tudzież kapitalizmu kognitywnego, kluczowego znaczenia dla podtrzymania rozwoju nabrało od-powiednie wykorzystania różnorakich sieci oraz rozwijanie kreatywności, nieodłącznie związanej z bezpośredni-mi interakcjami międzyludzkimi. Oba te czynniki wymykają się tradycyjne-mu rynkowi, a podejmowane działa-nia nie zostają wynagrodzone.

W to miejsce wkracza nienowa idea „dochodu powszechnego” – kwoty pieniędzy gwarantowanej każdemu obywatelowi, bez żadnych warunków wstępnych. Niezależnie od współcze-snych teorii socjologiczno-ekonomicz-nych, można, podobnie jak miało to miejsce w przypadku płacy rodzinnej, uzupełnić taki postulat argumentacją zaczerpniętą z różnych stron ideolo-gicznej barykady. Z jednej strony, lu-dzie lewicy wskazują na „demokra-tyzację gospodarki” oraz prawo do godnego życia dla każdego. Z drugiej – guru liberałów Milton Friedman for-mułuje pomysł na dochód powszech-ny w postaci negatywnego podatku dochodowego, który mógłby zastąpić istniejące systemy wsparcia dla ubo-gich rodzin. W praktyce należałoby uzgodnić wysokość progu dochodo-wego, powyżej której podatek byłby obliczany tradycyjnie (tj. jako pewna kwota płacona państwu). Poniżej zaś

oprocentowanie byłoby ujemne – czy-li na koniec dnia państwo musiałoby tak naliczony negatywny podatek po-datnikowi zwrócić. Według Friedma-na uprościłoby to biurokrację, zlikwi-dowało błędne bodźce (np. wkładanie wysiłku w uzyskiwanie określonej for-my świadczenia), a jednocześnie pod-trzymało zachętę do poszukiwania i podejmowania pracy. Należy wresz-cie przywołać związane z katolicką nauką społeczną pojęcie „logiki daru”, opisane w encyklice „Caritas in veri-tate” uzupełnienie relacji rynkowych i interwencji państwa działaniami bez-interesownymi, kierowanymi miłością bliźniego.

Show me the moneyNiezależnie od sposobu argumento-wania, nie można uciec od pytania: kto za to wszystko zapłaci? Można przerzucać się obliczeniami i argu-mentami o ogromnych kosztach i za-grożeniu długiem publicznym; o ka-tastrofalnych skutkach zniechęcania do podejmowania pracy i o twórczych efektach każdej aktywności we wspól-nocie; o naturalnej roli kobiety i po-wszechnej równości czy niezależności.

Czy jest zatem możliwy sojusz mię-dzy dwiema stronami ideologiczne-go sporu? Ewentualne porozumie-nie, przynajmniej na krótki okres, wydaje się możliwe (casus Niemiec), jednak długofalowe cele są zdecydo-wanie odmienne. Dla lewej strony ta-kim celem jest zerwanie z tradycyjny-mi rolami społecznymi, a szczególnie rodzinnymi. Strona inspirująca się na-uką Kościoła ma zaś na celu osadze-nie pracy w szerokim kontekście ce-lów ludzkiego życia i podkreślanie jej znaczenia dla jednostki i wspólno-ty. Idzie za tym również przeciwsta-wienie się postępującej ekonomizacji wszystkich sfer życia i przemienianie w tym kierunku paradygmatu go-spodarczego. Być może sposobem na pogodzenie zwaśnionych stron jest rozszerzenie podejścia do wynagro-dzenia za pracę na wszystkie sfery ży-cia – a zatem skierowanie się w stronę dochodu powszechnego – rozwiązania

doceniającego zarówno pranie, praso-wanie, opiekę nad dziećmi, jak i przy-sługujące bez względu na płeć czy tra-dycyjną rolę społeczną.

Koniec końców, niezbędne będzie zaangażowanie państwa – trudno bo-wiem wyobrazić sobie, żeby koszty związane np. z utrzymaniem niepra-cujących żon pracowników ponosić mieli pracodawcy. Dodatkowe elemen-ty polityki redystrybucyjnej, szczegól-nie w kwestii dotykającej tak znaczną część społeczeństwa, wymagają też sil-nego poparcia społecznego. W każdym przypadku nowe rozwiązania proble-mu nieodpłatnej pracy będą zatem mu-siały zostać poprzedzone kolektywną zmianą sposobu rozumienia samej pracy. Droga do tego jeszcze daleka, jednak zarówno trendy społeczno--ekonomiczne, jak i bieżące przemia-ny polityczne wydają się wskazywać na to, że włączenie problemu nieod-płatnej pracy do głównego nurtu deba-ty publicznej może być bliżej, niż nam się wydaje. ■

iGnacy Święcicki (1984) jest ekonomistą. Pracował w demosEurOPa – Centrum Strategii Europejskiej. Był wychowawcą w Klubie Inteligencji Katolickiej.

Page 27: Kontakt nr 22: Cześć pracy

25

Przeszło dwadzieścia lat temu świat pracy w Polsce stanął przed wyzwa-niem przejścia od gospodarki cen-tralnie sterowanej do systemu rynko-wego. Transformacji tej towarzyszyła zmiana etyki pracy. Przemiany ryn-ku pracy, które w Polsce zachodzą od końca lat osiemdziesiątych, w krajach Zachodu rozpoczęły się dekadę wcze-śniej. To wtedy dożywotnie zatrud-nienie, jasna wizja kariery i związane-go z nią dobrobytu, oraz opiekuńcze państwo zaczęły odchodzić do lamu-sa. Dobiegała końca epoka fordyzmu, której nazwa wywodzi się od syste-mu opartego na taśmowej produk-cji, wprowadzonego na początku XX wieku w fabrykach samochodowych Henry’ego Forda. Ford odkrył, że pod-nosząc zarobki zatrudnianych przez siebie robotników, może osiągać więk-sze zyski, ponieważ stają się oni kon-sumentami towarów, które produkują. Rosło znaczenie konsumpcji.

Emocjonalnie zmotywowaniDla zmiany myślenia o pracy istotne okazało się także zaprzężenie języ-ka psychologii do opisu świata pracy. Za sprawą przeprowadzonych jesz-cze w latach dwudziestych XX wieku badań Eltona Mayo ujawniono zwią-zek wydajności z dbałością o emocje i uczucia pracowników. Eksperyment na zatrudnionych w Western Electric Company wykazał, że wzrost efek-tywności łączy się z poświęceniem uwagi pracownikom i zwiększeniem u nich poczucia, że sterują własnym losem. Mayo przyczynił się tym sa-mym do trwałego splecenia języka efektywności z językiem emocji. Coś, co swego czasu było zaskakującym odkryciem, dzisiaj jest oczywisto-ścią: zarówno od menedżera, jak i od sprzedawcy w hipermarkecie bądź teleankietera oczekuje się umiejętno-ści nawiązywania kontaktów, pracy zespołowej i komunikacji.

W ostatnich dekadach XX wieku państwa Zachodu wkroczyły w erę tzw. postfordyzmu, oznaczającą przede wszystkim wzrost elastyczności, a więc częstsze stosowanie niestandar-dowych form zatrudnienia, uelastycz-nienie i specjalizację produkcji oraz wykorzystanie bardziej wykwalifi-kowanej siły roboczej. W Polsce post-fordyzm jest wciąż zjawiskiem dość nowym, ale problemy umów śmiecio-wych, liberalizacji przepisów dotyczą-cych warunków pracy czy odchodze-nia od zatrudnienia na całe życie i na etacie dotyczą wielu Polaków i zado-mowiły się w debacie publicznej. Post-fordowską narrację słyszymy w wypo-wiedziach polityków opowiadających się za uelastycznieniem rynku pra-cy, w mediach podkreślających wagę samorealizacji w pracy i wypowie-dziach zwykłych ludzi. Wyznacza ona ramy dominującej opowieści o pracy i o tym, jak robić karierę.

Ideologie pracy sprawiają, że zapominamy o strukturalnych,

zazwyczaj dziedziczonych nie-równościach. Mówiąc w kółko o motywacji, samorealizacji i sta-łym doszkalaniu się, zaczynamy postrzegać te podziały jako natu-ralną konsekwencję indywidual-nych zasług.

jaN STrzElECKI

KażdySobie

Ilu

STra

Cja:

raF

ał K

uCH

arCz

uK

Page 28: Kontakt nr 22: Cześć pracy

26

Przyswojenie przez pracowników specyficznych kompetencji związa-nych z przemianami świata pracy jest ważnym elementem transformacji w krajach Europy Wschodniej. W cią-gu ostatnich przeszło dwudziestu lat w przyśpieszonym tempie doświad-czamy w Polsce zmian związanych z przechodzeniem od fordyzmu do postfordyzmu. Kluczowymi warto-ściami stały się możliwość nieustające-go rozwoju i podnoszenia kwalifikacji oraz zdolność do ponoszenia ryzyka. Dobrą okazję do obserwacji przemian myślenia o pracy stwarzają poradni-ki dotyczące poruszania się po rynku pracy i robienia kariery. Uczą, że jed-nym z kluczy do osiągnięcia sukcesu jest „automotywacja”: należy odpo-wiednio się motywować, aby zrealizo-wać swoje cele zawodowe. W jednym z artykułów promocyjnych konkursu „Grasz o staż” czytamy: „Kiedy wiesz już, co jest Twoim motywatorem, kiedy potrafisz inspirację i marzenia prze-mienić w zadanie do zrealizowania, kiedy wiesz dokładnie, jak wygląda Twój sukces – czas przystąpić do akcji. To właśnie ten moment jest najważniej-szym sprawdzianem Twojej automoty-wacji: czy potrafisz zmotywować się do działania?”.

Kowale własnego losuBy odpowiednio się motywować, trze-ba stosować cały wachlarz technik takich jak: terapia, ocenianie siebie, dyscyplinowanie, introspekcja, samo-kontrola. W poradnikach przyjmuje się, że są to kompetencje, które mogą być nabywane podczas szukania pracy i stałe doskonalone. Łatwo zapomina-my, że umiejętność analizowania sie-bie i „znajdowana w sobie” nowych źródeł motywacji wiąże się ze specy-ficznym wyposażeniem kulturowym, które zależy od czynników w dużej mierze od nas niezależnych, takich jak pochodzenie społeczne. Prawdo-podobnie robotnik nie będzie analizo-wał swojego stosunku do pracy z taką samą łatwością jak absolwent wyższej uczelni, m.in. dlatego, że wykorzystuje inny aparat pojęciowy.

W opowieści o motywacji podkreśla się wagę pozytywnego myślenia. Credo tej ideologii można streścić za pomo-cą stwierdzenia: „Nie udało ci się, bo niewystarczająco się starałeś, niewy-starczająco wierzyłeś w sukces”, które służy jako częste uzasadnienie dla nie-powodzeń. Konsekwencją imperatywu pozytywnego myślenia jest przeniesie-nie na jednostkę odpowiedzialności za położenie społeczne i przebieg kariery. Tym samym uwaga zostaje odciągnię-ta od kwestii strukturalnych, związa-nych ze społecznymi nierównościami czy niepewnością rynkową – czynni-kami niezależnymi od jednostki. Stąd w poradnikach dotyczących robienia kariery czytamy: „wszystko zależy od ciebie”, „nieważne, skąd się wywo-dzisz i od czego startujesz”. Odpowie-dzialność za bieg zdarzeń zostaje sce-dowana na pojedynczego człowieka.

Rośnie znaczenie, jakie w życiu za-wodowym przyznaje się umiejętno-ści nawiązywania relacji i w ogóle kompetencjom emocjonalnym. Efek-ty tej zmiany są różnorodne: z jednej strony, praca staje się bardziej „ludz-ka”, poprawiają się jej warunki, po-nieważ bierze się pod uwagę zdrowie psychiczne pracowników, ich emocje i potrzeby. Z drugiej strony, te same uczucia i emocje stają się ważnym to-warem na rynku. Obszar, który wcze-śniej znajdował się poza sferą ekono-miczną, odgrywa dziś ważną rolę np. przy przyjmowaniu do pracy.

Poradniki dotyczące robienia kariery mają dać odpowiedź na pytanie o to, jak racjonalnie zdobyć pracę, pienią-dze i sukces, osiągnąć samorealizację. Tyle tylko, że „racjonalnie” oznacza tu często: myśląc pozytywnie, wizualizu-jąc swój sukces, przystępując do grupy terapeutycznej. Poradnikowych przy-kazań jest oczywiście cała masa. Ich konfrontacja z rzeczywistością oka-zuje się problematyczna, ponieważ wiele elementów narracji postfordow-skiej jest między sobą sprzecznych. Zachęty do wyznaczania sobie dale-kosiężnych celów zawodowych mogą znaleźć się w konflikcie z wymogiem dużej elastyczności i angażowania się

Współczesna ideologia pracy hierarchizuje pracowników według pochodzenia społecznego

Page 29: Kontakt nr 22: Cześć pracy

27

w tak charakterystyczne dla obecnego systemu pracy, krótkie ze swej natury „projekty”. Widać także pęknięcie mię-dzy naciskiem na wytrwałość i plano-wanie kariery a zachętami do zmienia-nia pracy i podejmowania ryzyka („bo nie można się zasiedzieć”). Postulaty uznania hierarchii i podejmowania wyrzeczeń z myślą o karierze mogą natomiast pozostawać w sprzeczno-ści z nakazem samorozwoju i czerpa-nia przyjemności z pracy. Okazuje się więc, że godzenie ze sobą postfordow-skich przykazań wymaga niekiedy nie lada ekwilibrystyki.

Sami sobie winniIdeologie pracy motywują ludzi do pracy i nadają jej znaczenie jako ak-tywności związanej z celami wyższy-mi niż zarobki, takimi jak samorozwój. Postfordowska narracja, choć dominu-jąca w przestrzeni publicznej, nie sta-nowi jednak sposobu myślenia o pracy charakterystycznego dla całego społe-czeństwa. Dotyczy pewnych specy-ficznych wysp w ramach polskiego świata pracy. Pytanie, czy rozszerzy się ona na pozostałe jego segmenty, czy też w jej miejsce pojawi się jakaś inna narracja, pozostaje otwarte.

Warto zauważyć, że elementy ide-ologii postfordowskiej w różny sposób obecne są w narracjach i doświadcze-niach poszczególnych klas społecz-nych. Postfordowska ideologia pracy w jakiejś mierze hierarchizuje pracow-ników pod względem ich pochodzenia społecznego. Praktyki klasy ludowej są niejako odwrotnością pożądane-go w ramach tej ideologii stosunku do pracy. Dzieje się tak m.in. dlatego, że w istocie w postfordowskim opisie rzeczywistości nie jest uwzględnione doświadczenie tej klasy – opisuje on świat, z którego wyparta została wła-ściwie praca fizyczna. Postfordyzm po-sługuje się strategiami legitymizacji, które przypisują zasługom poszcze-gólnych jednostek odpowiedzialność za ewentualny sukces lub porażkę. Ba-dania socjologów pokazują, że w takiej wizji pracy i kariery najpełniej odnaj-dują się przedstawiciele klasy średniej.

Ideologie pracy sprawiają również, że zapominamy o strukturalnych, za-zwyczaj dziedziczonych nierówno-ściach. Mówiąc w kółko o motywacji, samorealizacji i stałym doszkalaniu się, zaczynamy postrzegać te podzia-ły jedynie jako naturalną konsekwen-cję indywidualnych talentów, zasług, wysiłku czy nastawienia. Mechanizmy tej naturalizacji dobrze widać choćby w debacie publicystów na temat bie-dy w Polsce. Często opisuje się ją jako wynik nieodpowiedniego nastawie-nia i roszczeniowości odziedziczonej po PRL-u, czego próbkę możemy zna-leźć w słowach Witolda Gadomskiego: „Bieda to stan ducha i świadomość lu-dzi. Ostatnie pół wieku pokazało, jak słabo państwo radzi sobie z duchem. Próby odgórnego kierowania świado-mością społeczeństwa doprowadzi-ły do wykształtowania się człowieka sowieckiego, oczekującego na decyzje i działania urzędnika. Czekając na to, człowiek sowiecki pogrąża się w nę-dzy” (cytuję za Mirosławą Marody i Mikołajem Lewickim). Widać, że od opisu nierówności, poprzez narrację o motywacji czy dbałości o samoroz-wój, często blisko już jest do poczu-cia wyższości i stygmatyzacji innych. Prosty dualizm oparty na odróżnie-niu nowoczesnych, elastycznych pra-cowników od roszczeniowego homo sovieticusa jest o tyle niebezpieczny, że maskuje nierówności społeczne, które wiążą się ze społecznym pochodze-niem i tworzą się bardzo wcześnie. ■

jan sTrzelecki (1986)jest absolwentem Instytutu Socjologii uniwersytetu Warszawskiego, pracuje w administracji publicznej i współpracuje z organizacjami pozarządowymi zajmującymi się współpracą rozwojową.

Page 30: Kontakt nr 22: Cześć pracy

28Kilka lat temu podróżowałem rowe-rem przez Pomorze Środkowe. Pew-nego dnia, po paru godzinach jazdy przez las, trafiłem na osiedle złożo-ne z trzech czteropiętrowych bloków. Zgrupowane były po jednej stronie drogi, która oddzielała je od pól byłe-go PGR-u. Wszystko potwierdzało ste-reotypowy obraz popegeerowskiego osiedla: widoczna bieda, fatalny stan budynków, brud, bawiące się na szosie dzieci. Na to jednak nałożyły się inne obrazy: suszące się na sznurach pranie, kobieta myjąca okno, starszy mężczy-zna zajmujący się dwójką dzieci, inny mężczyzna niosący z lasu grzyby. Sto lat temu albo dziś na innym konty-nencie nie przyszłoby nam do głowy nazwać tych ludzi niepracującymi, „bezrobotnymi”. Mieszkańcy mija-nego przeze mnie osiedla niewątpli-wie coś robili: gotowali zupy, zbierali chrust, opiekowali się dziećmi, pra-li i sprzątali. Nie jest wykluczone, że pracowali nie tylko dla pożytku indy-widualnego, lecz także wymieniali się pracą – że dzieci rozmawiające ze star-szym mężczyzną nie były jego wnu-kami, a dziećmi sąsiadki, i że grzyby w koszyku zostały wymienione na sło-ik dżemu z jagód lub na butelkę wina w ciągle jeszcze istniejącym sklepie.

Czy tego rodzaju praca może być wzajemnie rozliczana? Czy ta stuoso-bowa społeczność może stworzyć wła-sny rynek pracy – równie oddalony od innych rynków, jak ich osiedle oddalo-ne jest od innych osiedli? Rzecz w tym, że najprawdopodobniej taki rynek tam istnieje, że mieszkający w osiedlu lu-dzie rzeczywiście wymieniają się pra-cą i świadczonymi przez siebie usłu-gami. Zapewne jednak nie mają oni klarownego systemu szacowania war-tości swej pracy – nie posługują się pie-niądzem. Na pewno zaś nie posługują się nim w sensie, jaki potocznie nada-jemy temu słowu.

Pieniądz to system informacji uży-wany do rozlokowania ludzkiego wy-siłku. Taki system informacji może mieć różne nośniki. Informacją o war-tości czyjejś pracy może być złotówka, euro albo zapis w zeszyciku, że pani Basia opiekowała się dzieckiem pana Jasia przez dwie godziny, więc nale-żą się jej dwie godziny opieki nad jej babcią. Systemy szacowania wymien-nej wartości i wzajemnego rozliczania pracy, czyli pieniądze, nie muszą mieć postaci monety. Mogą mieć postać elektroniczną lub papierową, mogą też być oznaczane lokalnie drukowa-nym kuponem, talonem czy czekiem.

Najważniejsze jest jedno: nie jest moż-liwe, by ludzie zamieszkujący wspól-nie jakiś teren nie mogli skorzystać na pracy wzajemnej, na wspólnym dzia-łaniu we wspólnych sprawach i na wymianie swoich możliwości i umie-jętności w zaspokajaniu potrzeb in-dywidualnych; by nie opłacało się – przechodzimy do kwestii płacy – umyć okien sąsiadowi, wytrawnemu grzybiarzowi, w zamian za przynie-sione przez niego grzyby, zamiast sa-memu „po próżnicy” biegać po lesie i wrócić z niczym.

Jeremy Rifkin, autor słynnej książ-ki „Koniec pracy”, w podtytule któ-rej wieszczy „schyłek siły roboczej na świecie i początek ery postrynkowej”, błędnie zatytułował swoje dzieło. Na-pisał rzecz nie o „końcu pracy”, lecz o „końcu zatrudnienia”, o kryzysie eta-towej pracy najemnej. Praca jako co-dzienna celowa działalność człowie-ka się nie skończyła i skończyć się nie może, ani w skali makro, ani w skali mikro. I na całej planecie, i na pope-geerowskich osiedlach jest mnóstwo pracy do zrobienia. Wymiana pracy w społecznościach lokalnych jest zaś najprostszym i chyba najpewniejszym sposobem przywrócenia ludziom po-zbawionym zatrudnienia poczucia

Trzeba przywrócić pojęciu pracy jego antropo-logiczny sens, oderwać je od perspektywy eta-

towego zatrudnienia. Takie zatrudnienie będzie się większości ludzi tylko przydarzać i trzeba uczynić wszystko, aby okresy jego braku nie były okresami gorzkiej bezczynności.

TOMaSz SzKudlarEK

KONIeC zatrudnienia

Page 31: Kontakt nr 22: Cześć pracy

29

sensu życia, poczucia bycia potrzeb-nym innym ludziom. Na przeszkodzie stoi chyba tylko nasze ograniczone ro-zumienie pieniądza – i, niestety, potęż-ni strażnicy tego ograniczenia, strażni-cy monetarnego monopolu.

Nie wiem tego na pewno. Mogę je-dynie podejrzewać, że bariery piętrzą-ce się przed zniesieniem monopolu pieniądza, przed swobodą wymiany pracy w lokalnych społecznościach wiążą się z interesami ponadnaro-dowego globalnego kapitału, któ-ry operuje na pochodnych pieniądza światowego, na instrumentach po-zwalających zarabiać na różnicach kursów, wzrostach i spadkach gieł-dowych wartości, na zmianach stóp ryzyka, na spekulacjach dotyczących tempa wzrostu wartości pieniądza, który sam jest jedynie znakiem. Jak daleko tym operacjom do wymiennej wartości ludzkiej pracy! Oczywiście,

Wymiana pracy w społecznościach lokalnych jest najprostszym sposobem przywrócenia ludziom pozbawionym zatrudnienia poczucia sensu życia

nikt nie broni ludziom spekulować ry-zykiem ubezpieczeń od ryzyka, ale te gry nie powinny mieć nic wspólnego z gospodarką lokalnych społeczności, które zostały porzucone przez global-nych graczy, przenoszących interesy w jeszcze niewyeksploatowane miej-sca planety. W takich sytuacjach lu-dzie powinni mieć możliwość i zyskać umiejętność swobodnej samoorganiza-cji procesu wymiany pracy.

Selekcja i reprodukcjaJedna z głównych różnic w relacjach edukacji i ekonomii w stosunku do ery industrialnej, polega na tym, że uprzednio – jak się zdaje – to in-westycja przemysłowa przyciągała w określone miejsca masy słabo wy-kształconych migrantów, którzy spe-cyficzne dla profilu pracy kwalifika-cje zdobywali w trakcie zatrudnienia lub w tworzących się wokół ośrodka

IluSTraCja: raFał KuCHarCzuK

Page 32: Kontakt nr 22: Cześć pracy

30

przemysłowego szkołach zawodo-wych. Teraz „inwestycje w ludzi” muszą nastąpić najpierw, przed po-jawieniem się jakiejkolwiek inwesty-cji kapitałowej. W przeciwnym razie mobilny kapitał znajdzie sobie inne miejsca. Oznacza to, że logika kapita-łu zaczyna się rozciągać nie tylko na obszar szkoleń w miejscu pracy i spe-cjalistycznego kształcenia zawodo-wego, ale i na publiczne szkolnictwo powszechne. To ono bowiem tworzy

podstawę atrakcyjności inwestycyjnej miejsca. W ten oto sposób kategorie pedagogiczne (wiedza, wykształce-nie) i etyczne (zaufanie) trafiły do dys-kursu ekonomii: te pierwsze funkcjo-nują w nim z etykietą „ludzkiego”, te drugie – „społecznego kapitału”. Takie przemianowanie oznacza, że w eduka-cję i więzi społeczne inwestuje się tak jak w każde inne przedsięwzięcie go-spodarcze: po to, żeby zarobić.

Przy całej nobilitacji, jaka wyni-ka z przechwycenia dyskursu edu-kacyjnego przez ekonomię, mamy tu zarazem do czynienia z potężną re-dukcją pola myślenia o wychowaniu. Po pierwsze, nieekonomiczne efek-ty kształcenia, takie jak np. jego rola kulturowa, sensotwórcza, zostają ze-pchnięte w cień. Po drugie, szkoły, uni-wersytety i instytucje kultury – jako miejsca „produkcji kapitału ludzkie-go” – traktowane są tak, jak wszelkie inne znaczące dla gospodarki przed-siębiorstwa, co najwyraźniej widać w strategiach ich reformowania. Od lat osiemdziesiątych XX wieku edukację i kulturę – wraz z innymi sektorami „usług publicznych”, takimi jak medy-cyna – zmienia się tak, jak podupa-dające przedsiębiorstwa o sztywnym popycie, w których wzrost efektyw-ności polega nie tyle na zwiększaniu sprzedaży (liczba uczniów szkolnic-twa podstawowego nie wzrośnie na

skutek podnoszenia jego atrakcyjno-ści), co na redukcji kosztów. Tam jed-nak, gdzie można, dąży się także do rywalizacji na polu sprzedaży usług. Przede wszystkim dzieje się tak w celu stymulowania konkurencji między szkołami. Nie prowadzi to w skali ma-kro do żadnych sensownych korzyści – wzrost liczby uczniów w jednej szkole podstawowej można uzyskać jedynie kosztem ich spadku w innej, i to znaj-dującej się w tej samej prowadzącej

i finansującej obie szkoły gminie. Za-bieganie o uczniów, związane z syste-mami finansowania szkół (realne lub wirtualne vouchery, czyli finansowanie zależne od liczby dzieci, przy zasadzie zniesienia rejonizacji i swobodnego wyboru szkoły przez rodziców), ma więc jedynie pośredni sens. Zmusza ono szkoły do stałej weryfikacji oferty programowej i do dostosowania ofer-ty kształcenia do oczekiwań „pożąda-nych klientów”.

Pożądanymi klientami są ci, któ-rzy sami dysponują wysokim kapi-tałem kulturowym, a więc kapitałem wykształcenia i statusu społecznego „dziedzicznie” przekazywanym dzie-ciom, i mogą zagwarantować szkole wysoką pozycję w rankingach tworzo-nych na podstawie wyników standa-ryzowanych egzaminów, przy jedno-czesnej gwarancji braku problemów dydaktycznych i wychowawczych, co przekłada się na minimalizację kosz-tów kształcenia. Przyciąganiu „odpo-wiednich” uczniów służy strategia marketingowa szkoły, akcentująca wartości typowe dla klasy średniej: naukę języków obcych, przyjazne rela-cje z nauczycielami, aktywną rekreację itp. Rodzice o wysokim kapitale kul-turowym oczekują od szkoły przede wszystkim przygotowania ich dzieci do zajęcia atrakcyjnych pozycji spo-łecznych, wynikających z uzyskania

trudno dostępnego wykształcenia i dzięki temu – dobrze płatnej i dają-cej wysoką społeczną pozycję pracy. W rezultacie o pozycji szkoły w ran-kingach w głównym stopniu decydu-je nie jakość pracy nauczycieli, a spo-sób rekrutowania nowych uczniów, zapewniający szkole „dostawę dobre-go surowca”. Relacja ta ma charakter zwrotny i dzięki temu polityka selek-cji ma tendencję do samopodtrzymy-wania się: wykorzystując publikowa-ne w prasie rankingi szkół, rodzice aktywnie wybierają dla swoich dzieci instytucje jak najbardziej „odpowied-nie” pod względem przynależności klasowej. Nie, to nie przejęzyczenie – przynależność klasowa staje się zno-wu istotnym czynnikiem podziału społecznego, i rynkowo zorientowa-na edukacja aktywnie podziały kla-sowe rekonstruuje. Czyni to posługu-jąc się hasłami wzrostu efektywności kształcenia – przecież żyjemy w spo-łeczeństwie opartym na wiedzy, nowe technologie wymagają wysokich kwa-lifikacji, rynek pracy jest coraz bardziej wymagający, edukacja jest motorem ekonomicznego wzrostu…

Zmowa milczeniaDotychczasowe nasze myślenie o edu-kacji zdominowane jest przez optykę wyścigu: staramy się przygotować mło-dych ludzi do jak najsprawniejszego ubiegania się o atrakcyjne zatrudnie-nie. Temu służy rozbudowana retoryka kompetencji, temu podporządkowuje się strategie egzaminowania, tak – pod kątem przystawalności do systemu ekonomicznego – ocenia szkoły praso-wa publicystyka. Zestawienie tej stra-tegii z prostymi i szeroko dostępnymi danymi demograficznymi dotyczącymi zatrudnienia każe tymczasem zadać pytanie o to, jakie są skutki kształcenia do rywalizacji o miejsca zatrudnienia dla osób, które zatrudnione nie będą. Powtarzam, z góry wiadomo, że będzie to przynajmniej połowa dzisiejszych uczniów. Dość łatwo można sformuło-wać dość ponurą hipotezę. Szkoła ope-rująca logiką sukcesu mierzonego do-brze płatnym zatrudnieniem w dużej

Szkoła operująca logiką sukcesu mierzonego dobrze płatnym zatrudnieniem uczy ludzi życia w poczuciu klęski

Page 33: Kontakt nr 22: Cześć pracy

31

korporacji uczy większość społeczeń-stwa życia w poczuciu klęski, porażki zawinionej przez same dotknięte mar-ginalizacją jednostki. Aktywnie przy-gotowuje ludzi do apatii i bezradności, uczy ich roszczeń pod adresem syste-mu, który wykształcił ich w zakresie podobno oczekiwanych kompetencji i „na wyjściu” powiedział, że są one zbędne. Taka sytuacja rodzi niezwykle poważne dylematy dla edukacji. Wy-magają one jawnej, publicznej debaty, która musi zaowocować społecznym wstrząsem. Jej unikanie jest bowiem oparte na zmowie milczenia, na uda-waniu, że świat społeczny jest inny niż jest. Sformułujmy więc kilka dyskusyj-nych kwestii.

1. Czy powinniśmy przygotowywać młodych ludzi do życia bez zatrudnie-nia? Odpowiedź wydaje się oczywista: skoro taka jest społeczna rzeczywi-stość, edukacja powinna do niej przy-gotowywać. Życie bez zatrudnienia jest znaczącą częścią społecznej real-ności i jego udział będzie raczej rosnąć niż maleć. Edukacja zdecydowanie musi brać pod uwagę zadania zwią-zane z przygotowaniem ludzi do sen-sownego życia poza obszarem etato-wej pracy. Trzeba jednak zdawać sobie sprawę z tego, że pojmowanie edukacji jako przygotowania do życia w realnie istniejącym świecie społecznym pod-waży całą maszynerię motywacyjną, która została w Polsce uruchomiona po 1989 roku.

2. Na czym powinno polegać przy-gotowanie do życia poza rynkiem zatrudnienia? Przede wszystkim na kształceniu do społecznej samoorga-nizacji. Tymczasem ze szkoły znik-nęły uczniowskie spółdzielnie, kasy oszczędnościowe, nie mówiąc już o tak zwanych „czynach społecznych”. Nie chodzi mi oczywiście o przywraca-nie rytualnego grabienia chodników i malowania trawy na zielono przed państwowo-partyjnymi świętami. Za-uważmy jednak, że pozbywając się głupiego rytuału pozorowanej pracy, pozbyliśmy się niemal zupełnie idei edukacji dla wspólnotowego wysiłku na rzecz poprawy warunków życia

w lokalnej społeczności. Można prze-cież sobie wyobrazić aktywne przy-gotowywanie młodych ludzi do pracy na rzecz wspólnoty, do wolontariatu i – idąc dalej – do organizacji sieci pracy wzajemnej. Trzeba też przywrócić po-jęciu pracy jego antropologiczny sens, oderwać je od perspektywy etatowego zatrudnienia. Takie zatrudnienie bę-dzie się większości dziś młodych ludzi przydarzać i trzeba uczynić wszystko, aby okresy jego braku nie były okresa-mi gorzkiej bezczynności.

3. Dość żywym zjawiskiem społecz-nym staje się wolontariat. Zauważam jednak i w tym obszarze tendencję do rozprzestrzeniania się logiki rynku. Młodzi ludzie nierzadko podejmu-ją pracę w charakterze wolontariuszy dlatego, że na inną nie mają szans. Wo-

lontariat daje zatem okazję do zdoby-cia profesjonalnego doświadczenia, które ma stanowić osobisty kapitał jednostki, a jego ukoronowaniem ma być praca etatowa. Po jej uzyskaniu aktywność społeczna zanika. To oczy-wiście zjawisko normalne, racjonalne, ale z kilku powodów kontrowersyjne. Po pierwsze, w skali społecznej wo-lontariat wkraczający do działających na rynku firm i instytucji obniża szan-se zatrudnienia. Po co płacić, skoro są chętni do pracy za darmo? Po drugie, tak traktowany wolontariat korumpu-je ideę pracy kierowanej motywami społecznymi, wynikającej z potrzeb innych ludzi, a nie jedynie z potrzeb własnych jednostki.4. Istnieje ogromna i pilna potrzeba

organizacji pracy wzajemnej w środo-wiskach ludzi dorosłych pozbawio-nych zatrudnienia. Obecne nadzie-je na to, że do biednych i gnębionych

społecznymi patologiami na biedzie wyrosłymi gmin „przyjdzie” obcy kapitał i zainwestuje w miejsca pra-cy, są równie naiwne jak oczekiwanie na UFO. Oczywiście, takie inwestycje będą się zdarzać, ale, po pierwsze, na-wet duże inwestycje kapitałowe two-rzą dziś minimalną liczbę miejsc za-trudnienia, a po drugie – raczej nie pojawiają się one tam, gdzie ich naj-bardziej brakuje, nie w miejscach o już utrwalonej społecznej bezradności. Praca może się w takich miejscach po-jawić jedynie w efekcie samoorganiza-cji wspólnot, nastawionej nie na wy-chodzenie z jakimiś produktami na rynek zewnętrzny po to, aby „zrobić interes”, lecz na zaspokajanie własnych elementarnych potrzeb. Główną rolę muszą tu odegrać osoby i instytucje dobrze we wspólnotach zakorzenio-ne i obdarzone autorytetem, jak księża i nauczyciele.

Wyjść z marginesuIstotną barierą rozwoju pracy dla spo-łeczności lokalnych, pracy wykonywa-nej tam, gdzie jest mnóstwo pracy do zrobienia, jest brak systemu jej koordy-nacji i wymiany – czyli brak lokalnego i choćby zupełnie wirtualnego pienią-dza. Sądzę, że środowiska edukacyjne powinny – i mają szansę – rozpocząć szeroką publiczną debatę na temat prawnych warunków funkcjonowa-nia banków czasu i innych systemów wymiany pracy, i doprowadzić do jed-noznacznej wykładni prawnej, umożli-wiającej bezpieczną pracę animacyjną. Gdyby się okazało, że lokalne systemy rozliczania pracy naruszają porządek prawny, to porządek ten musi ulec zmianie. Nie jest dobrym prawo, któ-re uniemożliwia ludziom wypraco-wanie sobie warunków ludzkiej eg-zystencji na elementarnym poziomie. Jego podtrzymywanie oznaczałoby, że nasz ustrój polityczny aktywnie pro-dukuje bezrobocie jako formę poniża-jącej zależności od systemu, że jest za-interesowany utrzymywaniem trwałej i nieusuwalnej biedy oraz tworzeniem i utrwalaniem podziału społeczeństwa na dwie zantagonizowane klasy: ludzi

Im biedniejsze środowisko, tym więcej, a nie mniej, jest w nim możliwości pracy

Page 34: Kontakt nr 22: Cześć pracy

32

wolnych, dysponujących przywile-jem pracy na zglobalizowanym ryn-ku, i zniewolonych, przymuszonych do bezczynności i unieruchomionych w biedzie. Musimy spróbować uwol-nić się od mistyfikacji zatrudnienia podstawiającego się w miejsce pracy i spróbować na nowo zorganizować społeczne przestrzenie pracy wszę-dzie tam, gdzie jest coś do zrobie-nia. A „do zrobienia” jest więcej tam, skąd wyniosły się wielkie korporacje, w miejscach, w których „ludzki kapi-tał” uznano za niezbyt atrakcyjny. Ina-czej mówiąc, im biedniejsze środowi-sko, tym więcej, a nie mniej, jest w nim możliwości pracy. Monopol pieniądza, zawłaszczenie miary pracy przez glo-balny system finansowy, nie może być argumentem wystarczającym dla spy-chania większości społeczeństwa na margines życia społecznego.

Postulat kształcenia dla samoorga-nizacji pracy wspólnotowej nie ozna-cza postulatu przeciwstawiania się zatrudnieniu ani nie jest „prostym” wezwaniem do walki z korporacjami. Nie można zapominać, że ekonomia globalnie wymienialnego pieniądza jest także częścią społecznej realności i że zadania edukacji publicznej muszą się wiązać z przygotowaniem ludzi do udziału w kapitalistycznej grze ryn-kowej. Jeden z głównych problemów edukacji publicznej zdaje się zatem polegać na tym, że kształcenie „dla kapitalizmu” (indywidualne karie-ry, rywalizacja, sukces ekonomiczny jako miara jakości życia) zakłada kom-pletnie odmienny system wartości od tego, który postuluję w niniejszym tek-ście – od kształcenia na rzecz wspól-notowej samoorganizacji i wymiany pracy. W tym drugim modelu mamy kooperację zamiast rywalizacji, lokal-ną wspólnotę zamiast globalnego ryn-ku i organiczne, a zarazem symbolicz-ne pojmowanie pieniądza jako miary wymiennej wartości pracy w miejsce zuniwersalizowanego monetarnego fetysza, nabierającego niezwiązanej z gospodarką wartości w wirtualnych spekulacjach. Istotnym problemem dla instytucji edukacyjnych będzie zatem

nie tylko to, jak zorganizować eduka-cję i animację na rzecz wspólnotowej wymiany pracy, ale i jak to zrobić przy jednoczesnym kształceniu dla pracy w światowych korporacjach. Jest to bodaj najtrudniejszy dylemat. Jego naj-prostszym rozwiązaniem jest bowiem uzupełnienie obecnego systemu edu-kacyjnego o programy pracy wspólno-towej dla tych uczniów, którzy skazani są na brak zatrudnienia. Identyfikacja tych grup uczniów jest banalnie pro-sta, bowiem oni już zostali wyodręb-nieni – system edukacyjny w Polsce jest wysoce segregacyjny. Postulowa-ne tu wizje edukacji wspólnotowej, nastawionej na rozwijanie pozaryn-kowej organizacji pracy, mają szanse rozpowszechniać się w środowiskach dotkniętych utrwaloną marginalizacją, w popegeerowskich wsiach i w opusz-czonych przez socjalistyczny indu-strializm dzielnicach i miasteczkach. To oczywiście bardzo dobrze. Te śro-dowiska potrzebują organizacji pra-cy jak wody. Nie byłoby jednak do-brze, gdybyśmy uznali taki podział za drogę do normalnego społeczeństwa. Ani z tego względu, że utrwalałby on i pogłębiał już dokonaną marginaliza-cję ogromnych grup ludzi, ani z tego, że – wskazują na to badania nad bez-domnością – w kapitalistycznym spo-łeczeństwie nikt nie jest bezpieczny. Mówiąc krótko, wszyscy powinniś-my umieć funkcjonować zarówno w logice kapitału, jak i wspólnotowej samoorganizacji.

***W latach osiemdziesiątych Henry Giroux pisał, że amerykańska szkoła publiczna pozostała jedyną instytucją, w której ludzie pochodzący z różnych klas społecznych i kultur mogą ze sobą rozmawiać i wspólnie dyskutować o kształcie społecznego życia. Dzisiaj – zarówno w USA, jak i w Polsce – w efekcie neoliberalnych reform szkoła publiczna traci ten wymiar. Nie wiem, czy wielu pedagogów podziela mój sposób myślenia, ale na własną odpowiedzialność chciałbym jasno powiedzieć: domagam się

traktowania szkoły publicznej jako instytucji dobra publicznego, służącej wszystkim, a nie tylko wąskiej grupie szczęśliwców, którym status urodzenia zagwarantował uprzywilejowane m ie j sca w g loba l ny m w yśc ig u. Dlatego edukacja dla wspólnotowego rozumienia pracy powinna stać się częścią powszechnego programu kształcenia. ■

Artykuł stanowi skróconą i zaktualizowa-ną wersję tekstu opublikowanego w książce „Rynek i kultura neoliberalna a edukacja”, zredagowanej przez Tomasza Szkudlarka, Alicję Kargulową i Stefana Kwiatkowskie-go, która ukazała się nakładem Oficyny Wydawniczej Impuls w 2005 roku.

Prof. ToMasz szkudlarek (1954)jest pedagogiem, kierownikiem zakładu Filozofii Wychowania i Studiów Kulturowych w Instytucie Pedagogiki uniwersytetu gdańskiego. Interesuje się kulturowymi i politycznymi uwarunkowaniami edukacji.

Page 35: Kontakt nr 22: Cześć pracy

33

Czego szukasz w Ursusie?Wraz z moimi studentami pracujemy nad strategią rozwoju tej dzielnicy. Na terenach dawnych zakładów mecha-nicznych staraliśmy się sprawdzić, czy przemysł może istnieć w europejskim mieście XXI wieku.

Może?Nie tylko może, ale i powinien!

W Ursusie trwa konflikt pomię-dzy właścicielami lokalnych zakła-dów przemysłowych a deweloperem, który wykupił niesprywatyzowane wcześniej skrawki terenu. Deweloper przyjął żywcem wziętą z późnych lat dziewięćdziesiątych ideę klasy kre-atywnej i uznał, że przemysł po prostu mu tam przeszkadza. Do jego punktu widzenia przychyliło się miasto, które zmieniło studium zagospodarowania przestrzeni w taki sposób, że dla za-kładów przemysłowych w zasadzie zabrakło w Ursusie miejsca. Zostać miała niemal tylko mieszkaniówka. Przedsiębiorcy oczywiście to studium zaskarżyli, ale poprosili też nas, żeby-śmy – jak to się mówi – trochę sex it up. Sami nie bardzo potrafili pozyskać społeczne poparcie dla swojego istnie-nia. Wizualizacja z dzieckiem bawią-cym się na trawce przed ładnym do-meczkiem jest bardziej przekonująca niż dymiący komin.

To jasne. w jakim kierunku rozwija się wasz projekt?Cóż, mam nadzieję, że ci, którzy za-prosili nas do Ursusa, nie będą roz-czarowani. Myślę, że oni po prostu chcieli przetrwać. Chcieli przetrwać, odmalować i chcieli, żeby wszyscy zostawili ich w spokoju. To, co propo-nują moi studenci, idzie jednak w kie-runku radykalnej reindustrializacji, w tym również odbudowy lokalnych więzi społecznych. Mam wrażenie, że przed naszym przyjazdem przedsię-biorcy nie przejmowali się specjalnie ludźmi, którzy zamieszkują Ursus. My jednak sądzimy, że ich przetrwa-nie zależy właśnie od tego, czy miesz-kańcy dzielnicy uznają, że oni powin-ni tam być.

sam zostałeś niedawno nazwany „proro-kiem reindustrializacji”. To znaczy czego?Przede wszystkim chodzi o powrót przemysłu do krajów, z których przez ostatnich trzydzieści lat był on syste-matycznie przenoszony za granicę. Ale reindustrializacja, o której mówię, jest projektem idącym znacznie da-lej. Projektem inkluzywnego systemu społeczno-gospodarczo-politycznego, nastawionego przede wszystkim na zaspokajanie potrzeb i „akumulację mocy”, a nie na konsumpcję i spekula-cje finansowe.

„akumulację mocy”?Tak. Zbieranie sił, by czegoś rzeczywi-ście dokonać, zamiast leżeć na plaży, opijając się drogimi drinkami. Aku-mulacja mocy to element „ekonomii mocy”, do myślenia o której inspirację czerpię z „Robotnika” Ernsta Jüngera. Odczytuję tę książkę – trochę w opozy-cji do dominujących interpretacji – jako manifest ademokratycznego inkluzy-wizmu. Być może nie jest to wizja ide-alnie horyzontalnej równości, jest to jednak myśl uniwersalistyczna, w któ-rej nie ma miejsca na wykluczonych. Wszyscy są niezbędnymi fragmentami systemu. I w ten właśnie sposób rozu-miem reindustrializację.

no dobrze, ale jaką rolę odgrywa w tym wszystkim przemysł?Przyjmuję do wiadomości, że funk-cjonujemy w gospodarce opartej na wiedzy i że to się raczej nie zmieni. Przeciwnie, produkcja wiedzy bę-dzie w coraz większym stopniu za-stępować wytwarzanie artefaktów. Wiedza jest jednak produkowana nie tylko w biurach projektowych, w la-boratoriach i na uniwersytetach, nie tylko w klastrach naukowo-badaw-czych czy przemysłowych. Jest ona wytwarzana „pomiędzy” – w punk-tach styku oddziaływań różnych akto-rów. Innego rodzaju wiedza powstaje

Reindustrializacja jest wizją przemysłu, w któ-rym nie ma odpadu. Nie ma go nie tylko jako

materii, ale też jako części społeczeństwa – jako ludzi-odpadów.

z KrzySzTOFEM NaWraTKIEM

rOzMaWIa MISza TOMaSzEWSKI

IluSTraCjE: HaNKa MazurKIEWICz

przemysł

Page 36: Kontakt nr 22: Cześć pracy

34

w laboratorium, innego zaś przy wprowadzaniu określonego produk-tu do fabryki. Dlatego przemysł jest niezbędny, by domykać łańcuchy produkcji wiedzy.

To domykanie ma również wymiar społecznego inkluzywizmu, łączy się się bowiem z ideami stojącymi za tzw. ekologią przemysłową, czyli przeko-naniem, że procesy produkcji nie po-winny mieć charakteru liniowego, lecz „kołowy”. To, co jest odpadem jednego procesu, może być wykorzystywane jako surowiec w innym. Owo szuka-nie zastosowania dla każdego elemen-tu produkcji może – i powinno – mieć swój wymiar społeczny. W końcu lu-dzie też biorą udział w produkcji. Nie tyle idzie więc o fabryki w miastach, co o fabryki jako element szerokiej struktury wymiany i współdziałania.

w artykule opublikowanym ostatnio w „autoportrecie” napisałeś, że sam powrót przemysłu do miast nie ma kluczowego znaczenia, że ważniejsze jest umocowanie go w strukturach społeczno-ekonomicz-nych miasta.

Zacznijmy od tego, że przemysł nie za-wsze musi „wracać” do miast. Domi-nująca dziś narracja, na gruncie której miasto przemysłowe przeszło do hi-storii, stanowi przejaw europejskiego

prowincjonalizmu. W latach osiem-dziesiątych syci Europejczycy wpadli na pomysł, żeby ograniczyć się do za-wiadywania produkcją realizowaną w krajach peryferyjnych. W efekcie przemysł przemieścił się tylko z jed-nej części świata w drugą. Zresztą Eu-ropejskie miasta mają niby charakter postprzemysłowy, ale w takiej Polsce, która wcale nie jest wyjątkiem, nie brakuje ośrodków, w których prze-mysł istnieje i ma się całkiem dobrze. W Gdańsku dochody z przemysłu stanowią dziś wciąż około 60 procent wpływów do budżetu miasta. Mamy też sporo przykładów specjalnych stref ekonomicznych, w których lokalizo-wane są fabryki, ale to jest akurat an-tyteza reindustrializacji, o której mó-wię. To są „specjalne strefy wyzysku”, smutny powrót do modelu wypraco-wanego jeszcze w XIX wieku.

powrót, do którego ty nie nawołujesz.Oczywiście, że nie. To było naprawdę straszne. Z drugiej jednak strony kla-syczny przemysł był głęboko zanu-rzony w lokalnym środowisku. Z róż-nych przyczyn, częściowo etycznych, ale głównie ekonomicznych, opłacało się przedsiębiorcom wyzyskiwać swo-ich pracowników tylko do pewnego stopnia. Opłacało im się dbać o nich, szkolić ich, budować osiedla robotni-cze. Tak więc już w pierwotnej wersji miasta przemysłowego istniały pewne elementy inkluzywności, które póź-niej, w państwie dobrobytu, znalazły się na pierwszym planie. Zarysowując wizję Miasta Przemysłowego 2.0, na-wołuję do powrotu do tej inkluzyw-ności. Jestem głęboko przekonany, że nikt nie powinien być odrzucony. Ist-nienie ludzi-odpadów, o których pisał np. Zygmunt Bauman, jest naganne nie tylko z etycznego, ale – choć wiem, że brzmi to źle – również z ekonomiczne-go punktu widzenia.

a przecież ludzi, których system nie po-trzebuje, jest coraz więcej…Niestety tak. David Harvey pisał, że neoliberalizm jest zemstą klas posia-dających za czasy państwa dobrobytu, które ich kosztem redystrybuowało pieniądze. Dzisiaj zmierzamy w do-kładnie przeciwną stronę: niewielka

Na gruncie katolickiej nauki społecznej własność ma również wymiar etyczny

Page 37: Kontakt nr 22: Cześć pracy

35

grupa ludzi staje się coraz bardziej majętna i dzięki swojemu bogactwu manipuluje całą resztą. Jest to dosko-nale widoczne w postprzemysłowych miastach, których dynamika od od trzydziestu lat opiera się na speku-lowaniu nieruchomościami. Weźmy ceny domów w Wielkiej Brytanii. Pod koniec lat siedemdziesiątych średni dom kosztował około 30 tysięcy fun-tów. Dziś kosztuje on 200 tysięcy. I, żeby było jasne, nie ma to nic wspól-nego z inflacją. Wielu spośród tych, których jeszcze trzydzieści lat temu stać byłoby na kupienie sobie miesz-kania z własnych oszczędności, dziś staje się niewolnikami banków. Bo je-śli ktoś twierdzi, że jest właścicielem mieszkania, ale ma kredyt hipoteczny, to przecież sam siebie oszukuje.

swego czasu prowokacyjnie zapropono-wałeś zniesienie prywatnej własności gruntów w miastach, podpierając się ka-tolicką nauką społeczną. własność nie jest święta?Obydwaj wiemy, że nie jest. Na grun-cie katolickiej nauki społecznej wła-sność ma również wymiar etyczny. Powinna służyć właścicielowi, ale nie może szkodzić innym. Nie może sta-wać się elementem struktur grzechu. Uważam, że najwyższa pora, byśmy zaczęli rozmawiać o tym, czym ona tak naprawdę jest. W szczególny spo-sób mam tu na myśli własność w mie-ście, która i tak podlega pewnym ograniczeniom. W końcu każdy akt planowania przestrzennego sprawia, że ograniczamy czyjąś możliwość dys-ponowania jego własnością. Czegoś mu nie wolno, a coś musi w określony

Próba odbudowy kapitału społecznego na siłę byłaby czymś przerażającym

Page 38: Kontakt nr 22: Cześć pracy

36

sposób zbudować. Już to budzi w Po-lakach silny opór. Myślę, że to skraj-nie niebezpieczna pozostałość resen-tymentu anty-PRL-owskiego: moje, nie dam. Niezwykle trudno będzie ją przezwyciężyć, ale musimy to zrobić. To jedyny sposób na zachowanie in-tegralności miasta, również jako bytu społecznego.

wróćmy do reindustrializacji. Czy myślisz o niej jako o kolejnej prowokacji? a może to rodzaj utopii?To nie jest utopia ani prowokacja. To już zaczyna się dziać. Oczywiście, nie wrócimy do modelu gospodarcze-go opartego na wymianie dóbr, a nie na operacjach finansowych. Wiemy jednak, że doszliśmy do ściany i że tak dłużej być nie może. W 2001 roku stosunek pieniędzy znajdujących się w obrocie materialnym do pieniędzy wymienianych w operacjach finanso-wych wynosił 1 do 33. Podejrzewam, że w ciągu ostatnich kilkunastu lat różnica ta mogła wzrosnąć nawet dwu-krotnie. To pokazuje absurd sytuacji, w której się znajdujemy. Spekulacje fi-nansowe polegają na zarządzaniu ry-zykiem i nadzieją, a nie na zaspoka-janiu naszych potrzeb. W tym sensie ważna jest reindustrializacja – zwią-zana z produkcją dóbr oraz z rozwią-zywaniem konkretnych problemów. Nawet w ramach nastawionej jedynie na zysk ekologii przemysłowej głów-nego nurtu pojawiają się piękne in-nowacje, jak w duńskim Kalundborg, gdzie nadwyżki ciepła z elektrowni są wykorzystywane na farmie rybnej, a odpady z farmy stosowane są jako nawóz przez miejscowych rolników. Albo w Helsinkach, w których woda używana do chłodzenia serwerow-ni wykorzystywana jest następnie do ogrzewania mieszkań. To chyba nieźle pokazuje wyższość reindustrializacji nad spekulacjami finansowymi.

Tym, co najbardziej fascynuje cię w pro-dukcji przemysłowej, jest – jak sam pi-szesz – tworzenie więzi i budowanie struktur wzajemnych zależności. Dlacze-go chcesz zmuszać ludzi do tego, żeby

spotykali się ze sobą w przestrzeni miej-skiej lub w hali fabrycznej?Odpowiedź jest oczywista. Jest nią personalizm i przedstawiona w nim wizja pełnego rozwoju osoby ludzkiej. Człowiek jest w stanie rozwijać się, ro-snąć i być szczęśliwy tylko w relacjach z innymi ludźmi. To właśnie jest mój cel: stwarzać warunki, w których lu-dzie mogą być szczęśliwi. Ale mówiąc o różnych sposobach wchodzenia lu-dzi ze sobą w interakcję, przyjmuję do wiadomości, że są i tacy, którzy będą uparcie mówili „nie”. Dlatego należy budować instytucje, które pozwolą im normalnie funkcjonować, przy zacho-waniu minimalnych bezpośrednich kontaktów z innymi ludźmi.

Wiesz, ja jestem radykalnym inklu-zywistą. Oczywiście, uważam, że lu-dziom należy pozwolić żyć, jak tylko uważają za stosowne. Myślę jednak, że byłoby fantastycznie, gdyby oni żyli z innymi ludźmi. Gorąco wierzę w to, że ludzie chcą być częścią większej ca-łości, chcą wchodzić w interakcje z in-nymi. Jest w tym oczywiście pewien element opresji, ale ta opresja ma swoje wyraźne granice.

w jednej ze swoich książek postawiłeś tezę, że „zaczepienie” człowieka w syste-mie możliwe jest dzięki jego niedoskona-łościom i brakom. Czy przypadkiem nie ta sama idea przyświeca projektowi ekologii przemysłowej?Cieszę się, że tak to widzisz. Ekologia przemysłowa opiera się na bardzo pro-stym założeniu. Różne procesy prze-mysłowe w klasycznym ujęciu mają układ linearny: surowce, proces pro-dukcji i efekt w postaci produktu i od-padu. Produkt się sprzedawało, odpad się wyrzucało. Idea, o której mówię, polega na tym, żeby odpady jednego procesu były surowcem lub półpro-duktem dla innych procesów. Inny-mi słowy, reindustrializacja jest wizją przemysłu, w którym nie ma odpadu. Nie ma go nie tylko jako materii, ale też jako części społeczeństwa. Nie do przyjęcia jest bowiem sytuacja, w któ-rej jakaś grupa społeczna zostaje wy-kluczona i kompletnie nie wiadomo, co

Wartością jest praca pojęta jako przemiana tego, co nieużyteczne, w to, co niezbędne

Page 39: Kontakt nr 22: Cześć pracy

37

z nią zrobić. W tym sensie, rzecz jasna, „brak” jest wartością.

w tej samej książce poddałeś krytyce sformułowaną przez richarda Floridę koncepcję liberalno-demokratycznej tole-rancji. Florida twierdzi, że chłodna emo-cjonalnie tolerancja stanowi alternatywę dla silnie terytorialnego kapitału społecz-nego, będącego w jego przekonaniu re-liktem społeczeństwa przemysłowego. „Tolerancja nie powoduje pogromów, ale też rzadko pogromom zapobiega” – na-pisałeś. Czy nie boisz się jednak, że wraz z odnowieniem więzi społecznych charak-terystycznych dla miasta przemysłowego, przebudzą się również demony religijnych i etnicznych partykularyzmów?Próbowałem mierzyć się z tym tema-tem w mojej ostatniej książce, w któ-rej pisałem o różnych rodzajach inter-fejsów, czyli sposobów, w jakie ludzie wchodzą ze sobą nawzajem w interak-cję. Mocno podkreślałem też znaczenie instytucji, gwarantujących zachowanie dystansu między poszczególnymi ak-torami życia społecznego, zachowanie ich autonomiczności czy wręcz anoni-mowości. Jesteś częścią większej gru-py, ale nie możesz przecież być zmu-szany do tego, żeby budować trwałe relacje z innymi ludźmi.

Próba zmuszenia mieszkańców współczesnych miast do powrotu do ścisłych, bardzo opresyjnych relacji międzyludzkich, próba odbudowy kapitału społecznego na siłę, byłaby czymś przerażającym. Na pewno nie chciałbym, żeby coś takiego nastąpiło.

Czy odbudowa lokalnych wspólnot musi oprzeć się na projekcie, bądź co bądź, od-górnym? nie złożyłbyś swoich nadziei np. w drobnej przedsiębiorczości?Nie, wcale nie proponuję jakiejś od-górnej opresji jako niezbędnego wa-runku reindustrializacji. Znowu wra-camy do katolickiej nauki społecznej i do zasady pomocniczości, której po-zostaję wierny. Bo prędzej wyobrażam sobie sytuację, w której ludzie zaczy-nają coś robić, a państwo im w tym pomaga albo przynajmniej nie prze-szkadza, niż taką, w której państwo

o czymś decyduje. Być może są mo-menty, w których powinno ono wy-stąpić w roli inicjatora. Zasadniczo jednak instytucje służą temu, żeby po-magać oddolnym inicjatywom się roz-wijać. I oczywiście pilnować, żeby nie wyrządzały one nikomu krzywdy.

na czym polega zatem wyższość modelu przemysłowego nad usługowym?Na jego wielowymiarowości. Na tym, że zawiera on w sobie i handel, i usługi, i edukację, i badania nauko-we. Zawiera – albo może zawierać – wszystko, co tylko sobie wymyślisz. A ponieważ jest wielowymiarowy, ma znacznie większy potencjał wspólno-totwórczy niż model oparty wyłącz-nie na usługach, nie wspominając już o kapitalizmie z jego abstrakcyjnymi spekulacjami finansowymi. Podsta-wową wartością jest tu jednak praca pojęta jako wytwarzanie, jako prze-miana tego, co nieużyteczne, w to, co niezbędne.

Czy twój projekt ma charakter uniwersal-ny, czy też wiążesz go raczej z miastami opuszczonymi przez Boga i korporacyjny kapitał?Większość ludzi, którym przedsta-wiam swoją wizję, ku mojemu zasko-czeniu mówi: „No dobrze, mogę zgo-dzić się z tym, że reindustrializacja jest pomysłem dla dużych miast, ale na pewno nie dla małych miasteczek”. Tymczasem ja sądzę, że znacznie ła-twiej przeprowadzić ją właśnie poza wielkimi ośrodkami. Reindustriali-zacja Warszawy byłaby bardzo kon-trowersyjna, ponieważ to miasto ma inne funkcje. Stolica kraju żyje w in-nym rytmie niż miejscowości bardziej prowincjonalne. Co oczywiście nie znaczy, że fragmenty stolicy – takie jak Ursus – nie mogą mieć charakteru przemysłowego.

Michael walzer zastanawiał się kiedyś nad tym, czy jeśli rzeczywiście społe-czeństwo zostało ostatecznie zdekompo-nowane przez przeczących jego istnieniu liberałów – jeśli stało się ono „społeczeń-stwem ludzi sobie obcych” – to liberalna

polityka nie jest najlepszym sposobem za-rządzania nim. Co ty na to?Gdyby rzeczywiście społeczeństwo nie istniało, liberalna polityka stano-wiłaby jedyną odpowiedź. Wydaje mi się jednak, że jest to przekonanie fał-szywe. Założenie, że społeczeństwo nie istnieje, że to tylko zbiór jedno-stek, jest po prostu nieprawdziwe. Błę-dem byłoby twierdzić, że nic się nie zmieniło i że możemy wrócić do moc-nych więzi społecznych, o których roją konserwatyści. Oczywiście, więzi się zmieniły, tak jak zmienił się na przy-kład model rodziny – ale to wciąż jest przecież rodzina! Ludzie funkcjonu-ją w odmienny sposób, ale nadal ist-nieją relacje międzyludzkie. Być może są one nieco bardziej warunkowe, być może nie są dane raz na zawsze i do końca, ale istnieją. Jesteśmy ze sobą na różne sposoby, ale jesteśmy. Dlate-go właśnie mówię o różnych interfej-sach, o różnych sposobach i struktu-rach, które umożliwiają ludziom bycie ze sobą.

Czyli personalizm 2.0?Właśnie tak! ■

krzyszTof nawraTek (1970)jest teoretykiem miasta, wykładowcą architektury i dyrektorem studiów magisterskich na Plymouth university (Wielka Brytania). Opublikował trzy książki: „Ideologie w przestrzeni”, „Miasto jako idea polityczna” oraz „dziury w Całym. Wstęp do miejskich rewolucji”. Przedstawiciel transhumanizującej lewicy post-chadeckiej. Prowadzi blog: http://krzysztofnawratek.blox.pl.

Page 40: Kontakt nr 22: Cześć pracy

38

W starożytności człowiek uważany był za przedmiot pracy, narzędzie czy towar, sama zaś praca fizyczna ucho-dziła za zajęcie, które uwłacza ludzkiej godności. Dał temu wyraz Arystoteles, podkreślający w „Polityce”, że praca zawodowa powoduje szkody cielesne, a zajęcia zarobkowe przeszkadzają ro-zumowi w panowaniu nad zwierzę-cymi popędami. Dopiero Nowy Testa-ment odwrócił tę optykę. Fakt, że Jezus Chrystus był „człowiekiem pracy”, że poświęcił jej znaczną część swojego ziemskiego życia, niezmiernie podno-si jej godność.

Ludzkie, arcyludzkieMimo że problemem pracy zajmowa-li się już Ojcowie Kościoła, kwestia ta przyjęła w refleksji chrześcijań-skiej dojrzałą postać dopiero w ciągu ostatnich dwustu lat. Stało się to za sprawą katolickiej nauki społecznej, która wypracowała spójną i rozwinię-tą teologię pracy, stanowiącą zresztą klucz do zrozumienia całej tzw. kwe-stii społecznej. Jeżeli zaś chodzi o ten problem, to niewątpliwie swoistym opus magnum jest encyklika Jana Paw-ła II „Laborem exercens”, będąca teo-logiczno-filozoficznym traktatem po-święconym właśnie zagadnieniu pracy ludzkiej.

Papież dokonuje prezentacji fun-damentów katolickiej teologii pracy, pokazuje jej specyfikę, zestawiając ją

z ujęciami i praktyką, jakie spotykamy w komunizmie i kapitalizmie. Zwraca też uwagę na owo węzłowe znaczenie pracy w społecznej refleksji Kościoła, pisząc: „Jeśli rozwiązanie – czy raczej stopniowe rozwiązywanie – tej stale na nowo kształtującej się, i na nowo spiętrzającej kwestii społecznej ma iść w tym kierunku, ażeby «życie ludzkie uczynić bardziej ludzkim», wówczas właśnie ów klucz – praca ludzka – na-biera znaczenia podstawowego i decy-dującego” (LE 3). Co jednak decyduje o jej tak wyjątkowej randze?

Praca w świetle katolickiej nauki społecznej stanowi podstawowy wy-miar bytowania człowieka na ziemi. Kładzie się tutaj bardzo mocny na-cisk na jej podmiotowy charakter. To właśnie godność każdej osoby ludzkiej jest źródłem godności pracy, a „pierw-szą podstawą wartości pracy jest sam człowiek” (LE 6). Co więcej, dzięki niej człowiek może rozwijać swoje zdolno-ści, przemienia ona bowiem nie tylko świat materialny, ale również samego człowieka, udoskonala go, czyni lep-szym. Jeśli tak się nie dzieje, mamy do czynienia z poważnym zaburzeniem. Jan Paweł II pisze o tym wprost, pod-kreślając, iż „przez pracę […] człowiek nie tylko przekształca przyrodę, do-stosowując ją do swoich potrzeb, ale także urzeczywistnia siebie jako czło-wiek, a także poniekąd bardziej «staje się człowiekiem»” (LE 9).

W świetle neoliberalnej logiki ludzie są tylko kosztami pracy, które należy minimalizować.

To wyzwanie, z którym katolicka nauka społeczna musi się mierzyć ciągle na nowo.

raFał łęTOCHa

Być bardziej

Ułamek kontynentuPraca ma oczywiście swój wymiar in-dywidualny, ale nie tylko: katolicka nauka społeczna z całą mocą wskazuje również na jej społeczny charakter, bez którego nie sposób zrozumieć jej istoty.

Pius XI podkreślał, iż „wówczas je-dynie wydajność pracy ludzkiej jest za-pewniona, jeśli istnieje ustrój prawdzi-wie społeczny i zorganizowany; jeśli porządek społeczny i prawny opieką otacza wykonywanie pracy; jeśli róż-ne gałęzie przemysłu, wzajemnie od siebie zależne, zgodnie działają i się uzupełniają; jeśli, co najważniejsze: inteligencja, kapitał i praca niejako ku jednemu zespalają się celowi” (QA 70). Wynika z tego, że praca pojedynczego człowieka, widziana w kontekście spo-łeczeństwa, jest współpracą ze wszyst-kimi ludźmi, dzięki czemu każdy ma wkład w tworzenie dobra wspólnego.

Wiąże się z tym kolejna kwestia ak-centowana przez Jana Pawła II, czyli kulturowa, narodowa i wreszcie ogól-noludzka wartość pracy. Człowiek bowiem „swoją pracę pojmuje jako pomnożenie dobra wspólnego wy-pracowywanego przez jego rodaków, uświadamiając sobie przy tym, że na tej drodze praca ta służy pomnażaniu dorobku całej rodziny ludzkiej, wszyst-kich ludzi żyjących na świecie” (LE 10). Stwarza to możliwość przezwyciężenia myślenia czysto indywidualistycznego. W pracy korzysta człowiek z osiągnięć poprzednich pokoleń i jednocześnie tworzy dorobek ludzkości, z którego czerpać będą następne.

Wreszcie ma również praca swój wymiar religijny, jako współuczest-niczenie człowieka w Boskim dziele stwarzania. Człowiek jest niejako kon-tynuatorem kreacyjnego aktu Stwórcy. W pracy przejawia się bowiem znamię Boskiego podobieństwa człowieka, wynoszące go ponad inne stworze-nia, dzięki nakazowi, by „czynił so-bie ziemię poddaną”. Jak pisze papież: „W wypełnianiu tego polecenia czło-wiek, każda istota ludzka, odzwiercie-dla działanie samego Stwórcy wszech-świata” (LE 4).

Page 41: Kontakt nr 22: Cześć pracy

39Rzeczy stare i noweTo wszystko stanowi o wyjątkowym charakterze pracy i o tym, iż przedkła-dana jest ona w katolickiej nauce spo-łecznej nad kapitał rzeczowy. Wynika to oczywiście z prymatu osoby ludz-kiej nad rzeczą. Człowiek jako pod-miot pracy, nieważne jakiej, jest osobą i już samo to wynosi go ponad kapi-tał. Warto też pamiętać o tym, że, jak wskazuje papież, kapitał – jako zespół środków, narzędzi potrzebnych w pro-cesie produkcji – to również dzieło pracy, wykonanej zazwyczaj przez wcześniejsze pokolenia. Człowiek jest tutaj zawsze czynnikiem sprawczym, czy to jako twórca danego narzędzia, czy też jako ten, który wprawia je w ruch i wykorzystuje w procesie pro-dukcyjnym. Jasno stąd wynika, iż, jak pisał o tym już Leon XIII w „Rerum novarum”, ani praca bez kapitału, ani kapitał bez pracy istnieć nie mogą.

Jeżeli nie przyjmiemy tych założeń, powstaje zagrożenie poważnego błędu antropologicznego, który Jan Paweł II określa mianem błędu „ekonomizmu” lub „materializmu”. Ma on swój po-czątek w filozofii oraz teoriach ekono-micznych XVIII wieku, ale, jak zwra-ca uwagę papież, „o wiele bardziej

jeszcze w całej ekonomiczno-społecz-nej praktyce tamtych czasów, rodzącej się i gwałtownie rozwijającej industria-lizacji, w której dostrzeżono przede wszystkim możliwość intensywnego pomnożenia bogactw materialnych, czyli środków, a przeoczono cel: czy-li człowieka, któremu mają służyć te środki. Ten to właśnie błąd porządku praktycznego ugodził przede wszyst-kim w pracę ludzką, w człowieka pra-cy, i wywołał słuszną etycznie reakcję społeczną […]. Tenże sam błąd, który posiada już swoją określoną postać hi-storyczną, związaną z okresem pier-wotnego kapitalizmu i liberalizmu, może jednak powtarzać się w innych okolicznościach czasu i miejsca, o ile wychodzi się z tych samych założeń myślowych, zarówno teoretycznych, jak też praktycznych” (LE 13).

W trybach kapitałuZ takim błędem, odwróceniem wła-ściwej hierarchii, możemy mieć do czynienia zarówno w marksizmie, jak i kapitalizmie, słowem: wszędzie tam, gdzie człowiek traktowany jest na równi z innymi środkami pro-dukcji, gdzie pracownicy to po pro-stu anonimowe „zasoby ludzkie”,

a przedsiębiorstwo to nie „zrzeszenie osób”, a jedynie „zrzeszenie kapita-łów” (CA 43).

Z tego właśnie rodzaju fałszywym porządkiem, w ramach którego pra-ca traktowana była jako towar, któ-rym można handlować podobnie jak zbożem czy węglem, mieliśmy do czynienia w przypadku pierwotnego kapitalizmu. Uznawano wówczas, że pracownikom należy się jedynie taka zapłata, która starczałaby na regenera-cję sił, oceniano pracę wyłącznie pod względem merkantylnym lub tech-nicznym, biorąc pod uwagę wyłącznie to, czy dobrze się sprzedaje. W efekcie ważna była jedynie techniczno-orga-nizacyjna sprawność, człowiek zaś przestawał się liczyć w ogóle.

W tamtych dniach pracownik stano-wił zatem nic więcej jak tylko pewne kwantum energii, która kosztowała określoną cenę, a kiedy źródło tej ener-gii się wyczerpywało, w każdej chwili można było zastąpić je innym robot-nikiem, który był czymś gorszym niż zwierzę, przedmiotem mniej cennym niż maszyna. Dodatkowym rezulta-tem wprowadzenia maszyn i przemy-słu na wielką skalę stała się automaty-zacja robotników, podporządkowanie

Ilu

STra

Cja:

TO

MEK

KaC

zOr

Page 42: Kontakt nr 22: Cześć pracy

40

ich mechanicznej rutynie. Wcześniej-sze procesy produkcyjne często da-wały robotnikowi szansę na wyraże-nie swej osobowości w pracy. Tutaj nie było już na to miejsca.

Warunki pracy urągały wszelkiej przyzwoitości. Rażącym tego przy-kładem jest ankieta przeprowadzona w 1839 roku we Francji przez Akade-mię Nauk Moralnych i Politycznych. Stwierdzono w niej powszechne wy-stępowanie czternasto- lub nawet sie-demnastogodzinnego dnia pracy, obo-wiązującego również kobiety i dzieci. Te praktyki były nagminne także w innych krajach, czego świadectwem mogą być podobne ankiety przeprowa-dzone w górnictwie przez rząd belgij-ski czy angielski.

Nędza komunizmuTaki stan rzeczy musiał w końcu spro-wokować zdecydowaną reakcję. I rze-czywiście: Marks nie bez racji zarzucił współczesnym mu stosunkom spo-łecznym alienację pracy i jej uprzed-miotowienie. Twierdził, że praca sta-ła się towarem podobnym do innych towarów, z czego wynika, iż robotnik zmuszony jest sprzedawać samego siebie po cenach rynkowych. Co wię-cej, odczuwana jest ona jako czynność uciążliwa, źródło nieszczęścia, robot-nik bowiem pracuje tylko po to, aby móc utrzymać się przy życiu, nie zaś dlatego, by dać ujście swojej energii, pasji tworzenia. Skoro zaś, jak zakła-da marksizm, praca stanowi właściwy wyróżnik człowieczeństwa, jej alie-nacja oznacza dehumanizację. Marks widział rozwiązanie tego problemu w zaprowadzeniu własności wspólnej. Doświadczenia krajów komunistycz-nych pokazały szybko, że – jak słusz-nie przewidywał Leon XIII – lekarstwo to było gorsze od samej choroby.

Oto alienacja, zamiast zniknąć, w państwach, które teoretycznie wy-nosiły pracę na piedestał, jeszcze się powiększyła. Efektem było niewol-nictwo na niespotykaną dotąd skalę w systemie łagrowo-obozowym. Ro-botnicy nie stali się radosnymi wła-ścicielami fabryk, dającymi w nich

upust swej potrzebie tworzenia. Za-miast tego, z biegiem czasu odczuwa-li coraz większy bezsens swojej pracy, ponieważ nie mogła im ona zapewnić podstawowych środków utrzymania. Po rewolucji bolszewickiej wydajność pracy radykalnie spadła, tak iż w 1920 roku wynosiła ledwie 27,1% poziomu z roku 1913, a – jak się ocenia – realna praca robotnika rosyjskiego dopiero w 1963 roku osiągnęła poziom sprzed I wojny światowej.

Te błędy te to nie melodia przeszło-ści. Mogą się one powtórzyć także dziś, wszędzie tam, gdzie człowiek--pracownik straci swoją uprzywilejo-waną pozycję, stając się jedynie kolej-nym środkiem produkcji. Nie chodzi tutaj, jak mogłoby się wydawać, tylko o kraje Trzeciego Świata i nędzarzy zmuszanych tam do pracy w fabry-kach za głodowe pensje. Z nawro-tem niewolniczego systemu mamy do czynienia również w państwach wysokorozwiniętych.

U źródeł sensuJan Paweł II pisał: „Nawet jeśli mark-sistowska analiza i rozumienie pod-staw alienacji są fałszywe, to jednak alienacja połączona z utratą autentycz-nego sensu istnienia jest zjawiskiem obecnym również w rzeczywistości społeczeństw zachodnich. Występu-je ona w sferze konsumpcji, gdy czło-wiek wikła się w sieć fałszywych i po-wierzchownych satysfakcji, podczas gdy powinien spotkać się z pomocą w autentycznej i konkretnej realizacji swojej osobowości. Alienacja wystę-puje również w sferze pracy, kiedy jej

organizacja jest nastawiona tylko na maksymalizację produkcji i zysku, po-mija zaś to, w jakim stopniu pracownik przez własną pracę realizuje się jako człowiek” (CA 41).

W świetle neoliberalnej logiki ludzie to tylko koszty pracy, a te, jak wiado-mo, należy minimalizować. Co więcej, zauważa się, że praca straciła w dzisiej-szym świecie uprzywilejowaną pozycję osi, wokół której obracały się wszystkie inne działania. Coraz bardziej widocz-ny jest powrót do starożytnego, nace-chowanego pogardą i niechęcią po-dejścia do pracy fizycznej. Wielu ludzi kompletnie nie przywiązuje wagi do przedmiotu swej pracy, traktując ją je-dynie jako sposób zdobywania pienię-dzy mających umożliwić konsumpcję.

Zakład pracy wciąż jest źródłem utrzymania, ale nie źródłem sensu ży-cia. Nie stanowi, jak pisze Zygmunt Bauman, „miejsca rozwoju ludzkich więzów wystarczająco solidnych i na tyle godnych zaufania, by wspierać i podtrzymywać etyczne przekona-nia i standardy praktyk moralnych. W «elastycznych fabrykach», biurach, za-kładach i sklepach zalecenia «etyki pra-cy» brzmią pusto. […] Niegdyś źródłem poczucia dumy była biegłość w swoim fachu. Dziś da się ją uzyskać (za godzi-wą cenę) dzięki biegłości w zakupach”. Praca, jak podkreśla Bauman, przesta-ła być także ośrodkiem uwagi etycznej jako droga do moralnej doskonałości i pokuty, nie jest okazją do działania twórczego, odciśnięcia swego śladu w świecie materialnym. To wyzwania, z którymi katolicka nauka społeczna musi się mierzyć ciągle na nowo. ■

dr hab. rafał łęTocha (1973)jest politologiem i religioznawcą. Kierownik zakładu Historii Stosunków Państwo – Kościół w Instytucie religioznawstwa uniwersytetu jagiellońskiego, profesor w Instytucie Politologii Państwowej Wyższej Szkoły zawodowej w Oświęcimiu. jego ostatnia książka nosi tytuł: „O dobro wspólne. Szkice z katolicyzmu społecznego”.

W pierwotnym kapitalizmie pracownik stanowił tylko kwantum energii, która kosztowała określoną cenę

Page 43: Kontakt nr 22: Cześć pracy

41

studia, reakcją młodzieży na załamanie się hiszpańskiej gospodarki.

Po trzecie, warto dokładniej przyj-rzeć się historii. Wysoki współczyn-nik bezrobocia wśród ludzi młodych jest stałym elementem hiszpańskiego krajobrazu od co najmniej początku lat osiemdziesiątych. A to wskazuje na głębsze, strukturalne problemy leżące u podstaw tego zjawiska.

Trochę racji jest też w tym, że uwa-ga poświęcana młodym jest niewspół-mierna do problemu. Przecież to nie tylko oni padli ofiarą kryzysu w Hisz-panii. Skąd zatem tyle szumu? Nie-którzy tłumaczą to względami senty-mentalnymi. Sytuacja młodych ludzi najdobitniej świadczy o upadku mitu hiszpańskiej potęgi. To pierwsza gene-racja w powojennej historii Hiszpanii, która zmuszona jest żyć skromniej od swoich rodziców, mimo wychowania w przeświadczeniu, że bierze udział w spektakularnym skoku moderniza-cyjnym i cywilizacyjnym. Nadzwy-czajne zainteresowanie sytuacją ludzi młodych można również tłumaczyć ich większą widocznością. Protesty in-dignados w 2011 i 2012 roku potwierdzi-ły, że ludzie młodzi posiadają ponad-przeciętną zdolność mobilizowania się, czemu sprzyja zarówno ich wiek, jak i biegłość w posługiwaniu się nowymi technologiami.

Niemniej, jeśli nawet bezrobocie mło-dych Hiszpanów bywa przedstawia-ne w sposób wypaczony, to wcale nie oznacza jeszcze, aby problem nie był realny. Zarówno pod względem pozio-mu bezrobocia młodych, jak i współ-czynnika NEETs, Hiszpania zdecydo-wanie odstaje od europejskiej średniej. Potrzebna jest osobna polityka skie-rowana do tych właśnie osób. Inaczej mogą one szybko zatracić umiejętno-ści zdobyte w toku edukacji, a nie-poparte dotąd należytym doświad-czeniem zawodowym. Jeśli zaś w tak młodym wieku wypadną z rynku pra-cy „na amen”, wówczas spowoduje to znacznie większe koszty budżetowe i społeczne, aniżeli w przypadku ana-logicznego problemu w pozostałych grupach wiekowych.

W Hiszpanii połowa młodych ludzi jest bez pracy. We Włoszech młodzież wzburzyła sceną polityczną – dzięki jej poparciu antyestablishmentowy Ruch Pięciu Gwiazd stał się nieoczekiwanie jedną z trzech wiodących partii w par-lamencie. W większości państw człon-kowskich Unia Europejska cieszy się coraz gorszą opinią. To trzy z pozoru oderwane od siebie fakty. A gdyby tak potraktować je jako zwiastuny tego sa-mego zjawiska?

1.Hiszpańscy indignados, po pełnym wrażeń roku 2011, w którym ich pro-testy przyczyniły się do rozpisania przedterminowych wyborów i zmia-ny rządu, zatracili ostatnio impet. To bynajmniej nie oznacza, jakoby nie mieli już powodów do oburze-nia. Aż 53% osób w wieku od 18 do 24 lat pozostaje w tym kraju bez pra-cy. Mówienie o tych 53% bez odwoła-nia się do szerszego kontekstu byłoby jednak nadużyciem.

Po pierwsze, ludzie młodzi są niety-pową grupą wiekową ze względu na częste pozostawanie w obrębie syste-mu edukacyjnego. Tym, co powinno niepokoić, jest utrzymujący się wysoki poziom współczynnika NEETs, okre-ślającego ludzi, którzy ani nie pra-cują, ani nie uczą się, ani nie szkolą. W 2011 roku ich udział w populacji osób w wieku 18-24 wyniósł w Hisz-panii wysokie 18%, przy średniej unij-nej 12,6%.

Po drugie, znaczenie ma kultura. Sil-ne więzy rodzinne, typowe dla więk-szości społeczeństw Południa Euro-py, pozwalają na to, by młodzi ludzie dłużej niż w krajach Europy Północnej i Zachodniej pozostawali finansowo za-leżni od rodziców i później wchodzili na rynek pracy. Większe przyzwolenie dla pracy nieformalnej każe zaś z dy-stansem podchodzić do oficjalnych sta-tystyk. Szara strefa odpowiada za jed-ną piątą hiszpańskiego PKB, a podjęcie pracy nieformalnej jest dość powszech-ną, obok powrotu na pełnowymiarowe

Być może młodzi ludzie nie są jeszcze zorgani-zowani, być może brakuje im konstruktywne-

go projektu politycznego. Być może gdzieniegdzie w ogóle nie są „oburzeni”. Ale już co najmniej w dwóch unijnych krajach zachwiali równowagą sceny politycznej.

PaWEł zErKa

IluSTraCjE: KuBa MazurKIEWICz

To nie jest raj dla młodych ludzi

Page 44: Kontakt nr 22: Cześć pracy

42

2.Także we Włoszech młodzi ludzie mają powody do niezadowolenia. Idzie jednak nie tylko o bezrobocie, które sięga prawie 40% w grupie wiekowej 18–24 (przy ledwie 12% w skali całe-go społeczeństwa). Problem stanowi również panująca w tym kraju „geron-tokracja”, czyli zdominowanie wszyst-kich sfer życia społecznego, od poli-tyki, poprzez naukę, media i biznes, aż po instytucje kulturalne, przez star-sze pokolenia. Ośrodek Eurispes poli-czył niedawno, że średni wiek ludzi ze świecznika wynosi we Włoszech 59 lat. Urzędujący prezydent, Giorgio Napolitano, ma lat 87, a Silvio Berlu-sconi, który nie przestaje siać spusto-szenia na scenie politycznej – 76.

Beppe Grillo – komik, który w ostat-nich miesiącach stał się objawieniem włoskiej polityki jako przywódca Ru-chu Pięciu Gwiazd – podczas kam-panii wyborczej nazwał tych dwóch polityków „grobami pobielanymi”.

Możliwe, że kilkuletni okres „krwi, potu i łez” jest konieczny, by wrócić na ścieżkę wzrostu. ale jak to wytłumaczyć obywatelom?

Obnażając zabetonowanie włoskiego systemu awansu społecznego, poli-tycznego i ekonomicznego, zyskał so-bie przychylność młodych ludzi. Gło-sowała na niego połowa wyborców w wieku 18–24 i jedna trzecia osób, które nie ukończyły 35. roku życia. Jak stwierdził na łamach „Gazety Wy-borczej” publicysta „L’Espresso” Wło-dzimierz Goldkorn, „młode pokolenie wie, że w Italii nie ma dla niego przy-szłości. I tylko ci, którzy nie chcieli wi-dzieć rzeczywistości (a więc politycy i dziennikarze) zostali zaskoczeni wy-nikami wyborów”.

Ostatnie wybory parlamentarne w Italii ujawniły jednak znacznie wię-cej, niż tylko zniecierpliwienie, które wśród młodych Włochów wywołują „rządy starców”. Żółtą kartkę dosta-ły dwie tradycyjne koalicje: prawica i lewica. Za to ruch pod wodzą sie-demdziesięcioletniego Mario Montie-go, który od półtora roku sprawuje

Page 45: Kontakt nr 22: Cześć pracy

43

funkcję premiera technicznego i jest chwalony przez europejskich przy-wódców za rozsądne reformy, uzyskał ledwie 10,5% głosów – czyli de facto otrzymał kartkę czerwoną.

3.Tym, co łączy ze sobą przypadki oby-dwu krajów, jest nie tylko wysokie bezrobocie wśród ludzi młodych. W grę wchodzi również wizerunek Unii Europejskiej w oczach obywate-li, którzy w przyszłości będą tę Unię współkształtować.

W warunkach kryzysu gospodar-czego naturalnym zjawiskiem jest to, że szuka się winnych. Obrywa się za-równo tradycyjnym partiom politycz-nym, jak i Unii. Bruksela jest jednak po części sama sobie winna. Nawet jeśli uczestnictwo w jednej strefie waluto-wej i związana z nim współzależność między krajami strefy euro nie pozwa-lają już na kultywowanie dawnego ro-zumienia suwerenności, trzeba wyka-zać się dużą delikatnością, ingerując w wewnętrzną politykę poszczegól-nych państw. Wydaje się, że ta granica została przekroczona, gdy europejscy przywódcy otwarcie hołubili Mario Montiego podczas kampanii wyborczej we Włoszech oraz gdy narzucali pań-stwom południa strefy euro konkretny kierunek reform gospodarczych.

Wyborcy karzą polityków nie tylko dlatego, że – w ich przekonaniu – do-prowadzili do kryzysu i nie potrafią nad nim zapanować, ale również za to, że pozwalają, aby „inni” mieszali się w ich wewnętrzne sprawy. W czasie kryzysu poparcie dla Unii Europejskiej wśród jej obywateli poleciało na łeb na szyję. O ile w 2006 roku Europejczy-ków, wśród których Bruksela budziła dobre skojarzenia, było trzy razy wię-cej niż tych, którzy oceniali ją źle, to w 2012 roku proporcje te zrównały się na poziomie około 30%. Można w tym widzieć oczywistą konsekwencję kry-zysu. Ale można też dopatrywać się czegoś więcej, jak choćby niezadowo-lenia Europejczyków z kształtu poli-tyki antykryzysowej forsowanej przez unijne instytucje.

Ekonomiści pewnie jeszcze długo będą spierać się o to, czy „zaciskanie pasa” to najlepszy sposób na zażegna-nie kryzysu w krajach południa strefy euro: w Grecji, we Włoszech, w Hisz-panii i w Portugalii. Z jednej strony, cięcia budżetowe pozwalają uporząd-kować finanse publiczne, dzięki czemu rządowe obligacje odzyskują wiary-godność. Z drugiej strony, spowodowa-ny tymi cięciami spadek ogólnego po-pytu może przełożyć się na obniżenie aktywności gospodarczej, wzrost bez-robocia i pogorszenie się sytuacji mate-rialnej wielu gospodarstw domowych. Państwa członkowskie strefy euro nie mają jednak alternatywy. W innych okolicznościach pewnie dewaluowa-łyby swoje waluty, mając jednak euro, nie mogą sobie na to pozwolić.

Możliwe, że kilkuletni okres „krwi, potu i łez” jest konieczny, aby kraje, które wcześniej rozwijały się ponad realne możliwości, wróciły na ścieżkę wzrostu. Ale jak to wytłumaczyć oby-watelom? Są oni coraz bardziej sfru-strowani kryzysem, wątpią w sens prowadzonej polityki, a do tego mają

poczucie, że jest im ona narzucana z zewnątrz: przez Berlin i Brukselę. Konsekwencje tego stanu rzeczy dla włoskiej sceny politycznej już znamy. A co dzieje się w Hiszpanii? Rządząca Partia Ludowa straciła już dwie trzecie poparcia w porównaniu z wyborami parlamentarnymi sprzed dwóch lat. Jednak jej główny rywal, Partia Socja-listyczna, notuje jeszcze gorszy wynik. Tymczasem w Katalonii nasilają się tendencje separatystyczne, a na krajo-wej scenie politycznej popularność zy-skuje skrajna lewica.

4.Działania, przy pomocy których hisz-pański rząd stara się zmierzyć z bez-robociem wśród młodych ludzi, mogą pobudzić zatrudnienie w krótkim okresie, ale zarazem na długi czas po-zbawić tych ludzi szansy na życiową stabilność. Ponieważ zaś stosowane rozwiązania są inspirowane doświad-czeniami niemieckimi, niezadowolenie może znów skierować się na „zagrani-cę”, jeszcze głębiej podkopując zaufa-nie, jakim dawniej cieszyła się UE.

Page 46: Kontakt nr 22: Cześć pracy

44

Ogłoszona na początku tego roku recepta hiszpańskiego rządu jest na-stępująca: wprowadźmy zachęty dla prywatnej przedsiębiorczości lu-dzi młodych oraz ułatwmy praco-dawcom zatrudnianie na umowach tymczasowych ludzi przed trzy-dziestką. Ten drugi pomysł budzi największe niepokoje.

Problemem charakterystycznym dla hiszpańskiego rynku pracy od daw-na była jego „dualność”. Rynek pracy dzielił się na insiderów, którzy więcej zarabiali, mieli opłacane stawki ubez-pieczeniowe i cieszyli się zawodową stabilnością; oraz outsiderów, zatrud-nianych na mniej korzystnych umo-wach tymczasowych. Zaraz po wybu-chu kryzysu zwolniono tych, których zwolnić było najłatwiej, po to, by utrzymać insiderów. W 2012 roku rząd wprowadził reformę rynku pracy, któ-ra miała złagodzić jego „dualność”.

Tegoroczna reforma, ułatwiająca (na jakiś czas) zatrudnianie osób młodych na umowach tymczasowych, zdaje się

jednak iść w kierunku przeciwnym. Podobne rozwiązanie wprowadzono w Hiszpanii już w latach osiemdziesią-tych. Wówczas przyczyniło się ono do wzrostu niestabilności na rynku pracy. Pracodawcy chętnie korzystali z no-wych ulg, ale w znikomym stopniu skłaniały ich one do trwałego zwięk-szenia zatrudnienia osób młodych. Autorzy popularnego bloga ekono-micznego „Nada es gratis” twierdzą, że rząd Rajoya ponawia błędy już raz popełnione w przeszłości. W szcze-gólności zwracają uwagę na ryzyko związane z faktem, że młodzi ludzie do osiągnięcia 30. roku życia będą ska-zani na brak stabilności zatrudnienia, a przy tym zostaną odcięci od szkoleń zwiększających ich kapitał ludzki. In-nymi słowy, ich pozycja jako outsiderów zostanie jedynie utrwalona.

Paradoks hiszpańskiej sytuac ji polega na tym, że wprowadzenie tymczasowego rozwiązania może zmniejszyć skłonność rządu do za-brania się za problemy strukturalne,

zaraz po wybuchu kryzysu zwolniono tych, których zwolnić było najłatwiej

Page 47: Kontakt nr 22: Cześć pracy

45

w szczególności za niewydolny sys-tem edukacji. Jeśli gospodarka Hisz-panii zacznie wyjeżdżać z tunelu, a wskaźniki zatrudnienia poprawią się, wówczas potrzeba głębszych re-form zejdzie na dalszy plan. Ale wte-dy trzeba będzie liczyć się z tym, że przy następnej okazji, powiedzmy za dwadzieścia lat, Hiszpania znów sta-nie przed problemem wysokiego bez-robocia wśród młodych.

Promując pracę tymczasową osób młodych, rząd Hiszpanii inspiruje się rozwiązaniami niemieckimi sprzed dziesięciu lat, traktowanymi jako jed-no ze źródeł cudu gospodarczego Niemiec. Ale – o ironio! – w samych Niemczech reformy Schroedera coraz częściej stają się przedmiotem kryty-ki. Owszem, poziom bezrobocia wśród osób młodych nie przekracza w tym kraju 10% i jest najniższy w całej Unii Europejskiej. Ale w dużej mierze wy-nika to stąd, że młodzi ludzie nagmin-nie pracują w tak zwanych mini-jobs, zarabiając nie więcej niż 500 euro mie-sięcznie. Dodajmy jeszcze, że możli-wość przeszczepienia niemieckich roz-wiązań na obcy grunt jest, z powodów odmienności instytucjonalnej i kultu-rowej, mocno ograniczona.

Wśród młodych Hiszpanów sytu-acja ta może generować uzasadnione obawy. Czy rząd faktycznie dba o ich długoterminowy dobrobyt, czy może chce jedynie poprawić makroekono-miczny bilans w krótkim okresie? Czy wprowadzane reformy są wynikiem wewnętrznej debaty, czy może zosta-ły narzucone z zewnątrz – jako model, który teraz, w ślad za Niemcami, ko-piować ma cała Europa?

5.W artykule zamieszczonym w „Finan-cial Times” Mark Mazover, historyk z Uniwersytetu Columbia, przestrzega: „Europa w przyszłości wcale nie musi kojarzyć się Europejczykom ze wzro-stem gospodarczym i demokracją. Cał-kiem możliwe, że będzie identyfikowa-na ze stagnacją, bezrobociem i tyranią. Ci, którzy dzisiaj nawołują do stoso-wania polityki w duchu austerity, być

może nie czują, że przyczyniają się do kryzysu demokracji – ale taki właśnie osiągają efekt”.

Bez względu na to, czy obserwo-wany w rosnącej liczbie europejskich krajów kryzys partii tradycyjnych, któremu towarzyszy wzrost poparcia dla opcji antysystemowych, skrajnych lub separatystycznych, faktycznie po-traktujemy jako oznakę „kryzysu de-mokracji”, czy może przeciwnie, jako dowód na to, że reguły demokratyczne wytrzymały moment najcięższej pró-by, warto mieć na uwadze to, co leży u podstaw tego procesu: narastającą wśród wielu młodych ludzi frustrację spowodowaną dotychczasowym bie-giem spraw i rolą, jaką w aktualnym zamieszaniu odgrywa Bruksela.

To ważna lekcja dla klasy politycznej we wszystkich europejskich krajach. Być może młodzi ludzie nie są jeszcze zorganizowani, być może brakuje im konstruktywnego projektu politycz-nego, być może gdzieniegdzie w ogóle nie są „oburzeni”. Ale już co najmniej w dwóch unijnych krajach, we Wło-szech i w Hiszpanii, zachwiali równo-wagą na scenie politycznej. Elity tych krajów, w których systemy społeczne-go awansu są zabetonowane, powin-ny zacząć się bać – lub otworzyć się na nowe pokolenia.

Jeszcze ważniejsze jest jednak to, ja-kie wnioski z zaistniałej sytuacji wy-ciągnie Bruksela. Debaty nad przy-szłością Europy do tej pory dotyczyły spraw dość odległych od doświadcze-nia młodych ludzi: ustanowienia fe-derac ji, wprowadzenia wyborów bezpośrednich do Europarlamentu, poszerzenia Unii o Turcję. Teraz Bruk-sela pochłonięta jest dogaszaniem po-żaru w strefie euro. To wszystko nie powinno jednak przyćmiewać wy-zwania o zupełnie innym ciężarze gatunkowym, jakim jest odzyskanie ludzi młodych dla projektu europej-skiego. Warto zastanowić się nad tym, kto będzie kontynuował realizację tego projektu, gdy groźba wojny, leżą-ca u podstaw UE, stawać się będzie wi-zją coraz bardziej abstrakcyjną, a jed-nocześnie słabnąć będą polityczne

wpływy pokoleń, które pamiętają unij-ną belle époque?

To młodzi będą kształtować przyszłą Europę. Ale to, jaki kierunek obiorą, zależeć będzie od tego, czy Unia koja-rzyć im się będzie z Erasmusem i pię-cioma swobodami wspólnego rynku, czy raczej z bezrobociem i tyranią naj-silniejszych. Można spodziewać się, że będą europejskiemu projektowi odda-ni na tyle, na ile wcześniej Stary Kon-tynent okaże się dla nich łaskawy. ■

Paweł zerka (1984)pracuje w demosEurOPa – Centrum Strategii Europejskiej. Pisze doktorat na temat elit ekonomicznych argentyny w Szkole głównej Handlowej. gra i śpiewa w warszawskich zespołach The Calculators oraz Winnie Cooper. autor bloga „Noty z Bogoty” (notyzbogoty.blogspot.com).

Page 48: Kontakt nr 22: Cześć pracy

46

Od czasu eksplozji globalnego kryzysu w 2008 roku bezrobocie w krajach Unii Europejskiej wzrosło średnio o prawie 3,5 punktu procentowego, według Eu-rostatu osiągając w 2012 roku poziom 10,5%. W niektórych krajach, takich jak Grecja czy Hiszpania, przekracza ono 25%, przy czym najwyższe wskaźniki notowane są wśród ludzi młodych, po-niżej 25. roku życia: w Grecji bez pra-cy pozostaje około 60% spośród nich, w Hiszpanii zaś około 50%. Niestety, odsetek osób bezrobotnych wciąż ro-śnie. W Polsce w 2012 roku wyniósł on 10,1%, wśród ludzi młodych 26,5%. Taką sytuację społeczną unijny Komi-sarz ds. zatrudnienia László Andor na-zwał niedawno „tragedią dla Europy”.

Chmury nad zieloną wyspąBezrobocie to jedna z najbardziej do-tkliwych konsekwencji załamania rynków finansowych, ale także nakła-dającego się na nie kryzysu finansów publicznych i kryzysu w strefie euro. Europejskie rządy zareagowały na de-koniunkturę polityką cięć wydatków publicznych – czego dramatyczne kon-sekwencje obserwujemy dziś w Gre-cji – i przyjęciem Paktu Fiskalnego, nakładającego sankcje finansowe za przekroczenie wyznaczonych progów zadłużenia publicznego i deficytu bu-dżetowego. Ograniczenia wydatków publicznych dotyczą również polityki

społecznej, której celem jest m.in. wal-ka z bezrobociem i biedą. Jest to sytu-acja paradoksalna, ponieważ polityka cięć prowadzi do pogłębienia kryzysu w sferze funkcjonowania społecznego. Rządy koncentrują się na bilansowa-niu finansów publicznych, zaniedbu-jąc pogłębiający się problem społeczny.

W Polsce od momentu wybuchu globalnego kryzysu wciąż jeszcze nie doświadczyliśmy recesji gospodar-czej. Świadczą o tym dodatnie wskaź-niki PKB i produkcji przemysłowej. W 2009 roku zostaliśmy okrzyknięci zieloną wyspą na morzu pogrążonej w kryzysie Europy. I u nas można jed-nak wskazać na wiele przejawów kry-zysu w wymiarze społecznym. Polskie społeczeństwo przyjęło na siebie falę uderzeniową, mimo że gospodarka w dalszym ciągu się rozwijała. Bezro-bocie wzrosło o 3 punkty procentowe, a w 2012 roku – po raz pierwszy od przeszło dwudziestu lat – odnotowa-no spadek płacy realnej.

Jak radzimy sobie z postępującym wzrostem bezrobocia? Przez pierw-sze dwa lata funkcjonowały standar-dowe instrumenty aktywizacji osób bezrobotnych i nie wdrożono żad-nych specjalnych programów w tym zakresie. W 2011 roku zamrożony zo-stał Fundusz Pracy, z którego finanso-wane są m.in. programy aktywizacji osób bezrobotnych, co motywowano

stabilizacją finansów publicznych. Wyjątek stanowiło funkcjonowanie tzw. ustawy antykryzysowej w latach 2009–2011. W połowie 2012 roku część środków z Funduszu Pracy odbloko-wano, aby przeznaczyć je na programy specjalne przygotowywane przez Mi-nisterstwo Pracy i Polityki Społecznej. Żadne z tych działań nie zatrzymało jednak wzrostu bezrobocia. Dotych-czasowe posunięcia rządu następowa-ły niewątpliwe zbyt późno i okazały się daleko niewystarczające, by wy-wrzeć większy wpływ na pogarszają-cą się sytuację społeczną.

Porządkując systemW ostatnich miesiącach Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej przygoto-wało propozycje zmian w systemie aktywizacji bezrobotnych i funkcjo-nowania instytucji rynku pracy, które – jeśli zostaną wprowadzone – w zna-czący sposób wpłyną na kształt pol-skiej polityki społecznej. W odróż-nieniu od metod, których próbowano dotychczas, działania te mają charak-ter systemowy. Warto uważnie im się przyjrzeć, tym bardziej, że stojąca za nimi filozofia myślenia o opiekuńczej roli państwa różni się od tego, czym inspirowano się dotychczas.

Niektóre spośród planowanych zmian przypominają reformy Hart-za, przeprowadzone w Niemczech

URZęDy PRACy

Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej przy-gotowało propozycje zmian w systemie ak-

tywizacji bezrobotnych, które mogą w znaczący sposób wpłynąć na kształt polskiej polityki społecz-nej. Zmiany te przekierowują jej model w stronę opcji liberalnej.

dOMINIK OWCzarEK

do roboty!

Page 49: Kontakt nr 22: Cześć pracy

47

w latach 2003–2005. Reformy te prze-budowały niemieckie państwo opie-kuńcze (welfare state) w stronę workfare state, czyli systemu, w którym publicz-ne wsparcie osób doświadczających problemów społecznych ma charak-ter warunkowy, tzn. jest uzależnione od ich skłonności do podejmowania pracy. Podobieństwo między zmia-nami projektowanymi przez rząd a rozwiązaniami funkcjonującymi w Niemczech polega, z jednej stro-ny, na częściowym wzorowaniu się w doborze środków, z drugiej zaś – na przejęciu ogólnej strategii działania. Zakłada ona m.in. położenie nacisku na efektywność i wskaźniki ilościowe w aktywizacji bezrobotnych, a tak-że skierowanie rozwiązań w stronę większej elastyczności rynku pracy. Lista propozycji zmian przedstawio-na przez Ministerstwo jest dość dłu-ga. Przyjrzyjmy się tym, których skut-ki dla funkcjonowania urzędów pracy będą najbardziej dalekosiężne.

Obecnie dla dość licznej grupy osób główną motywacją do rejestrowania się w urzędzie pracy jest ubezpiecze-nie zdrowotne, co sztucznie podnosi statystyki bezrobocia i koszty obsługi petentów przez urzędy pracy. W mini-sterialnym pomyśle składka za osoby bezrobotne byłaby w dalszym ciągu pokrywana ze środków publicznych, ale rejestracja zostałaby przeniesiona do instytucji ochrony zdrowia. Dzię-ki temu obniżyłaby się liczba osób zgłaszających się do urzędów pra-cy, poziom bezrobocia urealniłby się, a urzędnicy mogliby skoncentrować się na pomocy bezrobotnym rzeczy-wiście poszukującym pracy. Zarówno poszukujący pracy Kowalski jak i bier-ny zawodowo Nowak musieliby więc zarejestrować się w placówce ochrony zdrowia, ale do „pośredniaka” zgła-szałby się tylko pierwszy z nich, o ile byłby zainteresowany pomocą w zna-lezieniu zatrudnienia.

Obrany przez Ministerstwo kieru-nek wydaje się słuszny, pod warun-kiem, że ubezpieczeniem zdrowot-nym objęte zostaną wszystkie osoby

posiadające PESEL. Rozwiązanie to nie musi pociągać za sobą zwiększonego obciążenia dla budżetu, ponieważ po-zwoli ono zmniejszyć koszty obsługi zarejestrowanych bezrobotnych, któ-rych po wprowadzeniu zmiany bę-dzie mniej. Istnieje jednak zagrożenie, że osoby znajdujące się poza rynkiem pracy, systemem edukacji oraz syste-mem pomocy społecznej nie będą re-jestrować się do ubezpieczenia zdro-wotnego wcześniej niż w momencie wystąpienia nagłej potrzeby. Byłoby to bardzo niekorzystne z punktu wi-dzenia systemu ochrony zdrowia, któ-ry z powodu pojawienia się luki ubez-pieczeniowej straciłby część wpływów ze składek.

Obecnie wyprawa do urzędu pracy często stanowi efekt kilku nakładają-cych się na siebie motywacji. Oprócz ubezpieczenia zdrowotnego, część osób decyduje się na rejestrację ze względu na przysługujący im zasiłek, niektórzy zaś liczą, że uda im się do-stać ofertę pracy. Gdy te różne bodźce rozdzielimy i do ubezpieczenia zdro-wotnego trzeba będzie się rejestrować oddzielnie, może się zdarzyć, że goto-wość do wypełnienia kolejnego for-malnego obowiązku będzie mniejsza. Jeśli jednak ten problem zostanie wy-eliminowany, proponowane rozwiąza-nie wydaje się korzystne dla systemu aktywizacji zawodowej, a sami ubez-pieczający się nic na tym nie stracą. Warto natomiast pomyśleć o przygo-towaniu skutecznej kampanii infor-macyjnej dotyczącej sposobu rejestra-cji i ułatwieniach proceduralnych z nią związanych.

Naczynia połączoneKolejny ministerialny projekt pole-ga na podziale osób bezrobotnych na trzy kategorie, w zależności od

dotychczasowe posunięcia rządu następowały niewątpliwe zbyt późno i okazały się daleko niewystarczające

do roboty!

Page 50: Kontakt nr 22: Cześć pracy

48

stopnia ich „oddalenia od rynku pra-cy”. W przypadku każdego z trzech profili stosowane będą inne instru-menty aktywizacyjne. Osobom świe-żo zarejestrowanym urzędy pracy mają oferować doradztwo i pośrednic-two pracy. Osoby pozostające bez pra-cy przez dłuższy czas mogą ponadto liczyć na szkolenia i staże, a także inne instrumenty, takie jak bony na zasie-dlenia czy bony edukacyjne. Osobom długotrwale bezrobotnym dedyko-wane będą specjalne usługi przewi-dywane przez ustawę o promocji za-trudnienia i instytucjach rynku pracy. W pomoc tej grupie włączone mają być również agencje zatrudnienia, organi-zacje pozarządowe i instytucje pomocy społecznej.

To właśnie osoby należące do ostat-niej grupy najtrudniej aktywizować. Zakłada się więc, że będą one w pierw-szej kolejności kierowane na roboty publiczne oraz do prac interwencyj-nych, a jednocześnie że pracować bę-dzie z nimi psycholog lub trener in-terpersonalny. Wszystko po to, żeby mogły one trafić do grupy drugiej, w której realizowane byłyby szkole-nia uzupełniające lukę kompetencyj-ną między ich umiejętnościami a po-trzebami rynku pracy. Doprowadzi to do częściowego połączenia działań w obrębie dwóch odrębnych dotąd systemów aktywizacji bezrobotnych i pomocy społecznej. Osoby z grupy długotrwale bezrobotnych najczęściej popadają w biedę, zwiększa się więc prawdopodobieństwo, że w dłuższej perspektywie staną się klientami po-mocy społecznej. W tej grupie wy-stępuje też często kumulacja różnych form problemów społecznych, zatem systemowe rozwiązanie polegające na łączeniu działań może mieć charakter bardziej kompleksowy i skuteczny.

Centrum i peryferieInnym elementem reformy ma być przekazanie części obowiązków w za-kresie pośrednictwa pracy komercyj-nym agencjom zatrudnienia. Oprócz środków przeznaczonych na akty-wizację osób bezrobotnych agencje

mają otrzymywać dwa rodzaje premii: pierwszą za udane włączenie osoby bezrobotnej na rynek pracy, a drugą za utrzymanie pracy przez tę osobę przez co najmniej trzy miesiące. Możliwość zlecania zadań związanych z aktywi-zacją zawodową istnieje w polskim systemie już od pewnego czasu, ale jak dotąd jej wykorzystanie jest śladowe. W zeszłym roku zakończono projekty pilotażowe sprawdzające funkcjono-wanie komercyjnych agencji pośred-nictwa pracy. Ich ocena jest jednak ambiwalentna.

Okazuje się, że skuteczność agen-cji w trwałym włączaniu bezrobot-nych w rynek pracy jest taka sama jak w przypadku aktywizacji przez urzę-dy pracy lub w sytuacji samodzielne-go jej poszukiwania. Istnieje też za-grożenie, że podmioty te będą starać się podnosić wskaźniki zatrudnialno-ści kosztem warunków zatrudnienia, utrwalając tym samym niestabilność zatrudnienia i brak ubezpieczeń spo-łecznych. W 2011 roku aż 55% zawar-tych przez agencje umów miało cha-rakter cywilnoprawny. Taka sytuacja pogłębiałaby segmentację polskiego rynku pracy na część trzonową (oso-by zatrudnione na podstawie umowy o pracę) i peryferyjną (przedłużające się zatrudnienie na umowach cywil-noprawnych, czasowych lub samo-zatrudnienie), co zmniejsza spójność społeczną i sprzyja rozwarstwieniu.

Istnieje ryzyko, że agencje kon-centrować się będą na „łatwiejszych klientach”, trudnych pozostawiając urzędom pracy bez rozwiązania ich problemów. Wątpliwe jest również, czy ich funkcjonowanie jest tańsze niż funkcjonowanie urzędów pracy. Na obecnym etapie trudno jednoznacz-nie oceniać sensowność i efektyw-ność działania agencji zatrudnienia w polskim kontekście ze względu na niewielki zakres i okres funkcjono-wania. Największa obawa związana z użyciem tego instrumentu polega na tym, że podniesienie efektywności aktywizacji bezrobotnych i zwiększe-nie elastyczności rynku pracy dzięki agencjom oznaczać będzie utrwalenie

Istnieje ryzyko, że komercyjne agencje zatrudnienia będą się koncentrować na „łatwiejszych klientach”, trud-nych pozostawiając urzędom pracy

Page 51: Kontakt nr 22: Cześć pracy

49

niestabilności zatrudnienia i powięk-szanie prekariatu.

Za styl prowadzenia działalności przynoszący tego typu efekty kryty-kuje się agencje pracy tymczasowej w Holandii. Wytyka im się nastawie-nie na liczbę obsługiwanych osób i cięcie kosztów obsługi pojedyncze-go beneficjenta, na czym cierpi jakość świadczonych usług. Dzieje się tak szczególnie wtedy, gdy głównym kry-terium rozstrzygnięcia przetargów, do których stają agencje, jest oferowa-na przez nie cena, a kontrakty pod-pisywane są na krótki czas. Brakuje wówczas bodźców do inwestowania w jakość, czyli np. korzystną dla pra-cownika formę umowy. W Niemczech przekształcenie urzędów pracy w jed-nostki przypominające charakterem agencje pracy wyraźnie poprawiło sprawność rozwiązywania problemu bezrobocia. Należy jednak pamię-tać, że zmiana ta wiązała się również z szeregiem innych reform, np. refor-my systemu świadczeń dla osób bez-robotnych. Działalność agencji ocenia-na jest pozytywnie również w Danii, jednak także tam kontekst jest różny od polskiego. Duńczycy mają znacz-nie niższy wskaźnik bezrobocia długo-trwałego. Co więcej, sam rynek pracy jest tam bardziej dynamiczny i róż-norodny, a popyt na pracę większy. Warto jednak poszukiwać alternatyw-nych dróg aktywizacji bezrobotnych – szczególnie w momencie znacznego narastania tego problemu społecznego w naszym kraju.

Wątpliwe priorytetyProjektowana reforma kładzie duży nacisk na efektywność i ekonomizację urzędów pracy, co samo w sobie jest godne pochwały. Szczególnie w kon-tekście przeznaczania w przeszłości środków na instrumenty zupełnie nieprzydatne, np. osławione masowe szkolenia z obsługi wózków widło-wych i bukieciarstwa. Trudno jed-nak oprzeć się wrażeniu, że jednym z głównych motywów reformy jest mi-nimalizowanie wydatków na politykę społeczną. Ma to się odbywać poprzez

zwiększenie efektywności wydatko-wania środków na różne programy wchodzące w jej zakres, co podykto-wane jest dążeniem do zachowania dyscypliny budżetowej i jeszcze więk-szego uelastycznienia rynku pracy. Te tendencje zbliżają polską wersję Euro-pejskiego Modelu Społecznego do mo-delu liberalnego, reprezentowanego np. przez Wielką Brytanię i USA. Jego cechą jest relatywnie wąski zakres polityki społecznej, wysoka elastycz-ność rynku pracy i cedowanie rozwią-zywania problemów społecznych na podmioty rynkowe oraz na samą jed-nostkę i jej bliskich. W tle obecna jest wiara w to, że wtłoczenie osób wyklu-czonych na rynek pracy będzie moty-wować je do większego zaangażowa-nia, samodzielnego radzenia sobie ze swoimi problemami i większej odpo-wiedzialności za swój sukces lub po-rażkę. Motywacje do przeprowadze-nia omawianych reform w mniejszym stopniu wynikają z potrzeby bardziej skutecznego i kompleksowego roz-wiązania problemów społecznych przez instytucje państwowe, jak ma to miejsce w krajach realizujących mo-del socjalny. Do pewnego stopnia roz-wiązania z zakresu polityki społecznej w Polsce bliskie są modelowi konser-watywnemu, który akcentuje rolę ro-dziny i wspólnot (lokalnych, religij-nych, zawodowych) w rozwiązywaniu problemów społecznych. Obecnie pro-ponowane zmiany wyraźnie jednak przekierowują model polskiej polityki społecznej w stronę opcji liberalnej.

Niepokojące jest to, że reformie urzę-dów pracy nie towarzyszy otwarta i szeroka debata publiczna. Rozmowy na jej temat rozgrywają się głównie podczas specjalistycznych konferencji dotyczących polityki społecznej oraz w instytucjach dialogu społecznego. Do prasy i szerszej świadomości spo-łecznej trafiają głównie szczątkowe in-formacje, które nie wzbudzają zresztą wielkiego zainteresowania. W przy-padku zmian systemowych, z jakimi w tym wypadku mamy do czynienia, potrzebna jest debata – zarówno o cha-rakterze teoretycznym, nad modelami

i kierunkami polityki społecznej, jak i praktycznym, dotycząca szczegółów proponowanych rozwiązań.

***W procesie reform nie można stracić z oczu dobra i podmiotowości bezro-botnych i ubogich, którzy są w rze-czywistej potrzebie. Zmiany systemu powinny pójść w takim kierunku, by osoby pracujące z bezrobotnymi mia-ły efektywne i wystarczające instru-menty pomocy, ale także odpowiednią swobodę w ich dobieraniu adekwat-nie do indywidualnej sytuacji osoby bezrobotnej.

Niepokoi bardzo spóźnione reago-wanie, jak również skala proponowa-nych przez rząd programów radzenia sobie z rosnącym bezrobociem, która nie ma znaczącego wpływu na pogłę-biający się problem społeczny. Nie za-pominajmy, że nawet najlepsze progra-my i instytucje zwalczające bezrobocie nie będą skuteczne, jeśli nie zwiększy się popyt na pracę. Programy aktywi-zacyjne w okresie dekoniunktury po-winny iść w parze z pakietami stymu-lującymi rozwój gospodarczy, które będą tworzyć i zachowywać miejsca pracy. ■

doMinik owczarek (1982)jest absolwentem Instytutu Filozofii oraz Wydziału Psychologii uniwersytetu Warszawskiego. Stypendysta Freie universität-Berlin i uniwersytetu jagiellońskiego, pisze doktorat w Instytucie Socjologii uW. analityk w Instytucie Spraw Publicznych, zainteresowany zagadnieniami dialogu społecznego, rynku pracy i partycypacji obywatelskiej.

Page 52: Kontakt nr 22: Cześć pracy

50

Polskie więzienie ubezwłasnowolnia skazanych. Za murami zakładu karnego tracą oni zdolność

do podejmowania decyzji i brania za nie odpowie-dzialności. To największy problem dla potencjal-nych pracodawców.

MaCIEK ONySzKIEWICz

Pełny wymiar kary

Jeśli chodzi o organizację i skutecz-ność działania więziennictwa, świat z zazdrością może patrzeć w kierun-ku Skandynawii. Duński system peni-tencjarny oparty jest o zasadę norma-lizacji, wedle której ludzie odsiadujący wyroki powinni odbywać karę w wa-runkach możliwie najbardziej przy-pominających „normalne” życie. Mają brać aktywny udział w podejmowa-niu najważniejszych dla siebie decyzji, mimo że nie przebywają na wolności. Chodzi o to, by więzienie nie oduczało ich poczucia odpowiedzialności za ich własne życie.

Dyrektor eksperymentalnego wię-zienia w miejscowości Ringe, Erik Andersen, nie wierzy w to, że izola-cja więźniów w zakładach karnych może służyć resocjalizacji. Dlatego zorganizował swoją placówkę tak, by w jak najmniejszym stopniu szko-dziła skazanym. Kilkadziesiąt osób, mężczyzn i kobiet, mobilizowanych jest na terenie zakładu do brania swo-jego losu w swoje ręce. Więźniowie sami dbają o zapewnienie sobie ubio-ru i przyrządzają dla siebie posiłki ze składników kupionych w więzien-nym sklepie za zarobione przez siebie pieniądze. Kluczowym założeniem

zasady normalizacji jest właśnie moż-liwość podjęcia zarobkowej pracy pod-czas odbywania kary.

Więzienia w Polsce dalekie są od re-alizowania duńskiego modelu. Od osa-dzonego niewiele tutaj zależy. Ubrania ktoś mu pierze, ktoś wyprowadza go na spacer i podtyka pod nos trzy po-siłki dziennie. Niczym karton można przerzucać go pomiędzy celami, od-działami więziennymi, a nawet za-kładami karnymi zlokalizowanymi w różnych miastach. Najważniejsze decyzje go dotyczące zapadają za jego plecami. Również pod względem per-spektywy zatrudnienia więźniów pol-ski system penitencjarny pozostawia wiele do życzenia.

Wyjść i nie wrócićPraca jest podstawowym pojęciem w resocjalizacji penitencjarnej. Możli-wość jej wykonywania w trakcie odby-wania kary daje więźniowi doświad-czenie i nawyki niezbędne do tego, by po opuszczeniu zakładu karnego mógł rozpocząć uczciwe życie. Wielu kry-minalistów nie widzi innej, poza prze-stępstwem, możliwości zarobku. Jeśli jednak opuściwszy więzienie, czło-wiek znajdzie pracę, która pozwoli mu

na utrzymanie siebie i swoich najbliż-szych, ma znacznie większe szanse na to, by nie wrócić do kryminału. – Człowiek w pierwszej chwili po wyj-ściu na wolność jest aktywny, szuka sobie zajęcia i chce działać. Jeśli uda mu się znaleźć uczciwą pracę, może za-cząć nowe życie. Kiedy to swoje nowe życie naprawdę pokocha, do więzienia już raczej nie wróci – mówi Marek Ła-godziński, prezes fundacji „Sławek”, pomagającej w powrocie do życia oso-bom, które zakończyły odsiadywanie swoich wyroków.

Znalezienie uczciwego sposobu zara-biania pieniędzy jest dla byłych więź-niów ważne nie tylko ze względu na poprawę ich sytuacji ekonomicznej. Możliwość wykonywania pracy, za którą ktoś zapłaci, daje człowiekowi poczucie niezależności i kontroli nad własnym życiem. Pomaga odzyskać szacunek w oczach własnych i ludzi z otoczenia. W ten jednak sposób po-strzegają pracę jedynie osoby nauczo-ne doceniać jej wartość. Większość ska-zanych etosu pracy nie uznaje. Często ani oni, ani członkowie ich rodzin ni-gdy nie byli zatrudnieni. Niezbędna w pracy regularność i gotowość do wyrzeczeń jest dla nich poświęceniem, którego możliwość uczciwego zarob-ku nie jest warta. Pośród więźniów jest też wiele osób, które wykonywały stałą pracę, zanim trafiły za kratki, ale pod-czas bezczynnego odsiadywania wyro-ku całkowicie się od niej odzwyczaiły.

Niedźwiedzia przysługaRok 2013 w zakładach karnych w Pol-sce witało 84 tysięcy skazanych i tym-czasowo aresztowanych. Spośród nich zatrudnionych jest około 23 tysięcy, czyli około 28 procent osadzonych. Zdecydowana większość (prawie 20 tysięcy) zatrudniona jest przy pra-cach porządkowych i administracyj-nych na terenie zakładu karnego. Poza więzieniem, według danych z końca 2012 roku, pracowało zaledwie 1704 skazanych. Najbardziej niepokojące w tym wszystkim jest to, że statysty-ki zatrudnienia więźniów od kilku lat ciągle spadają.

Page 53: Kontakt nr 22: Cześć pracy

51

Do niedawna sytuacja wygląda-ła inaczej. Pracodawca (zarówno ze-wnętrzny przedsiębiorca, jak i admi-nistracja więzienna) mógł w świetle prawa zatrudniać pracowników od-bywających karę pozbawienia wol-ności za połowę płacy minimalnej. W marcu 2011 roku Trybunał Konsty-tucyjny uznał jednak obowiązujące do tej pory przepisy za niezgodne z usta-wą zasadniczą i nakazał pracodawcom wypłacanie zatrudnionym przez nich skazanym pełnego wynagrodzenia.

Całkowicie zmieniło to położenie chętnych do pracy więźniów. Na gor-sze. – Przed tą zmianą wielu przedsię-biorców decydowało się na zatrudnie-nie skazanych właśnie dlatego, że byli tańsi. Statystyki wyraźnie pokazują, że bez tej zachęty o pracę dla skazane-go znacznie trudniej – mówi Zbigniew Kozłowski, pracownik działu zatrud-niania w areszcie śledczym przy ulicy Rakowieckiej w Warszawie. – Trzeba też pamiętać o tym, że więzień swo-im niewłaściwym zachowaniem może

podpaść wychowawcy. Istnieje więc ryzyko, że nie stawi się w pracy – ko-mentuje Marek Łagodziński. – Moim zdaniem, niższa płaca minimalna dla skazanych nie jest niesprawiedliwa. Przecież więzienie z pieniędzy podat-ników zapewnia im dach nad głową i pełne wyżywienie!

Od lutego tego roku pracodawcy znów mogą liczyć na korzyści z za-trudnienia skazanych. W związ-ku z dodatkowymi kosztami, z ja-kimi wiąże się przyjęcie do pracy

Ilu

STra

Cja:

aN

TEK

SIEC

zKO

WSK

I

Page 54: Kontakt nr 22: Cześć pracy

52

osadzonego, pracodawca może ubie-gać się o zwrot 20 procent wynagro-dzenia pracownika. Jest wciąż jeszcze za wcześnie, by oceniać skutki ostat-niej reformy, lecz z punktu widzenia zatrudniającego jest to z całą pewno-ścią mniej korzystne rozwiązanie niż to sprzed marca 2011 roku.

Decyzja Trybunału zmieniła rów-nież sytuację więźniów zatrudnionych na terenie zakładu karnego. W budże-cie nie uwzględniono większych pie-

niędzy na opłacenie pracy więźniów, mimo że koszt pracy jednego skazane-go wzrósł dwukrotnie. Ponieważ zaś polski system penitencjarny dopusz-cza możliwość zatrudniania więź-niów zarówno odpłatnie, jak i nie-odpłatnie, zaledwie niecała połowa zatrudnionych otrzymuje za swoją pracę wynagrodzenie. Roboty porząd-kowe w ogromnym stopniu opierają się o pracę więźniów. Są oni zatrud-nieni w kuchni, bibliotece czy pralni. Ponieważ wszystkie te prace muszą zostać wykonane, wielu spośród osa-dzonych pracuje za darmo.

Polskie ustawodawstwo dopusz-cza zmuszenie więźnia do wykony-wania pracy. Stanowi to oczywiście duży problem organizacyjny i mo-ralny. Rozważania na ten temat mają jednak charakter czysto akademic-ki. Nawet w przypadku prac nieod-płatnych więcej jest chętnych do ich wykonania niż miejsc pracy. – Kie-dy całe dni spędza się w małej celi, możliwość ruszenia się z niej i zajęcia czymś jest niezwykle cenna – tłuma-czy Zbigniew Kozłowski. – Poza tym osoby pracujące nieodpłatnie czerpią stąd pewne korzyści, jak prawo do dodatkowych przepustek, odwiedzin

czy paczek żywnościowych. Niekiedy dostają też jednorazowe nagrody pie-niężne. Najważniejsze jest jednak to, że gdy zwolni się płatne stanowisko, osoby te mają do niego pierwszeństwo.

Niestety, więźniowie pracujący nie-odpłatnie nie odkładają pieniędzy i przepracowanych lat do swoich eme-rytur. Czas przepracowany w wię-zieniu nie wlicza im się też w wy-magany staż pracy, gdy po wyjściu z więzienia chcą ubiegać się o zasiłek dla bezrobotnych.

Trudna konkurencjaW krajach skandynawskich zapewnie-nie więźniom pracy jest ustawowym obowiązkiem zakładów karnych, na-tomiast praca lub kształcenie się jest ustawowym obowiązkiem skazanych. Oczywiście, znalezienie zatrudnienia dla wszystkich pozbawionych wol-ności nie jest możliwe, jednak kraje te, a w szczególności Dania, wyjątko-wo dobrze radzą sobie z problemem bezrobocia wśród więźniów. Przy większości więzień w Danii funkcjo-nują zakłady produkcyjne bądź usłu-gowe, najpierw przyuczające do zawo-du, a później zatrudniające większość przebywających na terenie danego więzienia skazanych. Warunkiem sku-tecznego działania przywięziennych zakładów jest stała współpraca z pań-stwem, które zleca im realizację wielu zamówień publicznych.

W Polsce również istnieje 47 przy-więziennych podmiotów gospodar-czych. Niestety z wielu powodów znajdują się one w bardzo kiepskiej sytuacji ekonomicznej. Pod koniec 2012 roku zaledwie 2 procent osa-dzonych pracowało w tych przedsię-biorstwach. Duńskie więziennictwo jest mocno zdecentralizowane, więc i przywięzienne zakłady pracy od-dane są zarządowi mniejszych okrę-gów. W Polsce zakłady produkcyjne i usługowe należące do więzień za-rządzane są przez Centralny Zarząd Służby Więziennej, który nie zawsze orientuje się w sytuacji panującej na lokalnym rynku. Przykładem niego-spodarności może być upadła kilka

lat temu fabryka bram funkcjonująca na terenie zakładu karnego w Sztu-mie czy drukarnia znajdująca się przy areszcie śledczym na Rakowieckiej. Klientów drukarni odrzuca zarówno zimna, więzienna atmosfera miejsca, jak i dyktowane odgórnie, zaporowe ceny. W Polsce przywięzienne przed-siębiorstwa nie mogą również liczyć na zamówienia publiczne. O tym, kto bę-dzie je realizował, decydują przeważ-nie przetargi, a w nich przywięzienne firmy mają najczęściej niewielkie szan-se. Nawet najlepiej zarządzane przed-siębiorstwo przy zakładzie karnym mierzy się z problemami takimi jak wysokie koszty zatrudnienia, koniecz-ność przyuczania do zawodu i częsta wymiana pracowników, które to kło-poty w mniejszym stopniu dotyczą konkurencyjnych firm. W parlamencie trwają prace nad ustawą, która pozwo-li zlecać zakładom karnym zamówie-nia publiczne bez przetargu, jednak wciąż jeszcze nie wiadomo, kiedy wej-dzie ona w życie.

Za dużo rąk do pracyWłaściwie wszystkie problemy pol-skiego więziennictwa sprowadzają się do zbyt dużej liczby osób skazanych na karę pozbawienia wolności. Pro-blem braku zatrudnienia więźniów nie stanowi wyjątku. Dla tak ogromnej liczby skazanych i tymczasowo aresz-towanych po prostu niezwykle trudno znaleźć pracę.

Rozwiązaniem tego problemu mo-głoby być częstsze orzekanie kar nie-izolacyjnych, np. ograniczenia wolno-ści, polegających na obowiązkowym wykonywaniu prac społecznych. Taka praca wiąże się jednak z pewnymi kosztami: ubezpieczenia, ubrań ro-boczych, narzędzi, konieczności za-pewnienia pracownikom ciepłego posiłku oraz możliwości umycia się i przebrania po pracy. Szacuje się, że chodzi o kwotę rzędu kilkuset złotych miesięcznie na osobę. To oczywiście znacznie mniej niż koszt całościowe-go utrzymania tych ludzi w izolacji na terenie zakładu karnego (w 2012 roku średni koszt miesięczny utrzymania

Więźniowie pracujący nieodpłatnie nie odkładają pieniędzy i przepracowanych lat do swoich emerytur

Page 55: Kontakt nr 22: Cześć pracy

53

więźnia wyniósł około 2500 złotych), jednak ciężar finansowy spada w tym przypadku na pracodawcę. Głównym partnerem przy organizacji prac spo-łecznie użytecznych są gminy, więc koszty te w całości przenoszone są na samorządy. Powodem, dla które-go sądy w Polsce rzadko decydują się na zastosowanie kary nieizolacyjnej, oprócz kosztów i problemów organi-zacyjnych, jakie sprawia ich wykona-nie, jest również nieracjonalnie silna presja społeczeństwa oczekującego, że przestępcy zostaną odizolowani i su-rowo ukarani.

Z celi na rynekNiestety, choć prawo chroni osoby, które opuściły zakład karny i, poza ściśle określonymi zawodami, zaka-zuje pracodawcom wymagać od kan-dydata oświadczenia o niekaralności, pracodawcy niechętnie zatrudniają byłych skazanych. Wielu z nich łamie zakaz i żąda oświadczenia podczas re-krutacji. Zresztą często nie jest to po-trzebne, ponieważ wielu byłych ska-zanych łatwo rozpoznać po tatuażach, na których zrobienie zdecydowali się w zakładzie karnym, nie zdając sobie sprawy, że skazują się na dożywotni stygmat byłego więźnia.

Niechęć pracodawców do zatrud-nienia byłych skazanych może wyni-kać zarówno z krzywdzących stereoty-pów, jak i z realnej oceny kompetencji osób opuszczających zakłady karne. Podczas odbywania kary więzienie daje osadzonym możliwość kształce-nia i wiele osób z niej korzysta, nadal jednak poziom wykształcenia osób, które opuszczają zakłady karne, jest niski. W polskich więzieniach rzadko występuje zjawisko analfabetyzmu, jednak często zdarza się analfabetyzm funkcjonalny – czyli zasadnicze pro-blemy z rozumieniem czytanego tek-stu. Wielu więźniów nigdy nie praco-wało i nie ma zaszczepionego etosu pracy. Największym problemem dla pracodawców są jednak cechy, które osadzeni nabywają za murami zakła-dów karnych. Polskie więzienie ubez-własnowolnia skazanych, w związku

z czym wielu z nich traci zdolność do podejmowania decyzji i brania za nie odpowiedzialności.

Aby poprawić sytuację skazanych i byłych skazanych na rynku pracy, organizowane są szkolenia zawodowe dla więźniów. Oferta finansowana ze środków unijnych jest bardzo bogata i choć miejsc na szkoleniach jest sporo, wciąż nie starcza ich dla wszystkich chętnych. W 2012 roku odbyło się 910 kursów zawodowych, które ukończyło ponad 10 tysięcy osób, co oznacza, że około 12 procent więźniów kończy ja-kiś kurs przyuczający do zawodu. Nie świadczy to jednak o tym, że więzienie opuszczają rzesze wykwalifikowanych osób, gotowych podjąć pracę w swoim zawodzie. Znaczna część więźniów biorących udział w kursach uczestni-czy w nich tylko po to, by wydostać się na kilka godzin z celi. Możliwość zdobycia praktycznych umiejętności zawodowych oczywiście poprawia szanse opuszczających zakłady kar-ne na rynku pracy, jednak biorąc pod uwagę całokształt ich sytuacji, stanowi ona zaledwie kroplę w morzu potrzeb.

Po tej stronie muruZważywszy na znaczenie pracy w pro-cesie resocjalizacji więźniów, sytuacja osób odsiadujących karę pozbawienia wolności i byłych skazanych na rynku pracy wymaga znacznej poprawy. Ule-czyć ją może cała gama skoordynowa-nych i realizowanych z konsekwencją działań. Po pierwsze, realna poprawa sytuacji raczej nie nastąpi, jeśli nie doj-dzie do radykalnego zmniejszenia licz-by osób skazywanych na karę pozba-wienia wolności. Wymaga to zmiany sposobu finansowania kar nieizolacyj-nych, zdejmującej ich ciężar z samorzą-dów, oraz zmiany polityki sądów, któ-re niechętnie decydują się na orzekanie tego typu kar. Po drugie, potrzebne są działania zachęcające do zatrudniania przez przedsiębiorców osób odbywa-jących karę pozbawienia wolności. Ze względu na ryzyko wiążące się z za-trudnianiem skazanych, pracodawcy muszą odczuć, że zatrudnianie więź-niów jest dla nich bardziej opłacalne.

Ustawowe zmiany działające od lute-go bieżącego roku na pewno zredu-kują dodatkowe koszty wynikające z zatrudnienia więźnia, mogą jednak okazać się niewystarczającą zachętą. Warunkiem trzecim jest lepsza organi-zacja przywięziennych zakładów pra-cy oraz wprowadzenie w życie pomy-słów, by część zamówień publicznych z założenia była do nich kierowana. Pomogłoby to stanąć tym przedsiębior-stwom na nogi i zatrudniać znacznie większą liczbę osób skazanych.

Sytuacja więźniów i byłych więź-niów na rynku pracy wymaga jednak nie tylko zmian w ustawodawstwie, ale też w sposobie traktowania więź-niów w zakładach karnych. Władze polskiego więziennictwa, idąc śladem Skandynawii, powinny uświadomić sobie, że izolacja więzienna nie słu-ży resocjalizacji i że należy skupić się przede wszystkim na ograniczeniu ne-gatywnych skutków kary pozbawienia wolności. Więźniowie powinni mieć wpływ na własny los i najważniejsze decyzje podczas odbywania kary.

Zmian wymaga również postawa społeczeństwa. Potrzebne są kam-panie społeczne, które pomogą zdjąć z byłych więźniów stygmat niepo-zwalający im często rozpocząć uczci-wego życia. Realizacja tego ostatniego powinna być jednym z priorytetów. Jeśli społeczeństwo nadal będzie styg-matyzowało byłych skazanych, żadne systemowe rozwiązania mogą nie po-móc im w znalezieniu nowego sposo-bu na życie. ■

Maciek onyszkiewicz (1986)studiuje resocjalizację na aPS, jest wychowawcą w grupie Sr KIK. zastępca redaktora naczelnego „Kontaktu” i redaktor działu „Katolew”.

Page 56: Kontakt nr 22: Cześć pracy

54

Bródno to dzielnica, która do niedawna kojarzyła się tylko z blokami. Od kilku lat niektórym kojarzy się również ze sztuką. Mieszkał tu i wciąż działa artysta Paweł Althamer, który w swoje akcje artystyczne angażuje sąsiadów. To za jego sprawą w Parku Bródnowskim pojawiły się rzeźby znanych na świecie artystów.

Jedną z rzeźb zaopiekował się Michał, mieszkaniec dziel-nicy, sąsiad Althamera. „Domek Herbaciany” – błysz-czący, srebrny sześcian, stojący na krawędzi, jakby miał się zaraz wywrócić – wbrew wizji autora początkowo stał pusty, nieużywany. Dopiero Michał, własnymi siłami i bez znaczącego wsparcia urzędników dzielnicy, postanowił

zorganizować w nim prawdziwą herbaciarnię. To miejsce, znajdujące się w cieniu drzew, nieopodal stawu, szybko przekształciło się w parkowy dom kultury, który odwie-dzali mieszkańcy Bródna, wypoczywający w upalne dni na parkowych trawnikach.

Czy dzięki interwencji Michała mieszkańcy Bródna zain-teresują się sztuką? A może wystarczy tylko tyle, że mogą tam posiedzieć w cieniu drzewa, napić się lemoniady, po-gadać, odpocząć? ■

Domek herbaciany

FoToreporTaż

TEKST I zdjęCIa: jaN MENCWEl

Page 57: Kontakt nr 22: Cześć pracy

55

Page 58: Kontakt nr 22: Cześć pracy

56

Page 59: Kontakt nr 22: Cześć pracy

57

Page 60: Kontakt nr 22: Cześć pracy

58

Page 61: Kontakt nr 22: Cześć pracy

59

Page 62: Kontakt nr 22: Cześć pracy

60

Page 63: Kontakt nr 22: Cześć pracy

61KS. WaCłaW OSzajCa Sj

A zatem nie chodzi o tych, którzy nie pracują z własnej winy, choć czasami nieuświadomionej. Po prostu mogą sobie na taki luksus pozwolić, gdyż posiadają wystarczające zabezpiecze-nie finansowe, albo też nie pracują, bo wystarcza im to, co wyżebrzą czy ukradną.

Z przytoczonego fragmentu wy-nika, że istnieje inna jeszcze grupa darmozjadów, próżniaków. To ci, którzy „tracą czas na błahostki”. Tyle tylko, że ci akurat bywają bardzo, ale to bardzo zapracowani. Myślą oni, że się zaharowują dla dobrej sprawy, a tymczasem zajmują się przysłowio-wym młóceniem słomy, czyli poświę-cają czas i zdrowie na zajęcia nieprzy-noszące nikomu i niczemu żadnego pożytku. Przeciwnie, ich działalność w najlepszym przypadku tylko utrud-nia życie tym, którzy naprawdę pra-cują, a w krańcowych przypadkach jest działaniem zbrodniczym. Exem-plum: zatrudnieni w rozdętej ponad wszelką miarę biurokracji, w wojsku

i policji w systemach dyktatorskich i, na końcu tej linii, w zarządach obozów koncentracyjnych. My zaś, jeśli gdzieś moglibyśmy odnaleźć ślady naszej nie-chlubnej działalności, to pewnie tam, gdzie czas marnotrawi się na pseudo-dyskusje, nibykonferencje naukowe i różnego rodzaju puste jak wydmusz-ki wernisaże, koncerty, spotkania au-torskie… Jednym słowem tam, gdzie sporo ganianiny, ale z czego – poza paroma groszami dla bezpośrednio zainteresowanych – nic sensownego nie wynika.

Ta choroba pozorowanej pracy doty-ka również ludzi religijnych. Groźne wielce jest to zjawisko, gdyż wplątuje w ten proceder pozorowanych dzia-łań samego Boga. Przykład: mnożenie różnego rodzaju praktyk religijnych w celu uproszenia u Boga błogosła-wieństwa. A przecież Bóg nam nie obiecał żadnych gruszek na wierzbie. Zaprasza natomiast do współpracy, czyli do wspólnego z Nim harowania na tym ugorze, jakim czasami bywa

zarówno ludzkie wnętrze, jak i dookol-ny świat.

Zerwanie z takim pozoranctwem nie przychodzi łatwo, zwłaszcza w przy-padku jego religijnej, a konkretnie ko-ścielnej, odmiany. Dowód? Reakcja na wybór kardynała Jorge Bergoglio na biskupa Rzymu. Zostawmy na boku zachwyconych, posłuchajmy wzburzo-nych, zniesmaczonych, zgorszonych sposobem sprawowania przez papieża Franciszka posługi papieskiej. Niektó-rzy z nich twierdzą, że w tych dniach upadek papiestwa sięgnął dna. Dlacze-go? Bo papież nie chce nosić pelerynek, czerwonych trzewików i czegoś tam jeszcze, co ma ponoć świadczyć o jego pogardzie dla świętej tradycji.

Wydaje się jednak, że przyczyna tak ostrej reakcji nie leży po stronie papie-ża, ale po naszej. Papież zmusza nas, byśmy uchylili nieco przykrywkę tego baniaczka, jakim jesteśmy, i zajrzeli do środka. Nie bójmy się tego, co tam zo-baczymy, Wielkanoc przecie niedaw-no, nawet groby ożywały. ■

orka na ugorzeSami bowiem wiecie, jak nas macie naśladować; nie wzbudzaliśmy wśród was niepo-koju ani u nikogo nie jedliśmy chleba za darmo, lecz pracowaliśmy dniem i nocą w tru-dzie i mozole, aby nikomu z was nie być ciężarem. Nie dlatego, żebyśmy nie mieli do tego prawa, lecz aby dać wam przykład do naśladowania. Tak wam bowiem nakazy-waliśmy, będąc u was: kto nie chce pracować, niech też i nie je! Słyszymy, że niektórzy z was oddają się próżniactwu, zamiast pracować, tracą czas na błahostki. Tych surowo napominamy w Panu Jezusie Chrystusie, żeby spokojnie pracując, własny chleb jedli.

(2 Tes 3,7-12)

Page 64: Kontakt nr 22: Cześć pracy

62

Zacznijmy od pytania, które aniołowie zadali apostołom w dniu wniebowstą-pienia. ojcze Michale, „dlaczego stoicie i wpatrujecie się w niebo”? Świat jest tu-taj i czeka.Prawdziwy mnich w niebo nie patrzy. W Regule świętego Benedykta czyta-my: „Jeżeli mnich nie tylko w sercu, ale także w samej postawie okazuje zawsze pokorę oczom ludzi, niech ma spuszczoną głowę i oczy skierowane ku ziemi”. Uprzedzając panów pytanie o cel tej żenującej i ponurej dla współ-czesnego świata pantomimy, konty-nuujmy lekturę tego rozdziału: „Czu-je się bowiem w każdej chwili winny grzechów swoich i uważa, że już staje przed straszliwym Sądem. Powtarza też sobie zawsze w sercu to, co mówił ze spuszczonymi ku ziemi oczami ów ewangeliczny celnik: Panie, ja grzesz-ny nie jestem godzien podnieść oczu moich ku niebu”. I co powiecie pano-wie na takie słowa?

na pytanie odpowiemy pytaniem. Kim jest mnich?Mnich to grzesznik i celnik, który zna swoje miejsce. A jeśli nie zna, to bar-dzo łatwo mu o nim przypomnieć, bo praktyka monastyczna posiada nieza-wodne ku temu sposoby. Proszę tylko nie prowokować mnie bardzo huma-nitarnymi argumentami, bo niby to broniąc mojej godności, odbiorą mi panowie radość zasiadania przy jed-nym stole z Jezusem. On nie przyszedł do tych, co się dobrze maja, ale do chorych. Tam, gdzie sąd, tam w Biblii pojawia się i miłość; gdzie sprawiedli-wość, tam i miłosierdzie. Były generał naszego zakonu, Bernardo Oliviera, powtarzał nam, że cysters to taki za-konnik, który zajmuje zawsze ostatnie miejsce. Później jest już tylko Jezus.

Jak osiągnąć samoświadomość, pozba-wioną miłych złudzeń na swój temat, i nie umrzeć z rozpaczy?

Bez interwencji Boga i pomocy ludzi doświadczonych w odczytywaniu Jego znaków nie jest to możliwe. Najpierw Bóg musi zawołać nas po imieniu, by rozpocząć żmudny proces naszego przebudzenia. My nazywamy to po prostu „powołaniem”, a powołanie mnicha jest bardzo specyficzne. Świę-ty Benedykt przypomina wręcz, że „trzeba badać troskliwie, czy nowi-cjusz prawdziwie szuka Boga, czy jest gorliwy w Służbie Bożej, w posłuszeń-stwie, w znoszeniu upokorzeń”, doda-jąc, że „należy mu z góry przedstawić wszystko, co jest ciężkie i trudne na drodze do Boga”.

Ktoś mógłby zżymać się na tę drogę jako „nieewangeliczną”.Nie zapominajmy, że to „szukanie Boga” odbywa się w przestrzeni wspólnoty kościelnej, która swoim autorytetem przyzwala na taka drogę, nie uważając jej za „nieewangelicz-ną” i „egoistyczną”. Mało tego! Hi-storycy Kościoła pierwszych wieków uważali nawet, że ruch monastyczny pojawił się w momencie zaprzestania prześladowań chrześcijan i upatry-wał w mnichach godnych następców męczenników. Można oczywiście z tą tezą polemizować, ale ważne jest głę-bokie przekonanie, że mnisi, choć żyją

W prawie każdym opactwie można znaleźć napis: Ecce Domus Domini – „Oto Dom

Boga”. To nie Bóg mieszka u mnichów, to mnisi mieszkają u Niego – gdzie więc mają się włóczyć, kogo odwiedzać i czego żałować?

z O. MICHałEM zIOłO OCSO rOzMaWIają STaNISłaW CHaNKOWSKI I IgNaCy dudKIEWICzIluSTraCjE: aNNa lIBEra

KąTeM u Bog

a

Page 65: Kontakt nr 22: Cześć pracy

63

w odosobnieniu, są jednak świadkami wiary i jako tacy służą Kościołowi. Oddalenie mnicha, jego względna se-paracja od tak zwanego świata, służy skupieniu się na rzeczach najważniej-szych i szukaniu odpowiedzi na pyta-nie o zamiary Boga wobec człowieka. Dlatego Kasjan radzi mnichom, żeby uciekali zarówno przed kobietą, jak i przed biskupem, to znaczy przed związkami rodzinnymi i urzędami, które wprowadzają szmery zakłócają-ce ów „nasłuch” Boga. Nie jest łatwo wyjaśnić mnisze powołanie.

C z y m o ż na być ch r ze ś c i j an in e m w pojedynkę?Chrześcijanin nigdy nie jest sam, może poza sytuacją, kiedy z własnej woli chce się odgrodzić od bliskiego Boga i ludu Bożego. Ponieważ Chrystus jest Głową Ciała-Kościoła, nawet fizycznie oddzielony od swoich sióstr i braci chrześcijanin jest w Nim i z Nim, jak i z całym Ciałem, i wszystko, co czy-ni, czyni w imię Kościoła. Czynione przez niego dobro nadaje blask odda-lonej wspólnocie, podobnie jak popeł-niany przez niego grzech przyćmiewa jej światło. Mało tego – taki samotny chrześcijanin jest darem Kościoła dla tej przestrzeni, w której się znajduje, jest jego forpocztą. Ta zadziwiająca i tajemnicza łączność z Kościołem i Chrystusem pozwala nam bardzo poważnie traktować „pustynie w mie-ście”. Wydaje się, że to banalne okolicz-ności wrzuciły chrześcijanina w tak niekomfortową sytuację, ale przy bliż-szym spojrzeniu okazuje się, że było to posłanie. Taką pustynią może być mój redakcyjny pokój lub klimatyzowane, eleganckie biuro.

wtedy jednak łatwo wyobrazić sobie, jak wygląda realizacja Jezusowego przykazu: „idźcie i nauczajcie wszystkie narody”. w przypadku trapistów przychodzi to z większym trudem…Ponieważ wciąż noszę w sobie moją pierwszą, dominikańską formację, od-wołam się do doświadczenia świętego Dominika, który na początku swojej misji chciał iść z Ewangelią na krańce

świata. Z czasem odkrył, że „krańce świata” nie istnieją albo istnieją jedy-nie w naszym sercu, tworząc te jego tereny, do których Bóg wciąż nie ma dostępu. Ciekawe, że w podobnym

duchu mówił o ewangelizacji Bene-dykt XVI: ewangelizować to dla pa-pieża-emeryta nic innego, jak odna-leźć smak spotkania z Tym, który dał naszemu życiu nowy horyzont! Ten nowy horyzont to nic innego jak obiet-nica Bożego Królestwa, czyli sytuacji, w której widoczne jest Boże panowa-nie, w której uszanowana jest wolność i człowieka, i Boga.

Jak przekłada się to na mniszą praktykę?Ta „widoczność” w naszej mniszej ewangelizacji jest ogromnie ważna: panowanie Boga musi stać się „cia-łem”. Jeśli opactwo godzi się na pa-nowanie w nim Boga – to znaczy: mnisi chcą dokładnie tego samego, czego chce Bóg – wymóg głoszenia Ewangelii zostaje spełniony! Jeśli żyją pięknie, zgodnie z Regułą, która jest tylko komentarzem do Ewangelii, nie ma obaw, że ludzie przejdą obok tego obojętnie. A najskuteczniejszą ewan-gelizacją jest ukazanie światu piękna „Bożej sprawy”.

Przykładem na to, z jakim oddźwię-kiem może spotkać się działalność mnichów, jest świadectwo życia braci--męczenników z algierskiego Tibhiri-ne, o którym opowiada film „Ludzie Boga”. Żyli z dala od wszelkich moż-liwych i urojonych centrów świata, by później w tychże centrach kilka

milionów ludzi obejrzało film o ich co-dziennym życiu i trudnych wyborach. Śmierć braci nie została pokazana. My-ślę, że reżyser chciał nam przez to po-wiedzieć, że była ona tylko prostą kon-sekwencją ich codziennego umierania dla ludzkiej małości i tchórzostwa.

skąd pojawiła się ojcu myśl, by zamienić zakon dominikanów na trapistów?Stało się to nagle, na drugim roku filo-zofii. Wyszedłem na spacer do ogrodu, przystanąłem pod jabłonką i – prze-praszam za pretensjonalność – spadło to na mnie jak jabłko na głowę New-tona. Będę mnichem! Jakim mnichem i gdzie – nie miałem pojęcia. Wiedzia-łem jednak, że mnichem. Potem była spowiedź u ojca Badeniego, który mni-chem być próbował, ale – jak twierdził – został podstępnie wywabiony za kamedulską furtę przez zrozpaczo-nych jego odejściem akademików. Spo-wiedź nie była wesoła, usłyszałem, że mam się wziąć za świętego Tomasza i porzucić trucizny literatury, a to, co ja nazywam „powołaniem”, jest tylko najzwyklejszym zmęczeniem kleryka.

Mimo wszystko ojciec nie zrezygnował.Powstałem z kolan i czułem się tym razem jak Galileusz wychodzący z sali inkwizycji. Powiedziałem sobie: „A jednak się kręci! To jest powoła-nie!”. Kręciło się to ze mną, złożyłem u dominikanów śluby wieczyste, zo-stałem wyświęcony na kapłana. Nie było we mnie rozdarcia, kłopotów z dominikańską tożsamością. Praco-wałem solidnie i z polotem, miałem ga-dane, co jest dominikańską normą. Ale w momentach tzw. duszpasterskich sukcesów pojawiało się bardzo kate-goryczne „to”. Wtedy smutniałem na myśl, że będę musiał porzucić takich ludzi i taką pracę. Chwilowy smutek był zresztą dowodem na prawdziwość tego wezwania. Pływałem na jachcie, miałem cudownego psa Blejka, miesz-kałem w Gdańsku, który był żywcem wyrwany z książek Tomasza Manna. Czego mi więcej potrzeba?! Jakby to Bogu przeszkadzało… Ale przyszedł czas na pożegnanie.

Niejeden trapista marzy o doskwierającej mu, ludzkiej samotności. Bo my prawie zawsze jesteśmy razem

Page 66: Kontakt nr 22: Cześć pracy

64

Jakie uczucia towarzyszą wyborowi po-wołania do życia w zakonie o tak ścisłej regule? ojciec, jako mistrz nowicjatu, wie to chyba najlepiej.Odpowiem przewrotnie. W katolickiej teologii rzadko mówi się o „łasce zaśle-pienia”, ale wszystko wskazuje na to, że ona istnieje i towarzyszy każdemu przekraczającemu furtę opactwa. Jest zapewne kolejną manifestacją Bożego miłosierdzia. Bo zawsze jest tak samo

– kandydat na mnicha reprezentuje zlepek najróżniejszych i najdzikszych teorii na temat monastycyzmu, kry-guje się, ale pod spodem uważa się za bardzo doświadczonego w tym względzie, bo przecież coś na ten te-mat przeczytał oraz zna dobrze brata X i ojca Y. A poza tym podniecony własną decyzją uważa, że cały świat wstrzymał oddech i modli się za niego. Wyobraża sobie, że stoi na skoczni nar-ciarskiej i zaraz skoczy, jeszcze tylko poprawi gogle.

nie jest pewnie łatwo pracować z takim delikwentem.Całość tego kandydackiego kolażu jest melodramatyczna, proreformatorsko nachalna, nieco pretensjonalna i roz-brajająco naiwna, choć są w niej i ak-centy groźne, jak drzemiąca jeszcze w pościeli serca pycha. Ta zbudzi się i dokona zniszczeń przy pierwszym upokorzeniu. Na początku wszędzie widzimy szczęśliwe klony Tomasza Mertona, przemawia do nas przyro-da i liturgia, z utęsknieniem czeka-my na zapowiadane ostrości sławnej

reguły. Chcemy skumplować się ze starym, klasztornym żołnierzem, ale ten okazuje nam raczej pogodną wy-rozumiałość i przyznaje nam rację we wszystkim, co jest znakiem, że trak-tuje nas jak pensjonariusza domu dla obłąkanych. Potem czas przyspiesza, zasłona spada nam z oczu, odbieramy wszystkim świętym klasztornym ich aureole. W tym czasie burzy i napo-ru zachowujemy się jak Jonasz, śpimy

sobie na znak protestu pod pokładem statku. Ale załoga o nas nie zapomina, znajduje nas, wrzuca na głęboką wodę, a tam połyka nas wieloryb. Kiedy kan-dydat zostaje nadtrawiony i wypluty, nadaje się wreszcie do formacji.

ich rozchwianie łatwo zrozumieć. ojcu nie doskwiera czasem zwykła ludzka samotność?Opowiem panom anegdotę. Mój były opat, André Barbeau, komentował kiedyś na kapitule fragment Reguły świętego Benedykta o ekskomuniko-wanych braciach, których Benedykt zabraniał pozdrawiać, błogosławić i którym zakazywał spożywania po-siłków ze wspólnotą. Nagle zawiesił głos i mówi: „w dzisiejszych czasach spożywanie posiłków bez wspólno-ty to żadna kara, znam was dobrze, cieszylibyście się, gdybym was eks-komunikował – te obiadki z gazetą w samotności, późne śniadania w celi, spokojne kolacje bez dzwonków”. Nie-jeden trapista marzy o doskwierającej mu, ludzkiej samotności. Bo my pra-wie zawsze jesteśmy razem. I dlatego

trzeba dbać o samotność: dla prostej, ludzkiej higieny. Zresztą mnisi wy-kształcili dość dobry system ochronny ludzkiej intymności, na którą składa się nie tylko milczenie, ale i przestrzeń architektoniczna, w której można od-dychać, bo mnisi nie lubią ciasnoty. Nie wolno być tu ofensywnym i za-borczym, każdy powinien pilnować swojego nosa. Nie ma tu też przyjaźni, kumpelstwa, ale tak jest dobrze: mówi się u nas, że jeśli bracia nie zwracają na ciebie zbytniej uwagi, to oznacza, ze jesteś już swój. A poza tym słodka Francja powoli budzi się do chrześci-jaństwa i liczba pukających do naszej furty może budzić trwogę…

aż chciałoby się od tego uciec…Z drugiej strony, gdy człowiek wyjeż-dża w interesach, ląduje w szpitalu, jedzie pomóc innej wspólnocie, to po pewnym czasie zaczyna tęsknić za tymi oryginałami, czeka na spotkanie, cieszy się, że jest już w domu. I zawsze na swoim miejscu w refektarzu znaj-duje wtedy toporny bukiecik, czekola-dę, trochę lepszego wina. Zaraz potem robi obchód starych śmieci i cieszy się, gdy widzi brata X, który majstruje przy wózku, i brata Y, który szczepi drzewka ze skutkiem gorzej niż umiar-kowanym. I jaka radość, że w infirme-rii siedzą wszyscy przy stole, bez strat. Ta radość wynika z bardzo konkret-nych, wspólnie przeżytych historii i tej świadomości, że Bóg postawił nas so-bie na drodze i tym samym zagrodził nam ścieżkę na sam szczyt głupoty, który zawsze zdobywa się w pojedyn-kę i niezależnie. Najcenniejszym na-szym majątkiem jest wiedza, że sami z siebie nie jesteśmy zdolni stworzyć wspólnoty, która choć w przybliżeniu spełniałaby ideał naszych założycieli: Roberta, Szczepana, Alberyka. Jedyne, co możemy, to przyjąć darowanego nam Ducha.

Czy w ciszy łatwiej przyjąć ten dar i spo-tkać Boga?Boga można spotkać wszędzie, a wła-ściwie to Bóg nas spotyka, jeśli tylko jest cicho w nas. A my pełni jesteśmy

Page 67: Kontakt nr 22: Cześć pracy

65

różnych głosów – przemawia do nas nasze ego, diabeł, ciało, wyrzuty su-mienia, toczymy jakieś mądre dysku-sje z wyimaginowanymi wrogami, z zachwyconą publicznością, układa-my kazania, artykuły i konferencje… Milczenie najpierw daje nam usłyszeć cały ten zgiełk, który jest nie do wy-trzymania – z jednej strony męczy on nas ogromnie, z drugiej nie potrafimy bez niego się obyć. To taki antyde-presant, który prowadzi do depresji. Z czasem organizm się oczyszcza i wypełnia nas pustka, stan neutralny. Ale stan pustki to tylko etap, dobry moment na naukę o milczeniu – czym ono jest, jak w nim wytrwać i jak je wykorzystać? Oczywiście, milczenie nie jest niemotą, milczkowatością, efektem wsobności człowieka. To stan bardzo aktywny, choć łagodny, niena-pięta, pełna szacunku uwaga, cieka-wość i niewybredność.

Jak je w sobie utrzymać?Nie wystarczy zamknięcie ust, pilno-wanie wzroku i gestów. Trzeba roz-prawić się z naszym brakiem zaufania wobec Boga i wstrętnym poczuciem własnej zbędności w świecie. Trzeba też z coraz większą pogodą traktować nasze wpadki, błędy i kompromitacje. Tacy jesteśmy i takich właśnie nas Bóg potrzebuje. Jednak żeby milczenie prawdziwie w nas zagościło – musi-my być choć raz świadkami „przejścia Boga”. To ważny szczegół w mistyce cysterskiej. Późniejsze wspomnienie tego wydarzenia tylko potęguje tęsk-notę za prawdziwą ciszą. Bo jak mówi święty Bernard z Clairvaux, „spokojny Bóg uspokaja wszystko”.

Karol de Foucauld mówił za to: „ponieważ nie możecie się modlić długo, postarajcie się modlić lepiej”. ojciec może się mo-dlić długo. Ma ojciec jakieś rady w tym względzie?Mógłbym odpowiedzieć, że jeśli ktoś kocha, to znajdzie i czas, i słowa. Ale to oczywiście nie takie proste. Nie uni-kamy grzechu i zaniedbaliśmy prakty-kę cnót, uważając zapewne, że skoro jesteśmy mili, dość otwarci i szczerzy,

to z całą pewnością poradzimy sobie w wyższych, Bożych sferach. Tym-czasem to subtelne kłamstwo. Muszę mieć jakiś plan uporządkowania moje-go życia, walki z grzechem, ćwiczenia się w cnotach, wykorzenienia ze mnie paskudnych wad. To oczywiście nie oznacza, że mam zawiesić na ten czas modlitwę, bo nie będzie dość dobra. Chcę tylko powiedzieć, że modlitwa obejmuje całe nasze życie, bo cały czło-wiek ofiaruje się na modlitwie Bogu. Żeby ta ofiara była Bogu przyjemna,

człowiek musi wrócić do życia. Nie można kłaść na ołtarzu zdechłego ba-rana. To podstawa dobrej modlitwy. Zaraz za nią idzie wypracowanie do-brych przyzwyczajeń, jak choćby do-bra, teologiczna lektura. I wreszcie po-korne zdanie się w tym wszystkim na Boga, bez interwencji którego wszyst-kie te plany wezmą w łeb albo staną się kolejnym powodem do upadku, bo po pierwszych naszych duchowych wygranych opanuje nas pycha. A Jemu naprawdę na nas zależy.

Jak nie pogrążyć się w tym wszystkim w monotonii?Ojciec Tomasz Merton mawiał, że najlepsze, najważniejsze są te chwi-le, kiedy nic się dzieje. „Dzianie się” powoduje drgania powietrza, nie wi-dzimy tego, co powinniśmy zobaczyć. Lepsze jest przezroczyste, cudnie krystaliczne powietrze, wtedy oczy mnicha pracują jak prawdziwa luneta, która przybliża detal, lub – odwrócona – zagęszcza obraz.

Monotonia nie jest taka straszna, to raczej pogoń za nowymi doznaniami wypruwa z nas życie, podobnie jak przedawkowanie tych doznań. Mo-notonia przygotowuje nam olśnienia. Olśnienia to nagłe odkrycie, że coś pięknego istnieje tuż pod bokiem: układ chmur, lot jastrzębia, polująca na nasze czerwone karasie czapla, lis, który przystanął na trawniku i obser-wuje nasze kuchenne drzwi, ruszająca się na wietrze okiennica…

Brzmi to pięknie, ale czy nie tęskni ojciec czasem za zwykłą, ludzką swobodą?W prawie każdym opactwie można znaleźć napis: Ecce Domus Domini – „Oto Dom Boga”. To nie Bóg mieszka u mnichów, to mnisi mieszkają kątem u Boga – gdzie więc mają się włóczyć, kogo odwiedzać i czego żałować? Przychodzi taki moment, że zaczy-namy lubić ten styl życia, stajemy się domownikami Jezusa i możemy za Apostołami powiedzieć: „Panie, do kogo pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego”. Zabrzmiało podniośle, więc obniżę nieco lot i powiem, że cza-sami chciałbym posiedzieć na tarasie kawiarni pod platanami, wypić dobrą, mocną kawę, a nie trzecie parzenie klasztornej marki „Zemsta brata Ma-rii”, i pogapić się na przechodzących ludzi. I być jak komisarz Ryba, który kręci ze zdziwieniem głową i mówi ciepło: „Boże, co za naród!”. ■

o. Michał zioło ocso (1961)jest trapistą, poetą, mistrzem nowicjatu we francuskim klasztorze Notre dame d’aiguebelle. W latach 1980–1995 należał do zakonu dominikanów. jest autorem wielu książek, w tym bajek dla dzieci niewidomych, i projektantem ilustracji dotykowych.

Trzeba pogodnie traktować nasze wpadki, błędy i kompromitacje. Tacy jesteśmy i takich właśnie nas Bóg potrzebuje

Page 68: Kontakt nr 22: Cześć pracy

66

KS. SłaWOMIr SzCzEPaNIaK

Ponura opatrzność

Zalewając gorącym rosołem rozłożone na talerzu kluski, Ewa ze spokojem powiedziała: „Właśnie dowiedziałam się, że mam raka piersi. Noszę w sobie zło i muszę zwalczyć tego drania…”. Odjęli jej pierś, przeprowadzili che-mioterapię. Wyniszczona, opowiadała o swojej walce: walce ze swoim ciałem, ze spojrzeniami skazującymi na rychłą śmierć, z brakiem zrozumienia wśród najbliższych, z utratą kobiecości, z po-czuciem odrzucenia, z brakiem pożą-dania ze strony męża. „Jak możesz to znieść?” – zapytałem. „Czytam «Roz-myślania» Marka Aureliusza” – usły-szałem w odpowiedzi.

Mądrość i zgniliznaRzeczywiście. Stoicy mogą pomóc po-godzić się ze złym losem. Nie jest to zwykły przypadek, że w czasach szcze-gólnie naznaczonych lękiem i niewy-tłumaczalnym cierpieniem kolejne wy-dania ich dzieł pojawiały się jak grzyby po deszczu. Również dziś, w obliczu kryzysu, gdy lęk czai się w każdym rąbku życia, stoicy dochodzą do głosu. Wypełniają pustkę, która pojawiła się, gdy na naszych oczach kompromito-wały się wszelkie ideologie. Jak pora-dzić sobie z lękiem, nieprzewidywal-nością losu, chorobą czy cierpieniem? By na te pytania odpowiedzieć, młode pokolenie wraca do starych mądrości.

A powrót jest tym łatwiejszy, że głos stoickiej mądrości miesza się z chrze-ścijańskim nauczaniem.

Przez lata uczono mnie modlitwy: „Boże, daj mi cierpliwość, bym pogo-dził się z tym, czego zmienić nie jestem w stanie. Daj mi siłę, bym zmieniał to, co zmienić mogę. I daj mi mądrość, bym umiał odróżniać jedno od drugie-go”. Przedstawiano mi ją jako model chrześcijańskiej mądrości, wypraco-wany przez rycerzy Okrągłego Stołu. Jakież było moje zdziwienie, gdy od-nalazłem ją w pismach antychrześci-jańskiego cesarza, Marka Aureliusza!

Marek Aureliusz po mistrzowsku uczy swojego czytelnika, w jaki spo-sób stać się obojętnym wobec rzeczy, które od nas nie zależą, i jak zdławić w sobie wszelkie pragnienia. Radzi on: „Patrząc na każdy przedmiot, przed-stawiaj go sobie jako ulegający rozkła-dowi, zmianie, jakby zgniliźnie i roz-padnięciu się w pył, albo jak na rzecz przeznaczoną z urodzenia na śmierć”. W praktyce oznacza to, że „…przy mię-sie i podobnych potrawach wyobrażać sobie trzeba, że to jest trup ryby, tamto trup ptaka albo świni, albo że Falern to sok wyciśnięty z grona, a purpuro-wa szata to włosy jagnięcia zanurzone w krwi skorupiaka, a obcowanie ciele-sne to tarcie wnętrzności i wydzielenie śluzu połączone ze spazmem”.

Sam Rozum nie wystarcza, by dotrzeć do Prawdy. Drogę do niej wytycza Bóg-

Człowiek, jego życie, słowa, troska o słabych i skrzywdzonych oraz jego postawa wobec cierpienia.

Całość i jednośćTrzeba zatem przywrócić rzeczom ich właściwą nazwę. Nazwać kota kotem, a nie Puszkiem czy Milusiem. Trzeba wyzwolić się z uwodzących pęt języ-ka. Język bowiem chętnie ucieka się do napuszonych metafor. Zamiast powiedzieć „sekretarka”, mówimy „asystentka”. „Sprzątaczka” jest „kon-serwatorem przestrzeni biurowej”, „nauczyciel” staje się „profesorem”, „prostytutka” „osobą do towarzy-stwa”, „biurowa libacja” „szkoleniem integracyjnym” itd. Język Marka Au-reliusza zrywa z podobną manierą: powiedzieć o Falernum – winie pocho-dzącym w wulkanicznych gleb Kam-panii, położonej nad brzegiem zatoki, gdzie w cieniu Wezuwiusza Grecy za-łożyli Neapol; winie, o którym Varro, już w roku 37 przed Chrystusem, pi-sał, że z wiekiem staje się coraz lepsze; winie, które stworzone zostało boską mocą samego Bachusa, jako wyraz wdzięczności za gościnność okazaną przez starego, ubogiego, chłopa Faler-nusa; winie, którego, ze względu na jego naturalną moc, Galen, osobisty lekarz Marka Aureliusza, używał jako środka dezynfekującego do leczenia ran oraz tworzenia mikstur stanowią-cych antidotum na trucizny; winie, które opiewają Horacy, Katon Starszy Cenzor, Pliniusz Starszy, o którym We-rgiliusz w drugiej księdze „Georgik” pisze: „żadne wino nie może porów-nywać się z Falernem” (Nec cellis ideo contende Falernis) – powiedzieć o tym winie, że jest to wybroczyna z pode-ptanych winogron, albo o akcie sek-sualnym, że „jest to tarcie wnętrzno-ści i wydzielenie śluzu połączone ze spazmem”, to obedrzeć te pojęcia z ich znaczenia mitycznego, estetycznego, metaforycznego – doszczętnie znisz-czyć. Opisany w ten sposób świat i ży-cie budzą obrzydzenie: „Jak marni są ludziska! Jedzą, śpią, płodzą dzieci, wypróżniają się itd. A potem jak pysz-nią się swym państwem, puszą, gnie-wają i z góry innych łają. A niedawno przed jak marnymi ludźmi się płasz-czyli i dla jakich powodów!”.

Page 69: Kontakt nr 22: Cześć pracy

67

Ten stoicki obraz świata i życia ludzkiego został dziwnie nałożony na chrześcijańską zachętę do pokory, zaufania Bogu, wiary w Bożą Opatrz-ność, podejmowania wyrzeczeń. Jak-by zapomniano, że to właśnie chrze-ścijaństwo stanowiło dla stoicyzmu śmiertelne zagrożenie. Zdawał sobie z tego sprawę Marek Aureliusz, gdy skazywał na śmierć Justyna za to, że wprowadzał niebezpieczny zamęt w świecie idei, głosząc Logos, który stał się ciałem.

Logos, pojęcie utworzone od czasow-nika lego – „składać, zbierać”, które tłumaczy się przez „Słowo” lub „Ro-zum”, uważany był przez stoików za zasadę organizującą świat, określającą wieczny porządek rzeczy i nadającą temu porządkowi charakter racjonal-ny. W prologu Ewangelii świętego Jana czytamy, że Logos ten był na początku, że wszystko przez Niego się stało i że był On Bogiem. Teza ta nie sprzeciwia się teologii stoickiej, wprost przeciw-nie, całkowicie ją potwierdza. Jednak w momencie, gdy Jan mówi, że Logos ten przyjął ludzkie ciało i zamieszkał między ludźmi, wszystko się zmienia. Jeśli Logos, odwieczny porządek świa-ta, staje się jego częścią, Bogiem-Czło-wiekiem obecnym w historii i czasie, to chaos wdziera się w spójną dok-trynę. Nie można już patrzeć na życie ludzkie z punktu widzenia harmonij-nej Całości, gdyż to nie w owej Całości, lecz w tym, co jednostkowe, objawia się Boskość.

Szaleństwo i ukojenieMarek Aureliusz uważał, że wyda-rzenia, które nam się przytrafiają, „są odpowiednie dla nas” (symbainein), są nam przypisane dla utrzymania spójności świata jako Całości. Winne zatem być przez nas zaakceptowane, niezależnie od tego, czy nam się to podoba, czy nie. Odrzucenie wyro-ków opatrzności nie tylko jest, według niego, przewinieniem wobec własne-go życia, ale i grzechem przeciw ca-łej ludzkości, przeciw uniwersalnej harmonii i jedności świata. Porzą-dek świata rozumianego jako Całość

wymaga poświęcenia i tak nic niezna-czącego ludzkiego życia, które nie jest w stanie dokonać jakiejkolwiek zmia-ny, bowiem „wszystkie ciała odbywają wędrówkę w bycie wszechświata jak w potoku”. Z tego punktu widzenia wiara w Logos z ciałem i krwią jest wy-razem niebezpiecznej głupoty. Odwra-ca bowiem człowieka od spojrzenia racjonalistycznego, a co za tym idzie, odziera go z jego naturalnej wielkości, polegającej na możliwości osiągnięcia samozbawienia poprzez zorganizowa-nie życia wokół własnego, racjonalne-go „ja”.

Przyjęcie Logosu z ciałem i krwią oznacza szaleństwo uzależnienia się od kogoś, budowania z nim więzi, wspólnoty zaufania i miłości, miast racjonalnego uczestnictwa w harmo-nii wszechświata. Boskość nie uka-zuje się już w harmonii Całości, ale w wydarzeniu, jakim jest spotkanie z żywym człowiekiem. Nie ma już świata, nie ma kosmosu. Jest człowiek, w którym ukazuje się Prawo Ducha, moc samego Boga. Zbawienie nie po-lega na podporządkowaniu się jakiejś racjonalności rządzącej światem, ale na darze miłości, który jest odpowie-dzią na otrzymany dar. Ukojeniem w cierpieniu nie może być racjonalna kalkulacja: „Czymże jest moje cier-pienie wobec wspaniałości świata, niech zatem pochłonie mnie Całość!”. Jednostkowość każdego cierpienia, ukazana w ranach wcielonego Logo-su, dowodzi, że prawdziwa wielkość i godność człowieka wyraża się w tym, że żyje on poza Całością. Właśnie taką postawę reprezentuje chrześcijaństwo. Nie można już mówić: „co ma być, to będzie”, „wszystko, co przydarza się tobie w życiu, jest najlepsze dla świa-ta”, „świata nie zmienisz, ale najwspa-nialszą rzeczą, jaką możesz zrobić, to podporządkować się jemu, w tym cała twoja godność i mądrość”. Sam Rozum

nie wystarcza, by dotrzeć do Prawdy. Drogę do niej wytycza Bóg-Człowiek, Jezus Chrystus, jego życie, słowa, tro-ska o słabych i skrzywdzonych oraz jego postawa wobec cierpienia. Zaufać Mu to odnaleźć Prawdę. Wiara nie jest owocem racjonalnej kalkulacji. Trzeba zawierzyć Temu, który powstał z mar-twych, by przejść przez ludzki lęk, cierpienie i rozpacz. Jeśli odwieczny Logos, zasada porządku kosmosu, stał się ciałem, to wydarzenie zwycięża nad harmonią świata, ufność nad bier-ną powolnością, pragnienie nad spo-kojem, a miłość nad racjonalnością.

„Czy potrafisz jeszcze kochać? – za-pytałem Ewę. – Czy tylko szukasz spo-koju? Jeśli chcesz kochać, to za Chry-stusem powtarzaj: «Pragnę»!” ■

ks. sławoMir szczePaniak (1963) jest doktorem filozofii, rektorem kościoła w zakładzie dla Niewidomych w podwarszawskich laskach. Wykłada na Papieskim Wydziale Teologicznym w Warszawie oraz na Warszawskim uniwersytecie Medycznym. Współpracuje z univeristé Paris Est.

zbawienie nie polega na podporządkowaniu się jakiejś racjonalności rządzącej światem, ale na darze miłości

Page 70: Kontakt nr 22: Cześć pracy

68

Nie ma o. Ludwik Wiśniewski szczę-ścia do wystąpień medialnych. Dwa lata temu jego płynący z głębokiej troski o Kościół list do abp. Migliore opublikowała – cóż, że bez zgody au-tora – „Gazeta Wyborcza”, dając sygnał do rozpoczęcia festiwalu pomówień zakonnika o „pożyteczny idiotyzm”. Ostatni zaś tekst o. Wiśniewskiego, który ukazał się w marcu w „Tygodni-ku Powszechnym” – cóż, że wyważo-ny (choć mimo wszystko utrzymany w tonie j’accuse) – zaanonsowała bo-leśnie tabloidowa okładka z napisem: „kto niszczy polski Kościół” i wize-runkiem o. Tadeusza Rydzyka.

Nie sądzę, by rację mieli ci, którzy wieszczą środowisku zgromadzonemu wokół o.

Rydzyka krótki żywot. Problemem jest bowiem nie tyle sam redemptorysta, ile skala społecznego zapotrzebowania na proponowane przez niego „zastępcze formy satysfakcji i solidarności”.

Sklejanie Kościoła

kato

lew

MISza TOMaSzEWSKIIluSTraCjE: zOFIa różyCKa

Page 71: Kontakt nr 22: Cześć pracy

69

Impulsem, który skłonił o. Wiśniew-skiego do wystąpienia z otwartą kry-tyką działalności toruńskiego redemp-torysty, jest zaniepokojenie faktem, że „podziały polityczne są przenoszone do wnętrza Kościoła i w ten sposób przekreślają jego jedność”. „Słowa wy-głaszane przez o. Tadeusza Rydzyka odbieram jako judzenie, a w rezul-tacie rozbijanie Kościoła i Narodu” – pisał dominikanin. Rozważmy jed-nak, czy samo ogłoszenie tej diagno-zy – w gruncie rzeczy nienowej – nie zasklepia nas przypadkiem we wspo-mnianych podziałach.

Chytrość wyobraźniOtwartość lubelskiego duszpasterza, deklarującego, że z wielu powodów uważa Radio Maryja za „prawdzi-wy skarb”, świadczy o jego trzeźwej ocenie ryzyka związane-go z dalszą polaryzacją społeczności wiernych. Zarazem jednak zdaje się o. Wiśniewski nie wycią-gać ostatecznych wnio-sków z przekonania, że toruńskie medium drążo-ne jest przez niebezpiecz-nego „robaka” sprzeciwu. Dzieło o. Rydzyka zostało zbudowane na fundamen-cie podejrzliwości, która znajduje pożywkę w pod-suwanym przez radio-maryjny dyskurs obrazie zamaskowanego wroga. Podejrzliwość ta przenika wszystkie chyba przedsię-wzięcia inicjowane przez środowisko zgromadzo-ne wokół rozgłośni. Wbrew opinii o. Wiśniewskiego sądzę więc, że „ma-niakalnie poszukujący wrogów” re-demptorysta nie tylko nie zagraża jej istnieniu, lecz w jedynie możliwy spo-sób podtrzymuje jej społeczny zasięg i zwiera szeregi jej słuchaczy.

Mogłoby się wydawać, że jeste-śmy już tylko o krok od powtórze-nia diagnozy postawionej przez ks. Józefa Tischnera: Radio Maryja to wytwór „schorowanej wyobraźni”,

wyłaniającej z siebie „wciąż nowe su-rogaty religii”, które „zrodzone z po-dejrzliwości, usprawiedliwiają po-dejrzliwość”. Kierunek ten zdaje się zresztą obierać sam o. Wiśniewski, gdy fenomen toruńskiej rozgłośni określa mianem „zbiorowego szaleństwa”, in-spirowanego „wybujałą wyobraźnią” człowieka, którego „stać na każdą tezę, byle była wystarczająco katastroficz-na”. Jeśli obydwaj duchowni mają ra-cję, to – wbrew nadziejom wyrażonym przez autora – jedynym sposobem na poradzenie sobie z upolitycznieniem radia są rozwiązania siłowe. Z sza-leńcami się nie dyskutuje, przeciwnie, należy ich izolować od „zdrowej tkan-ki” Kościoła. Nie jest tajemnicą, że pol-skich biskupów nie stać na wykonanie takiego posunięcia, i jest to niemoc po-niekąd opatrznościowa.

Próbując rozpoznać przyczynę syn-dromu schorowanej wyobraźni, po-służył się ks. Tischner kategoriami na wpół marksistowskimi. Doszedł do wniosku, że religia bywa poręcznym narzędziem w rękach ludzi, którzy z własnej winy ponieśli klęskę, lecz nie poczuwają się do żadnej za to od-powiedzialności. W religii znajdują oni swoje usprawiedliwienie, z niej też wyprowadzają nadzieję na potępienie urojonych winowajców. Taka religia

– czy może raczej religijność – staje się „opium przegranych”, które – jak pisze ks. Tischner – wycisza świado-mość ich własnej ułomności, wzmaga zaś świadomość ułomności wrogów i popycha do zamykania się w patolo-gicznych wspólnotach. Teraz pozosta-je tylko pod „przegranych” podstawić zawiedzionych transformacją „klien-tów komunizmu”, a w radiomaryjnej narracji dojrzeć formę kompensacji ich społeczno-ekonomicznego niepowo-dzenia. Proste? Owszem, niestety aż za bardzo.

Zarządzanie gniewemZnacznie ciekawszy widok na „kra-inę schorowanej wyobraźni” roztacza się z perspektywy zaproponowanej przez francuskiego politologa Gillesa Kepela. W klasycznej już książce „Ze-

msta Boga” wykazuje on, że fundamentalistyczne ruchy religijne rodzą się w odpowiedzi na niespeł-nione obietnice moder-nizacji. Z taką sytuacją mieliśmy do czynienia w latach siedemdziesią-tych, kiedy to kryzys naf-towy w swoich kolejnych odsłonach nakręcił spi-ralę inflacji i bezrobocia, doprowadzając do „za-cięcia się mechanizmów sol ida r nośc i pa ńst wa opiekuńczego”. Dziwacz-ny dyskurs fundamenta-listów i ich alternatyw-ne formy socjalizacji nie są więc – jak uważał ks. Tischner – wytworami

chorego umysłu, lecz „świadectwem głębokiego społecznego niepokoju”, związanego z nastaniem rzeczywi-stości pozbawionej dawnych punktów odniesienia. Nie stanowią ariergardy minionej epoki, lecz „par excellence wy-twór naszych czasów”.

Powyższy schemat interpretacyjny może nam posłużyć do opisania skut-ków polskiej transformacji ustrojowej. Pomocna okazuje się również „Klęska «Solidarności»”, książka napisana

Page 72: Kontakt nr 22: Cześć pracy

70

katolewprzez amerykańskiego soc jologa Davida Osta. Ost twierdzi, że prze-stawienie gospodarki ze stosunkowo egalitarnego modelu socjalistycznego

na mało opiekuńczą wersję kapitali-zmu doprowadziło do zakrzepnięcia struktur klasowych, które zmniejszyły równość szans i mobilność społeczną. W ludziach, którzy znaleźli się „na dole”, zrodziło to poczucie niespra-wiedliwości, które z czasem spiętrzyło się w klasowym gniewie. Gniew ten – pisze Ost – można organizować we-dług kryteriów ekonomicznych, gdy rozbieżne interesy stają się przedmio-tem negocjacji, lub według kryteriów tożsamościowych, gdy kieruje się go na różnego rodzaju „innych”, których obciąża się winą za koszty trans-formacji. W tym ostatnim, niestety, wyspecjalizowała się polska prawica.

W państwach wielonarodowych, ta-kich jak była Jugosławia, pomysłem prawicy na organizowanie klasowe-go gniewu było podsycanie nacjona-lizmów. W państwach jednorodnych pod względem etnicznym i wyzna-niowym, takich jak Polska, populiści sięgali raczej po inne „zastępcze formy satysfakcji i solidarności”: antykomu-nizm i fundamentalizm religijny, nie-pozbawiony zresztą akcentów antyse-mickich. Działali oni w myśl zasady: „Może nie potrafimy poprawić sytua-cji ekonomicznej, ale możemy dołożyć «komunistom» i «ateistom», przez któ-rych znaleźliśmy się w tym bagnie”. Pod konkluzją Osta podpisałby się za-pewne również Kepel: „Namiętność pojawia się znów wtedy, gdy ludzie nie mogą uwierzyć w postęp”. Stąd „szare sieci”, „układy” i „pełzająca ateizacja”, znane z wieców prawicy, stąd także apokaliptyczne wizje o. Tadeusza Ry-dzyka – orędzie skrojone na miarę cza-sów społecznej atomizacji.

To tylko strachWspółodczuwam z o. Wiśniewskim, gdy boleje on nad religijnym moty-wowaniem przedsięwzięć o charak-

terze politycznym. Nie jestem jednak pewny, czy można tu mówić o „mani-pulowaniu żarliwą religijnością”, jeśli w pewnej przynajmniej mierze religij-ność ta stanowi wynalazek samego o. Rydzyka. Zagospodarował on zbioro-wy wstrząs emocjonalny, zwany cza-sem „traumą wielkiej zmiany”, pod-suwając wielu ludziom przekonującą odpowiedź na pytanie o przyczyny ich niepowodzenia. Ukształtowana w ten sposób religijność jest polityczna ze swojej najgłębszej istoty. Nie sądzę za-tem, by rację miał o. Tomasz Dostatni, wieszczący środowisku zgromadzo-nemu wokół o. Rydzyka krótki żywot.

Problemem jest bowiem nie tyle sam redemptorysta, ile skala społecznego zapotrzebowania na proponowane przez niego „zastępcze formy satysfak-cji i solidarności” oraz brak politycznej dla nich alternatywy.

Radio Maryja oferuje swoim słucha-czom towar stosunkowo rzadki we współczesnym świecie: uczestnictwo we wspólnocie. Sytuując Heidegge-rowskie rozróżnienie na strach i trwo-gę w kontekście społecznym, włoski fi-lozof Paolo Virno doszedł do wniosku, że doświadczanie strachu związane jest właśnie z życiem w ustabilizo-wanej wspólnocie, która daje swoim członkom poczucie względnego bez-pieczeństwa. Nie trzeba dodawać, jak wiele znaczy ono dla ludzi, którzy utracili je wraz z przekonaniem o wła-snej podmiotowości i sprawczości. Konkretne zagrożenia, takie jak bezro-bocie czy ubóstwo, jeśli przeżywane są w obrębie wspólnoty, wywołują strach. „Ale na zewnątrz, poza wspólnotą – Virno ma tu na myśli życie w oderwa-niu od wspólnego języka i wspólnych praktyk – strach traci swoje konkretne

Podziały, z którymi mamy dziś do czynienia, stanowią skutek rozerwania wspólnoty na znacznie bardziej podstawowym poziomie

Page 73: Kontakt nr 22: Cześć pracy

71

i ściśle określone przyczyny, staje się wszechobecny, nieprzewidywalny i stały. Krótko mówiąc: poza wspólno-tą strach staje się trwogą”.

Przekonanie, że polski Kościół w co-raz mniejszym stopniu stanowi wspól-notę, popchnęło o. Wiśniewskiego do napisania odważnego artykułu. Me-dialna krytyka działalności toruńskie-go redemptorysty jest jednak, w moim przekonaniu, drogą donikąd. Myślę bowiem, że głębokie podziały, z który-mi mamy dziś do czynienia, towarzy-szą procesowi atomizacji społeczności wiernych i – jako takie – stanowią sku-tek rozerwania wspólnoty na znacznie bardziej podstawowym poziomie. Jest to jeden z powodów, dla których lu-dzie Kościoła powinni zwrócić uwagę na odtwarzanie się klasowej struktury społeczeństwa. Wbrew pozorom, pro-blemy społeczne wpływają na funkcjo-nowanie struktur kościelnych nawet wówczas, gdy nie rozumiemy ich i nie chcemy o nich mówić. A powinniśmy, ponieważ posklejanie rozbitego Ko-ścioła mogłoby być pierwszym kro-kiem do zmniejszenia napięć w nie-mniej potłuczonym społeczeństwie.

Lekcja geografiiMiejscem, w którym mogłaby kształ-tować się więź pomiędzy członkami polskiego Kościoła, jest parafia. Jeszcze do niedawna stanowiła ona klasycz-ny przykład wspólnoty terytorialnej, a więc – w warunkach socjalistyczne-go miasta – wspólnoty losu. A jednak już w 1971 roku Bohdan Cywiński, wówczas redaktor „Znaku”, ostrzegał przed sytuowaniem duszpasterstw specjalistycznych poza strukturami parafialnymi, co redukowało ich od-działywanie do bardzo wąskich elit, odciąganych przy okazji od wspól-not lokalnych. Dziś w największych miastach mamy do czynienia z dete-rytorializacją życia parafialnego na poziomie 25 procent. Zjawisko to, po-pularnie zwane churchingiem, dotyczy przede wszystkim ludzi o wysokim kapitale kulturowym. W parafiach po-zostają raczej ci starsi, gorzej wykształ-ceni, o niższych dochodach i niższej

pozycji zawodowej. To spośród nich rekrutuje się znaczna część słuchaczy Radia Maryja.

Socjologowie religii powiadają, że wspólnoty losu ustąpiły dziś miejsca wspólnotom wyboru, do których tra-fiają katolicy pragnący świadomie za-spokajać swoje potrzeby religijne. Do-datkowym czynnikiem motywującym wiernych o wyższym kapitale kultu-rowym do porzucania „skostniałych struktur” jest stopień klerykalizacji ży-cia parafialnego, który – w powiązaniu z rzeczywistym bądź wyobrażonym stopniem jego „uradiomaryjnienia” – skutecznie wypycha liberalnych inteli-gentów poza obręb dawnych wspólnot terytorialnych. Formując swoją wiarę niemal wyłącznie wśród ludzi nam podobnych, tracimy wrażliwość na obecność w Kościele „innych”, wśród nich również i tych, których pogar-dliwie przezywamy „moherowymi beretami”. Proces ich stereotypizo-wania – o czym pisaliśmy w numerze „Kontaktu” poświęconym zjawisku chamofobii – nie różni się znacząco od procesu kreowania „barbarzyńców” w minionych epokach.

Być może zabrzmi to dziwacznie, ale sądzę, że z parafiami jest trochę tak jak ze szkołami. Z tą oczywiście różnicą, że obowiązkowi szkolne-mu nie odpowiada żaden obowiązek praktykowania wiary. Jeśli szkoła ma wyrównywać szanse i łagodzić napię-cia społeczne, to powinna gwaran-tować możliwość spotkania każdego z każdym. Jest to szczególnie trud-ne w pokawałkowanej przestrzeni

kapitalistycznego miasta, gdy nawet rejonizacja nie stanowi już dobrego rozwiązania. Podobnie, nie ma już powrotu do klasycznych miejskich parafii, ze wszystkimi ich zaletami, ale i wadami, na które nie wolno nam przymykać oczu: anonimowością , klerykalizmem, duszpasterską byle-jakością. Geografię polskiego Kościo-ła powinniśmy dziś zacząć pisać na nowo. Więcej tu znaków zapytania niż odpowiedzi. Ale wiem jedno: są sprawy znacznie ważniejsze niż na-sze – tak zwanych inteligentów ka-tolickich – prawo do zaspokajania swoich potrzeb.

***W zakończeniu drugiej części swojego tekstu o. Ludwik Wiśniewski podzie-lił się marzeniem o Kościele, w którym jest miejsce dla wszystkich polskich chrześcijan, nie wyłączając o. Tade-usza Rydzyka. „Jestem przekonany, że dopiero wtedy, kiedy zaczniemy roz-mawiać jak siostry i bracia, zaczniemy zbierać to, cośmy rozproszyli i pogubi-li” – dodał. Podpisuję się pod tym zda-niem, wyrażając jednak przekonanie, że elementarna solidarność pomiędzy nami może wyrosnąć tylko na gruncie naszej współodpowiedzialności za Ko-ściół i za siebie nawzajem. To zaś nie wydaje się możliwe, dopóki nie uda nam się w nieznanej jeszcze formie od-tworzyć naszego poczucia wzajemnej zależności. ■

Artykuł został przygotowany z myślą o publikacji w „Tygodniku Powszech-nym”. Redakcja przyjęła go, lecz w cią-gu kolejnych dwóch miesięcy tekst się nie ukazał.

Misza ToMaszewski (1986)jest doktorantem w Instytucie Filozofii uW i nauczycielem filozofii w zespole Szkół Społecznych STO im. Pawła jasienicy. redaktor naczelny „Kontaktu”.

Formując swoją wiarę niemal wyłącznie wśród ludzi nam podobnych, tracimy wrażliwość na obecność w Kościele „innych”

Page 74: Kontakt nr 22: Cześć pracy

72

katolew

óscar romero

„W dwutysięcznej historii Kościoła Romero był drugim arcybiskupem, którego zabito na ołtarzu. Pierwszy zginął Thomas Becket, zamordowany z rąk płatnych morderców Henryka II w katedrze w Canterbury za to, że bronił praw Kościoła; drugim był właś-nie Óscar Romero, zastrzelony w przy-szpitalnej kaplicy za to, że bronił praw ubogich. Najbardziej prawdziwego Kościoła” – pisze w książce „Pasterz owiec i wilków” Alberto Vitali. Sal-wadorski kapłan został zastrzelony z karabinu maszynowego przez człon-ków Szwadronów Śmierci. Siepacze na służbie reżimów zawsze wierzą, że bardziej trzeba bać się ich kul, niż tego, który zabija duszę.

11 marca 1944 roku ksiądz Rome-ro odprawił swoją mszę prymicyjną

w miasteczku Ciudad Barrios. Nie-dawno wrócił z europejskich studiów, ze zniszczonego wojną Rzymu. Na ob-razkach prymicyjnych zapisano sło-wa: „Panie, przyjmij naszą ofiarę. Miej w nieustannej opiece Twojego sługę, rzymskiego pontyfika”. Czy dwudzie-stosiedmioletni kapłan mógł przeczu-wać, jakie brzemię zgotuje mu pokorna prośba: „Panie, przyjmij ofiarę”?

Pracy nie brakowało: proboszcz gór-skiego miasteczka Anamoros, sekre-tarz kurii San Miguel, opiekun parafii Santo Domingo. Stworzył wspólnotę anonimowych alkoholików, działał jako asystent w Akcji Katolickiej i wie-lu innych pobożnych instytucjach. Kierował niższym seminarium du-chowym oraz diecezjalnym tygodni-kiem „El Chaparrastique”. Odwiedzał

chorych, troszczył się o prostytutki. Żniwo wielkie, robotników mało. Przeciążony pracą, Romero chorował.

„Były to czasy – pisze Vitali – kiedy karmił biednych, ale nie stawiał sobie jeszcze pytania, dlaczego się w takim stanie znaleźli”. Więcej jeszcze: gdy blisko trzydzieści lat później objął po-sługę nad archidiecezją San Salvador, cieszył się znacznym zaufaniem oli-garchii swojego kraju. Establishment polityczny i finansowy naciskał, by to Óscar Romero został arcybiskupem…

Zapracowany kapłan, pnący się po ścieżkach kościelnej kariery, choć nie bez zgrzytów i konfliktów. Sal-wador nie był ziemią pokoju, lecz gniewu, niesprawiedliwości i prze-mocy. Gdy wielu księży, na czele z je-zuitami, radykalizowało się lub wręcz

KrzySzTOF WOłOdźKO

Page 75: Kontakt nr 22: Cześć pracy

73

ubodzy uczą, co oznacza dla Kościoła rzeczywista obecność w świecie

komunizowało, biskup Romero po-zostawał „ugodowcem”. W roku 1969 powstał „The Rockefeller Report on the Americas” – wynik zleconej przez Biały Dom podróży gubernatora Nel-sona Rockefellera do dwudziestu kra-jów latynoamerykańskich. Konkluzja? Kościół rzymskokatolicki, a w szcze-gólności teologia wyzwolenia, stanowi główny problem dla interesów Stanów Zjednoczonych w Ameryce Południo-wej. Na spotkaniu z papieżem Pawłem VI, w listopadzie 1975 roku, biskup Ro-mero wyrażał swoje obawy związane ze skalą upolitycznienia kleru w Sal-wadorze. A państwo wciąż spływało krwią ludu i kapłanów…

O dalszych losach arcybiskupa Ro-mero zdecydowało zabójstwo jezuity, ojca Rutilio Grande, które miało miej-sce 12 marca 1977 roku. Mord stano-wił część planu służącego pacyfikacji Kościoła w Salwadorze, a dokonano go na zlecenie rządu prezydenta-puł-kownika Arturo Moliny. Podczas mszy pogrzebowej Romero powiedział: „Je-steśmy Kościołem pielgrzymującym, wystawionym na brak zrozumienia i różne prześladowania”. Takich słów nigdy nie zrozumieją chrześcijanie, żądający dla siebie pluszowego krzy-ża i komfortowych warunków życia społecznego.

W styczniu 1980 roku Salwadorem zaczyna rządzić tzw. „druga junta cywilno-wojskowa”. Władza krwawo pacyfikuje ponad stutysięczną, poko-jową manifestację na ulicach stolicy. Arcybiskup Romero mówi: „W obliczu przemocy stosowanej przez siły zbroj-ne, jestem zmuszony przypomnieć, że ich obowiązkiem jest służenie ludowi, a nie przywilejom nielicznych. […] W odpowiedzi na bezwzględne akty przemocy ze strony prawicy powta-rzam po raz kolejny ostrzeżenie Ko-ścioła, który obarcza ją winą za złość i desperację społeczeństwa. […] To oni są prawdziwym nasieniem i niebez-pieczeństwem nadejścia komunizmu, o który z pełną hipokryzją rzucają oskarżenia”.

Pod koniec stycznia arcybiskup wy-jechał do Europy. W Rzymie po raz

drugi spotkał się z papieżem Janem Pawłem. W dzienniku zapisał: „Przyjął mnie bardzo serdecznie, powiedział, że bardzo dobrze rozumie trudną sy-tuację polityczną mojej ojczyzny, obro-nę sprawiedliwości społecznej i miłość do ubogich, ale że również to, co mo-gło być wynikiem lewicowych wysił-ków rewindykacji ludu, mogło mieć w rezultacie negatywne konsekwen-cje dla Kościoła. Odpowiedziałem mu: «Ojcze Święty, właśnie taką równowa-gę staram się zachować»”. Następnego dnia Sekretarz Stanu, kardynał Casa-roli, przekazał Romero, że ambasador USA przy Stolicy Apostolskiej uskarża się „na prorewolucyjną postawę arcy-biskupa San Salvador”.

Kilka dni później pasterz Salwa-doru otrzymał doktorat honoris cau-sa uniwersytetu w Leuven. Wygłosił mowę, w której podkreślił, że to ubo-dzy uczą, co oznacza dla Kościoła rze-czywista obecność w świecie. „Obraza Boga równa się ze śmiercią człowie-ka. Grzech jest naprawdę śmiertelny: nie tylko ze względu na wewnętrzną śmierć, następującą w samym spraw-cy […]. Grzech doprowadził do śmierci Syna Bożego i to grzech nadal prowa-dzi do śmierci dzieci Bożych”.

24 marca 1980 roku Romero został śmiertelnie postrzelony w szpitalnej kaplicy. Jeszcze kilka godzin wcześniej jego głos, kierowany także do armii, słyszał przez radio cały kraj: „Bracia, jesteśmy z tego samego ludu, zabija-cie waszych własnych braci chłopów, a nad rozkazem zabijania wydanym przez człowieka musi zwyciężyć pra-wo Boże, które mówi: nie zabijaj”.

Romero chciał dla swej ziemi poko-ju. Chciał chleba swojej ojczystej ziemi dla jej ludu. Spotkał go krzyż tej ziemi, tego świata – krzyż sprzeciwu wobec Boga i jego Ewangelii. Krzyż, który dźwigał w imię biednych, prześlado-wanych, niepokojonych. Mógł wybrać inną drogę, która czyni kapłanów dy-plomatami, wierzących – kolaboran-tami, a nas wszystkich – letnimi. Ale poszedł na krzyż. ■ krzyszTof wołodźko (1977)

jest redaktorem „Nowego Obywatela”, członkiem zespołu „Pressji”, publicystą wielu pism i portali.

Page 76: Kontakt nr 22: Cześć pracy

74

Włodzimierz Borowski, jako arty-sta związany ze sztuką konceptual-ną, badał i opisywał zasady percep-cji wzrokowej. W tekście „Czarne” (1977) symulował utratę zdolności wi-dzenia: „Szli w czarne, które nie było ciemnością. / Nie było czymś – lub brakiem czegoś. / Wchodzili w czar-ne, ale nie szli w nim, / Bo – nie było przestrzenią. / Szli i mówili… / To fio-letowa owca / Zielone kruki / Błękit-ny jak diabeł / Brązowa zaraza / Jasny typ / Niebieski charakter / To ciemne, to zrozumiałe / …”. Dla Borowskiego „czarne” to nieskończona liczba moż-liwości postrzegania świata. „Czarne” to wszechobecny ekran – pobudza wy-obraźnię, która swobodnie projektuje rzeczywistość i jej kolory. Czy można w taki sposób określić stan umysłu osoby niewidomej?

Zmiana zasad widzenia albo ich brak fascynowały artystów koncep-tualnych w latach siedemdziesiątych. Badali zjawiska iluzji przestrzeni, manipulacji obrazu rzeczywistości, katarakty; za pomocą formy swoich prac pobudzali ruch źrenicy w oku widza, aż do jego znużenia. To istot-ny moment w sztuce XX wieku, kie-dy doświadczenie osób niewidzących staje się inspiracją do działań arty-stycznych i przyczynkiem do nowych teorii widzenia.

Drugi ważny moment wyznaczają działania w ramach sztuki zaanga-żowanej społecznie, w których czę-sto biorą udział osoby wykluczone z kultury na skutek swojej niepełno-sprawności lub statusu społecznego.

W obrębie tego nurtu sztuki, reprezen-towanego przez Artura Żmijewskiego czy Pawła Althamera, jednostkowe do-świadczenie niewidzenia jest nie tyl-ko podstawą teorii widzenia, ale staje się głównym tematem pracy artysty. W ramach takich działań można przy-znać, że „czarne”, chociaż kryje w so-bie potencjał wielu światów, bywa dla niewidomego także niepokojące; za-miast inspirować – przytłacza.

Mogłoby się wydawać, że dzięki konceptualizmowi niewidomi zyska-li uprzywilejowaną pozycję wśród od-biorców sztuki XX wieku. Artyści nie tworzą jednak prac z audiodeskrypcją w pakiecie, a bariera wzroku w do-stępie do kultury, tak interesująca dla konceptualistów, musi być wciąż zno-szona. Warszawskie instytucje coraz częściej podejmują się tego zadania – CSW Zamek Ujazdowski do aktualnej wystawy dołączyło książkę dedyko-waną osobom niewidomym, Muzeum Sztuki Nowoczesnej rozpoczęło prace nad opisaniem swojej filmoteki, a Za-chęta publikuje audiodeskrypcje dzieł ze swojej kolekcji i regularnie organi-zuje warsztaty i oprowadzania po wy-stawach dla niewidomych.

Dział „Kultura” w tym numerze „Kontaktu” został przygotowany we współpracy z osobami niewidzący-mi, zajmującymi się zawodowo udo-stępnianiem sztuki osobom z niepeł-nosprawnościami sensorycznymi. O znoszeniu i obchodzeniu przeszkód w dostępie do kultury pisze Doro-ta Ziental, niewidoma od sześciu lat, która na co dzień popularyzuje idee

poszerzania samodzielności osób nie-widomych w miejscach kultury.

Z kolei rozmowa z Pawłem Altha-merem stała się formą uczestniczenia w działaniu artystycznym. Sama nie zdecydowałabym się na taki wywiad – jego realizację umożliwili mi Monika Cieniewska i Robert Więckowski, oby-dwoje niewidomi. Kogo, jeśli nie ich, mogłabym prosić o przeprowadzenie rozmowy z artystą, tak chętnie współ-pracującym z osobami, które pozostają poza głównym nurtem kultury. Nasze przygotowanie do wywiadu polegało na dotykaniu rzeźb Althamera znaj-dujących się w kolekcji warszawskiej Zachęty oraz na wystawie „Polietylen w ciemności” w Muzeum Współcze-snym we Wrocławiu.

Wywiad z Althamerem powstał podczas zajęć prowadzonych przez niego dla Grupy Nowolipie w Pań-stwowym Ognisku Artystycznym na warszawskiej Woli. Większość człon-ków Grupy stanowią ludzie chorzy na stwardnienie rozsiane. Zostaliśmy gościnnie przyjęci, a nasze spotkanie upłynęło na swobodnej rozmowie, często przerywanej pytaniami o na-rzędzia do formowania gliny oraz ra-dami doświadczonych uczestników. Jako efekt spotkania przedstawia-my wydestylowaną wymianę zdań na temat mechanizmu współpracy profesjonalnego artysty z amatorski-mi twórcami oraz procesu twórczego i ego artysty. ■

Sztuka dla niewidomych⠠⠎⠵⠞⠥⠅⠁⠀⠙⠇⠁⠀⠝⠊⠑⠺⠊⠙⠕⠍⠽⠉⠓

KaTarzyNa KuCHarSKa-HOrNuNg

Page 77: Kontakt nr 22: Cześć pracy

75

Autoportret

paweł, ja zupełnie nie widzę, nawet nie mam poczucia światła. Jak Ty wyglądasz?Dzisiaj zaproponowano mi sesję zdję-ciową i wtedy okazało się, że mam problem z własnym wizerunkiem... Ale wyglądam dobrze, od środka. Sta-ram się sobie specjalnie nie przyglą-dać. Z wyjątkiem sytuacji, w których przybiera to formę manifestu w posta-ci rzeźby, filmu albo autoportretu.

To sięgnijmy do środka. w Zachęcie mie-liśmy okazję poznać Twoją pracę Łódź i skafander [1991 – przyp. red.]. pomyśla-łem sobie: gość się zamyka, sznuruje na wszystkie możliwe sposoby. Jaki intrower-tyczny, może socjopatyczny! Dopóki artysta potraf i pracować z własnym problemem i podzielić się

nim z resztą świata, wykonuje dobrą robotę. To jest mój autoportret, to je-stem ja i mój problem. Kujesz przez kilka miesięcy łódź z blachy, szyjesz ręcznie skafander, mało tego, pakujesz się w to wszystko i robisz sobie zdjęcie. Mówisz otwarcie: jestem egoistą i arty-stą. To często jedno i to samo. Ale to, co robię może wam się kiedyś do czegoś przydać. Może jestem jednym z wielu, którzy tak mają.

Dlaczego robisz tyle autoportretów?Poprzez twórczość daję upust we-wnętrznemu konfliktowi, zamie-niając go w coś bardziej łagodnego, pożytecznego.

podczas obrony pracy dyplomowej zo-stawiłeś przed komisją swój autoportret z trawy, jelit zwierzęcych, konopi, wosku

i włosów. nie pojawiłeś się na egzami-nie. Częścią dyplomu był także film Las, w którym wychodzisz z akademii, je-dziesz autobusem do lasu, a w końcu zni-kasz między drzewami [1993]. a w moim odczuciu nie jesteś artystą, który stroni od ludzi, rozmawiasz z nimi. Można powiedzieć, że w piątki nie stronię od ludzi. W czwartki natomiast ukrywam się, przemykam po lesie albo spędzam czas ze sobą, lubię chodzić na ćwiczenia fizyczne, podnosić ciężary, doświadczać własnego ciała. Mam taki płodozmian, dzięki któremu potrafię integrować się z outsiderami. Jednym z takich najbardziej udanych przykła-dów jest przyjaźń i współpraca z Artu-rem Żmijewskim. Jeszcze na studiach siedział osowiały w pracowni, w hi-per-izolacji, z polem siłowym wytwo-rzonym wokół siebie, które mnie przy-ciągnęło. Szybko się zaprzyjaźniliśmy i pierwsze, co zrobił Artur, to wywiady ze mną – wypruwanie mi bebechów.

specjalista od wiwisekcji?Doktor medycyny ogólnej. Ma niezwy-kle uważny umysł i starą duszę. Jest bardzo uważnym słuchaczem. A jego zawodowym kostiumem jest maska. Maska, która wielu ludzi odstrasza, ponieważ boją się jego świdrującego spojrzenia, trudnych pytań i zdawko-wych odpowiedzi w sytuacjach, w któ-rych twoja chęć nawiązania kontaktu nie jest dość szczera.

W PIąTKI nie stronię od ludziz PaWłEM alTHaMErEM rOzMaWIają MONIKa CIENIEWSKa, KaTarzyNa KuCHarSKa-HOrNuNg I rOBErT WIęCKOWSKI

Paweł Althamer łączy dwie skrajnie różne ak-tywności: jest twórcą wielu autoportretów oraz

inicjatorem jeszcze większej liczby działań społecz-nych opartych na współpracy ze zwykłymi ludźmi. Przygląda się sobie, by potem zatracić się w proce-sie pracy grupowej, doprowadzanym przez niego do momentu, w którym sam już nie jest potrzebny jako artysta.

Page 78: Kontakt nr 22: Cześć pracy

76

Warsztaty „Althamer haptycznie”, marzec 2013, Muzeum Współczesne Wrocław, fot.: Małgorzata Kujda

Page 79: Kontakt nr 22: Cześć pracy

77

Uczestniczyłam w warsztatach artu-ra żmijewskiego i rzeczywiście to była trudna współpraca. Może świdrujące-go wzroku nie doświadczyłam, ale czu-łam, że podchodzi do naszego spotkania z ogromnym dystansem.Miałem to szczęście, że poznawałem go w bardzo różnych okolicznościach, będąc, jak pewnie wiecie, pod wpły-wem substancji, które stymulowały moją percepcję [Tak zwane fale oraz inne fenomeny umysłu, 2003-2004 – przyp. red.]. Po tych wszystkich doświadcze-niach mogę mu wyznać miłość. On jest po prostu moim bratem.

Byliśmy w Muzeum współczesnym we wrocławiu na Twojej wystawie Polietylen. w ciemności. Tam pozwolono nam doty-kać Twoich rzeźb. Dla nas to jest przychy-lenie nieba. wcześniej dowiedzieliśmy się, że akurat w przypadku Twoich rzeźb na pewno nie będzie z tym problemu.Te rzeźby powstały z gorącego plasti-ku o temperaturze 150 stopni. Formu-je się je w rękawiczkach. Ja też bardzo lubię ich dotykać. Pracując nad nimi, uświadomiłem sobie, że często mój rozum, mój zmysł artystyczny nie ak-ceptuje tego, co robię. Mimo tego moje dziecko wewnętrzne, czy też ja praw-dziwszy bardzo świetnie się przy tym bawię. Bawię, w sensie doznaję na wie-lu poziomach procesu pracy z materią, ze światem, ze sobą. Jestem podłączo-ny. I mój stosunek do rzeczy, które po-wstają, jest chyba coraz lepszy. Coraz mniej mnie obchodzą.

To jest zdrowsze?Powinno być naturalne. Odczuwam coraz silniejszą więź ze światem we-wnętrznym. Chociaż kiedy mi pory-sowali samochód, to był dla mnie cios i znak, że dużo jeszcze przede mną.

przypadek czy rodzaj ekspresji artystycz-nej przechodnia?W pierwszym odruchu byłem wście-kły. Pracowałem wtedy nad Kongre-sem Rysowników [w ramach 7. Bien-nale Sztuki w Berlinie, 2012 – przyp. red.], i uświadomiłem sobie, że nie-przypadkowo ktoś rysuje po moim

samochodzie. Nie trafił na warsztaty, podczas których mógłby doświadczyć innej ekspresji. Po prostu miał potrze-bę zostawienia swojego znaku, wy-rażenia złości, frustracji, a mój samo-chód, z kierowcą w środku, stanął mu na drodze. Wtedy pomyślałem, że to o wiele lepsze, niż gdyby na przykład uderzył w maskę.

Praca ze światem

Lubisz pracę z ludźmi?To jest jeden z najbardziej skutecznych sposobów pracy nad sobą. Nie chodzi tu o wykorzystywanie, ale korzystanie z innych, żeby się w nich wmieszać, zatracić. To jest wspaniałe doświad-czenie. Nie ma znaczenia, kto jest au-torem. Po prostu czujesz się uczestni-kiem. Ja mam tak z grupą Nowolipie. Mogę poczuć się autorem prac, których sam nigdy bym nie wykonał.

Czy masz absolutnie jasno postawioną granicę: to jest sztuka, a to jest kicz, to już nie jest sztuka?Nie stawiam sobie takich granic. Po-jawienie się takich rozróżnień wyni-ka tylko z mojej decyzji o tym, z czym się utożsamiam. Ale można to w sobie przemóc. Jeśli wyłapiesz ten moment, kiedy w głowie pojawia się twój sę-dzia główny i uważnie się mu przy-patrzysz, to on, jak małe dziecko, opu-ści głowę, pójdzie do kąta i tam się rozpłynie.

a inna granica: sztuka a życie?Też iluzoryczna. Jak miałbym je od-dzielić? Zacznę żyć, jak wyjdę z zajęć?

Czy cotygodniowe spotkania na nowolipiu wpływają na Twoje artystyczne projekty?Oczywiście. Teraz na przykład przy-gotowuje rzeźbę we współpracy z Re-migiuszem Bąkiem, uczestnikiem tych zajęć. Remigiusz wykonał małe figurki ufoludków z drutu kolczastego wiąza-nego drutem aluminiowym, przeple-cionego dodatkowo drutem mosięż-nym. Kiedy je przyniósł do pracowni, od razu pomyślałem, że trzeba się tym podzielić ze światem. Skoro ja mam

Mój rozum i zmysł artystyczny często nie akceptuje tego, co robię, ale moje dziecko wewnętrzne, ja prawdziwszy świetnie się przy tym bawię

Page 80: Kontakt nr 22: Cześć pracy

78

taką łatwość i ludzie moje rzeczy ku-pują, biorą do muzeów, do galerii, to teraz jest moment, żeby figurki Remi-giusza także wypchnąć w świat.

Jak je pokażecie?Na targach sztuki, ponieważ to jest hi-storia o targu. Zechciałem kupić prace Remigiusza i udało mi się. Pomyśla-łem, że przedstawię tę sytuację rzeź-biarsko, że zrobimy wspólną pracę. Jedna rzeźba przedstawia Remigiu-sza, druga mnie, kupującego od niego ufoludki. To dobry temat na targi, po-nieważ tam jedni kupują od drugich sztukę. Poza tym grupa Nowolipie pokazała mi tryb pracy, do którego ja, jako artysta indywidualny, mogłem się tu przyzwyczaić.

Jaki to tryb?Praca ze wszystkimi, praca ze świa-tem. Tak, żeby wszyscy poczuli to, na co pozwala sztuka, czyli doświadczyli siebie w procesie tworzenia, doświad-czyli wolności twórczej. Fenomenu, który okazuje się być narzędziem nie do podrobienia. Narzędziem arty-stycznym, które można potem stoso-wać, chociażby w polu politycznym.

na przykład?Performans w Mińsku na Białorusi [Pramień Sonca, jedna z odsłon projek-tu Wspólna Sprawa, 2012 – przyp. red.]. Wybraliśmy prostą metodę, dzięki któ-rej ludzie, nie zadawszy zbyt wielu py-tań, wzięli udział w zabawie, perfor-mansie, który był jednocześnie aktem spontanicznego działania o znaczeniu politycznym, opozycyjnym.

a lot złotym boeingiem do Brukseli?Lot brukselski był wydarzeniem cele-browanego wspólnie 4 czerwca 1989 roku [Wspólna Sprawa, 2009 – przyp. red.], którego celem była w gruncie rzeczy akcja-zabawa. Przez kontekst i przez oprawę stała się wyjazdem re-prezentacji Polski w świętowaniu.

w lataniu w złotych skafandrach. Uży-wasz słowa zabawa. Gdzie jest sztuka, a gdzie dobra zabawa?

Paweł Althamer, „Łódź i skafander”, 1991, źródło: Otwarta Zachęta, fotografia dostępna na licencji Creative Commons

GRUPA NOWOLIPIe

Ma siedzibę w PaństwowyM ognisku artystycznyM na warszawskiej wo-

li. większość należących do niej członków to chorzy na stwardnienie

rozsiane. Paweł althaMer Prowadzi dla nich warsztaty od nieMal dwu-

dziestu lat. jako kolektyw twórczy wykonali rzeźbę „Marzyciel”, zaMon-

towaną na stałe w Parku na warszawskiM bródnie, oraz filMy „uskrzydle-

ni” i „zrób to saM”, które Powstały we wsPółPracy z artureM żMijewskiM.

na zaMówienie tegorocznej edycji festiwalu oPen’er gruPa nowoliPie

Przygotowuje nową Pracę.

Page 81: Kontakt nr 22: Cześć pracy

79

Kiedy jest dobra zabawa, ta granica nie istnieje. Pojawia się dopiero w mo-mencie uświadomienia sobie, że brali-śmy udział w zabawie. Koniec zabawy, idziemy umyć ręce. Koniec zabawy, bierzemy się za naukę. Odkryłem, że to jest nieporozumienie.

Kiedy rzeźbisz, jesteś sobą

Czy planujesz dokładnie swoje przyszłe prace, projektujesz ich znaczenie? Moje działanie jest szybsze, bardziej dy-namiczne niż wszystkie myśli, które la-tają wokół mnie jak muchy. Nie zawsze były we mnie w zgodzie dwie postawy – ta analizująca, myśląca, i ta sponta-niczna, intuicyjna. Silniejszą w moim życiu była ta druga postawa, która spra-wiała, że robiłem różne rzeczy wbrew temu, co nakazywał mi rozsądek.

Czy dajesz się prowadzić swojej pracy?Procesowi, który nie jest mój, nie mam nad nim pełnej kontroli. To jest ko-smiczne doświadczenie, dlatego uwa-żam, że tworzenie jest doświadczeniem integracji z czymś, co przekracza kon-trolę naszego umysłu. Wielu ludzi siada na poziomie akceptacji: „nie tak chcia-łem”. To prowadzi często do frustracji i załamania się całego procesu. Zabiera-ją się do nowej rzeczy, tą raz rozpoczętą czynność uznają za odrzuconą.

Co Ci daje taki spokój, który masz w sobie?To magia. Kiedy rzeźbisz, jesteś sama ze sobą. Bardzo mało ludzi potrafi być teraz samym ze sobą.

Czy robisz swoje prace po to, żeby inni odnaleźli siebie?Chodzi o przyjemność, sygnał, które-go nie możesz oszukać. Nie możesz odczuwać sztucznej przyjemności. Synonimem przyjemności jest spo-kój i radość, przestrzeń i podróż. Po-dróż, czyli nie wycieczka turystyczna z przewodnikiem, tylko wyprawa.

Gdybyś nie był artystą, to kim byś był?Artur uważa, że nie jestem artystą. Dla niego artysta to pracownik korporacji zwanej artworldem.

a on uważa siebie za artystę?Już chyba nie. Ale pewnie nie zawsze powołuje się na tę refleksję. Czasem nie można od kogoś wymagać takiej wspinaczki myślowej. Często w roz-mowie jako pierwsze pada słowo „ar-tysta”. To słowo-furtka, za którym roz-chodzą się ścieżki. Wyobraziłem sobie taki pokój, na drzwiach wejściowych jest napisane Paweł Althamer. Prze-chodzisz przez nie, a tam jest jeszcze więcej innych drzwi: na jednych jest na przykład napisane „tata”. I teraz pyta-nie, gdzie ja jestem? Okazuje się, że nie cały czas muszę siedzieć za tymi sa-mymi drzwiami. Może mnie nie być w mieszkaniu! To tylko rozmowa o wizytówkach.

Moja artystyczna dusza właśnie się rozpadła.Odkąd sformułowano pojęcie sztuki w procesie, w ogóle się nie przejmuj efektem. ■

Paweł aLthaMerjest rzeźbiarzem, inicjatorem twórczych działań społecznych, autorem instalacji i video. W roku 2013 przyznano mu nagrodę „Kairos” za stawianie w swojej praktyce artystycznej „społeczno-politycznych pytań o partycypację, sprawiedliwość i pole manewru jednostki, które podważają znajome struktury i systemy kontroli”. jego prace znajdują się m.in. w kolekcjach Tate Modern w londynie, Centre Pompidou w Paryżu i Fondazione Trussardi w Mediolanie.

Monika CieniewSkajest dziennikarką i prawniczką. Na co dzień pracuje jako zastępca dyrektora głównej Biblioteki Pracy i zabezpieczenia Społecznego działu zbiorów dla Niewidomych. Współprowadzi z robertem Więckowskim audycję w radiu Warszawa, współpracuje z czasopismem „Pochodnia”, wydawanym przez Polski związek Niewidomych.

robert więCkowSkijest historykiem literatury i dziennikarzem. ukończył filologię polską i podyplomowe studia zarządzania kulturą, pisze doktorat w ramach Interdyscyplinarnych Studiów doktoranckich na Wydziale Kulturoznawstwa SWPS w Warszawie. Należy do kolegium redakcyjnego czasopisma „Pochodnia”, wydawanego przez Polski związek Niewidomych, prowadzi autorską audycję w radiu Warszawa. Pracuje w Fundacji Kultury bez Barier zajmującej się udostępnianiem wydarzeń kulturalnych osobom z niepełnosprawnością sensoryczną.

Praca z ludźmi to jedna z najbardziej skutecznych metod pracy nad sobą

Page 82: Kontakt nr 22: Cześć pracy

80Kiedy człowiek widzący bierze do ręki książkę i zaczyna czytać, w wyobraźni widzi opisywane na jej kartkach obra-zy. Wie, jak wyglądają jej bohaterowie oraz sceneria, w której toczy się akcja – tworzy swoją indywidualną wizję czytanej książki. Wracając myślami do przeczytanej powieści, ma przed oczami stworzone wcześniej obrazy. To właśnie je wciąż żywo pamięta, nie zaś czarny druk na białym tle.

Wraz z moim narzeczonym jeste-śmy osobami ociemniałymi, czyli ta-kimi, które straciły wzrok. U każdego z nas nastąpiło to około sześć lat temu. Po utracie zdolności widzenia, kiedy oglądamy film, sztukę w teatrze, wy-stawę w muzeum lub kiedy po pro-stu rozmawiamy, dokładnie widzimy rozgrywaną akcję, wyobrażamy so-bie wszystkie postacie, tło wydarzeń, a także poszczególne elementy danej sceny. Analogicznie do obrazów, któ-re tworzy w swojej wyobraźni osoba widząca podczas lektury, my widzimy absolutnie wszystko. Dotyczy to także wszelkiego rodzaju sztuki.

Częściej niż statystyczny PolakWedług zasad współczesnego świa-ta widzieć oznacza wiedzieć. Osoba

pozbawiona możliwości widzenia, a więc także obserwowania, w oczach ogółu jest z definicji wykluczona z ży-cia kulturalnego. Zgodnie z jednym z krzywdzących stereotypów, czło-wiek niewidzący nie chodzi do kina, nie ogląda telewizji, a już na pewno nie bywa w teatrze czy muzeum, bo po prostu nie ma po co do nich cho-dzić. To przekonanie niemające nic wspólnego z rzeczywistością. Razem z narzeczonym bywamy w najróż-niejszych przybytkach kultury co naj-mniej raz w miesiącu. Statystyczny Po-lak wybiera się do nich kilkadziesiąt razy rzadziej.

Uczestnictwo w kulturze poszerza nasze horyzonty myślowe, pobudza wyobraźnię do twórczej pracy, wzbo-gaca nas i najzwyczajniej w świecie urozmaica nasze życie. Dlatego tak chętnie bierzemy udział w spekta-klach teatralnych, projekcjach filmów oraz chodzimy na wystawy sztuki. W ten sposób dostarczamy swojej wy-obraźni wciąż nowych obrazów, dzięki którym postrzeganie otaczającego nas świata jest stale odświeżane i twórczo modyfikowane. Podobnie jest z czyta-niem książek. Z moich obserwacji dość specyficznego środowiska ludzi z dys-funkcją wzroku wynika, że osoby te

wręcz pochłaniają wszelką literaturę. I to z podobnych przyczyn, dla któ-rych my chodzimy do kina, teatru czy muzeum.

Okazuje się, a wynika to także z mo-jego doświadczenia sprzed utraty wzroku i po niej, że znacznie szybciej i wygodniej jest wysłuchać książki za pomocą czytników oraz specjalnych programów, niż przeczytać ją w tra-dycyjny sposób. Nasz wzrok prędko się męczy. Ponadto, do zwykłego czy-tania potrzebne jest także odpowied-nie oświetlenie i właściwa pozycja ciała. Teraz gaszę światło, zakładam słuchawki, kładę się pod koc, a lektor swym aksamitnym oraz profesjonal-nie modulowanym głosem szepcze mi do uszu tekst lektury.

Dodatkowa ścieżka dźwiękowaKluczową rolę w odbiorze kultury przez osoby niewidome odgrywa au-diodeskrypcja, czyli werbalny opis treści wizualnych przekazywany oso-bom niewidomym i słabowidzącym. Właściwie napisana audiodeskrypcja pomaga odbiorcy z dysfunkcją wzro-ku zobaczyć to, czego sam dostrzec nie może – między innymi: inscenizację, scenografię, grę aktorską, kostiumy, a także barwy i oświetlenie. W kinie i teatrze tekst audiodeskrypcji wple-ciony jest pomiędzy dialogi aktorów. Audiodeskrypcja nie charakteryzu-je znanych dźwięków i nie zdradza ani motywacji, ani zamiarów wystę-pujących postaci. Dobrze napisana, nie narzuca interpretacji emocji, ale pomaga je samodzielnie zrozumieć i właściwie rozszyfrować. Tekst audio-deskrypcji słyszany przez niewidzą-cego odbiorcę nie wypełnia też każ-dej przerwy w dialogach i tym samym umożliwia jednoczesne wsłuchanie się w głosy aktorów, muzykę oraz efekty dźwiękowe.

Z perspektywy osoby niewido-mej najgorszy film to ten, w którym jest bardzo mało dialogów, jak choć-by w „Winie truskawkowym” Dariu-sza Jabłońskiego. Wskutek tego, bez audiodeskrypcji obraz ten byłby dla

DoTyKanie kulturydOrOTa zIENTal

Czego osoba niewidoma nie może zobaczyć – może dotknąć, czego nie może poczuć na wła-

snej skórze – może usłyszeć, o ile zostanie jej to opowiedziane. Osoby niewidome coraz częściej uczestniczą w życiu kulturalnym miast, zawsty-dzając instytucje, które nie są przygotowane na ich przyjęcie.

Page 83: Kontakt nr 22: Cześć pracy

81

nas zupełnie niezrozumiały, wręcz nużący, natomiast wzbogacony o do-datkową śc ieżkę audiodeskr yp-cyjną , okazał się być przejmującą i wzruszającą opowieścią.

Bardzo często bywamy w kinie i te-atrze. Ostatnio coraz częściej wybie-ramy jednak filmy i sztuki opatrzone audiodeskrypcją. Tylko wtedy mamy pewność, że zrozumieliśmy wszystko tak, jak należy. Oczywiście, oglądamy również filmy bez dodatkowej ścieżki, ale wtedy mamy świadomość, że coś, być może bardzo istotnego, nam umy-ka. W takich sytuacjach najczęściej prosimy kogoś widzącego o wyjaśnie-nia już po fakcie.

DotykanieProwadzimy z Sebastianem prelekcje w szkołach na temat funkcjonowania osób niewidzących w przestrzeni pu-blicznej, podczas których opowiada-my między innymi o naszym udziale w sferze kultury. Po jednych z takich zajęć dzieci podarowały nam własno-ręcznie zrobione wypukłe laurki oraz wykonane z modeliny podobizny na-szych psów. Ten sympatyczny gest uzmysłowił nam, że dzieci doskonale rozumieją, co jest ważne w przekazie kultury skierowanym do osób niewi-domych. Te prezenty są dla nas rodza-jem bardzo wyjątkowej sztuki.

W muzeach i instytucjach kultury, oprócz audiodeskrypcji, coraz częściej pojawiają się odlewy z brązu – repli-ki oryginalnych zabytków oraz dzieł sztuki, które osoba niewidoma poznaje poprzez dotyk. Wciąż brakuje jednak tabliczek w alfabecie Braille’a z krót-kim opisem danego obrazu, rzeźby lub instalacji. Zwłaszcza dla niewidomych od urodzenia lub wczesnego dzieciń-stwa – którzy zazwyczaj zaczynają naukę alfabetu Braille’a bardzo wcze-śnie, w odróżnieniu do osób ociemnia-łych w dorosłości – stanowiłyby one spore ułatwienie.

Umożliwienie dostępu do kultury oznacza także dobre przygotowanie budynku pod kątem osób niepełno-sprawnych. Bliski mojemu sercu jest problem otwarcia instytucji kultury

dla osób niewidomych, które porusza-ją się z pomocą psów-przewodników. Zgodnie z zapisem nowelizacji „Usta-wy o rehabilitacji zawodowej i spo-łecznej osób niepełnosprawnych”, mają one prawo przebywać wraz ze swoim niewidomym właścicielem we wszyst-kich budynkach użyteczności publicz-nej, w tym również w obiektach szero-ko pojętej kultury.

Osoby niewidome często poruszają się w towarzystwie specjalnego asy-stenta, członka rodziny lub widzące-go przyjaciela, i tym samym rzadko potrzebują pomocy kompetentnego przewodnika lub pracownika danej instytucji. Sporo osób niewidomych przychodzi jednak na wystawę czy do muzeum indywidualnie. Z myślą o nich, warto zaplanować stałą pomoc przewodnika, który potrafiłby facho-wo oprowadzić osobę niewidzącą po ekspozycji, wzbogacając treść audio-deskrypcji poszczególnych dzieł.

Przed utratą wzroku byłam głuchaDla nas jako odbiorców, najbardziej interesujący jest teatr. Przebywając w nim mamy bowiem świadomość na-macalnej obecności aktorów, którzy są na wyciągnięcie ręki. Teatr daje nam niepowtarzalną możliwość interakcji z twórcą. Przypominam sobie wyjąt-kową wizytę w teatrze lalek „Baj” na warszawskiej Pradze. Po spektaklu pod tytułem „Arszenik” aktorki wraz z lalkami wyszły do nas zza kulis, że-byśmy mogli dotknąć i tym samym lepiej wyobrazić sobie lalkowych bo-haterów opisywanych w trakcie spek-taklu przez tekst audiodeskrypcji.

Wzrok jest dla człowieka najważniej-szym zmysłem – około dziewięćdzie-siąt procent bodźców dociera do nas za pośrednictwem oczu. Dlatego na ogół dopiero pozbawieni wzroku jesteśmy w stanie więcej doświadczyć za po-mocą wyostrzonego słuchu, niezwy-kle czułego węchu, a także wrażliwe-go dotyku i wspomnianej już twórczej wyobraźni. Koncentrując się jedynie na patrzeniu, człowiek nie uświadamia sobie pewnych dźwięków, zapachy

Dorota Ziental i Sebastian Grzywacz z psami Pako i Rollem w Muzeum Narodowym w Warszawie, zdjęcie dzięki uprzejmości Fundacji Kultura bez Barier

Widzieć oznacza wiedzieć. Osoba pozbawiona możliwości widzenia, w oczach ogółu jest z definicji wykluczona z życia kulturalnego

Page 84: Kontakt nr 22: Cześć pracy

są mniej wyraziste, zaś dotyk zdaje się być stłumiony. Dobrym miejscem, w którym można przekonać się o sile oraz intensywności własnych zmy-słów z wykluczeniem tego, rzekomo najistotniejszego – wzroku, jest „Nie-widzialna Wystawa”. Przez około go-dzinę goście tej wyjątkowej ekspozy-cji mają okazję wcielić się w rolę osoby niewidomej i z pomocą niewidzącego przewodnika zwiedzić świat absolut-nych ciemności. Świat wszechobec-nych dźwięków, zapachów i dotyku.

Na własnym przykładzie obser-wujemy, jak zmieniło się nasze po-strzeganie kultury przed i po utra-cie wzroku. Dawniej, po powrocie z teatru, pamiętałam właściwie wy-łącznie wygląd sceny, stroje aktorów oraz, naturalnie, akcję sztuki. Teraz, poza tymi drobiazgami, które mam szansę poznać dzięki audiodeskryp-cji, zapamiętuję również barwę głosu każdego z aktorów, zapachy wirujące w powietrzu (a nadmienię, iż każdy teatr ma swój unikalny zapach). Po-nadto, słyszę skrzypienie desek sceny, szelest kostiumów i wiele, wiele wię-cej. Przed utratą wzroku byłam na to zwyczajnie głucha.

Wyjście z roli odbiorcyW sferze kultury brakuje jednak warsztatów i programów, które poma-

gałyby osobom niewidomym w od-krywaniu własnego talentu i przyjęciu roli twórcy, nie zaś tylko świadomego odbiorcy. Mimo to staramy się wycho-dzić poza rolę biernych uczestników, pisząc autorski blog o otaczającej nas rzeczywistości z perspektywy naszych psów-przewodników.

Pomysł na naszego bloga powstał w trakcie jednego ze szkoleń dla or-ganizacji pozarządowych, w których uczestniczył Sebastian, oczywiście w towarzystwie nieocenionego Rolla, jego psa-przewodnika. Jedna z uczest-niczek, będąca pod wrażeniem duetu i całej idei pracy niewidomego właści-ciela z psem-przewodnikiem, stwier-dziła, że chętnie by o tym poczyta-ła i z przyjemnością poznałaby myśli samego psa wraz z jego rozumieniem świata. Tak zaczęła się nasza przygoda z blogiem, który stał się dla nas formą wirtualnego pamiętnika: miejscem, w którym możemy utrwalać to, co dla nas ważne i warte zapamiętania. Dzię-ki osobliwej perspektywie, nasz blog jest lekturą pełną optymizmu, tak cha-rakterystycznego dla większości czwo-ronogów, zarazem jednak skłaniającą nas do refleksji nad samym sobą.

Ostatnio pracowałam także jako konsultantka przy powstawaniu fil-mu „Imagine” w reżyserii Andrze-ja Jakimowskiego, opowiadającego

o losach uczniów ośrodka dla osób niewidomych w Lizbonie. Mój udział w tym przedsięwzięciu polegał na uwiarygodnieniu aktorskim oraz psychologicznym postaci ociemnia-łej Evy. Mój narzeczony uczestniczył natomiast w projekcie realizowanym przez Artura Żmijewskiego, podczas którego niewidomi artyści i amato-rzy przedstawiali na płótnie swoje wyobrażenie świata.

Wśród ludzi z dysfunkcją wzroku jest wielu znakomitych oraz cenio-nych twórców kultury: pisarzy, po-etów, rzeźbiarzy, muzyków, wreszcie piosenkarzy. Ikoniczne już przykła-dy to rzecz jasna Stevie Wonder, Ray Charles czy Andrea Bocelli. I nie ma w tym absolutnie nic nadzwyczaj-nego. To całkiem naturalne, że w po-pulacji osób z uszkodzeniem wzroku trafiają się wybitne jednostki, tworzą-ce najróżniejsze gatunki sztuki. Na tej samej zasadzie można spotkać w tym środowisku znakomitych matematy-ków, psychoterapeutów, lingwistów oraz przedstawicieli innych dziedzin. Jedynym, wspólnym mianownikiem łączącym tych ludzi jest niewidzenie. Z drugiej strony, przekonanie, że bez wzroku człowiek automatycznie staje się wspaniałym muzykiem z powodu swojego wyczulonego słuchu lub może czynić cuda z gliną dzięki subtelnemu dotykowi jest niczym więcej, jak ko-lejnym stereotypem. Talent w mojej ocenie jest czymś wrodzonym. Brak sprawnego wzroku dla jednego bę-dzie przeszkodą nie do pokonania, dla drugiego zaś motorem napędzającym twórcze działania. ■

Dorota ZientaLjest psycholożką, w szkołach prowadzi zajęcia dotyczące osób z dysfunkcją wzroku. Współautorka bloga http://rollpiesprzewodnik.wordpress.com pisanego z perspektywy psów przewodników.

Dorota Ziental i Sebastian Grzywacz z psami Pako i Rollem na widowni Teatru Polskiego, zdjęcie dzięki uprzejmości Fundacji Kultura bez Barier

niewidzialna wystawa

budynek MilleniuM Plaza

al. jerozoliMskie 123a

02-217 warszawa

Page 85: Kontakt nr 22: Cześć pracy

83

Śmierć, miłość, historia. Oto główne tematy powieści Odojewskiego, a wła-ściwie całej jego twórczości. Może to zresztą najważniejsze tematy całej li-teratury, choć nie zawsze poukładane w tej samej kolejności.

„Oksana” jest powieścią o ucieczce przed śmiercią. Bohater, mieszkają-cy w Monachium stary profesor, do-wiaduje się o swojej chorobie nowo-tworowej. Zamiast jednak poddać się leczeniu, wyrusza w podróż do uko-chanych Włoch. Ta podróż – niespiesz-na, pozornie bezcelowa, obfitująca we wspomnienia przeszłych olśnień i do-znania nowych – jest paralelą życia. Dla bohatera oznacza ona ciągłe mie-rzenie się z własną śmiertelnością i z narastającym fizycznym bólem.

„Oksana” jest powieścią o historii. Tej starożytnej, której w Italii doświad-cza się na każdym kroku, i tej bliższej nam. Jest opowieścią rozpiętą między

dwoma wojnami: drugą światową oraz wciąż jeszcze toczącą się wojną na Bał-kanach. Jak wszystkie powieści Odo-jewskiego (w tym może najważniej-sza „Zasypie wszystko, zawieje”), jest to także powieść o skomplikowanych stosunkach polsko-ukraińskich.

„Oksana” jest powieścią o wielkiej miłości. O miłości trudnej, bo wynika-jącej ze spotkania Polaka i Ukrainki, spotkania ze wszystkimi wspomnie-niami, które w sobie noszą – w tym wspomnienia o wzajemnej nienawiści. Bliskość głównych bohaterów stanowi próbę przezwyciężenia tej złej prze-szłości, zrozumienia jej i pogodzenia się z nią. Przejście przez nią, choć bo-lesne, oczyszcza. Dlatego też obydwoje są gotowi wysłuchać swoich najstrasz-niejszych, skrywanych przez całe życie opowieści: o ranach zadanych innym – Polakom przez Ukraińców, Ukraiń-com przez Polaków – i o dobroci, która

zaistniała pomiędzy ludźmi obydwu narodowości. Mają świadomość, że wiedza i pamięć potrafią zapobiec nie-jednemu złu, które może się jeszcze wydarzyć.

„Oksana” jest może przede wszyst-kim powieścią o pamięci. Pamięci odmiennej dla ludzi pochodzących z różnych stron historycznej barykady. Pamięci przeszłości, której nie zawini-liśmy, w której nie uczestniczyliśmy, która od nas nie zależała, a z którą sta-le musimy się zmagać. Bo nie ma w hi-storii osobnej prawdy dla Ukraińców i dla Polaków, prawda jest zawsze tyl-ko jedna. Może jest nią wiedza o tym, że zło jest niezmienną cechą ludzkiej natury, a czynienie go – jedną z naj-większych ludzkich namiętności.

Oczywiście, jest też „Oksana” po-wieścią pozbawioną szczęśliwego za-kończenia. Śmierć jest uczeniem się czyjejś nieobecności. ■

KSIĄŻKI, KTÓREN A S S Z U K A J Ą

LE

K

Włodzimierz OdojewskiOksana

EWa TElEżyńSKa

Page 86: Kontakt nr 22: Cześć pracy

84

– do dziś pochwalić się może królew-skim rodowodem.

Na progu domostwa witam rodzi-ców Ariego balijskim pozdrowie-niem Om Swastiastu. Gościnność Ibu – matki, pani, matrony, gospodyni – w niczym nie ustępuje staropolskiej. Częstuje mnie słodką kawą, podaną w „musztardówce”, balijskimi słodko-ściami, zazwyczaj przyrządzanymi na bazie ryżu, i owocami tropikalnymi. Siadam na kanapie. Ari zaczyna tłu-maczyć, co się stało.

– W Dawan B. potrzebuje pomocy – Ari bardzo rzadko wypowiada sło-wo „balian”, w naszych rozmowach zazwyczaj posługujemy się skrótem. O pewnych sprawach nie powinno się mówić na głos. „Kto wypowiada słowa, wprawia w ruch moce” – pisał Gerardus van der Leeuw. Polskie po-wiedzenie „nie wywołuj wilka z la-su” również stanowi relikt myślenia magicznego. Nie wypowiadamy czy-

jegoś imienia, żeby nie spowodować pojawienia się tej osoby.

– To kobieta. Straciła przytomność i potrzebuje lekarstwa, ale jeden z du-chów nie pozwala jej go podać. Jest w stanie zapaści od kilku godzin – tłu-maczy spokojnym głosem. – Po zacho-dzie słońca ruszamy tam z Ayu i Agu-sem. Potrzebuję wsparcia, bo czekają nas trudne negocjacje.

***Po kolacji Ari prowadzi mnie do świę-tego pokoju. To niewielki, jednopoko-jowy budynek stojący naprzeciwko jego domu. Członkowie rodzinny co-dziennie oddają w nim cześć hindu-skim bóstwom i duchom przodków. Pożółkłe ściany zdobią trzy wiszące półki, udekorowane złotą, lśniącą tkaniną. Na nich postawiono domo-we, drewniane świątynki w kształcie skrzyneczek z otwartymi wieczkami – ozdobione snycerką i pomalowane farbami w kwieciste wzory. W owych

skrzyneczkach złożone są ofiary dla bogów: rambutan, jajka, ryż. Obok wonne kadzidła, święcona woda, na-czynia liturgiczne i wysuszone po-dobizny bogów, splecione z liści pal-my kokosowej. Pośrodku pokoju, na terakotowej podłodze, stoi okrągły stoliczek, pokryty warstwą popiołu z kadzideł.

Ari proponuje, żebym chwilę z nim pomedytowała, a następnie bierze do rąk kropidło z kwiatami i ziarenkami ryżu zanurzonymi w wodzie święco-nej. Prawą dłoń kładę na lewą w żebra-czym geście i trzykrotnie z niej piję. Za czwartym razem wodę wylewam na swoją głowę, po czym przykładam do czoła ziarenka ryżu, a kwiaty rytual-nym gestem wkładam za prawe ucho. Zostałam pobłogosławiona. Po kilku-minutowej medytacji Ari przeszywa mnie wzrokiem i mówi:

– Czy kiedykolwiek byłaś w Sawan?– Nie wiem. A gdzie to jest?– W Buleleng. Mijasz Sawan, gdy je-

dziesz do Sekumpul.– Tak, wiele razy byłam w Sekum-

pul, więc przejeżdżałam przez tę wio-skę. Dlaczego pytasz?

– I co czułaś? Nie miałaś wrażenia, że kiedyś tam byłaś? Nie czułaś się jak w domu?

– Dlaczego?– Bo widzisz, Anno, przed chwilą

zapytałem duchy, kim jest dziewczy-na, która siedzi obok mnie. Odpowie-działy, że twoje poprzednie wcielenie żyło na Bali. Nazywałaś się Pekat Pe-nyet i mieszkałaś właśnie w Sawan. Powiedziały mi o starym, chudym rol-niku w czasach kolonialnych, ale nie sprecyzowały dokładnie, kiedy żył.

Jesteśmy gotowi do drogi. W małym busie ścisnęło się siedem osób. Troje balianów, pemangku, czyli kapłan śi-waistyczny, asystenci i ja. Pod osłoną nocy jedziemy uzdrowić baliankę. Na-reszcie znalazłam się w odpowiednim miejscu i czasie.

***Troje balianów to:

Ari – absolwent anglistyki na Uni-wersytecie w Singaradży. Krępej bu-

Zapowiada się błogie, czwartkowe po-południe, gdy nagle dzwoni do mnie Ari:

– Anna, jeszcze dziś wieczorem muszę jechać do Dawan. Pewna oso-ba potrzebuje pomocy. Jeśli chcesz, to przyjedź. Myślę, że może cię to zainte-resować. Wytłumaczę ci wszystko na miejscu.

Natychmiast pakuję do skutera płaszcz przeciwdeszczowy i kamben – ceremonialny przyodziewek balij-skich kobiet. Od Klungkung dzieli mnie około stu kilometrów, trzy go-dziny jazdy przez balijskie góry i wy-boiste drogi. Większość mieszkańców Klungkung – miasta, w którym w 1908 roku rodzina królewska popełniła zbiorowe samobójstwo na znak prote-stu przeciw holenderskiej kolonizacji

aNNa KErBEr

IluSTraCjE: HaNKa MazurKIEWICz

POZA EUROPĄ

BaLiani

Kto wypowiada słowa, wprawia w ruch moce

Gdy rozsądek ustępu-je miejsca wyobraź-

ni, duchy mają do po-wiedzenia więcej niż ludzie. W konfrontacji z tym, co nieznane, po-trzebna jest pomoc eks-pertów. Mistrzów rów-nowagi, balansujących pomiędzy widzialnym i niewidzialnym.

Page 87: Kontakt nr 22: Cześć pracy

dowy, o głowę niższy ode mnie. Buzia okrągła jak księżyc w pełni, nazna-czona trądzikiem, i szeroki uśmiech, odsłaniający kształtne zęby. Zaawan-sowana łysina dodaje Ariemu lat i zadaje kłam pogłoskom, jakoby Ba-lijczycy byli najpiękniejszymi ludźmi na Ziemi. Pracuje w pięciogwiazdko-wym hotelu w Nusa Dua. Pochodzi z rodziny, w której dar szamański jest dziedziczony.

Agus – koślawy mężczyzna w śred-nim wieku. Żartowniś. Został balia-nem na skutek wypadku. Gdy pewne-go razu poraził go prąd, doznał wizji inicjacyjnej: zginął i narodził się na no-wo. Został wybrany przez duchy i po-siadł zdolność widzenia ich świata.

Ayu – dwudziestotrzyletnia, atrak-cyjna dziewczyna. Jest balianką od siedmiu lat. Twierdzi, że zna mnie z jednego z poprzednich wcieleń.

***W domu chorej panuje napięta at-mosfera. Kobiety przygotowują ban-ten (ofiarę dla bogów), mężczyźni siedzą na werandzie, palą papierosy i o czymś dyskutują. Jedynie szamani wydają się bardzo spokojni. Dla Arie-go to, co ma się za chwilę wydarzyć, stanowi niemalże codzienność:

– Kilka razy w miesiącu udajemy się z pomocą zagubionym balianom – mówi Ari. – Czujesz to? Armia Le-aków okrążyła już dom. – Leak jest

wampiropodobną postacią z mitologii balijskiej.

Dopiero teraz przypominam sobie, że dziś jest Kajeng Kliwon, święty dzień obchodzony przez Balijczyków co piętnaście dni. Dzień, w którym du-chy wykazują szczególną aktywność.

Z głębi świętego pokoju dobiegają spazmatyczne dźwięki. Ari namawia mnie, abym weszła do środka. Pokój jest bardzo mały. Naprzeciwko drzwi, po lewej stronie, stoi wysoka podobi-zna bogini Rangdy z mlecznobiałymi włosami. Ściany obłożone są złocistym materiałem. Na jednym stole leży ban-ten, na drugim, większym, metalowe naczynia liturgiczne wraz z kilkuna-stoma wiaderkami z wodą święconą.

Page 88: Kontakt nr 22: Cześć pracy

86

Do naściennej półki przyczepiona jest drewniana laska z misternie wyrzeź-bioną rękojeścią w kształcie smoka, wykonana ze świętego drzewa. Na be-tonowej podłodze spoczywa bardzo dużo małych, plecionych ofiarek.

Moją uwagę przyciąga kobieta le-żąca z zamkniętymi oczami, opar-ta o mężczyznę wydającego się być jej ojcem. Głęboko oddycha i chrząka. Asystenci balianów, chcąc rozgrzać jej dłonie i stopy, nacierają je wonnym olejkiem eukaliptusowym. Asystent-

ka, starsza kobieta, na chwilę przery-wa swój rytualny taniec, by podejść do chorej i naznaczyć ją popiołem na czole, nadgarstkach i kolanach. Ayu staje przed ołtarzem, a za jej plecami śiwaistyczny kapłan, przygotowany do asekuracji, jakby wiedział, co ma za chwilę nastąpić.

Nagle dziewczyna traci przytom-ność. Po chwili duch opanowuje jej ciało. Stojąc już bez pomocy kapłana, kręci się i wierci, wybuchając przera-żającym, rubasznym śmiechem. Nie

mija minuta, kiedy Ari wpada w trans i zaczyna się nerwowo trząść. Zdejmu-je nakrycie głowy i zaciska je w lewej pięści. Prawą dłoń ma otwartą i trzęsie nią jak balijscy chłopcy wykonujący tradycyjny taniec Baris. Jego ruchy są szybkie i niespokojne, twarz przy-biera złowieszczy wyraz i już nie Ari, ale duch, który zawładnął jego ciałem, zaczyna bardzo głośno krzyczeć. Bar-wy głosów moich przyjaciół zmieniają się. Duchy, które ich opętały, zaczy-nają dyskutować w starożytnym ję-zyku. Pierwszy raz jestem naocznym świadkiem zjawiska ksenoglozji, czyli umiejętności posługiwania się niezna-nymi językami. Jest to zjawisko po-wszechnie występujące podczas sta-nów transowych i ekstatycznych. Po około godzinie, gdy duchy dochodzą do porozumienia, kapłan kropi wy-czerpanych balianów wodą święconą i wszystko powoli wraca do normalne-go porządku.

***Następnego dnia rano proszę Ariego o wytłumaczenie wydarzeń z ostat-niej nocy.

– Chora balianka ma w sobie źródło mocy podobne do tego, które posiada ktoś z mojej wioski, nie wiem jednak, kto. Chciała mu pomóc. W jej świętym pokoju są dwie potężne moce, jedna z wyspy Nusa Penida, a druga z przy-cmentarnej świątyni Pura Dalem w Dawan. Balianka jest kimś w ro-dzaju medium, dlatego jedna z tych mocy weszła w jej ciało. Moc z Dawan chciała dać baliance lekarstwo, jednak moc z Nusa Penida nie pozwoliła na to. Moc z Dawan posmutniała i za-brała duszę medium do przycmen-tarnej świątyni w Dawan. Następnie zawładnęła ciałem balianki, która wpadła w trans. Po kilku godzinach przyjechaliśmy my.

Pewna osoba z mojej wioski skon-taktowała się wcześniej z mocą z wy-spy Nusa Penida, która orzekła, że aby sprowadzić z powrotem duszę balianki, trzeba złożyć ofiarę. Moc z Dalem wyznała, że zabrała duszę, ponieważ moc z Nusa Penida nie

Page 89: Kontakt nr 22: Cześć pracy

87

pozwoliła jej dać lekarstwa potrzebu-jącej osobie. Wtedy balianka doznała kolejnej zapaści.

Zaczęły się negocjacje. Dwoje przy-byłych balianów przywołało moc z Nusa Penida, żeby negocjować roz-wiązanie problemu. Moc z Dawan by-ła wciąż smutna i rozzłoszczona. Po-wiedziała, że przyprowadziła Leaki, które okrążyły dom i chcą walczyć. Ja miałem w sobie jednego z synów mo-cy z Jawy, Ayu natomiast ducha żony mocy z Nusa Penida. Balianka, która doznała zapaści, miała w sobie dwie moce – swoją własną duszę i ducha z Dawan.

– Czym właściwie jest moc? – pytam zaciekawiona.

– To coś jaśniejącego. Obie moce, obecne w świętym pokoju balianki, są dobre – odpowiada Ari.

– Nadajesz tym mocom cechy ludz-kie – kontynuuję.

– Tak. Moc jest jak człowiek, tyl-ko w wymiarze, którego przeciętny śmiertelnik nie widzi. Moce, tak jak ludzie, mają rodziny: dzieci, żony. Za-mieszkują miejsca święte i strzegą ich.

***Rok później.

Przysiada się do mnie Dini – stu-dentka czwartego roku anglistyki na Uniwersytecie w Singaradży, liderka uniwersyteckich czirliderek – i zaczy-na opowiadać:

– Kiedyś mój wujek przyłożył mi kwiat Kambodży między palce sto-py i poczułam straszny ból. Ktoś użył przeciwko mnie czarnej magii – przerywa na chwilę i patrzy na mnie wymownie.

– Jakie były objawy, dolegliwo-ści? Do kogo zwróciłaś się o pomoc? – pytam.

– Moje kolana czasami stawały się niebieskie i czułam niedowład. Jak-bym była sparaliżowana.

– Byłaś u lekarza? – pytam ponownie.– Tak, ale nie wiedział, co mi dolega.

Nie wierzył, że moje kolana niebiesz-czeją. Kilka razy odwiedziłam psycho-loga. Chyba myślał, że zwariowałam. W końcu postanowiłam zasięgnąć po-rady baliana. Mówiłam ci, że mój wu-jek jest balianem, tylko on siebie tak nie nazywa.

– A jak chce, żeby go nazywano?– Jero – odpowiada Dini.– Czy twój wujek ci pomógł?– Tak. Kazał mi się modlić. Nauczył

mnie mantry, którą miałam odmawiać.– Czy wiesz, kto ci zaszkodził i dla-

czego? – widzę, że Dini trochę się krę-puje, po chwili jednak odpowiada.

– Tak, wiem. Była taka sytuacja w mojej rodzinie… Byłam o coś za-zdrosna i dlatego chcieli mnie ukarać – tłumaczy.

Wujek Dini posiadł zdolność widze-nia świata pozazmysłowego dopiero w wieku czterdziestu lat. Jest jednym z balianów – uzdrowicieli, nieparają-cych się czarną magią, lecz leczących jej skutki. Sam przygotowuje lekar-stwa. Jest depozytariuszem cennego daru. Posiada „szósty zmysł”, „trzecie oko”, przy pomocy którego komuni-kuje się ze światem transcendentnym. Spotykając człowieka po raz pierw-szy, wie, kim ten człowiek jest, i widzi jego aurę.

***Ponad trzydzieści lat temu wybit-ny antropolog, Clifford Geertz na-pisał o Bali: „Było to państwo-teatr, w którym królowie i książęta pełnili funkcję impresariów, kapłani – re-żyserów, a spośród wieśniaków re-krutowała się obsada, obsługa sceny oraz widownia”. Metafizyczny teatr dnia codziennego. Dramatyzm, spek-takl, widowiskowość i zorientowanie na celebrę obecne są w każdej sferze życia współczesnego Balijczyka. Sta-

nowią one esencję balijskości. Stany transowe towarzyszą wielu ceremo-niom i rytuałom na wyspie. Baliani są ekspertami od leczenia magiczno--religijnego, uzdrowicielami, niekiedy oszustami, mediami, jasnowidzami, szamanami, zamawiaczami pogody, lekarzami dusz, a często także auto-rytetami, strzegącymi świętej tradycji zrytualizowanego społeczeństwa, bez których owo społeczeństwo skazane jest na błądzenie. ■

dramatyzm, spektakl i widowiskowość obecne są w każdej sferze życia współczesnego Balijczyka

anna kerber (1986)

jest etnolożką. zajmuje się kulturą

i mitologią balijską, psychiatrią kulturową

oraz fenomenologią religii. Wieloletnia

stypendystka uniwersytetów balijskich.

Mieszka na Bali.

Page 90: Kontakt nr 22: Cześć pracy

88

widziałaś oficjalny plakat „sceny zbrod-ni” – filmu dokumentalnego, który zgar-nął większość nagród podczas najbar-dziej prestiżowych festiwali f ilmowych ostatnich miesięcy?Widziałam. Przejmujący.

na pierwszy rzut oka dość niezrozumiały. ogromna ryba, a z jej paszczy wychodzą

ludzie ubrani na różowo. w oddali trwa nieprzejednana tropikalna burza.To scena z filmu. Widzimy Indonezję lat 1965–1966, w czasie zamachu sta-nu. Nie przeprowadzano wówczas żadnych publicznych egzekucji. Nie chciano świadków. Mordowano ca-łe wsie, wywożono ludzi w nieznane miejsca i dopiero tam ich zabijano. Chodziło o to, żeby nikt nie wiedział, co się stało – czy ktoś się do czegoś przyznał w czasie tortur, czy doniósł na kogoś, czy w ogóle przeżył. Ofia-rom obcinano głowy, ręce, nogi i po-rzucano zwłoki w lasach lub wrzucano do rzek. Później w złowionych rybach okoliczni mieszkańcy znajdowali ludzkie szczątki.

przerażające. Jak cały ten f ilm. Jego twórca, Joshua oppenheimer, stworzył dokument o jednym z największych ludo-bójstw XX wieku. Koszmarze, o którym wciąż mało wiadomo i wokół którego od pół wieku trwa zmowa milczenia. Co wy-darzyło się wtedy w indonezji?Nie wiemy do końca. Archiwa znisz-czono, świadków zabito. Niemniej

pewne jest to, że w nocy z trzydzie-stego września na pierwszego paź-dziernika 1965 roku uprowadzono sześciu wysokich rangą generałów i zawieziono ich na wschodnie obrze-ża Dżakarty, do jednej z baz wojsko-wych. Tam generałowie zostali zabici, a o poranku pierwszego października porywacze ogłosili, że władza w kra-ju została tymczasowo przejęta przez Ruch 30 Września. Oficjalnie po to, by nie dopuścić do zamachu sta-nu, przygotowywanego przez pew-ne frakcje w armii, mające poparcie Stanów Zjednoczonych. Zamach stanu w obronie przed innym za-machem stanu?Dokładnie tak – a wszystko zakończy-ło się trzecim zamachem stanu. Ruch 30 Września powołał rząd tymczaso-wy, kilka zaś godzin później wszyscy jego członkowie zostali aresztowani przez mało znanego wówczas generała Suharto. Ogłosił on natychmiast, że za zamach trzydziestego września odpo-wiedzialna jest Partia Komunistyczna Indonezji (PKI). Tak to się wszystko

Ojciec mojego znajo-mego był znanym

indonezyjskim dzienni-karzem. Mój znajomy ma takie wspomnienie z dzie-ciństwa: któregoś dnia w 1966 roku przyszła do ojca paczka. Otrzymaw-szy ją, ojciec przestał pi-sać. W przesyłce była ludzka głowa.

inDoneZJa. prZeMiLCZana

ZBroDniaz NaTalIą laSKOWSKą rOzMaWIa PaWEł CyWIńSKI

FOT.

: MaT

ErIa

ły P

raSO

WE

Page 91: Kontakt nr 22: Cześć pracy

89

zaczęło. W kolejnych tygodniach na-stąpiła eksterminacja członków PKI i powiązanych z nią organizacji.

Tak brzmi wersja oficjalna?Pół wieku później bardzo trudno ustalić, jak to wyglądało naprawdę. Dziś wszystko, co można powiedzieć o przemocy reżimu generała Suharto, jest silnie zabarwione teoriami spi-skowymi. Ale nie da się inaczej – bra-kuje nam dowodów. Nie wiemy, jaka część archiwów i dokumentów została zniszczona, choć wiadomo, że na pew-no niszczone były. Jedną z pierwszych rzeczy, które zrobiono po zamachu trzydziestego września, było podpa-lenie siedziby Partii Komunistycznej Indonezji. Żadne dokumenty się nie zachowały. Jednakże zwróćmy uwagę na to, że nie zachowały się też te doku-menty, które mogły wcale nie istnieć – dowody świadczące o tym, że komu-niści rzeczywiście planowali przejęcie władzy. A skoro archiwa spłonęły, ła-two stwierdzić, że wraz z nimi spłonę-ły również dowody.

sugerujesz, że generał suharto mógł uknuć tak makiaweliczną intrygę?Niczego nie sugeruję. Mówię tylko, że są różne wersje wydarzeń i że ta ofi-cjalna wcale nie wydaje się najbardziej wiarygodna. Podczas przewrotu prze-bywał w Dżakarcie młody doktorant, Benedict Anderson, który jest dziś jednym z najwybitniejszych badaczy Indonezji. Prawie natychmiast opubli-kował on raport o tych wydarzeniach, w którym przedstawił ich całkowicie inną wersję. Nie wiem jednak, skąd czerpał informacje: zachodni dzien-nikarze i badacze mieli wtedy zakaz opuszczania Dżakarty. Warto jednak zauważyć, że po publikacji raportu Anderson nie mógł wjechać na teren Indonezji przez kolejnych trzydzieści kilka lat…

i jaka była według niego geneza zama-chu stanu?Właśnie makiaweliczna. Według niego generał Suharto był jednym z tych, którzy przygotowali przewrót

Ruchu 30 Września, żeby móc go następnie stłumić.

w ten sposób komuniści stali się nie-przypadkowymi ofiarami?Niezależnie od tego, czy Suharto się przyczynił do zamachu z trzydzieste-go września, czy też nie, wykorzystał on zaistniałą sytuację, by przeprowa-dzić eksterminację członków PKI. Ma-nipulując opinią publiczną, stworzył atmosferę trwogi związanej z domnie-manym okrucieństwem komunistów. Przykładowo, mówiąc o Ruchu 30 Września, czyli po indonezyjsku Ge-rakan September Tigapuluh, używa-no akronimu Gestapu. Skojarzenia są jednoznaczne.

Prawie natychmiast zaczęły też krą-żyć opowieści o tym, że porwani i za-mordowani generałowie byli wcześniej torturowani, pojawiały się komen-tarze, że podobny los może spotkać wszystkich. Za pomocą prasy i radia wywołano panikę, zadziałał mecha-nizm: „zabijaj albo ciebie zabiją”.

Czy tak naprawdę generałowie byli torturowani?Nie. Lekarze sądowi prawie natych-miast orzekli, że generałowie zginęli od strzałów, a kule wyjęte z ich ciał były identyczne z tymi, których uży-wa wojsko.

i ta informacja nie przedostała się w ża-den sposób do mediów?Gorzej. Dwa dni później ruszyła nad-zorowana przez oddziały strategiczne wojsk lądowych, dowodzone wówczas przez generała Suharto, kampania „uświadamiająca” opinię publiczną o tym, w jakich okolicznościach zginęli generałowie. Do wiadomości publicz-nej podano wymyślone opisy tortur, jakim zostali oni poddani przed śmier-

cią. Ludzie dowiedzieli się, że oczy ge-nerałów zostały wyłupane, a genitalia odcięte przez działaczki jednej z ko-munistycznych organizacji kobiecych.

Jak zareagowało indonezyjskie społeczeństwo?Z jednej strony zapanowała panika, z drugiej antykomunistyczna histeria, która doprowadziła do rzezi. A była to rzeź systematyczna. Czynny udział w ludobójstwie brali żołnierze spe-cjalnych szwadronów, podszkolone w tym celu bojówki młodzieżowe, kryminaliści, którym dano wolność… odbierania życia.

Poza działaniem zorganizowanych grup dochodziło również do samosą-dów. Osoby podejrzane o powiązania z Partią Komunistyczną Indonezji by-ły wyłapywane przez swoich sąsiadów i znajomych. W ten sposób rozwiąza-no też wiele prywatnych antagoni-zmów. W filmie „Scena zbrodni” jest taki moment, w którym jeden z mor-derców wspomina, że jego pierwszym celem stał się znienawidzony ojciec byłej narzeczonej.

ile osób zginęło?Według różnych statystyk w latach 1965–1966 zostało zamordowanych od sześciuset tysięcy do ponad dwóch milionów ludzi.

Mordowano wszystkich, którzy mieli coś wspólnego z komunizmem, bez wyjąt-ków?Poza eksterminacją, stworzono rów-nież obozy koncentracyjne. Setki ty-sięcy ludzi, którzy uniknęli czystek, zesłanych zostało do obozu na wy-spie Buru, w zachodniej części Molu-ków. Pośród nich były również dzie-ci w wieku przedszkolnym, wzięte w zastępstwie osób, które ukryły się przed pogromem. Zresztą w tych obo-zach również zginęło później wielu więźniów. Ci, którym udało się w nich przeżyć trzynaście lat, zostali w 1979 roku zwolnieni.

Czy to znaczy, że skończył się ich koszmar?

Pół wieku później bardzo trudno ustalić, jak to wyglądało naprawdę

Page 92: Kontakt nr 22: Cześć pracy

90

Nic bardziej mylnego – Suharto wciąż rządził. Choć zwolnieni z obozów, zostali oni trwale napiętnowani. Nie otrzymali dowodów osobistych, lecz specjalne legitymacje „ET” (Eks Taha-nan-politik – „były więzień politycz-ny”). Jako „ET” nie mogli pełnić żad-nych funkcji publicznych, pracować w urzędach państwowych, służyć w wojsku ani pracować jako nauczy-ciele lub wykładowcy. Stygmatyzacja miała charakter dziedziczny, zatem również członkowie rodzin „ET” do trzeciego pokolenia wykluczeni by-li z życia publicznego. W kolejnych latach piętno „ET” uległo dalszemu wzmocnieniu – indonezyjskie władze pozbawiły byłych więźniów czynnego prawa wyborczego. i trwa to do dziś?Wszystkie zakazy oraz sama etykieta „ET” zostały cofnięte pod koniec lat dziewięćdziesiątych, kiedy Suharto został obalony po 32 latach sprawowa-nia władzy. Ale dopiero w 2005 roku osoby te otrzymały indonezyjskie do-wody osobiste.

Kim byli komuniści w indonezji, że spo-tkało ich coś takiego?Partia Komunistyczna Indonezji po-wstała w 1921 roku. Jej zwolennikami byli robotnicy pracujący w miastach, bezrobotna i wykształcona młodzież oraz członkowie tak zwanej klasy średniej. Tym samym przeciętny sym-

patyk był osobą młodą, sfrustrowaną brakiem pracy, a zarazem wykształco-ną. Podczas gdy w pierwszej połowie lat dwudziestych XX wieku jedynie 5% Indonezyjczyków potrafiło pisać i czytać, wśród członków partii komu-nistycznej piśmiennych było aż 76%.

Czy komuniści mieli duże poparcie społeczne?W latach dwudziestych PKI nie miała wielkiego poparcia. Jej członkowie raz podjęli próbę powstania, ale armia ho-lenderska bardzo szybko sobie z nimi poradziła. Wyłapano ich i zesłano na Nową Gwineę. Pozostali zeszli wtedy do podziemia.

pomogło to w zdobywaniu poparcia?Wówczas nie, ale zanim doszło do stłumienia powstania komunistycz-nego, zanim komuniści zeszli pod ziemię – a była to ziemia Holender-skich Indii Wschodnich – stała się rzecz bardzo ważna, choć szerzej nie-znana. Komuniści zaczęli mówić o In-donezji. Termin Indonezja istniał już wcześniej, od połowy XIX wieku, ale miał znaczenie jedynie geograficzne. To komuniści po raz pierwszy uży-li tego słowa w sensie politycznym i tożsamościowym.

a ilu było komunistów w przeddzień za-machu stanu?W 1965 roku, przed pogromem, Partia Komunistyczna Indonezji liczyła sobie

3 miliony członków. Była to wówczas trzecia największa partia komuni-styczna na świecie.

po czym wyrżnięto dwa miliony, a pozo-stałych zamknięto w obozach koncentra-cyjnych na ponad dziesięć lat. Dlaczego tak mało się o tym mówi? Dlaczego przez tyle lat nie dociekano prawdy?W tym przypadku zabrakło wspar-cia i głosu opinii międzynarodowej. Wszyscy krzyczeli o ludobójstwie Czerwonych Khmerów w Kambodży, powołano międzynarodowy trybunał do rozliczenia tych zbrodni. A czy kto-kolwiek chociaż słyszał o tym, co dzie-sięć lat wcześniej wydarzyło się w In-donezji? Czy którekolwiek mocarstwo próbowało interweniować? A pisano o tym wówczas, pojawiały się notat-ki prasowe. I nic. Świat zapomniał. Na lekcjach historii w liceum pojawia się chyba wzmianka o Kambodży, co i tak jest już ogromnym osiągnięciem, bo polska edukacja na poziomie szkol-nym nie uwzględnia istnienia więk-szej części świata i jej historii. O Indo-nezji jest jednak cicho.

a jak sobie z tym radzą sami indonezyj-czycy?W Indonezji stworzono zbiorowe poczucie winy za ludobójstwo. I tu pojawia się problem. Nie istnieje coś takiego jak zbiorowe poczucie winy za coś, czego się nie zrobiło, za coś, co się wydarzyło bez naszego czynnego w tym udziału. Winni są konkretni ludzie, może być ich wielu, ale każdy z nich ma jakieś imię, datę urodzenia, może adres. Nigdy winne nie jest całe społeczeństwo.

O podobnym problemie pisała Han-nah Arendt, gdy rozważała zagadnie-nia zbiorowej odpowiedzialności, któ-ra – w przeciwieństwie do winy – jak najbardziej istnieje. Jesteśmy bowiem często odpowiedzialni za konsekwen-cje czegoś, przy czym nie zawiniliśmy. Taka jest cena życia pośród innych lu-dzi. Ale nie znaczy to przecież, że je-steśmy winni.

W powojennych Niemczech również pojawiło się hasło „wszyscy jesteśmy FOT.: MaTErIały PraSOWE

Page 93: Kontakt nr 22: Cześć pracy

91

winni” za to, co reżim hitlerowski zrobił z Żydami. Choć brzmi to szla-chetnie, prowadzi jednak w istocie do rozmycia winy i uwolnienia od niej prawdziwych winowajców. Tam, gdzie wszyscy są winni, nikt nie jest winny. I taką właśnie strategię – po-czucia wspólnej winy za zbrodnię – wypracowano w Indonezji.

Jakie są tego skutki?Wydaje mi się, że jednym z głównych powodów, dla których przez tyle lat po obaleniu dyktatury Suharto milczano o tych wydarzeniach, były właśnie owe źle ulokowane wyrzuty sumienia. Za rządów Suharto prawdę zwalczano również terrorem i propagandą. Film Oppenheimera przerywa to milcze-nie, wskazując zarazem prawdziwych winnych. Choć to tylko kilku starych już mężczyzn, to są to jednak konkret-ne osoby. I tych osób jest więcej na róż-nych szczeblach drabiny społecznej. Oczywiście większość katów – łącznie z Suharto – już nie żyje, nie ma to jed-nak znaczenia. Myślę, że zawsze ist-nieje konieczność wskazywania osób, które faktycznie winne są zbrodni. A jeżeli żyją, to doprowadzenia ich przed sąd.

powiedziałaś, że oppenheimer przerywa milczenie. w każdym jednak społeczeń-stwie znajdą się jednostki, które – mimo zagrożenia życia – dążyć będą do prawdy.Ojciec mojego znajomego był zna-nym indonezyjskim dziennikarzem. Mój znajomy ma takie wspomnienie z dzieciństwa: któregoś dnia, w 1966 roku, przyszła do ojca paczka. Otrzy-mawszy ją, ojciec przestał pisać. W przesyłce była ludzka głowa.

Zadając pytanie o to, dlaczego tak mało ludzi dąży do tej prawdy, trzeba pamiętać, że przemoc towarzyszyła dyktaturze Suharto od początku do końca. W dodatku była to przemoc wzmocniona przez bezkarność osób popełniających zbrodnie. Przecież do tej pory nikt nie odpowiedział za ludobójstwo latach 1965–1966. Podob-nie, nikt nie odpowiedział za inwazję na Timor Wschodni i jego faktyczną

kolonizację przez kolejne dwie de-kady, podczas której zginęło około dwustu tysięcy ludzi. Nikt nie odpo-wiedział za porwania i dziesiątkowa-nie ludności w prowincji Aceh, kiedy wprowadzono tam stan wyjątkowy. Nikt nie odpowiedział za porwania i śmierć opozycjonistów.

nie było żadnych procesów?W sprawie ludobójstwa komunistów nie podjęto żadnej próby postawienia kogokolwiek przed sądem. W więk-szości innych spraw, które wymieni-łam, próbowano coś zrobić, choć na pokaz. Były śledztwa i procesy. Nie-mniej osoby oskarżane o zbrodnie, za-zwyczaj wojskowi dawnego reżimu, nigdy nie zostali skazani. Niektórzy pełnią obecnie wysokie funkcje pań-stwowe, dwóch z nich ubiega się na-wet o fotel prezydencki.

opowiedz mi o twoich znajomych. Jak oni reagują, gdy porusza się temat ludobój-stwa na komunistach?1965 rok kojarzy im się z zamachem, a nie ludobójstwem. W 1984 roku po-wstał propagandowy film pod tytułem „Zdrada PKI”. Przez szereg lat, w każ-dą rocznicę zamachu, film ten wy-świetlany był w telewizji i na specjal-nych pokazach dla dzieci i młodzieży. I to zadziałało. Suhartowska wersja wydarzeń utrwaliła w świadomości społecznej nienawiść do komunistów i wszelkich idei, organizacji oraz osób, którym, z różnych względów, można przykleić komunistyczną etykietę. widziałaś ten film?Na pierwszy rzut oka rewelacyjny, na-prawdę świetny thriller. Myślę, że to jeden z lepiej zrobionych filmów w hi-storii indonezyjskiej kinematografii – profesjonalnie nakręcony, z dosko-nałym montażem i dźwiękiem. Gdy wie się jednak, że jest to wulgarne kłamstwo, do tego okupione krwią, to podczas seansu ogarniają człowieka bardzo mieszane uczucia. Sądzę, że podobne uczucia ma się, oglądając fil-my Leni Riefenstahl. Niby są świetne. Ale wiesz, że jednak nie są.

a od roku film oppenheimera zdobywa prestiżowe nagrody na całym świecie…To swoista klamra. Film skonfronto-wany z filmem. To, co zostało zakła-mane przez doskonale zrobiony film sprzed trzydziestu lat, Joshua Oppen-heimer odczarowuje przy pomocy również doskonale zrobionego filmu. Zresztą sam Werner Herzog powie-dział: „Nie widziałem tak potężnego, surrealistycznego i przerażającego filmu od co najmniej dziesięciu lat. To jest film bez precedensu”.

Cały czas mam w pamięci tę obciętą gło-wę, którą dostał w przesyłce ojciec twoje-go kolegi. „scena zbrodni” jest dążeniem do prawdy. szkoda, że wydarza się to tak późno.Nie jestem w stanie pojąć, dlaczego „bohaterowie” w tym filmie zgodzili się w ogóle wziąć w nim udział i opo-wiedzieć o tym, jak mordowali ludzi. Nie czuję, żeby robili to z potrzeby roz-liczenia się z przeszłością. W pewnym momencie mówią, że wprowadzali w życie techniki zabijania, które wi-dzieli w filmach. Bo jeden z nich pra-cował w kinie. Przerażające wyznanie.

A potem następuje scena, w której coś w nich pęka. I nie ma znaczenia, czy to było w nich wcześniej, czy też Oppenheimer to z nich wydobył – ważne, że doskonale ten moment uchwycił i pokazał. Zrobił to genialnie. ■

naTalia laskowska (1983)

jest doktorantką na Wydziale

Orientalistycznym uW, zajmuje się

zagadnieniem apostazji i wolności religijnej

w perspektywie współczesnej myśli islamskiej

w azji Południowo-Wschodniej. Przez wiele

lat mieszkała i studiowała w Indonezji

oraz w Malezji. Wykłada w Collegium

Civitas. jest autorką książki „Indonezja”

(Wydawnictwo Trio, 2012).

Page 94: Kontakt nr 22: Cześć pracy

92

FOT.: TOMEK KaCzOr

muzeum w budowie

War

szaw

a

z jarOSłaWEM TryBuSIEM rOzMaWIają Cyryl SKIBIńSKI I jaN WIŚNIEWSKI

J aką ro l ę ma o dgr y wa ć Muze um Historyczne w nowoczesnej warszawie?Centralną! To powinno być głów-ne muzeum Warszawy. Jesteśmy gi-gantem: pracuje tu ponad dwieście osób, posiadamy jedenaście kamienic w Rynku, czyli całą północną pierze-ję oraz osiem oddziałów. Jako najwięk-sza miejska instytucja tego typu mamy wszystkie predyspozycje, by stać się także miejscem najważniejszych dys-kusji o Warszawie. I to nie tylko daw-nej, ale i obecnej. Czyli historia będzie stanowiła doskonałe tło, by tworzyć te-raźniejszość i przyszłość.

w ostatnich latach Muzeum było raczej mało widoczne. Teraz ma miejsce re-mont, który potrwa do 2017 roku. Jak to się ma do ambitnych planów?

C ały Naród buduje swoją Stolicę” – krzyczy napis na rogu Alei Jerozolimskich i Nowego

Światu. Liczne głosy zwolenników rekonstrukcji przedwojennych gmachów pozwalają sądzić, że ten postulat ciągle nie został zrealizowany. Ale wydaje się, że bardziej od tworzenia „nowych zabytków”, stolica potrzebuje zbudowania nowoczesnej narracji o sobie samej.

Page 95: Kontakt nr 22: Cześć pracy

93

Muzeum wyjdzie do warszawiaków – w znaczeniu intelektualnym będzie to właśnie animowanie miejskiej deba-ty. Ale wyjdziemy też w sensie wysta-wienniczym, bo zamknięcie centrali przy Rynku zmusza nas niejako do in-tensywniejszego działania w oddzia-łach i w przestrzeni miasta.

nie wsz ysc y wie dzą , że Muzeum Historyczne to tak naprawdę kilka pla-cówek: Muzeum Drukarstwa, Muzeum Farmacji, Muzeum woli…Uważam, że wszystkie nasze oddzia-ły powinny tworzyć jedną całość – Muzeum Warszawy. Kiedy zaczyna-łem pracę w Muzeum, ta gigantyczna różnorodność nieco mnie przytłoczyła, bo zdałem sobie sprawę, że będę miał do czynienia nie z kolekcją, ale z zesta-wem różnych, niekiedy niespójnych, a nawet dziwnych zasobów. To się od-nosi do oddziałów, ale także do siedzi-by głównej. Są tu zbiory, o których nie-wielu wie, na przykład bogata kolekcja rysunków architektonicznych, cieka-we zespoły archiwaliów czy kolekcje rzemiosła artystycznego. Posiadamy także spuścizny poszczególnych po-staci związanych z Warszawą, np. Jerzego Waldorffa – i w tej spuściźnie jest wszystko, od jego butów, po meble i archiwalia. Jest sztuka każdej katego-rii, powiązana z Warszawą na najróż-niejsze sposoby: zarówno przez oso-by autorów, jak i tematykę. Mógłbym tak długo wyliczać. Ta różnorodność na pierwszy rzut oka może się wyda-wać kłopotliwa, ale potem z tego braku spójności powstaje niezwykle interesu-jąca opowieść o – w gruncie rzeczy – niespójnym mieście. Wiele przedmio-tów znalazło się tu przypadkowo, ale ta przypadkowość to też jest cecha Warszawy, która również w różnych okresach rozwijała się chaotycznie i niespójnie. Robiąc z pozornej wady zaletę, z tej różnorodności zbudujemy nową ekspozycję.

Czy Muzeum weźmie udział w licytacji na multimedialną nowoczesność, którą można było w ostatnich latach obserwo-wać między kolejnymi otwierającymi się placówkami muzealnymi? Niech się nie obrażą inne multime-dialne muzea – ale to już nie jest no-woczesność. Mam na myśli intensyw-ną multimedialność, ale też sposób pokazywania historii przez imitację i prowadzenie widza za rękę przez jednoznaczną i liniową opowieść. My nie będziemy realizować tego modelu, bo – jak sądzę – widz już nie chce być w ten sposób prowadzony. Staramy się wyjść minimum dwa kroki do przodu. Dla nas najważniejsza będzie koncen-tracja na autentycznych przedmio-tach, których – jak mówiłem – mamy tutaj dziesiątki tysięcy. Multimedia czy scenografia mogą służyć pomocą, ale to nie może być istota muzealnej ekspozycji.

Czyli tak naprawdę w samej ekspozy-cji zmieni się niewiele – bo prezentowa-nie historycznych rekwizytów w gablo-tach jest przecież domeną klasycznego muzealnictwa.Wprost przeciwnie, zmieni się bardzo dużo. Przedmioty są punktem wyjścia do opowiedzenia historii o mieście i poprowadzenia narracji, i tu jest cały szereg możliwości. Dodam, że nie bę-dzie w niej miejsca na nostalgię.

postulat rezygnacji z nostalgii pojawia się często w pana publicznych wypowie-dziach. Czy jednak obrazki z przedwo-jennej warszawy, mieszające Canaletta, or-ota i paryż północy, nie są tym, czego ludzie oczekują? Czy nie jest to po prostu kwestia gustu, na przeciw któremu po-winno się wyjść?Nie chcę, by to zabrzmiało patetycz-nie, ale muzeum ma służyć praw-dzie, z którą nostalgia ma niewiele wspólnego. Będziemy służyć wiedzą i informacjami na temat tego miasta,

Historia totalnego zniszczenia miasta kładzie się cieniem na niebywały cud, jakim jest odbudowa

FOT.: TOMEK KaCzOr

Page 96: Kontakt nr 22: Cześć pracy

94

ale w żadnym wypadku nie chce-my pokazywać go przez zamglone sepią okulary.

a co z dziadkiem, który od zawsze przy-chodzi z wnusiem oglądać te same zaku-rzone zbroje? Czy w nowoczesnym mu-zeum będzie dla niego miejsce?Zbroja sama z siebie nie jest nostal-giczna i nie ma powodu, by jej tu-taj zabrakło. To jest do pogodzenia. Jak mówiłem, nasze muzeum nie pój-dzie ścieżką multimedialnej nowo-czesności, a to właśnie ona stoi czę-sto w konflikcie z potrzebami osób starszych, które nie czują się dobrze w świecie dotykowych ekranów. Nas to nie bardzo interesuje. Rezygnacja z nostalgii to coś innego, to przede wszystkim rezygnacja z odwoływa-nia się do różnych okresów w histo-rii, które są uważane w sposób dość niesprawiedliwy za lepsze. My chce-my pokazywać historię wielostronnie i szczerze.

ale nawet w ramach tej prawdy musi dojść do selekcji faktów. Czy można już powiedzieć o jakichś wątkach, które zo-staną mocniej zaakcentowane w nowej narracji?Choć jesteśmy u początku drogi, wy-daje mi się, że niedowartościowane są wydarzenia, które miały miejsce w Warszawie bezpośrednio po wojnie. Historia totalnego zniszczenia miasta jest przeakcentowana i zniszczenie kładzie się cieniem na niebywały cud, jakim jest odbudowa. Wydaje mi się, że opowieść o odbudowie, a w zasadzie o stworzeniu na nowo totalnie znisz-czonego miasta, powinna być tym, co wyróżnia Warszawę. Przez pryzmat tych wydarzeń patrzeć można też na warszawiaków – nosicieli pewnego ducha, który pchał ludzi do gigantycz-nego wysiłku, jakim była praca na gru-zach dawnego miasta. Cień katastrofy zniszczenia wydaje się przysłaniać tę kartę historii.

Może dlatego, że hasło odbudowy za bar-dzo kojarzy się z propagandą pierwszych lat demokracji ludowej w polsce?

FOT.

: TO

MEK

KaC

zOr

Page 97: Kontakt nr 22: Cześć pracy

95

Rzeczywiście, władza była taka, a nie inna, i nie można o tym zapominać. Ale wartość odbudowy wykracza poza ocenę samej władzy czy systemu.

Z punktu widzenia problemu odbudo-wy lokalizacja muzeum jest optymalna. o rynku można chyba powiedzieć, że jest perłą w koronie odbudowy.Pozwolę sobie na wyznanie: nie czu-łem się najlepiej na Starym Mieście. Bywałem tutaj, kiedy musiałem – raz, dwa razy do roku – zawsze z bardzo konkretnego powodu. I przez pierw-sze dni, kiedy zacząłem przychodzić tu codziennie, myślałem, że odbieram jakąś karę za konsekwentne bojkoto-wanie tego miejsca. Ale miłość jest cór-ką wiedzy, jak powiedział Leonardo da Vinci, i odkrywanie tego osiedla mieszkaniowego – bo jest to w gruncie rzeczy osiedle – ubranego w ten cza-rujący kostium historyczny, jest czymś fascynującym. Mówię o detalu archi-tektonicznym, o barwach, niezwykłym pietyzmie, z którym wykonano deko-racje elewacji… I dochodzę do wnio-sku, że ten trudny, intensywnie od-działujący zespół architektoniczny jest interesujący i fantastyczny właśnie w kontekście odbudowy. Starych miast są w Europie setki! Ale ten zespół jest fenomenem na skalę światową, bo zo-stał zniszczony, odbudowany i trafnie poprawiony. I to dlatego Stare Miasto jest na światowej liście dziedzictwa UNESCO.

Można odnieść wrażenie, że obecna ten-dencja jest dokładnie odwrotna. na przy-kład w trakcie kursów na przewodnika po warszawie sympatyczni przewodnicy, tacy starszej daty panowie, mówią, żeby przypadkiem nie zdradzać turystom, że warszawska katedra czy że w ogóle stare Miasto jest odbudowane.Mógłbym wrócić do wątku służe-nia prawdzie… Swoją drogą, zdarza-ło się, że eksperci umieszczali katedrę warszawską wśród nowoczesnych, żelbetowych obiektów architekto-nicznych. I to mi się wydaje jak naj-bardziej na miejscu. Tym bardziej, że autor projektu odbudowy katedry, Jan

Zachwatowicz, swego czasu propono-wał elewację z wyeksponowaną kon-strukcją, która nie byłaby skrywana za cegłą. To jest całkiem nowoczesny budynek!

a kiedy, pana zdaniem, skończyła się od-budowa? i czy ona w ogóle się skończyła?Mam nadzieję że już jesteśmy po niej. Prawo do odbudowy mieliśmy tyl-ko bezpośrednio po wojnie, gdy do gruzów wracali pamiętający miasto sprzed 1939 roku. I dlatego moim zda-niem Zamek Królewski został odbudo-wywany zbyt późno, a co więcej, jego odbudowa otworzyła drogę do prób kolejnych rekonstrukcji. A jest to dro-ga śliska, ponieważ kolejne inwestycje, jak np. Pałac Jabłonowskich czy niedo-szły Pałac Saski, pod względem ide-owym i warsztatowym kompromitują odbudowę powojenną. Kompromitują także nas wszystkich jako tych, którzy na to patrzymy i na to się godzimy.

Czy w takim razie bezpośrednia pamięć jest jedynym czynnikiem zezwalającym na takie działania rekonstrukcyjne? Pod względem etycznym sądzę, że tak. Warszawy nie odbudowywano dla jej wyjątkowej wartości estetycznej czy architektonicznej… Odbudowywano ją dlatego, że została symbolicznie i celowo zniszczona, czemu trzeba było przeciwstawić się równie sym-bolicznym gestem. Poza tym total-ne zniszczenie miasta powoduje to-talny chaos w umysłach tych, którzy tu mieszkali. Przedwojenni warsza-wiacy chcieli wrócić do miasta, które

przynajmniej w kilku fragmentach wyglądało podobnie do tego, któ-re zapamiętali. Wszyscy zresztą, bę-dąc w ich położeniu, zapewne byśmy tego chcieli. Ale kiedy kończy się pe-wien etap tej symbolicznej odbudowy i odtwarzania oswojonej rzeczywi-stości, to prawo do tworzenia imitacji przestaje obowiązywać.

Mówiąc o odbudowie, używa pan sfor-mułowania „mit założycielski”. To kieruje rozmowę w stronę polityki historycznej, tym bardziej, że taka narracja musiałaby kształtować się w odniesieniu do inne-go mitu założycielskiego, jakim jest – pa-radoksalnie – pw44. Czy nie ma ryzyka, że używanie takich kategorii doprowa-dzi do przebojowego wejścia do debaty politycznej?Żyjemy w czasach, w których wszyst-ko jest polityczne. Nie wiem, jak długo one będą trwały, ale chwilowo wyda-je się, że tak właśnie jest. Dlatego w tej rozmowie celowo nie użyłem sformu-łowania „mit założycielski”. Uważam jednak, że cud odbudowy mógłby stać się mitem założycielskim współczesnej Warszawy. Starajmy się pokazywać cud odbudowy nie jako gest politycz-ny, ale jako niezwykły wysiłek miesz-kańców i próbę stworzenia miasta dla nich i przez nich. ■

jarosław TrybuŚ (1976)jest doktorem historii sztuki, krytykiem architektury i wykładowcą, autorem książek „Warszawa niezaistniała. Niezrealizowane projekty urbanistyczne i architektoniczne Warszawy dwudziestolecia międzywojennego” (2012) i „Przewodnik po warszawskich blokowiskach” (2011). W styczniu 2013 objął stanowisko wicedyrektora Muzeum Historycznego m.st. Warszawy ds. Merytorycznych.

Przedwojenni warszawiacy chcieli wrócić do miasta, które przynajmniej w kilku fragmentach wyglądało podobnie do tego, które zapamiętali

Page 98: Kontakt nr 22: Cześć pracy

FOT.

: TO

MEK

KaC

zOr;

Na

zdję

CIu

Mu

Nd

EK

Page 99: Kontakt nr 22: Cześć pracy

97

samochody to pasja jeszcze z tamtego życia?Jacek: Tak. Nawet siedziałem kiedyś za kradzieże samochodów.Miesiąc po siedemnastych urodzinach wylądowałem w więzieniu i do trzy-dziestego roku życia w kółko wycho-dziłem i wracałem. Dopiero od trzyna-stu lat jestem na wolności.

a klienci? Czy wiedzą do jakiego zakładu oddają swoje auta?Jacek: Większość wie. Jedna z naszych klientek mówi nawet, że wybrała nasz warsztat właśnie ze względu na to, że tu pracują tacy jak my. Twierdzi, że dla niej to jest najlepsza gwaran-cja, że jej samochód będzie bezpiecz-ny. Ale przyjeżdżają też do mnie z Wołomina tacy, których poznałem jeszcze „w tamtym życiu”.Mundek: Za to samochód można przy-wieźć praktycznie o każdej porze dnia i nocy. Ja mieszkam tu, w siedzi-bie Fundacji, więc auto można zosta-wić rano, a odebrać nawet po 23 czy w niedzielę.

pracujecie tutaj od początku istnienia warsztatu? Mundek: Nie, pierwszy był Sławek. To od jego imienia powstała na-zwa Fundac ji. Jak prezes [Marek Łagodziński – przyp. red.] go poznał,

to jeszcze jej nawet nie było. Marek po prostu wziął go pod swoje skrzydła, nauczył spawania i dał mu zatrudnie-nie. Teraz Sławek od siedemnastu lat jest na wolności, założył rodzinę, żyje normalnie.

To jak wy tu trafiliście?Mundek: Można powiedzieć, że trafi-łem do warsztatu prosto z celi.Bałem się wolności, bałem się, że wró-cę do dawnego środowiska. Zdawałem sobie sprawę z tego, że nie będę potra-fił przezwyciężyć pokusy. Jak tylko przekroczyłem próg zakładu karne-go, od razu zadzwoniłem po prezesa. Marek zgarnął mnie prosto spod bra-my i razem tu przyjechaliśmy.Z Jackiem poznaliśmy się w więzie-niu. Mieliśmy wspólny epizod na Mokotowie, ale potem on wyszedł na wolność, a mi zostało jeszcze kilka lat. Kiedy trzy lata temu wyszedłem, Jacek już pracował w warsztacie.Jacek: Kiedy ktoś taki jak prezes przy-chodzi do więzienia, na początku pa-trzy się na niego jak na wariata. Myśli się, że jemu płacą za to, że przychodzi i opowiada o tym, że ma rodzinę, pra-cę, że żyje normalnie. Dla mnie wte-dy nienormalni byli właśnie ci, którzy chodzili do pracy! Na dobrą sprawę nie pamiętam, jak to się stało, ale mu uwierzyłem. Teraz sam chodzę do

Zakład naprawczyz jaCKIEM I MuNdKIEMrOzMaWIa TOMEK KaCzOr

Jacek i Mundek są beneficjentami Fundacji „Sławek", pomagającej byłym więźniom

w powrocie do społeczeństwa i rodziny. Dziś pracują w warsztacie samochodowym Fun Service działającym przy Fundacji.

więzienia, opowiadam o sobie, a inni patrzą na mnie jak na wariata. Niech patrzą! Oddaję to, co wziąłem.

Czym jest dziś dla was praca w warsztacie?Mundek: Może to brzmi banalnie, ale dla mnie to jest spełnianie samego sie-bie. Nie czuję się taki niepotrzebny. Wiadomo, jaka jest sytuacja na rynku pracy. A co dopiero kiedy pracodawca dowie się, że jego pracownik jest by-łym skazanym, po długoletnim wyro-ku. Trudno się dziwić, że podchodzą z dużą rezerwą. Takim ludziom jak ja bardzo trudno jest znaleźć pracę.

po tak długim pobycie w więzieniu bardzo trudno musi być zacząć pracować…Mundek: Najtrudniej jest na nowo obu-dzić w sobie poczucie obowiązku. W więzieniu wszystko załatwia się przez pisanie podań i próśb. Człowiek oducza się jakiejkolwiek własnej inicja-tywy, bo wszystko robią za niego. Jak ktoś przesiedzi dziesięć czy piętnaście lat na tzw. nierobach, to potem bardzo trudno jest mu się wdrożyć w tryb obowiązków. Pod tym względem wię-zienie wypala na psychice silne piętno.Jacek: Czasem miewamy w warsztacie praktykantów z oddziałów otwartych. Wyjść z więzienia i przyjść do pracy, to jest coś wspaniałego! Bardzo poma-ga. Teraz są takie czasy, że można to załatwić. Dzięki temu później o wiele łatwiej jest wrócić do normalnego ży-cia. Ja nic nie umiałem, nigdy nie pra-cowałem. Pójście do pracy to była dla mnie wielka tragedia. Ale jak kiedyś nie wyobrażałem sobie, żebym poszedł do pracy, tak teraz nie wyobrażam so-bie dnia, żebym siedział w domu i nie pracował. Zmieniają się poglądy… ■

Page 100: Kontakt nr 22: Cześć pracy

98

Maria z Rogowskich Falska, urodzo-na w lutym 1877 roku, młodość spę-dza w dzierżawionym przez rodzi-ców dworku na Podlasiu. Zgodnie z ziemiańskim obyczajem, uczy się w domu. Mając 15 lat, opuszcza jed-nak dworek rodziców, aby konty-nuować naukę w jednym z ukraiń-skich miast. Kilka lat później zostaje rewolucjonistką.

Ży je teraz w Warszawie, gdzie uczęszcza na zajęcia prowadzone w ra-mach Uniwersytetu Latającego. Wykła-dy organizowane nielegalnie w pry-watnych mieszkaniach prowadzą wybitni uczeni, jak socjolog Ludwik Krzywicki, dla których z powodów po-litycznych nie ma miejsca na carskim Uniwersytecie Warszawskim. Równo-legle do studiów, Rogowska angażuje się w działalność oświatowo-kultural-ną, coraz mocniej wiążąc się ze środo-wiskiem Polskiej Partii Socjalistycznej. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych. jest już jej formalnym członkiem, rozpro-wadza nielegalną prasę, prowadzi wy-kłady dla robotników. Za swoją dzia-łalność jest kilkakrotnie aresztowana, a w 1903 roku zesłana do Wołogdy.

Rogowska wraca do kraju po trzech latach. Podejmuje pracę nauczyciel-ki w szkołach podstawowych i czy-telniach społecznych. W 1910 roku wychodzi za znanego działacza PPS doktora Leona Falskiego. Ucieka-jąc przed prześladowaniami carskiej

policji, nowożeńcy osiedlają się w ma-łym miasteczku na Litwie, gdzie dr Falski poświęca się pracy z biedotą pol-ską, żydowską i białoruską. Po dwóch latach umiera na tyfus, którym zara-ża się od jednego ze swoich pacjen-tów. Po kolejnych dwóch latach umiera także córeczka Falskich, Hania. Ma-ria do końca życia ubierać się będzie na czarno.

Okres pierwszej wojny światowej Falska spędza w Kijowie. Podejmuje się tam prowadzenia internatu przy szkole rzemieślniczej dla polskich chłopców. W połowie 1918 roku udaje jej się ra-zem z częścią swoich wychowanków oraz współpracownicą, Marią Podwy-socką, wrócić do Polski.

W niepodległej, ale zniszczonej przez wojnę Polsce nie brakuje pracy dla lu-dzi o poglądach Marii Falskiej. W paź-dzierniku 1919 roku pod patronatem Centralnej Komisji Związków Zawodo-wych powstaje w Pruszkowie Zakład Wychowawczy „Nasz dom”, przezna-czony dla osieroconych lub żyjących w biedzie dzieci robotników. Jedną z inicjatorek tego przedsięwzięcia jest Falska. Ona też zostaje kierowniczką „Naszego domu”.

Za pożyczone pieniądze udaje się wynająć w Pruszkowie kamienicę, do której wprowadza się pięćdziesięcio-ro dzieci. W internacie brakuje jednak najbardziej podstawowych sprzętów – nie ma ani łóżek, ani stołów ani misek

do jedzenia. Pomimo tych trudności Falska i Podwysocka, które kontynu-ują współpracę nawiązaną w Kijowie, chcą aby „Nasz dom” nie tylko zapew-niał dzieciom biologiczne przetrwa-nie, do czego ograniczały się wszystkie inne ochronki, ale żeby stał się praw-dziwym ośrodkiem wychowawczym.

Schemat funkcjonowania „Naszego domu” oparty zostaje na koncepcjach realizowanych od kilku lat w „Domu Sierot” Janusza Korczaka. Podobnie jak tam, wszyscy podopieczni rotacyjnie pełnili dyżury, sprzątając albo pracu-jąc w kuchni; starsze dzieci opiekowa-ły się młodszymi; w internacie funk-cjonowała gazetka i sąd koleżeński. Wszystko to pozwalało bez zbędnego moralizowania wyrabiać w dzieciach poczucie współodpowiedzialności za internat i umiejętność uczestniczenia w różnych formach życia zbiorowego.

Korczak od samego początku wspie-rał ideę powołania zakładu dla dzie-ci robotników. Gdy „Nasz dom” już powstał, przyjeżdżał do Pruszkowa raz, dwa razy w tygodniu, pomagając w pracy pedagogicznej. Sprawował też stałą opiekę lekarską nad podopieczny-mi pani Maryny, jak nazywano w „Na-szym domu” Falską.

Poznali się w 1916 roku w Kijowie, gdy Korczak przyjechał tam na krótki urlop z frontu, gdzie pracował jako le-karz. W ciągu trzech dni pomógł zre-organizować prowadzony przez Falską

Wielcy warszawscy

Cyryl SKIBIńSKI

Maryna Falska

Page 101: Kontakt nr 22: Cześć pracy

99

internat i opanować zanarchizowa-nych przez warunki wojenne pod-opiecznych. Wiosną 1917 roku Kor-czak znów przyjechał do Kijowa. Nie wrócił już potem na front, lecz zajął się pracą w podmiejskich przytułkach dla dzieci, gdzie panowały okropne wa-runki. W Kijowie zastał go i unieru-chomił wybuch rewolucji paździer-nikowej. Miał więc sporo czasu na rozmowy z Falską i zarażenie jej pasją pedagogiczną.

W 1921 roku patronat nad prusz-kowskim internatem obejmuje powo-łane w tym celu Towarzystwo „Nasz dom”. Po kilku latach należy do niego coraz mniej działaczy społecznych, ta-kich jak Bolesław Bierut, a coraz wię-cej osób o rodowodzie niepodległościo-wym, związanych z ówczesną władzą. Najbardziej prominentną członkinią jest Aleksandra Piłsudska, druga żona Marszałka.

Głównie dzięki osobistemu zaanga-żowaniu dawnej „Towarzyszki Oli” sy-tuacja finansowa „Naszego domu” za-czyna się odmieniać. Dziwnym trafem, pieniądze chętnie łoży teraz państwo; spory ich przypływ zapewniają tak-że organizowane co roku bale charyta-tywne. Falskiej, socjalistki całą duszą, ta forma zdobywania środków zapew-ne nie zachwyca. Nagle przestaje jed-nak brakować środków na codzienne

utrzymanie domu, a w 1927 roku zapa-da decyzja o budowie nowej siedziby. Rok później podopieczni pani Maryny wprowadzają się do dużego budynku, z lotu ptaka przypominającego kształ-tem samolot, stojącego na pustych wówczas Polach Bielańskich.

W maju 19trzydziestych roku, gdy budynek zostaje wykończony, odbywa się uroczyste otwarcie nowej siedziby. Obecny jest premier Walery Sławek, dwóch ministrów, pani prezydentowa Mościcka i Aleksandra Piłsudska. Do-stojnych gości jest zresztą dużo wię-cej – dzieci naliczyły aż 64 limuzyny. Brakuje tylko kierowniczki, która wy-jechała na urlop. Być może przeszka-dzała jej zbytnia pompa, towarzysząca otwarciu. A może chodziło o obecność biskupa, który miał poświecić siedzibę „Naszego domu”. Falska była w swo-im ateizmie bardzo konsekwentna – piętnaście lat wcześniej nie zjawiła się nawet na katolickim pogrzebie swego męża, Leona. Na jej miejscu on pewnie zrobiłby tak samo.

Nowe możliwości, jakie zyskał „Nasz dom” po przeprowadzce, są, w pojęciu Falskiej, równoznaczne z nowymi zo-bowiązaniami. Jest przekonana, że pro-wadzona przez nią placówka musi słu-żyć nie tylko garstce wybrańców, ale wszystkim potrzebującym dzieciom, choćby z pobliskiego osiedla „Zdobycz

Robotnicza”. Organizuje więc w „Na-szym domu” darmowe półkolonie, przedszkole i bibliotekę. Najubożsi otrzymują też posiłki.

Od momentu przeprowadzki „Na-szego domu” na Bielany drogi Korcza-ka i Falskiej zaczęły się powoli rozcho-dzić. Korczakowi nie odpowiada m. in. pomysł otwierania „Naszego domu” na dzieci z zewnątrz. Uważa, że ogranicza to możliwości wychowawcze i niszczy z trudem wypracowywaną namiast-kę domowej atmosfery, tak potrzebnej stałym mieszkańcom internatu. Ona zarzuca mu zbyt sztywne, skostniałe podejście do własnych koncepcji pe-dagogicznych. W połowie lat trzydzie-stych. współpraca Falskiej i Korcza-ka zostaje niemal całkowicie zerwana. Obok kwestii ideowych wpływa na to prawdopodobnie także jakiś konflikt osobisty lub ambicjonalny.

W czasie drugiej wojny światowej Falska organizuje pomoc dla dzieci ży-dowskich. Kilkanaście z nich przyjmu-je do „Naszego domu”, załatwia metry-ki chrztu, dla każdego przygotowuje niewinną, w oczach Niemców, histo-rię rodzinną. W połowie lat osiemdzie-siątych. zostaje za swoje postępowanie odznaczona medalem Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata.

Po utworzeniu w Warszawie getta, Falska z myślą o Korczaku przygoto-wuje w „Naszym domu” dobrze za-maskowaną kryjówkę. Doktor kilka-krotnie odwiedza w czasie okupacji bielański internat. Nie daje się jednak przekonać, do pozostania w ukryciau – jest zdecydowany trwać przy swo-ich podopiecznych także w drodze na Umschlagplatz.

W czasie powstania warszawskie-go w „Naszym domu” działa szpi-tal powstańczy. W pierwszych dniach września Niemcy nakazują ewakuację podopiecznych internatu z miasta. 7 września 1944 roku Falska umiera na zawał serca. Po wojnie „Nasz dom” wraca do swojej siedziby na Bielanach. Działa nieprzerwanie do dziś, od 1946 roku nosząc imię swojej założycielki, Maryny Falskiej. ■Siedziba „Naszego domu” na Polach Bielańskich, obecnie al. Zjednoczenia 34

Page 102: Kontakt nr 22: Cześć pracy

100

Mówi się, że ludzie mądrzy nie boją się kryzysów. oni je obserwują, uczą się na nich, postrzegają jako szansę. Zamiast skupiać się na dzisiejszym trudzie, pla-nują stabilniejsze jutro. w jakim świecie dobrze byłoby się obudzić po kryzysowej nocy, którą przeżywamy?Żeby zrozumieć cokolwiek z obecne-go kryzysu, trzeba spojrzeć na nie-go z naprawdę szerokiej perspek-tywy. Rozejrzyjcie się. Na naszych oczach zmienia się świat! I są to zmia-ny o wiele głębsze niż przejście od

rolnictwa i feudalizmu do przemysłu i kapitalizmu.

na przykład jakie?Podstawą tej transformacji jest bar-dzo szybki rozwój technologiczny. A technologia wpływa na całą naszą rzeczywistość: systemy ekonomicz-ne, kulturowe, charakter kontaktów międzyludzkich… Weźmy śmiertel-ność. Gdy w 1900 roku rodził się mój ojciec, było nas miliard pięćset mi-lionów ludzi. Dzisiaj jest nas siedem

z ladISlau dOWBOrEM

rOzMaWIają PaWEł CyWIńSKI I MaTEuSz luFT

Poczucie, że coś jest nie tak, przeradza się dziś raczej w bunt niż w rewolu-

cję. Do rewolucji brakuje nam nowej wi-zji stosunków ekonomicznych, organizacji pracy i dostępu do wiedzy. Kryzys jest jed-nak najlepszym czasem na szukanie takich alternatyw.

bywatel

Pociągnąć system wDó

Ł

miliardów. Tylko w ciągu życia mojego ojca – a nie, jak mogłoby się wydawać, dwudziestu pokoleń – przybyło nas pięć miliardów. Ogrom! Każdego roku przybywa kolejnych osiemdziesiąt mi-lionów, każdego dnia potrzebujemy ponad dwieście dwadzieścia tysięcy nowych talerzy. Wyobraźcie sobie, jak szybko zwiększa się nacisk wywierany na naszą planetę…

Geografia tego przyrostu nie jest jednak równomiernie po niej rozłożona.Nie jest. Ale spróbujmy przez chwilę zastanowić się nad tym, co by było, gdyby udało się osiągnąć taką równo-wagę. Co by się stało, gdyby wszyscy chcieli konsumować na takim pozio-mie jak Amerykanie? Prosta arytmety-ka. Potrzebowalibyśmy kolejnych czte-rech planet. Żyjemy jednak w świecie skrajnie niezrównoważonym. Przez setki lat zorganizowaliśmy Ziemię tak, by maksimum zasobów pozo-stawało w dyspozycji ekonomicznej elity świata, tzw. Globalnej Północy. Południe nie ma w tej strukturze żad-nych szans. A na większą konsumpcję po prostu brakuje środków. Nie da się przecież w nieskończoność zwiększać

FOT.

: TO

MEK

KaC

zOr

Page 103: Kontakt nr 22: Cześć pracy

101

bywatel

popytu na planecie, która ma skończo-ną wielkość.

Może więc z pomocą przyjdzie nam tech-nologia?Wiele w tym względzie zależy od nas. W końcu dzisiejsze technologie po-zwalają na wydobycie niesłychanych ilości zasobów naturalnych. Ale czy to dobrze? W wielu krajach za pomocą wielkich maszyn wyrąbuje się ostatnie drzewa, na morzach masowo likwidu-je się ryby. Wiecie jak? Satelity śledzą ich koncentracje, a dzięki GPS każdy statek jest w stanie namierzyć migracje ławic. To już nie jest rybołówstwo. To rzeźnia. A i tak 25 procent z tego, co się wyławia, natychmiast zostaje wyrzu-cone. Z ekonomicznego punktu widze-nia interesujące jest tylko to, na czym można zarobić.

psujemy naszą planetę.Dokładnie. Mamy rosnącą liczbę lud-ności, rosnący popyt, wręcz kulturę maksymalizacji popytu. Mamy świat zorganizowany według konsumpcyj-nych potrzeb niewielkiej mniejszości i technologie pozwalające ogałacać zie-mię w podziwu godnym tempie. Ropa tworzyła się w ciągu dwustu milionów lat, my opróżnimy jej zasoby w ciągu dwóch stuleci.

Jak to się ma do obecnego kryzysu?Nierówność na świecie osiąga poziom niemożliwy do utrzymania. Dziś każ-dy biedak wie, że istnieją realne moż-liwości, by mógł otrzymać porządną edukację i dostęp do systemu ochro-ny zdrowia. I przed tą świadomością już się nie ucieknie. Spostrzeżemy ska-lę kryzysu dopiero wtedy, gdy zrozu-miemy, w jakim świecie on się zrodził.

wielu ekonomistów twierdzi, że obecny kryzys nie jest kryzysem globalnym, lecz kryzysem owej zachodniej mniejszości…To nie do końca tak. Zachodnia bań-ka rosła bardzo długo i do dziś zdąży-ła objąć większość świata. Zauważcie, że gospodarka przestała opierać się na systemach produkcyjnych, a zo-stała zdominowana przez systemy

pośrednictwa – finansowe, handlo-we, informacyjne. Spójrzcie na mój zegarek. Może 20 procent jego war-tości to koszt siły roboczej i surow-ców. Pozostałe 80 procent to tech-nologia i wzornictwo, czyli wartość niematerialna. I to jest stały trend. Produkcja ma coraz mniejszy wpływ na nasz świat.

W samym środku owego nowego systemu gospodarczego, który skon-centrowany jest wokół pośredni-ków, znajduje się system finansowy. Produkt Globalny Brutto wynosi nie-całe 70 bilionów dolarów, a papierki sprzedane przez banki mają wartość dziesięć razy większą. Nic więc dziw-

nego, że gdy ktoś chce odzyskać swoje pieniądze, to systemowi finansowemu to nie odpowiada i ogłasza problem z płynnością finansową. Gdy płyn-ność nawala, rządy zaczynają przeka-zywać pieniądze bankom. W ten spo-sób płynność na krótki czas zostaje przywrócona, ale to z kolei zwiększa deficyt, który trzeba jakoś zatkać. Stąd podnoszenie podatków, wieku emery-talnego i tak dalej.

Mamy zatem trzy aspekty kryzysu: spo-łeczny, środowiskowy i ekonomiczny.Tak. Na koniec spójrzmy na te trzy aspekty z punktu widzenia naszego zarządzania światem. W jaki sposób społeczeństwo podejmuje decyzje do-tyczące owej zmiany, której jesteśmy obecnie świadkami? Natychmiast rzu-ca się w oczy zjawisko governance gap. Nie posiadamy żadnego instrumen-tu, który pozwoliłby nam decydować o naszej planecie w skali globalnej.

nie posiadamy więc sposobności do po-dejmowania tego typu decyzji, a zacho-dzące przemiany wymykają nam się spod kontroli… a co z międzynarodowymi orga-nizacjami, uniami, porozumieniami?

Byłem niedawno delegatem na konfe-rencji Narodów Zjednoczonych, po-święconej tematowi zrównoważonego rozwoju. Razem ze mną do Rio przy-jechało kilkadziesiąt tysięcy innych delegatów. Masa wpływowych ludzi, reprezentantów rządów, prezydentów. Wiecie, jak dojmujące poczucie niemo-cy tam panowało? To była przeogrom-na niemoc.

ONZ powstała w 1945 roku. Jej struktura przestała odpowiadać na współczesne wyzwania już bardzo dawno temu. Byle jaka wysepka na Pacyfiku ma tyle samo głosów co Indie. WTO, G20, G8… To wszystko jest przeraźliwie niewystarczające.

Uważa pan, że kryzys powstał na skutek niedostatku zarządzania w skali globalnej?Oczywiście. Zarazem jednak obec-ny kryzys otworzył nam dostęp do informacji, o których wcześniej mo-gliśmy wyłącznie pomarzyć. Jakiś czas temu Swiss Federal Institute of Technological Research – poważna in-stytucja posiadająca w swoich kadrach 31 noblistów – przeprowadziła drobia-zgowe badania, dotyczące globalnych powiązań władzy oraz organizacji systemów w wielkich korporacjach transnarodowych. Za pomocą Orbis 2007 – wielkiej bazy danych używanej przez banki na całym świecie, skupia-jącej informacje o trzynastu milionach firm i prywatnych fortunach pocho-dzących ze 194 krajów – Szwajcarzy przebadali relacje zachodzące pomię-dzy różnymi aktorami sceny ekono-micznej. Wyselekcjonowali 43 tysiące największych podmiotów i zaczęli pra-cować nad skonstruowaniem topologii ekonomicznej.

Czego?Czym innym jest wiedza, że General Motors jest warte tyle a tyle, a czym innym, że General Motors posiada

rynek jest wtedy, kiedy mamy konkurencję. a my mamy do czynienia z nową formą imperializmu

Page 104: Kontakt nr 22: Cześć pracy

102

bywatel

tyle a tyle procent udziałów w da-nej firmie, ta zaś posiada tyle a tyle w jeszcze innej. Dzięki temu możemy poznać budowę tzw. muszek – firm kontrolujących całe sieci mniejszych aktorów ekonomicznych.

i czego się stąd dowiadujemy?Dowiadujemy się, że 737 firm kontro-luje 80 procent systemu korporacyjne-go na świecie. To jest fakt. Nie musimy już marzyć o żadnych konspiracjach. Przecież zarządzający tym faceci znają się, razem grywają w golfa, spotykają się na imprezach charytatywnych, we-selach, pogrzebach.

niewielka jest globalna elita finansowa…Jest też ścisłe jądro – 147 firm kontrolu-jących 40 procent całego systemu kor-poracyjnego. W dodatku trzy czwarte z nich należy do przeróżnych pośred-ników finansowych. I to ma być rynek? Rynek jest wtedy, kiedy mamy konku-rencję. A to jest nowa forma imperiali-zmu. Wspomniane badania pokazują, jak bardzo jesteśmy dziś osłabieni.

i jak bardzo osłabione są rządy poszcze-gólnych państw.Z innych opublikowanych ostatnio danych wynika, że w rajach podatko-wych znajduje się od 21 do 32 bilionów dolarów. Produkt Globalny Brutto wy-nosi niecałe 70 bilionów dolarów. To znaczy, że poza podatkami, kontro-lą, a często i elementarną wiedzą po-zostaje od jednej trzeciej do połowy tego produktu.

Jak wywrzeć wpływ na coś, co – jak sam pan mówi – znajduje się poza kontrolą?

Ludzie często wyobrażają sobie, że te firmy i ich fortuny znajdują się na jakichś tropikalnych wyspach. Rzeczywiście, pieniądze formalnie ulokowane są w Jersey, na Kajmanach lub Wyspach Dziewiczych, ale efek-tywnie administrują nimi ci sami po-średnicy finansowi, którzy zarządzają światowym systemem korporacyjnym. Wszystko jest ze sobą ściśle powiąza-ne, a my coraz lepiej zdajemy sobie z tego sprawę.

Od czasów Karola Marksa nieprze-rwanie pokutuje na lewicy przekona-nie o sile wielkich fabryk. Tymczasem tak naprawdę karty rozdają dziś wiel-kie banki, pośrednicy finansowi, któ-rzy nic nie produkują, a zarządzają systemem komunikacji i dostępem do wiedzy.

a politycy?Czy wiecie, jak łatwo wielkie grupy ekonomiczne wpływają na politycz-ne decyzje? W 2007 roku w Stanach Zjednoczonych zapadła decyzja o znie-sieniu ograniczeń w kupowaniu cza-su antenowego i pobieraniu pieniędzy od korporacji przez kandydatów po-litycznych. Ktoś musiał przecież za-płacić 5,2 miliarda dolarów za ostat-nie amerykańskie wybory. Albo inny przykład. W Brazylii od 1997 roku kor-poracje mogą przekazywać kandyda-tom politycznym do 2 procent swoje-go deklarowanego kapitału. Przecież to majątek! I jaki jest efekt? Nie istnieje reprezentacja obywatelska, politycy są przede wszystkim przedstawicielami korporacji.

Czy problem governance gap da się w ogó-le rozwiązać strukturalnie?W 2012 roku odbył się w Rio de Janeiro zjazd przedstawicieli najważniej-szych miast na świecie. Dyskutowano o problemach lokalnych: drzewach, oczyszczalniach, nowych systemach transportu. Wiecie, jaki był efekt? To właśnie miasta, o wiele szybciej niż rządy, zaczęły wprowadzać niezbędne zmiany. Mają one dziś szansę organi-zować się w sposób znacznie bardziej demokratyczny niż państwa.

Miasta? przecież one nigdy nie będą w stanie prowadzić wyrównanej walki z korporacjami.Dlatego właśnie trzeba zacząć wracać do tworzenia lokalnych i lokalnie kon-trolowanych systemów finansowych. To jest jedno z najważniejszych zadań, które przed nami stoją.

sam pan jednak zauważył, że żyjemy w coraz bardziej zglobalizowanym świe-cie. Jedną z jego głównych cech jest po-stępująca deterytorializacja. Czy w tych warunkach pański projekt nie jest z góry skazany na porażkę?Lekarz w twojej rodzinie jest lokal-ny, szkoła jest lokalna. Dostęp do dóbr kulturowych również zależy od polity-ki twojego miasta. Wszystkie instytu-cje społeczne są sektorami ekonomicz-nymi, na które masz realny wpływ!

Oczywiście, istnieją też produkty globalne. Ale nikt nie kupuje sobie co-dziennie komputera. Musimy zdać so-bie sprawę z tego, że duża część siły ekonomicznej zależna jest od społecz-ności lokalnych. Jeżeli przebadamy najważniejsze sektory technologiczne na świecie, to okaże się, że po części są one uzależnione od lokalnych uwa-runkowań. W Stanach Zjednoczonych najważniejszym sektorem technolo-gicznym nie jest motoryzacja ani zbro-jeniówka, lecz ochrona zdrowia. Dla odmiany w Toronto istnieje bardzo silne poczucie miejskiej podmiotowo-ści. Jaki jest tego skutek? Przykładowo, stosunkowo niewiele jest prywatnych basenów. Świetnie funkcjonuje rozbu-dowana sieć basenów miejskich, w któ-rych każdy może się wykąpać. Nie trzeba pokazywać żadnych dokumen-tów, wystarczy znać godziny otwarcia.

no dobrze, ale system miejskich basenów nie wystarczy do tego, by społeczności lo-kalne uzyskały możliwość współdecydo-wania o zmianach na równi z państwami czy wielkimi korporacjami.Baseny to tylko drobny przykład szczelin w systemie kolektywnej kon-sumpcji. Dopóki żyliśmy wyłącznie na swoim, dopóty pokutowało prze-konanie, że wszystko zależy od tego,

Nie istnieje reprezentacja obywatelska, politycy są przede wszystkim przedstawicielami korporacji

Page 105: Kontakt nr 22: Cześć pracy

103

bywatel

jak sobie pościelimy. Ale miasto to nie folwark. W mieście musimy mieć ulice, chodniki, komunikację – to wszystko jest wspólne. Takie samo dla wszyst-kich. W ten sposób odkrywamy siłę lokalnych sektorów ekonomicznych, które dzisiaj skupione są przede wszystkim wokół służby zdrowia, edukacji i kultury. I ta świadomość otwiera przed nami nowe możliwości.

postuluje pan, by jak największą liczbę decyzji finansowych i organizacyjnych po-dejmować na poziomie lokalnym?Pociągniecie systemu w dół stano-wi podstawę prawdziwej demokracji. Miałem szczęście poznać wiele kra-jów i kultur. Kiedy zastanawiam się nad tym, co dobrze w nich działało, to okazuje się, że zazwyczaj chodziło o rzeczywiste organizowanie się ludzi wokół ich własnych interesów.

Szwecja ma podatki na poziomie około 60 procent. To bardzo dużo, ale decyzja o wydatkowaniu tej góry pieniędzy w 70 procentach należy do mieszkańców miast i regionów. Każdy ma wpływ na to, jaki komputer zosta-nie zainstalowany w szkole, w któ-rej uczą się jego dzieci, i jakie drzewa będą rosły w parku za jego oknem. W ten sposób ściągnięto system decy-zyjny do samego dołu.

Teoretycznie w ten sposób każdy z nas może zapełnić governance gap.Trzeba zrobić wszystko, by zarzą-dzanie odbywało się w sposób bar-dziej horyzontalny, a mniej pionowy. Zresztą to nie jest mrzonka. Dzisiaj byle jakie miasto ma porozumienie z miastami w innych krajach. Byle jaka firma ma partnerstwa i wymia-ny technologii. Byle jaki uniwersytet ma narodowe i międzynarodowe połą-czenia i wymiany. Dzięki internetowi, tworzy się bardzo gęsta sieć współpra-cy. Sieć, w której nikomu nie przycho-dzi nawet do głowy pytać o pozwole-nie ministerstw spraw zagranicznych. Na naszych oczach tworzy się nowy świat i nowy porządek. I nic już tego nie zatrzyma, to niezwykle silny trend. Nazywają to cosmopolitan democracy.

nie przecenia pan trochę tego zjawiska? nawet w zachodniej awangardzie podsta-wowa aktywność dotycząca zarządzania kwestiami ponadlokalnymi ciągle spro-wadza się do uczestnictwa w wyborach.Spójrzcie na przebieg dotychczaso-wych zmian. Mieliśmy partie poli-tyczne, ale dziś nie znaczą już one tak wiele. Mieliśmy związki zawodowe, które również mocno straciły na waż-ności. Najważniejszym kanałem zmian otaczającej nas rzeczywistości są sieci pozarządowych organizacji, lokalne i międzynarodowe ruchy społeczne.

ale czy są one tak silne jak kiedyś partie lub związki?Zazwyczaj nie, i dlatego właśnie mamy naszą governance gap. Indywidualne poczucie, że coś jest nie tak, przera-dza się dziś raczej w bunt niż rewo-lucję. Do rewolucji brakuje nam no-wej wizji stosunków ekonomicznych, organizacji pracy i dostępu do wie-dzy. Alternatyw należy jednak szukać właśnie w dobie kryzysu. To najlepszy ku temu czas.

Czy poza stawianiem na lokalność ma pan coś jeszcze do zaproponowania przy-szłym rewolucjonistom?Zaczynamy dziś rozumieć, że demo-kracja reprezentatywna nie wystarczy. Należy stawiać na uczestnictwo więk-szej liczby ludzi w życiu politycznym. Mało tego, abyśmy naprawdę mieli wpływ na rzeczywistość, nie wystar-czy również demokracja polityczna. Ekonomia musi być w większym stop-niu kontrolowana przez ludzi. Póki nie wprowadzimy społecznej kontroli nad bankami, będą one robiły to, co chcą.

pańska propozycja jest taka: trzeba refor-mować demokrację, uspołeczniać rynek, dbać o środowisko naturalne. Mamy jed-nak wrażenie, że wciąż mówimy o global-nej północy, nie zaś o całej planecie. Co z naszym snem o globalnej równowadze?Dziś t a k ie j rów nowag i n ie ma. Zwróćmy uwagę na to, że mniejszość w egoistyczny sposób decyduje o wa-runkach życia większości. Na świecie żyją cztery miliardy ubogich, którzy

Miasta mają dziś szansę organizować się w sposób znacznie bardziej demokratyczny niż państwa

Page 106: Kontakt nr 22: Cześć pracy

104

bywatel

mogą tylko śnić o prawdziwej demo-kracji. Przyszłe generacje, które łap-czywie pozbawiamy zasobów, rów-nież nie mają nic do powiedzenia. A i natura jest cicha. I tak będzie do-póty, dopóki XX-wieczny świat będzie próbował się bronić. Dopóki będzie się

budować mury w Izraelu i w Stanach Zjednoczonych. Dopóki będzie się wysyłać statki wojenne na wszystkie wody świata. Dopóki wciąż mówić się będzie o terroryzmie. W takim świe-cie cztery miliardy ludzi skazanych jest na odsunięcie od karnawału glo-balnej demokracji. Chyba że postawi-my na ponadpaństwową współpracę lokalnych sieci.

naprawdę uważa pan, że to jest realne?Ta zmiana już teraz jest w naszych rę-kach! Choć wciąż jeszcze nie zdajemy sobie sprawy z jej skali. Chodzi o po-wstanie bardziej demokratycznego systemu decyzji społecznych i ekono-micznych. Oddolna demokracja jest warunkiem nie tyle dostatecznym, co wręcz niezbędnym do przeprowadze-nia zmian globalnych.

a jaki będzie ten świat w XXi wieku?XX-wieczne myślenie polega na tym, że gdy dam ci mój zegarek – czyli coś materialnego – to zostanę bez zegarka. Zmieńmy to. Jeżeli dam ci swój pomysł na konstrukcję tego zegarka, to nadal mam i zegarek, i pomysł.

Wszystko, czego uczyłem się przez lata studiowania nauk ekonomicznych, sprowadzało się do tego, jak lokować rzadkie zasoby. Teraz jednak otwiera się przed nami zupełnie nowy system organizacji ekonomicznej. Jego zwia-stunem jest oczywiście Wikipedia.

To wymaga całkowitej zmiany naszego myślenia o świecie.Oczywiście. Nasza mentalność wciąż tkwi w poprzednim stuleciu. Tyczy się to zresztą nie tylko sposobu myślenia,

ale i systemów zarządzania czy pra-wodawstwa. Copyright, patenty, wła-sności. Wszędzie masz pośredników, którzy nie pozwalają udostępniać tych technologii reszcie świata. Tymczasem dziś chodzi o to, żeby postawić na bezpośredniość. Liczba pośredników

zmniejszyła się w wielu dziedzinach dzięki internetowi. Przybywa rzecz-ników otwartego dostępu do wiedzy.

postulat zasypywania globalnych nierów-ności przy pomocy otwartego dostępu do wiedzy i technologii jest dość radykalny.Panowie, ja n ie t ylko post uluję. Podobnie jak wielu moich kolegów, opublikowałem za darmo wszyst-kie moje książki i artykuły. Można je ściągnąć z mojej strony internetowej. Co ciekawe, wpłynęło to pozytywnie na ich sprzedaż. To jednak nie musi być działanie indywidualne! Pracując na kontrakcie rządu brytyjskiego, Jimmy Wales tworzy właśnie system otwartego dostępu do nauki w całej Wielkiej Brytanii.

ale taka zmiana możliwa jest pod warun-kiem, że ktoś ustąpi i opublikuje wszyst-ko, na czym zarabia…I tak się dzieje. Powstał ruch, któ-ry nazywa się Academic Spring, ana-logicznie do Arab Spring. W Stanach Zjednoczonych włączyło się w to czternaście tysięcy naukowców, którzy przestali publikować swoje teksty wy-łącznie w prywatnych czasopismach.Niedawno poproszono mnie o arty-kuł dla Uniwersytetu w Kalifornii. Okazało się, że aby przeczytać go po opublikowaniu, musiałem za-płacić ileś tam dolarów. Tak być nie może! Natychmiast wrzuciłem go do internetu.

Coś z tego wynikło?Równość w dostępie do wiedzy! Gdy Chevron Texaco popełniał skanda-liczne zbrodnie w Ekwadorze, zain-

teresowałem się tematem i dotarłem do artykułu Juana Martineza-Aliera z Uniwersytetu w Barcelonie. Tekst okazał się fantastyczny. Cóż więc zro-biłem? Od razu umieściłem go na mo-jej stronie i tak zaczął on krążyć po świecie. W ten sposób omija się do-mniemany monopol na przekazy-wanie informacji przez państwo czy wielkich medialno-politycznych ma-gnatów jak Murdoch i jego kanał Fox News.

Bogacenie się zależy dziś w coraz mniejszym stopniu od naturalnych za-sobów i fizycznej siły roboczej, a w co-raz większym od dostępu do wiedzy. Używanie wiedzy nie zmniejsza jej za-sobów. Przeciwnie! ■

ladislau dowbor (1941)jest brazylijskim ekonomistą polskiego pochodzenia. Wykładowca ekonomii na Papieskim uniwersytecie Katolickim w São Paulo. W przeszłości doradca prezydenta Brazylii luli da Silvy i konsultant sekretarza generalnego ONz oraz rządów Kostaryki, Ekwadoru, republiki Południowej afryki. autor i współautor czterdziestu książek, w Polsce wydał: „rozbita mozaika. Ekonomia poza równaniami” (dialog, 2005) oraz „demokracja ekonomiczna” (Książka i Prasa, 2009).

Na naszych oczach tworzy się nowy świat i nowy porządek. I nic już tego nie zatrzyma

Page 107: Kontakt nr 22: Cześć pracy

105

zuch, namalował. ale mógł zamiast tego zrobić coś z duchem czasu

FOT.

: TO

MEK

KaC

zOr

z jędrKIEM OWSIńSKIMrOzMaWIa MaTEuSz luFT

Page 108: Kontakt nr 22: Cześć pracy

106

…słowo „sztuka” i to, co się wokół niego dzieje, jest przerażające. Z tego wszystkiego niektórzy woleliby już, aby sztuka była jak wyczyn – przysło-wiowy koń w galopie, czysty pokaz możliwości. Ja na pewno nie mam na to ochoty.

Czy jesteś więc „artystą”?Staram się nie słyszeć tego słowa. Gdy ktoś maluje obrazy, od razu musi przystać na to, że będzie traktowany jak „artysta”. Człowiek w ten sposób się naraża. Przecież nie można malo-wać obrazów bezkarnie, musisz się przyzwyczaić, że te słowa istnieją i nie oznaczają one zwykle nic pozytywne-go. Wokół słowa „artysta” narósł po-dwójny mit: z jednej strony „Artysta”, „Kultura”, „Sztuka” to jakiś piedestał. A z drugiej strony jest przecież podej-rzany, że nie potrafi nic porządnie zro-bić. Kopnął, rzygnął i udaje, że należy mu się cześć boska. Jak wiadomo, każ-de dziecko potrafiłoby to namalować tak samo.

oj, przepraszam, obraziłem cię.Człowiek nigdy się z tego nie wytłu-maczy, że po prostu chciał namalować obrazy piękne i kolorowe. Nie można cały czas przepraszać za to, co się robi. „Artystę” postrzega się jako kogoś, kto chce wciskać innym kit, zarobić dużo kasy za to, że pomalował coś na ko-lor zielony, i jako kogoś, kto bawi się jak dziecko, zamiast zająć się czymś poważnym.

Trudno jest bezpośrednio uczest-niczyć w sztuce,ponieważ wokół ma-lowania wytworzyło się sporo po-dejrzliwości – poniekąd słusznie. Ludzie nie ufają sobie, co sprawia, że wszystko może być odebrane jako ro-dzaj oszustwa i podstępu. Atmosfera

konkurencji powoduje, że nikt nie chce się odsłonić, aby nie zostać uzna-nym za słabeusza. Autentyczność jest czymś niemile widzianym, a najlep-szym tego przykładem są wszystkie stereotypy kojarzone z wsią.

wieśniaki, słoiki……buractwo, chamstwo. Wszystkie te skojarzenia odnoszą się do kultury tradycyjnej, za którą stoi mniej kasy, więcej autentycznego przeżywania. Rzeczy proste i tradycyjne, a nie zwią-zane z tym, co się zwykło nazywać „postępem”, są uznawane za gorsze.

Obecnie najgorzej jest przyznać się do tego, że jest się ze wsi. Lepiej ku-pić modne ciuchy w sklepie niż same-mu wyciąć wzorek w kalenicy, przy-ozdobić kibelek, budę dla psa czy płot. Gdy na wsi dziecko chodzi boso, za-raz przyjdą ludzie „z mordą”, że to jest wstyd chodzić boso, że to jest wieś.

Jak to zjawisko odnosi się do twoich obrazów?Ludzie patrzą i mówią: „Zuch, nama-lował. Ale mógł zamiast tego zrobić coś z duchem czasu”. Malarstwo, tak samo jak kultura wiejska, jest trochę przestarzałą i skompromitowaną for-mą sztuki, bo jest uznawane za trady-cyjne i wymaga bezpośredniego prze-żywania, a traci na zapośredniczeniu przez środki przekazu.

Z drugiej, strony trudno jest uczest-niczyć w malarstwie po prostu, bez instytucji, która powie odbiorcy, że te dzieła są dobre, wysokiej jakości albo że kosztują dużo kasy. O tym, co nale-ży oglądać, zaświadcza wielka „świą-tynia Sztuki” – muzeum. Wtedy od-biorcy będą oglądać, cieszyć się i bawić jak dzieci.

a tobie udaje się wyłamać z tego układu?Z a r o b k o wo p r a c u j ę w s z k o l e . Cieszyłbym się, gdybym sprzedawał więcej obrazów, ale staram się, żeby w moim życiu malowanie pełniło rolę możliwie jak najpełniejszą. Czyli rolę rzeczywistego wyrazu tego, co jest we mnie. Nie chcę malować według mody, na przykład: w tym roku lepiej sprze-dają się małe i czerwone, a w innym duże i powiedzmy realistyczne.

We współczesnym świecie to, co ro-bię, nazywa się „hobby”. Ale to najgor-sze słowo, jakiego można użyć. Określa ono oddzielny świat rozrywkowy, od-skocznię po godzinach pracy, zajęcie pozwalające na higienę psychiczną. W sztuce jednak chodzi o to, aby była w środku życia, aby stanąć na głowie, chcąc wyrazić coś ważnego.

oprócz tego jesteś naukowcem?Raczej biologiem gawędziarzem. Malowanie i biologia są dla mnie pró-bą zrozumienia czegoś, co się widzi i czuje. Nigdy nie chciałem być na-ukowcem, który siedzi w laborato-rium, być może zadaje sobie ciekawe pytania, ale odległe od codziennego doświadczenia. Dlatego też moja pra-ca przypominała bardziej chodzenie na ryby, a badania wykonywałem przy użyciu najprostszych narzędzi: zegar-ka, stopera, kompasu i latarki...

Interesuje mnie biologia środowisko-wa. Stwór w środowisku, którego ob-serwuję, do którego idę, którego szu-kam gdzieś na łące. Podobnie dzieje się wtedy, kiedy maluję – najwięcej okazji daje mi to, co widziałem, gdy pojecha-łem do lasu czy w góry, rzeczy wyni-kające z kontaktu ze środowiskiem. Tematy obrazów często się powtarza-ją. Tak jak powtarza się to, że malowa-nie jest obserwacją, również obserwa-cją siebie.

Gdy malujesz, dowiadujesz się czegoś o sobie?Nie chodzi o wiedzę, którą można by wypowiedzieć w formie zdania, tylko o kontakt i uczestniczenie. Choć kie-dy robiłem badania, bardzo podobały mi się naukowe próby dochodzenia,

We współczesnym świecie to, co robię, na-zywa się „hobby”. Ale to najgorsze słowo,

jakiego można użyć. Określa ono oddzielny świat rozrywkowy, odskocznię po godzinach pracy, za-jęcie pozwalające na higienę psychiczną.

numeruCzŁoWIEK

Page 109: Kontakt nr 22: Cześć pracy

107

jak żyją derkacze. Chodziło mi wtedy ostatecznie o pewien sposób uczest-niczenia w świecie. Tak samo rysując, uczestniczysz i angażujesz się w ota-czający świat, pokazujesz to, co widzia-łeś. Widząc, jak powstaje taki a nie inny rysunek, czujesz lepiej, jaki jesteś.

na swoim blogu pisałeś, że malowanie to specyficzny rytuał. na czym miałby on polegać?Ludzkie emocje potrzebują takiego ry-tualnego sposobu wyrazu, przeżywa-nia. Dajemy prawo rytuałowi, aby coś z nami robił. Rytuał w tym przypadku jest procesem, który ma znaczenie dla wewnętrznego uporządkowania rze-czy w człowieku.

Powiedzmy, że postanawiasz nama-lować obraz, na którym będzie góra, chmura i zielony las, i interesuje cię efekt, a nie proces. Wymyśliłem to so-bie, a następnie realizuję. W tym mo-mencie malowanie staje się moją pracą, tak, jak jest się w pracy czy w szkole. Osiągam cel, którym jest rysunek o ta-kiej treści. Cel pozostaje celem, a pro-ces tylko prowadzi nas do celu.

Co osiągasz dzięki tej pracy?Malunek i nic poza tym.Zrealizowa-łem cel.

Ale na tę samą czynność można spojrzeć zupełnie inaczej. Wyobraź sobie, że jedziesz zimą w góry, gdzie podchodzisz na szczyt, a potem zjeż-dżasz. Czy podchodzisz pod górę tyl-ko po to, żeby móc zjechać? Czy cie-szysz się, że teraz ciężko podchodzisz, żeby za chwilę przyjemnie zjeżdżać? Trudno rozstrzygnąć, czy to pod-chodzenie służy zjeżdżaniu, czy od-wrotnie, czy może dlatego zjeżdżasz, żeby mieć pretekst, aby wysoko

podchodzić. Gdyby ci powiedzieli, że aby zjechać, nie będziesz już musiał podchodzić, ucieszysz się, ale to już nie będzie to samo.

Ten przykład pokazuje, że nie cel jest najważniejszy, żeby podejść lub zjechać, ale sens czynności nadaje sposób, w jaki ją wykonujesz. Dlatego w malowaniu tak ważny jest dla mnie rytuał. Tak jak na przykład w rytuale religijnym kluczowe jest uczestnic-two. Odległość od celu jest trudna do oceny lub drugorzędna. Kiedy stoisz

w kościele, nie ma znaczenia, czy je-steś wielkim grzesznikiem, czy świę-tym – po prostu uczestniczysz.

Jak w jedzeniu obiadu nie chodzi zawsze tylko o zaspokojenie głodu, ale często też o spędzenie razem cza-su, tak i w malowaniu nie chodzi je-dynie o satysfakcję z osiągniętego celu, jakim jest przedmiot. Po dro-dze dzieje się coś ważnego. Myślę, że obecność rytuału w kulturze jest ewolucyjnie ukształtowaną cechą człowieka.

Nie wszystko, co najważniejsze, da się wypowiedzieć i nawet nie wiesz, dlaczego

FOT.

: TO

MEK

KaC

zOr

Page 110: Kontakt nr 22: Cześć pracy

108

Jednak malujesz samotnie. Czy to ma ja-kieś znaczenie dla tego rytuału?Akurat malowanie jest jednym z naj-bardziej karkołomnych rytuałów, dla-tego że pracuję sam, choć wciąż ist-nieje możliwość, że ktoś będzie kiedyś ten obraz oglądał. Coś dla kogoś zosta-wiam, zostawiam jakiś zapis – okazję do uczestniczenia.

Gdy jako odbiorca patrzę na obrazy, to czuję, że one coś we mnie porusza-ją. Gdy są dobre, ma to pewien zwią-zek z tym, co autor przeżywał. Ale nie zaprogramował. Odbiorca uczestniczy i współtworzy całą tę sytuację.

Czasem twórczość może pełnić funkcje psychoterapeutyczne. Czy twoje obrazy kryją osobiste treści?Malarstwo ma tę zaletę, że nie jest języ-kiem i nie jest opowiadaniem, więc nie mówi nic w sposób jawny, ale poprzez abstrakcję pozwala na bliskość zupeł-nie bez ekshibicjonizmu. Treść w obra-zie jest raczej formą. Malując, nie myślę o żadnych historiach, ale pozwalam, by były bardzo osobiste. Podoba mi się, że na obrazie nie ma czasu, że jest upo-rządkowanym, zamkniętym światem, co sprawia, że nie ma w nim losowo-ści. Obraz nie trzyma w napięciu, ale jest w nim dramaturgia. Nie lubię zbyt wartkiej akcji – nie mogę na przykład oglądać wielu filmów ani czytać ksią-żek, dlatego że boję się, co się stanie dalej. Zazwyczaj pytam, jak się skoń-czyło, lub czytam tylko zakończenia.

w lutym wraz z Mikołajem Chylakiem ro-biliście wizualizacje do muzyki aranżowa-nej przez Maniuchę Bikont. Jak łączy się malarstwo z muzyką?Wizualizacje, które robimy z kolegami od czasu do czasu, są jak malarstwo, ale różnica tkwi w tym, że tym razem wszystko jest w ruchu. Masz też kon-takt z widownią, która w tym uczest-niczy. Jednak fabuła tego malarstwa nie oznacza, że mamy do czynienia z rozwijającą się powieścią, w której bohater na początku gdzieś pojechał, następnie kogoś kochał, później nie-nawidził. U nas fabuła, jak w muzyce, jest raczej abstrakcyjna.

Przygotowując z Maniuchą to wyda-rzenie, szukaliśmy czegoś, co pozwala-łoby nam opowiedzieć o nas samych. Chodziło nam o to, żeby miało coś ze święta o charakterze rytualnym, cho-dziło nam o uczestnictwo. Kultura lu-dowa świetnie się do tego nadaje, po-nieważ sprawia, że dzięki niej między ludźmi, a także w samym człowieku, dużo się dzieje. Szczególnie lubię mu-zykę ukraińską czy rosyjską, bo tylko trochę rozumiem, o czym opowiada. Gubię słowa, jestem swobodniejszy, wydaje mi się, że ich tematy są tak uni-wersalne, że już bardzo abstrakcyjne.

wrócę zatem do pytania podstawowego. Co przedstawiają twoje obrazy?Nie chodzi mi w nich o żadną rzecz, którą można byłoby opisać słowami, ponieważ gdyby można było to ubrać w słowa, zamiast malować, po prostu zatelefonowałbym i to samo komuś opowiedział. Ale czasem nie wszyst-ko, co najważniejsze, da się wypo-wiedzieć i nawet nie wiesz, dlaczego. Rzeczy, które przedstawiam, są bar-dzo proste: elementy krajobrazu, lu-dzie, zwierzęta, rośliny. Jak wyjście na dwór. Obrazy nabierają istotności, gdy odbiorca zauważy w nich coś ważnego dla siebie.

Nie są rebusem, który ma ukrytą treść. Im prostszy temat, tym dla mnie lepiej. Jednocześnie forma jest złożona – to ona musi precyzyjnie określić spo-sób tego uczestniczenia.

Co czujesz, gdy oglądasz własne malunki?Czuję, że pozwalają mi uczestniczyć w czymś, o czym mogłem już trochę zapomnieć. To są czasem dość silne wrażenia. Podobnie wpływa na mnie muzyka, o której mówi się, że może być „rozrywkowa”. Ale muzyka może być również smutna. Zatem co to za „rozrywka”?! Ostatecznie jednak nie chodzi o samą emocję, ona jest raczej środkiem do celu.

Kultura jest przekazywaniem swojej wizji świata, a nie czymś, co się sprze-daje po godzinach. Jest dla wszyst-kich, ale w radiu słuchaczom wci-ska się cokolwiek, ponieważ każdy

polubi to, co zna, a zna to, co już lubi. Najważniejsze, żeby muzyka nie prze-szkadzała podczas wykonywania in-nych ważnych zadań. Takie podejście do kultury jest zupełnie „od czapy”! To przecież powinno być inaczej: po-winien istnieć związek między tym, co robię i przeżywam.

wiele mówiłeś o autentyczności. Czym różni się malowanie dorosłego i dziecka?Czasem patrząc na dziecinne obrazki, czuję, że nie umiałbym namalować tak dobrze jak one. Jednak rysunki dzieci dla dorosłych pozostają tylko rysunka-mi dzieci, ponieważ podejrzewasz, że obraz dorosłego zawiera również dru-gie dno przeznaczone dla ciebie, po-zwala uczestniczyć.

Najważniejsze jest przekazywanie wizji świata, nawet gdy dotyczy to naj-prostszych spraw. Od sztuki oczekuję, żeby po pierwsze współgrała z czymś, co widzę, czuję albo słyszę, po drugie, co przeżywam, i po trzecie – pozwo-liła na jakieś wydarzenie we mnie, na przykład pozwoliła mi spojrzeć na rzeczywistość w inny sposób. Tak jak dzieci spontanicznie uczą się rozma-wiać, ludzie przejmują sposób mówie-nia po sobie nawzajem, wizja świata jest czymś zaraźliwym. Choć nie każ-dy oczywiście musi być wrażliwy na sztuki wizualne. ■

JęDrek owSińSki (1976)jest malarzem, nauczycielem biologii w szkole podstawowej, gimnazjum i liceum. autor bloga z obrazami: jedrekowsinski.blogspot.com.

numeruCzŁoWIEK

Page 111: Kontakt nr 22: Cześć pracy

WWW.

MAGA

ZYNK

ONTA

KT.P

L

“Kon

takt

” to

też

tyg

odni

k in

tern

etow

yCo

pon

iedz

iałe

k no

we t

ekst

y, wy

wiad

y, gr

afik

i i

rece

nzje

Page 112: Kontakt nr 22: Cześć pracy

c e n a 10 z ł ( w t y m 5 % V a T )

fot.: Tomek Kaczor