Kondratow Aleksander - Tajemnice trzech oceanów
-
Upload
7some742603219 -
Category
Documents
-
view
311 -
download
9
Transcript of Kondratow Aleksander - Tajemnice trzech oceanów
ALEKSANDER KONDRATOW
TAJEMNICE TRZECH OCEANÓWz rosyjskiego tłumaczyła MAGDALENA HORNUNG
Tytuł oryginału
Aleksander M. Kondratow
TAJNY TRIOCH OKIEANOW
Gidromietieoizdat, Leningrad, 1971
PRZEDMOWA
We wszelkich badaniach naukowych najtrudniej jest znaleźć wyjaśnienie pochodzenia i kolei
rozwoju badanego obiektu, powstanie jego bowiem i ewolucja do stanu obecnego kryje się zwykle w
mroku wieków i tysiącleci. Wyjątkowo duże trudności przedstawiają takie badania w stosunku do
człowieka i społeczeństwa ludzkiego - zjawisk najbardziej chyba skomplikowanych we wszechświecie.
Człowiek zjawił się ma Ziemi około miliona lat temu, ale w jakim miejscu kuli ziemskiej - do tej pory
nie wiadomo. Z czasem rozmnożył się i rozsiedlił na wszystkich kontynentach. W trakcie zajmowania
nowych połaci ziemi formowały się plemiona i narody, powstawały i wygasały cywilizacje, ale i te
procesy stanowią najczęściej zagadkę dla badaczy. Relacje pisane obejmują dopiero ostatnie czasy,
a o poprzedzających je okresach historycznych dowiadujemy się tylko pośrednio z przypadkowych,
fragmentarycznych i nie zawsze zrozumiałych materiałów. W związku z tym nabierają pewnego
znaczenia nawet mity i legendy, dlatego że w wielu z nich pobrzmiewają echa prawdziwych zdarzeń.
Interesujące wyniki daje też czasami porównanie języków różnych narodów, a także analiza znaczeń
nazw geograficznych. Ale najmniej zawodna w udzielaniu pomocy historykowi jest archeologia, która
para się przedmiotami materialnymi, a więc dokumentami w wysokim stopniu obiektywnymi. Do tej
pory największe zasługi w śledzeniu losów dawnych ludów miała archeologia “lądowa". Lecz ślady
dziejów człowieka odkrywane są nie tylko w warstwach ziemi, ale i pod wodą. Można tam znaleźć
pojedyncze przedmioty, zatopione okręty, a nawet ruiny całych osad i miast na głębokości nawet do 2
kilometrów.
Odkrycia archeologiczne na dnie jezior czy przybrzeżnych rejonów mórz spełniają funkcje
pomocnicze: stanowią uzupełnienie do znalezisk na pobliskim lądzie. Stopniowo jednak rodzą się i
takie problemy, przy których rozwiązaniu archeologii “podwodnej" powierza się rolę samodzielną i w
dodatku decydującą, I rzeczywiście: jak wytłumaczyć, dlaczego miejsca zamieszkane przez rasę
równikową (np. Afrykę zwrotnikową i Australię) rozdziela przestwór Oceanu Indyjskiego? Skąd się
bierze podobieństwo między starożytnymi monumentalnymi zabytkami, odkrytymi w tak bardzo od
siebie oddalonych miejscach, jak Wyspa Wielkanocna i Pitcairn? Mimowolnie rodzą się
przypuszczenia o istnieniu w przeszłości “pomostów" - łańcuchów wysp czy odcinków lądu łączących
te rozrzucone punkty, które później zapadły się poniżej poziomu morza. Archeologia styka się tu z
geologią: pierwsza odszukuje na dnie morza świadectwa archeologiczne i określa ich wiek, druga
szuka dowodów na zanurzenie skorupy ziemskiej i ustala ze swego punktu 'widzenia daty wydarzeń.
Zbieżność dociekań obydwu dziedzin potwierdza słuszność wniosków historycznych.
Swoją książkę A. Kondratow poświęcił omówieniu tych właśnie problemów, których ostateczne
wyjaśnienie zależy od przyszłych osiągnięć archeologii podwodnej. Do zagadek Oceanu Spokojnego
zalicza na przykład kulturę Wyspy Wielkanocnej, pochodzenie Indian, praojczyznę Polinezyjczyków,
skolonizowanie Australii. Ocean Indyjski ukrywa prawdopodobnie obok innych zagadek także
tajemnicę rozprzestrzeniania się starożytnej cywilizacji Drawidów.
Do zagadek Atlantyku należą legendarne wyspy Antylia i Thule, wymarłe plemiona z Wysp
Kanadyjskich, niepokojący i dający temat ogromnej literaturze problem Atlantydy. Autor przedstawia
czytelnikowi nie tylko wykaz zagadnień, ale i najważniejsze wersje ich rozwiązań, rozpatrując ich
wiarygodność z punktu widzenia etnografii, lingwistyki, geologii i innych dziedzin naukowych. Żadnej z
tych hipotez nie narzuca, wnioski podsuwa bardzo ostrożnie, a gdy zabraknie mu faktów, zostawia
kwestię otwartą. Materiał jest opracowany interesująco i dostępnie.
Książka ta znajdzie niewątpliwie wielu czytelników, tym bardziej że człowiek wykształcony nie może
się nie interesować tym, co ma bezpośredni związek z historią rodzaju ludzkiego.
S. KALESNIK
Obniżyć się mogą: 1) poszczególne wulkany; 2) grupy wulkanów; 3) obszary wulkaniczne; 4) obszary wulkaniczne i odrębne wielkie wzniesienia denne; 5) cała powierzchnia dna morskiego. Poza tym konieczne jest uwzględnienie wahań* poziomu oceanu przy dnie stabilnym. Należy podkreślić, że wszystkie te procesy obniżania się i wznoszenia są w takim czy innym stopniu realne, choć nie wymieniono tu jeszcze jednej możliwości - kiedy poziom oceanu stale się podnosi, mimo że dno pozostaje nieruchome. Jednak autor jest zmuszony ją odrzucić, gdyż w tym wypadku zostałyby zatopione wszystkie kontynenty wraz z autorem i czytelnikami, wobec czego odpadłaby potrzeba dyskusji.
G. Menard Geologia dna Oceanu Spokojnego
PROLOG
W zamierzchłych czasach, kiedy człowiek zamieszkał swoją planetę, było to pierwsze odkrycie
Ziemi. Minęły wieki i tysiąclecia. Hiszpańscy, portugalscy, angielscy, francuscy, rosyjscy żeglarze i
podróżnicy nanieśli na mapę świata nieznane kraje, morza, wyspy, grzbiety gór i pustynie. Okres od
XV do XVIII wieku był epoką drugiego odkrycia planety, epoką wielkich odkryć geograficznych. Wiek
ubiegły i obecny - to czasy trzeciego odkrycia Ziemi, które słusznie wypadałoby nazwać “epoką wiel-
kich odkryć historycznych".
Czym była historia dla najtęższych umysłów XVIII wieku? Zbiorem wielkich czynów bohaterów i
królów, interesujących zdarzeń i osobliwości. W wieku XIX Hegel i Marks zaczynają traktować historię
jako proces, a nie jako sumę poszczególnych szlachetnych czynów i zbrodni, proces układający się w
ciąg określonych prawidłowości, które można zrozumieć i przewidzieć, a więc kierować tym procesem.
Biblia i świadectwa historyków starożytnych - to jedyne dokumenty dotyczące dziejów, którymi się
posługiwali historycy i filozofowie europejscy aż do wieku XIX. Z chwilą jednak odczytania hieroglifów
egipskich i pisma klinowego ze starożytnej Mezopotamii strumień dokumentów historycznych zaczął
się powiększać jak lawina - badaczom współczesnym brak dosłownie czasu, żeby chociaż tylko
przeczytać wszystkie istniejące dokumenty z odległych epok. W średniowieczu świadectwom Biblii
wierzono bezwzględnie. Sceptyczny wiek XVIII uznał opowieści biblijne za baśnie. Dzisiaj uczeni
orientaliści uważają świętą księgę izraelitów i chrześcijan za ważny dokument historyczny, tyle że
bardzo swoisty: każde imię biblijne, nazwa geograficzna, wydarzenie, data wymaga swego rodzaju
“rozszyfrowania", ponieważ realne wypadki, postacie, ludy i miasta przeszły w tekście biblijnym przez
specyficzny “pryzmat mitu", przyoblekły się w stroje fantastyczne czy poetyckie.
Biblię zrodziła twórczość żydowskich kaznodziejów, kapłanów i poetów w ciągu kilku stuleci,
począwszy od XIII wieku p.n.e. Wchłonęła ona mity i podania jeszcze starszej kultury Międzyrzecza,
znalazły w niej odbicie rzeczywiste zdarzenia, które miały miejsce w tym czasie na Bliskim Wschodzie,
i - jak każdemu pismu świętemu przystało - przedstawiła uogólniający obraz świata od jego początków
aż do nadchodzącego końca.
Rozszyfrowanie świadectw biblijnych pomogło badaczom ustalić wiele wydarzeń historycznych.
Historycy współcześni mają obecnie do dyspozycji nie tylko pismo święte izraelitów i chrześcijan, ale
także inne święte księgi, które stanowią równie cenne źródła (zresztą, jak i Biblia, wymagające
dokładnego i wnikliwego odczytania). Są to Wedy - święte księgi hinduizmu, a szczególnie najstarsza,
najobszerniejsza i najciekawsza z nich - Rig-weda; ponadto Awesta - święta księga czcicieli ognia,
parsów, oraz Popol-Wuh, czyli Księga ludów - epos indiański Kiczów, a także liczne mity, legendy,
podania, czasem nawet baśnie najróżniejszych narodów świata. Jeżeli weźmiemy poprawkę na swo-
isty “pryzmat mitu", w którym załamały się realne wypadki, wszystkie one okażą się doskonałymi
dokumentami historycznymi pozwalającymi przedzierać się przez mrok tysiącleci.
Żeby móc czytać dawne piśmiennictwo, a w tym święte księgi, badacze musieli poznać mnóstwo
przeróżnych języków. Studiując teksty Rigwedy i Awesty filolodzy ze zdumieniem stwierdzili
uderzające podobieństwo między wyrazami staroindyjskimi i staroirańskimi... a greką, łaciną, językiem
francuskim, hiszpańskim, litewskim, rosyjskim - krótko mówiąc, prawie wszystkimi językami krajów
europejskich, nie wyłączając Szwecji, Norwegii i nawet dalekiej Islandii! Podobieństwo słów i rdzeni
okazało się nieprzypadkowe - świadczyło o dawnym pokrewieństwie owych języków nazwanych
indoeuropejskimi. Odkrycie to stało się podwaliną nowej dziedziny wiedzy - językoznawstwa
historyczno--porównawczego, które z kolei posłużyło za podstawę współczesnej lingwistyce. Ale też
nie mniej znacząca była rola tego odkrycia dla nauk historycznych - okazuje się, że nie tylko teksty,
ale i sam język, jego gramatyka, a w szczególności słownictwo mogą stanowić świetne źródło
historyczne, d to takie, którego nie tknęła “redakcja" władców, kapłanów, urzędników i kopistów. Co
więcej, dane językowe pozwalają się historykowi zagłębić w takie odległe czasy, kiedy nie istniała
jeszcze sztuka pisania, żadne inne dowody rzeczowe nie przetrwały - tu słowniki mogą zastąpić łopaty
archeologów i informacje dawnych kronikarzy!
Gdzie leżała ojczyzna języków indoeuropejskich, a co za tym idzie, także plemion mówiących
jednym językiem praindoeuropejskim (czy, jak sądzi wielu badaczy, pokrewnymi dialektami)? Jaki był
poziom kulturalny Indoeuropejczyków, czym się zajmowali? Rozpad indoeuropejskiej wspólnoty
nastąpił bardzo dawno, w tych czasach, kiedy jeszcze pismo nie zostało wynalezione. Archeologia jest
w tym wypadku na razie bezsilna: żadna z kultur odkrywanych na olbrzymich obszarach Eurazji nie
może być przypisana w sposób wiarygodny Indoeuropejczykom. Pozostają tylko dane językowe.
Porównując słownictwo różnych języków indoeuropejskich i odnajdując w nich najstarszą, wspólną
warstwę leksykalną, lingwiści mogą wiele przekazać historykom.
Weźmy wyraz “ojciec", brzmiący po angielsku jak father, po niemiecku jak fater, po łacinie i po
grecku pater, po francusku - pere, po hiszpańsku - padre, w językach staroindyjskim i staro-irańskim -
pitar, w językach celtyckich (starogalijski, współczesny bretoński, irlandzki, walijski) - jak ater i atar.
Wszystkie te słowa pochodzą od wspólnego indoeuropejskiego rdzenia mającego znaczenie
“gospodarz". Świadczy to, że ojciec był gospodarzem w rodzinie. Innymi słowy - Indoeuropejczycy
przeszli stadium matriarchatu i mieli ustrój patriarchalny.
Dokładnie tak samo “archeologia języka" wykazała, że Indoeuropejczycy znali podstawy rolnictwa
(porównajmy “ziarno" z niemieckim i angielskim kom, łacińskim granum czy prasłowiańskie określenie
orki - orat, łacińskie arat, greckie aroi), a podobieństwo nazw zwierząt domowych ze zróżnicowaniem
na krowę, cielę, owcę, jagnię, konia, źrebię, wołu itd. Świadczy o tym, że głównym zajęciem
Indoeuropejczyka było jednak nie rolnictwo, tylko hodowla.
Odkrycie tego faktu pozwoliło zmniejszyć znacznie obszar poszukiwań indoeuropejskiej
praojczyzny. Nie mogły nią być lasy litewskie czy Irlandia (jak sądzili niektórzy naukowcy). Naj-
słuszniejsze byłoby umiejscowienie tej praojczyzny na stepach Niziny Czarnomorskiej czy Azji
Środkowej. Ostatnie badania lingwistyczne skłaniają do przypuszczeń, że “najdokładniejszym
adresem" jest Azja Mniejsza; okazało się bowiem, że w niektórych językach kaukaskich i semickich
odnajdujemy wspólne słowa, które w żaden sposób nie mogły być zapożyczone, ponieważ należą do
wspólnego zasobu leksykalnego. Mówi to o głębokim pokrewieństwie wspomnianych wyżej języków.
Język zmienia się z biegiem czasu, jest więc zrozumiałe, że im wcześniejsze stadium rozwoju tego
czy innego języka bywa rozpatrywane, tym cenniejsze informacje może zebrać historyk. Dzięki
odsłonięciu tajemnicy pism starożytnych uczeni mieli możność przestudiować rozwój języka greckiego
w ciągu ponad 30 wieków (ponieważ greka została już utrwalona na glinianych tabliczkach zapisanych
1000 lat przed Homerem!). Nie mniejszy odstęp czasu obejmuje historia języka egipskiego i
akadyjskiego. Odkryto całe “gałęzie" języków indoeuropejskich zmiecionych bez śladu z powierzchni
Ziemi i nowe rodziny językowe w rodzaju hurri-urartyjskiej, którymi mówiono w potężnych
mocarstwach Starożytnego Wschodu - Mitanni i Urartu. “Odczytanie pism i odkrycie języków
starożytnych dokonane w ciągu wieku XIX i XX należy zaliczyć do największych osiągnięć umysłu
ludzkiego - pisze słusznie słynny niemiecki uczony, Johannes Friedrich - ...umożliwiło przesunięcie
linii horyzontu historycznego daleko w głąb wieków. Do dwóch i pół tysiącleci historii ludzkości,
znanych nauce, doszło teraz co najmniej drugie tyle. Ujrzeliśmy nie tylko wydarzenia polityczne z
odległych epok, ale też materialną i duchową kulturę dawnych ludów; poznaliśmy ich mieszkania, strój
i tryb życia oraz religijny, prawny i naukowy sposób myślenia. Poszerzone perspektywy przestrzenne i
czasowe dają lepszą podstawę do oceny rozwoju życia i myślenia ludzkiego".
Historyk wykorzystuje w szerokim zakresie stare teksty, opiera się na danych leksykalnych języków
pokrewnych... A jeżeli nie ma ani tekstów, ani słowników? Okazuje się, że i w tym wypadku naukom
historycznym mogą w sposób istotny pomóc nauki lingwistyczne, ściślej dziedzina, która się zrodziła
na styku historii, językoznawstwa i geografii - toponimika. Nazwy miast, osad, gór, a zwłaszcza rzek
żyją dłużej od państw, narodów, języków. Nazwy rzek: Don, Dniepr, Dunaj, Dniestr, Doniec mówią o
tym, że kiedyś na terenach południowej Europy i nad Morzem Czarnym mieszkali Scytowie, ponieważ
w ich języku wyraz don oznaczał “wodę" albo “rzekę", podczas gdy dla współczesnych mieszkańców
tych okolic nazwy wymienionych rzek są pustym dźwiękiem.
Za pomocą toponimiki współcześni badacze dokonują odkryć w takich dziedzinach, zdawałoby się
całkiem już poznanych, jak historia świata starożytnego. Okazało się, że najstarszymi mieszkańcami
Grecji i wysp na Morzu Egejskim były ludy (albo jeden naród) porozumiewające się językiem, który nie
ma nic wspólnego z językami indoeuropejskimi. Język ten nazwano umownie egejskim. Potem
przybyli do Egeidy ze wschodu Hetyci i inne ludy pokrewne. W ślad za nimi (a może równocześnie z
nimi) weszli na teren Grecji z północy Pelasgowie, których język ma cechy wspólne z nie istniejącym
dziś językiem trackim (był to język ojczysty słynnego Spartakusa). I dopiero na przełomie III i II
tysiąclecia p. n. e. zjawili się w Egeidzie pierwsi Grecy. Analiza nazw geograficznych umożliwiła
wydzielenie tych czterech “warstw" odpowiadających czterem kulturom i ludom: Egejczykom, Hetytom,
Pelasgom i Grekom.
Co prawda, te “warstwy" dadzą się wyróżnić nie tylko na podstawie analizy nazw geograficznych.
Toponimika pozwala historykom określić tylko, do jakiej grupy etnicznej należeli ci czy inni mieszkańcy
Egeidy - a w ciągu wielu stuleci prowadzenia prac wykopaliskowych na ziemi starej Hellady uczeni
zebrali setki i tysiące zabytków ze świata rzeczy pozostawionych przez ludność Grecji i Wysp
Egejskich.
Prace wykopaliskowe zaczęto tam już w starożytności, kiedy gorączka kolekcjonerstwa opętała
bogatych ludzi z państw hellenistycznych i Imperium Rzymskiego. Nie były to zresztą wykopaliska w
zwykłym rozumieniu tego słowa; po prostu rabowano starogreckie świątynie, groby i grobowce. W
średniowieczu wszystkie zabytki pochodzące z okresu antycznego uważano za “pogańskie" i
barbarzyńsko niszczono. W epoce odrodzenia natomiast zainteresowanie kulturą starożytną odżywa z
niezwykłą siłą. Prace wykopaliskowe zaczynają się znowu. Niestety, głównym ich celem były dzieła
sztuki, posągi i płaskorzeźby, w najlepszym wypadku - monety i inskrypcje; cała reszta nie ciekawiła
kolekcjonerów i miłośników antycznych staroci.
Na początku XVIII stulecia odkryto ruiny Herkulanum, rzymskiego miasta pogrzebanego w popiele
Wezuwiusza; w połowie tegoż wieku znaleziono jeszcze jedno miasto zniszczone przez ten sam
wybuch Wezuwiusza - Pompeję. Prace wykopaliskowe prowadzone na terenie tych miast w ciągu
długich lat zmusiły badaczy do traktowania z uwagą każdego szczegółu, każdego, zdawałoby się, nic
nie znaczącego przedmiotu, i to właśnie przyczyniło się do stworzenia nowoczesnych metod
archeologicznych prac wykopaliskowych. Świetny znawca kultury starożytnej w drugiej połowie XVIII
wieku Winckelmann potrafił przerzucić most między świadectwami autorów starożytnych a zabytkami
sztuki znalezionymi przez archeologów, ukazać historię sztuki w nierozerwalnym związku z ogólnym
rozwojem kultury starożytnej (dlatego nazywa się go czasem ojcem archeologii i ojcem historii sztuki).
Począwszy od drugiej połowy ubiegłego wieku archeolodzy przeprowadzają serię wykopalisk na
terenie Hellady i “zhellenizowanej" Azji Mniejszej, rekonstruują Olimpie, święte miejsce, gdzie
odbywały się igrzyska olimpijskie, odkrywając przy tym 130 posągów i płaskorzeźb marmurowych, 100
inskrypcji, 6000 monet, 13 000 przedmiotów z brązu oraz wiele tysięcy przeróżnych wyrobów z
terakoty. Trwają prace wykopaliskowe w Atenach i Delfach; w Pergamonie zostaje znaleziony słynny
ołtarz, a w Halikarnasie - jeden z siedmiu cudów świata, mauzoleum zbudowane przez satrapę
karyjskiego Mauzolosa.
I oto w tym samym czasie, kiedy archeolodzy wespół z filologami i historykami odbudowują
klasyczny świat starożytny, archeolog amator, bogaty kupiec, entuzjasta i romantyk, wielbiciel Homera
Heinrich Schliemann odkrywa absolutnie nową kulturę, która poprzedzała starożytność klasyczną i
była od niej starsza o wiele stuleci!
Schliemann umarł w 1890 roku w przekonaniu, że jest to właśnie ta kultura, którą opiewał Homer.
Ale niedługo potem angielski archeolog Sir Arthur Evans udowodnił swoimi wykopaliskami na Krecie,
że kulturę klasyczną świata antycznego poprzedzała jeszcze starsza cywilizacja, której ośrodkiem
była Kreta i która według słów Evansa była rzeczywiście “zjawiskiem wyjątkowym", gdyż nie miała w
sobie “nic greckiego ani rzymskiego".
Odkrywanie zabytków tej cywilizacji, nazwanej minojską (od imienia legendarnego władcy Minosa),
trwa do dziś jeszcze. Każda nowa wyprawa archeologiczna przynosi nieoczekiwane wyniki, skłaniając
do rozpatrzenia od nowa historii Egeidy. A przecież ten właśnie obszar wydawał się najlepiej zbadany!
Naturalnie, że w innych krajach historycy i archeolodzy mogli dokonać jeszcze bardziej
nieoczekiwanych odkryć.
Piramidy egipskie były znane już autorom starożytnym jako “pierwszy cud świata". Gdy w roku
1822 genialny uczony francuski Francois Champollion znalazł klucz do tajemniczych hieroglifów z
kraju piramid, zaczęła się rozwijać nowa dziedzina naukowa - egiptologia, która potrafiła wskrzesić
oryginalną dawną i wspaniałą cywilizację Egiptu. Ubarwione fantazją relacje Herodota, jeszcze
bardziej baśniowe utwory chaldejskiego kapłana Berossosa i nie ustępujące im pod względem
inwencji twórczej i fantazji świadectwa biblijne - oto wszystko, co wiedzieli uczeni w poprzednich
wiekach o “matce miast" Babilonie i “legowisku lwów" - Asyrii. Ale gdy archeolodzy podjęli swoje prace
w “biblijnych krajach" Bliskiego Wschodu, przed zdumioną ludzkością stanęły ruiny wielkich świątyń i
pałaców ze słynną wieżą Babel na czele. Zaczęły się żmudne studia nad tysiącami tabliczek z pismem
klinowym, których odczytanie dało początek nowej gałęzi nauki - asyriologii, badającej starożytne
kultury Mezopotamii. Następnie od asyriologii odszczepia się sumerologia, ponieważ okazało się, że
“biblijne" kultury Babilonu i Asyrii poprzedzała jeszcze starsza cywilizacja, stworzona przez Sumerów,
którzy porozumiewali się odrębnym językiem i posługiwali się pismem obrazkowym (z niego z czasem
rozwinęło się pismo klinowe Mezopotamii).
Z początkiem XX wieku staje się jasne, że na obszarze Starożytnego Wschodu obok Egiptu i
Mezopotamii istniała trzecia wielka cywilizacja - hetycka. W latach pierwszej wojny światowej
wybitnemu czeskiemu uczonemu Bedfichowi Groźnemu udało się znaleźć “klucz" do tajemniczego
języka Hetytów. Okazało się, że to język indoeuropejski, pokrewny grece, językom słowiańskim i
innym (porównajmy nasz wyraz “niebo" z hetyckim ,nebis, naszą “wodę" z hetyckim wador itd.). Tak
powstała jeszcze jedna dziedzina nauk historycznych - hetytologia.
Na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych naszego stulecia angielscy i hinduscy archeolodzy
odkrywają absolutnie dotychczas nie znaną kulturę, którą nazwano protoindyjską (inaczej praindyjską
lub protohinduską). Okazało się, że plemiona wojowniczych Ariów, które opisuje wspomniana już
święta Rigweda, wtargnąwszy do Hindustanu znalazły się w kraju nie tylko że nie dzikim, ale
przeciwnie - wysoko ucywilizowanym i sami koczujący Ariowie zapożyczyli od twórców cywilizacji
protoindyjskiej podstawowe elementy owej wielkiej kultury, która kwitła w starożytnych Indiach.
Jeszcze w ubiegłym wieku podróżnik i dyplomata amerykański Stephens zapoznał świat z
istnieniem przedziwnych rzeźb i świątyń zagubionych w dżunglach Ameryki Środkowej. Przez minione
stulecie archeolodzy znaleźli tutaj dziesiątki dawnych miast, odkopali setki posągów, świątyń,
pamiątkowych stel z kalendarzami i hieroglificznymi inskrypcjami. Kronikarze hiszpańscy opisują, jak
były burzone i grabione miasta Azteków w dolinie Mexico i miasta Majów na Jukatanie. Okazało się,
że i Aztekowie, i Majowie jukatańscy - to tylko spadkobiercy starszych i wspanialszych cywilizacji
istniejących w Ameryce Środkowej. Ale nie tylko w Środkowej - gdyż na terenach Kolumbii, Peru,
Boliwii, Ekwadoru znaleziono także liczne dzieła sztuki, zabytki piśmiennictwa, świątynie i posągi
stworzone przez Indian setki lat przedtem, zanim Europejczyk postawił swoją stopę na lądzie Nowego
Świata.
Kultury Ameryki prekolumbijskiej bada amerykanistyka, jeszcze jedna gałąź nauk historycznych.
Starożytne i średniowieczne kultury Afryki zaczyna wskrzeszać inna młoda dziedzina wiedzy -
afrykanistyka. Przez długi czas uważano Czarny Ląd za “pozbawiony historii", bo Afrykańczykom
odmawiano zdolności do stworzenia swoistej kultury i własnej państwowości. Obecnie ten rasistowski
mit można uważać za w pełni zdyskredytowany. Wspaniałe freski z Tassili i równie piękne, choć nie
tak powszechnie znane malowidła skalne z Fezzan, Tanzanii, południowej Afryki, niezwykły zespół
budowli w Zimbabwe (gdzie kiedyś próbowano odnaleźć króla Salomona) oraz nie mniej okazały
kompleks w górach Injanga, którego powstanie kosztowało tyle samo wysiłku, co zbudowanie piramid
egipskich, brązowe arcydzieła z Benin i jeszcze starsze i piękniejsze rzeźby z Ife, zagadkowe ruiny na
wybrzeżu południowej Afryki, wielkie królestwo Aksum w Etiopii i jeszcze większe, starożytne państwo
Meroe rozciągające swoją władzę od środkowej Afryki do ujścia Nilu - wszystko to są tylko fragmenty
wielowiekowej historii Czarnego Lądu, pojedyncze zaledwie strony olbrzymiego tomu.
Aż do połowy naszego wieku Australia i Oceania pozostawały terrae incognitae - nieznanymi
ziemiami - dla archeologów, bo przypadkowe znaleziska geologów, poszukiwaczy złota i farmerów nie
mogą się liczyć. W naszych czasach także te odległe zakątki Ziemi zaczynają przyciągać uwagę
archeologii. Wykopaliska w Australii pozwoliły przesunąć datę zasiedlenia piątego kontynentu o wiele
tysięcy lat wstecz. Wykopaliska w Oceanii - na wyspach Fidżi i w Mikronezji, na Hawajach i
Markizach, na Wyspie Wielkanocnej i w Nowej Zelandii - to dopiero początek badań, pierwsze
zaledwie kroki jeszcze jednej młodej dyscypliny - oceanistyki.
“Archeologia wywołała przewrót w naukach historycznych. Rozszerzyła przestrzenne horyzonty
historii prawie w takim samym stopniu, w jakim teleskop zwiększył pole widzenia astronomii.
Przedłużyła stokrotnie perspektywę historyczną w przeszłość dokładnie tak samo, jak mikroskop
odkrył dla biologii, że za wyglądem zewnętrznym dużych organizmów kryje się życie najdrobniejszych
komórek. Wreszcie wniosła takie zmiany w zakres i treść nauk historycznych jak promieniotwórczość -
do chemii. Archeologia ma głównie do czynienia ze zwykłymi przedmiotami użytku powszechnego, z
urządzeniami i wynalazkami, jak domy, kanały odwadniające, siekiery itd., które same przez się
wywarły znacznie głębszy wpływ na życie o wiele większej liczby ludzi niż jakakolwiek bitwa czy
spisek, ale dawniejsi historycy uważali, że jest poniżej ich godności zajmować się tymi rzeczami" - tak
ocenia wkład swojej nauki archeolog angielski Gordon Childe.
Archeologia, ta “historia uzbrojona w łopatę" zaczyna w naszych czasach używać nie tylko samej
łopaty kopacza. Korzysta z pomocy najwyższych osiągnięć techniki XX wieku. Najczęściej wskutek
wykopalisk prowadzonych “na oślep" niszczono grobowce. Archeolog nie zna ich budowy przed
rozpoczęciem badań, każde zaś nieostrożne działanie może obrócić w pył najcenniejsze przedmioty
chowane w grobowcu. Dlatego więc archeologia współczesna zaczyna posługiwać się metodą
elektrooporową stosowaną do wynajdywania podziemnych złóż rud, ropy naftowej czy wody. Metoda
ta polega na zmianie oporu elektrycznego, gdy instrument trafia na pustkę mogiły czy grobowca. A
później, po zlokalizowaniu grobu, archeolog sięga po sondę fotograficzną: najpierw wierci w odkrytym
miejscu grunt, w otwór wsuwa aparat fotograficzny z elektroniczną lampą błyskową. Z jej pomocą,
choć jest rzeczywiście “ciemno jak w grobie", robi zdjęcia grobowca od wewnątrz. Znając ze zdjęcia
układ krypty, archeolog może przystąpić do wykopalisk już nie po omacku, tylko kierując się planem.
Ruiny zniszczonych miast, ślady zaginionych cywilizacji bardzo często można znaleźć tam, gdzie
teraz królują piaski albo dżungle. Po długim błądzeniu w niedostępnych zaroślach Ameryki Środkowej
badacz amerykański Stephens trafił na zabytki kultury Indian, jednej z najwspanialszych kultur
prekolumbij-rikich w Nowym Świecie. Po wyczerpujących przeprawach przez jałowe piaski pustyni
Gobi rosyjski podróżnik Kozłów odkrył “martwe miasto" Chara-choto (Heicheng), stolicę potężnego
niegdyś mocarstwa Tangutów, spostoszonego barbarzyńsko przez hordy Czyngis-chana.
Poszukiwania zabudowań i miast prowadzi się dzisiaj za pomocą zdjęć lotniczych. Z pokładu samolotu
sfotografowano przed odkopaniem zupełnie prawie. zasypane piaskiem ruiny dawnego Chorezmu.
Zdjęcia lotnicze pomogły radzieckim archeologom prowadzić przemyślane i dokładnie rozplanowane
badania, które przyniosły odkrycie oryginalnej i bardzo starej cywilizacji chorezmijskiej.
Osiągnięcia kryminalistyki i fizyki jądrowej, cybernetyki i traseologii, genetyki i chemii coraz częściej
zaczynają być pomocne w naukach historycznych. Naukowcy egipscy próbują uzyskać -
wykorzystując promieniowanie kosmiczne - gigantyczny “rentgenogram" dwu największych piramid -
Chefrena i Cheopsa w nadziei, że znajdą tajne komory i pomieszczenia schowane za grubymi płytami
kamiennymi.
Wynalezienie akwalungu pozwoliło archeologom na rozpoczęcie poszukiwań i prowadzenie
wykopalisk nie tylko na lądzie, ale i na dnie morza. Zresztą pierwsze swoje kroki archeologia
podmorska już postawiła, zanim wynaleziono akwalung. Podobnie jak w archeologii lądowej jako
punkt wyjścia wybrano Helladę - tylko że nie jej ziemię, lecz wody.
Powstanie archeologii podmorskiej przypada w zasadzie na rok 1802, kiedy to greccy nurkowie
wyciągnęli z pokładu “Mentora", który zatonął koło wyspy Antikithira, skrzynie z bezcennymi fryzami z
Partenonu.
Minęło prawie stulecie. Pod koniec roku 1900 Grecy poławiający gąbki w pobliżu miejsca zatonięcia
“Mentora" całkiem przypadkowo zauważyli na dnie rękę posągu wystającą z iłu. Nurkując raz po raz
do dna, odkryli tutaj całe cmentarzysko zabytków sztuki starożytnej. Tego samego dnia rząd grecki
dowiedział się o znalezisku. Od listopada roku 1900 do września 1901 specjalna ekspedycja
prowadziła prace na głębokości 60 m - pierwsza autentycznie grecka ekspedycja w Grecji i jed-
nocześnie pierwsza podmorska ekspedycja archeologiczna na świecie.
Następnie poważne badania pod wodą przeprowadzono w roku 1907 w pobliżu tunezyjskiego portu
Mahdija. Tutaj również przypadkowo znaleziono szczątki zatopionego okrętu, załadowanego
marmurowymi kolumnami, rzeźbami z brązu i marmuru, naczyniami ceramicznymi i blokami marmuru.
Przez pięć sezonów, aż do roku 1913, trwały pod wodą poszukiwania. Wydobyto z dna zachwycające
arcydzieła rzeźby starożytnej, a także mnóstwo wyrobów rzemiosła artystycznego.
Podmorskie badania archeologiczne przeprowadzano również w okresie międzywojennym, w
latach dwudziestych - trzydziestych naszego wieku, ale badania na wielką skalę rozpoczęły się
dopiero po wynalezieniu w roku 1943 akwalungu. Płetwonurkowie odkryli w wodach Morza
Śródziemnego dziesiątki okrętów, pomogli wydobyć z dna olbrzymie ilości starożytnych amfor, rzeźb,
sprzętów, bloków i kolumn marmurowych.
Zadania archeologii podmorskiej nie ograniczają się jednak do poszukiwań i badań zatopionych
okrętów. Jednocześnie z odkopywaniem okrętów archeolodzy prowadzą prace wykopaliskowe w
zatopionych osadach. I nie tylko osadach. Jednego z pierwszych podwodnych badań
archeologicznych dokonał amerykański uczony E. H. Thompson w roku 1904, poszukujący... skarbu
Majów, leżącego na dnie świętej studni w starożytnym mieście Chichen Itza! W roku 1961 podjęła
badania owej świętej studni wielka i dobrze wyposażona ekspedycja, w której wzięli udział
archeolodzy z Narodowego Instytutu Antropologicznego i Historycznego w Meksyku, płetwonurkowie z
meksykańskiego klubu sportów wodnych i specjaliści od sprzętu podwodnego z USA.
Thompson używał zwyczajnej czerparki. Dzięki niej udało mu się wydostać z dna świętej studni
tysiące najróżniejszych przedmiotów, począwszy od bezcennych złotych krążków z obrazami scen
batalistycznych i rytualnych, a na kościach nieszczęsnych ofiar wtrącanych do studni skończywszy.
Teraz wszakże archeolodzy zapuścili tu specjalną rurę o średnicy 25 cm, przez którą pod działaniem
sprężonego powietrza i wody zostawały razem z iłem wyrzucane na wierzch drobne, znajdujące się w
nim przedmioty. Już pod koniec pierwszego dnia robót przed badaczami leżał pierwszy “połów" -
skorupy ceramiczne i kawałki żółtej, pachnącej żywicy, której dawni Majowie używali przy odprawianiu
swoich obrzędów.
Dla płetwonurków też się znalazło zajęcie - prowadzili oni badania na głębokościach, gdzie nie
docierała pompa. I już pierwszego dnia ich wysiłki zostały szczodrze wynagrodzone kubkiem z
ceramiki i figurką bożka z czystego kauczuku. Po czterech miesiącach żmudnej i wytrwałej pracy
archeolodzy meksykańscy odkryli olbrzymie ilości różnych przedmiotów wykonanych nie tylko przez
mistrzów Majów, ale i przez Indian z Wyżyny Meksykańskiej, Hondurasu, Kostaryki, Panamy,
Hondurasu Brytyjskiego - słowem z najróżniejszych stron Ameryki Środkowej, co świadczy o tym, że
Majowie prowadzili ożywiony handel z różnymi plemionami i ludami.
Inne znaleziska na dnie świętej studni pomogły uczonym wyjaśnić historię miasta Chichen Itza.
Okazało się, że po opuszczeniu miasta przez jego mieszkańców w dalszym ciągu odbywały się tu
obrządki ofiarne na cześć starych bogów. Najbogatsze zbiory archeologiczne pochodzą, co prawda, z
epoki, kiedy miastem Chichen Itza rządzili wojowniczy zdobywcy - Toltekowie, którzy tu wtargnęli z
Wyżyny Meksykańskiej (X-XIII wiek n.e.). Owe zbiory, wręcz nawet ich “urodzaj" przejawił się nie tylko
w obfitości różnorodnych statuetek i ozdób, nie tylko w postaci znalezionego na dnie studni tronu
legendarnego “Pierzastego Węża". Epoka panowania Tolteków wniosła rytuał składania ofiar z ludzi.
Na głowach niektórych glinianych rzeźb, które archeolodzy znaleźli w świętej studni, zachowały się
strzępki skóry: podczas obrzędów używano masek pokrytych ludzką skórą zdartą z twarzy tych,
których przynoszono na ofiarę.
Właśnie Toltekowie wprowadzili zwyczaj wrzucania do studni dziewic mających zjednać bóstwo
deszczu imieniem Chak, opowiedzieć mu o suszy i wybłagać deszcz. Nurkowie-archeolodzy
meksykańscy napotkali na dnie świętej studni czaszkę należącą do 18-19-letniej dziewczyny. Według
kanonów urody Majów była ona pewnie uważana za piękność - miała głowę silnie spłaszczoną z
przodu i z tyłu (tej operacji poddawano dzieci, ledwie tylko ujrzały światło dzienne; im bardziej głowa
była płaska, tym bardziej wydawała się piękna).
Na pewno część ofiar szła do studni dobrowolnie. Jak bowiem zaświadczają hiszpańscy
kronikarze, “Indianie wrzucali żywych ludzi do studni w Chichen Itza wietrząc, że na trzeci dzień wyj-
dą, chociaż nigdy się już więcej nie pojawili". W ofierze składano bożkowi deszczu wszystko, co było
cenne - klejnoty, ozdoby i nawet synów. Trzeba dodać, że dla młodzieńca idącego na śmierć
stanowiło to najwyższy zaszczyt - powierzano mu wyjawienie przed wielkim Chakiem ludzkich klęsk i
potrzeb.
Obrządki ofiarne, wprawdzie nie tak straszne, praktykowali mieszkańcy Chichen Itza również przed
rządami Tolteków. Archeolodzy dowiedzieli się o tym z rytualnych masek ceramicznych, których wiek
wynosi minimum 1000 lat, oraz z innych znalezisk pochodzących z VII-IX wieku n.e. Być może uda się
meksykańskim badaczom znaleźć jeszcze starsze wyroby: przecież miasto Chichen Teza powstało w
VI wieku n.e., a jego nazwa mówi o związku ze studnią (chi w języku Majów oznacza “wylot", chen -
“studnię" a Itza to nazwa jednego z plemion Majów, założyciela miasta Chichen Itza, czyli “Wylot
studni plemienia Itza"). Sama studnia jest pochodzenia naturalnego - jest to wielki, liczący około 60 m
średnicy lej krasowy, którego pionowe ściany są zbudowane z warstw wapiennych. Na dnie tego leja
mieszkał rzekomo potężny władca deszczu bóg Chak.
Nurkowie-archeolodzy meksykańscy uważają, że ani Thompsonowi, ani ich wieloosobowemu
zespołowi badaczy nie udało się wyczerpać skarbca świętej studni. Ale nie tylko i nie tak bardzo
interesują naukowców skarby spoczywające na jej dnie. O wiele ważniejsze jest dla nich ustalenie
kolejności zalegania warstw (wspominaliśmy już, że odkrywano tu przedmioty z najróżniejszych
regionów Ameryki Środkowej). Pozwoli to określić wiek poszczególnych kultur
środkowoamerykańskich. Co prawda, przebadanie stratygrafii pokładów jest sprawą dalszych badań,
kiedy uda się osuszyć chociaż część studni i zastosować przy pracach wykopaliskowych o wiele
dokładniejsze i skuteczniejsze narzędzia niż pogłębiarka ssąca.
Możliwe, że w przyszłości archeolodzy będą mogli porównywać nie tylko warstwy w granicach
jednej studni, ale także przeprowadzać zestawienia tych warstw w szerszym zakresie. Pośród ruin
jednego z najstarszych miast Majów, na Jukatanie, znaleziono 12 takich studni! Już pierwsze
wykopaliska pod wodą odsłoniły tam wielkie ilości ceramiki, kości zwierząt i ludzi, drewnianą maskę,
flet z gliny palonej, kamienne wiertło z wyrytą hieroglificzną inskrypcją oraz pokryte hieroglifami
kolczyki i grzebień z kości. Rezultaty wykopalisk na dnie świętych studzien z Ameryki Środkowej
stanowią już teraz cenne uzupełnienie młodej dziedziny naukowej - amerykanistyki. A przecież mamy
do czynienia dopiero z pierwszymi badaniami podwodnymi!
W Gwatemali, na dnie jeziora Amatitlan, znaleziono rzeźby przedstawiające bogów Indian
plemienia Majów i pięknie ozdobione rysunkami wyroby ceramiczne. W kolumbijskim jeziorze
Guatavita, leżącym w kraterze wygasłego wulkanu, czekają na nurków-archeologów ciekawe
odkrycia. Według podań w wodę tego jeziora wrzucali drogocenne dary. mieszkańcy legendarnej
“krainy złota" - Eldorado. Jakie skarby uda się wydobyć z dna jeziora Guatavita, przyszłość pokaże.
Płetwonurkowie badają jeziora nie tylko Nowego, ale i Starego Świata, w tym również leżące w
ZSRR. W niektórych jeziorach Związku Radzieckiego nurkowie-archeolodzy znaleźli na *dnie wiele
ciekawych rzeczy. Na przykład w pobliżu miasta Poti, w Gruzji, w jeziorze Paleostomi odkryto
pozostałości osady z II wieku n.e. W wysokogórskim jeziorze Issyk Kul odkopano ruiny dawnych
siedzib ludzkich; możliwe, że właśnie na dnie tego jeziora znajduje się Czuczu-gen, stolica państwa
Usunów, którzy żyli współcześnie i walczyli z wojowniczymi Hunami, a także miasta, o których
wspominał słynny podróżnik średniowieczny Marco Polo. Wody jeziora Sewan kryły ruiny jednego z
najstarszych miast na terenie ZSRR, założonego przez władcę państwa Urartu w III tysiącleciu p.n.e.
Podwodne badania archeologiczne na dnie jeziora Pejpus (Czudzkiego) umożliwiły zrekonstruowanie
detali Pobojowiska Lodowego z 1242 roku... A ileż odkryć zrobiono na dnie innych jezior w Europie i
Azji!
Węgierscy badacze odkryli zatopione ściany budynku z okresu rzymskiego na dnie Balatonu. Tam
też znaleziono kuźnię z IV wieku n.e. Polscy nurkowie-archeolodzy znaleźli na dnie jeziora Piłakno
osadę warowną dawnych mieszkańców lasów mazurskich, Prusów; wiek znaleziska - 2500 lat. W
Jeziorze Bodeńskim w Szwajcarii znaleziono około 50 osad z epoki kamiennej i 12 pochodzących z
epoki brązu. Wszystkie te siedziby stały na palach. Płetwonurkowie z NRD odkryli osady na palach na
dnie jezior w okolicach Berlina i w Meklemburgii. Archeolodzy z RFN znaleźli w korycie Renu
pozostałości starożytnej twierdzy, obóz warowny rzymskiego legionu i ruiny miasta, które wyrosło
obok tego obozu za czasów Trajana. Interesujące są znaleziska z dna małego górskiego jeziora
Rupkund w Himalajach.
I święte studnie Majów, i jezioro Guatavita, i inne jeziora Starego i Nowego Świata czekające na
podwodnych archeologów leżą na kontynentach. Dużo więcej jednak odkryć podwodnych kryje się na
dnie mórz i oceanów omywających brzegi tych kontynentów. Już teraz prowadzi się badania siedzib
ludzi pierwotnych na dnie Bałtyku i Morza Północnego, zatopionych miast na dnie mórz:
Śródziemnego, Czarnego, Karaibskiego, Egejskiego, Adriatyckiego i innych. A przecież to tylko
pierwsze jaskółki, zaledwie pionierskie podmorskie badania archeologiczne.
Geologia i oceanografia mówią o tym, że skorupa ziemska obniża się i podnosi, że wody mórz i
oceanów raz zalewają ląd, raz się cofają. Ruchy te występowały nie tylko w przeszłości przed
milionami lat, ale i wtedy, kiedy kształtował się człowiek rozumny, kiedy wkroczył na swoją zwycięską
drogę opanowania planety, gdy rodziły się pierwsze cywilizacje. Ruchy te trwają nadal, odbywają się
dosłownie na naszych oczach (wystarczy tylko wspomnieć potężne trzęsienia ziemi w Chile, Japonii,
Taszkiencie, zmiany zarysów linii brzegowej Morza Kaspijskiego i innych, nieubłagane natarcie wód
Morza Północnego na Holandię, wybuchy wulkanów na Kamczatce, Azorach, w Islandii, w Indonezji
itd.).
Na dnie mórz i oceanów archeolodzy szukają i znajdują starożytne zabytki skutecznie chronione
przed zniszczeniem grubą warstwą wody. Ludzkość, która rozpoczęła podbój “podwodnego
kosmosu", z każdym rokiem odkrywa coraz to nowe szczątki zatopionych miast i osad, znajduje ślady
bytności człowieka pierwotnego tam, gdzie teraz rozpościera się tafla wody. A przecież archeologia
głębin morskich stawia dopiero pierwsze kroki!
Ponad 20 lat temu badacze uważali, nie bez podstaw zresztą, że widoczną stronę Księżyca znamy
lepiej niż rozległe obszary dna morskiego. Minęło dziesięciolecie i ludzie po raz pierwszy zobaczyli
drugą stronę Księżyca, a ludzka stopa dotknęła nawet jego gruntu.
Ale ludzkość czeka opanowanie jeszcze drugiego kosmosu znajdującego się tuż obok nas - świata
głębin morskich, zajmujących 71% powierzchni kuli ziemskiej, tj. prawie trzy czwarte całej powierzchni
Ziemi! Zbadanie natury i zasobów mórz i oceanów zostało decyzją Prezydium Akademii Nauk ZSRR
uznane za jedno z głównych zadań naukowych. Przy ONZ powołano Komitet Badań Głębinowych,
przy UNESCO – Międzynarodowy Komitet Konsultacji w Dziedzinie Nauk Morskich, przy
Międzyarodowej Radzie Związków Naukowych - Specjalny Komitet Badań Oceanograficznych.
Szturm na “błękitny kosmos", podobnie jak i opanowanie przestrzeni kosmicznej, stał się wspólną
sprawą uczonych z różnych krajów i o różnych specjalnościach, sprawą całej ludzkości.
Od niepamiętnych czasów człowiek próbował się dowiedzieć, co się kryje na dnie mórz. Fantazja
zaludniała odmęty rusałkami i syrenami, demonami i straszydłami. Pierwsze próby osiągnięcia dna w
najgłębszych miejscach znanych człowiekowi świata starożytnego poniosły fiasko i uczeni tamtej
epoki uznali, że i Ocean, i Morze Śródziemne, i Morze Czarne są przepaściami bez dna. “300 stadiów
od brzegu terenu plemienia Koraksów Morze Czarne jest niezmierzone i nikt tam jeszcze nie dotknął
jego dna. Miejsca te noszą nazwę Otchłani Pontyjskich" - pisze Pliniusz Starszy, słynny przyrodnik
rzymski.
Do końca wieków średnich wyobrażenie o bezdennych otchłaniach wód, przekazane przez
uczonych starożytnych i poparte przez największy wśród nich autorytet - Arystotelesa, nie traciło na
aktualności (mimo że jeszcze w I wieku p.n.e. uczony rzymski Posydoniusz przeprowadził pomiary
głębokości morza u brzegów Sardynii i okazało się, iż wcale nie jest ono “bezdenne", lecz sięga 1800
m!). Nawet pod koniec wieku XVIII ukazywały się prace, w których Morze Śródziemne było uważane
za morze bez dna. Nic w tym dziwnego - przecież usiłując określić głębokość wód w morzach i
oceanach, badacze posługiwali się bardzo prymitywnymi przyrządami. Toteż nawet w wieku ubiegłym
mieli oni do czynienia albo z “bezdenną otchłanią", albo odkrywali głębie znajdujące się pod
wielokilometrową warstwą wody!
Ale technika pomiarów głębinowych doskonaliła się, ręczną sondę zastąpiła sonda mechaniczna, a
tę z kolei - “dźwiękowe oko" echosondy, która umożliwiła w ciągu ostatniego półwiecza przejrzenie
milionów kilometrów kwadratowych dna mórz i oceanów, a na mapach, tam, gdzie dawniej rozciągały
się tajemnicze niebieskie plamy gładzi wodnej, pomogła oceanografom nanieść dziesiątki i setki gór,
grzbietów, wulkanów podmorskich, głębinowych rowów i olbrzymich stref pęknięć ciągnących się pod
wodą tysiącami kilometrów. Dużo zarysów rzeźby terenu krainy podmorskiej przypomina rzeźbę lądu:
takie same są podmorskie łańcuchy górskie i wulkany, równiny i pagórki. Ale też odkryto na dnie
oceanów zupełnie odrębne, różniące się od lądowych struktury geologiczne.
Należą do nich na przykład strefy południkowych pęknięć oceanicznych. Pierwszą z nich odkryto w
roku 1950 we wschodniej części Oceanu Spokojnego. W ciągu kilku następnych lat znaleziono
jeszcze cztery takie strefy, do roku 1959 naukowcy wiedzieli o dziesięciu strefach pęknięć, a w chwili
obecnej znamy ich już trzynaście, przy czym badacze spodziewają się, że zostanie jeszcze odkryty
cały system stref pęknięć dna Atlantyku.
Linie pęknięć biegną zadziwiająco prosto kilka tysięcy kilometrów wzdłuż przy szerokości zaledwie
100-200 km. Pęknięcia te można chyba uważać za najbardziej regularne elementy na powierzchni
Ziemi, a przecież przed ćwierćwieczem po prostu nic się nie wiedziało o tych przedziwnych kształtach
jej rzeźby!
A oto jeszcze jeden przykład zaskakujących odkryć dokonanych w ostatnich latach w “państwie
Neptuna" leżącym na dnie oceanów i mórz. Przyzwyczailiśmy się kojarzyć działalność wulkanów z
lądem, z potężnymi górami i grzbietami na kontynentach. Ale okazało się, że w samym tylko Oceanie
Spokojnym kubatura skał wulkanicznych przewyższa kilkakrotnie objętość materiału pochodzenia
wulkanicznego... na wszystkich kontynentach kuli ziemskiej, a liczba wulkanów w Oceanie Spokojnym
przekracza liczbę wulkanów na całym lądzie!
Największym chyba odkryciem dla oceanografii w ostatnich latach było stwierdzenie, że na dnie
wszystkich mórz i oceanów świata wznoszą się grzbiety podmorskie łącznej długości ponad 60 000
km, co równa się “sumie" wszystkich gór na lądzie! Te grzbiety, nazywane śródoceanicznymi, pod
względem rozmiarów można porównać z kontynentami!
Trzeba tu zaznaczyć, że jeszcze w połowie ubiegłego wieku w trakcie zakładania kabla
transatlantyckiego odkryto, iż w środkowej części Atlantyku wznoszą się góry podwodne. Później się
okazało, że wchodzą one w skład grzbietu, który ciągnie się wzdłuż całego Atlantyku, prawie
dokładnie środkiem oceanu.
Potem podobny grzbiet środkowy odkryto na dnie Oceanu Indyjskiego. Góry i grzbiety podmorskie
istnieją też na dnie Pacyfiku oraz Morza Arktycznego.
Oceanografowie prześledzili obecnie we wszystkich oceanach przebieg podwodnych systemów
górskich, zajmujących powierzchnię co najmniej 50 min km2 (tzn. równą powierzchni Ameryki
Północnej, Środkowej i Południowej oraz Australii i Oceanii razem wziętych!). Możliwe, że w
przyszłości uda się wykazać przynależność do tego systemu jeszcze wielu innych gór i wzniesień
podwodnych.
Oceanografowie radzieccy A. Żiwago i G. Udincew piszą: “Wąskich podłużnych grzbietów
podmorskich nie można oczywiście uważać za zatopione kontynenty albo ich fragmenty, mimo że
prawdopodobnie szczyty tych grzbietów w przeszłości wystawały z wody, o czym świadczą dane
paleozoologiczne i paleobotaniczne. Wiele z takich grzbietów jeszcze w niedawnym czasie stanowiło
pomost łączący kontynenty i umożliwiało wymianę flory i fauny".
Więź między kontynentami a oceanami staje się widoczna nie tylko dzięki badaniom grzbietów
oceanicznych. Wyobraźmy sobie, że z powierzchni Ziemi znika nagle cała woda. Co by wtedy
zobaczył kosmonauta obserwujący naszą planetę z kosmosu? Uderzyłby go odsłonięty widok zboczy
kontynentów opadających w stronę łożyska oceanu, gdyż są one o wiele wyższe od największych gór
“naziemnych" razem z Himalajami. Rozważmy: najbardziej stromy południowy stok Himalajów ma
6000 m. Tymczasem uskok zbocza kontynentu ciągnący się wzdłuż zachodnich wybrzeży Ameryki
Południowej razem z przylegającym do niego na lądzie zboczem Andów przewyższa 12 000 m, czyli
jest dwa razy wyższy od najwyższego stoku największych gór! W dodatku te kolosalne zbocza ciągną
się wzdłuż kontynentów na przestrzeni tysięcy kilometrów, przewyższając wielokrotnie rozległość
stoków płaskowyżów i grzbietów lądowych i nie ustępując górom w spadzistości.
Na dnie oceanu światowego odkryto najgłębsze i najdłuższe “szramy" na ciele Ziemi - tzw. rowy
głębinowe. Są to jedne z najciekawszych formacji dna oceanu. W porównaniu z tymi olbrzymimi
pęknięciami wydają się znikome i Wielki Kanion, i wszystkie inne przepaście, szczeliny i jary na lądzie.
Te rowy o równym, płaskim, uderzająco płaskim dnie stanowią największe głębiny oceaniczne. W
największym oceanie kuli ziemskiej - Pacyfiku - znajduje się najwięcej rowów głębinowych(25 z 30) i
tam też leżą głębokości bijące rekordy światowe. Pierwsze miejsce między nimi zajmuje Rów
Mariański, gdzie badaczom radzieckim pracującym na statku oceanograficznym “Witiaź" udało się
odkryć głębokość ponad 11 km.
Góry i wulkany podmorskie, grzbiety śródoceaniczne, gigantyczne strefy pęknięć i przepaście
rowów głębinowych, w których z łatwością zmieściłyby się najwyższe góry na Ziemi, schodzące w
ocean zbocza kontynentów o fantastycznej wysokości, długości i stromiźnie - to wszystko bynajmniej
nie wyczerpuje wspaniałości i bogactwa form rzeźby terenu “państwa Neptuna", którego kontury
niedawno dopiero przeniesiono na mapę.
Kiedyś uważano, że zbocza kontynentów są podobne do hałd - mają tak samo nachyloną
powierzchnię, nie rozczłonkowaną i równą. Tymczasem okazało się, że we wszystkich zakątkach
oceanu światowego powierzchnia stoków kontynentów pocięta jest i zryta olbrzymimi jarami
podmorskimi i wąskimi parowami ze stromymi grzbietami między nimi. “Około stu lat temu, kiedy
odkryto po raz pierwszy podmorskie kaniony – pisze znany badacz amerykański Francis Shepard -
skojarzono je z dawnymi dolinami rzek obniżonymi pod poziom oceanu. Takie obniżenie wydawało się
całkiem naturalne, jeśli miało równoważyć wyniesienie grzbietów górskich wypiętrzających się z głębi
dawnych mórz. Choć zdawałoby się, że jest to bardzo proste i logiczne wytłumaczenie, ale już od 65
lat geolodzy je kwestionują. Wielu znanych uczonych brało udział w tej dyskusji i przedstawiło już
około dwudziestu różnych hipotez .Jak sądzi sam Shepard, podmorskie kaniony są wynikiem dawnej
erozji rzecznej (przecież koryta większości najdłuższych rzek w Europie oraz takich rzek, jak Kongo,
Indus, Hudson i inne, mają przedłużenia pod wodą), kiedyś bowiem brzegi kontynentów leżały wyżej
niż dziś, ale ich krańce się obniżyły i ujścia dawnych rzek znalazły się na dnie.
Bez względu na wszystkie cechy zbliżające rzeźbę kontynentów do dna oceanów, istnieje wielka
różnica między nimi - różnica w grubości skorupy ziemskiej, która oddziela powierzchnię kuli ziemskiej
od płaszcza Ziemi - otoczki jej jądra. Litosfera pod kontynentami sięga w głąb Ziemi czasem do 80 km,
a pod dnem oceanu jest znacznie cieńsza - mierzy 10, 6, 5, czasem nawet tylko 3 km! Występuje tu
różnica nie tylko ilościowa, lecz i jakościowa. Litosfera kontynentalna ma budowę złożoną, składa się
z trzech warstw: osadowej, granitowej i bazaltowej, tymczasem litosfera oceaniczna jest całkowicie
pozbawiona warstwy granitowej.
Drobne istoty o rozmiarach nie większych od łebka szpilki stworzyły... setki wysp, raf i atoli w
tropikalnych częściach Oceanu Spokojnego, Indyjskiego i Atlantyckiego, w tym największą budowlę,
jaką kiedykolwiek wzniosły żywe istoty z planety Ziemi - Wielką Rafę (Barierę) Koralową, wał długości
2000 km, szerokości do 150 km i wysokości 2000 m, którego kubatura jest 100 000 razy większa od
sławnego Wielkiego Muru Chińskiego!
Koralowce żyjące w zorganizowanych koloniach - to tylko jeden z cudów fauny oceanicznej, której
odkrywanie dopiero się właśnie zaczyna, choć już w zamierzchłej przeszłości ludzie jęli poznawać
dziwne organizmy zamieszkujące podwodny świat. Największy przyrodnik wszystkich czasów Karol
Darwin takimi słowy określał różnorodność fauny tego świata: “Lasy na lądach są znacznie mniej
bogate w. zwierzęta niż morza! Trzeba samemu pobyć nad morzem, pomyszkować wśród
odsłoniętych przez odpływ skał, zobaczyć całą obfitość pstrych, dziwacznych stworzeń, od których się
roi w gęstym lesie wodorostów o powierzchni prawie całkiem pokrytej muszelkami, koloniami
mszywiołów i polipów z krzątającymi się między nimi niezliczonymi rybami, robakami, ślimakami i
innymi zwierzętami, żeby zrozumieć bogactwo życia morskiego. Co znaczą roje komarów i chmary
szarańczy w porównaniu np. z masą meduz!"
... Ale przerwijmy na chwilę opowiadanie o zdobywaniu “podwodnego kosmosu". Nawet z
niewielkiego rejestru odkryć dokonanych przez oceanografów, geofizyków, biologów i innych
naukowców badających kradnę podwodną jasno wynika, że ludzkość stawia zaledwie pierwsze kroki
w poznawaniu oceanu światowego - mimo że z morzem były związane najstarsze cywilizacje na
naszej planecie. Oceanografia jako nauka powstała nie tak dawno, około stu lat temu. W ubiegłym
wieku ludzie wiedzieli o oceanie tyle, ile wiedzieli o nim w ciągu całego dotychczasowego swojego
istnienia na Ziemi. Lecz równocześnie jest oczywiste, że czeka nas wiele jeszcze odkryć, być może
nawet nie mniej sensacyjnych i nie na mniejszą skalę niż odkrycie gigantycznego systemu grzbietów
oceanicznych czy stref pęknięć. I nie tylko geologicznych i oceanograficznych, ale i archeologicznych,
historycznych, etnograficznych. Im właśnie będzie poświęcona nasza opowieść.
Pierwszy wśród oceanów - pod względem wielkości, znaczenia, głębokości i objętości - jest
bezwarunkowo Ocean Wielki, czyli Spokojny. Jemu właśnie poświęcamy pierwszą część naszej
książki, stawiając sobie pytanie: czy jest możliwe na dnie oceanu i przylegających do niego mórz
znalezienie śladów bytności człowieka rozumnego - ruin zatopionych miast albo prostych kamiennych
narzędzi wykonanych przez człowieka epoki paleolitu?
Część pierwsza
Wielki, czyli Spokojny
Odkrycie Pacyfiku
Pod koniec listopada roku 1520 trzy ocalałe okręty flotylli Magellana minęły wąską i niebezpieczną
cieśninę i wypłynęły na nieznane wody. Tam, gdzieś na południowym zachodzie, leżały Wyspy
Korzenne - cel wyprawy. Dwa miesiące płynęły okręty Magellana po bezkresach wód. Ocean był
zadziwiająco cichy i spokojny, dlatego więc nazwano go Pacifico - Spokojny.
Wreszcie 24 stycznia roku 1521 zauważono pierwszy ląd - drobną bezludną wysepkę; po upływie
10 dni spotkano jeszcze jedną nieurodzajną wyspę. Dopiero 6 marca, kiedy minęło 110 dni żeglugi po
niezbadanych wodach Oceanu Spokojnego, wymęczeni głodem i pragnieniem żeglarze ujrzeli po raz
pierwszy ziemię zamieszkałą - wyspę Guam. Tak to Europejczycy odkryli nie znany sobie, oryginalny i
zdumiewający świat Oceanii.
Potem inne fregaty - hiszpańskie, holenderskie, francuskie i rosyjskie - pruły fale Oceanu
Wielkiego, nanosząc na mapę nowe obszary wyspowe. Po odkryciach geograficznych do badań
olbrzymiego Pacyfiku i jego wysp przystąpili uczeni najróżniejszych specjalności: oceanografowie,
botanicy, zoolodzy, meteorolodzy, geolodzy, lingwiści, folkloryści, antropolodzy. Badania te w gruncie
rzeczy rozwinęły się dopiero w naszym stuleciu, mimo że “historia zagadnienia" liczy ponad 400 lat.
Już kapitanów odkrywających świat wysp Oceanii, tych pierwszych jej badaczy, nurtował problem:
którędy i w jaki sposób mogli się dostać na te - często tysiącami kilometrów przestworu "wodnego
oddzielone od siebie - wyspy i archipelagi* zamieszkujący je ludzie.
Usiłując wyjaśnić zagadkę zaludnienia Oceanii, hiszpański żeglarz z XVI wieku de Queirós wysunął
hipotezę, że wyspy te stanowić mają resztki wielkiego1 lądu stałego, który zajmował niegdyś większą
część Pacyfiku, a przedstawiciele miejscowej ludności są potomkami mieszkańców tego kontynentu.
Pogląd ów podzielało wielu innych znanych żeglarzy. Najżarliwszymi obrońcami hipotezy
zatopionego kontynentu - Pacyfidy - byli dwaj badacze Oceanii: sławny francuski podróżnik Dumont
d'Urville i jego ziomek, zbieracz folkloru wyspiarskiego Morenhut.
Pierwszy przytaczał dane na rzecz teorii, że Amerykę i Azję łączył kiedyś masyw lądowy.
Wulkaniczne wyspy Oceanii w rodzaju Hawajów miały być wierzchołkami łańcuchów górskich
ciągnących się kiedyś wzdłuż zaginionego obecnie kontynentu, zamieszkanego przez naród liczny i o
wysokiej kulturze. Jego to właśnie przedstawiciele zostali na oceanicznych wyspach i wysepkach.
Morenhut na dowód istnienia Pacyfidy przedstawiał (świadectwa folkloru, zgodnie z którymi na
Oceanie Spokojnym wydarzyła się ongiś gigantyczna katastrofa będąca przyczyną (zatopienia
wielkiego lądu i zagłady mnóstwa ludzi.
Zarówno Dumont d'Urville, jak i Morenhut ogłosili swoje hipotezy w pierwszej połowie ubiegłego
wieku. W tamtych czasach uczeni znali zbyt mało faktów - naukowe odkrywanie Oceanii dopiero się
rozpoczynało. W miarę gromadzenia się nowych danych ba użytek nauki pojawiały się nowe związane
z Pacyfidą hipotezy.
W roku 1865 współpracownik wielkiego Darwina Alfred Walla-ze opublikował studium poświęcone
pochodzeniu mieszkańców Oceanii. Wallace dowodził, że współcześni tubylcy australijscy, Papuasi z
Nowej Gwinei, ciemnoskórzy Melanezyjczycy i jaśniejsi od nich Polinezyjczycy są potomkami jednej
“rasy oceaniczej" zamieszkującej kiedyś olbrzymi, dziś zatopiony kontynent na Oceanie Spokojnym.
Opinie Wallace'a podzielał inny wybitny ewolucjonista XIX wieku, Thomas Huxley.
Poglądy biologów i antropologów pasowały do niektórych teorii geologów, tylko że ci ostatni
przesuwali czas kataklizmu na Oceanie Spokojnym do epoki wcześniejszej, kiedy nie było jeszcze
człowieka na Ziemi. Francuski geolog Emile Haug sądził, że centralną część Pacyfiku zajmował
rozległy kontynent, który zaczął zanikać w erze mezozoicznej, czyli jakieś 100-200 min lat temu.
Poparł go także niemiecki geolog H. Hallier, a geolog rosyjski Łukaszewicz wykonał w 1911 roku całą
serię map Pacyfidy, gdzie przedstawił wszystkie jej zmiany, aż do ostatecznego zniknięcia w wodach
Oceanu Wielkiego. Na początku lat dwudziestych, prawie równocześnie, w roku 1923 i 1924, zostają
wydane dwie książki poświęcone Pacyfidzie. Prawdopodobnie autorzy tych książek, mieszkający w
dwu różnych krajach i zajmujący się odrębnymi dziedzinami nauki, nie wiedzieli nic o sobie nawzajem.
Byli nimi: rosyjski uczony Michaił Menzbir, twórca podstaw geografii zwierząt, i etnograf angielski
MacMillan Brown, który poświęcił się badaniom licznych plemion i ludów z wysp Oceanu Spokojnego.
Książki nosiły prawie jednakowe tytuły: Tajemnica Oceanu Spokojnego - Browna i Tajemnica Oceanu
Wielkiego – Menzbir’a.
Menzbir pisał: “Obiektywne dane naukowe mówią nam, że Ocean Wielki nie jest tak stary, jak się
na ogół mniema. W swej części tropikalnej ukształtował się nie wcześniej niż w miocenie. Ale i
później, znacznie później, kiedy ludzkość nie tylko że się narodziła, lecz osiągnęła już pewien stopień
kultury, z łona jego wód wyłaniały się wyspy - jedne duże, inne mniejszych rozmiarów".
Menzbir wyliczył szereg faktów przemawiających za istnieniem ongiś kontynentu na Oceanie
Spokojnym. Były to fakty potwierdzone przez geologię, etnografię, oceanografię. Chyba najbardziej
jednak przekonywające i zarazem zdumiewające były dane z dziedziny zoogeografii, zajmującej się
rozmieszczeniem na naszej planecie przedstawicieli świata zwierzęcego i określaniem kierunków ich
przemieszczania się.
Jeszcze w roku 1764 w rzekach Nowej Zelandii odkryto ryby z rodzaju Galaxias. Zamieszkują one
słodkie wody kontynentalne i wyspowe na półkuli południowej między 30° a 60° szerokości
geograficznej południowej. Właśnie słodkie, bo słonej wody Galaooias nie znoszą. W jaki więc sposób
mogły się znaleźć w basenach wodnych Nowej Zelandii, oddalonej od kontynentów o setki i tysiące
kilometrów, i na niektórych innych wyspach Oceanu Spokojnego? Ponieważ podróży morskiej
Galaxias na pewno by “nie zaryzykowały", zostaje jedna droga - rzekami słodkowodnymi, które
przecinały kiedyś zatopioną Pacyfidę.
Na wyspach Galapagos i Fidżi zachowały się olbrzymie jaszczurki legwany, zamieszkujące niegdyś
kontynenty. Pływaczki z nich słabe, toteż wątpić należy, by mogły pokonywać oceaniczne odległości.
Czy to nie znaczy, że wyspy łączyły kiedyś z kontynentem pomosty lądowe? Podobnie inni liczni
mieszkańcy wysp Oceanu Spokojnego, jak chrząszcze mrówki, motyle, mięczaki, płazy albo
dziesięcionogie raki, nie mogłyby się tam przedostać wpław, przemierzyć setek, a często i tysięcy
kilometrów morskich odmętów. To samo można powiedzieć o lichych pływakach - wężach, które żyją
na wielu wyspach Pacyfiku. A cóż dopiero mówić o takich “pływakach" jak rośliny? Tymczasem na
wyspach Oceanii spotyka się niekiedy prócz zespołów flory typowo oceanicznej również rośliny
północno-, wschodnio- i południowoamerykańskie, australijskie, indonezyjskie, a nawet antarktyczne!
Dane botaniczne i zoologiczne wskazują nadzwyczaj przekonywająco na istnienie ongiś kontynentu
czy też wielkich pomostów lądowych na Pacyfiku.
Zdaniem Menzbira, dane nauk o człowieku świadczą o tym, że zanurzanie się lądu postępowało już
za czasów bytności człowieka na Ziemi, i to nie człowieka pierwotnego, lecz na pewnym stopniu
kultury. Dowodom na to poświęcił prawie wszystkie stronice swojej obszernej monografii angielski
etnograf oceanolog MacMillan Brown, przy czym podkreślił w niej głównie świadectwa zagadkowej
kultury małej Wyspy Wielkanocnej, kultury zaprzepaszczonej, zanim mogli ją zbadać i opisać uczeni.
Tajemnicza Wyspa Wielkanocna
Już pierwszych przybyłych na Wyspę Wielkanocną w początkach XVIII wieku Europejczyków
zainteresowały olbrzymie wizerunki bożków, które “były wyciosane w kamieniu i miały postać ludzi o
długich uszach i z koroną na głowie". Wykonano je “nadzwyczaj kunsztownie,* co było godne
wielkiego podziwu". Admirał Roggeveen zanotował dalej w swoim dzienniku okrętowym: “Te kamienne
posągi wprawiły nas najpierw w zdumienie, nie mogliśmy bowiem zrozumieć, jak ludzie, którzy nie
mieli ani ciężkich, grubych belek do sporządzania narzędzi, ani dostatecznie wytrzymałych lin, potrafili
wznieść kolosy mające co najmniej trzydzieści stóp wysokości i odpowiednią do tego szerokość".
Roggeveen i jego współtowarzysze uznali potem, że posągi ulepione są z gliny, a odłamki kamienia
stanowią tylko ich “kamienny pancerz" - bo z łatwością udawało im się wyjąć z gigantycznego posągu
fragmenty kamienia. Jednakże owa łatwość świadczyła tylko o starożytności figury. Już za następnej
wyprawy pod dowództwem hiszpańskiego kapitana Gonzaleza w roku 1770 przekonano się naocznie,
że wielkie posągi wykonane są z ciężkich i twardych kamieni. Co więcej, gdy Gonzalez ogłosił, że
wyspa staje się własnością korony hiszpańskiej (jakżeby inaczej?) i zaproponował miejscowym
władcom potwierdzenie tego aktu, ku jego zdziwieniu, półnadzy wodzowie małej wysepki postawili pod
dokumentem nie odciski palców, ale prawdziwe podpisy, które składały się nie z, łacińskich albo
jakichkolwiek znanych znaków pisma, lecz z dziwnych rysunkowych znaczków przedstawiających
ptaki i obce dla Europejczyków stworzenia czy przedmioty. Oznaczało to, że na Wyspie Wielkanocnej
istniała nie tylko sztuka monumentalna, ale i odrębne piśmiennictwo.
Posągi stały na kamiennych platformach (ludność miejscowa nazywała je ahu), które często pod
względem rozmiarów i wysiłku włożonego w ich zbudowanie nie ustępowały posągomol-brzymom:
długość ich sięgała 60 m, a wysokość - 3 m. Zazwyczaj na ahu wznosiło się kilka posągów, ale
dosłownie na oczach żeglarzy odwiedzających Wyspę Wielkanocną na przełomie XVIII i XIX wieku
zaczęły się jeden po drugim osuwać ze swoich cokołów i mniej więcej w połowie wieku XIX nie
pozostał na ahu ani jeden posąg - wszystkie zostały obalone i częściowo potłuczone. Co prawda,
stojące figury zachowały się w innym miejscu wyspy, nie na wybrzeżu, tylko w kamieniołomach
krateru wulkanicznego, skąd właściwie kiedyś przenoszono je ku brzegom oceanu.
Stojąc na zboczu góry patrzą z niepojętym spokojem na morze i ziemię, i nagle człowiek zdaje
sobie sprawę, jak ich kontury mimo swojej schematyczności zaczynają go urzekać. Im dłużej tak je
kontempluje, tym bardziej poddaje się owemu wrażeniu, niezmiennemu, wrażeniu działania ich
spokojnej szlachetności, uroku i tajemnicy. Cały widok oddziałuje szczególnie silnie o zachodzie
słońca, kiedy olbrzymie, czarne sylwetki pomników, oświetlone gasnącymi promieniami, zarysowują
się stopniowo na wspaniałym, połyskującym tle zachodniego horyzontu" - mówi naoczny świadek.
A oto słowa innego naocznego świadka, sławnego norweskiego badacza i podróżnika Thora
Heyerdahla: “Było to porywające widowisko, gdy ukazały się naszym oczom kamienne idole w całej
swej olbrzymiej okazałości i wydały nam się zupełnie inne w porównaniu z tymi jak gdyby obciętymi po
szyję, jakie widywaliśmy w encyklopediach i informatorach geograficznych... Cały masyw górski
poharatany na kawały - ktoś wulkan pokrajał z taką zachłannością, jakby to była babka z ciasta, a tym-
czasem stalowa siekiera, kiedy uderzy się nią w skałę, tylko krzesze iskry. Wyciosano dziesiątki
tysięcy metrów sześciennych górotworu, przeniesiono dziesiątki tysięcy ton kamieni. I pośrodku
ziejącej paszczy górskiej leży ponad sto pięćdziesiąt olbrzymich kamiennych postaci ludzkich,
wykończonych i nie wykończonych, we wszystkich stadiach pracy. Cała góra stanowi masę torsów i
głów".
Oprócz 150 posągów w kamieniołomie odkryto jeszcze około 500 kamiennych bożków w różnych
częściach wyspy. Ich rozmiary przechodzą wszelkie wyobrażenie, jeśli się weźmie pod uwagę, że były
wykonywane prymitywnymi kamiennymi narzędziami. Największa z figur - nie tylko na Wyspie
Wielkanocnej, ale i w całej Oceanii - sięga 20 m i 80 cm, głowa kolosa ma 11 m, a nos jest długi
na 4 m!
Co jeszcze dziwniejsze, twórcom rzeźb nie dość było wyciosać bożka z twardego i niepodatnego
na obróbkę kamienia, przetransportować go na brzeg oceanu i umocować na postumencie, którego
wzniesienie też wymagało tytanicznych wysiłków. Po tym wszystkim wkładali olbrzymowi na głowę
pewnego rodzaju “kapelusz" .- potężny kamienny cylinder, nazywany przez tubylców pukao. Trzeba
dodać, że pukao wyciosywano w innym kamieniołomie, w kraterze małego wulkanu Puna-Pau,
leżącego w centrum wyspy, ho tylko tam znajdują się złoża czerwonego tufu, z którego powstawały
ozdoby posągów. Widocznie wszystkie “kapelusze" powinny były mieć kolor czerwony.
“Kapelusze'' są dobrze dopasowane do głów swoich “właścicieli". Na jednym z posągów był
umieszczony “kapelusz" o średnicy 2,7 m przy wysokości 2 m, a w samej “pracowni kapeluszniczej" w
kamieniołomie znajdują się pukao o średnicy ponad 3 m, wysokości 2,5 m i wadze... 30 ton!
Z trudem można sobie wyobrazić, w jaki sposób udało się wyspiarzom, nie mającym ani dźwigów,
ani bydła pociągowego, ani narzędzi z żelaza czy brązu, dokonać tego, co mieli szczęście ujrzeć
pierwsi odkrywcy Wyspy Wielkanocnej. A przecież kamienne kolosy, stojące na postumentach i
uwieńczone wielotonowymi “kapeluszami" - to może główna, ale nie jedyna osobliwość, małego
skrawka ziemi na Oceanie Wielkim.
Potrzeba utrwalenia mowy, usystematyzowania jej zapisu rodzi się tylko w społeczności
cywilizowanej. Plemiona pierwotne posługują się “językiem rysunków", piktografią. Na Wyspie Wiel-
kanocnej istniało pismo, i to pismo oryginalne, niepodobne do żadnego na świecie. Wszystkie próby
znalezienia cech świadczących wymownie o zbieżnościach pisma Wyspy Wielkanocnej, tzw. kohau
rongo-rongo (“mówiące drzewo"), z innymi okazały się nieprzekonywające. Z jakimi to pismami nie
porównywano drobnych znaków rysunkowych kohau rongo-rongo, wyciętych na drewnianych
tabliczkach zębem rekina! Z hieroglifami egipskimi i ze znakami pism z grot na Cejlonie, z pismami
Międzyrzecza, Indian Ameryki Środkowej, południowych Chin i Ameryki Południowej, Indii i Meksyku...
Wiele znaków kohau rongo-rongo bardzo przypomina wizerunki, którymi upstrzone są skały i groty
wyspy. Znajdują się tam rysunki owadów, ryb, mięczaków i ptaków, a co najważniejsze - wizerunek
tajemniczej postaci człowieka-ptaka, stworzenia o wielkiej ptasiej głowie, ludzkim ciele i wyciągniętych
łapach uzbrojonych w szpony.
Legendy wyspiarzy głoszą, że w dawnych czasach, zanim mieszkańcy Wyspy Wielkanocnej zostali
nawróceni na chrześcijaństwo, istniał tu przedziwny obrządek wybierania tangatamanu, tzn.
człowieka-ptaka, obrzęd łączący cechy kultu religijnego i zawodów sportowych. Zwycięzca
współzawodnictwa-obrządku zostawał :- na okres dokładnie jednego roku - władcą wyspy i uważano
go za wcielenie bóstwa. Człowieka-ptaka przedstawiają doskonałe rzeźby z twardego drewna,
wykonane przez wyspiarzy po mistrzowsku na równi z innymi wizerunkami stworzeń fantastycznych
oraz ryb, ptaków i ludzi.
Człowiek-jaszczurka. Wizerunek tego fantastycznego stworzenia można znaleźć wśród petroglifów i między znakami pisma kohau rongo-rongo oraz na wyrobach ceramicznych
Wielotonowe kolosy z kamienia, gigantyczne postumenty - ahu, swoiste pismo, niepodobne do
hieroglifów pism starożytnych, wizerunki skalne gęsto pokrywające kamienie, przedziwny religijno-
sportowy obrzęd, nigdzie więcej nie spotykany, wspaniałe rzeźby w drewnie - czy to nie za dużo na
jedną małą wysepkę zagubioną na oceanie? A może w odległych czasach w okolicy Wyspy
Wielkanocnej znajdowały się inne lądy? A może jest ona tylko mizerną resztką wielkiego niegdyś i
ludnego lądu stałego?
Już słynny żeglarz James Cook przypuszczał, że Wyspa Wielkanocna wyszła cało z potężnej
katastrofy. Dumont d'Urville i Morenhut byli przekonani, że zarówno ludność Wyspy Wielka-
nocnej, jak i innych licznych wysp Oceanii to tylko ostatnie pozostałości epoki dawnej potęgi,
zdegradowani mieszkańcy Pacyfidy. Z tą hipotezą zgadzało się wielu badaczy. MacMillan Brown
spróbował zebrać wszystkie “humanistyczne" argumenty na rzecz teorii o dawnym istnieniu Pacyfidy i
jej tragicznej zagładzie, która nastąpiła jeszcze za pamięci ludzkiej.
“Gdyby Londyn zatonął, a nad wodą sterczał tylko wierzchołek katedry w Westminster..." tak się
zaczynała książka Browna. Dalej autor przytaczał zastanawiające fakty związane z historią odkrycia
Wyspy Wielkanocnej przez europejskich żeglarzy.
Niedaleko wybrzeży Chile leży słynna “Wyspa Robinsona" - Juan Fernandez - nazwana tak na
cześć żeglarza hiszpańskiego Juana Fernandeza, który odkrył ją w rdku 1572. Po sześciu latach jego
okręt znowu pruł fale południowo-wschodniej części Oceanu Wielkiego. Niespodziewana burza
zapędziła okręt daleko na południe i nieoczekiwanie Juan Fernandez odkrył kraj dotąd nikomu nie
znany. To prawda, że hiszpański podróżnik nie zdecydował się "wyjść na brzeg - skonstatował tylko,
że ziemia ta nawadniana jest przez wielkie rzeki i mieszkają na niej “ludzie biali, dobrze ubrani i pod
każdym względem odmienni od mieszkańców Chile i Peru". Juan Fernandez wywnioskował, że to jest
właśnie ta Nieznana Ziemia Południowa, którą bezskutecznie próbowano odkryć przed nim.
Uradowany kapitan pośpiesznie wrócił do Chile, żeby się odpowiednio przygotować do następnej
wyprawy. Starannie przy tym ukrywał zarówno swoje nieoczekiwane odkrycie, jak i przygotowania do
wielkiej podróży na odkryty przez siebie na Oceanie Spokojnym kontynent (czy olbrzymią wyspę).
Jednak śmierć go dosięgła, zanim zdążył swój plan zrealizować. Wyprawa się nie odbyła, jej pomysł
przepadł razem z autorem, aż dopiero po wielu latach historycy dowiedzieli się o zdumiewającym
odkryciu Juana Fernandeza.
Minęło ponad 100 lat. W roku 1687 we wschodniej części Oceanu Wielkiego zjawił się okręt
angielskiego pirata Edwarda Davisa “Bachelor's Delight". Dopłynąwszy do wysp Galapagos leżących
na równiku, Davis skręcił ostro na południe i pokonawszy około 4000 km, zobaczył o 500 mil morskich
od dzisiejszego wybrzeża, na 27° 20' południowej szerokości geograficznej, niski piaszczysty brzeg.
Kilkadziesiąt mil na zachód od niego widoczny był wysoki i długi pas lądu. Niestety, brytyjski pirat nie
miał czasu czy ochoty na zajmowanie się badaniami i “Bachelor's Delight" wyminął nieznane ziemie,
nie przybijając do nich wcale.
6 kwietnia 1722 roku eskadra admirała Roggeveena odkryła w rejonie odwiedzonym przez Davisa
małą skalistą wysepkę i dała jej nazwę Wyspy Wielkanocnej. W okolicy nie było żadnej ziemi z
wyjątkiem trzech drobnych wysepek na południowym zachodzie i jednej przy brzegu wschodnim.
Tak więc, konstatował Brown, pod koniec wieku XVI Juan Fernandez widział wielki ląd zamieszkały
i urodzajny;. w 1687 roku kapitan Davis ujrzał “niski piaszczysty brzeg", a na zachód od niego “ląd
wysoki i podłużny". W roku 1722 natomiast admirał Roggeveen odkrył w tym właśnie rejonie jeden
jedyny skrawek lądu - Wyspę Wielkanocną (nie licząc maleńkich wysepek). Czyżby to nie oznaczało,
że katastrofa, która spotkała Wyspę Wielkanocną, ściślej: Pacyfidę, wydarzyła się właśnie w tym
odstępie czasu? Niechby nawet relacja Fernandeza .brzmiała zbyt fantastycznie, to przecież Davis
rzeczywiście zobaczył “wielką ziemię" i nie tylko on, ale i cała załoga statku “Bachelor's Delight"!
Ślady katastrofy można zobaczyć także na samej Wyspie Wielkanocnej. W kamieniołomach
umiejscowionych w kraterze wulkanu Rano-Raraku (rano znaczy wulkan, raraku albo raku-raku -
drapać) leżą do tej pory nie wykończone posągi-kolosy. Znajdują się tu również porzucone narzędzia
pracy - prymitywne dłuta, za pomocą których kamieniarze ciosali pomniki. • Wyspa Wielkanocna jest
nieduża, a wykonanie takiej liczby kamiennych kolosów, zdaniem Browna, wymagało pracy tylu mniej
więcej robotników, co przy budowie piramid egipskich, tzn. wielu tysięcy. A przecież te tysiące trzeba
było wyżywić; gdzież więc mogli mieszkać ci robotnicy i ich chlebodawcy, jak nie na obszerniejszym
terenie? Niewątpliwie na tak wielką skalę zakrojone prace kamieniarskie mogły być przeprowadzone
tylko pod warunkiem, że w państwie istniała władza silna i scentralizowana.
Legenda mówi, że kiedy na Wyspę Wielkanocną przybyli pierwsi osiedleńcy przysłani od wodza
Hotu-Matua, zastali tam już jakichś ludzi. Jeden z. tych tubylców opowiedział przybyszom, że Wyspa
Wielkanocna była kiedyś wielkim krajem, ale zburzył go olbrzym imieniem Uoke. Od tamtego czasu
wyspa nosiła nazwę Te-Pito-o-te-Hennua - “Pępek Ziemi".
Nikt nie zna treści pisma kohau rongo-rpngo. Jednakże w poprzednim jeszcze stuleciu udało się
etnografom zanotować kilka legend, które - jak twierdzili wyspiarze - były wyryte na “mówiących
tabliczkach". Oto, co jest powiedziane w jednej z tych legend.
Z początku, kiedy wyspa została stworzona, poprzecinano ją drogami. Budował je Heke (tzn.
“Ośmionogi"). Siedział on na honorowym miejscu, w punkcie centralnym, z którego drogi te roz-
chodziły się w różnych kierunkach. Przypominały one sieć pajęczą, pomalowaną na szaro i czarno.
Nikt nie mógł ustalić, gdzie jest początek, a gdzie koniec tych dróg.
Na Wyspie Wielkanocnej są drogi brukowane. Biegną aż do brzegu oceanu i urywają się.
Prowadzą... do nikąd! A może mają one przedłużenie dalej, gdzieś w głębinie, w której znikł istniejący
kiedyś ląd?
Brown przypuszczał, że Wyspa Wielkanocna była gigantycznym mauzoleum. Na cześć królów i
wodzów zatopionego państwa tutaj wznoszono ich olbrzymie portrety-posągi. Z tych rzeźbionych
portretów można wnioskować o wyglądzie zewnętrznym zaginionych mieszkańców Pacyfidy: byli to
ludzie o władczo wysuniętej dolnej szczęce, prostych wyniosłych ustach, głęboko osadzonych oczach
i rozciągniętych płatkach usznych.
Z relacji misjonarza Eyrauda dowiadujemy się, że wyspiarze używali pisma “dla tradycji" i “nie
doszukiwali się w nim sensu". Czy to właśnie nie dowód, że pismo kohau rongo-rongo, podobnie jak i
giganci z kamienia, jest jedną z pozostałości kultury zatopionego kontynentu?
Resztki Pacyfidy?
Ostatnie, ale nie jedyne... Pewien angielski profesor spróbował odnaleźć pozostałości zatopionej
kultury Pacyfidy i na innych wyspach Oceanii. Kamienne posągi w stylu zbliżonym do kolosów z
Wyspy Wielkanocnej (wprawdzie nie takie wspaniałe) odkryto też na Hawajach, na niewielkiej wyspie
Pitcairn należącej do archipelagu Markizów.
Na północ od równika, wśród bezbrzeżnych wód Oceanu Wielkiego, zagubiło się kilka małych
wysepek. Pierwsi Europejczycy, którzy je odwiedzili pod koniec XVIII stulecia, nie znaleźli tam nic
oprócz skąpej roślinności. Zdawało im się, że nikt nigdy nie mieszkał na tych skrawkach lądu. Ale to
były tylko pozory.
Na wysepkach rosły palmy kokosowe - a znaleźć się tam mogły tylko dzięki ludziom. Odszukano
także inne, bardziej jawne ślady bytności człowieka. Na Wyspie Bożego Narodzenia istnieją
prostokątne platformy z płyt koralu, a na innej wyspie z tej samej grupy równikowej - wyspie Malden -
oprócz płyt znajduje się na pół zburzona świątynia. Budowę jej, sądząc po szkicach, można
przyrównać do dawnych piramid mieszkańców Ameryki Południowej.
Kto zbudował platformy i świątynię, jeżeli w promieniu setek kilometrów rozpościera się ocean? W
jaki sposób nieznani budowniczowie mogli wznosić swoje budowle na tych wyspach, pozbawionych
nawet słodkiej wody? Czy wobec tego dawne ruiny nie są pozostałościami po tajemniczej kulturze
zatopionej w falach Oceanu Wielkiego razem z urodzajnymi ziemiami, żywiącymi tysiące
budowniczych? Może Malden podobnie jak Wyspa Wielkanocna był świętym przybytkiem, miejscem,
do którego przybywała obchodzić uroczystości ludność wielkiego państwa, spoczywającego dziś pod
wodami Oceanu Wielkiego?
Centrum tej zaginionej cywilizacji leżało zdaniem Browna daleko na zachód, w okolicy wyspy
Ponape. Na tej niewielkiej wysepce odkryto jeszcze zeszłego wieku ruiny megalityczne. Bazaltowe
mury budowli miały 6 m grubości. Płyty ważące do 25 ton były wydźwignięte na wysokość prawie 20
m! Wykonanie takiej kolosalnej pracy byłoby niemożliwe bez zorganizowanego wysiłku wielu tysięcy
robotników. Wynika z tego, że państwo zdolne wznosić tego rodzaju olbrzymie budowle musiało mieć
setki tysięcy mieszkańców... podczas gdy w promieniu 2 000 km mieszka raptem 50 000 ludzi na
wyspach i wysepkach oddalonych od siebie o setki mil! W dodatku nie znalazłoby się między nimi
nawet 2 000, którzy by się mogli podjąć ciężkiej pracy budowniczego.
W tej samej zachodniej części Oceanii, na wyspie Tinian, zachowały się resztki monumentalnych
budowli: osobliwa aleja dwu rzędów kamiennych kolumn o wysokości 4 m. Do czego służyły te
kolumny: do ozdoby czy jako podpora budynków? Jaki lud wzniósł te ogromne budynki? Przecież
współczesna ludność Tinianu mieszka w drewnianych chatkach albo w szałasach z trzciny.
MacMillan Brown przytaczał jeszcze inne fakty z dziedziny archeologii, etnografii i antropologii,
świadczące pośrednio o istnieniu na Oceanie Spokojnym dużych masywów lądowych czy
poszczególnych wysp i archipelagów, zatopionych obecnie. Zdawał on sobie jednak z tego sprawę, że
wszystkie te dowody są w istocie tylko poszlakami i taki charakter będą miały dopóty, dopóki nie
zostaną poparte innymi faktami naukowymi z dziedziny nauk ścisłych - geologii, zoogeografii czy
oceanografii.
W swojej książce Tajemnice Oceanu Spokojnego angielski etnograf opierał się na niektórych
danych z nauk ścisłych, na przykład na fakcie, że cała zachodnia część Oceanu Spokojnego i
oblewane przezeń brzegi Azji są bardzo niespokojnym rejonem kuli ziemskiej. Występują tu raz po raz
potężne trzęsienia ziemi (corocznie ponad 100 na Filipinach i około 500 w Japonii).Nie mniejszą
aktywność sejsmiczną wykazuje także wschodnia część Pacyfiku, szczególnie u wybrzeży Ameryki (w
Gwatemali i Meksyku zdarza się około 100 trzęsień ziemi w ciągu roku, a wzdłuż brzegów Chile,-
ponad 1000!). Oznacza to, że skorupa ziemska nie jest tu ustabilizowana.
To prawda, że za czasów Browna i Menzbira budowa dna Oceanu Spokojnego była prawie
zupełnie nie zbadana. W połowie lat dwudziestych naszego stulecia uczeni mogli operować tylko
danymi pośrednimi. Zarówno oceanolog-etnograf MacMillan Brown, jak i zoogeograf Menzbir
dochodzili na podstawie danych, każdy ze swojej dziedziny wiedzy, do wspólnego wniosku: na
Oceanie Spokojnym istniał ląd, a jego zagłada nastąpiła już za ludzkiej pamięci.
Głos miała teraz geologia dna morskiego: ona jedna tylko mogła nadać hipotezom i dowodom
pośrednim powagę dowodów niezbitych. Na początku lat trzydziestych bieżącego stulecia rejon
Wyspy Wielkanocnej i miejsca na południowy wschód od niej poddano badaniom oceanograficznym.
Przyniosły one jako rezultat odkrycie rozległego podmorskiego płaskowyżu. Badając skały wyciągnięte
z dna, prowadzący prace doszli do wniosku, że kiedyś istniał ląd stały łączący Amerykę Południową z
Australią i być może z Azją. Ale jeden wniosek był niepocieszający dla zwolenników “zamieszkanej
Pacyfidy" - że zatonięcie tutaj lądu miało miejsce bardzo dawno. W ciągu ostatnich tysiącleci Wyspa
Wielkanocna “nie obniżyła swego poziomu ani o jard" i na przekór mniemaniu Browna “w tym czasie,
kiedy powstawały posągi, linia brzegowa była tak samo stała jak w dobie obecnej". .
Sporu o Pacyfidę nie można po dziś dzień uważać za skończony, choć budowę podwodnej części
Pacyfiku uczeni poznali znacznie lepiej niż w ubiegłym wieku czy w początkach naszego. Wielu
oceanografów i geologów sądzi, że gigantyczne zagłębienie Oceanu Spokojnego istniało w swoich
głównych zarysach już w czasach kształtowania się skorupy ziemskiej. Do dziś jednak są zwolennicy i
obrońcy “pacyficznego lądu", Pacyfidy. Należy do nich radziecki geomorfolog D. Panów, bułgarski
geolog Michałowicz, radziecki zoogeograf G. Lindberg i szereg naukowców z innych krajów. Na
Wyspie Wielkanocnej dzięki współczesnym badaniom odkryto skały o pochodzeniu kontynentalnym i,
co nie mniej ważne, niedużej grubości pokrywę kontynentalną. “Ta wskazówka potwierdza
przypuszczenie o istnieniu ongiś wielkiej powierzchni lądu we wschodniej części Oceanu Spokojnego,
jeśli się powiąże budowę Wyspy Wielkanocnej ze strukturami typu kontynentalnego w obrębie płycizny
Albatros" - pisze Panów w książce Pochodzenie lądów i oceanów.
Zdaniem zwolenników istnienia Pacyfidy miliony lat temu kontynent ten zajmował olbrzymią
powierzchnię, tworząc nieprzerwany most między Australią i Ameryką. Później nastąpiło pogrążanie
się odcinków lądu i ogromny kontynent na Oceanie Spokojnym zaczął się rozpadać na osobne
kontynenty - wyspy: Australię, Melanezydę zawierającą wyspy Melanezji, Pacyfidę Zachodnią łączącą
w jedną całość tysiące drobnych wysp i wysepek Mikronezji, Hawaidę rozpościerającą się niegdyś od
Ja-ponii po Kalifornię, a dziś przetrwałą zaledwie pod postacią archipelagu Hawajów, oraz Pacyfidę
Wschodnią, której pozostałość stanowi Wyspa Wielkanocna.
Kiedy to było?
Rzecz jasna, że wielki most między Ameryką i Australią zaczął się wykruszać bardzo dawno.
Obniżanie się lądu trwało miliony lat i dziś jeszcze brzeg południowo-wschodniej Azji, centymetr po
centymetrze, pogrąża się w Oceanie Spokojnym - ofensywa morza nie ustaje. Pacyfida Wschodnia
oddzieliła się od reszty lądu na długo przed pojawieniem się człowieka na Ziemi, a kiedy ona sama
zaczęła się zanurzać w oceanie? Kiedy Wyspa Wielkanocna została “zupełnie samiutka"?
Brown sądził, że pogrążanie się ostatnich resztek lądu nastąpiło całkiem niedawno: między
podróżami Davisa i Roggeveena. Z geologicznego punktu widzenia to oczywiście absurd. Radziecki
geolog Włodzimierz Obruczew bliższy był chyba prawdy umieszczając obniżanie się kontynentu w
rejonie Wyspy Wielkanocnej pod koniec okresu lodowcowego, kiedy topnienie lodów miało wpływ na
podniesienie poziomu oceanów (w tym także Oceanu Spokojnego), a nizinne tereny lądu ulegały
zatapianiu.
Jest zupełnie możliwe, zdaniem Obruczewa, że dokoła górzystej partii Wyspy Wielkanocnej
rozciągały się rozległe niziny, a na nich gęsto zaludnione miasta i osady. Kiedy okres lodowcowy miał
się ku końcowi, morze zaczęło stopniowo zatapiać te nizinne części wyspy. Ludność, prawdopodobnie
nakłaniana przez jakichś kapłanów czy mędrców, zaczęła wówczas pośpiesznie ciosać w miejscowym
tufie wulkanicznym posągi o groźnych twarzach i ustawiać je wzdłuż brzegu z nadzieją, że wstrzymają
natarcie morza, a miasta i osady przybrzeżne zostaną uratowane. Jednakże topnienie lodowca
jeszcze się nie skończyło, poziom morza podnosił się w dalszym ciągu i w końcu wszystkie tereny
nizinne wyspy zostały zalane. Ludność zginęła albo przeniosła się na inne wyspy Polinezji. Dopiero
wiele lat później na Wyspę Wielkanocną przybyli nowi mieszkańcy, którzy nic nie wiedzieli o dawnej
kulturze.
Na Wyspie Wielkanocnej zdaniem Obruczewa już około 10 000 lat temu istniała wysoko rozwinięta
kultura. “W ciepłej równikowej strefie kuli ziemskiej - pisał Obruczew tuż przed swoją śmiercią -
ludzkość już w tamtych czasach, kiedy strefy około-biegunowe były jeszcze pokryte śniegami i
lodowcami (a człowiek wytwarzał kamienne narzędzia służące mu do zdobywania jedzenia), osiągnęła
wysoki stopień rozwoju kultury, budowała piękne świątynie bóstwom, piramidy jako grobowce dla
monarchów, a na Wyspie Wielkanocnej wznosiła kamienne posągi".
Możliwe - jak sądził Obruczew - że zagłada ostatnich resztek Pacyfidy rzeczywiście nastąpiła za
czasów “człowieka rozumnego" i była spowodowana podniesieniem się poziomu oceanu w związku z
topnieniem lodowców. Ale koniec wielkiego zlodowacenia najwidoczniej nie ma nic wspólnego z
zagadkami Wyspy Wielkanocnej. Topnienie lodowców występowało 10 •- 12 000 lat temu, a wyspa
została zasiedlona, na co wskazują wykopaliska archeologiczne, w początkach naszej ery; wznosze-
nie olbrzymich posągów jest datowane najwcześniej na 1100 rok n.e. Odstęp czasu między
topnieniem lodowców a budowaniem pomników wynosi zatem 10 000 lat!
Poza tym przypuszczenie, jakoby posągi miały być wznoszone, “żeby zapobiec wtargnięciu
morza", nie wydaje się prawdopodobne. Entuzjaści Pacyfidy opisują barwnie, jak to “daremnie
kamienne bożki wbijały gniewne i groźne spojrzenie w morze, które nie przestawało się wdzierać na
ląd". Ale jakiego skutku spodziewano się po tym spojrzeniu, jeżeli olbrzymy z kamienia były
odwrócone plecami do oceanu, o czym świadczą i szkice pierwszych badaczy, którzy widzieli posągi
jeszcze na cokołach, i rekonstrukcje archeologów?
To samo można powiedzieć o wielkich platformach kamiennych, ahu. Jeżeli Wyspa Wielkanocna
miała kiedyś większe rozmiary, to dlaczego płyty są ułożone akurat ściśle nad oceanem wzdłuż całej
linii brzegowej wyspy? Czyżby morze przypływało tak dokładnie, że dochodziło do postumentów - i
natychmiast się zatrzymywało? To zbyt nieprawdopodobne. Bardzo natomiast wiarygodne jest
przypuszczenie inne: ahu ustawiono na brzegu oceanu i ten brzeg pozostał nie zmieniony od czasów
ich wzniesienia aż po dzień dzisiejszy.
Nawet jeśli się założy, że i platformy, i stojące na nich figury wznoszono dla obrony przed groźnym
wtargnięciem morza i stawiano na samym jego brzegu, żeby je powstrzymywać, to... przecież już od
dawien dawna powinny by się one znajdować na dnie oceanu!
A może pomniki z Wyspy Wielkanocnej to tylko szczątki wielkiej niegdyś kultury i dno morskie
przechowuje znacznie więcej jej śladów niż sama wyspa, jest usiane blokami i posągami, które poszły
na dno? Przecież brukowane drogi urywają się gwałtownie na brzegu oceanu...
“Doprawdy, czy nie można by się przejść tymi drogami?" - pisze znany badacz norweski Thor
Heyerdahl, opowiadając o swoich poszukiwaniach na Wyspie Wielkanocnej. “W naszej wyprawie
mieliśmy nurka i z nim razem skierowaliśmy się w stronę najbliższej drogi brukowanej znikającej w
głębinie oceanu. To był niepowtarzalny widok, jak nasz. nurek w zielonym skafandrze i masce z
przewodem tlenowym, niczym trąba słonia, szedł szeroką drogą... dudniąc butami po bruku. W jednej
ręce trzymał pojemnik z aparatem fotograficznym przypominający latarnię okrętową; wdzięcznie
pomachał drugą ręką i zszedł po suchej ulicy prosto w morze".
Poszukiwania trwały długo, lecz mimo to nurek nie zobaczył ani posągów, ani platform, ani nawet
przedłużenia drogi: “dochodziła ona tylko do krawędzi nad wodą; dalej znajdowały się same progi
skalne, koralowce i głębokie szczeliny, potem pochyłość podwodna urywała się pionowo na brzegu
granatowej otchłani, gdzie nurek zauważył kilka olbrzymich ryb"1.
Hipoteza admirała Zubowa
Dlaczego właściwie mamy szukać zatopionych lądów właśnie w tym miejscu, tuż przy brzegach
Wyspy Wielkanocnej? Niech sobie dramatyczna wizja zagłady całego kontynentu, pogrążania się
wybrzeży wyspy wraz z olbrzymimi pomnikami i postumentami, będzie tylko płodem wyobraźni, nie
wyklucza to jednak możliwości, że w okolicach Wyspy Wielkanocnej leżała jakaś inna ziemia
spoczywająca teraz na dnie oceanu.
Brown uważał Wyspę Wielkanocną za olbrzymie mauzoleum, do którego przypływali mieszkańcy z
sąsiednich wysp, dziś nie istniejących. Znany radziecki oceanograf, kontradmirał Nikołaj Zubow
wysunął w roku 1949 hipotezę, że Wyspa Wielkanocna była kiedyś dla Oceanii swojego rodzaju
Mekką, gdzie się gromadzili mieszkańcy wielu wysp do dziś ocalałych, jak i zatopionych, żeby
sprawować obrzędy religijne.
Potwierdzenie swojej hipotezy widział Zubow w fakcie, że “wszystkie posągi wykonano z jednego
materiału, w jednym i tym samym miejscu, a wszystkie nakrycia głów figur też są zrobione z tego
samego tworzywa, ale gdzie indziej" oraz że “wszystkie posągi stojące wzdłuż dróg prowadzących do
kamieniołomów są odwrócone tyłem do nich tak, żeby poszczególni pielgrzymi czy procesje idące
1 Konkluzja Heyerdahla, że badania płetwonurków nie przyniosły rezultatów, bo nie odkryto u wybrzeży Wyspy
Wielkanocnej przedłużenia dróg pod wodą, nie jest przekonywająca. Skraj urwiska mógł ulec silnym deformacjom,
niszczącym w chwili rozłupywania się lądu ślady przedłużenia dróg pod wodą. (N.Ż.)
złożyć ze swojej pracy ofiarę widzieli ich twarze". Jeżeli można jakoś wyjaśnić przeznaczenie
pomników na grobowych tarasach i na drogach prowadzących do kamieniołomów - kontynuował swe
rozważania Zubow - to “jak odgadnąć cel wkopania posągów w ziemię na zewnętrznym, a tym
bardziej wewnętrznym zboczu wulkanu? Wyciągnąć statuy z krateru jest niemożliwością, zresztą nikt
nie miał zamiaru tego zrobić. Wszystkie posągi są zwrócone twarzami do środka krateru - tego nie da
się wytłumaczyć zrządzeniem przypadku".
Za jeszcze bardziej ważki dowód słuszności swojej hipotezy uważał Zubow fakt, że “wszystkie
posągi są wykonane jak gdyby według jednego i tego samego szablonu. O żadnej twórczości
szukającej zawsze nowego rozwiązania nie mogło tu być nawet mowy. Figurę potrafił wyciosać każdy.
Wymagano tylko gorliwości. Wszystkie wymiary względne poszczególnych linii figury były znane i
doświadczalnie sprawdzone. Obojętne, jakie miał rozmiary przygotowywany na grobowy taras posąg -
kiedy stał na poziomej platformie, był stabilny. To samo da się powiedzieć o pomnikach
przeznaczonych do wkopywania w ziemię".
Jeśli rozpatrujemy Wyspę Wielkanocną jako Mekkę Oceanii, podsumowywał swój artykuł Zubow, to
mamy do czynienia z problemem jeszcze bardziej skomplikowanym niż sprawa zasiedlenia samej
Wyspy Wielkanocnej. Pątnictwo przecież polega na regularnych kontaktach - a czy takie kontakty
można planować, kiedy Wyspę Wielkanocną dzielą od innych wysp Oceanii tysiące kilometrów? W
dodatku “trzeba by było przewozić nie tylko ludzi, ale i zapasy żywności, i inne rzeczy".
Całkiem możliwe, że łączność między Wyspą Wielkanocną a pozostałymi wyspami Oceanii
ułatwiało mnóstwo innych dziś zatopionych wysp i archipelagów. “Echowania dna Pacyfiku sondą w
rejonie Wyspy Wielkanocnej jeszcze nie przeprowadzono, ale podobnie jak w innych rejonach oceanu
światowego, gdzie echosonda dokonała wielu odkryć, rozwiązała i ujawniła dużo nowych problemów,
tak i tu przyczyni się bez wątpienia do rozwiązania licznych zagadek, w szczególności zaś - zagadki
Wyspy Wielkanocnej". Tymi słowami zakończył Zufoow swój artykuł opublikowany w numerze
“Wiadomości Wszechzwiązkowego Towarzystwa Geograficznego" z roku 1949.
Niektóre motywy ornamentalne i postacie w sztuce Wyspy Wielkanocnej są zadziwiająco podobne do starogreckich
W ten sposób Zubow, ćwierć wieku po ukazaniu się książek Browna i Menzbira, znowu wysunął
hipotezę o zatopionych lądach w okolicy Wyspy Wielkanocnej. Oceanograf popierał etnografa i
zoogeografa, a jako prawdziwy naukowiec przyznawał, że na pytanie, czy ta hipoteza jest słuszna,
może dać odpowiedź tylko dokładne badanie dna Pacyfiku - badanie, którego po dziś dzień nie
doprowadzono do końca.
Spór o Pacyfik
Próba rozwiązania zagadki kultury Wyspy Wielkanocnej- doprowadziła do tego, że okazało się
niezbędne “zajrzeć" na dno Oceanu Spokojnego. Tam uczeni znaleźli olbrzymią podwodną krainę ze
swoimi górami i przepaściami.
Żeby jednak wytłumaczyć pochodzenie tej krainy, spójrzmy w jeszcze jedną otchłań - tylko nie w
oceaniczną, lecz geologiczną, w otchłań czasu, który minął od chwili powstania Ziemi.
Geofizyka wykazała, że skorupa ziemska występuje w dwóch rodzajach - oceanicznym i
kontynentalnym. Czy jednak zawsze istniał taki podział? A może litosfera jednego typu utworzyła się
najpierw, a dopiero potem powstała skorupa drugiego typu? Jeżeli tak, to która - oceaniczna czy
kontynentalna? Odpowiedź na to pytanie dałaby rozwiązanie problemu genezy obniżenia terenu
wypełnionego Oceanem Spokojnym i zajmującego prawie połowę kuli ziemskiej.
Wybitny amerykański oceanograf Menard zestawił wszystkie hipotezy na temat pochodzenia
basenów oceanicznych w tabeli, którą tu przedstawiamy, ponieważ są w niej wyraźnie zgrupowane
wszystkie możliwe warianty rozwiązania problemu.
Według pierwszej teorii, litosfera oceaniczna była pierwotna. Potem, kiedy na Ziemię spadały
meteoryty, pokrywały warstwą pierwotną skorupę i w rezultacie potworzyły lądy - “usypiska" na
powierzchni oceanu. Hipoteza druga, przeciwnie, zakładała istnienie na początku skorupy
kontynentalnej, którą “bombardowały" meteoryty. Miały one tworzyć w Ziemi głębokie i wielkie szramy
- zagłębienia oceaniczne. Prawdę mówiąc, obydwie te hipotezy nie są dziś zbyt popularne.
Trzecia rubryka tabeli jest pusta: nikt przecież nie będzie twierdził, że jeżeli skorupa oceaniczna
była pierwotna, to gigantyczne zagłębienie Pacyfiku mogło powstać na skutek “odłupania się" masy od
powierzchni Ziemi i wyrzucenia jej w przestrzeń kosmiczną.
Czwarta hipoteza, romantyczna i pociągająca, zyskała mnóstwo zwolenników, którzy uważają, że
zagłębienie Pacyfiku - to ślad zostawiony przez Księżyc, który się oderwał od Ziemi!
Hipotezę tę, mimo że jest interesująca, obecnie większość naukowców odrzuciła, za mało bowiem
faktów ona tłumaczy i za dużo danych ją obala. Niemniej jednak i dziś niektórzy entuzjaści starają się
ją wskrzesić, co prawda bez zbytniego powodzenia. Najnowsze dane - analizy mineralogiczne próbek
gruntu Księżyca - wykazują, że nasz satelita zbudowany jest z nieco innych niż ziemskie skał.
Tabela hipotez pochodzenia zagłębień oceanicznych (wg Menarda)
Pierwotna skorupa
Typ przekształcenia
meteoryty Zróżnicowanie zderzenie wyrzucenie Oceaniczna Kontynentalna
1 Meteoryty - lądy 2 Wyrwy - zagłębienia oceaniczne
3 4 Wyrwa - zagłębienie Pacyfiku
5 Lądy i woda powstały z płaszcza ziemi 6 Lądy obniżały się aż do osiągnięcia stadium basenu oceanicznego
Współcześnie sympatie przeważającej większości oceanografów i geologów są podzielone między
dwie hipotezy: według jednej (5 rubryka tabeli) pierwotna była skorupa oceaniczna, a lądy i woda
utworzyły się z płaszcza Ziemi (hipotezę tę głosi także autor tabeli profesor Menard, a najlepiej
uzasadnia ją radziecki geolog A. Winogradow). Przeciwstawna hipoteza (6 rubryka tabeli) opiera się
na założeniu, że zagłębienia oceaniczne, w tym największe z nich - Pacyfiku - powstały w wyniku
stopniowego kruszenia się lądów. Bryły skorupy ziemskiej “rozpuszczały się" w wychodzącym z jądra
Ziemi bazalcie i z kontynentalnych zmieniały się w oceaniczne.
“Współczesnego stanu naszej wiedzy o budowie skorupy ziemskiej pod oceanami starcza tylko na
to, by odrzucić niektóre stare i wyraźnie błędne hipotezy. Niestety, ta wiedza jest zbyt skąpa, żeby
posłużyć za podstawę do nowych perspektywicznych hipotez", jak słusznie zauważa F. Shepard,
jeden z twórców geologii mórz.
Geofizycy przedstawili projekt gigantycznych wierceń głębinowych - przebić się przez masy wód
oceanicznych, przez gęstą warstwę osadów nagromadzonych na dnie w ciągu wielu milionów lat, w
końcu przez skorupę oceaniczną aż do samego płaszcza Ziemi. Jest to jedyny sposób rozwiązania
problemu pierwotności czy wtórności litosfery oceanicznej. W każdym razie, cokolwiek by odkryło owo
w gruncie rzeczy fantastyczne wiercenie (przypominające pomysł profesora Challangera z
opowiadania Conan Doyl'a Kiedy Ziemia krzyknęła), jedna z teorii przytoczonych w tabeli musi okazać
się prawdziwą.
Ale zanim się prześwidruje skorupę ziemską, już teraz, za naszych dni można z całkowitą
pewnością stwierdzić: dawniej Ocean Spokojny nie był taki, jakim go znamy dzisiaj. Wiek Pacyfiku nie
wynosi 2 mld lat, jak przypuszczano przedtem, lecz 10 razy mniej, ponieważ, mówiąc słowami
Menarda, “prawie cała historia geologiczna Oceanu Spokojnego zamyka się w ostatnich 200 min lat".
“Darwinida" i jej losy
Oczywiście, okres “200 min lat" podany jest tylko w przybliżeniu. Obliczono go, wyznaczając
współczesne tempo odkładania się osadów na dnie oceanicznym i porównując wynik z obecną
grubością (albo jak mówią geolodzy i oceanografowie: miąższością) warstwy osadowej dna Pacyfiku.
Jednak do tej pory nie wiemy niestety, czy zawsze, w każdej epoce tempo odkładania się osadów było
takie samo; w dodatku warstwa osadowa w ciągu długich lat mogła się “odleżeć", ulec sprasowaniu,
stwardnieć, brak zaś pewnych danych dla oceny wielkości tych zmian. Toteż uczeni próbują określić
wiek Oceanu Spokojnego innymi metodami, np. przyjmując za punkt wyjścia czas niezbędny do
zasolenia oceanów w takim stopniu, jaki obserwujemy dzisiaj. Z obliczeń wynika, że wiek ten równa
się 100-300 min lat, czyli że z grubsza mieści się w granicach podanego wyżej wieku (i tu wszakże
mamy pewne “ale" - nie wiemy przecież, czy proces zasalania się oceanów przebiegał zawsze
jednostajnie!).
Cytowany już przez nas F. Shepard zwraca uwagę na inną ciekawą okoliczność: przeróżne
skamieliny wydobywają drągi z dna oceanów i podwodnych gór, nigdy jednak wiek znalezisk
oceanicznych nie przekracza okresu kredowego. Według Sheparda stanowi to “dowód, że oceany nie
są może tak stare". Okres kredowy miał swój początek 140 min lat temu i trwał 70 min lat. Pacyfik
byłby więc o całe pół setki milionów lat młodszy, niż sądzi Menard, i liczyłby nie 200, tylko około 150
min lat!
Niektórzy uczeni odnoszą formowanie się Oceanu Spokojnego do czasów jeszcze późniejszych.
Na przykład członek AN ZSRR S. Szczerbakow uważa, że najstarsze warstwy dna oceanu powstały
około 100 min lat temu. “Przedtem również istniały morza i oceany - mówi w związku z tym - ale ich
ukształtowanie znacznie się od obecnego różniło".
W końcu radziecki geolog G. Afanasjew, na nowo interpretując obliczenia czasu sedymentacji
(nawarstwiania się osadów), datuje kształtowanie się Pacyfiku - podobnie jak i pozostałych oceanów -
na okres trzeciorzędu, a to by znaczyło, że Ocean Spokojny ma nie więcej niż 70 min lat, a nawet -
zdaniem Afanasjewa - jego wiek nie przekracza 50 min lat. Co prawda, inni naukowcy na podstawie
tych samych danych o miąższości warstwy osadów (zakładając jednak, że tempo sedymentacji było w
przeszłości o wiele powolniejsze) oceniają datę powstania Pacyfiku jako znacznie dawniejszą. Tak np.
profesor O. Leontjew przypuszcza, że Ocean Spokojny liczy co najmniej miliard (!) lat, a to jest
jeszcze datowanie “najskromniejsze", bo wiek oceanów według tegoż Leontjewa i innych uczonych
jest porównywalny jedynie z wiekiem naszej planety i wyraża się w miliardach lat2. Jakkolwiek zdania
na temat wieku Pacyfiku są podzielone, to jednak większość uczonych jest zgodna co do tego, że
dzisiejszy Ocean Spokojny powstał w wyniku długotrwałych i burzliwych procesów zachodzących w
skorupie ziemskiej, że ma on swoją geologiczną historię, a jego prehistoria tonie w otchłani czasu.
Postarajmy się przedstawić pokrótce tę historię, idąc śladem Menarda, który w swojej znakomitej
monografii Geologia dna Oceanu Spokojnego zebrał i podsumował olbrzymi materiał faktograficzny
dostarczony przez oceanografów i geofizyków w ostatnich latach, przy czym wszystkie fakty
geologiczne, geofizyczne i biologiczne ujął od strony ich wzajemnych zależności.
2 Współczesne tempo sedymentacji, zgodnie z datowaniem metodą węgla promieniotwórczego, przewyższa znacznie
szybkość sedymentacji w przeszłości. Przyjmując średnią szybkość sedymentacji dwa razy mniejszą niż obecnie,
otrzymalibyśmy na wiek Oceanu Spokojnego ponad miliard lat. (G.G.)
Zdaniem Menarda zagłębienie oceaniczne Pacyfiku miało kształt zbliżony do tego, który
obserwujemy dzisiaj, już 200 min lat temu. Ze wszystkich stron obejmowały je pierścieniem łuki wysp i
podwodnych grzbietów. “Współczesna" była też średnia głębokość wklęsłości, chociaż oddzielne
głębokości znacznie się różniły od dzisiejszych. W jakimś momencie ery mezozoicznej we wschodniej
i środkowej części Oceanu Spokojnego został zapoczątkowany olbrzymi proces, w którego wyniku po-
wstała ogromna podwodna kraina; najwyższe wzniesienia utworzyły wyspy i archipelagi, zarówno
istniejące do dziś, jak te, co później zniknęły. Menard nazywa tę krainę “Wzniesieniem Darwina" na
cześć wielkiego angielskiego uczonego, który pierwszy wysunął hipotezę, że w tej części Pacyfiku
były kiedyś wyspy i mielizny teraz pogrążone na dnie. Ponieważ w literaturze zwykło się dodawać do
nazw hipotetycznych czy rzeczywiście istniejących lądów zatopionych w wodzie przyrostki „-ida", „-da"
albo- „-ia" (Beryngia, Pacyfida, Atlantyda itd.), to mamy prawo nazwać Wzniesienie Darwina jednym
słowem - “Darwinida" albo “Darwinia".
Ponad 10 000 km wzdłuż i 4000 km wszerz rozciągała się ta kraina podwodna w środku Oceanu
Spokojnego - od archipelagu Tuamolu do Wysp Marshalla. Potężny wulkanizm, który towarzyszył
narodzinom Darwinidy, spowodował powstanie wulkanicznych wysp i wysepek; kolosalne bloki
skorupy ziemskiej zsuwały się na boki; na północno-zachodnich krańcach Darwinidy wypiętrzyły się
łańcuchy wysp, a równolegle tworzyły się rowy głębinowe. Do połowy okresu kredowego, tj. do około
100 min lat temu, środkowa część Pacyfiku była usiana wyspami wulkanicznymi wynurzonymi z
topieli. Wulkany uszeregowane w łańcuchy na peryferiach Darwinidy w miarę wzrostu powiększały
swoje zbocza, które łącząc się ze sobą tworzyły w rezultacie wspaniałe wulkaniczne grzbiety. Takie
były narodziny podwodnych Gór Środkowopacyficznych i grzbietu Tuamotu, do dziś znajdujących się
pod wodą. Inne wulkany, leżące od siebie daleko, nie mogły się wprawdzie połączyć we wspólny
łańcuch górski, ale przebiły się przez wodę i uformowały oddzielne wyspy, do których - zdaniem
Menarda - należą na przykład Wyspy Marshalla ze swoimi licznymi szczytami wulkanów.
W części środkowej Oceanu Spokojnego, gdzie obecnie unoszą się ogromne fale nad olbrzymimi
głębokościami, wiele milionów lat temu znajdowały się grupy wysp i płytkie ławice. Wiele z nich
wieńczyły szczyty podwodnych grzbietów, które powstały w wyniku zlania się wulkanów we wspólny
łańcuch górski. Wtedy to zaczęła się niedostrzegalna, ale naprawdę tytaniczna działalność
koralowców, której wynikiem było powstanie dzisiejszych wysp i raf koralowych, atoli i mielizn,
podwodnych płaskowyżów i ławic złożonych z resztek drobniutkich morskich organizmów żyjących na
niedużych głębokościach.
Skąd się wzięły wyspy koralowe na kilkukilometrowych głębokościach, jeżeli tworzące je morskie
organizmy mogą żyć tylko w wodach płytkich? To pytanie przez półtora wieku niepokoiło umysły
badaczy. Według wysuniętej przez Darwina hipotezy tłumaczącej powstawanie budowli koralowców,
wyspa lagunowa jest pomnikiem “zbudowanym przez miriady malusieńkich architektów, żeby
oznaczyć miejsce, gdzie ziemia została pogrzebana w oceanicznej topieli".
Hipoteza Darwina znalazła gorących wielbicieli i nie mniej zaciekłych przeciwników. Dyskusje nad
nią trwały ponad 100 lat; współczesne badania udowodniły słuszność poglądu Darwina.
Rafy koralowe można spotkać w trzech oceanach: Atlantyckim, Indyjskim i Spokojnym. Niewielkie
rafy okolic Antyli i Bermudów na Atlantyku, a nawet liczne wyspy i wysepki koralowe na Oceanie
Indyjskim (Malediwy, Wyspy Kokosowe) - wszystko to są znikome ilości w porównaniu z niezliczonymi
koralowymi utworami rozrzuconymi po Oceanie Spokojnym w jego części tropikalnej w granicach
gigantycznego pasma ciągnącego się z północnego zachodu na południowy wschód, pasma długości
prawie 10 000 km i szerokości około 2500 km!
Większe wyspy koralowe i archipelagi (np. Wyspy Marshalla, Karoliny, archipelag Tuamotu, Wyspy
Gilberta i Lagunowe) były od dawna, na długo przed początkiem naszej ery, zamieszkane przez ludzi.
Na innych wyspach koralowych leżących w centrum Oceanu Spokojnego Europejczycy nie zastali
mieszkańców, ale dużo faktów przemawiało za tym, że te wyspy były kiedyś zamieszkane. Wreszcie,
wiele setek utworów koralowych nigdy nie było miejscem stałego pobytu człowieka.
Jeszcze pod koniec wieku XVIII słynny kapitan James Cook odkrył Wielką Rafę Koralową okalającą
wschodnie wybrzeże Australii. Prawie 2000 km ciągnie się ta olbrzymia budowla (wzniesiona przez
żywe stworzenia, a nie przez przyrodę nieożywioną). Część północna znajduje się mniej więcej 100
km od brzegów kontynentu, część środkowa zbliża się na odległość 13-15 km, a na południu Wielka
Rafa Koralowa odsuwa się od lądu stałego o ponad 150 km. Między brzegami Australii a Wielką Rafą
Koralową istnieje jeszcze mnóstwo mniejszych budowli koralowych.
Przypuszczenie, że Wielka Rafa Koralowa i inne nie tak wspaniałe utwory koralowe, które znajdują
się przy brzegach kontynentów i wysp, są “nagrobkami" pogrążonego na dnie lądu, chyba nie budziło
w nikim wątpliwości. Powszechnie wiadomo, że najbardziej wzmożoną i gwałtowną ekspansywność
przejawia ocean właśnie w tej części Pacyfiku, a brzegi południowo--wschodniej Azji i przyległych do
niej wysp powoli się obniżają. Czyżby jednak znajdujące się i na środku Oceanu Spokojnego liczne
wyspy i atole koralowe stanowiły “nagrobki" zatopionego lądu? Darwin i jego zwolennicy sądzili, że tak
właśnie jest, ale dowieść słuszności tej tezy udało się dopiero niedawno, kiedy przeprowadzono
głębinowe wiercenia wysp koralowych.
Koralowe budowle rosną w tempie około 17-37 m na 1000 lat. Im większa budowla, im grubsza
warstwa koralowców, tym obiekt jest starszy. Każde zaś 100 m w głąb koralowej budowli odpowiada
50 m zanurzenia lądu czy płytkiej ławicy - koralowce mogą przecież żyć na głębokości do 50, najwyżej
- 60 m!
Pierwsze wiercenia, przeprowadzone w latach 1897-1898 na atolu Funafuti wchodzącym w skład
Wysp Lagunowych (Ellice), wykazały, że pokłady korali sięgają poniżej 300 m. Zresztą możliwe, że
grubość pokładów była znacznie większa - po prostu świder nie mógł wniknąć głębiej. Rzeczywiście,
następne wiercenia na wyspie Borodino (na południe od Japonii) dały wynik 432 m, ale i tutaj nie
udało się badaczom przewiercić koralowej konstrukcji do dna, do jej podstawy.
Latem 1947 roku na Bikini, atolu o smutnej sławie, udało się wreszcie dokonać jeszcze głębszych
wierceń - świder przebił warstwę ponad 780-metrowej grubości, a dane geofizyczne wykazały, że
rzeczywista grubość pokładów koralowych Bikini wynosi około 1300 m! Później, badając pokłady
koralowe, które ukształtowały atol Eniwetok, geofizycy określili ich grubość na około 1500 m, a więc
obniżenie w tym rejonie wyniosło 1500 m - wielkość imponująca nawet jak na Ocean Spokojny.
Kiedy jednak zaczęło się pogrążać Wzniesienie Darwina? W epoce między 60-100 min lat temu
aktywność wulkanów osiągnęła swój punkt najwyższy, a potem nastąpił jej spadek. Wiele wulkanów
wygasło, szczyty ich zostały ścięte przez fale, więc zamieniły się w mielizny. “Zaczęło się ogólne
obniżanie struktury, obejmujące prawie całą jej powierzchnię z wyjątkiem rejonu wysp Tokelau i, być
może, dwu płytkich odcinków na północnym zachodzie oceanu" - pisze Menard. Ogólnie biorąc,
zanurzyła się ona na 2 km. Co do bardzo licznych wysp, to wiele z nich mimo znacznego obniżenia
jeszcze długo pośredniczyło w przemieszczaniu się fauny, gdyż rosnące kolonie koralowców
utrzymywały powierzchnię tych wysp na poziomie oceanu. Na miejscu pogrążonych podwodnych gór
od czasu do czasu wyłaniały się grupy wulkanów.
Zaginione wyspy Pacyfiku
Przyczynę zagłady Darwinidy niektórzy uczeni łączą z gwałtownym przełomem w całym
geologicznym rozwoju naszego globu - z początkiem ery współczesnej (kenozoicznej).
Działalność wulkanów na oceanie Spokojnym trwała i w kenozoiku. Ale w tym samym czasie
zaczęły powoli iść na dno wspaniałe Góry Środkowopacyficzne i inne grzbiety leżące dziś pod
wielokilometrową warstwą wód. W miejscu zanurzającego się w odmętach grzbietu Tuamotu zaczęły
się nawarstwiać atole i wyspy koralowe. Jedne wulkany i góry “miały szczęście" porosnąć koralowymi
“nagrobkami", inne nie mogły zostawić na powierzchni oceanu śladów swojego dawnego istnienia.
Kolonie koralowców nie osiadły na ich szczytach, bo wierzchołki te starły fale - w rezultacie
znajdujemy dzisiaj na dnie Oceanu Spokojnego wielkie ilości ściętych gór podwodnych, gujotów 3.
“Gujoty są widocznie dawnymi wyspami, które obniżając się nie zostały atolami i dlatego zachowały
swoje płaskie szczyty wyrównane przez abrazję. Ponieważ ze szczytów niektórych gujotów zebrano
faunę rafową, można uznać za rzecz dowiedzioną, że kiedyś leżały one na poziomie morza albo tylko
niewiele niżej" - pisze Menard. Zgadza się z nim również Shepard: “Fakt, że głębokość brzegów
gujotów jest trochę większa niż ich środka, wyraźnie wskazuje na abrazję". W tym, że fale mogły
zetrzeć szczyty wulkanów i utworzyć prawie płaskie powierzchnie, nie ma nic nadzwyczajnego -
3 Gujoty są to góry, których wierzchołki wskutek działania abrazji uległy wygładzeniu i zapadły się w głębiny, zanim
mogły się na nich uformować kolonie budujących rafy koralowców. (G.G.)
przecież wierzchołki młodych wulkanów zbudowane są z sypkiego popiołu i lekkiego wulkanicznego
żużlu, a popiół i żużel poddają się z łatwością działaniu potężnych fal oceanu.
Jednocześnie z ginięciem Darwinidy na olbrzymiej przestrzeni - od Alaski do wysp Galapagos -
zaczął się drugi proces na równie wielką skalę: rodzenie się ogromnego Grzbietu
Wschodniopacyficznego, jednego z największych łańcuchów śródoceanicznych grzbietów
opasujących kulę ziemską. “Ci geolodzy, którzy wyznają zasadę stałości ruchu, nie mogą sobie
wyobrazić, że wschodnia część Oceanu Spokojnego była stosunkowo spokojna w ciągu całego czasu
geologicznego i dopiero potem, w ciągu ostatnich 100 min lat, uległa silniejszym deformacjom - pisze
Menard - ale taka możliwość jest zupełnie realna". Wskutek działalności podwodnych wulkanów
wynurzyły się z otchłani oceanu Hawaje oraz liczne wyspy w głębinowej części Oceanu Spokojnego.
Szereg obecnych atoli wznosiło się wysoko nad poziomem morza. Powstawała tam gleba, wyrastały
lasy, a potem ponowne obniżenie się niszczyło je. Nowe, krótkowieczne wyspy wyłaniały się raz po
raz we wschodniej części Pacyfiku.
Zatoka Alaska obfitowała w wyspy, których na próżno szukać na dzisiejszych mapach. To samo da
się też zaobserwować przy zachodnim wybrzeżu USA. Tam, gdzie dziś rozpościera się obszar
podwodnych gór Kalifornii Dolnej, oraz na miejscu współczesnego grzbietu Nazca, nie opodal
brzegów pacyficznych Ameryki Południowej leżały liczne wyspy i ciągnęły się ławice piasku.
W tym samym czasie na południowym zachodzie Pacyfiku zaczęło się tworzyć i rozwijać tzw.
Wzniesienie Melanezyjskie (co prawda, do tej pory oceanografowie dyskutują o jego istnieniu; na
przykład zdaniem Menarda “Melanezja jest pod względem budowy tak złożona i tak mało znana, że
można o niej snuć tylko przypuszczenia"). Na wschód od Nowej Zelandii leżała olbrzymia mielizna,
znana teraz jako podwodne Wzniesienie Chatham, pogrążyła się bowiem w otchłani wodnej.
Nad uczonymi minionych wieków, tkwiącymi w kręgu dogmatów biblijnych (które bezkrytycznie
przejęła nauka średniowieczna), ciążyła idea powszechnego potopu. Traktując sprawę z naukowego
punktu widzenia (nie jako karę boską za ludzkie grzechy, lecz jako pewne wydarzenie, które miało
miejsce na kuli ziemskiej), można z pomocą tej idei wyjaśnić wiele faktów uważanych przez naukę
tamtych czasów za niewytłumaczalne, jak np. znalezione w górach odciski ryb i skamieniałych muszli
morskich. Słynny uczony francuski Cuvier wysunął na początku ubiegłego wieku “teorię kataklizmów",
według której życie na Ziemi jest okresowo niszczone przez, potężne siły niszczycielskie - wybuchy
wulkanów, trzęsienia ziemi, powodzie - a potem, jak Feniks z popiołów, odradza się znowu.
Niewiele czasu upłynęło od chwili opublikowania “teorii kataklizmów" Cuviera, a już została ona
obalona przez liczne dane naukowe nowo powstających młodych dziedzin, takich jak oceanografia
czy paleontologia, geologia czy klimatologia.
Już pod koniec zeszłego wieku większość uczonych wyrażała diametralnie przeciwny pogląd:
uważano, że skorupa ziemska jest bardzo stara, a na gwałtowne przemiany zachodzące w jej wnętrzu
reaguje słabo i tylko w wyjątkowych wypadkach, w dodatku na małą, lokalną skalę (trzęsienia ziemi,
powodzie, wybuchy wulkanów występują tylko w niektórych punktach planety).
Ale właśnie w wieku XX z każdym dziesięcioleciem, z każdym nowym badaniem pozwalającym
dotrzeć do wnętrza Ziemi i na dno oceanów gromadziło się coraz więc-ej faktów świadczących o
czymś wręcz przeciwnym. Chociaż wiek kuli ziemskiej ocenia się na miliardy lat, do dziś jednak
podlega ona poważnym zmianom: skorupa ziemska może się “odmładzać", kontury kontynentów i
oceanów mogą się zmieniać, równiny - stawać się górami albo przeciwnie - pogrążać poniżej poziomu
morza...
Neotektoniką zwie się dyscyplina naukowa zajmująca się ruchami i deformacjami skorupy
ziemskiej, które występowały na naszym globie w ciągu ostatnich 25 min lat. Termin ten zaproponował
W. Obruczew w roku 1948; od tej pory neotektoniką wykształciła się w zupełnie samodzielną i wiele
obiecującą gałąź geologii.
25 min lat, to liczba przeogromna, jeżeli się odmierza czas w naszej, ludzkiej skali. Jednak w
porównaniu z całym okresem istnienia planety to mniej niż jedna setna.
W ciągu ostatnich 25 min lat oblicze Ziemi doznało zasadniczych zmian zarówno w rzeźbie gór, jak
i w zarysie oceanów: uformowały się największe na kuli ziemskiej łańcuchy górskie - Himalaje, Pamir,
Alpy, Kaukaz, Kordyliery, Andy, kształtował się dzisiejszy Pacyfik ze wszystkimi swoimi grzbietami i
górami podwodnymi, archipelagami i wyspami, atolami i rafami koralowymi, morzami zamkniętymi i
zespołami wysp.
A jednak współczesna nauka o Ziemi uważa, że nawet 25 min lat to jeszcze za dużo; należałoby
wydzielić okres krótszy, zmniejszyć jeszcze skalę czasu, żeby zrozumieć procesy, które nadały kuli
ziemskiej obecny jej wygląd.
Okres czwartorzędu, w ciągu którego ukształtował się na Ziemi Homo sapiens i którego wiek sięga
miliona lat 4, a który trwa po dziś dzień - uważano dawniej za najkrótszy w historii Ziemi (oczywiście, w
historii geologicznej, a nie w historii ludzkości, która cała się mieści w czwartorzędzie!). Coraz to nowe
fakty odkrywane przez naukowców każą jednak spojrzeć na czwartorzęd inaczej.
“Nowy rozdział nauki o Ziemi - geologia mórz - zmusza nas do zmiany poglądów na temat
starożytności i niezmienności rzeźby dna oceanów i do przyznania, że dno oceaniczne przeszło,
szczególnie w czwartorzędzie, wypiętrzania i zapadania nie mniejsze, a może nawet znaczniejsze od
tych, z którymi mają do czynienia neotektonicy badający tereny górzyste na kontynentach" - pisze
doktor biologii G. Lindberg. “Ostatnio zmienia się wyraźnie pogląd na okres czwartorzędu jako na
niewiele znaczący i bardzo krótki odcinek czasu w historii geologicznej. Nie tak dawno jeszcze - około
30-40 lat temu - za jedyne ważne zdarzenie w czwartorzędzie uznano wielkie lądowe zlodowacenie.
Teraz staje się coraz bardziej oczywiste, że okres ten był wyjątkowo bogaty w wydarzenia".
Rzeczywiście, formowanie się człowieka rozumnego odbywało się na tle bardzo wyraźnych zmian i
4 Długość trwania czwartorzędu rozmaicie różni badacze oceniają - od . 500 000 lat do 1,5 min i więcej. Większość
geologów podaje- liczbę 700 000 lat. (G.G)
kontrastów klimatycznych: kwitnące stepy przeistaczały się w jałowe pustynie i od nowa pokrywały
zielonym kobiercem roślinności, który znów zmieniał się w piasek (taka jest na przykład historia
największej pustyni na świecie, Sahary, którą człowiek zamieszkiwał od najdawniejszych czasów); na
północy potężne lodowce nacierały i cofały się na, przemian, w związku z czym następowało
podnoszenie się i opadanie poziomu oceanu. Zmieniał się nie tylko klimat, ale i rzeźba terenu:
wypiętrzały się góry, wybuchały wulkany, zmieniało się ukształtowanie dna oceanicznego. Ze
zmianami klimatu i rzeźby przekształcał się świat organiczny na naszym globie.
W okresie czwartorzędowym czy - jak inaczej nazywają go niektórzy geolodzy - antropogenie (tzn.
tym, który wydał człowieka) po okresach zlodowaceń szybko następowało topnienie lodowców
(“szybko" w skali historii geologicznej; w czasie tych zmian a kuli ziemskiej mającej niejeden miliard lat
historii “zdążył" się narodzić człowiek, zagospodarować swoją planetę i nawet zaczął opanowywać
kosmos). W związku z tym w pasie klimatu umiarkowanego miały miejsce również wielkie “natarcia" i
transgresje oceanu. O skali tych zjawisk mogą świadczyć dane uzyskane podczas Międzynarodowego
Roku Geofizycznego. Uczonym udało się wówczas obliczyć przybliżoną objętość lodu, który pokrywa
kontynent lodowy - Antarktydę - i część innych lądów kuli ziemskiej. Gdyby się ten lód stopił, poziom
oceanu światowego podniósłby się o 66 m 5 i wtedy wiele ziem i miast naszej planety znalazłoby się
pod wodą.
Kiedy następowało na Ziemi ochłodzenie, lód skuwał wodę i na powierzchnię wynurzały się tereny
pokryte dawniej wieloma dziesiątkami, a nawet setkami metrów wody. Kiedy się ocieplało, zaczynały
także topnieć lody, poziom oceanu podnosił się, lądy zatapiała woda. Ten proces powtarzał się w
czwartorzędzie kilka razy. Dokładnie ile? Na to pytanie nauka nie daje ścisłej odpowiedzi. Zdaniem
jednych uczonych istniały najwyżej trzy wielkie przypływy i odpływy oceanu; inni zwiększają ich liczbę
do czterech, siedmiu, a nawet dwunastu. Istnieje też pogląd, że w gruncie rzeczy wystąpił tylko jeden
wielki okres zlodowacenia przerywany krótkimi odstępami ociepleń. Wreszcie mamy naukowców,
którzy poważnie twierdzą, że okresu zlodowacenia na kuli ziemskiej... nie było w ogóle!
Nie będziemy się wdawać w dyskusję nad tymi bardzo ciekawymi, ale mimo wszystko odległymi od
naszego podstawowego tematu problemami geologii czwartorzędu i glacjologii – nauki o lodowcach.
Musimy tylko podkreślić fakt, że oddzielne części Oceanu Spokojnego w swoim stanie obecnym
(zarysy brzegów, wyspy itd.) ukształtowały się już za istnienia człowieka rozumnego, który zaczął
zagospodarowywać i zaludniać Ziemię.
“Można zaryzykować twierdzenie, że całkiem niedawno, częściowo może prawie na ludzkich
oczach, Ocean Spokojny znacznie się rozszerzył kosztem przyległych części kontynentów, które jakby
utonęły w nim razem ze swoimi młodymi grzbietami gór. Wierzchołki tych ostatnich widać w
łańcuchach wysp wschodniej Azji" - pisze radziecki geolog W. Biełousow. Dopiero kiedy się skończyło
ostatnie zlodowacenie, 10-12 000 lat temu, przybrały swój kształt obecny morza położone na skrajach
5 Niektórzy naukowcy (np. P. Wolstedt, 1965) uważają, że wielkość ta wyniosłaby 80 m. (N.Ż.)
basenu Pacyfiku - Japońskie, Ochockie, Żółte, Beringa i przybrzeżne morza Indonezji. Pacyficzne
wybrzeża Azji, Ameryki i Australii przechowują ślady byłego ataku i odwrotu wód
oceanu. Ławice podwodne, gujoty i płycizny świadczą o tym, że nie tak dawno były one wyspami i
wysepkami, które poszły na dno. Krótko mówiąc, ludzkość była świadkiem, i to może niezupełnie
biernym ostatnich wielkich przekształceń urzeźbienia naszej planety.
W czasie zlodowacenia poziom oceanu był niższy, o wiele niższy od obecnego. Od wyspy do
wyspy, od archipelagu do archipelagu prowadziły pomosty lądowe, łańcuchy lądu łączące je ze sobą.
Jeżeli nawet nie łączyły ich w jedną całość, to w każdym razie odległości między wyspami były
znacznie niniejsze niż dziś. Po tym łańcuchu wysp pierwsi odkrywcy Pacyfiku mogli się przedostawać
coraz dalej w głąb oceanu, zasiedlając coraz to nowe archipelagi.
Więcej nawet: nie tylko poszczególne wyspy Oceanii, ale i dwa kontynenty - Ameryka i Australia -
zostały według wszelkiego prawdopodobieństwa .zasiedlone w zamierzchłej przeszłości dzięki
istnieniu pomostów lądowych, które pozwoliły pra-Kolumbom odkryć Nowy Świat wiele tysięcy lat
przed Kolumbem, a Australię - przed Cookiem i żeglarzami holenderskimi.
Beryngia
W Biblii powiedziano wyraźnie, że Ziemię zamieszkują trzy rasy pochodzące od trzech synów
Noego: biała - od Japheta, żółta - od Sema, czarna - od Chama. Zdawało się, że słuszność słów Biblii
potwierdzała ludność Europy, Azji i Afryki. Aż odkryty został Nowy Świat zamieszkany przez
czerwonoskórych Indian, o których w Biblii nie było ani słowa, podobnie zresztą jak i o Nowym
Świecie.
“Czy można uznać Indian za potomków Adama?" - ten problem roztrząsany na początku XVI wieku
nie miał wiele wspólnego z teologią. Hiszpańscy konkwistadorzy mordowali bezlitośnie setki tysięcy
Indian, gdyż nie uważali ich za ludzi. “Hiszpanie odnoszą się do Indian jak do psów w odróżnieniu od
Indian, którzy (zanim ujarzmili ich Hiszpanie) traktowali swoich niewolników jak krewnych i wasali" -
zaświadcza pewien sędzia miasta Meksyku żyjący w czasach konkwisty. Dopiero w roku 1537 - w pół
wieku po odkryciu Ameryki - bulla papieska uznała Indian za ludzi, potomków Adama, istoty posiada-
jące duszę... Wtedy to właśnie wyłonił się dotychczas nie rozstrzygnięty ostatecznie problem, skąd
wzięli się w Nowym Świecie owi “potomkowie Adama"?
Przez długi czas naukowcy, zwłaszcza amerykańscy, próbowali udowodnić, że “człowiek
amerykański" pochodzi od szczególnej odmiany małp człekokształtnych albo od odrębnej rasy
poprzedników człowieka współczesnego - neandertalczyków. Jednak fakty, które znamy, przemawiają
za czymś wprost przeciwnym: Nowy Świat nie mógł być kolebką człowieka rozumnego czy
jakiejkolwiek jego rasy; nie było tam też neandertalczyków. To znaczy, że Nowy Świat na długo przed
Kolumbem został odkryty przez ludzi ze Starego Świata, którzy zasiedlili kontynent i stali się
przodkami Indian. Kim byli ci ludzie? Kiedy się pojawili w Nowym Świecie i jaką drogą?
Poszukiwania przybyszów - tak można by zatytułować pasjonującą powieść o najróżniejszych
hipotezach i “adresach" podawanych w ciągu ostatnich czterech stuleci, w nadziei na rozwiązanie
zagadki pochodzenia mieszkańców Ameryki i jej rozwiniętych cywilizacji, które zniszczyli
barbarzyńsko konkwistadorzy. Starożytni Egipcjanie i równie starożytni mieszkańcy południowej
Mezopotamii - Sumerowie, mieszkańcy wybrzeża Atlantyku Baskowie i znajdujący się na
przeciwległym końcu Eurazji Japończycy, koczujący Hunowie i żeglarze feniccy, Kreteńczycy,
Izraelici, Scytowie, Normanowie, Persowie, Grecy, Celtowie, Hetyci, Rzymianie, Khmerowie, Hindusi,
Afrykańczycy, Chińczycy, “Tatarzy" i “Mongołowie na słoniach", w końcu legendarni Atlanci... któż nie
“kandydował" do nazwy przodków rdzennej ludności Nowego Świata!
Strumień tych fantastycznych hipotez nie jest do dziś wyczerpany (niedawno wyszła w USA
książka, w której się przytacza dowody na to, że zaginiona flota Aleksandra Macedońskiego miała
rzekomo wcale nie zginąć, tylko przedostać się do brzegów Ameryki i dać początek wysoko
rozwiniętym cywilizacjom Nowego Świata). Nie będziemy jednak ani tych hipotez analizować, ani tym
bardziej polemizować z nimi. Razem z hipotezami, bez względu na to, jak daleko były fantastyczne,
stopniowo, w ciągu ostatnich czterech stuleci gromadziły się fakty - odkryte przez lingwistykę,
antropologię, archeologię - mówiące o tym, że kultura Indian amerykańskich jest oryginalna i stanowi
rezultat długotrwałego wewnętrznego rozwoju. Kto odkrył Amerykę (tzn., czy mieszkańcy Starego
Świata odwiedzali kontynent amerykański przed Kolumbem) - to temat odrębny; rzecz jasna, że
zbytniego wpływu na rozwój kultur amerykańskich owe kontakty, jeżeli nawet istniały, nie wywarły -
Indianie z Ameryki prekolumbijskiej nie znali przecież żelaza, koła, pługa ani innych fundamentalnych
wynalazków cywilizacji Starego Świata6.
Amerykanistyka jest nauką młodą. Nie uporała się jeszcze z wieloma rzeczami wątpliwymi i
hipotetycznymi: badacze nie rozporządzają ani dokładną chronologią, ani źródłami historycznymi,
którymi posługują się naukowcy badający cywilizacje Starego Świata (napisów hieroglificznych
pozostawionych przez Indian amerykańskich do dziś jeszcze nie odczytano). Niemniej większość
amerykanistów uważa, że problem pochodzenia Indian amerykańskich można w zasadzie uznać za
rozwiązany: pierwsi Kolumbowie przybyli do Nowego Świata z Azji. Indianie amerykańscy są
olbrzymim odgałęzieniem rasy mongoloidalnej. Wskazują na to nie tylko dane antropologii i genetyki,
ale i wspaniałe dzieła sztuki Ameryki prekolumbijskiej. Najstarsze zabytki rzeźb - gliniane statuetki
6 Twierdzenia te nie są całkiem ścisłe. Jednak znano w Ameryce zasadę koła. Na przykład w Meksyku znaleziono
dawne zabawki gliniane na kółkach. W Boliwii, w pobliżu Tiahuanaco, odkryto wielkie kamienne koła prześwidrowane w
środku, o średnicy 7 stóp i grubości 16 cali. Służyły one prawdopodobnie do przewożenia ciężkich bloków kamiennych
przy budowach. Widocznie głównym powodem tego, że koła w Ameryce nie używano, był brak domowych zwierząt
pociągowych. Istnieją też przekazy, że Inkowie w Peru znali prymitywny pług; co prawda, wyprzęgali się weń ludzie.
Możliwe, że znano tam również żelazo i miało ono swoją miejscową nazwę quillas. Według nie sprawdzonych wiadomości
gdzieś na brzegu jeziora Titicaca znajdowały się nawet piece do wytapiania żelaza. (N.Ż.)
wykonane kilka tysięcy lat temu - przedstawiają ludzi ze skośnymi oczami i innymi wyraźnymi cechami
rasy mongoloidalnej.
O ile jednak lat wyprzedzili pierwsi mieszkańcy Ameryki Krzysztofa Kolumba? Kiedy ludzka stopa
dotknęła po raz pierwszy ziemi Nowego świata? Dokładnej odpowiedzi na to pytanie amerykaniści nie
znają. Najskromniej licząc - 15 000 lat temu. Zdaniem boliwijskiego archeologa i etnografa Dicka
Edgara Ibarra de Grasso - 50 000 lat temu. Prawdopodobnie racja leży gdzieś pośrodku: 300-400
wieków przed przybyciem Europejczyków w Ameryce zjawił się człowiek.
Którędy dotarli ludzie do Nowego Świata? Podróże morskie przekraczały wyraźnie możliwości
człowieka z paleolitu: nie budował on łodzi ani tratw, na których mógłby przepłynąć wiele setek mil
oceanu oddzielającego Azję od Ameryki 7. Ale w dwóch miejscach ta odległość nie jest tak wielka,
mianowicie na krańcach Nowego Świata. Alaskę od Czukotki i Ziemię Ognistą od północnej
Antarktydy dzielą nieduże przesmyki wodne.
Pewien portugalski antropolog wysunął hipotezę, że zasiedlanie Ameryki szło... z Antarktydy. W
czasach, kiedy opanowywano Nowy Świat, brzegi szóstego kontynentu nie były jeszcze pokryte
lodem. Człowiek dostał się najpierw z Australii na Antarktydę, a stamtąd do Ziemi Ognistej. Tej nader
śmiałej hipotezie przeczy jednak wiele faktów. Po pierwsze, mieszkańcy Ziemi Ognistej nie mają nic
wspólnego z Australijczykami; po drugie, Antarktyda była pokryta lodem na długo przed pojawieniem
się na Ziemi człowieka rozumnego 8; po trzecie, zasiedlenie Australii nie mogło nastąpić wcześniej niż
zasiedlenie Ameryki; po Czwarte, i to jest najważniejsze, Nowy Świat zaludniał się od “drugiego
końca" - z północy na południe, a nie z południa na północ. Amerykę Południową zamieszkali ludzie
już około 13-15 000 lat temu, a teren nad Cieśniną Magellana i Ziemię Ognistą - dopiero na przełomie
naszej ery. Najstarsze zaś znalezione na terenie USA ślady ludzkiej bytności przekraczają 25 000 lat!
W tamtych czasach człowiek nie mógł się dostać do Ameryki drogą wodną, nie mógł przepłynąć
oceanu... Z tego wynika, że pierwsi Kolumbowie przybyli do Nowego Świata nie drogą “południową", z
Antarktydy przez Ziemię Ognistą, lecz “północną", z Czukotki przez Alaskę. Żadna jednak z prób
odnalezienia śladów pradawnej bytności człowieka na obydwu brzegach Cieśniny Beringa nie została
uwieńczona sukcesem, bo śladów tych według wszelkiego prawdopodobieństwa nie ma tam, gdzie
szukają archeolodzy; spoczywają one nie w ziemi, lecz pod wodą.
Ląd, który istniał kiedyś na miejscu obecnego Morza Czukockiego i północnej części Morza
Beringa, geolodzy nazywają Beryngią. Pozostałością po Beryngii jest Wyspa Świętego Wawrzyńca i
Wyspy Diomida (przez te ostatnie biegnie granica między ZSRR a USA). Tędy właśnie mógł przejść
człowiek pierwotny z Azji do Ameryki. Z którego miejsca olbrzymiego kontynentu azjatyckiego
wyruszył zaludniać Nowy Świat? Na to pytanie nie dają amerykaniści dokładnej odpowiedzi, z każdym
7 Żegluga przybrzeżna związana z rybołówstwem i wielorybnictwem zaczęła się pod koniec mezolitu, tj. około 9000 lat
temu. (N.Ż.)
8 Wiek zlodowacenia Antarktydy - co najmniej 11 min lat. (N.Ż.)
rokiem przybywa jednak coraz więcej faktów świadczących, że tym miejscem był Kraj Nadmorski i
Kamczatka.
W roku 1964 ekspedycja archeologiczna Syberyjskiego Oddziału AN ZSRR z N. Dikowem na czele
odkryła na Kamczatce osadę, której wiek wynosi 14-15 000 lat, czyli zbliża się do okresu zasiedlenia
Ameryki drogą lądową przez Morze Beringa. Szczególnie interesujące jest to, że charakter tych
wykopalisk mówi o związku najstarszej kultury Kamczatki z indiańskimi kulturami Ameryki. Tak więc
radzieccy archeolodzy znaleźli w tamtejszych dawnych grobach wielkie ilości korali, paciorków i
wisiorów - wyraźny odpowiednik wspaniałych indiańskich ozdób. “Ujawniło się przy tym - jak wyraził
się kierownik ekspedycji Dikow - głębokie kamczackie, a więc azjatyckie źródło odwiecznego dla
Indian zwyczaju noszenia podobnych ozdób". Wiele cech wspólnych łączy też groty strzał pradawnych
Kamczadałów (Itelmenów) i Indian amerykańskich. “Wreszcie sam zwyczaj stosowania w celach
magicznych w rytuale pogrzebowym czerwonej ochry można również traktować jako istotny element
wiążący paleolityczne kultury Starego i Nowego Świata" - powiada Dikow na podstawie danych z
wykopalisk. ,,A więc, zarówno położenie geograficzne, jak i starożytność po raz pierwszy odkrytego na
północnym wschodzie Azji paleolitycznego zabytku oraz przeważnie amerykanoidalny jego charakter -
wszystko to staje się ważkim dowodem wczesnego (choć niekoniecznie pierwszego) zasiedlenia
Ameryki z Azji poprzez jej daleki północny wschód, w szczególności przez Kamczatkę i dawny ląd
łączący na północy Azję z Ameryką".
Zagłada Beryngii zaczęła się pod koniec ostatniego okresu lodowcowego, tzn. około 10-12
tysiącleci temu. Zniknęły pod wodą ślady pierwszych Kolumbów, ich popieliska, narzędzia z kamienia i
z kości oraz groby prawdopodobnie podobne do tych, które znaleźli radzieccy uczeni na Kamczatce.
Możliwe, że w przyszłości archeolodzy dna morskiego potrafią odnaleźć te ślady i uzupełnić materiał
“lądowy" danymi, które wydobędą z dna Morza Czukockiego i Morza Beringa. Droga w kierunku
Nowego Świata leżała, być może, na nie tak znów dalekiej północy: przecież od Kamczatki w stronę
Alaski biegnie jak strzała długi łańcuch Wysp Komandorskich i Aleutów. Oceanografia i geologia
podaje, że w tym rejonie występowały niedawno obniżenia lądu! W zatoce Alaski odkryta została
grupa zatopionych wulkanów, gujotów, których szczyty wznosiły się kiedyś nad wodami morza (na
przykład gujot Dickens leży na głębokości zaledwie 475 m, podczas gdy w okolicy panują głębie od 3
do 3,5 km). Świadczy to o tym, że nie tylko na miejscu Beryngii, ale i bardziej na południe czekają
archeologów dna morskiego ciekawe odkrycia.
W marcu roku 1964 wstrząsnęło Alaską olbrzymie trzęsienie ziemi, które gruntownie zmieniło
ukształtowanie otaczającego ją terenu. Można przypuszczać, że w odległych czasach na południe od
Beryngii występowały także bardziej wyraźne ruchy skorupy ziemskiej i ocean pochłonął wiele
kilometrów wybrzeża, zatopił wyspy i wysepki.
“Kiedyś w zatoce Alaska, a także w pobliżu stanów Oregon i Waszyngton poziom dna był wyższy o
1 km, a nad powierzchnią oceanu górowały niezliczone wyspy wulkaniczne" - pisze Me-nard w swojej
monografii Geologia dna Oceanu Spokojnego. Znaczną część Ameryki Północnej zajmowała w
okresie zaludniania się tego kontynentu ogromna pokrywa lodowa. Pierwsi Kolumbowie mogli się
poruszać wykorzystując tylko niewielkie przejścia wolne od lodu. Prowadziły one wzdłuż zachodniego
wybrzeża Pacyfiku, obecnie zatopionego.
O tym, że na miejscu dzisiejszego oceanu znajdowały się niegdyś masywy kontynentalne, mówią
ogromne podmorskie kaniony otaczające wybrzeża zachodnich stanów USA i Półwyspu Ka-
lifornijskiego. Wiele tych kanionów zbliża się do brzegu prawie ,,na styk" i wykazuje uderzającą
zbieżność z kanionami naziemnymi zarówno pod względem kształtu, jak i budowy 9. “Gdyby opadł
poziom oceanu, jar, który by się wtedy ukazał, nie zdziwiłby nikogo, tak bardzo przypominałby
najzwyklejszy w tym rejonie kanion na lądzie" - pisze o jednym z amerykańskich kanionów wybitny
geolog mórz Shepard.
O tym, że w miejscach znajdujących się dzisiaj na dnie oceanu mieszkał kiedyś człowiek, mówi
zadziwiające odkrycie dokonane przez płetwonurków w okolicy kanionu La Jolla w pobliżu Zatoki
Kalifornijskiej. Na dnie Oceanu Spokojnego znaleźli oni tutaj mnóstwo żarn używanych przez Indian
od najdawniejszych czasów. Jest to odkrycie jedyne w swoim rodzaju, ale nie zapominajmy, że rejon
La Jolla to najlepiej zbadany rejon podwodny Pacyfiku. Znajduje się tu przecież największy na świecie
ośrodek badań nad oceanem - Instytut Oceanograficzny im. Scrippsa. Jeżeli całe dno zachodnich
wybrzeży Ameryki będzie badane równie dokładnie, to można oczekiwać w przyszłości mnóstwa
niezwykłych odkryć, wobec których zbledną indiańskie żarna znalezione w rejonie La Jolla.
Andynia i tajemnica Tiahuanaco
Poszukiwanie śladów pierwszych Kolumbów na dnie Oceanu Spokojnego jest oczywiście
zadaniem ambitnym i pasjonującym, o wiele bardziej jednak kuszące wydaje się entuzjastom “sportu
podwodnego" odkrywanie zatopionych miast ze świątyniami, pałacami, dziełami sztuki i ze znakami
niezrozumiałych pism... Być może na dnie Atlantyku leży ukryty klucz do tajemnicy cywilizacji Ameryki
Południowej, których pochodzenie do tej pory pozostaje zagadką dla amerykanistów. W Ameryce
Środkowej udało im się ustalić kolejność występowania kultur, określić ogólne cechy ich rozwoju: od
pierwotnej łowiecko-zbierackiej, przez rolniczą do kultury twórców wielkich cywilizacji. Jeśli chodzi o
Amerykę Środkową, to mamy stosunkowo dokładną chronologię, ponieważ na wielu zabytkach kultur
środkowoamerykańskich widnieją hieroglificzne daty kalendarzowe. W Ameryce Południowej
natomiast badacz spotyka mnóstwo przeróżnych kultur i nie zna ich wieku - ani bezwzględnego, ani
względnego (która z nich była wcześniejsza). Według słów jednego z amerykanistów, “wykopaliska na
terenie Peru, Boliwii, Ekwadoru i Chile odsłoniły setki tych kultur, stopień ich rozpowszechnienia,
wzajemne powiązania, niekiedy nawet kolejność ich powstawania, ale wszystkie te problemy są w
9 Większość badaczy jest dzisiaj zdania, że podmorskie kaniony są w gruncie rzeczy formacjami tektonicznymi; takie
prawdziwe kaniony należy odróżniać od zatopionych dolin rzek, np doliny Indusu. (G.G.)
archeologii południowoamerykańskiej opracowane jeszcze słabiej niż w przypadku Ameryki
Środkowej. Bardzo często jakieś nowe odkrycie obala dotychczasowy schemat i zmusza do ponownej
jego rekonstrukcji. Dlatego do dziś wiele jest spornych tez, a najdawniejsze dzieje Ameryki
Południowej kryją wiele niejasności".
Najsłynniejsze i jednocześnie najbardziej tajemnicze miejsce nosi nazwę Tiahuanaco. Znajduje się
w Boliwii nie opodal jeziora Titicaca, najwyżej na świecie położonego zbiornika wody. Jest to cały
kompleks monumentalnych budowli; wśród nich przede wszystkim przyciąga uwagę tzw. “Brama
Słońca" - portal zbudowany z wielkich kamiennych bloków i ozdobiony płaskorzeźbami, które
przedstawiają fantastyczne albo bardzo stylizowane stworzenia.
W latach trzydziestych dwóch badaczy - Artur Posnansky i Edmond Kiss - podjęło próbę
“rozszyfrowania" płaskorzeźb na Bramie Słońca, traktując je jako oznaczenia kalendarzowe. Byłby to
co prawda kalendarz bardzo, ale to bardzo dziwny. Po pierwsze, cykl roczny zawierał tu nie 365, lecz
290 dni, po drugie, doba składała się z 30 “godzin", a po trzecie, szereg znaków tłumaczonych przez
badaczy jako symbole zaćmienia Słońca świadczyło, że zaćmienia te występowały z
nieprawdopodobną częstotliwością - każdego miesiąca (składającego się z 24 dni) było ich 19!
Taki niezwykły kalendarz każe przede wszystkim wątpić w prawidłowość tłumaczenia płaskorzeźb
jako znaków kalendarzowych. Ale zanim udowodniono słuszność czy niesłuszność tej wersji,
entuzjaści znaleźli uderzającą zbieżność “kalendarza z Tiahuanaco" z obliczeniami, które
przeprowadził Hans Hórbiger, twórca oryginalnej teorii kosmogonicznej. Według Hórbigera nasz
satelita - Księżyc - nie jest “satelitą odwiecznym", lecz dosyć świeżej daty nabytkiem, pochodzącym
zaledwie sprzed kilkudziesięciu tysięcy lat.
Pisarz, autor powieści fantastycznej Hans Schindler, znany pod pseudonimem Bellamy, nie
omieszkał połączyć problematycznego odczytania rytów przez Posnansky'ego i Kissa z jeszcze
bardziej wątpliwą teorią Hórbigera i w rezultacie stworzył całkiem zgrabną i ładną hipotezę, która
tłumaczyła za jednym zamachem wszystkie nie rozwiązane problemy naukowe z dziedziny
oceanografii, archeologii, geologii, etnografii, folklorystyki itd.
Według Bellamy'ego początkowa orbita Księżyca przechodziła między Marsem a Ziemią. I oto w
pewnym momencie Księżyc został porwany siłą przyciągania ziemskiego i stał się satelitą naszej
planety. Okazało się jednak, że nowy satelita jest zdobyczą niebezpieczną. Od razu wywarł bardzo
głęboki wpływ na troisty „organizm" Ziemi: na atmosferę, hydrosferę i litosferę - pisał Bellamy.
Wskutek tego nad powierzchnią kuli ziemskiej przewaliły się huragany o niesłychanej sile, wiele
nizinnych miejscowości zgarnęły i zniszczyły potopy, wzmogła się bardzo działalność wulkanów, a z
wnętrza Ziemi zaczęły się wypiętrzać góry. Katastrofa dotknęła starożytną cywilizację istniejącą już w
tamtych prehistorycznych czasach i starła ją z oblicza Ziemi. Zabytek z Tiahuanaco - kalendarz na
Bramie Słońca - to ślad, który zostawiła zaginiona kultura. I w dodatku nie kontynentalna, tylko
wyspiarska - według Bellamy'ego Andy w rejonie Tiahuanaco były olbrzymią wyspą na Oceanie
Spokojnym - Andynią.
Zdawałoby się, że taka, delikatnie mówiąc, ryzykowna hipoteza autora powieści fantastycznych nie
zasługuje nawet na wzmiankę. W istocie bowiem opiera się ona tylko na danych domniemanego
kalendarza (a czy trafnie go odczytano, nie jest bynajmniej udowodnione), podważa natomiast
wszystkie podstawowe tezy oceanografii, geologii, astronomii, archeologii i wielu innych dziedzin
naukowych.
Opisaliśmy jednak hipotezę Bellamy'ego na dowód, że nawet najbardziej fantastyczna teoria może
zawierać czasami jakieś ziarno racjonalne. Otóż w ostatnich latach w wyższych rejonach Andów
odkryto dwa obiekty, których zbadanie niewątpliwie otworzy nową kartę w historii badań podmorskich.
Przede wszystkim chodzi tu o znaleziska archeologów Argentyńskiej Federacji Żeglugi Podwodnej
na dnie jeziora Titicaca. W odległości 250 m od brzegu dało się odkryć cały zespół architektoniczny
ciągnący się na przestrzeni ponad kilometra. Było tu kilkaset metrów kwadratowych brukowanego
chodnika i około 30 ścian ustawionych w porządku geometrycznym, równolegle jedna do drugiej.
Co to jest? Zatopione miasto? Ruiny nadbrzeżnej świątyni? A może nekropola Tiahuanaco, choć
nie udało się dotychczas archeologom odkryć w całym tym potężnym kompleksie ani jednego grobu?
Na te pytania nie ma na razie odpowiedzi.
Nie znamy także przyczyn, które spowodowały, że te budowle znalazły się pod wodą (chociaż
wysokogórskie jezioro Titicaca leży o wiele wyżej nad poziomem morza niż szczyt wulkanu Fudżi-
Jama i troszeczkę tylko niżej niż Mont Blanc!). Andy mimo swej okazałości i wysokości są górami
młodymi - ukształtowały się pod koniec trzeciorzędu. Przedtem Titicaca nie było jednym z najwyżej na
świecie położonych jezior, tylko zwyczajną morską zatoką, o czym świadczą znalezione tu szkielety
zwierząt morskich. W trzeciorzędzie zaczęło się wypiętrzenie Andów i jezioro zostało odcięte od
oceanu. Poziom jego raz się podnosił, raz obniżał, co być może zmusiło twórców Bramy Słońca i
innych budowli do porzucenia Tiahuanaco - przecież kiedy pierwsi Europejczycy zobaczyli jego
gigantyczną architekturę, tutejsi mieszkańcy nie umieli na temat ów powiedzieć nic prócz
fantastycznych legend. Możliwe, że w czasie kolejnej zmiany poziomu jeziora - a mogło na to wpłynąć
gwałtowne topnienie śniegów w górach - nastąpił właśnie potop na wysokość 4 km.
Znalezienie na dnie jeziora pradawnych ruin jest wypadkiem niezmiernie ciekawym, choć nie ma w
tym nic szczególnie sensacyjnego. Znalezienie natomiast zatopionego miasta na głębokości prawie 2
km - to już zdarzenie niecodzienne! Jeżeli to odkrycie zostanie potwierdzone, będzie można śmiało
powiedzieć, że rozszerza się niepomiernie pole działania archeologii podmorskiej: od tej chwili nie
tylko podwodną krawędź kontynentów - przybrzeżne płycizny mórz i oceanów - ale i głębiny mogą się
stać przedmiotem badań nurkujących archeologów (oczywiście akwalungiści są w tym wypadku
bezsilni, bo do prowadzenia takich badań potrzeba specjalnej techniki).
Ekspedycji oceanograficznej, wysłanej na przełomie lat sześćdziesiątych ku brzegom Peru przez
laboratorium morskie Uniwersytetu Duke'a (USA), przyświecał zupełnie konkretny cel: zbadać faunę
wód peruwiańskich, które słusznie są nazywane “najbogatszymi wodami na świecie". Półtora miesiąca
penetrowano głębinową rozpadlinę Milne-Edwardsa (znajdującą się w pobliżu portu Callao), gdzie
przez dobre 1000 km dno leży na prawie 6-kilometrowej głębokości. W pewnym momencie, ku abso-
lutnemu zdumieniu oceanografów, podwodne kamery fotograficzne wyciągnięte z głębokości 2 km (a
ściślej - 6000 stóp) uwieczniły rzecz fantastyczną: na zdjęciach ukazały się ruiny dawnego miasta!
Można było wyraźnie odróżnić kamienne kolumny, przy czym wiele z nich pokrywały wyryte znaki -
ornamenty czy napisy hieroglificzne.
Wstrząśnięci tym odkryciem badacze podjęli poszukiwania także w pobliżu Callao, najstarszego
portu w Peru. Dokładna penetracja dna echosondą wykazała, że znajdują się tam podwodne kolumny.
Czy to znaczy, że przedłużenia Callao należy szukać w Oceanie Spokojnym?
Rejon Andów należy do najbardziej niespokojnych miejsc na kuli ziemskiej. To tutaj raz po raz
występują trzęsienia ziemi; Andy nawet i teraz ciągle się jeszcze podnoszą! W tym rejonie właśnie 22
maja 1960 zdarzyło się najsilniejsze i największe trzęsienie ziemi, jakie utrwaliły współczesne
przyrządy. Zaczęło się ono w oceanie niedaleko chilijskiego miasta Valdivia, obróciło w gruzy
mnóstwo miast i osiedli pacyficznego wybrzeża Ameryki Południowej, a potężne fale przebiegały
przez cały Ocean Spokojny. Wstrząsy podziemne, osuwiska i wybuchy wulkanów zmieniły w ruiny
teren o powierzchni większej niż Wielka Brytania. W takim “gorącym" punkcie naszej planety są
możliwe zapadania się lądu na wielką skalę, grzebiące na dnie oceanu całe miasta.
Oceanografowie i geolodzy mówią, że w okolicy Callao część brzegu znalazła się pod wodą
stosunkowo niedawno, Wskutek tej katastrofy rozpadlina Milne-Edwardsa pogłębiła się o 200 m. Kiedy
ląd się zapadł? Możliwe, że na to pytanie będą mogli dać odpowiedź już nie geolodzy, lecz
archeolodzy, kiedy tylko zbadają ruiny dawnego miasta 'znajdujące się pod wodą.
Od Andów do Wyspy Wielkanocnej
Możliwe, że tylko wykopaliska podwodne - badania na dnie jeziora Titicaca czy też w głębinach
Oceanu Spokojnego - będą mogły uchylić rąbka tajemnicy odkrywającej dawne cywilizacje Ameryki
Południowej. Konkwistadorzy hiszpańscy zdobyli w wieku XVI państwo Inków zajmujące około 2 min
km2 powierzchni i ciągnące się ponad 4000 km wzdłuż wybrzeża Pacyfiku. Oryginalna cywilizacja
Inków, barbarzyńsko zniszczona przez zdobywców, wywodziła się z jeszcze starszych kultur. Ko-
rzenie ich sięgają głębokiej przeszłości. Jedni badacze są skłonni doszukiwać się źródeł tych kultur w
cywilizacji starożytnego Egiptu, która stanowi ich zdaniem podstawę wszystkich wysoko rozwiniętych
kultur świata antycznego, inni podają jeszcze odleglejszy “adres" - dolinę Międzyrzecza (w jednej z
prac wyliczono ponad 40 wypadków zbieżności języka i kultury starożytnych Peruwiańczyków i
Sumerów). Niektórzy badacze przypuszczają nawet, że cywilizacje Ameryki Południowej zawdzięczają
swoje powstanie prastarej kulturze Nowego Świata, której pozostałości kryje “zielone piekło" dżungli
nad Amazonką.
Wspomniany już przez nas profesor Posnansky, który studiował kilka lat zespół architektoniczny
Tiahuanaco, doszedł do wniosku, że nie tylko Brama Słońca, ale i cały kompleks monumentalnych
budowli tworzy “gigantyczny kamienny kalendarz odbijający zjawiska astronomiczne" sprzed 20 000
lat. Legendy Indian mówią o tym, że właśnie tu, w Tiahuanaco, powstała pierwsza na Ziemi osada
ludzka i stąd wzięła początek kultura ludzka. W swojej książce Tiahuanaco - kolebka człowieka ame-
rykańskiego Artur Posnansky twierdzi, że dane archeologiczne i jego “interpretacja całego kompleksu
architektonicznego" dowodzą słuszności legend indiańskich.
Wiek najstarszych osad Starego Świata nie przekracza 8-9 tysiącleci, tzn. - jeśli uwierzymy
Posnansky'emu - -jest on dwa razy młodszy od wieku Tiahuanaco. Jednak i tak duża liczba wydała się
niektórym badaczom ,,za mała". Bellamy powiększył ją... do 250 000 lat, a pisarz francuski Denis
Saurat - nawet do 300 000 lat. W końcu radziecki autor powieści fantastycznych Aleksander
Kazancew ogłosił, że sławetny kalendarz na Bramie
Słońca jest pochodzenia pozaziemskiego i został pozostawiony na pamiątkę wizyty przybyszów z
Kosmosu na Ziemi (według mniemania Kazancewa goście przybyli z Wenus).
Czytelnik zauważył prawdopodobnie, jak krok za krokiem przeszliśmy od ryzykownych hipotez
naukowych w krainę czystej fantazji. Zostawmy ją autorom powieści fantastycznych.
Współczesna amerykanistyka datuje wiek Bramy Słońca i innych monumentów Tiahuanaco w
granicach od VI do X stulecia n.e., a za ich twórców uważa nie przybyszów z Egiptu, Mezopotamii czy
planety Wenus, ale rdzennych tubylców - Indian.
Zresztą czy koniecznie trzeba uważać przybyszów za założycieli Tiahuanaco? Może warto byłoby
spojrzeć na zagadnienie z innej strony: czy nie mogliby twórcy tego wspaniałego kompleksu
architektonicznego, posiadający bezwzględnie wysoką cywilizację, sami wywrzeć wpływu na inne
kultury? Archeolodzy znaleźli bezsporne dowody ria to, że cywilizacja Tiahuanaco wywierała silny
wpływ na późniejsze kultury starożytnego Peru i Boliwii. Na krańcach strefy rozprzestrzenienia się tej
cywilizacji, w Kolumbii, poszczególne jej ogniska zachowały się aż do wtargnięcia hiszpańskich
zdobywców.
A może jej zasięg nie ograniczył się tylko do kontynentu Ameryki Południowej, lecz rozszerzył się
na zachód, w stronę oceanu, aż do wysp Polinezji?
Pytanie to zadał słynny norweski badacz, Thor Heyerdahl. Nie ma sensu streszczać jego
zajmującej książki Wyprawa Kon-Tiki - wszystkie dowody “za" przedstawił w niej autor dostatecznie
czytelnie. Ale śmiały rejs dowiódł tylko, że peruwiańskie tratwy wspaniale się nadają do żeglugi.
Następnym krokiem były wykopaliska na wyspach Galapagos.
Galapagos, czyli Wyspy Żółwie, to archipelag składający się z dziesięciu wielkich i mnóstwa
drobnych wysp na równikowych wodach Oceanu Spokojnego, mniej więcej w odległości 1000 km od
brzegów republiki Ekwadoru. Wyspy Żółwie otrzymały swoją nazwę w roku 1535 “na cześć"
olbrzymich żółwi zamieszkujących w wielkich ilościach archipelag. Kierując się od brzegów Przesmyku
Panamskiego ku wybrzeżom Peru, okręt hiszpańskiego biskupa Tomasa de Berlangi zboczył z trasy
wzdłuż wybrzeży Ameryki Południowej daleko na zachód. Po ośmiu dniach żeglugi oceanem
Hiszpanie odkryli wyspy Galapagos: były bezludne, zamieszkiwały je przeróżne i przedziwne ptaki,
żółwie, olbrzymie jaszczurki.
Pod koniec tegoż wieku XVI Hiszpanie skierowali ekspedycję na wyspy odkryte przez Berlangę, ale
nie dało się ich odnaleźć. Aż do końca XVII stulecia żaden z żeglarzy europejskich nie mógł powtórzyć
rejsu Berlangi, toteż wyspy Galapagos nazwano Las Islas Encantados, tzn. Wyspami Zaczarowanymi.
W początkach wieku XIX na Galapagos zatrzymują się brytyjscy wielorybnicy i zakładają na
wyspach swoje bazy. W roku 1832 wyspy zostają ogłoszone posiadłością Ekwadoru, do którego
należą do dziś. Po drugiej wojnie światowej USA założyły na Galapagos morską bazę wojskową.
Położony w środkowej części Oceanu Spokojnego archipelag wysp Galapagos stanowi świetny
punkt strategiczny, ale nie z tego powodu interesują się nimi naukowcy. U wybrzeży Galapagos
spotykają się wody dwóch potężnych prądów - ciepłego Prądu Południoworównikowego i zimnego
Peruwiańskiego. Wzajemne oddziaływanie tych dwu “rzek" w oceanie uważnie studiują
oceanografowie. Przyrodnicy badający faunę i florę Wysp Żółwich mają bogaty materiał do zestawień i
uogólnień. Nie bez powodu jednym z bodźców do stworzenia teorii ewolucji był dla Darwina
zadziwający świat przyrody Galapagos, gdzie kontaktują się ze sobą zwierzęta i rośliny ze strefy
tropikalnej i podbiegunowej (Darwin odwiedził te wyspy w czasie swojej wyprawy statkiem “Beagle" w
latach 1831-1836).
Tropikalne liany i podbiegunowe mchy, jaskrawe ptaki z dżungli i antarktyczne mewy, papugi i
pingwiny, zimnolubne foki i ciepłolubne olbrzymie żółwie - takie są uderzające kontrasty wysp
Galapagos. Ale chyba największą sławę między przedstawicielami świata zwierzęcego na archipelagu
zyskały wielkie, podobne do bajecznych smoków jaszczurki. Ich bliskie krewniaki zachowały się w
jeszcze jednym miejscu na kuli ziemskiej - na indonezyjskiej wyspie Komodo; przodkowie tych
zwierząt wymarli wiele dziesiątków milionów lat temu.
Od dawna uważano wyspy Galapagos za swojego rodzaju rezerwat, którego przed Europejczykami
nie dotknęła ludzka stopa. Dopiero niedawno wyszło na jaw, że nie tylko oceanografowie i
przyrodnicy, ale i archeolodzy mogą znaleźć na Wyspach Żółwich dużo ciekawych rzeczy ze swoich
dziedzin wiedzy.
Pierwsi, którzy na to wskazali, byli... botanicy. W roślinności archipelagu odkryli oni szereg
gatunków, które wyhodowali i uprawiali Indianie z północno-zachodnich wybrzeży Peru. Oznacza to,
że na wyspach Galapagos mieszkali kiedyś ludzie.
Hipotezę botaników potwierdziły wykopaliska archeologiczne zainicjowane i przeprowadzone przez
sławnego badacza norweskiego, kapitana Kon-Tiki Thora Heyerdahla. Okazało się, że na Galapagos
zapuszczali się ludzie setki lat wcześniej, zanim odkrył je biskup Berlanga.
Ekspedycja Heyerdahla odkryła na wyspach Galapagos około 2000 przedmiotów - wyroby z
kamienia, resztki dzbanów na wodę, wazy dekoracyjne, naczynia pokryte ornamentem... Wyroby te
należały do różnych stylów i epok, różnych kultur kwitnących na wybrzeżu Peru przed hiszpańskim
najazdem. Widocznie Indianie pływający po oceanie na drewnianych tratwach dobrze znali te wyspy.
Co zmusiło pierwszych odkrywców do porzucenia archipelagu? Przyczyny łatwo się domyślić:
warstwa lawy wulkanicznej pokrywa gdzie niegdzie pozostałości dawnych osad. Widocznie kilka
wieków temu działalność wulkaniczna zmusiła Indian do porzucenia wyspy i powrotu do ojczyzny, albo
też wybuch miał katastrofalny przebieg i koloniści z Wysp Żółwich zginęli.
Flora i fauna wysp Galapagos pozwala przypuszczać, że archipelag ten był połączony kiedyś z
kontynentem. Być może zapadanie lądu odbywało się w czasie, kiedy Wyspy Żółwie zamieszkane
były nie tylko przez żółwie, ale i ludzi. Wprawdzie fakt, że zachowały się tu relikty dawnej flory i fauny,
przemawia za tym, że pomost lądowy zapadł się bardzo dawno, ale może utrzymały się przez dłuższy
czas na powierzchni pojedyncze “mostki", oddzielne wyspy i wysepki ułatwiające indiańskim
żeglarzom drogę na archipelag Galapagos?
Przypomnijmy, że Europejczycy bardzo długo nie potrafili odnaleźć “Zaczarowanych Wysp", a mieli
przecież kompasy i dobrze wyposażone okręty. Jak więc mogli realizować regularne rejsy (przez długi
okres, o czym świadczy ceramika znaleziona na wyspach) Indianie, których technika żeglarska
ustępowała znacznie europejskiej? Czy nie służyły im za punkty orientacyjne, a nawet za miejsca
chwilowego postoju, fragmenty lądu zatopione dzisiaj na dnie Pacyfiku?
Od brzegów Ameryki do archipelagu Galapagos ciągnie się długi grzbiet podmorski, noszący
nazwę Kokosowego - od Wyspy Kokosowej, jedynego skrawka lądu, który się utrzymał na powierzchni
i nie poszedł na dno. Wyspa Kokosowa słynie ze skarbów, które - jak zapewniają dawne mapy i
dokumenty - są poukrywane w jaskiniach albo zakopane na brzegu. Niewykluczone, że bliższe
badania odkryją na tej “wyspie skarbów" skarby archeologiczne. Możliwe, że zarówno Wyspa
Kokosowa, jak i archipelag Galapagos wraz z innymi wyspami i wysepkami z tej części Oceanu
Spokojnego służyły za “punkty przerzutowe" dla indiańskich żeglarzy w czasie ich wypraw na wody
Atlantyku.
W książce Thora Heyerdahla Przygody pewnej teorii są przytoczone całkiem przekonywające
dowody, że tak rzeczywiście było. Siady pobytu żeglarzy indiańskich na Galapagos zostały
odnalezione. Na Wyspie Kokosowej jedynym “śladem" są plantacje palm kokosowych, założone
prawdopodobnie na długo przed przybyciem Europejczyków. Zdaniem Heyerdahla, Wyspa Kokosowa
leżąca na trasie z Ekwadoru do Gwatemali była idealną przystanią na otwartym morzu między
regionami dwóch kultur Ameryki prekolumbijskiej - andyjską i środkowoamerykańską. Obecnie
amerykaniści znajdują coraz więcej dowodów na to, że między tymi regionami cywilizacyjnymi istniały
w dawnych czasach kontakty. Jest całkiem możliwe, że odbywały się one nie drogą lądową, przez
trudno dostępne lasy Kolumbii i Panamy, lecz morzem. Być może, droga wodna była łatwiejsza nie
tylko dzięki istnieniu Wyspy Kokosowej, ale i dzięki innym wysepkom, które dziś zniknęły pod wodą.
Majestatyczny system górski Kordyliery-Andy ciągnie się wzdłuż całego pacyficznego wybrzeża
Ameryki. Znany geolog radziecki W. Biełousow uważa, że góry te są jedynie wschodnią, ,.naziemną"
częścią olbrzymiego pasma, zachodnia natomiast jego część spoczywa na dnie oceanu. Według
Biełousowa, te podmorskie góry wynurzały się niegdyś na powierzchnię i podwodna płycizna Albatros
była wzniesieniem nadwodnym. Dziś zostały po nim tylko wyspy Galapagos i mała Wyspa Kokosowa
– szczyt podmorskiego Grzbietu Kokosowego. Badania wykazały, że ów grzbiet pogrążył się w wodzie
stosunkowo niedawno.
Czy żeglarze indiańscy nie mogli również wykorzystywać innych wysepek będących częściami
Grzbietu Kokosowego jako “etapów" swoich podróży tratwami po wodach Pacyfiku? Podróże te mogły
odbywać się od brzegów Peru i Ekwadoru na północ, ku wybrzeżom Ameryki Środkowej, gdzie
rozwijała się kultura Majów i Zapoteków, aż na zachód, ku wyspom Polinezji, zamieszkanym przez
Polinezyjczyków 10.
Problem został na razie tylko postawiony - odpowiedź przyniosą dopiero badania nurków-
archeologów. Wybuchy wulkanów i straszliwe trzęsienia ziemi, występujące raz po raz w tym rejonie
zarówno na lądzie, jak i na dnie oceanu mówią o tym, że skorupa ziemska do tej pory się tutaj nie
ustabilizowała.
Czytelnicy książki Heyerdahla Aku-Aku przypominają sobie zapewne wykopaliska na Wyspie
Wielkanocnej i we wschodniej części Oceanu Spokojnego na Rapa-Iti i innych wyspach. Pamiętają
zapewne też dowody przytaczane przez norweskiego badacza na to, że pierwszymi mieszkańcami
Wschodniej Polinezji byli żeglarze z dawnego Peru. Może drogę przez otwarty ocean ułatwiały owe,
dziś już nie istniejące wyspy? Na wprost wybrzeża Peru zaczyna się podmorski grzbiet Nazca,
ciągnący się w kierunku południowo-zachodnim od 15° do 28° szerokości geograficznej południowej.
Nie tak dawno odkryto tutaj wielkie skupisko podmorskich gór o płaskich szczytach, gujotów. Niektóre
z nich zanurzone były na głębokość zaledwie 500, 400, a nawet 200 m, czyli że stosunkowo niedawno
były jeszcze górami nawodnymi, a możliwe, że i wyspami (grubość skorupy ziemskiej przewyższa w
tym rejonie kilka razy grubość przeciętnej litosfery oceanicznej).
W pobliżu grzbietu Nazca bierze początek drugi grzbiet podmorski, ciągnący się prawie równolegle
do 25° szerokości geograficznej południowej przez przeszło 2000 km. Nad powierzchnię oceanu
wystają tylko ponure skały wyspy Sala y Gomez (od wyspy tej otrzymał nazwę sam grzbiet). Może nie
w tak całkiem odległych czasach inne szczyty grzbietu wystawały ponad powierzchnie wody? Jeżeli
tak było, to od wybrzeży Peru przez grzbiet Nazca i następnie grzbiet Sala y Gomez ciągnął się długi
10 Istnieją legendy, że kulturę Chimu przyniosły jakieś plemiona, które na tratwach przybyły do Peru z północy. (N.Ż.)
łańcuch prowadzący prosto na Wyspę Wielkanocną, którą dzieli od wyspy Sala y Gomez niezbyt
wielka odległość. Czyż wyspy i wysepki znajdujące się dzisiaj pod wodą nie pozwalały indiańskim
żeglarzom na tymczasowe postoje i nie służyły jako świetne punkty orientacyjne w czasie ich podróży
na trasie Peru-Wyspa Wielkanocna? Zagadnienie to, interesujące zarówno historyków, jak i
oceanografów, może rozwiązać archeologia podmorska..
“Kainga Nuinui" - “Wielki Kraj"
Wracając do sprawy Wyspy Wielkanocnej, należy zaznaczyć,, że jeżeli nawet w ciągu tysiącleci,
które upłynęły od chwili pojawienia się w Oceanii człowieka, jej linia brzegowa “nie obniżyła się ani o
jard", jak zapewnia znawca przedmiotu. Chubb, ta przecież mogły gdzieś w jej okolicach znajdować
się wyspy, i to nawet zamieszkane, które widział kapitan Davis! Albo też, jak sądzi większość
współczesnych badaczy, w tym Thor Heyerdahl. także, Davis musiał widzieć jakieś inne wyspy
polinezyjskie, na przykład Mangarevę czy Timoe, których wygląd całkowicie się zgadza z podanym
przez niego opisem.
Oceanografowie podkreślają, że dno w obrębie olbrzymiej południowo-wschodniej części Pacyfiku
(tzn. tam, gdzie się znaj-duje Wyspa Wielkanocna) jest pod wieloma względami “niezwykłe". Grubość
skorupy ziemskiej wynosi tutaj nie 3-5 km, ca charakteryzuje typową litosferę oceaniczną, tylko 20-30
km, co bliższe jest miąższości litosfery kontynentalnej. Tu właśnie leży centrum silnych trzęsień ziemi.
Wreszcie na wyspie Wielkanocnej geolodzy znaleźli gatunki skał (np. riolity) niezwykle rzadka
spotykane w Oceanie Spokojnym i raczej właściwsze dla wulkanów z zespołów wyspowych niż dla
otwartych części oceanu.. Wyspa Wielkanocna wchodzi w skład gigantycznego Grzbietu
Wschodniopacyficznego, tworu młodego z geologicznego punktu widzenia i do dziś przejawiającego
aktywność. Grzbiet ten stanowi całą podwodną krainę, podnoszącą się z dna morskiego na wysokość
2-3 km, mającą 2000 - 4000 km szerokości i około 15 000 km długości, a więc wymiary
odpowiadające wymiarom całego kontynentu!).
“Rzeźba i budowa wschodniej części Oceanu Spokojnego oraz struktury przyległych fragmentów
lądu zaczęły się kształtować we wczesnym trzeciorzędzie i dotychczas wykazują aktywność
tektoniczną" - pisze świetny znawca podwodnej krainy Pacyfiku, profesor Menard. Większość
specjalistów zgadza się, że w rejonie Wyspy Wielkanocnej istniał kiedyś ląd stały. Możliwe, że był tu
wielki masyw albo raczej grupa wysp, które potem poszły na dno oceanu. Kiedy to się stało? Zdaniem
tych samych specjalistów - bardzo dawno, w czasach przed pojawieniem się ludzkości czy też
najwyżej w końcowym momencie ostatniego okresu lodowcowego, tj. 10-12 000 lat temu. Kultura
Wyspy Wielkanocnej nie może się poszczycić tak sędziwym rodowodem: najstarsze ślady pobytu
człowieka na tej tajemniczej wyspie sięgają IV wieku n.e. Niewykluczone, że w przyszłości uda się
archeologom odnaleźć ślady wcześniejszego pobytu ludzi na Wyspie Wielkanocnej. Niemniej
oczywisty jest fakt, że człowiek dotarł tutaj gdzieś na przełomie naszej ery, może kilka wieków przed
jej nastaniem, ale bynajmniej nie tysiącleci. Możliwe, że ogromne przemiany zachodzące na naszej
planecie 10-12 000 lat temu, kiedy skończył się okres ostatniego zlodowacenia, mają właśnie związek
z geologiczną historią Wyspy Wielkanocnej i otaczającego ją Pacyfiku, tylko że nie mogą posłużyć za
klucz do zagadek jej przedziwnej kultury... A jednak istnieje szereg faktów, które skłaniają do
przypomnienia znowu hipotez Menzbira, Browna i Zubowa.
Jedynym Europejczykiem, który mógł widzieć tabliczki kohau rongo-rongo nie w liczbie kilkunastu
(to wszystko, co się dziś przechowuje w muzeach), lecz w znacznie większej, był misjonarz Eugene
Eyraud. On właśnie podaje, że na deszczułkach znajdujących się “we wszystkich domach" znaki
pisma hieroglificzne-go przedstawiały “postacie nieznanych na wyspie zwierząt". Niebawem setki i
tysiące bezcennych zabytków pisma z Wyspy Wielkanocnej zostały zniszczone. Kiedy żałosne ich
resztki wpadły w ręce pierwszego badacza pisma kohau rongo-rongo, biskupa Tepano Jaussen, ten
nie znalazł w nich ani wyobrażeń nie spotykanych na wyspie zwierząt, ani “jakichkolwiek innych
cennych śladów starożytności, o których komunikował brat Eugene Eyraud".
Pismo kohau royigo-rongo nie jest odczytane po dziś dzień. Toteż nie pozostaje nam nic innego,
jak tylko snuć hipotezy na temat tego, co sią kryje za tymi przedziwnymi hieroglifami. A snuć domysły,
co też przedstawiały spalone deszczułki, można bez końca i, ma się rozumieć, nic to nie da. Całkiem
możliwe, że misjonarz Eyraud, niezbyt wybitny znawca pism starożytnych, mógł się pomylić i w
rzeczywistości hieroglify wyryte na zniszczonych tabliczkach przedstawiały to samo, co znaki na tych
deszczułkach, które się zachowały (stylizowane wizerunki ryb, ptaków, roślin, przedmiotów kultu i
gospodarstwa domowego, broni, ludzi i stworów mitologicznych - taką tematykę zawiera katalog
znaków kohau rongo-rongo, sporządzony na podstawie materiału zachowanych tekstów). Przecież
mógł się dać łatwo zwieść umowności przedstawień hieroglificznych, wyciętych zębem rekina w
twardym drewnie.
Ale oto drugi fakt z dziedziny toponomastyki. Mieszkańcy Wyspy Wielkanocnej nazywają swoją
ojczyznę Te-Pito-o-te-Henua (Pępek Ziemi). Zdaniem Thora Heyerdahla, “Wyspa Wielkanocna ze
swoją rozwiniętą kulturą ukazuje nam się jako kamień węgielny starożytnej historii wschodniej części
Pacyfiku", ponieważ “żadna inna wyspa nie mogła sobie pozwolić na noszenie dumnej nazwy «Pępek
Ziemi»". Jest możliwe także inne tłumaczenie: wiele plemion i ludów, szczególnie tych odizolowanych
od swoich sąsiadów, wykazuje skłonność do uważania swej ojczyzny za “środek wszechświata" (np.
dawni Izraelici nazywali Jerozolimę “pępkiem ziemi"!). Obie interpretacje nazwy Wyspy Wielkanocnej
są wielce prawdopodobne, ale... istnieje jeszcze trzecie objaśnienie tej nazwy, przy czym podają je
sami mieszkańcy wyspy, a raczej ich stare legendy. Mówią one o olbrzymie Uwoke (czy Uoke)
niszczącym wielką ziemię, której pozostałość stanowić miała Wyspa Wielkanocna, nazwana od
tamtych czasów Te-Pito-o-te-Henua, czyli Pępkiem Ziemi!
Długo wprawdzie wątpiono w starożytność podania o wielkoludzie Uoke, pierwsi bowiem zbieracze
tutejszego folkloru nic na jego temat nie przekazali. Dopiero po przybyciu na Wyspę Wielkanocną
Browna, usilnie poszukującego śladów zatopionego kontynentu, opowieść o “wielkiej ziemi" ginącej w
falach oceanu weszła na stałe do folkloru miejscowego. Tak pisał autor niniejszego opracowania w
swojej książce Olbrzymy z Wyspy Wielkanocnej, wydanej w roku 1964. Wszakże analiza notatek w
zeszytach znalezionych przez Thora Heyerdahla w czasie prac Norweskiej Ekspedycji
Archeologicznej na Wyspie Wielkanocnej wykazała, że legenda o Uoke jest bardzo stara.
Zeszyty zawierają teksty opowiadające o zasiedlaniu Wyspy Wielkanocnej. Znajduje się tam m.in.
tekst, który widocznie stanowił coś w rodzaju “elementarza" - od niego zaczynano naukę pisma kohau
rongo-rongo, kiedy znający tę hieroglifikę jeszcze żyli. Wśród tekstów istnieje też zapis o Uoke i
Kaindze Nuinui, tzn. o “Wielkim Kraju". Oto jak brzmi historia stworzenia Wyspy Wielkanocnej
zapisana w jednym z zeszytów znalezionych przez Heyerdahla:
“Młodzieniec Tea Waka rzekł:
- Nasza ziemia to był dawniej duży kraj, bardzo duży kraj. Kuukuu zadał mu pytanie:
- Dlaczegóż więc stał się mały? Tea Waka odparł:
- Opuścił nań swój drąg Uwoke. Opuścił swój drąg na miasto Ohiro. Podniosły się fale i kraj stał się
mały. Nazwano go Te-Pito-o-te-Henua. Drąg Uwoke złamał się na górze Puku-Puhi-puhi.
Tea Waka i Kuukuu rozmawiali o miejscowości Ko-te-Tomon-ga-o-Tea Waka (o miejscu, w którym
Tea Waka przybił do brzegu). Potem zstąpił na brzeg wódz Hotu Matua i osiadł na wyspie. Kuukuu
rzekł do niego:
- Dawniej ta ziemia była duża. Przyjaciel Tea Waka powiedział:
- Ziemia zatonęła. Potem Tea Waka dodał:
- To miasto nazywa się Ko-te-Tomouga-o-Tea Waka. Hotu Matua zapytał:
- Dlaczego ziemia zatonęła?
- Uwoke to zrobił; on ziemię zepchnął - odparł Tea Waka - kraj nazwano Te-Pito-o-te-Henua.
Kiedy drąg Uwoke był duży, ziemia zapadała się w otchłań. Puku-Puhipuhi, tak się zwie miejsce, gdzie
drąg Uwoke został złamany.
Wódz Hotu Matua rzekł do Tea Waka:
- Przyjacielu, to nie był drąg Uwoke. To był piorun boga Ma-kemake. Hotu Matua zamieszkał na
wyspie".
Tu się tekst kończy. Hotu Matua, czyli “Hotu-Ojciec" - to imię dobrze znane na Wyspie
Wielkanocnej. Był legendarnym, pierwszym tutejszym osadnikiem, który przybył na Wyspę ze
wschodu, z dalekiej krainy Marae-Renga. Kuukuu to imię jednego z siedmiu “zwiadowców", których -
jak głoszą podania - Hotu Matua posłał na Wyspę Wielkanocną, zanim wyruszył w drogę z wieloma
setkami swoich ludzi. Makemake to najwyższy bóg wyspy, stwórca ludzkości; jednym z jego atrybutów
był piorun. Imię Tea Waka (według wersji legendy - Ratawake, Ngata Wake) też znają badacze
folkloru Wyspy Wielkanocnej. Mimo że - jak podaje legenda o zasiedleniu Wyspy Wielkanocnej - była
ona nie zamieszkana, zwiadowcy wysłani przez Hotu Matuę spotkali tu ludzi; jeden z nich nazywał się
Tea Waka.
Przemilczenie faktów praktykuje się nie tylko w przemówieniach dyplomatycznych, ale w tekstach
folklorystycznych i przekazach historycznych; dotyczy to również mieszkańców Oceanii. Widocznie
Wyspa Wielkanocna była zamieszkana na długo przed przybyciem Hotu Matua, ale pierwsi osadnicy
po pewnym czasie zostali po prostu “wymazani" z pamięci i zasługę odkrycia wyspy przypisano Hotu
Matui. Taki wniosek wysnuto z początku na podstawie jakiejś wzmianki między wierszami o ludziach,
z którymi się spotkali na Wyspie Wielkanocnej wysłannicy Hotu Matui. Wykopaliska archeologiczne
potwierdziły jednak słuszność tego wniosku całkowicie. Jeżeli wierzyć w rodowód pierwszego władcy
wyspy Hotu Matui, to przybył on tutaj w XV, XIII, w ostateczności w XI wieku n.e., a wyspa - jak
wiadomo - była zamieszkana już w wieku IV!
Być może w micie o stworzeniu Wyspy Wielkanocnej, który przytoczyliśmy powyżej, odzwierciedla
się walka dwu tradycji: Hotu Matua był skłonny przypisywać wszystkie osiągnięcia, w tym stworzenie
“Pępka Ziemi", swojemu bogu Makemake, natomiast ludność dawniejsza uważała wyspę za
pozostałość wielkiej ziemi zniszczonej przez Uwoke (Uoke) i pogrążonej w odmętach oceanu! Czy nie
znaczy to czasem, że pierwsi osadnicy byli świadkami wielkich obniżeń terenowych w tej okolicy?
Archeolodzy i historycy nauczyli się w ciągu stulecia, które minęło od czasu sensacyjnych wykopalisk
Schliemanna, odnosić z szacunkiem i uwagą do podań i legend, bez względu na to, jak bardzo by się
na pierwszy rzut oka wydawały nieprawdopodobne. Oceanografowie uważają, że obniżenie się lądu w
rejonie Wyspy Wielkanocnej nastąpiło najwyżej milion lat temu, a ostatnie, znaczące podniesienie się
poziomu oceanu - jakieś 12 000 lat temu.
Podania wyspiarzy również mówią o ataku morza. Ludzie epoki kamiennej nie przeprowadzali
chyba nowoczesnych badań na dnie oceanu. Wątpliwe, też czy znali historię okresu lodowcowego.
Logiczniej byłoby założyć, że mieszkańcy Wyspy Wielkanocnej byli świadkami zapadania się lądu... a
to by znaczyło, że nastąpiło ono nie miliony lat temu, ale znacznie później, już w czasach istnienia
człowieka.
Jeżeli tak było rzeczywiście, to mity i legendy innych plemion z wysp Oceanii według wszelkiego
prawdopodobieństwa powinny także zawierać wzmianki o zatopionych lądach. I rzeczywiście,
sięgnąwszy do folkloru i mitologii mieszkańców innych wysp i archipelagów rozmieszczonych we
wschodniej części Oceanu Spokojnego, nie opodal Wyspy Wielkanocnej (zresztą “bliskość" jest tu
względna, mierzy się ją setkami kilometrów), znajdujemy świadectwa o “potopie" i “zagładzie dużej
ziemi". !
Polinezyda?
Imię olbrzyma Uwoke (Uoke) powtarza się też w twórczości ludowej Markizów, ale brzmi tam
Woke. Opisując “stwórców świata" - postacie mitologiczne, bogów i żywioły (były one zgodnie z treścią
mitów przodkami władców wysp archipelagu Markizów) - dawne dzieje rodów mówią o Woke, który
stworzył w^-spy. Mieszkańcy Markizów są bardzo bliscy ludności Wyspy Wielkanocnej pod względem
języka i pod względem kultury. Zdaniem większości etnografów i archeologów, właśnie z Markizów
część ludności przeniosła się na Wyspę Wielkanocną, gdyż ślady pobytu człowieka na Markizach
sięgają II wieku p.n.e., z czego wynika, że wyspy te były zasiedlone dobre- 500 lat wcześniej niż
tajemnicza wyspa.
Na Wyspach Towarzystwa, na Wyspach Cooka i innych wyspach pacyficznych istnieje mnóstwo
legend, które mówią o tym, że ongiś wielkie masy wód zalały całą ziemię i że pozostałe dziś wyspy -
to zaledwie wierzchołki dawnych gór (podobnie twierdzą oceanografowie, nie chcą się tylko zgodzić z
tym, że ludzie mogli być świadkami tych wydarzeń - zatapianie odbywało się przecież w ciągu wielu
tysięcy lat i na długo przed pojawieniem się Homo sapiens na kuli ziemskiej!). Każdy, kto się zapoznał
z folklorem i etnografią Polinezji, wie, że najbardziej archaiczne formy życia, najdawniejsze podania i
mity zachowały się tutaj wśród mieszkańców koralowego archipelagu Tuamotu, który najmniej ze
wszystkich wysp Polinezji uległ wpływom cywilizacji europejskiej. Oto co głosi legenda o przodkach,
zanotowana z początkiem naszego wieku na wyspie Hao, wchodzącej w skład archipelagu Tuamotu:
“Na początku byli bogowie: Watea, Nuku, Tane i Tan-garoa. Watea stworzył ziemię, niebo i
wszystko, co się na nich znajduje. Watea stworzył ziemię płaską, Tane uniósł ją, a Tan-garoa trzymał
ją. I nazwano tę ziemię Hawaiki.
Kiedy ziemia już istniała, Watea stworzył człowieka imieniem Tiki i żonę jego imieniem China.
China stworzona została z boku Tiki. Żyli razem i rodziły im się dzieci.
Ludzie zaczęli czynić zło na tej ziemi-i Watea rozgniewał się na ich czyny. Kazał człowiekowi
imieniem Rata zbudować łódź, która byłaby mu schronieniem. Łódź została nazwana Papapapa-u-
Henua (“Płaska Ziemia"). Miała uchronić Ratę i jego żonę o imieniu Te Putura-i-te-Tai, a także trzech
synów z żonami.
Z górnych przestrzeni, z nieba, lunął deszcz i ziemia nasza została zalana strumieniami. Gniew
Watei rozłupał bramę niebios, wiatr został spuszczony z łańcuchów, deszcz lał siarczyście, a ziemia
została zdruzgotana i zalana morzem. Rata, żona jego i trzech synów jego z żonami skryli się w łodzi i
po 600 epokach, kiedy woda opadła, wyszli z niej. Zostali uratowani, podobnie jak bestie i ptaki, jak
wszystko co żyje i pełza po ziemi i lata w przestrzeni
ponad nią, jak uratowane zostały ich dzieci. Minął czas - i ziemia wypełniła się istotami ludzkimi..."
Wszystkie imiona z tego tuamotuańskiego mitu są typowo po-linezyjskie. Watea (czy Atea), Tane i
Tangaroa należą do panteonu najważniejszych bogów polinezyjskich. Temat zaś dziwnie przypomina
biblijne podanie o powszechnym potopie zesłanym na ludzi za ich grzechy, a łódź Raty (także znana
postać z polinezyjskiej twórczości ludowej) - sławną arkę Noego. Czyż podany tekst nie jest “nowym
ujęciem" Biblii, którą tak gorliwie rozpowszechniali misjonarze na prawie wszystkich wyspach Oceanii?
Bardzo możliwe. Badacz francuski Caillaux, który zapisał ten tekst na Hao, ogłosił w swojej książce o
Polinezji, że i na innych wyspach archipelagu Tuamotu istnieją bardzo podobne legendy, ale według
tutejszych mieszkańców legendy te są bardzo stare, gdyż “przodkowie opowiadali je jeszcze, zanim
zjawili się Europejczycy". Caillaux dodaje, że podanie z Hao “oraz inne tradycje potopu zawierają dużo
słów, których teraz tubylcy nie rozumieją", bo dawne te słowa wyszły już z użycia, stały się
archaizmami.
Zupełnie możliwe, że wyspiarze mieli jakieś stare legendy o zatopieniu lądów, a kiedy kapłani
(tworzący na Tuamotu, jak też na innych wyspach Polinezji, zamkniętą kastę) zapoznali się z nauką
chrześcijańską, postanowili “przenicować" te podania na nowo, posługując się tradycyjnym “biblijnym
schematem" jako wątkiem tematycznym. Wynikało z tego, że Biblia i podania przodków głoszą to
samo, a wobec tego misjonarze potwierdzają tylko to, co głosili przodkowie.
Czy istniała w tym rejonie “Polinezyda", wielki obszar lądu, czy oddzielne wyspy zatopione pod
wodą? W okolicach polinezyjskich wysp Tokelau znajduje się olbrzymi rejon płycizn, który według
wszelkiego prawdopodobieństwa był kiedyś lądem. Koralowy archipelag Tuamotu - to w gruncie
rzeczy tylko “czapka" na szczycie potężnego podmorskiego grzbietu Tuamotu. Liczne wierzchołki tego
grzbietu wznosiły się kiedyś nad poziomem morza. O istnieniu dawnego lądu świadczą także gujoty
koło wysp Tubuai i archipelagu Tuamotu. Mimo że niektóre gujoty są pogrążone na sporą, w
granicach kilometra, głębokość, niegdyś sięgały one poziomu oceanu. Z wierzchołka jednego z
gujotów grzbietu Tuamotu, obniżonego obecnie do 1000 m poniżej poziomu morza, oceanografowie
wydostali odłamki raf koralowych - a koralowce przecież nie mogą żyć na głębokości przekraczającej
60 m. Widocznie kolonia koralowców próbowała się tu rozlokować, ale nie znalazła odpowiednich
warunków. O próbach pomyślnych świadczą wymownie niezliczone rafy, atole i wysepki koralowe
archipelagu Tuamotu.
Tak więc między dawnymi legendami polinezyjskimi a danymi naukowymi oceanografii nie ma
zasadniczych rozbieżności, oprócz jednej: problemu czasu. Podania głoszą: ląd zapadał się szybko i
za pamięci ludzkiej, to zaś nie mieści się w ramach geologii mórz, przyzwyczajonej do operowania
skalami, wobec których 1000 i 100 000 lat to niewielkie odcinki czasu.
Na X Międzynarodowym Kongresie Pacyficznym, który odbył się w roku 1961 w Honolulu (na
Hawajach), oceanograf Cronwell podał do wiadomości, że na małej wysepce Rapa-Iti (Maleńka Rapa
- tak ją nazywają Polinezyjczycy w odróżnieniu od Rapa-Nui, czyli Wielkiej Rapy - Wyspy
Wielkanocnej, z której według wszelkiego prawdopodobieństwa ludność przesiedliła się na Rapa-Iti)
leżącej w południowo-wschodniej części Oceanu Spokojnego odkryto węgiel kamienny. Dowodzi to,
że w tej części Pacyfiku był kiedyś kontynent. Studia nad roślinnością wyspy również wskazują na to,
że flora ta mogła powstać tylko pod warunkiem kontaktu z kontynentem lub też stanowi pozostałość
flory kontynentalnej. Cronwell wysnuł z tego wniosek, że w rejonie Polinezji i na południe od niej istniał
spory ląd zatopiony obecnie na dnie oceanu.
Wielka część Polinezydy, wyspy wulkaniczne i atole koralolowe - zarówno te istniejące, jak i te, co
zniknęły - ukształtowały się, sądząc po ostatnich danych oceanograficznych i geologicznych, 60-100
min lat temu. Są to olbrzymie odstępy czasu, zupełnie niewspółmierne do tych, którymi operuje
historia. Niektórzy sądzą, że człowiek zjawił się w Polinezji 4000-6000 lat temu, ale te liczby są chyba
przesadzone, bo najdawniejsze (jak wykazała analiza metodą węgla promieniotwórczego) oznaki
istnienia ludzi na Markizach i archipelagu Samoa pochodzą z II wieku p.n.e. Całkiem możliwe jednak,
że w przyszłości uda się znaleźć wcześniejsze ślady bytności człowieka w Polinezji – ale nie będą one
prawdopodobnie miały więcej niż 3-4 tysiącleci. Ostatnie (duże zmiany w wyglądzie kuli ziemskiej
zaszły po zakończeniu okresu lodowcowego, 10-12 000 lat temu. Wyspy Polinezji były w tym czasie
nie zamieszkane; zresztą nie istnieli wtedy ani Polinezyjczycy, ani żadne społeczeństwo posiadające
kulturę i język - mogło się ono ukształtować najwyżej 4000 lat temu. A przecież geolodzy mówią o
milionach i dziesiątkach milionów lat!
Czy uda się pokonać tę wielką przestrzeń czasu, tę rozbieżność skal czasu historycznego i
geologicznego? Odpowiedź na to pytanie powinny dać badania głębinowe w rejonie wysp Polinezji.
Jeżeli na dnie Oceanu Spokojnego zostaną odkryte ślady osad czy bytności ludzkiej, to będzie to
znaczyło, że mity polinezyjskie mają realną podstawę. Jeżeli nie - pozostanie nam skonstatować
zadziwiającą zbieżność danych naukowych, dostarczonych przez badania oceanograficzne, i mitologii
wyspiarzy, zadziwiającą, ale tym niemniej przypadkową. Nie śpieszmy się z wnioskami - zaczekajmy
na wyniki prac podwodnych archeologów.
Jednak już teraz można z całkowitą pewnością wskazać miejsce na Pacyfiku, gdzie głębinowe
poszukiwania archeologiczne powinny niewątpliwie przynieść ciekawe rezultaty. Chodzi tu o
przybrzeżne wody omywające Pitcairn, zagubioną we wschodniej części Oceanu Spokojnego wyspę
zamieszkaną przez potomków buntowników z okrętu “Bounty".
Kiedy buntownicy przybyli na Pitcairn, nie zastali tam ludności miejscowej, mimo że drzewa
chlebowe i ruiny dawnych świątyń przekonywająco świadczyły o tym, że wyspa była kiedyś
zamieszkana. W największej świątyni stojącej na szczycie Skały wznosiły się posągi kamienne
odwrócone, podobnie jak słynne olbrzymy z Wyspy Wielkanocnej, plecami do morza. “Pogańskie
bóstwa" nie spodobały się buntownikom, więc strącili posągi do wody. Na dnie morza znalazł się także
“Bounty". Okręt podpalono i zatopiono, żeby nie prowokować do ucieczki pierwszych kolonistów małej
wysepki.
Minęło ponad półtora wieku, gdy podjęto badania podmorskie w zatoce Bounty, gdzie był
pogrzebany buntowniczy okręt. Już pierwszego dnia przyniosły one wyniki - znaleziono śrubę
przytrzymującą ster statku. Co prawda, poszukiwania były ułatwione, bo jeszcze w roku 1933 jeden z
mieszkańców wyspy odkrył w tym miejscu na dnie zatoki sam ster “Bounty". Jednak dalsze badania z
aparatem tlenowym początkowo były bezskuteczne. Dopiero pod koniec szóstego tygodnia wytężone
poszukiwania pod wodą zostały uwieńczone całkowitym powodzeniem: grób “Bounty" odnaleziono!
Na dnie oceanu w dalszym ciągu leżą kamienne posągi - ale przecież ani czas, ani fale oceanu nie
mają nad nimi władzy. Jeśli przyszłe badania pozwolą je odnaleźć, uczeni będą mogli uchylić rąbka
tajemnicy jeszcze jednej zagadki Pacyfiku, bo kamienne posągi powstawały - poza Wyspą
Wielkanocną - także na Markizach, na Raewawae i na Pitcairn. Porównanie stylu tych posągów ze
stylem figur z Wyspy Wielkanocnej i innych wysp wschodniej Polinezji pomoże rozwiązać zagadnienie
genezy sztuki rzeźbiarskiej w kamieniu, nie znanej innym mieszkańcom Oceanii. Archeologia
podmorska i w tym przypadku może wypowiedzieć swoje ważkie słowo!
Hawaida?
Prawie we wszystkich podaniach polinezyjskich (także w micie o potopie przytaczanym powyżej)
występuje kraina Hawaiki. Z jednej strony jest to “kraina wiecznego odpoczynku" dokąd wędrują dusze
umarłych, czyli analogia do chrześcijańskiego raju, z drugiej zaś - praojczyzna Polinezyjczyków, “kraj
przodków". Badacze nie mają wątpliwości, że taka praojczyzna istniała. Uderzające podobieństwo
języków, mitologii i obyczajów, spotykane u wyspiarzy mieszkających w odległości setek, a nawet
tysięcy kilometrów od siebie, dowodzi, że dalecy przodkowie obecnych mieszkańców archipelagu
Markizów, Tuamotu, Tahiti, Nowej Zelandii i innych wysp Polinezji przebywali kiedyś w jednym
miejscu, gdzie się uformowała kultura polinezyjska, ściślej mówiąc: protopolinezyjska.
Gdzie leżała legendarna ziemia Hawaiki? Na ten temat istnieje wiele hipotez, ale żadnej z nich nie
można uznać za udowodnioną. Obecnie możemy stwierdzić z pewnością tylko to, że archipe lag
hawajski nie jest praojczyzną Polinezyjczyków, jakkolwiek takie utożsamienie byłoby bardzo kuszące.
Co prawda, nazwa archipelagu stanowi dialektyczną odmianę słowa “Hawaiki", ale Polinezja ma
jeszcze cały szereg miejsc, które noszą dokładnie tę samą nazwę (np. Sawaii - nazwa głównej wyspy
archipelagu Samoa - również jest obocznością gwarową wyrazu “Hawaiki").
Kultura i język protopolinezyjski uformowały się w zamierzchłej przeszłości, gdzieś w II tysiącleciu
p.n.e. Hawajczycy pojawili się na swoich wyspach (według danych o ich rodowodzie) dopiero w II
tysiącleciu n.e. Potwierdzają to dane językoznawcze: język hawajski oddzielił się od podstawowego
pnia języków polinezyjskich mniej więcej 1000 lat temu. Mimo to sprawa pochodzenia ludności
Hawajów nie jest do końca rozstrzygnięta.
Wykopaliska archeologiczne świadczą, że ludzie przybywali na Hawaje na początku naszej ery.
Znaczy to, że przodków obecnych Hawajczyków poprzedzała inna, jeszcze dawniejsza ludność. Kim
byli ci ludzie? Archeolodzy nie znają dokładnej odpowiedzi na to pytanie, hawajskie podania ludowe
opowiadają natomiast o najstarszych mieszkańcach “krainy wiecznej wiosny", jak nazywają czasem
archipelag hawajski (średnia roczna temperatura waha się tu w granicach od +20° do +22°).
Legenda, która przetrwała, przekazywana z ust do ust niezliczonych pokoleń, głosi, że kiedyś
ogromną część Oceanu Spokojnego zajmowała wielka ziemia nazwana Ka-Houpo-o-Kane, tzn. “Splot
Słoneczny Kane" (Kane - to hawajska oboczność wyrazu Tane, imienia jednego z najważniejszych
bogów polinezyjskich). Ziemię tę zniszczył wielki potop i zgładził prawie wszystkich członków plemion
Kenamu i Kenawa. Menehune byli pierwszymi mieszkańcami Hawajów. Później przybyli na wyspy
przodkowie dzisiejszych Hawajczyków i żeby uniknąć mieszania się z przybyszami, władca Menehune
rozkazał swemu ludowi odejść w gęstwiny leśne wyspy Kauai.
Inne hawajskie legendy opisują szczegółowo wygląd i obyczaje Menehune, podkreślając, że dziś
miejscem ich pobytu jest wyspa Kauai. Treści legend nie zawsze się ze sobą pokrywają; według
jednych Menehune mieli około metra wzrostu, inne przypisują im wymiary malutkie - wielkości palca.
Niegdyś liczebność ludu Menehune była niezwykle wielka; wynosiła ponad 0,5 min, z czasem jednak
malała coraz bardziej. Za rządów ostatniego niezależnego władcy Kauai (który dostał się w niewolę
władyki całego archipelagu hawajskiego Kamechamechi I) liczba Menehune wynosiła już tylko 10 000,
a następnie plemię to prawie zupełnie zniknęło, chociaż starcy z Kauai twierdzą, jakoby ich dziadom
zdarzało się jeszcze spotkać twarz w twarz z malutkimi ludzikami.
Kim byli Menehune? Czy to postacie z bajek, podobne do europejskich krasnoludków? A może byli
to Polinezyjczycy, którzy jako pierwsi pokonali przestrzeń wodną aż do samych Hawajów i po pewnym
czasie przeistoczyli się w bohaterów legend? A może Menehune to jakiś innych lud, nie polinezyjski,
tylko na przykład ciemnoskórzy mieszkańcy Melanezji lub Mikronezji, czy też przedstawiciele
Pigmejów, których można spotykać nie tylko w Afryce, lecz i na niektórych wyspach Oceanii? Nauka
nie zna odpowiedzi na te pytania, ale też szczegółowe ich roztrząsanie wykracza poza ramy
tematyczne tej książki. Interesuje nas co innego, a mianowicie, czy mit o potopie ma realną
podstawę? Całkiem możliwe, że opowieść o zatopieniu w oceanie olbrzymiego lądu (łączącego całą
Polinezję od Hawajów po Nową Zelandię i archipelag Fidżi) jest przesadzona, ale czy w rejonie
archipelagu Hawajów występowało obniżanie się lądu? Jeżeli zaś tak, to czy mogło się to zdarzyć za
pamięci ludzkiej?
Na pierwsze pytanie nauka odpowiada twierdząco. Co więcej, istnieją dane świadczące o tym, że
na Hawajach zachodził również proces odwrotny - wypiętrzanie się obszarów lądu z dna oceanu. Tak
właśnie powstał cały archipelag hawajski, dzięki “twórczości" gigantycznych podmorskich wulkanów.
Działalność wulkaniczna na Hawajach trwa do dzisiaj. Na głównej wyspie archipelagu, Hawaii,
znajduje się największy wulkan na świecie. Gdyby mierzyć wysokość hawajskiego wulkanu Mauna
Loa (Wielka Góra) nie od poziomu morza (od tego punktu wynosi ona “zaledwie" 4 km), tylko od
poziomu dna oceanu (ponieważ podstawa wulkanu leży głęboko pod wodą), to wyniesie ona około 10
km, czyli o ponad 1000 m więcej niż “Szczyt Świata" - Mount Everest.
Koralowce - jak wiadomo - rozwijają się na niewielkich głębokościach. Im głębiej sięga warstwa
koralowa wyspy, tym głębiej osunęła się góra podmorska czy płytka ławica, nad którą koralowce
zbudowały swój “nagrobek". Na Hawajach jednak można znaleźć pozostałości koralowców nie tylko w
głębinach oceanu, ale i w górach. Na wyspie Kauai odkryto je na wysokości 1220 m! To znaczy, że
miało tu miejsce wypiętrzenie lądu prawie na półtorakilometrową wysokość.
Równocześnie w rejonie Wysp Hawajskich występowały znaczne obniżenia lądu. W okolicach
stolicy Hawajów, Honolulu, w próbkach gruntu pobranych ze studzien artezyjskich odkryto koralowce
na głębokości 353,4 m, a więc dno zapadło się tutaj co najmniej o 300 m. Doliny hawajskich rzek mają
swoje przedłużenia w oceanie. Warstwy przewiercone koło wyspy Oahu wykazały, że rzeczne osady
można tu prześledzić aż do 300 m głębokości poniżej poziomu Pacyfiku. 20 km na południowy zachód
od Honolulu oceanografowie wyciągnęli szczątki koralowców i płytkowodnych mięczaków z głębokości
ponad półkilometrowej. Wszystko to świadczy o fakcie, że wyspa Oahu (na której znajduje się
Honolulu) obniżyła się przynajmniej o 500 m.
Najbardziej charakterystyczną cechę archipelagu Hawajów stanowi nachylenie jego podnóża w
kierunku wysp, a nie morza, co można chyba wytłumaczyć ogólnym wzmożonym obniżaniem się
archipelagu - taki wniosek wyciągają współcześni oceanografowie. Hawaje leżą na łagodnie pochyłym
wzniesieniu łożyska oceanicznego, jak gdyby powstały z embrionalnego grzbietu górskiego. Możliwe
też, że wyspy te pojawiły się właśnie w wyniku formowania się grzbietu podmorskiego na powierzchni
dna oceanu.
Istotnie, archipelag Hawajów - to najwyżej wysunięty fragment olbrzymiego Grzbietu Hawajskiego,
potężnego systemu górskiego przykrytego wodami Oceanu Spokojnego. Szerokość tego tworu sięga
1100 km, wysokość - 5-8 km. Najwyższym jego punktem jest 10-kilometrowa góra Mauna Loa. W
części północnej wierzchołki gór podmorskich są wyrównane i pokryte otoczakami. Otoczaki
znamionują płycizny (przypuszczenie, że ten materiał mogły nanieść lodowce, sprawia niezbyt
przekonywające wrażenie, jeżeli przypomnimy sobie, że jesteśmy w rejonie “wiecznej wiosny", którego
wielkie zlodowacenia nie obejmowały). Zresztą wyrównać góry mogły jedynie fale. Wynika z tego, że
niegdyś nie tylko Hawaje, ale i inne części Grzbietu Hawajskiego wznosiły swoje szczyty nad wodami
Pacyfiku. Kiedy? Prawdopodobnie bardzo dawno. Badania głębinowe wykażą, czy obniżanie się lądu
występowało w okolicy Hawajów w tym czasie, kiedy archipelag był zamieszkany. Jest bardzo
możliwe, że podania o potopie zrodziło gigantyczne tsunami (fala samotna): Hawaje niejednokrotnie
ucierpiały z powodu wtargnięcia tych “gości z oceanu" przynoszących ruinę i śmierć.
Historia Grzbietu Hawajskiego i innych podmorskich grzbietów i gór ciągnących się przez ocean ku
brzegom Azji jest ciekawa nie tylko ze względu na pochodzenie mieszkańców Hawajów, ale w ogóle
ze względu na nie rozwiązane problemy zasiedlenia Oceanii. Oceanograf radziecki W. Kort,
relacjonując wyniki, które przyniósł 34 rejs “Witiazia", pisał w czasopiśmie “Oceanologia", że
ekspedycja “odkryła kilka nie znanych dawniej gór podmorskich pochodzenia wulkanicznego,
będących w przeszłości wyspami, następnie obniżonych. Odkrycie tych gór uzupełnia poprzednie
relacje o rozmieszczeniu na obszarze Oceanu Spokojnego przejawów wulkanizmu i potwierdza
istnienie w przeszłości w rejonie Pacyfiku wyspowych pomostów łączących kontynenty leżące na
powierzchni oceanu".
Czy korzystali z tych pomostów ludzie? - oto jest pytanie!
Gujotyda? Mikronezyda?
Wybitny znawca kultury polinezyjskiej Te Rangi Hiroa w swojej pasjonującej książce Wikingowie
Zachodzącego Słońca nazwał Polinezyjczyków największym narodem żeglarskim wszystkich czasów.
Rzeczywiście, trudno nie podziwiać ludzi, którzy żyjąc w warunkach epoki kamiennej potrafili na
swoich kruchych łódeczkach pokonać bezkresne przestrzenie największego oceanu na naszej
planecie. Te Rangi Hiroa uważa, że opanowanie wysp pacyficznych odbywało się w wyniku
planowanych i dobrze zorganizowanych wypraw; które trwały miesiącami. Sprawność nawigacyjna
pozwalała Polinezyjczykom wspaniale się orientować w bezkresnych przestrzeniach oceanu i dobijać
do wyznaczonego celu - dalekich wysp i archipelagów.
Ale oto kiedy minęło prawie 20 lat od pierwszego wydania książki Te Rangi Hiroa w roku 1938,
ukazała się monografia historyka z Nowej Zelandii Andrew Sharpa pt. Dawni -podróżnicy na Oceanie
Spokojnym. Sharp podał w wątpliwość niezwykle wysoką ocenę umiejętności żeglarzy polinezyjskich,
którą dał im Te Rangi Hiroa (sam będąc półkrwi Polinezyjczykiem). Jeżeli między wyspami Polinezji
istniała rzeczywiście w starożytności regularna łączność, to na wszystkich powinny by znajdować się
rośliny uprawne i zwierzęta domowe, niezbędne do życia mieszkańcom wysp oceanicznych o skąpej
florze i faunie. Tak jednak nie jest.
Kura, świnia i pies - oto typowe “trio oceaniczne" zwierząt domowych (mięso psa wchodziło w skład
jadłospisu Polinezyjczyka, podobnie jak i wielu narodów południowo-wschodniej Azji). Tymczasem na
Markizach psów nie było, na Nowej Zelandii i Wyspach Cooka brakowało świń, a na Wyspie
Wielkanocnej jedynym stworzeniem domowym była kura. Słodkie kartofle, czyli po polinezyjsku
kumara, to podstawowy artykuł żywności wyspiarzy. Ale kumary nie uprawiali mieszkańcy Samoa i
Wysp Cooka.
Jeszcze więcej przykładów niezgodności daje kultura wysp Polinezji: pismo istniało tylko na Wyspie
Wielkanocnej, ornament krzywoliniowy stosowali wyłącznie mieszkańcy Nowej Zelandii Maorysi itd.,
itp. Czy to czasem nie znaczy, że kontakty między Polinezyjczykami były nieregularne, przypadkowe?
“Polinezja - pisał Sharp - to mnóstwo oddzielnych światów, światów niedostępnych, które mogły
być odkryte tylko podczas przypadkowych wędrówek. Granice efektywności żeglugi mierzy się
odległością, którą można było pokonać wypływając na pełne morze tylko na niezbyt wiele dni, gdy
wiatry i prądy morskie sprzyjały takiej podróży... owe odizolowane małe światy, jak Hawaje, Markizy,
Tokelau i inne, były zasiedlane tylko przez pojedynczych żeglarzy na przypadkowych kanoe".
Polinezyjczyk wyruszający na ocean, jak uważa Sharp, nie odkrywał żadnych ziem według wcześniej
obmyślonych planów, tylko je zagospodarowywał.
Wnioski Sharpa są nie do przyjęcia dla wielu znawców kultury polinezyjskiej i historyków odkryć
geograficznych; sceptycyzm badacza z Nowej Zelandii wydaje im się nieuzasadniony. Nie będziemy
się wtrącać do burzliwej dyskusji rozpętanej wokół książki Sharpa, zaznaczmy tylko, że znany
oceanograf radziecki N. Zubow wskazał “trzecią drogę" zaludnienia licznych wysp Polinezji: nie
planowane ekspedycje (jak uważał Hiroa) i nie przypadkowe odkrycia (jak przypuszczał Sharp), lecz...
po łańcuszkach wysp, które dziś spoczywają na dnie Oceanu Spokojnego!
Zastanawiając się nad kwestią zasiedlenia Hawajów, oddzielonych od najbliższego zamieszkałego
archipelagu, Wysp Marshalla, odległością 2500 km - Zubow wysunął przypuszczenie, że w czasach
przenoszenia się Hawajczyków na Wyspy Marshalla istniały jakieś wysepki na ich drodze, które dały
przesiedleńcom chwilowe schronienie, a które teraz pogrążone są w oceanie.
Zubow powoływał się na odkrycie gór o płaskich szczytach, gujotów, i wyciągał słuszny wniosek
(potwierdzony później przez badania oceanograficzne), że góry te - albo przynajmniej ich część -
wznosiły się nad powierzchnią oceanu. “Wiadomo, że wszystkie wyspy pochodzenia wulkanicznego
mają naruszoną równowagę izostatyczną - pisał dalej - i występuje na nich dodatnia anomalia pola
grawitacyjnego, Dla przywrócenia równowagi izostatycznej powinny się one obniżać - jedne szybciej,
drugie wolniej. Geologia zna przykłady dość szybkiego obniżania się i wynoszenia skorupy ziemskiej...
Toteż jest całkiem możliwe, że płaskie szczyty, gujoty, mogły się w ciągu stosunkowo niedużego
odcinka czasu znaleźć pod wodą na znacznej głębokości". Na poparcie swoich wniosków przytaczał
Zubow sporządzoną według najnowszych, jak na owe czasy, danych oceanograficznych. “Czy nie
przychodzi nam na myśl, kiedy patrzymy na tę mapę - kończył swe rozważania Zubow - że
przeprowadzka Hawajczyków z jednej wyspy na drugą odbywała się w kierunku przeciwnym do
pasatu północno-wschodniego i że o tych dziś zatopionych wyspach koralowych przypominają tylko
płaskie szczyty?"
W roku 1949 - taka jest data publikacji artykułu Zubowa - badania nad gujotami były dopiero
zapoczątkowane (góry podmorskie o płaskim szczycie odkrył podczas drugiej wojny światowej H. H.
Hess; uczeni dowiedzieli się o tym odkryciu dopiero w roku 1946). W chwili obecnej ekspedycje
oceanograficzne opisały i naniosły na mapę wielkie liczby gujotów; większa ich część zgrupowana jest
w uszeregowanych systemach grzbietów i wzniesień, przy czym najpotężniejsze grzbiety i wzniesienia
Oceanu Spokojnego odkryto między Hawajami a wyspami Mikronezji.
Tysiące kilometrów od Hawajów ku Mikronezji ciągną się góry tworzące Grzbiet
Środkowopacyficzny. Z wielu szczytów gór podmorskich wydobyto otoczaki i odłamki raf koralowych.
Żwir mógł być obtoczony tylko w strefie przybojów, co znaczy, że wierzchołki tych gór (zanurzone
dzisiaj na wieleset metrów) znajdowały się na poziomie oceanu. Świadczą o tym również szczątki
koralowców. Oceanografowie i geolodzy mórz uważają za udowodniony fakt, że kiedyś od Mikronezji
do Hawajów ciągnął się łańcuch małych wysepek, po którym dziś zostały zaledwie wyspy Marcus i
Wake zawdzięczające swe istnienie działalności niestrudzonych koralowców-budowniczych.
Kiedy nastąpiło obniżenie się podmorskiej krainy, którą mamy prawo nazwać Gujotydą, gdyż o jej
istnieniu dowiedzieliśmy się dzięki gujotom? Oczywiście, że im głębiej w otchłań oceanu góry się
zapadły, tym więcej czasu upłynęło od chwili ich zanurzenia. Szczątki dawnych koralowców wydobyte
z dwóch gujotów pozwoliły ustalić, że były one wyspami około 100 min lat temu. “W tamtych czasach -
pisze Menard - wiele wulkanów przebijało się w tej strefie przez czterokilometrową warstwę wody i
wynurzyło na powierzchnię jako spore wyspy".
Taka ich “młodość" zdumiała geologów, ale jeżeli dla geologa 100 min lat jest wielkością małą, to
dla historyka taka liczba jest duża niezmiernie; w epoce istnienia tych wysp nie było ani człowieka, ani
małp człekokształtnych. Jest to wiek najstarszych wysp Gujotydy. Inne obszary lądu mogły pójść pod
wodę o wiele później, niewykluczone, że już w czasach istnienia człowieka rozumnego, który właśnie
zaczynał opanowywać przestwór Oceanu Wielkiego.
Tylko dalsze badanie rejonu Gujotydy da odpowiedź na pytanie, kiedy zanurzyły się w wodzie jej
ostatnie wyspy i wysepki. Być może uda się jakiemuś szczęściarzowi wydobyć z wierzchołka gujotu
nie tylko kawałki raf koralowych i otoczaki, ale również przedmioty będące dziełem rąk ludzkich. A to
będzie znaczyło, że hipoteza Zubowa jest słuszna - resztki Gujotydy zapadły się już w czasach
istnienia ludzkości i posłużyły jako “etapy" i punkty przerzutowe w trakcie zasiedlania szeregu wysp
Oceanii.
Gujotyda jest zespalającym ogniwem między Hawajami a nawodną częścią olbrzymiego Grzbietu
Hawajskiego i wyspami Mikronezji, które także stanowią “najwyższe punkty" rozległego podmorskiego
terytorium (wulkaniczne wyspy Mikronezji to pozostałości zatopionego lądu, atole koralowe zaś to
“nagrobki" na szczytach osuniętych gór). Czy zatapianie wysp i gór zachodziło w czasie, kiedy
Mikronezja była już zamieszkana?
Wielu badaczy, począwszy od MacMillana Browna, skłania się do przypuszczenia, że w rejonie
Wysp Karolińskich (nawodny obszar Płaskowyżu Karolińskiego) leżała wielka ziemia. Jej mieszkańcy
stworzyli odrębną, wysoką cywilizację, której resztkami są monumentalne pomniki odnalezione na
wielu wyspach archipelagu karolińskiego, oryginalne pismo istniejące na wysepce Woleai oraz ruiny
zagadkowych budowli na wyspie Ponape-Nan Madol, nazywanej niekiedy Wenecją Pacyfiku.
O megalitycznych budowlach z wyspy Ponape była już mowa w związku z hipotezą Pacyfidy, której
stolicą według angielskiego etnografa McMillana Browna była właśnie Wenecja Pacyfiku. Interesujące
jest również pismo mieszkańców wyspy Woleai, “której ludność, licząca zaledwie 600 osób, zmuszona
była z powodu ubóstwa gleby i pustoszącej działalności cyklonów do ciągłej i trudnej walki o byt" -
pisał Brown odwiedziwszy wyspę w czerwcu roku 1913. “Pismo badane obecnie zna tylko pięciu
mieszkańców wyspy, ale kiedyś było prawdopodobnie szeroko rozpowszechnione na całym
archipelagu. Nie ma podstaw do przypuszczeń, że pismo to wynalazł jeden z owych 5 ludzi".
Być może pismo powstało na wyspie, kiedy mieszkańcy Woleai zapoznali się już z pismem
europejskim? Przecież takie wypadki się zdarzały i w Ameryce Północnej, i w Afryce. Brown sądzi, że
“gdyby to pismo zostało wynalezione po przybyciu Europejczyków, musiałoby wykorzystać kształt liter
alfabetu europejskiego albo wizerunki przedmiotów kupna i sprzedaży" Tak jednak nie jest. Stąd
Brown wnioskuje: pismem w ciągu długotrwałego okresu posługiwali się wodzowie wielkiej i wysoko
zorganizowanej wspólnoty. Innymi słowy pozostawało ono w rękach klasy rządzącej dość sporego
państwa, które odczuwało potrzebę systematycznego utrwalania różnych faktów życia społecznego!
Pismo z Woleai stanowi według Browna pozostałość pisma powstałego i rozpowszechnionego w
całym państwie Pacyfidy ze stolicą na wyspie Ponape-Nan Madol. Czy ma rację angielski etnograf -
przyszłość pokaże. Archeolodzy amerykańscy prowadzą obecnie prace wykopaliskowe na Ponape.
Jednak nie jest wykluczone, że nie archeologia naziemna, lecz właśnie podmorska pomoże rozwiązać
zagadkę “Wenecji Pacyfiku". Kiedyś archipelag karoliński mógł być zaludniony o wiele gęściej, a liczba
wysp tworzących go mogła przewyższać obecną, ponieważ - jak pisze profesor Klenowa w swojej
Geologii mórz - “nauka zna wypadki całkowitego zniknięcia wysp koralowych. W czasie sztormu
zniknęły zupełnie i zamieniły się w mielizny dwie wysepki z grupy Wysp Karolińskich. Znane są
wypadki znajdowania pod wodą na powierzchni raf na pół rozwalonych budynków i resztek drzew
rosnących przedtem powyżej poziomu morza... Prawie każdy sztorm wnosi zmiany w konturach i
liczbie wysp koralowych!"
Czy w czasie bardzo silnego sztormu (a są one w rejonie Wysp . Karolińskich zjawiskiem nader
częstym) nie zniknęły liczne wyspy koralowe składające się na zachodnią Pacyfidę albo - ta nazwa
wydaje nam się bardziej trafna dla hipotetycznego archipelagu - Mikronezydę? Słynny podróżnik i
antropolog rosyjski Mikłucho-Makłaj zanotował mikronezyjskie podanie o tym, że wielu mieszkańców
wyspy Wuap “przedostało się tu z innej wyspy, która pogrążyła się w morzu". Na mapach widnieje na
północ od Wuap mielizna, która “odpowiada owej zatopionej wyspie z legendy".
Na Ponape, gdzie się znajdują ruiny Nan Madol, jeszcze pod koniec naszego wieku zapisano
legendy o pierwszych osadnikach na wyspie - malutkich ludzikach, zwanych czokalai. Od
Mikronezyjczyków różnili się nie tylko wzrostem, ale i niskim czołem, szerokim nosem oraz
kędzierzawymi krótkimi włosami. Na Wyspach Marshalla etnografowie też utrwalili podobne legendy.
Kim były te zagadkowe karły? Bohaterami podań ludowych? Folklor opiera się jednak na faktach z
rzeczywistości, choćby przyobleczone one były w fantastyczną powłokę. Wygląd czokalai pasuje do
antropologicznego typu niskorosłych Negrytów zamieszkujących Półwysep Malajski i wyspę Luzon na
Filipinach. Sprawności żeglarskich Negryci absolutnie nie mają, czyżby więc dostali się na Mikronezję
lądem dziś znajdującym się na dnie oceanu? Poza utworami ludowymi nie mamy wprawdzie żadnych
przekazów świadczących o tym, że Karoliny i Wyspy Marshalla były w zamierzchłej przeszłości
zamieszkane przez Negrytów, jednak mieszkają oni na Filipinach - a przecież ten archipelag także
dzielą od kontynentu setki kilometrów przestrzeni wodnej!
Tonące lądy na skraju Pacyfiku
Wszystkie przybrzeżne morza Azji - Ochockie, Żółte, Japońskie, Beringa, stanowiące wschodni
kraniec Pacyfiku - otrzymały swe ostateczne kontury całkiem niedawno z geologicznego punktu
widzenia, tj. w okresie polodowcowym. Jakieś 10-12 000 lat temu. w rejonie tym zachodziły procesy
obniżania się lądu, z drugiej zaś strony - powstawania i kształtowania się nowych wysp wulkanicznych
i gór podmorskich. Toteż jest całkiem możliwe, że pierwsi ludzie przybyli do Japonii morzem, a nie
lądem.
“Archeologia językowa" mówi, że język japoński składa się jak gdyby z dwu warstw: pierwsza,
starsza, świadczy o pokrewieństwie tego języka z językiem Azji kontynentalnej (jest w nim np., jak i w
języku koreańskim, tunguskim, tureckim czy mandżurskim, rozwinięty system przyrostków i
postpozycji), druga - o związkach z językami Indonezji i Oceanii (język japoński, podobnie jak
większość języków Oceanii, nie znosi zbiegu dwu spółgłosek w jednym wyrazie). Wiele słów
japońskich przypomina wyrazy języków Oceanii, ale dotyczy to tylko słownictwa morskiego, które
mogło być zapożyczone w trakcie kontaktów kulturalnych czy handlowych. Możliwe, że na
wybrzeżach wysp japońskich, zwłaszcza południowych, istniały kiedyś osady “ludów morskich". Nie
oni jednak byli pierwszymi mieszkańcami
Kraju Wschodzącego Słońca. Archeolodzy udowodnili, że najstarszą kulturę Japonii stanowiła
kultura “kontynentalna", nazywana dziomon, antropolodzy zaś łączą ją z Ajnami zamieszkującymi
niegdyś nie tylko Sachalin i Kuryle, ale także Archipelag Japoński.
Ajnowie długo stanowili “zagadkę numer jeden" dla antropologii. Zaliczano ich do wszystkich trzech
“wielkich ras" ludzkości - europeidalnej, mongoloidalnej, negroidalnej. Uczeni radzieccy dostarczyli
ważkich dowodów na to, że tajemniczy Ajnowie są spokrewnieni z rdzenną ludnością Australii i innych
ludów ciemnoskórych tworzących “oceaniczną gałąź" wielkiej rasy negroidalnej. Ajnowie to kiepscy
żeglarze. Według wszelkiego prawdopodobieństwa zasiedlili Japonię w zamierzchłej przeszłości,
wykorzystując zaginione dzisiaj wysepki i obszary lądu w charakterze pomostu. Pierwsi mieszkańcy
Wysp Japońskich byli prawdopodobnie świadkami zagłady dawnych i rodzenia się nowych wysp na
Morzu Japońskim. Na południe od Zatoki Tokijskiej leży kilka wysp o średnicy 2-10 km,
ukształtowanych przez młode wulkany. Na wysepce położonej najbliżej Tokio, zwanej O-shima, nie
tak dawno odkryto szczątki człowieka z epoki neolitu. Ludzie wspinali się po zboczu wulkanu kilka
tysięcy lat temu. Później wierzchołek wulkanu się zapadł i utworzył lej wulkaniczny, wewnątrz którego
wyrósł z czasem nowy stożek. Wszystkie te zmiany zaszły dosłownie na ludzkich oczach.
Zdaniem geologów i oceanografów wyspy Japonii powstały wskutek wybuchów wulkanów, które
występowały na przemian z wypiętrzaniem się i zapadaniem całego obszaru dna. Katastrofy
przynoszące tyle szkody współczesnym mieszkańcom Japonii świadczą, że ruchy skorupy ziemskiej
do dziś jeszcze są tam wzmożone. O tym, że przedtem wiele japońskich wysp było znacznie
większych, mówią podmorskie kaniony, ciągnące się pod wodą, jak np. w Zatoce Tokijskiej, na prawie
20 km. Przestudiowanie mitów japońskich pochodzących z zamierzchłej przeszłości i przede
wszystkim podwodne badania archeologiczne będą mogły dać odpowiedź na pytanie, w jakiej mierze
zasiedlenie Japonii i rozwój jej prehistorycznej kultury wiąże się z nieustanną aktywnością skorupy
ziemskiej, z osuwaniem się obszarów lądu na dno i rodzeniem nowych wysp przez morze.
Mitologia starożytnych Chin wspomina o wojnie, którą toczyli bogowie ognia z bogami wody “na
początku świata". Góry buchały potokami ognia, ziemia się ruszała, wody mórz przewalały się przez
lądy. Jeden z bogów ognia odniósł porażkę i chcąc ze sobą skończyć, uderzył głową w najbliższą górę
na zachodzie. Od straszliwego uderzenia ziemia niczym łódź zaryła się dziobem w morze, a jej “rufa"
na zachodzie została podrzucona ku niebu. Od tego właśnie czasu wszystkie rzeki Chin spływają na
wschód.
“Badania geologiczne, geofizyczne, paleontologiczne, archeologiczne oraz antropologiczne
wykazały - pisze radziecki badacz Jurij Reszetow - że co najmniej do połowy ostatniej epoki lo-
dowcowej Wyspy Japońskie i Indonezja stanowiły półwyspy Azji, W drugiej połowie ostatniego
zlodowacenia (40-20 000 lat temu) potężne obszary lądowe w miejscu dzisiejszego Morza Japońskie-
go i mórz południowochińskich obniżyły się i zostały zalane przez morze. Obniżaniu temu
towarzyszyła działalność wulkaniczna o wielkiej mocy i trzęsienia ziemi. Pod koniec epoki lodowcowej
grzbiety indochińskie i góry środkowej Azji podniosły się o 2000 m. Wiele dawnych pokoleń
Chińczyków było świadkami ogromnych przekształceń geologicznych w południowo-wschodniej Azji.
Te właśnie wydarzenia przede wszystkim odzwierciedliły się w micie o walce, bogów wody i ognia".
Jeżeli 20 000 lat temu Indonezja była półwyspem, to rozpadnięcie się jej na poszczególne wyspy
musiało nastąpić później. Między wyspami Jawą i Kalimantanem a Półwyspem Malajskim znajduje się
Szelf Sundajski. Zatopione doliny rzek tworzą tu na niezbyt dużej głębokości skomplikowany
rozgałęziony układ dopływów o zarysach dendrytycznych, przypominających żyłki na liściu. Podobne
są do systemów rzecznych na Ziemi i pochodzenia ich nie można tłumaczyć działalnością przypływów
morza, co by znaczyło, że nie tak dawno był tu ląd, który się pogrążył w oceanie.
Jeszcze w latach dwudziestych naszego wieku odkryto, że współczesne doliny rzek na Sumatrze i
innych wyspach indonezyjskich mają swe przedłużenie na dnie płytkiego Morza Sundajskiego, gdzie
tworzą cały zatopiony system rzeczny. Owa sieć “rzek podwodnych" wpada do Morza
Południowochińskiego, między wyspami Natuna - Wielką i Południową. Kiedy owe doliny rzek znalazły
się na dnie? Z geologicznego i oceanograficznego punktu widzenia - całkiem niedawno. Zresztą i dla
nauk o człowieku data obniżenia się lądu w rejonie Indonezji jest zupełnie “do przyjęcia" - zachodziło
ono w czasach, kiedy człowiek rozumny od dawna już zagospodarował swoją planetę i osiągnął
pewien stopień kultury.
Wiek niektórych wysp Indonezji wynosi raptem kilka tysięcy lat. Tu do dziś jeszcze zachodzą
wielkie procesy geologiczne, tutaj jest właśnie jedno z “najgorętszych" miejsc na kuli ziemskiej.
Monstrualnych rozmiarów wybuch wulkanu Krakatau (jego odgłos słychać było w promieniu 4000 km!)
to najsłynniejszy, ale bynajmniej nie jedyny, a być może i nie najsilniejszy przejaw działalności
wulkanicznej w Indonezji. Badacze doliczyli się tu 128 wulkanów, z których wiele zachowało
aktywność do dzisiaj.
W roku 1812 na wyspie Sumbawa narodził się nowy wulkan, który nazwano Tambora. W ciągu
trzech lat, kiedy wulkan urósł do wysokości 4000 m (!), jego wierzchołek eksplodował, ponad 100 km3
skał zmieniło się w kamyki, kurz, rozżarzony piasek i popiół, przynosząc zagładę prawie 100 000
mieszkańców. “Gdyby cała ta masa zwaliła się na Paryż, utworzyłaby się nad miastem mogiła
mierząca ponad 1000 m wysokości" - pisze znany francuski badacz wulkanów Haroun Tazieff w
książce Spotkania z diabłem. Kolosalny wybuch skrócił wulkan z 4000 do 2850 m.
Na Jawie znajduje się jeden z najaktywniejszych i być może jeden z najbardziej niszczycielskich
wulkanów na świecie, Bromo. “Wulkan ten jest prawie bez przerwy czynny; wybuchy następują
średnio raz na dwa lata" - pisze Tazieff. Pośrodku wyspy leży wulkan Merapi (“Miejsce ognia") - jedna
z najgroźniejszych gór ziejących ogniem na kuli ziemskiej. Pierwszy znany z historii wybuch Merapi
nastąpił w roku 1006 i wówczas został zasypany popiołem wielki święty przybytek Borobodur, przy
czym zginęły tysiące ludzi. O katastrofie tej czytamy w kronikach jawajskich. A ile takich katastrof
zaszło w epoce przed wynalezieniem pisma? I o ile potężniejsze były procesy w burzliwej epoce
znamionującej koniec ostatniego zlodowacenia!
Bali, wyspę sąsiadującą z Jawą, nazywa się słusznie rezerwatem, ponieważ tutaj, jak nigdzie
indziej, zachowała się dawna kultura zawierająca cechy cywilizacji lokalnej, indonezyjskiej, i
przyniesionej do Indonezji jeszcze przed naszą erą - indyjskiej. Legendy balijskie głoszą, że kiedyś
wyspa była płaska i jałowa. Pewnego dnia jednak bogowie porzucili sąsiednią Jawę, gdzie zaczęli się
pojawiać “niewierni" i osiedli na Bali, a postanowiwszy założyć tu mieszkanie godne ich dostojeństwa,
dźwignęli na wyspie góry.
Istotnie, góry na Bali są młode - zarówno w przeszłości, jak i w naszym stuleciu niejednokrotnie
następowały tu wybuchy wulkanów. Czy legendy mają swój początek w aż tak zamierzchłej
przeszłości, kiedy to na wyspie rzeczywiście nie było wulkanów? Czy też wielkie katastrofy zrodziły mit
o “przeprowadzce bogów", nawiasem mówiąc mający na względzie cele propagandowe, gdyż przez
“niewiernych" rozumie się muzułmanów, którzy zagarnęli w średniowieczu Jawę i wiele innych wysp
Indonezji, wypierając stamtąd hinduizm i miejscowe kulty pogańskie?
Odpowiedzieć na to pytanie mogą znawcy folkloru, i to chyba nie bez pomocy ze strony geologów,
oceanografów, badaczy wulkanów. Studiów nad dawną historią zasiedlenia Indonezji nie mogą dziś
bezsprzecznie prowadzić archeolodzy i antropolodzy, jeżeli nie wykorzystają danych nauk o Ziemi.
Zaludnianie to zaczęło się przecież w niezwykle odległych czasach, w porównaniu z którymi ostatnie
zlodowacenie jest wydarzeniem dość świeżej daty (koniec ostatniego okresu lodowcowego, jak
pamiętamy, ustalono na 10-12 tysiącleci wstecz, a człowiek taki jak obecnie mieszka tu już od
40 000 lat!).
Może wyniki badań nauki o Ziemi przyniosą również wyjaśnienie problemu, który już chyba od
półtora wieku usiłują rozwiązać archeolodzy, lingwiści i etnografowie, mianowicie sprawy pochodzenia
Austronezyjczyków zamieszkujących wyspy i wysepki rozrzucone po Pacyfiku, a nawet Oceanie
.Indyjskim.
Jeszcze w ubiegłym wieku lingwiści zauważyli niezwykłe podobieństwo języków
rozpowszechnionych na olbrzymim obszarze od Madagaskaru u wybrzeży Afryki do Wyspy
Wielkanocnej zagubionej we wschodniej części Oceanu Spokojnego. Obecnie już dowiedziono, że nie
jest to zbieżność przypadkowa: i język Malgaszów, mieszkańców Madagaskaru, i język mieszkańców
Wyspy Wielkanocnej wchodzący razem z językami Hawajczyków, Maorysów, Tahitańczyków i
innych mieszkańców Polinezji w skład polinezyjskiej grupy językowej, a także języki
Mikronezyjczyków, którzy mieszkają na wyspach północno-zachodniej części Pacyfiku, oraz języki
Melanezyjczyków zamieszkujących wyspy południowo-zachodniego rejonu Oceanu Spokojnego, języ-
ki mieszkańców Indonezji i języki rdzennej ludności Tajwanu - wszystkie wyrosły z jednego “korzenia" i
tworzą wspólną austronezyjską (“południowo-wyspiarską") rodzinę językową. Zagadnienie ojczyzny
języków austronezyjskich jeszcze nie jest rozstrzygnięte: jedni wskazują Nową Gwineę, drudzy -
południowe Chiny, jeszcze inni - Indie, ale chyba najpewniejszym “adresem" jest Indonezja.
Co skłoniło Austronezyjczyków do dalekich podróży i pokonywania przestrzeni dwóch oceanów:
Indyjskiego aż do Madagaskaru i Spokojnego aż do Hawajów, Nowej Zelandii i Wyspy Wielkanocnej?
Nie możemy na to odpowiedzieć, ale hipoteza, że katastrofalne obniżanie się lądu w rejonie Indonezji,
zagłada “Austronezydy" były właśnie tym bodźcem, który zmusił Austronezyjczyków do dalekich
wędrówek, nie okaże się tak bardzo ryzykowna, kiedy sobie przypomnimy, jak geologicznie młody jest
ten rejon, o czym nader głośno obwieścił wybuch Krakatau.
Sunda - tak nazywają geolodzy masyw lądowy łączący niegdyś północne wyspy Archipelagu
Indonezyjskiego (aż do Bali) oraz część Filipin i być może Japonię i Sachalin w jeden kontynent.
Ostateczne zniszczenie Sundy nastąpiło 10-12 tysiącleci temu.
Siady bytności człowieka w Indonezji są jeszcze starsze: na Kalimantanie znaleziono szkielet,
którego wiek wynosi około 40 000 lat, a znaleziska szczątków praludzi wskazują na to, że - być może -
człowiek mieszkał tu z dawien dawna, albowiem to miejsce było kolebką ludzkości.
Jaki wpływ miało obniżanie się lądu i powstawanie nowych wysp w Indonezji na losy ludzkości,
począwszy od epoki pitekantropa a na rozsiedleniu się Austronezyjczyków skończywszy? Na to
pytanie da odpowiedź zbadanie dna płytkich mórz* i cieśnin indonezyjskich.
Australia i Tasmanida
Kontynent sundajski łączący wyspy Indonezji z kontynentem azjatyckim nie był w dawnych czasach
jedynym masywem lądowym w tej części kuli ziemskiej. Na południe od niego rozciągał się ląd
Sachul, którego resztki stanowią dzisiaj Nowa Gwinea, Australia i Tasmania. 50 min lat temu oba te
kontynenty były połączone pomostem lądowym, który później pogrążył się w wodzie. Granicę między
kontynentami sundajskim i sachulskim wytyczył znany uczony angielski, współpracownik Darwina Al-
fred Wallace. Wallace nie był ani oceanografem, ani geologiem, niemniej jednak przedstawiciele tych
dziedzin naukowych przyznali mu rację. Zakreślając na mapie obszary zamieszkane przez ssaki
typowe dla południowo-wschodniej Azji, Wallace odkrył, że wschodnia granica ich występowania
przebiega wzdłuż wysp Bali i Lombok, następnie przez Cieśninę Makasarską między wyspami Borneo
(Kalimantan) a Celebes i w końcu okrąża Filipiny od zachodu i północo-zachodu. Tej linii (nazwanej
Linią Wallace'a) ssaki azjatyckie nie przekroczyły, ponieważ drogę zagrodziła im woda. Linia
Wallace'a oddziela kontynent sundajski od Sachulu. Przeszkoda wodna była nie do pokonania dla
zwierząt lądowych. A dla człowieka? Odpowiedź na to pytanie pozwoli rozwiązać inny problem
dyskutowany od ponad półtora wieku, problem, w jaki sposób został skolonizowany piąty kontynent,
Australia. Kiedy ją Europejczycy odkryli, tubylcy australijscy nie mieli wprawy w żeglowaniu po morzu,
przypuszczalnie tak samo jak i ich przodkowie. Jaką więc drogą dostali się do Australii odciętej od
całej reszty świata? Czy może mieszkali tu od dawien dawna, od czasów pojawienia się człowieka
rozumnego?
Uczestnik rosyjskiej wyprawy antarktycznej z lat 1819 - 1821 I. Simonow wysunął przypuszczenie,
że tubylcy australijscy są potomkami mieszkańców Indii należących do jednej z niższych kast. Robert
Fitzroy, kapitan słynnego statku “Beagle", wysunął inną hipotezę: Australijczycy to potomkowie
Afrykańczyków. W myśl trzeciej hipotezy mieszkańcy Australii muszą być “praludźmi", bo właśnie w
tym miejscu powstała i ukształtowała się ludzkość i stąd, z piątego kontynentu, człowiek wyruszył na
podbój planety. Dziś wszystkie trzy hipotezy są tylko ciekawostką historyczną. Większość
współczesnych naukowców uważa za dowiedziony fakt, że do Australii ludzie przybyli z południowo-
wschodniej Azji. Tu właśnie, na terenie kontynentu sundajskiego, w epoce ostatniego zlodowacenia
uformowali się bezpośredni przodkowie Australijczyków. Mówią o tym znaleziska najstarszych
czaszek na Jawie, Borneo i w Indochinach, które przypominają czaszki dawnych mieszkańców
Australii. Świadczą o tym również znalezione w Indonezji narzędzia z kamienia, wykonane w stylu i
według tradycji najdawniejszych kamiennych narzędzi australijskich.
Wykopaliska na terytorium piątego kontynentu dowodzą, że człowiek zasiedlił go w czasach bardzo
dawnych: już 18 000 lat temu na południowym wschodzie Australii mieszkali ludzie. Ponieważ
zasiedlanie przesuwało się z północy, z południowo--wschodniej Azji, to według wszelkiego
prawdopodobieństwa pierwsi ludzie wkroczyli do Australii co najmniej 20 000 lat temu, a ściślej
mówiąc, nie do Australii, lecz na ziemię sachulską, bo przecież ostateczny rozpad tego lądu na Nową
Gwineę, Australię i Tasmanię dokonał się 10 000 lat później, pod koniec okresu lodowcowego.
“Zaludnianie się Australii było procesem żywiołowym, długotrwałym. Przez Nową Gwineę i
pośrednio przez przybrzeżne, dziś już nie istniejące obszary kontynentu Sachul pierwsze nieduże
grupy protoaustraloidów (najstarszych przodków współczesnego Australijczyka), stopniowo
zwiększając swoją liczebność i zaludniając tereny w kierunku południowym, weszły na ląd
ówczesnej Australii gdzieś na półwyspie York" - pisze radziecki badacz tego kontynentu W. Kabo.
Jego zdaniem “zasiedlanie Australii zaczęło się od znajdującego się dzisiaj pod wodą północnego
wybrzeża Sachulu. Znaczy to, że najstarsze ślady bytności człowieka są tutaj pogrzebane pod
masami wód". W ten sposób przed archeologią podwodną odkrywa się jeszcze jedno interesujące
pole działania - poszukiwanie śladów pierwszych odkrywców piątego kontynentu na dnie cieśnin
układających się w Linię Wallace'a oraz Cieśniny Torresa oddzielającej Australię od Nowej Gwinei, a
także na dnie Morza Timorskiego, ponieważ między Timorem i Australią leży strefa płycizn: głębokość
wody nie przewyższa tutaj 42 m.
Ostatnie badania oceanografów i geologów wykazały, że w czasie wielkiego zlodowacenia poziom
oceanu był niższy od dzisiejszego o 110 m. Tymczasem wystarczy obniżenie się oceanu tylko o 45 m,
żeby powstał ogromny ląd ciągnący się od Półwyspu Malajskiego aż po indonezyjską wyspę Bali i
Palawan - wyspę wchodzącą w skład Filipin. Opadnięcie poziomu oceanu o 18 m połączyłoby Nową
Gwineę z kontynentem australijskim pomostem na obszarze Cieśniny Torresa. Taki pomost lądowy
istniał rzeczywiście, a znikł, według danych australijskiego oceanografa Jenningsa, zaledwie 7000-
8000 lat temu.
“Ostatni punkt szczytowy zlodowacenia bałtyckiego na obydwu półkulach przypadł według F. F.
Zeunera, w okresie 27 000 - 20 000 lat temu, czyli że początek jego zbiega się z tymi czasami, w
których - jak wynika z naszych danych - nastąpiło zaludnienie Australii - pisze W. Kabo w monografii
Pochodzenie i wczesna historia tubylców australijskich - ale część cieśnin jeszcze wówczas istniała. I
wtedy, posługując się prymitywnymi środkami żeglarskimi, jakimi rozporządzali, przecinając jedną
cieśninę za drugą, ludzie powoli przedostawali się na kontynent sachulski przez Jawę, Małe Wyspy
Sundajskie i Timor do północno-zachodniej i północnej Australii albo przez Celebes, Tanimbar, Aru,
Halmaherę i Nową Gwineę do Australii północnej i północno-wschodniej. Ten powolny proces mógł
trwać tysiąclecia".
To, co było ponad siły tygrysów, orangutanów i innych przedstawicieli fauny południowo-wschodniej
Azji, okazało się na miarę sił człowieka pierwotnego: za pomocą tratw i belek przepłynął i wkroczył na
teren Australii. Kiedy nastąpił koniec okresu lodowcowego, poziom oceanu się podniósł i liczne wyspy,
i pomosty lądowe zniknęły pod wodą; Australijczycy znaleźli się wtedy w całkowitej izolacji od reszty
świata i tak ich zastali pierwsi europejscy żeglarze w 10-12 000 lat później.
Tak więc “zagadka australijska" daje się rozwiązać za pomocą wzajemnego oddziaływania
zdawałoby się obcych sobie gałęzi nauki - antropologii, geografii zwierząt, geologii i archeologii. Czy
by się nie dało znaleźć dzięki tym samym naukom “klucza" do innego, jeszcze bardziej tajemniczego
zagadnienia historii starożytnej: problemu pochodzenia rdzennej ludności Tasmanii?
Tasmańczycy, sądząc po ich narzędziach pracy, byli najbardziej opóźnionym cywilizacyjnie
narodem na naszej planecie. Jeżeli Australijczycy żyli - gdy ich poznano - w warunkach środkowego
okresu epoki kamiennej (w mezolicie), to narzędzia tasmańskie dziwnie przypominały te, którymi
człowiek Starego Świata posługiwał się w paleolicie, tj. 40 000, a nawet 60 000 lat temu! Niestety,
narzędzia te stanowią jedynie wiarygodne źródło dla badaczy kultury Tasmanii. W wyniku “brudnej
wojny", jednego z najhaniebniejszych aktów w dziejach europejskiej cywilizacji, Tasmańczycy zostali
bestialsko wyniszczeni i w roku 1860 pozostało ich przy życiu zaledwie jedenastu, a w 1876 umarła
ostatnia Tasmanka.
Jak się dostali Tasmańczycy na swoją wyspę? Dzieli ją od lądu australijskiego płytka Cieśnina
Bassa. W niezbyt odległej przeszłości geologicznej znajdował się tam łańcuch wysepek, po którym
można się było przedostać łatwo z Australii na Tasmanię. Południowo-wschodnia część piątego
kontynentu, jak pamiętamy, była zamieszkana już 180 wieków temu, tzn. w tych czasach, kiedy
poziom oceanu był znacznie niższy i Cieśninę Bassa dałoby się przejść prawie suchą stopą. Dla
połączenia Australii z Tasmanią w jeden kontynent wystarczyłoby obniżenie poziomu morza o 54 m (a
tymczasem, jak pamiętamy, sięgało ono 110 m!). Obniżenie poziomu o 45 m łączyłoby jeszcze
kontynent autralijski z Tasmanią łańcuchem wysepek leżących blisko siebie. Całkiem logiczne wydaje
się przypuszczenie, że pierwsi mieszkańcy Australii, dotarłszy do południowego krańca lądu, ruszyli
jeszcze dalej, na Tasmanię. Ale... Tasmańczycy nie mieli prawie nic wspólnego z tubylcami
australijskimi - różnią się od nich i wyglądem zewnętrznym, i językiem, i poziomem kultury!
Szereg naukowców wysunęło hipotezę, że mieszkańcami Australii byli Prototasmańczycy. Tak
więc, kiedy na piąty kontynent przeniosła się nowa grupa plemion protoaustralijskich, zaczęły one
wypierać pierwszych osadników aż do całkowitego “wypędzenia" ich na Tasmanię. Dlaczego jednak
wtedy Australijczycy sami tam nie podążyli? I czemu nigdzie w Australii nie znajdują archeolodzy
śladów bytności Prototasmańczyków? Wszystkie znaleziska z tego lądu, bez względu na to, z jak
dawnej starożytności pochodzą, mają bezpośredni związek ze współczesnymi tubylcami i ich kulturą.
Znaczy to, że żadnych Prototasmańczyków nie było w Australii, boby nie mógł tak bez śladu zniknąć
lud zamieszkujący cały kontynent! Ale, co jest najbardziej zdumiewające, wygląd zewnętrzny ostatnich
znanych nam Tasmańczyków, podobnie jak i niektóre cechy ich kultury, przypominał... mieszkańców
Nowej Kaledonii, tej wyspy najdalej z całej Melanezji wysuniętej na południe!
Na to podobieństwo zwrócono uwagę jeszcze w roku 1847. W 100 lat później znany radziecki
etnograf S. Tołstow wysunął hipotezę, która głosiła, że “w procesie początkowego zaludniania
południowej Melanezji jedna z grup negroidalnych została przez Prąd Wschodnio-australijski (płynący
od Nowej Kaledonii do brzegów Tasmanii i zawracający ku Wyspie Południowej Nowej Zelandii)
zepchnięta na brzegi Tasmanii, gdzie znalazłszy się w bogatym w zasoby otoczeniu wielkiej
kontynentalnej wyspy, zatraciła szereg właściwości cywilizacji rybacko-żeglarskiej. Gwałtowna zmiana
warunków naturalnych i w następstwie - sposobów uprawiania gospodarki mogła doprowadzić do
znacznego ogólnego upadku kultury".
Czyżby jednak mógł się dokonać tak daleko idący regres, że Tasmańczycy, potomkowie
Nowokaledończyków, wyszli z wprawy w żeglarstwie (Tasmańczycy nie mieli nawet najprymityw-
niejszych czółen!) i “stoczyli się" z mezolitu, w którym żyli Melanezyjczycy, w okres paleolitu? Takich
wypadków historia nie zna i wątpliwe, czy w ogóle są możliwe. Pochodzenie Tasmańczyków
pozostaje dotychczas zagadką. Być może, pozwoli ją odgadnąć ów “klucz", dzięki któremu rozwiązano
problem zaludnienia kontynentu Australii.
Nie tak dawno jeden z australijskich oceanografów opublikował artykuł, w którym przedstawił
dowody na to, że całą południowo-zachodnią część Oceanu Spokojnego można podzielić na dwie
prowincje będące pozostałościami po dwóch wielkich fragmentach lądu: Tasmanidzie i Melanezydzie.
W Morzu Tasmana oceanografowie odkryli gujoty, które kiedyś znajdowały się na powierzchni
oceanu. Być może, obniżanie się lądu występowało już w czasach, w których żył na Ziemi człowiek, a
przodkowie Tasmańczyków, spokrewnieni z ciemnoskórymi mieszkańcami wysp Melanezji, dostali się
na Tasmanię przez łańcuch wysepek dziś zatopionych pod wodą; i nie tylko na .Tasmanię, ale i na
Nową Zelandię. W jednej z legend o odkryciu przez Polinezyjczyków tej dwuwyspowej ziemi jest
powiedziane, że zamieszkiwali ją wysocy ludzie o nosach płaskich i ciemnym kolorze skóry, które to
cechy odróżniają Melanezyjczyków od mieszkańców Polinezji. Na wyspach Chatham leżących w
pobliżu Nowej Zelandii mieszkali przed przybyciem Europejczyków “Czarni Maorysi" czy Mariori
(niestety, naród ten, jak i Tasmańczyków, całkowicie wytępiono). Archeolodzy odkopali na Nowej
Zelandii ślady dawnej prymitywnej kultury, innej niż polinezyjska (nazwano ją “kulturą łowców moa",
gdyż głównym ptactwem łownym pierwszych mieszkańców wysp były właśnie olbrzymie moa).
Wszyscy archeolodzy, historycy i lingwiści badający Oceanię zgodnie utrzymują, że najstarszym jej
mieszkańcem był człowiek rasy negroidalnej. Czyż więc zasiedlanie wysp oceanicznych nie odbywało
się przez pomosty lądowe, które teraz zniknęły? Jak daleko na wschód mogli dojść pierwsi odkrywcy
Oceanii? Kiedy poszły na dno gujoty w Morzu Tasmana? Kiedy znikł pod wodą łańcuch górski
ciągnący się od południowych wysp Melanezji do Nowej Zelandii, będący dzisiaj tylko rozległym
obszarem płycizm przybrzeżnych? Czy nie tędy przywędrowali ciemnoskórzy Melanezyjczycy na
Nową Zelandię? Na te wszystkie pytania nie mamy konkretnej odpowiedzi. Spodziewamy się, że ową
oceanograficzną i historyczną zagadkę rozwiąże archeologia podwodna.
Jeszcze w połowie ubiegłego wieku Thomas Huxley i inni uczeni przypuszczali, że Tasmańczycy
przyszli z Nowej Kaledonii do swojej obecnej ojczyzny, na Tasmanię, lądem, który się pogrążył w
wodach Pacyfiku. Teraz, po 100 latach, oceanografowie dysponują danymi, które sugerują, że na tym
obszarze istniały kiedyś pojedyncze wyspy, a może nawet większe masywy lądu. Jeżeli w skład
skorupy ziemskiej wchodzi sial 11, to znaczy, że jest ona pochodzenia kontynentalnego. Jak pisze
znany geolog J. Gilluly, “badania geologiczne dostarczają wyraźnych dowodów na występowanie w
południowo-zachodniej części Pacyfiku, w okolicach głębin, pewnej ilości sialu; świadczy to, że
powierzchnia warstw sialu na wyspach Fidżi, Nowej Kaledonii i mnóstwie innych wysp w rejonie
między Fidżi, Nową Zelandią a Australią była znacznie większa, choć w naszych czasach prze-
11 Sial (Si - silicium, czyli krzem, + Al - aluminium, czyli glin) - zewnętrzna powłoka Ziemi (litosfera) zbudowana ze
skał, w których skład wchodzą przeważnie krzem i aluminium. (G.G.)
ważająca jej część leży w głębinach oceanu. W rzeczywistości spory fragment tego obszaru pogrążył
się na głębokość nie mniejszą niż 4 km, a problem zanurzeń można powiązać z zagadnieniem
wyniesienia do góry Wyżyny Tybetańskiej. Granitowe skały na wyspie Macquarie naniósł lodowiec,
może nawet z niewielkiego masywu, ale nie ulega wątpliwości, że jedynie z miejsc położonych w
pobliżu, a teraz znajdujących się na znacznych głębokościach, poza obrębem uskoku
ograniczającego wyspę".
Wyspa Macąuarie to tylko nieduży, wystający z wody odcinek wielkiego podwodnego pasma
górskiego. Góry Wyspy Południowej Nowej Zelandii i podwodny grzbiet Lord Howe 12 także stanowią
jego przedłużenie. W dodatku cały ten rejon - i małe wysepki w rodzaju Lord Howe czy Macquarie, i
Nowa Zelandia, wielka dwuczłonowa wyspa, czy nawet przyległe do nich fragmenty oceanu - mają
skorupę pochodzenia kontynentalnego. Bardzo możliwe, że ten “półkontynent" znajdujący się
częściowo pod wodą, a częściowo na jej powierzchni, ma łączność z innymi odcinkami lądu i
podwodnymi grzbietami występującymi w Melanezji.
Melanezyda
Melanezyda - tak nazwano wielki kontynent, który miał się znajdować zdaniem R. W. Fairbridge'a w
południowo-zachodniej części Oceanu Spokojnego jeszcze do połowy trzeciorzędu. Potem ląd zaczął
się obniżać, co trwało aż do czasów niezbyt odległych.
Świadczy o tym podwodny pas łączący Nową Gwineę z Nową Brytanią, ślady obsuwania się dna
morskiego w rejonie Wysp Salomona oraz koralowe Wyspy Lojalności leżące obok Nowej Kaledonii, a
także sama Nowa Kaledonia wynosząca nad powierzchnię oceanu część olbrzymiego podwodnego
grzbietu górskiego. Wynikiem burzliwych procesów geologicznych, które nie ustawały jeszcze w
czwartorzędzie, są wyspy Fidżi należące również do Melanezji i położone na jej wschodnim krańcu.
Były one przez wody oceanu to zatapiane i pokrywane oceanicznymi osadami, to znów wypychane
wysoko ponad poziom morza. “W różnych okresach wyspy Fidżi bądź łączyły się lądem z południowo-
wschodnią Azją, Australią i Nową Zelandią tworząc wielki kontynent melanezyjski, bądź też Australia i
Nowa Zelandia pogrążały się w oceanie, a wyspy Fidżi pozostawały w odosobnieniu. Kiedy indziej,
przeciwnie, obszar Australii się podnosił, a Fidżi pokrywało morze" - pisze radziecki oceanograf E.
Kreps w swej książce.
Z punktu widzenia geologii Melanezyda jest tworem stosunkowo młodym. Czy obniżanie się lądu
zachodziło w tych czasach, kiedy człowiek zaczął już zamieszkiwać Oceanię? Odpowiedź pozytywną
na to pytanie mogą dać wyniki badań odległej od oceanografii dziedziny naukowej - lingwistyki.
12 Zbadanie wyspy Lord Howe dało nieoczekiwane wyniki. Okazało się, że nie ma na niej typowych przedstawicieli
fauny i flory australijskiej. Grubość skorupy ziemskiej wynosi tu około 25 km, więc jest to skorupa kontynentalna. Ponadto
w strumieniach na wyspie występują gatunki słodko-wodne, które mogły się tam dostać tylko pod warunkiem, że wyspa
była niegdyś częścią jakiegoś rozległego lądu. (N.Ż.)
Mieszkańcy Oceanii porozumiewają się ponad 1000 przeróżnych języków i dialektów. Podzielono
je na dwie ogromne grupy. Do pierwszej należą języki: polinezyjskie, mikronezyjskie i melanezyjskie,
wchodzące w skład wielkiej austronezyjskiej rodziny językowej, o której już była mowa. Wszystkie
pozostałe zwykło się nazywać językami papuaskimi (mimo że mówią nimi nie tylko Papuasi z Nowej
Gwinei , ale i mieszkańcy innych wysp).
Austronezyjczycy wynaleźli łódź o dwu kadłubach z balansjerem, dzięki czemu mogli pokonać
przestrzeń dwóch oceanów i rozsiedlić się od Madagaskaru po Wyspę Wielkanocną. Wynalazek ten
powstał według wszelkiego prawdopodobieństwa w ojczyźnie Austronezyjczyków - Indonezji.
Wykorzystali go również niektórzy ciemnoskórzy mieszkańcy Melanezji, którzy dokonali jeszcze
jednego zapożyczenia: zamiast używać papuaskich, czyli nieaustronezyjskich języków, zaczęli mówić
językami austronezyjskimi (historia zna niejeden wypadek tego rodzaju zapożyczeń, np. przejście
wielu ludów Uralu i Syberii na język rosyjski). Jednak do dziś jeszcze zachowały się w Melanezji od-
dzielne “wysepki" języków nieaustronezyjskich. Języki papuaskie panują nie tylko na Nowej Gwinei
(gdzie porozumiewa się nimi większość ludności), ale i na Wyspie Admiralicji, Nowej Brytanii, Nowej
Irlandii, na Wyspach Salomona i Nowej Kaledonii. Możliwe, że językami papuaskimi porozumiewano
się też na wyspach Fidżi, na co wskazywałyby niektóre cechy języka fidżi (który mimo to należy do
języków melanezyjskich).
Droga, jaką trafili Austronezyjczycy na wyspy Oceanii, jest oczywista - nie bez powodu uważa się
ich za najwybitniejszych żeglarzy starożytności. W jaki jednak sposób znaleźli się na wyspach Oceanii
nosiciele języków papuaskich? Przecież Papuasów charakteryzuje właśnie brak tradycji żeglarskich,
co różni ich w sposób istotny od Melanezyjczyków, Polinezyjczyków i Mikronezyjczyków. Po wielkich
rzekach Nowej Gwinei pływają wąskimi, żłobionymi łódkami i nigdy się nie odważyli, zresztą nie
mogliby się odważyć, wyjść w nich na pełne morze. Papuasi - to typowi mieszkańcy lądu stałego. Jaki
więc wymyślili sposób, żeby dostać się na wyspy Oceanii, oddzielone od siebie kilometrami i setkami
kilometrów Pacyfiku? Może przedostali się tam tym samym sposobem, co przodkowie Australijczyków
na obszar piątego kontynentu?
Człowiek pojawił się w Australii na długo przed końcem ostatniego zlodowacenia. Droga jego
prowadziła przez Nową Gwineę. Stamtąd mogła się kierować tylko na południe do Australii i na
wschód ku wyspom Melanezji. Ponieważ na morzach przybrzeżnych oblewających wyspy Melanezji,
ściślej Melanezydy, istniały bardzo liczne wyspy i wysepki z czasem zatopione, to opanowywać wyspy
oceaniczne było znacznie łatwiej nosicielom języków papuaskich niż Austronezyjczykom, którzy
wyruszyli na wschód, na ocean, o kilka tysiącleci później. Przebyć przestwór Oceanu Wielkiego
pomogły Austronezyjczykom ich wspaniałe łodzie - katamarany, nosicielom zaś języków papuaskich,
którzy ruszyli na wschód o wiele wcześniej niż Austronezyjczycy, pomogły opanować przestrzeń
oceanu pomosty lądowe i nie istniejące dziś wyspy i wysepki.
Jest bardzo prawdopodobne, że początek zaludnienia Oceanii należy odnieść do czasów bardzo
odległych. Jeżeli człowiek zjawił się w Australii już 20 000 lat temu, to na terytorium Nowej Gwinei
znalazł się jeszcze wcześniej. Nosiciele języków austronezyjskich - jak twierdzi radziecki etnograf N.
Bytinow - przybyli tu 5000-6000 lat temu, ale po raz pierwszy brzegi te zostały zasiedlone znacznie
wcześniej. Na wyspach Fidżi archeolodzy odkryli ślady bytności człowieka liczące 4000 lat. Jednak nie
są to ślady zgoła najwcześniejsze, bo należą do Austrohezyjczyków, przybyszów znacznie
późniejszych.
Wspominaliśmy już o Negrytach, plemionach ciemnoskórych Pigmejów mieszkających w
dżunglach Półwyspu Malajskiego i w górach wyspy Luzon wchodzącej w skład Archipelagu
Filipińskiego. Plemiona Pigmejów odkryto również na Nowej Gwinei. Nie mają oni pojęcia o
żeglarstwie i dostać się na wyspę mogli tylko drogą lądową. To prawda, że Nowa Gwinea jest
oddzielona od innych wysp niezbyt wielką przestrzenią wodną. Jednakże i na odległych Nowych
Hebrydach mieszkają mali ciemnoskórzy ludzie i, według wszelkiego prawdopodobieństwa, trafili oni
tu tą samą drogą, co ich rodacy na Nową Gwineę - przez nie istniejące dziś wyspy i pomosty lądowe.
Całkiem możliwe, że Negryci zamieszkiwali także Wyspy Salomona - legendy tego archipelagu
wspominają o drobnych ciemnoskórych ludzikach. Podobne legendy krążą też wśród mieszkańców
Fidżi, gdzie archeolodzy znaleźli zupełnie prymitywne narzędzia, które w żadnym wypadku nie mogły
należeć do Austronezyjczyków.
Tak więc dane lingwistyczne zostały potwierdzone przez dane naukowe z dziedziny antropologii,
etnografii, archeologii i folklorystyki. Czy potwierdzi je oceanografia i geologia? Trudno na to pytanie
odpowiedzieć, dopóki nie przeprowadzi się szczegółowego badania dna południowo-zachodniej
części Oceanu Spokojnego i licznych mórz oblewających archipelagi Melanezji. Są one na razie
zbadane nadzwyczaj słabo, i to nie tylko przez archeologów “podwodnych", ale i oceanografów, którzy
dopiero zaczęli zaznajamiać się z tym niezwykle trudnym terenem.
Antropolodzy naszego stulecia udowodnili, że nie było i nie ma oddzielnej “rasy oceanicznej" -
wszyscy mieszkańcy Oceanii należą albo do rasy mongoloidalnej, albo negroidalnej (równikowej).
Głównym miejscem, które zamieszkuje ta ostatnia, jest Czarny Ląd - Afryka. Negroidzi mieszkają
także w południowych Indiach. Od Australijczyków i innych “Negroidów oceanicznych" dzielą
Afrykańczyków i ciemnoskórych Hindusów przestrzenie Oceanu Indyjskiego... Może ten ocean da
odpowiedź na “zagadkę rasy negroidalnej" - dlaczego jej przedstawiciele zostali rozdzieleni
odległością wielu tysięcy kilometrów?
Część druga
Morze Erytrejskie Ocean Indyjski
Zagadki rasy równikowej
Wyspy Salomona w Melanezji dzielą od Afryki tysiące kilometrów, a jednak nawet fachowi
antropolodzy z trudem mogą odróżnić mieszkańca Wysp Salomona od ciemnoskórego Afrykańczyka,
tak wielkie jest między nimi podobieństwo. Całą Afrykę zwrotnikową zamieszkuje typ negroidalny, czyli
równikowy. Po drugiej stronie Oceanu Indyjskiego - na kontynencie australijskim, w Nowej Gwinei, w
dżunglach Półwyspu Malajskiego - również znajdujemy przedstawicieli tej rasy. Jak do tego doszło, że
rozdzieliła ich olbrzymia odległość? Dlaczego najdawniejsza ludność Madagaskaru bardziej
przypomina Melanezyjczyków niż mieszkańców pobliskiego wschodniego brzegu Afryki? I czemu
nawet współczesny język mieszkańców Madagaskaru - malgaski - jest w większym stopniu
spokrewniony z językiem mieszkańców Wyspy Wielkanocnej niż z językami kontynentu afrykań-
skiego? Dlaczego florę i faunę Madagaskaru łączy pokrewieństwo z florą i fauną indyjską, a nie -
afrykańską? Dlaczego każda większa podgrupa typu równikowego ma swego rodzaju ,,gałąź
karłowatą" (plemiona Pigmejów w Afryce, ciemnoskóre karły Półwyspu Malajskiego i Filipin, karłowate
szczepy terenów górzystych w Nowej Gwinei czy niskorosli mieszkańcy Anda-manów, wysp leżących
na Oceanie Indyjskim), ludzi, którzy do dziś żyją w epoce kamiennej? Możliwe, że to pozostałości
potężnej niegdyś “gałęzi karłowatej", zamieszkującej Afrykę, Azję Południową i Oceanię.
Negroidów Afryki i Oceanii dzielą przestworza Oceanu Indyjskiego, a cały ogromny masyw lądu
między Afryką a Oceanią - kontynent azjatycki - zamieszkany jest przez przedstawicieli dwóch innych
wielkich ras - europoidalnej i mongoloidalnej. Co prawda, i tu są wtręty “równikowe": w środkowej
części Indii pozostały jeszcze negroidalne plemiona Mundu, najstarsi mieszkańcy kraju, a południe
Indii zamieszkują ciemnoskórzy Drawidowie, których pochodzenie stanowi zagadkę dla nauki.
Szczególnie ożywione spory toczą się wokół Tamilów, drawidyjskiego ludu o swoistej, oryginalnej
kulturze.
“Są narody, które niczym ryby wynurzające się z odmętów oceanu i nie zostawiające na drobnych
zmarszczkach fali morskiej nawet słabego śladu nietrwałej piany dźwigają się nagle z dna mrocznej
otchłani przedhistorycznej na powierzchnię dziejów cywilizacji, niosąc ze sobą bogatą i oryginalną
kulturę, dojrzałą tradycję literacką, subtelny zmysł poezji, zdumiewające wyrafinowanie w wyborze
uczuć, przedmiotów i sytuacji, które pióro poety przeistacza w tematy, wizje i wątki miejscowej klasyki"
- pisał wzniosie o swoim narodzie tamilski krytyk literacki Kirusznan. “Trudno sobie wyobrazić
starożytnych Greków bez kultury wczesnomykeńskiej, Rzymian - bez Etrusków i Celtów... Czyż nie tak
właśnie historyk widzi Tamilów, którzy już na początku naszej ery prawie całkiem utracili pamięć o
swojej odległej przeszłości i nie zachowali do czasów powstania źródeł pisanych śladów swego
praistnienia?"
Ojczyzną Tamilów nazywano różne kraje i nawet części świata. Sami Tamilowie, a raczej ich
historycy uważali, że “Tamalacham, czyli ojczyzna Tamilów, leżała za dawnych czasów niedaleko na
południe od wielkiej wyspy Nabalam, która się pojawiła przy równiku jako jeden z pierwszych lądów.
Tam też leżała Lemuria, ten zaginiony kontynent... i kolebka cywilizacji".
Tamilscy uczeni brali za Lemurię północny występ Gondway, olbrzymiego kontynentu pogrążonego
dziś w Oceanie Indyjskim.
Geolodzy mają swoją teorię o istnieniu gigantycznego pomostu lądowego łączącego ongiś Indie z
Afryką. Strome i rozległe urwisko Ghatów odgradzających Indie od oceanu już samo przez się nasuwa
myśl o tym, że kiedyś nastąpiło tu zapadanie się lądu, i to w ogromnej skali. Lawa wulkaniczna
rozpościera się tu warstwą grubości prawie kilometra; prawdopodobnie obecne dno morskie było
niegdyś lądem, a Ghaty musiały się podnieść, ponieważ ten ląd po ich zachodniej stronie osiadł na
dnie Oceanu Indyjskiego. Cały Półwysep Indyjski stanowi, jak uważa wielu geologów, olbrzymią
spłaszczoną bryłę pozostałą po masywie lądowym, którego część zachodnia osunęła się do wody, a z
kolei Cejlon jest odłamkiem tego półwyspu.
W okolicy Bombaju znajduje się zatopiony przez morze las. Zresztą sam wygląd wybrzeża -
zdaniem licznych geografów - służy za “ważki argument na poparcie hipotezy o niedawnym zapadaniu
się terenu". Siady tego zjawiska dają się odkryć także wzdłuż wschodniego i zachodniego brzegu
południowych Indii.
Wielu geografów starożytnych, m.in. słynny Ptolemeusz, zaliczało Ocean Indyjski do wielkich jezior
otoczonych ze wszystkich stron lądem. Na dawnych mapach ten ląd był zaznaczony. Później jednak
wyszło na jaw, że go nie ma... Może dlatego, że zatonął?
Rozmieszczanie się ludzi na naszej planecie trwało chyba ze 100 000 lat. W ciągu tego
niewyobrażalnie długiego czasu mogły rzeczywiście zajść nader istotne zmiany geologiczne,
zapadnięcia czy - odwrotnie - wypiętrzenia się lądu.
Może zagadki rozmieszczenia rasy równikowej dałyby się rozsądnie wyjaśnić, gdyby założyć, że
kiedyś między Indiami i Afryką, a nawet Afryką i Australią istniał stały pomost lądowy? Przecież cały
brzeg południowo-wschodniej Azji, jak wskazują współczesne dane geologiczne, pogrąża się powoli w
oceanie. Może to zanurzanie miało kiedyś przebieg znacznie szybszy i gwałtowniejszy?
Nauka ubiegłego wieku zaledwie postawiła te pytania (naukowcy zbierali dopiero fakty, wiedli spory
i dyskusje, omawiając zagadnienie Lemurii), kiedy nagle ukazały się artykuły i książki, które za jednym
zamachem i nieodwołalnie rozwiązały te problemy. Artykułów tych i książek nie napisali uczeni, tylko
przedstawiciele towarzystw okultystycznych, teozofowie i różokrzyżowcy, którzy nie pominęli okazji do
złowienia własnej rybki w mętnej wodzie spraw nie wyjaśnionych przez naukę.
Ludzie ci wystąpili z tezą, że naszą cywilizację poprzedzała cywilizacja Atlantów, którzy z kolei mieli
poprzedników w osobach mieszkańców zatopionej Lemurii. Co sądzi o tym nauka?
Gondwana i Lemuria
Według przypuszczeń wielu geologów, setki milionów lat temu na półkuli południowej znajdował się
olbrzymi kontynent Gondwana, w skład którego wchodziły: Ameryka Południowa, Afryka, Półwysep
Indyjski, Australia i Antarktyda.
Zadziwiające podobieństwo wykazuje kopalna flora i fauna pochodząca ze składowych części
Gondwany; i nie tylko kopalna. W południowo-wschodniej Australii żyją ciepłolubne dżdżownice.
Identyczny rodzaj dżdżownic występuje na Cejlonie i Półwyspie Indyjskim. Nie mogły one przepłynąć
Oceanu Indyjskiego, z czego wynika, że albo łączył Indie z Australią pomost lądowy, albo też
Półwysep Indyjski stanowił kiedyś z piątym kontynentem jedną całość, a potem rozłączyły je tysiące
kilometrów wód oceanu. Gatunki prymitywnych ssaków z rzędu torbaczy i stekowców spotykane są
tylko w Australii i Ameryce Południowej, skąd wniosek, że te kontynenty albo były częściami jednego
“prakontynentu", albo łączył je pomost lądowy. Przykładów tego rodzaju jest mnóstwo. I dla geologów,
i dla zoologów czy paleontologów jest oczywiste, że kiedyś Ameryka Południowa, Australia, Indie i
Afryka, nawet z Antarktydą stanowiły jedną całość: wszystkie musiały być częściami Gondwany.
Ponadto dane naukowe z tych dziedzin pozwalają umiejscowić w czasie moment zagłady Gondwany z
jej częściami: 150-180 min lat temu, po 3 miliardach lat (!) istnienia Gondwany jako jednolitej całości,
zaczął się jej rozpad. Jednak w dziejach tego prastarego kontynentu, ściślej: pralądu, wiele zostało do
wyjaśnienia. Przede wszystkim nie wiadomo zupełnie, jaki był Ocean Indyjski w tamtym okresie, czy
wchodził cały, a może tylko we fragmentach, w skład Gondwany, czy też pozostawał wieczny i
niezmienny w swoich głównych zarysach.
I znów stajemy przed “odwiecznym" pytaniem: który typ skorupy ziemskiej - oceaniczny czy
kontynentalny - jest pierwotny? Mówiliśmy już o sporach, jakie wiodą geolodzy z oceamografami,
rozwiązując zagadkę pochodzenia Pacyfiku. Gondwana i Ocean Indyjski wywołały jeszcze gorętsze
dyskusje.
Uczeni badający budowę naszej planety trzymają się dwóch kierunków. Za “ojca" jednego z nich
zwykło się uważać niemieckiego uczonego Alfreda Wegenera, geofizyka, astronoma, badacza
polarnego, meteorologa. Prawie pół wieku przed nim podobne idee głosił też rosyjski badacz J.
Bychanow. Wegener jednak, bardziej oczytany i mający dostęp do nowszych danych, potrafił
dokładniej i w sposób lepiej uargumentowany opracować hipotezę opartą na idei “dryfujących
kontynentów".
Książka Wegenera Pochodzenie lądów i oceanów wywołała głośny oddźwięk; dyskusja o
“pływających lądach" nie ustaje do dziś. Według Wegenera wszystkie lądy Ziemi były kiedyś
skoncentrowane jako jedyny kontynent - Pangea. Później, pod wpływem przyciągania przez Księżyc i
Słońce oraz gwałtownych procesów zachodzących we wnętrzu Ziemi, ten pierwotny ląd rozłupał się
na dwa pralądy: na półkuli północnej znajdowała się Laurazja obejmująca Europę, Amerykę Północną
i większą część Azji, a na południowej - Gondwana. Wystarczy tylko spojrzeć na mapę, żeby się
przekonać, jak zaskakująco dokładnie krawędzie lądów pasują do siebie, chociaż je dzielą tysiące
kilometrów przestworu oceanicznego. Zbieżności występują też i w budowie geologicznej owych
krawędzi.
Oto na przykład Góry Przylądkowe zachodniego brzegu Afryki. Na wschodnim wybrzeżu Ameryki
Południowej mamy ich “bliźniacze" odpowiedniki zbudowane z tych samych skał. Mają one te same
kopaliny użyteczne i porządek występowania warstw, co i Góry Przylądkowe. Przykładów podobnych
zbieżności jest mnóstwo. “To ten sam obraz, który powstaje przy dopasowywaniu do siebie wierszami
dwóch kawałków podartej gazety. Jeżeli wiersze rzeczywiście się ze sobą zgadzają, nie pozostaje,
rzecz jasna, nic innego, jak tylko wyrazić przypuszczenie, że te fragmenty istotnie składają się na
jedną całość. Nawet sprawdzian na przykładzie jedynej linijki tekstu można uznać za przekonywający i
wtedy już mówimy o słuszności przypuszczenia. Ale jeżeli wierszy jest liczba n, to
prawdopodobieństwo to powiększy się n razy" - pisał Wegener.
W poglądach Wegenera wiele było pomyłek, gdyż nauka o Ziemi nie dysponowała za jego czasów
takimi precyzyjnymi przyrządami, jakimi geofiycy posługują się dzisiaj, a i budowy dna oceanicznego
wtedy (hipoteza niemieckiego uczonego została opracowana w latach poprzedzających pierwszą
wojnę światową) praktycznie nie znano. Niemniej jednak wielu współczesnych uczonych podziela
pogląd Wegenera, że kontynenty się przesuwają, “dryfują" po płaszczu Ziemi otulającym jądro naszej
planety, a nie wykonują jedynie ruchu wahadłowego w górę i w dół, niczym gigantyczne spławiki.
Podobnie jak za czasów Wegenera, tak i dziś nie wszyscy godzą się z tymi teoriami.
Drugi odłam uczonych odrzuca kategorycznie możliwość “dryfowania" kontynentów na tak wielkie
odległości. “Można tylko wyrazić głębokie zdumienie, że tego rodzaju hipoteza, oparta celowo na
formalistycznym ujęciu poważnych problemów, na całkowitej i konsekwentnej ignorancji
podstawowych danych geotektonicznych i niczego... nie wyjaśniająca z tych spraw, które należy
wytłumaczyć w pierwszej kolejności, mogła być nie tylko omawiana w literaturze naukowej, ale nawet
cieszyła się wielkim powodzeniem i przeciągnęła na swoją stronę wielce autorytatywnych badaczy.
Uczeni ci widocznie dali się zahipnotyzować śmiałością koncepcji i błyskotliwością literackiego stylu
Wegenera" - pisze znany radziecki geolog W. Biełousow.
Podobieństwo zarysów lądów, na które Wegener zwrócił uwagę, może być wynikiem czystego
przypadku, powiadają ci uczeni, tym bardziej, że w epoce nie tak bardzo odległej zarysy te wyglądały
zupełnie inaczej, o czym świadczy obszar płycizn przybrzeżnych i szelf okalający kontynenty i wyspy,
który w okresie ostatniego zlodowacenia znajdował się ponad poziomem morza i dopiero kiedy
lodowce zaczęły topnieć, został zalany wodą. Co się natomiast tyczy podobieństwa fauny i flory oraz
struktury geologicznej Australii, Antarktydy, Ameryki Południowej, Afryki i Indii, to można je
wytłumaczyć rozsądniej: całkiem po prostu były one kiedyś złączone odcinkami lądu, dziś już
zatopionymi.
“Pośrednia łączność między niektórymi kontynentami gwarantująca możliwość wymiany fauny i
flory istniała na pewno, ale niekoniecznie musiała polegać na przypływaniu jednego kontynentu do
drugiego. Miejsce Atlantyku i Oceanu Indyjskiego mogły pierwotnie zajmować kontynenty i małe
morza. Takie pomosty wydają się bardziej prawdopodobne niż teoria Wegenera" - pisze Biełousow.
Wegener i zwolennicy teorii dryfu kontynentów przedstawiają Gondwanę jako skupisko
kontynentów na półkuli południowej. Lądy te rozsunęły się w różne strony - i to był koniec Gondwany.
Zwolennicy teorii pomostów uważają natomiast, że południowy piraląd miał rozmiary znacznie
większe, w skład bowiem Gondwany wchodziły nie tylko Ameryka Południowa, Afryka, Półwysep
Indyjski, Australia, Antarktyda, Madagaskar i Cejlon, ale także część południowa Atlantyku, prawie
cały Ocean Indyjski i nawet południowe partie Pacyfiku. “Zniszczenie i osuwanie się prastarego lądu
Gondwany w mezozoiku - pisze D. Panów - dało początek powstaniu części zachodniej Oceanu
Indyjskiego, południowej - Atlantyku i możliwe, że ma z tym związek także utworzenie się części
południowych Pacyfiku" 13.
Rozłupywanie się Gondwany trwało nie rok, nie stulecia ani nawet nie tysiąclecia, tylko miliony lat.
Fragmenty tego olbrzymiego lądu obniżały się i po zalaniu wodą zamieniały się w dno oceanu.
Płycizny porastały kolonie koralowców, które zabierały się do swojej niezauważalnej, ale w istocie
tytanicznej pracy - i oto w Oceanie Indyjskim oraz Spokojnym ukazały się atole, rafy i wyspy koralowe:
Malediwy, Lakkadiwy, Czagos, Wyspy Kokosowe.
Istnienie tych wysp jednak nie tłumaczy podobieństwa występującego między fauną i florą
Półwyspu Indyjskiego, Cejlonu, Madagaskaru i “kontynentalnych", zbudowanych z granitu (nie ze
szkieletów koralowców) wysp Oceanu Indyjskiego, takich jak Seszele czy Komory. Dlatego jeszcze w
połowie ubiegłego wieku angielski zoolog Sclater postawił hipotezę, że po upływie wielu milionów lat
od rozpadnięcia się Gondwany w północno-zachodniej części Oceanu Indyjskiego w dalszym ciągu
leżał spory kontynent - Lemuria, który właśnie posłużył za pomost ułatwiający rozmieszczanie się
zwierzętom i rozprzestrzenianie roślinom. Hipotezę Sclatera poparli także inni naukowcy: geolodzy,
zoolodzy, botanicy, oceanografowie, paleontolodzy. Natomiast przedstawiciele rodzącej się dopiero
nauki o pochodzeniu człowieka - paleoantropologii wyznaczali Lemurii miejsce wyjątkowo ważne w
ogólnym układzie rozwoju Homo sapiens. Ich zdaniem bowiem na ziemiach Lemurii nastąpiło
uczłowieczenie małpy i przemiana jej w człowieka rozumnego.
13 Według najnowszych badań budowa geologiczna Brazylii i południowo--zachodniej Afryki potwierdza hipotezę na
temat ich wspólnego pochodzenia. Niedawno odkryto pokłady resztek Gondwany również na Antarktydzie. Okazało się, że
rozłupywanie się Gondwany zaczęło się później, niż przypuszczano, mianowicie w okresie kredowym; towarzyszyły mu
potężne wylewy bazalitów. Przypomnijmy jeszcze, że na wielu wyspach Grzbietu Południowoatlantyckiego odkryto skały
pochodzenia kontynentalnego. (N.Ż.)
Kolebka gatunku Homo sapiens
“Przed wielu tysiącami wieków, w okresie rozwoju Ziemi jeszcze nie dającym się oznaczyć
dokładnie, a który geolodzy nazywają trzeciorzędem, przypuszczalnie w końcu tego okresu, gdzieś w
gorącej strefie Ziemi - prawdopodobnie na wielkim kontynencie pogrążonym obecnie na dnie Oceanu
Indyjskiego - żył szczególnie wysoko rozwinięty rodzaj człekokształtnej małpy" - napisał Fryderyk
Engels w swoim dziele Rola pracy w procesie uczłowieczenia małpy.
Engels opierał się na pracach Darwina, Huxleya i innych wybitnych uczonych wieku XIX, którzy byli
twórcami współczesnego przyrodoznawstwa i wiedzy o człowieku. Współbojownik Darwina Thomas
Huxley, który się zajmował problemami genezy ludzkości (wspominaliśmy już o nim w związku z
zagadnieniem pochodzenia Tasmańczyków), wysunął przypuszczenie, że ukształtowanie się Homo
sapiens nastąpiło na zatopionym dziś kontynencie - Lemurii. Poglądy Huxleya, jak widać z przyto-
czonych słów, podzielał także Fryderyk Engels śledzący bystro wszystkie najnowsze osiągnięcia
współczesnej mu nauki, od matematyki po paleoantropologię. Hipotezę Huxleya rozwinął drugi wielki
uczony XIX wieku - Ernst Haeckel.
Haeckel przestudiował pilnie cały materiał, którym dysponowała w tamtych czasach nauka o
pochodzeniu człowieka, i doszedł do wniosku, że w łańcuchu ewolucyjnym łączącym Homo
sapiens z małpami człekokształtnymi czegoś brak: wypadło zeń jedno niezbędne ogniwo, jeden
gatunek, typ pośredni między człowiekiem a małpą. Haeckel nazwał go pitekantropem, czyli
małpoludem. Przedstawiciele tego “brakującego ogniwa" mieszkali, jak sądził Haeckel, w Lemurii,
skąd wędrowali na północny wschód, do Hindustanu i południowo-wschodniej Azji, oraz na zachód, do
Afryki.
Niebawem teoria Haeckla wspaniale się potwierdziła: holenderski lekarz, Eugene Dubois znajduje
szczątki pitekantropa na Jawie. Po pewnym czasie istnieją już takie znaleziska w Afryce i w Indiach.
Ale... czy przemawiają one na rzecz Lemurii, pomostu lądowego, który łączył kontynenty i rozpościerał
się od Afryki do Indii i południowo-wschodniej Azji?
Fryderyk Engels, Thomas Huxley, Ernst Haeckel - to autorytety niezaprzeczone. Brali oni jednak za
podstawę te fakty, jakimi rozporządzała nauka wieku XIX, a w czasie, który upłynął od tej pory, i
geologia, i paleoantropologia, i oceanografia, i zoologia zgromadziły dziesiątki i setki nowych faktów,
korzystając z najnowszych przyrządów i środków, o których nie mogli nawet marzyć uczeni zeszłego
stulecia. Jak widzi zatem nauka współczesna problem “Lemuria a pochodzenie ludzkości"?
Uczony radziecki J. Reszetow w monografii Przyroda Ziemi i pochodzenie człowieka, opierając się
na najnowszych faktach zdobytych przez geologię, paleontologię i paleoantropologię, przytacza
przekonywające dowody na to, że Lemuria - wschodnia część Gondwany - odegrała bardzo ważną
rolę w kształtowaniu się praczłowieka.
Około 100 min lat temu, “w okresie kredowym - pisze Reszetow - Lemuria zajmowała rejon
współczesnego oceanicznego Grzbietu Środkowoindyjskiego ze wszystkimi archipelagami, a także
Madagaskarem, Cejlonem, Półwyspem Indyjskim i okolicami szelfów Morza Arabskiego włącznie". Od
czasu do czasu Lemurię łączył przesmyk z południowo-wschodnią Azją. Kontynent lemuryjski
przedstawiał zarośnięty gęstymi lasami tropikalnymi ląd stały, otoczony z południo-wschodu, południa
i północy pasmami wulkanów. W tutejszych sprzyjających warunkach mogła powstać i pomyślnie się
rozwijać nowa grupa ssaków, niedużych, mieszkających na drzewach i żywiących się owadami. Te
zwierzęta stopniowo zwiększały swoje rozmiary, nabierały zręczności i wprawy w łażeniu po
drzewach. Ich łapy zaczęły się przekształcać w narząd chwytny - rękę. W ten sposób około 100-70
min lat temu pojawiły się pierwsze naczelne - lemury, czyli małpiatki.
Mniej więcej 34 min lat temu zachodzą wielkie przemiany: na południu i południowym wschodzie
Lemurii zapadają się duże partie lądu, a wcześniej jeszcze oddziela się od kontynentu Madagaskar.
Przedstawiciele podrzędu małpiatek również przeżywają wielkie zmiany. Część z nich przybiera
potężne rozmiary i schodzi z drzew na ziemię w poszukiwaniu pożywienia. Na Madagaskarze odkryto
szkielet olbrzymiego lemura Megaladapis, jednego z najprzedziwniejszych zwierząt, jakie istniały na
kuli ziemskiej: wyobraźmy sobie lemura wielkości człowieka posuwającego się na dwu tylnych
kończynach - i jednocześnie mającego długi ogon i ogromne okrągłe oczy!
Nie ta jednak droga ewolucji prowadziła do sukcesu. Gospodarzami planety zostały nie “dwunożne"
lemury, lecz potomkowie małpiatek, które zmieniły się w małpy, a te z kolei utworzyły gałąź małp
człekokształtnych. Odmiana małp kopalnych, z której wywodzą się zarówno goryle i szympansy żyjące
w tropikalnych lasach Afryki, jak i człowiekowate, nosi nazwę driopiteków. Za najprymitywniejsze z
driopiteków uważa się siwapiteki (ich szczątki znaleziono na Półwyspie Indyjskim), łączą bowiem
cechy wszystkich małp najwyżej uorganizowanych - goryli, szympansów i orangutanów. W swojej
monografii Reszetow przytacza fakty mówiące o tym, że najstarsze prymitywne małpy, a być może też
ich bardziej rozwinięte następne generacje z Lemurii, zmusiła do migracji zagłada tego kontynentu,
którego ostateczny rozpad nastąpił około 25 min lat temu. Migracja miała kierunek zachodni - do
Afryki - i północny - na Półwysep Indyjski. “Tutaj, pisze Reszetow, późniejsze ich przedstawicielki
mieszkające na północy Hindustanu około 4-4,5 min lat temu przyjęły wyłącznie naziemny tryb życia i
zaczęły używać systematycznie elementów wytworów przyrody w charakterze narzędzi". One właśnie
były “najdawniejszymi praludźmi".
Czy na tym się kończy historia Lemurii? Może jednak ostatnie resztki tego lądu istniały jeszcze
długo na Oceanie Indyjskim i nie tylko w trzeciorzędzie, epoce lemurów i małp człekokształtnych, ale i
w czwartorzędzie, w okresie, który wydał człowieka, a Lemuria była nie zwyczajnym, “przyczółkiem"
dla lemurów i prymitywnych małp, które wtargnęły potem na wszystkie pozostałe kontynenty świata (z
wyjątkiem Australii i Antarktydy, tych zupełnie odizolowanych części zaginionej Gondwany), lecz także
kolebką ludzkości? Na to pytanie odpowiedzą dopiero szczegółowe poszukiwania na dnie Oceanu
Indyjskiego w rejonie dawnej Lemurii. Ale - co najdziwniejsze - studiując najstarsze cywilizacje na kuli
ziemskiej, spotykamy wiele zagadek, które pozwala rozwiązać hipoteza istnienia Lemurii, tego
rozległego lądu leżącego na Oceanie Indyjskim i zamieszkanego już nie przez lemury czy nawet
pitekantropy, ale przez ludzi, takich w dodatku, którzy osiągnęli wysokie stadium rozwoju kultury!
Tamalacham, Nawalam, Madura Południowa...
Na początku tej części przytoczyliśmy wypowiedź uczonego tamilskiego Kirusznana o swoim
narodzie, który, jak ryby z głębiny, wypłynął z bezdennej otchłani dziejów. Dawni historycy tamilscy
uważali, że ich ojczyzna, Tamalacham, leżała na wyspie Nawalam, “jednym z pierwszych lądów, które
się wynurzyły w pobliżu równika". Średniowieczne traktaty mówią o san-gach - stowarzyszeniach
najlepszych poetów i uczonych. Najstarsza sanga miała powstać na “Kontynencie Południowym", czyli
Lemurii, około 10 000 lat temu, w epoce użi, w najwcześniejszym okresie historii Tamilów. Sanga
przestała istnieć po zatopieniu Lemurii i jej stolicy, Madury Południowej, przez wody Oceanu
Indyjskiego.
Tamilowie mają starożytną kulturę, a mówią językiem spokrewnionym z językami hindustańskimi
tworzącymi wspólną drawidyjską rodzinę językową (językami drawidyjskimi porozumiewa się dzisiaj
ponad 100 min ludzi). Drawidowie należą do jednej z najstarszych w Indiach grup etnicznych.
Mieszkali tu na długo przed przybyciem do “krainy cudów" wojowniczych koczowników - Ariów, o
których mówi święta księga hinduistów Rigweda. W chwili obecnej języki drawidyjskie są
rozpowszechnione na obszarze południowych Indii aż do 18-20° szerokości geograficznej północnej,
ale kiedyś obejmowały środkowe Indie, a nawet północne. Co więcej, istnieją dane świadczące o tym,
że kilka tysięcy lat temu ludy mówiące językami drawidyjskimi zamieszkiwały także Beludżystan i
południową część Iranu. One też prawdopodobnie stanowiły pierwszą osiadłą ludność Mezopotamii,
jeszcze przed Sumerami, których cywilizację uważa się za najstarszą na kuli ziemskiej.
Praojczyzna Tamilów (a więc i wszystkich Drawidów) znajdowała się, według ich legend, na
Oceanie Indyjskim, lecz potem pochłonęła ją woda. Jak głoszą te same legendy, zatopiony ląd
lemuryjski był kolebką cywilizacji ludzkiej. I - rzecz dziwna - okazuje się, że co najmniej dwie z trzech
najstarszych na naszej planecie cywilizacji mają związek z nosicielami języków drawidyjskich!
Największym odkryciem archeologicznym XX wieku jest, zdaniem uczonych, odkrycie cywilizacji
protohinduskiej w dolinie Indusu, dokonane na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych.
Wykopaliska późniejsze wykazały, że starożytna kultura hinduska była rozpowszechniona nie tylko w
dolinie Indusu, ale jej wpływy obejmowały także rozległe obszary na wschód i na południe - półwysep
Kathijawar, okolice dzisiejszej stolicy Indii, Delhi, a nawet dolinę Gangesu. Pod względem wieku
ustępuje ona - być może - dwu innym najstarszym cywilizacjom ziemskim - egipskiej i
mezopotamskiej, lecz obejmuje teren kilkakrotnie większy niż Egipt w epoce Starego Państwa i
starożytne Międzyrzecze.
Jaki naród stworzył kulturę protohinduską? Odpowiedź na to pytanie pomogły znaleźć napisy
hieroglificzne na pieczęciach i amuletach znajdowanych w wielkich ilościach w najstarszych miastach
Hindustanu. Co prawda, nie udało się na razie tego pisma odczytać, jednakże za pomocą
elektronicznych maszyn cyfrowych grupa radzieckich badaczy sprecyzowała rodzinę językową, do
której należy język napisów hieroglificznych. Pierwsza publikacja pt. Komunikat wstępny o studiach
nad tekstami protohinduskimi wyszła w roku 1965. Autorami jej byli: programista M. Probst, paleograf
(specjalista w dziedzinie pism starożytnych) G. Aleksiejew, orientalista B. Wołczok, filolog I.
Fiodorowa, wybitny znawca pism starożytnych J. Knorozow oraz autor tej książki.
Po wstępnej analizie statystycznej tekstów protohinduskich, wykonanej za pomocą maszyny
matematycznej, badacze otrzymali abstrakcyjną gramatykę “języka x" (języka tekstów
protohinduskich) ustalającą, czy miał on sufiksy, prefiksy lub infiksy (wklinowujące się w.środek
słowa), podstawowe konstrukcje gramatyczne itd. Następnie ów “język x" porównano z innymi języ-
kami dla sprawdzenia mnóstwa hipotez na temat jego pokrewieństwa z licznymi językami używanymi
w Indiach, Azji Przedniej, na Kaukazie, w Himalajach, a nawet z językiem Ketów mieszkających w
górnym biegu Jeniseju oraz z językiem mieszkańców zagubionej na Pacyfiku Wyspy Wielkanocnej
(wiele bowiem hieroglifów pisma protohinduskiego przypomina kształtem znaki kohau rongo-rongó).
W miarę przeprowadzania badań jeden po drugim odpadały języki “kandydujące" do miana tego,
którym mówili twórcy najstarszej kultury w Hindustanie. Został w końcu jeden “pretendent": języki
drawidyjskie. Okazało się, że ich struktura jest najbardziej zbliżona do budowy “języka x", języka
tekstów protohinduskich. W ten sposób udowodniona została hipoteza, którą wysuwało wielu badaczy,
że cywilizację protohinduską stworzyły ludy mówiące językami (czy językiem) drawidyjskimi. W dolinie
Indusu zachowała się do dziś jeszcze drawidyjska wysepka pośród morza języków indoeuropejskich,
używanych w północno-zachodnich Indiach - język bragui. Zupełnie możliwe, że dawniej, w odległej
przeszłości, cały ten obszar był zamieszkany przez ludy, które się porozumiewały językami
drawidyjskimi.
Sumerowie i ich poprzednicy
Jak wynika z ostatnich badań, do grupy języków drawidyjskich mógł również należeć język
najdawniejszych mieszkańców doliny Eufratu i Tygrysu, wcześniejszych jeszcze od Sumerów. Jego
istnienia domyślili się lingwiści badając najstarsze teksty sumeryjskie. Okazało się mianowicie, że
struktura wielu słów nie daje się wyjaśnić zasadami języka sumeryjskiego i wskazuje na ich
pochodzenie z innego języka. Ponieważ słowa te oznaczają ważne życiowo przedmioty i podstawowe
zawody (np. słowa “palma", “daktyl", “pług", “tkacz", “murarz", “rybak", “kowal", “kotlarz", “blacharz",
“rolnik", “cieśla", “pasterz", a nawet “kupiec" są w języku sumeryjskim zapożyczeniami), więc jest
oczywiste, że naród, który mówił “językiem x", przekazał Sumerom podstawy swej kultury.
Analiza nazw geograficznych także potwierdziła przypuszczenie, że lud ten zamieszkiwał
południową Mezopotamię na długo przed nastaniem Sumerów. Nazwy Idiglat i Buranun (tak brzmią w
tekstach pisanych pismem klinowym nazwy Tygrysu i Eufratu), podobnie jak i nazwy najstarszych
miast (Ur, Uruk, Nippur, Lagasz, Kisz, Eridu), nie są sumeryjskie. Dotyczy to również głównego boga
sumeryjskiego, pana Ziemi Enki; Sumerowie przejęli go z panteonu bóstw starszych i mających lepiej
rozwiniętą kulturę mieszkańców Międzyrzecza (później kapłani sumeryjscy przerobili to imię według
swoich zasad i bóg zaczął się nazywać Ea).
A więc Sumerowie nie są rdzennymi mieszkańcami Mezopotamii, przybyli skądś z zewnątrz. Skąd?
Niedawno wysunięto hipotezę, że z zachodnich okolic Półwyspu Indochińskiego; istnieje też hipoteza
na temat kaukaskiego pochodzenia Sumerów. Wreszcie znalezione na terenie Rumunii zabytki pisma
wprost uderzająco podobnego do najstarszych pism sumeryjskich, ale pochodzące z okresu
wcześniejszego, skłaniają do zastanowienia się także nad “adresem bałkańskim". Gdziekolwiek się
znajduje ojczyzna Sumerów - na południowym wschodzie Azji czy na południowym wschodzie Europy
- jedno jest oczywiste, że Sumerowie nie byli narodem morskim, żeglarstwa nauczyli się później, kiedy
już osiedlili się w dolinie Eufratu i Tygrysu. Ich praojczyzna najwidoczniej leżała w górach, o czym
świadczy sumeryjski rytuał oddawania czci bóstwom na wzniesieniach. Ekspansja Sumerów w
Międzyrzeczu szła z północy na południe, a nie w kierunku odwrotnym. Tymczasem wyraźny przełom
kulturalny, który nastąpił tu w drugiej połowie IV tysiąclecia p.n.e. i ukształtowanie się cywilizacji wiążą
się właśnie z obszarem Mezopotamii południowej. Zjawiska te tłumaczy się przybyciem nowej,
energicznej, na wysokim szczeblu rozwoju znajdującej się ludności. Ludności tej, jak wynika jasno z
powyższego, nie mogli stanowić Sumerowie. Owa najstarsza na kuli ziemskiej kultura - kultura
Ubajdów - została odkryta po raz pierwszy przy wykopaliskach na wzgórzu, które tubylcy nazywali al
Ubaid.
Al Ubaid znajduje się nie opodal miasta Eridu wysuniętego najdalej na południe ze wszystkich
starożytnych miast Mezopotamii. W tamtych czasach, około 6000 lat temu, było ono portem morskim,
leżało bowiem na brzegu Zatoki Perskiej. Dopiero w okresie późniejszym namuły potężnych rzek
odgrodziły Eridu od morza. Stąd, z Eridu, zaczęło się rozpowszechnianie kultury w kierunku
przeciwnym do biegu Eufratu i Tygrysu - w stronę Uruk, Ur, Lagasz i innych miast.
Wykopaliska archeologiczne dostarczają dowodów na potwierdzenie prawdziwości dawnych
legend mieszkańców Międzyrzecza. Według tych podań cywilizacja pojawiła się na tej ziemi po prze-
płynięciu Zatoką Perską do Eridu pewnej rasy półryb i półludzi na czele z Oannesem, który tam
nauczył ludzi nie tylko podstaw pisma, astronomii i rzeźby, ale także wznoszenia, miast, budowy
świątyń, uprawy ziemi i wytwarzania niezbędnych narzędzi.
Z legendą o Oannesie badacze spotkali się w Historii napisanej przez babilońskiego kapłana
Berossosa 14 i na podstawie znajomości mitologii sumeryjskiej ustalili, że Oannes Babilończyków to
jeszcze starszy sumeryjski bóg wody Ea (Pan Mądrości), który nauczył ludzi rzemiosła, sztuki,
budownictwa, pisma itd. Ale przecież i sam Ea to tylko “przerobiony" i “poprawiony" bóg Ubaj-dów -
Enki! W ten sposób legenda o Eridu, gdzie bóg obdarzył ludzi cywilizacją, ma swój nie babiloński i
14 W źródłach pisanych pismem klinowym imię Oannes nie występuje. (N.Ż.)
nawet nie sumeryjski, lecz ubajdzki rodowód, znajduje też poparcie archeologii, która mówi, że w
Eridu narodziła się cywilizacja Mezopotamii, tam właśnie został zrobiony “skok" od kultury epoki
kamiennej do epoki metali, nawadniania, budownictwa monumentalnego itd.
Kim byli Ubajdowie? “Wykopaliska lingwistyczne" (wyodrębnienie słów ubajdzkich w tekstach
sumeryjskich, odszukanie ubajdzkich nazw geograficznych) pozwalają nam operować około 20
słowami języka Ubajdów i mniej więcej taką samą liczbą nazw geograficznych. I oto się okazuje, że
szereg słów ubajdzkich wykazuje zbieżności ze słownictwem albo z rdzeniami słów języków
drawidyjskich! Setki zamieszkanych miejsc w południowych Indiach ma końcówkę “ur", co po
drawidyjsku znaczy osada, miasto, miejsce zamieszkane. Ale przecież i najstarsze miasta Mię-
dzyrzecza też mają rdzeń “ur" (Uruk, Nippur), a jedno z miast nazywa się nawet po prostu Ur.
Idiglatu - tak zwie się Tygrys w języku Ubajdów (id znaczy rzeka, woda). Prawdopodobnie nazwa
Indus należy do tej samej rodziny (gdyż w językach drawidyjskich wymiana n na nd jest zjawiskiem
nader częstym) i oznaczała początkowo rzekę, wodę. Słowa ubajdzkie określające różne zawody
mają przyrostek “gar" (np. engar - rolnik, nangar - cieśla, damgar - kupiec). W językach drawidyjskich
słowo gar oznacza rękę: w ten sposób przyrostek gar mógł oznaczać “robiącego" (rolnik - “robiący w
ziemi", cieśla - “robiący z drzewa" itd.).
' Mamy oczywiście za mało danych, żeby wyprowadzić ostateczne wnioski. Jednak podobieństwo
słów drawidyjskich i ubajdzkich jest znamienne, jeśli się weźmie pod uwagę, że między kulturą
protohinduską a cywilizacją Mezopotamii istnieją niewątpliwe związki.
Na trasie Mezopotamia-Bahrajn-Hindustan
Wśród setek okrągłych pieczęci archeolodzy znaleźli też w Mezopotamii kilka kwadratowych,
wykonanych przez ludy protohinduskie. Świadczyłoby to o tym, że dwie najstarsze cywilizacje
kontaktowały się ze sobą. W latach sześćdziesiątych naszego wieku udało się odkryć “punkt
przeładunkowy" na drodze między Mezopotamią a Hindustanem. Były to wyspy Bahrajn leżące w
Zatoce Perskiej. Przed kilkoma tysiącami lat kwitła tutaj kultura łącząca cechy kultur sumeryjskiej i
protohinduskiej. Od najdawniejszych czasów przez wyspy te wiodły drogi wymiany kulturalnej i
handlowej: cywilizacja sumeryjska wywierała wpływ na protohinduską, a ta ostatnia - na sumeryjska.
W sumeryjskim mieście Ur odkryto zespół budynków z wypalonej cegły stanowiących - jak mówi
wybitny archeolog angielski John Marshall - “jawny wyjątek od powszechnej zasady, ale wykazujących
tak uderzające podobieństwo do niedużych i dość niedbale postawionych domów późnego Mohendżo-
Daro, że trudno wątpić, pod czyim wpływem zostały zbudowane", Wpływ ten widoczny jest także w
religii. W jednym z grobowców w Ur znaleziono statuetkę siedzącej w kucki małpy, podobną do figurek
małp odkrytych w Mohendżo-Daro (które według wszelkiego prawdopodobieństwa posłużyły jako
prototyp wizerunku Hanumana, pomocnika Ramy opiewanego w eposie staroindyjskim Ramajana).
“Ponieważ w starożytnym cywilizowanym świecie małpa była znana jako zwierzę typowo indyjskie i
nie przedstawiano by jej chyba w rzeźbach, gdyby nie była zwierzęciem świętym, to można
przypuścić, że kraje zachodnio-azjatyckie jeszcze w epoce brązu zapożyczyły z Indii niektóre motywy
religijne" - pisze archeolog indyjski S. Dikszit. Zresztą statuetka mogła być własnością
protohinduskiego kupca, który zamieszkał w Mezopotamii, gdyż jak mówi sam Dikszit, “kupcy z krajów
zachodnich prawdopodobnie uważali bez wahania za prawomocną transakcję zawartą pod opieką
świętych bóstw", których wizerunkiem był zarówno “proto-Hanuman", jak i zwierzęta przedstawione na
pieczęciach znalezionych w miastach Mezopotamii.
W ruinach jednego z miast sumeryjskich znaleziono malowaną wazę, wykonaną w stylu czysto
sumeryjskim; temat malowidła jest jednak wyraźnie pochodzenia indyjskiego. Przedstawia indyjskiego
garbatego byka, czyli zebu, stojącego przy rytualnym żłobie - jeden z ulubionych tematów z pieczęci
protohinduskich. Według Gordona Childe'a, najlepszego specjalisty od archeologii świata
starożytnego, mistrz sumeryjski “był prawdopodobnie naocznym świadkiem odprawiania hinduskiego
obrzędu w Mezopotamii. Nie ma w tym nic osobliwego, gdyż handlować mogły całe karawany czy floty
kupców hinduskich; możliwe, że kupcy, przynajmniej w czasie jarmarków, musieli się zatrzymywać w
Sumerze na kilka miesięcy, żeby wysprzedać swoje towary i zaopatrzyć się na drogę powrotną.
Przypuszczenie, że istniały kolonie kupców hinduskich ze stałą siedzibą w jakimś mieście sumeryj-
skim, jak to bywa praktykowane współcześnie, potwierdziłoby w zupełności to, co wiemy o handlu na
Wschodzie w II tysiącleciu p.n.e.".
Wszystkie wspomniane wyżej znaleziska są pozostałością wymiany kulturalnej między dwiema
uformowanymi oryginalnymi cywilizacjami. Ale - co najciekawsze - szeregu cech zbliżających kulturę
protohinduską do najstarszej kultury Międzyrzecza nie da się wytłumaczyć zapożyczeniem czy
wymianą kulturalną. Cechy te świadczą raczej o dawnym i wielkim pokrewieństwie kultur i ich
twórców. Mówiliśmy już, że język drawidyjski Protohindusów łączy prawdopodobnie pokrewieństwo z
językiem Ubajdów, poprzedników Sumerów.
Sporo ornamentów i symboli spotykanych na pieczęciach i amuletach protohinduskich znajduje
swoje odpowiedniki w ornamentyce i symbolice najstarszych mieszkańców Międzyrzecza
i Elamu. “W mających kształt dzwonu pucharach z doliny Indusu i z Sumeru można się dopatrywać
bez obawy popełnienia błędu zbieżności wynikających z pokrewieństwa. Srebrna walcowata waza z
Mohendżo-Daro prowokuje do porównania z alabastrowymi naczyniami znalezionym w Ur" - pisze
Gordon Childe.
Kwadratowe pieczęcie znalezione w Mezopotamii na pewno zostały tu przywiezione przez kupców
protohinduskich. Ale i na kwadratowych pieczęciach, które odkryto w Hindustanie, można dostrzec
motywy i wizerunki bóstw znajdujące odbicie w mitologii i religii Międzyrzecza (w dodatku kształt
pieczęci jak też inskrypcje świadczą o tym, że powstały one w Indiach, a nie pozostały przywiezione tu
z Sumeru). Trzy pieczęcie-amulety znalezione w Mohendżo-Daro przedstawiają postać, która walczy
z dwoma tygrysami. Przypomina ona uderzająco Enkidu, przyjaciela bohatera sumeryjskiego eposu
Gilgamesza, który pomagał mu w walce z dzikimi zwierzętami. Wśród pieczęci-amuletów z Mohendżo-
Daro istnieją wizerunki człowieka z rogami, ogonem i nogami byka. Zaskakujące jest podobieństwo
tego półczłowieka i półbyka do pewnego sumeryjskiego półboga czy herosa, co by wskazywało na
wzajemne wpływy w poszczególnych legendach należących do tych dwu kultur. Nie da się wykluczyć i
takiej możliwości, że odegrał tu rolę pośrednika jakiś trzeci kraj, z którym w odległej przeszłości
ludność Sumeru i doliny Indusu utrzymywała ścisłe kontakty.
O więzi między najdawniejszymi mieszkańcami Mezopotamii a Protohindusami mówią nie tylko
dane lingwistyczne, archeologiczne oraz z dziedziny historii religii, lecz także dane antropologiczne:
czaszki Protohindusów i Ubajdów są w większości wypadków identyczne. W ruinach Mohendżo-Daro
udało się archeologom odszukać wspaniały posąg, który nazwali “portretem kapłana". Twarz tego
kapłana podobna jest bardzo, nawet w szczegółach do wizerunków człowieka w dawnej sztuce
Międzyrzecza.
Niektórzy badacze sądzą, że kulturę protohinduską stworzyli Ubajdowie, którzy po wtargnięciu
przybyszów sumeryjskich porzucili swoją ojczyznę w Mezopotamii i przenieśli się w dolinę Indusu. Ale
być może ślady dawnego pokrewieństwa między mieszkańcami Międzyrzecza i Hindustanu należy
tłumaczyć faktem, że zarówno cywilizacja ubajdzka, jak i protohinduską wywodzą się z jednego
źródła, które znajdowało się nie w Mezopotamii i nie w Indiach, tylko gdzie indziej?
Niegdyś uważano, że najdawniejsza cywilizacja hinduska rozwijała się tylko w dolinie Indusu. Dziś
archeolodzy znaleźli miasta i osady protohinduskie także w międzyrzeczu Gangesu i Dżamny oraz u
podnóża gór Sziwalik w Pendżabie, a także na południe od ujścia Indusu, w dzisiejszym stanie
Bombaj. I - co jest szczególnie godne uwagi - owe “miasta południowe" nie są młodsze od Mohendżo-
Daro czy innych osad w dolinie Indusu. Stanowi to dowód, że kolebką cywilizacji protohinduskiej nie
była dolina Indusu, lecz jakieś inne miejsce. Gdzie leżało, nie wiemy. W każdym razie na terenie
Hindustanu nie udało się odnaleźć śladów kultury, z której by bezpośrednio wyrosła cywilizacja
protohinduską. Mimo że archeolodzy z Indii i Pakistanu odkryli kilka różnorodnych kultur znacznie
starszych, nie można ich uważać za poprzedniczki ośrodków cywilizacyjnych w Mohendżo-Daro,
Harappie i w innych miastach protohinduskich - nie łączy ich żadne pokrewieństwo. Problem korzeni
cywilizacji protohinduskiej pozostaje, jak twierdzą archeolodzy, nie rozwiązany.
Kraj, który zwie się Elamem
Jest całkiem prawdopodobne, że niewątpliwe podobieństwo między kulturą protohinduską a kulturą
Międzyrzecza da się wytłumaczyć tym, iż twórcami najstarszej cywilizacji hinduskiej
i pierwszymi gospodarzami doliny Eufratu i Tygrysu były narody pokrewne, mówiące językami
drawidyjskimi, a może nawet to jeden i ten sam naród. Możliwe, że języki drawidyjskie stanowią
wspólną “platformę" nie tylko dla Ubajdów i Protohindusów.
Chuzestan - to dzisiejsza nazwa prowincji irańskiej leżącej na wschód od Tygrysu. Dawniej
nazywano ją Elamem. Już 5000 lat temu kwitła tutaj cywilizacja z miastami-państwami, bogata w
oryginalną kulturę i piśmiennictwo. W kulturze mieszkańców krainy Elamu - Elamitów - uczeni
dostrzegają wiele cech wspólnych z kulturą Mezopotamii, a także z kulturą protohinduską.
Elamici mówili i pisali w języku, którego pokrewieństwa z jakimkolwiek innym językiem na świecie
nie udało się na razie ustalić. Językoznawcy podejmowali się prób wykazania pokrewieństwa języka
elamickiego z językami turańskimi (uralo-ałtajskimi, tureckimi, mongolskimi), z licznymi językami
kaukaskimi, z wymarłymi językami Azji Przedniej (huryckim, kaszyckim itd.), próby te skończyły się
jednak niepowodzeniem. “Jedyną hipotezą, którą mogą poprzeć pewne znamienne fakty, jest hipoteza
pokrewieństwa elamicko-drawidyjskiego" - pisze znany historyk i językoznawca radziecki I. Djakonow
w monografii Języki starożytnej Azji Przedniej i podaje przykłady świadczące o związkach języka
elamickiego z językiem, którym porozumiewają się Drawidowie. Rdzeń ketu w językach drawidyjskich
oznacza “ginąć", “znikać". W języku elamickim ketu znaczy “burzyć". Dzień, tb po elamicku - nan. W
językach drawidyjskich rdzeń nan znaczy “ranek", “świt", “dzień". Rdzeń pari znaczy po elamicku
“dochodzić", “dosięgać", a w językach drawidyjskich - “biec", “unikać".
Oczywiście słowa mogą być zapożyczane z jednego języka przez drugi, a oprócz tego możliwe są
przypadkowe zbieżności dźwiękowe czy znaczeniowe (po angielsku i po kabardyńsku liczebnik dwa
brzmi jak tu, mimo że te języki wcale nie są sobie pokrewne). Ale, co najważniejsze, język elamicki ma
wiele wspólnego z językami drawidyjskimi pod względem budowy gramatycznej, której - jak wiadomo -
na ogół się nie zapożycza, a to świadczy albo o dawnym pokrewieństwie, albo też o długotrwałych
kontaktach między ludami posługującymi się tymi językami. Także fonetyka i morfologia elamicka
odsłaniają podobieństwo tego języka do języków drawidyjskich, a zaimki są tak zbliżone, że - jak mówi
I. Djakonow - “bywają nawet całkowicie identyczne".
Na podstawie faktów świadczących o bliskim pokrewieństwie między językami drawidyjskimi a
elamickim wysunął Djakonow przypuszczenie, że plemiona bliskie pod względem językowym
Elamitom i Drawidom zamieszkiwały między IV a III tysiącleciem p.n.e., a może i później, cały Iran,
zwłaszcza jego część południową. Można tu jeszcze dodać, że ślady toponimiki drawidyj-skiej
(wprawdzie nie umieszczone w jakiejś określonej epoce) odnaleziono także na Półwyspie Arabskim, a
ślady domieszki rasy drawidoidalnej (południowoindyjskiej) stwierdzono - jak utrzymują niektórzy
badacze - w wielu okolicach południowego Iranu. Potem ciemnoskórzy Drawidzi czy bliskie im pod
względem języka i rasy narody zostały wyparte z Iranu albo zmieszały się całkowicie z późniejszymi
przybyszami. Herodot, który żył w V wieku p.n.e., ciągle jeszcze nazywa mieszkańców Beludżystanu,
krainy leżącej między Indiami a Elamem, “azjatyckimi Etiopa-mi" (tj. azjatyckimi Murzynami), co
mogłoby znaczyć, że ciemnoskóre plemiona zamieszkiwały obszar między Iranem a Indiami jakieś
2500 lat temu.
Jest całkiem prawdopodobne, że języki elamicki i ubajdzki wyodrębniły się bardzo wcześnie z
pierwotnego języka ogólno-drawidyjskiego; tłumaczyłoby to podobieństwa i różnice między tymi
językami. Możliwe jest też .inne rozwiązanie: zarówno języki drawidyjskie, jak i język poprzedników
Sumerów, Ubajdów, oraz język elamicki pochodzą od jeszcze starszego, wspólnego “prajęzyka".
Większość tekstów w języku elamickim zachowała się do naszych czasów w zapisach pismem
klinowym, które mieszkańcy Elamu zapożyczyli w połowie III tysiąclecia p.n.e. od swoich zachodnich
sąsiadów - Akadów i Sumerów. Przedtem Elamici używali pism hieroglificznych, a jeszcze wcześniej
posługiwano się w Elamie pismem rysunkowym, tzw. protoelamickim.
Pismo protoelamickie do dziś nie jest rozszyfrowane, ale z wyglądu teksty i znaki tego pisma
bardzo przypominają najdawniejsze pismo mieszkańców Mezopotamii - pismo protosumeryjskie.
Zostało ono także uwiecznione na glinianych tabliczkach, również ma postać rysunkowo-kreskową i
wszystko na to wskazuje, że tak samo jak zabytki pisma protosumeryjskiego jego teksty mają
charakter gospodarczy i ewidencyjny.
Podobieństwo do znaków pisma protosumeryjskiego i protoelamickiego wykazuje też trzecie
“prapismo" - znaki inskrypcji znalezionych w najstarszych miastach hinduskich: w Harappie,
Mohendżo-Daro i innych. Najdawniejsze teksty z Międzyrzecza - jak świadczą niedawno dokonane
badania radzieckiego uczonego A. Wajmana - napisane zostały po sumeryjsku (mimo że pierwszymi
mieszkańcami doliny Eufratu i Tygrysu byli, jak pamiętamy, nie Sumerowie, tylko Ubajdowie mówiący
językiem, który pokrewny jest chyba językowi drawidyjskiemu). Język tekstów protoelamickich -
według wszelkiego prawdopodobieństwa najstarsza postać języka elamickiego - różni się od języka
inskrypcji protosumeryjskich. Teksty protohinduskie kryją raczej język drawidyjski, a nie sumeryjski czy
elamicki. Tak więc pismo protcsumeryjskie nie może być pomocne przy; rozszyfrowywaniu nie
odczytanych pism hinduskich i elamickich (tym bardziej, że samo nie zostało odczytane do końca: z
800 różnych znaków pisma protosumeryjskiego badacze potrafią odczytać zaledwie 250. A jednak
podobieństwo między znakami trzech “prapism" skłania do przypuszczeń, że pochodzą one z jednego
wspólnego źródła (wszak i pismo klinowe, wynalezione przez Sumerów, służyło do przekazywania
języka akadyjskiego, elamickiego, urartyjskie-go, hetyckiego i innych, które nie mają nic wspólnego z
sumeryjskim!). Wśród znaków pisma protosumeryjskiego, protoelamickiego i protohinduskiego można
wyłowić pewien wspólny “podstawowy zbiór" znaków podobnych.
Lingwiści studiujący języki i toponomastycy, którzy badają nazwy geograficzne, używają w
stosunku do najwcześniejszych języków czy nazw geograficznych, poprzedzających badane języki i
nazwy, terminu “substrat". W tym wypadku również, badając znaki dawnych pism, możemy mówić o
“substracie", jakimś pierwotnym systemie znaków rysunkowych, który poprzedzał pismo
protosumeryjskie, protoelamickie czy protohinduskie. Ponieważ teksty protosumeryjskie są najstarsze,
a pierwszymi mieszkańcami Mezopotamii, poprzednikami Sumerów byli Ubajdowie, możemy użyć
wyrazu “ubajdzki" do określenia najstarszego systemu pisma (nie było to w pełnym znaczeniu tego
słowa pismo, lecz raczej “mowa rysunków", piktografia poprzedzająca archaiczne formy pisma).
System ów istniał w Mezopotamii jeszcze przed przybyciem tu Sumerów, którzy przejąwszy je stwo-
rzyli własne pismo protosumeryjskie (podobnie jak przejęli, a potem rozwinęli inne osiągnięcia
Ubajdów w dziedzinie kultury materialnej i duchowej).
Całkiem możliwe, że podobna sytuacja zaistniała w Hindustanie i w Elamie. Podobieństwo między
pismami: protohinduskim, protoelamickim i protosumeryjskim uzyskuje więc nowe wyjaśnienie na
gruncie teorii “drawidyjskiej", albowiem język ubajdzki jest - być może z nimi spokrewniony, podobnie
jak język elamicki czy ten, którym mówili twórcy cywilizacji protohinduskiej! Całkiem możliwe, że za
najdawniejszych czasów istniało drawidyjskie prapismo, tak jak ogólnodrawidyjski język. Rysunkowe
znaki ubajdzkie, protohinduskie i elamickie stanowiłyby odgałęzienia tego pisma, język zaś ubajdzki,
elamicki czy protoindyjski - odgałęzienia najstarszego prajęzyka drawidyjskiego.
Problem drawidyjski
Gdzie i kiedy ukształtował się prajęzyk drawidyjski? W jakim momencie nastąpił jego rozpad,
podział, wyodrębnianie się gałęzi ze wspólnego pnia (gałęzie te, rozwijając się samodzielnie, stawały
się potem odrębnymi językami, które z kolei mogły dać początek nowym językom itd.)? Współczesna
lingwistyka dzięki matematyce potrafiła ustalić czas, kiedy z jednego języka drawidyjskiego (powinien
się on raczej nazywać protodrawidyjskim) zaczęły się oddzielać i wyodrębniać gałęzie językowe. Jako
pierwszy wyodrębnił się język brahui, jedyny język drawidyjski, używany nie w południowych Indiach,
tylko w północnych. Nastąpiło to na granicy albo w samych początkach IV tysiąclecia p.n.e., czyli
mniej więcej 6000 lat temu. Niestety, ani matematyka, ani lingwistyka nie umieją na razie wskazać,
gdzie, w jakim miejscu kuli ziemskiej powstał język “protodrawidyjski", czy jego ojczyzną był
Hindustan, czy też “Protodrawidowie" przyszli do Indii skądś z zewnątrz.
Na obszarze Republiki Indii i Pakistanu występuje monstrualnie wielka liczba języków, dialektów i
gwar - ponad pół tysiąca. Ale całe to wielojęzyczne bogactwo można sprowadzić do trzech tylko
wspólnych “mianowników", połączyć w trzy wielkie grupy językowe: indoeuropejską, munda-kola i
drawidyjską. W żadnym z poważnych badaczy nie budzi obecnie wątpliwości fakt, że mówiący
językami indoeuropejskimi legendarni Ariowie nie byli rdzennymi mieszkańcami Hindustanu, lecz
przybyli tu w II tysiącleciu p.n.e. (z Azji Środkowej, znad Morza Czarnego lub z Azji Mniejszej). Przez
długi czas uważano, że ciemnoskóre plemiona mówiące językami munda-kola są najdawniejszymi
mieszkańcami “Krainy Cudów", jednak w świetle najnowszych prac językoznawczych staje się
widoczne, że wcale tak nie jest. Ludy używające języka munda-kola zjawiły się w Indiach dopiero
6000 lat temu; ojczyzna ich leżała na wschodzie, na Półwyspie Indochińskim, gdzie do dziś mówi się
językami i dialektami munda-kola.
Co najdziwniejsze, języki drawidyjskie także są napływowe, chociaż zapanowały w Hindustanie
przed indoeuropejskimi, a nawet wcześniej niż języki munda-kola.“Ludy i plemiona drawidyjskie nie są
rdzennymi mieszkańcami Indii i przybyły tam widocznie najpóźniej w IV tysiącleciu p.n.e. - pisze
największy radziecki drawidolog M. Andronow. - Problem ich pochodzenia oraz zaindyjskiego okresu
ich historii pozostaje otwarty, mimo że wysunięto już pewne przypuszczenia co do przedhistorycznych
związków tych plemion ze starożytnymi plemionami ze wschodniego obszaru nad Morzem Czarnym, a
także z wieloma innymi ludami."
O podobieństwach między językami ubajdzkim i sumeryjskim a drawidyjskimi jużeśmy wspominali.
Nazwy geograficzne nie tylko w Mezopotamii, ale i w Iranie, Afganistanie, nawet na Kaukazie -
zdaniem hinduskiego uczonego T. Najara - dadzą się wyjaśnić, jeżeli się odwołamy do języków
drawidyjskich. Plemiona Drawidów miały się przedostać do Indii mniej więcej w IV tysiącleciu p.n.e.
Nawiasem mówiąc, kiedy chodzi o tak odległe czasy, nie należy używać nazwy “Drawidowie";
ściślejszy byłby w tym wypadku termin “Protodrawidowie". Wielu antropologów przypuszcza, że
Protodrawidowie w sposób nader istotny różnili się wyglądem od współczesnych Drawidów: mieli
jaśniejszą skórę, byli wyżsi itd.
W środku południowych Indii, u stóp Gór Błękitnych, mieszka plemię Todów, jedno z najbardziej
tajemniczych plemion w Hindustanie. Pewne fakty świadczą o tym, że żyjąc przez długie wieki w
prawie całkowitej izolacji plemię to najlepiej zachowało cechy dawnych Protodrawidów. W roku 1969
wyszła książka pt. Tajemnica plemienia z Gór Błękitnych, napisana przez radzieckiego etnografa L.
Szaposznikową. Język plemienia Toda należy do grupy języków drawidyjskich. Poza tym kapłani Toda
posługują się też odrębnym językiem obrzędowym - kworżam czy kworszam. Okazało się, że imiona
wielu bogów Toda w języku kworżam są przedziwnie podobne do imion starożytnych bogów
mezopotamskich!
Jako pierwszy zauważył to Piotr, książę grecki i duński, badacz z dyplomem antropologa i tytułem
królewskim, który mieszkał kilka miesięcy wśród Todów. Konkluzja jego była następująca: bardzo
dawno, na przełomie IV i III tysiąclecia p.n.e, w pobliżu Gór Błękitnych znajdowała się kolonia kupców,
którzy przybyli tu z Mezopotamii. Pod koniec III tysiąclecia p.n.e. kontakty kolonistów z ojczyzną
urwały się, musieli więc pozostać na zawsze w południowych Indiach. Zagadkowi Todowie są ich
potomkami.
Pewien językoznawca i antropolog amerykański skrytykował tę hipotezę i wykazał, że imiona
bogów plemienia Todów można tłumaczyć, biorąc za punkt wyjścia języki drawidyjskie, koloniści zaś
mezopotamscy nie mają z nimi nic wspólnego. Ale, jak zauważa w związku z tym L. Szaposznikową,
“jeżeli się weźmie pod uwagę, że problem pochodzenia ludów drawidyjskich pozostaje jeszcze nie
rozwiązany, a jednocześnie istnieje szereg dowodów wzajemnego oddziaływania drawidyjskich kultur
Indii i Mezopotamii, to nie jest wykluczone, że zaprzeczenie badacza amerykańskiego może się
zmienić z czasem w jedno z potwierdzeń wspólnoty językowej łączącej Drawidów z niektórymi ple-
mionami i ludami starożytnej Mezopotamii".
Sumer, Elam, Iran, Kaukaz -. oto miejsca, które różni uczeni wskazywali jako praojczyznę
Drawidów. Całkiem możliwe, że wszystkie te hipotezy można połączyć w jedną obszerniejszą - w
najdawniejszych czasach Międzyrzecze, Iran, Kaukaz, może i część Azji Środkowej zamieszkiwały
plemiona mówiące językami drawidyjskimi. Ale czy ten rozległy obszar był ojczyzną Drawidów? - na
tym polega problem.
Zdaniem niektórych naukowców, Protodrawidowie koczujący “od granic Sumeru i Elamu po Amu-
darię, Syrdarię i Kaukaz", wykorzystując dogodne przejścia górskie w stronę północno-zachodnich
Indii, przybyli do Hindustanu około 6000 lat temu. Fakt, że Drawidowie są wprawdzie starożytną, ale
napływową ludnością “Krainy Cudów", nie budzi chyba wątpliwości. Przekonujące są też dowody
pokrewieństwa między językami drawidyjskimi a niektórymi starożytnymi językami Mezopotamii, jak
elamic-kim i językami Kaukazu. Ale nie wynika z tego wcale, że Pro-tosumerowie przybyli do Indii
właśnie stamtąd. Przeciwnie, dane lingwistyczne mówią, że rozpowszechnianie się języków
drawidyjskich odbywało się nie z północy na południe; tylko z południa na północ! Można się powołać
na radzieckiego orientalistę G. Zografa, który w przeglądzie języków indyjskich, pakistańskich,
cejłońskich i nepalskich podkreśla, że w ostatnich czasach coraz więcej uznania zyskuje teoria,
według której ludy drawi-dyjskie posuwały się z południa na północ, a nie odwrotnie (np. plemiona
mówiące językiem drawidyjskim kuruch i mieszkające na północo-wschodzie środkowych Indii znają
podanie o tym, że ich przodkowie zamieszkiwali dawniej południowe Indie itd).
Powstaje dziwny obraz: przecież na południe od Hindustanu rozpościera się Ocean Indyjski, w
którym w żadnym wypadku Protodrawidowie nie mogli się ukształtować, a potem ruszyć na północ -
do Indii, Mezopotamii, Elamu. Ale obraz ten straci na dziwności, kiedy sobie przypomnimy, że właśnie
w tej części oceanu rozdzielającej Hindustan i Afrykę znajdowała się - zdaniem szeregu geologów i
oceanografów - Lemuria, którą po pewnym czasie zalały fale Oceanu Indyjskiego. Także stare le-
gendy drawidyjskie mówią o tym samym - o praojczyźnie leżącej za przylądkiem Komoryn, najdalej na
południe wysuniętym miejscem w Hindustanie, kilka tysięcy lat temu pogrążonej na dnie oceanu!
Okręty z kraju Meluhha
Indie były zamieszkane od czasów paleolitu. I Drawidowie, i Munda-Kola, i Ariowie, czyli ci
wszyscy, którzy mówili językami należącymi do trzech wielkich rodzin językowych współczesnych
Indii, są ludnością napływową. Jako pierwsi przybyli (z południa?) Drawidowie, potem ze wschodu -
Munda-Kola i wreszcie z północo-wschodu 2-3 tysiąclecia później wtargnęły do Hindustanu
koczownicze plemiona Ariów, które porozumiewały się kilkoma dialektami indoeuropejskimi. Nie ulega
wątpliwości, że Ariowie posuwali się drogą lądową, prowadząc swoje podstawowe mienie - bogactwo i
powód do dumy - wielkie stada bydła rogatego (poświęcono mu niemało pięknych strof w hymnach
Rigwedy, eposu, który powstał w czasie przybycia Ariów do Hindustanu). Lądem też przedostawały
się z południowo-wschodniej Azji plemiona mówiące językami munda-kola, którym sprawności
żeglarskie były absolutnie obce. Nie można tego jednak powiedzieć o Drawidach.
Plemię Todów, które wielu uczonych uważa za najbardziej “czystych" przedstawicieli
Protodrawidów, zajmuje się hodowlą bydła. Plemię to zna pradawną pieśń o okrętach - może to
wspomnienie o “drodze morskiej", którą Todowie zawędrowali do Indii? W miastach Mezopotamii
archeolodzy, odkryli mnóstwo “towarów" pochodzenia drawidyjskiego. Wspomina o nich również spis
rzeczy rzadkich dostarczonych biblijnemu królowi Salomonowi (np. drzewo sandałowe, które rośnie na
Wybrzeżu Mała barskim w południowych Indiach i nigdzie więcej na świecie, itd.). Sądzono
początkowo, że towary z południowych Indii przywozili na zachód kupcy sumeryjscy, że to właśnie
mieszkańcy Mezopotamii panowali nad wodami Oceanu Indyjskiego i żeglowali na trasie: Zatoka
Perska - Morze Arabskie - Ocean Indyjski. Badania ostatnie przynoszą jednak inne informacje: prawo
do noszenia tytułu pierwszych żeglarzy na Oceanie Indyjskim mają przede wszystkim mieszkańcy
drawidyjskich Indii.
Już w czasie pierwszych wykopalisk prowadzonych w protohinduskich miastach Mohendżo-Daro
zostały odkryte wizerunki statków z masztem. Jeden z pierwszych odkrywców najstarszej cywilizacji
hinduskiej, archeolog angielski E. Mackay wysunął przypuszczenie, że “mieszkańcy miast w dolinie
Indusu powszechnie korzystali z drogi morskiej do Sumeru; na niezbyt gościnnym wybrzeżu
Beludżystanu są jednak nieliczne miejsca, które można by było odwiedzić w celu uzupełnienia
zapasów wody. W naszych czasach znaczna część kontaktów handlowych odbywa się za pomocą
statków płynących z różnych zachodnich portów indyjskich do Zatoki Perskiej, a nawet do Adenu.
Takie same podróże mogły się odbywać również w starożytności, bo chyba statki, których używano
wtedy, nie były dużo mniejsze czy prymitywniejsze od niektórych statków odbywających takie rejsy
teraz".
Łodzi z wysoką rufą, przedstawionej na glinianym naczyniu znalezionym w Egipcie, nie używali starożytni Egipcjanie do pływania po Nilu. Jednakże w rejonie Morza Czerwonego rysunki takich cudzoziemskich łodzi są bardzo częste. Wielu uczonych sądzi, że na tego rodzaju łodziach przepływali do Egiptu goście z Zatoki Perskiej, innni uważają, że byli to żeglarze z Półwyspu Indyjskiego. Możliwe, że były to łodzie z pełnego zagadek kraju Meluhha albo z nie mniej tajemniczego Dilmunu
Mackay nie wypowiadał się, jaki to naród odbywał te podróże - mieszkańcy Mezopotamii,
Protohindusi czy być może Arabowie. Najnowsze wykopaliska archeologiczne umożliwiają roz-
wiązanie tego problemu. Uczeni hinduscy odkopali najstarszy port na świecie Lothal, leżący nie
opodal obecnego największego portu morskiego Bombaju na półwyspie Kathijawar. We wschodniej
części miasta archeolodzy odkryli wyłożoną cegłami stocznię o regularnym kształcie prostokąta.
Rozmiary jej były dość imponujące - 28 na 37 m. Specjalnie przeprowadzony kanał szerokości 7 m
łączył stocznię z rzeką wpadającą do Morza Arabskiego. I, co najdziwniejsze, mimo że Lothal leży
daleko od doliny Indusu, nie jest młodszy w stosunku do Mohendżo-Daro, Harappy czy innych
protohinduskich miast - liczy około 40 stuleci!
Ciekawe dane przyniosły badania w krajach, które leżą na drugim końcu drogi, w Mezopotamii.
Babilońskie teksty pisane pismem klinowym mówią o państwach Magan i Meluhha, łącząc te kraje i
towary z nich przywożone (heban i inne cenne gatunki drzew) ze wschodnią Afryką. Ale jak podkreśla
radziecki badacz Asyrii i Sumeru I. Djakonow, należy wziąć pod uwagę, że “począwszy od II
tysiąclecia p.n.e. towarów pochodzących z państw leżących na wschodzie nie przywożono do samego
Iraku, tylko przeładowywano je na wyspach Bahrajn, wskutek czego Babilończycy mogli zatracić
prawidłowe wyobrażenie o położeniu Maganu i Meluhhy". Powinniśmy się zająć zatem nie
babilońskimi, lecz znacznie starszymi tekstami sumeryjskimi.
Wśród sumeryjskich inskrypcji liczących 4000-4500 lat można często spotkać wzmianki o Maganie
i kraju Meluhha. Z Maganu przywożono cenne gatunki drzewa, a z Meluhhy, leżącej jeszcze dalej na
Oceanie Indyjskim. - piasek złotodajny, perły, lazuryt. Nazywano ją “Czarnym Krajem", widocznie z
powodu koloru skóry jej mieszkańców. I, co najważniejsze, to nie Sumerowie żeglowali do Meluhhy,
tylko mieszkańcy tej krainy przybywali do Mezopotamii prowadzić handel. W tekstach mówi się o “lu-
dziach z okrętów Meluhhy", archeolodzy zaś znaleźli nawet su-meryjską pieczęć tłumacza z języka
meluhha (eme-bal Me-luh-ha - głosi napis na pieczęci; eme to po sumeryjsku język).
Źródła sumeryjskie wspominają o olbrzymich magulim - statkach mieszkańców Meluhhy. Niektórzy
badacze skłonni są widzieć w tym słowie drawidyjskie mandży - nazwę wielkiego okrętu do
przewożenia towarów o wadze 10-40 ton, która się zachowała do dziś w językach kannara,
malajalam, telugu i tamilskim - ludów drawidyjskich zamieszkujących zachodnie i południowe
wybrzeża południowych Indii. “Jak widać, za czasów Sumerów pod nazwą Meluhha rozumiano
drawidyjskie Indie" - konkluduje I. Djakonow, a inni orientaliści skłonni są nawet doszukiwać się nazwy
tego kraju w imieniu Mleczka (lub Millahh), które nadawano przybyszom aryjskim w odróżnieniu od
dawniejszych mieszkańców Hindustanu i Drawidów (zapis pismem klinowym nazwy Meluhha może
być odczytany jak M-luh-ha i jak Me-lah-ha.
Całkiem możliwe, że statki z Meluhhy żeglowały nie tylko w stronę brzegów Zatoki Perskiej, ale
przypływały też do innych państw - Arabii, a nawet Egiptu. Wśród licznych rysunków skalnych,
znalezionych w Górnym Egipcie na obszarze przyległym do Morza Czerwonego, są wizerunki statków
nie przypominające tych, którymi pływali po Nilu starożytni Egipcjanie. W miasteczku Dżebel-el-Arak
na brzegu Morza Czerwonego, w tym miejscu właśnie, gdzie się zaczyna droga w dolinę Nilu wzdłuż
wyschniętego dziś koryta Wadi Hammamat, znaleziono rękojeść noża z przedstawioną prawdziwą
bitwą morską. Bitwę tę prowadzą ludzie w papirusowych łodziach, którymi się pływało po Nilu, z
ludźmi na okrętach o wysokim dziobie i wysokiej rufie.
Początkowo wielu badaczy sądziło, że okręty cudzoziemskie przedstawione na skałach w Górnym
Egipcie, w rejonie Morza Czerwonego, są okrętami starożytnych Sumerów. Ale przeanalizowawszy
ostatnie odkrycia, znany archeolog hinduski S. Rao wskazał inne miejsce pochodzenia tych
cudzoziemców - drawidyjskie Indie, kraj kultury protohinduskiej... Chociaż może owe tajemnicze
okręty przypływały do Zatoki Perskiej i portów sumeryjskich na brzegu Zatoki Arabskieji Morza
Czerwonego skądinąd, a Magan to kraj Protohindusów, kraj zaś Meluhha, leżący jeszcze dalej na
południe, dziś już nie istnieje, bo pochłonęły go wody Oceanu Indyjskiego? Zresztą w tekstach
sumeryjskich można znaleźć wzmianki także o trzeciej, najbardziej tajemniczej krainie - Dilmun.
W poszukiwaniu “raju sumeryjskiego"
Przed przystąpieniem do opowieści o poszukiwaniu owej krainy należałoby chyba podsumować to,
co powiedzieliśmy wyżej.
Poznanie języków drawidyjskich, porównanie ich z językami najdawniejszych mieszkańców
Hindustanu, Mezopotamii, Elamu (a możliwe, że nie tylko Elamu, lecz także innych okolic Iranu aż do
Azji Środkowej oraz Kaukazu) z nazwami geograficznymi i językami arabskimi skłania wielu uczonych
do przypuszczenia, że ludy mówiące językami drawidyjskimi zamieszkiwały kiedyś olbrzymi obszar -
od Kaukazu i Azji Środkowej po Arabię i Indie. Hindustanu jednak nie można uważać za ojczyznę tych
języków. Natomiast rozpowszechnianie się ich miało kierunek nie z północy czy północo-wschodu na
południe, lecz odwrotny, gdyż większość ludów używających języków drawidyjskich mieszka na
południu Indii.
Zarówno twórcy cywilizacji protohinduskiej, jak i poprzednicy Sumerów - Ubajdowie posługiwali się
prawdopodobnie językami drawidyjskimi albo im pokrewnymi. Zdaniem Kramera oraz innych badaczy,
kultura protohinduska została przyniesiona do Indii przez Ubajdów wypartych z południowej
Mezopotamii przez walecznych przybyszów sumeryjskich. W mitach zaś najdawniejszych
mieszkańców Międzyrzecza jest powiedziane, że cywilizację przyniósł w te strony bóg Enki i założył
Eridu, południowe miasto mezopotamskie. “Kiedy władza królewska zstąpiła z niebios, królestwo było
w Eridu" - głosi najstarszy “poczet królów" znaleziony w Mezopotamii. Czy nie znaczy to przypadkiem,
że zarówno do Indii, jak i do Mezopotamii (a prawdopodobnie i do Elamu, a nawet Egiptu) cywilizacja
przyszła z jakiegoś nie znanego miejsca? Ci, którzy ją przynieśli, mieli ciemną skórę i porozumiewali
się językami drawidyjskimi. Stare zaś legendy Dra-widów głoszą, że ich praojczyzną była Lemuria
spoczywająca dziś na dnie Oceanu Indyjskiego!
Czy nie można by było odszukać nie tylko w źródłach indyjskich, ale i sumeryjskich wzmianek o tej
legendarnej krainie? Rozumie się, że nie musi się ona nazywać Lemurią, Nawalam, Ta-malacham,
Lądem Południowym itd. - nazwę mogli zmienić Sumerowie (wszak przerobili ubajdzkiego Enki na
Ea), a zresztą drawidyjskie nazwy pochodzą ze Średniowiecza, tak że mogły ulec istotnym zmianom.
Bóg Ea, dawny Enki, “mezopotamski Posejdon" obdarzył ludzi cywilizacją w Eridu, najdalej na
południu leżącym mieście w Międzyrzeczu. Sam zaś mieszkał w krainie Dilmun, gdzie nie znano
chorób ani śmierci, płynęła czysta woda źródlana, a życie ludzi było szczęśliwe i beztroskie. Oto jak
przedstawia jeden z najdawniejszych mitów Międzyrzecza włości Enki:
Ziemia Dilmunu jest święta, ziemia Dilmunu jest nieskalana.
To miejsce jest czyste, to miejsce pełne światła...
Kruk nie kracze w Dilmunie,
Dzika kura nie woła dzikiej kury krzykiem,
Lew nie zabija,
Wilk nie napada na jagnię,
Nie zna tu nikt dzikiego psa, który pożera jagnię,
Nie zna tu nikt dzikiej świni, która pożera ziarno,
Słód sypie wdowa na dach -
Ptaki niebieskie nie wydziobią tego słodu...
Nietrudno się domyślić, czytając te poetyckie opisy, że chodzi tu o raj sumeryjski, ziemię obiecaną
(która, nawiasem mówiąc, stanowiła pierwowzór raju biblijnego). Zdawałoby się, że sprawa jest jasna:
Dilmun to kraj legendarny, który nie istniał nigdy w rzeczywistości. Tak jednak nie jest! Wzmianki
bowiem o statkach z Dilmunu znajdujemy w tekstach nieliterackich z Mezopotamii, i to bardzo starych.
Także w znacznie późniejszych źródłach asyryjskich mówi się o tym, że król Dilmunu imieniem Uperi
płacił daninę królowi Asyrii Sargonowi II. Inny władca asyryjski przywiózł z Dilmunu bogaty łup: miedź,
brąz, kłody cennego drzewa. Żołnierze Dilmunu pomogli asyryjskiemu despocie Sinnahheribowi
zrównać z ziemią “macierz miast" Babilon... Krótko mówiąc, mimo że mitologia obdarza włości Ea
typowymi rajskimi cechami, Dilmun był jednak państwem rzeczywistym.
Gdzie leżał ten kraj? Dilmun to “kraj, gdzie wschodzi słońce", a więc należy go szukać na wschód
od doliny Eufratu i Tygrysu. Archeolodzy odkryli kiedyś na wyspach Bahrajn w Zatoce Perskiej starą
cywilizację, “ogniwo pośrednie" między kulturami Mezopotamii i Indii, i uznali, że tajemniczy Dilmun
został odnaleziony. Niedawno jednak Kramer przytoczył ważkie dowody obalające twierdzenie, jakoby
wyspy Bahrajn miały stanowić Dilmun: nie ma tam słoni, a przecież kość słoniowa była najbardziej
poszukiwanym towarem z Dilmunu, nie odkryto tam świątyń boga wody itd.
Kramer uważa, że pod pojęciem Dilmunu dla mieszkańców Mezopotamii kryły się Indie i cywilizacja
protohinduska ze swoim kultem wody, żeglugą i oswojonymi słoniami.
Czy jest właśnie tak? A może dalsze badania zmuszą nas do ponownego roztrząsania problemu
położenia Dilmunu i “przesuną" go nie tylko na wschód, ale i na południe od delty Eufratu i Tygrysu, na
Ocean Indyjski? Nie można dać odpowiedzi na to pytanie, dopóki nie przeprowadzi się dokładnych
badań na dnie Oceanu Indyjskiego i nie przeczyta tekstów hieroglificznych napisanych przez twórców
cywilizacji protohinduskiej (wyraz dil-mun bowiem nie jest sumeryjski - jak sądzi Kramer - tylko
ubajdzki i jeżeli Dilmunem nazywali swój kraj Protohindusi, to są szansę na przeczytanie tej nazwy i
na pieczęciach czy amuletach z inskrypcjami). Tak więc i tu, przy studiowaniu skomplikowanego
problemu pochodzenia dawnych cywilizacji w Indiach i Mezopotamii, może przyjść badaczom z
pomocą nie tylko archeologia, antropologia, lingwistyka, odczytywanie dawnych pism, ale również tak
- zdawałoby się - odległa dziedzina naukowa jak oceanografia.
Wyspy na Morzu Erytrejskim
Już 5000 lat temu pruli powierzchnię Oceanu Indyjskiego dzielni żeglarze protohinduscy. Równie
odległych czasów sięgają początki żeglarstwa arabskiego. Wodami Uadż-Ur (Wielkiej Zieleni), tj.
Morzem Czerwonym i Oceanem Indyjskim, żeglowali także starożytni Egipcjanie. Z czasem na Morze
Erytrejskie (tak nazywali autorzy starożytni Ocean Indyjski) wypłynęli w handlowe rejsy żeglarze
greccy. We wszystkich źródłach - arabskich, staroegipskich, greckich, rzymskich - znajdujemy
wzmianki o bogatych, bajecznych lądach i wyspach położonych na Morzu Erytrejskim.
“Papirus nr 1115 ze zbiorów Państwowego Ermitażu" - pod taką bezduszną nazwą znany jest
nauce jeden z najwspanialszych zabytków literatury starożytnego Egiptu, zawierający bajkę o rozbitku.
Odkrycie tego arcydzieła jest zasługą egiptologa rosyjskiego W. Goleniszczewa, który w roku 1881
dokonał pierwszego przekładu bajki, dołączając doń analizę filologiczną: tekst staroegipski został
porównany z Odyseją Homera, ze wspaniałym cyklem bajek arabskich opisujących przygody
Sindbada Żeglarza, a także z wieloma wątkami biblijnymi. Od tej chwili bajka o rozbitku była
tłumaczona na mnóstwo języków, niejednokrotnie stanowiła przedmiot analiz językoznawczych,
historycznych, filologicznych i była przytaczana na wszystkich kursach historii starożytnego Egiptu 15.
Wiele miejsc jednak w tym utworze do dziś pozostaje nie wyjaśnionych i spornych.
Bajka opowiada o podróży morskiej na wodach Uadż-Ur - jak starożytni Egipcjanie nazywali Morze
Czerwone i Ocean Indyjski - statkiem długim na 120 łokci i na 40 łokci szerokim, z załogą składającą
się z najlepszych żeglarzy egipskich. Owi marynarze “widzieli niebo, widzieli ziemię, serca mają
odważniejsze niż lwy. Wróżyli burzę, zanim nastąpiła, niepogodę, zanim nastała". Pewnego razu okręt
padł ofiarą sztormu na pełnym morzu i zatonął. Przy życiu pozostał jedynie narrator, którego fale
wyrzuciły na brzeg wyspy, gdzie spędził trzy dni w samotności - “serce moje było mi towarzyszem".
Kiedy rozbitek wyruszył zbadać wyspę, odkrył figi, winogrona, “cebulę wszelakiego rodzaju
wyborną" oraz inne jarzyny i owoce, a także przeróżne ryby i ptaki: “nie masz niczego, co by się nie
15 Przekład na język polski podany jest w Opowiadaniach egipskich T. Andrzejewskiego (PWN, 1958) pt. “Rozbitek".
znalazło na tej wyspie". Wnet ukazał się Egipcjaninowi władca ziemi szczęśliwej - olbrzymi wąż z
brodą, którego ciało było w złocie, a brwi ozdabiał lazuryt. Wąż zapytał: “Co cię tu przywiodło, co cię tu
przywiodło, maleńki, na tę wyspę na morzu, która wynurza się z fal?" Egipcjanin opowiedział mu swoje
straszne przygody. Wąż się okazał wspaniałomyślnym gospodarzem, ofiarował rozbitkowi przebogate
dary ze swojej ziemi - żyrafy, kły słoniowe, cynamon, wonności itd. - i odesłał statkiem do domu, do
Egiptu, powiedziawszy na pożegnanie: “Gdy opuścisz te okolice, nigdy już więcej nie ujrzysz tej
wyspy, przemieni się w morską toń".
Odrzucając fantastyczną warstwę bajki o rozbitku, należy zauważyć, że zawiera ona niewątpliwie
ziarno prawdy. Z jaką jednak wyspą na Morzu Czerwonym czy na Oceanie Indyjskim można
utożsamić włości brodatego węża? Zdaniem W. Goleniszczewa, jest to Sokotra, wyspa leżąca na
Oceanie Indyjskim przed wejściem do Zatoki Adeńskiej. Inni badacze identyfikują tę krainę z Wyspą
Świętego Jana na Morzu Czerwonym, gdyż w czasach starożytnych krążyła legenda, że
zamieszkiwały ją węże. Można też wziąć pod uwagę niewielką wyspę w pobliżu Adenu, nazywaną
przez Arabów Abu Haban, czyli “Ojcem Wężem". Egiptolog radziecki J. Maksimów twierdzi, że mówić
o jakiejkolwiek dokładnej, a nawet przybliżonej identyfikacji legendarnej wyspy nie można, bo
“obdarzono ją typowymi cechami ziemi obiecanej, rajskiej wyspy błogosławionych, dokąd człowiek usi-
łował od dawna czy to w myśli, czy też w rzeczywistości się przedostać".
Cechy “ziemi obiecanej" - jak pamiętamy - nadali mieszkańcy Mezopotamii krainie Dilmun. Motywy
baśniowe w opisach tego miejsca nie muszą wszakże znaczyć, że jest ono wymyślone. A opis wyspy,
“która wynurza się z fal" i która “przemieni się w morską toń", każe spojrzeć na cały problem z innego
nieco punktu widzenia, niż widzieli go egiptolodzy i zbieracze folkloru: czy bajka o rozbitku nie jest
przypadkiem echem zagłady jakiejś rzeczywistej wyspy albo większego fragmentu lądu w falach
Oceanu Indyjskiego?
Świadectwa o bajecznie bogatych i zaludnionych wyspach--państwach różniących się od świata
starożytnego ustrojem społecznym znajdujemy w niektórych źródłach z tamtego okresu. Są to przede
wszystkim wyspy Panchaia i Wyspa Słoneczna na Oceanie Indyjskim. O Wyspie Słonecznej
dowiadujemy się z drugiej księgi Bibliotheke Diodora Sycylijczyka, gdzie czytamy o pewnym Jambule,
którego zawieźli na tę wyspę Etiopowie po czterech miesiącach żeglugi po wzburzonym morzu.
Wyspa miała około 5000 stadiów (1000 km) obwodu. Leżała chyba na równiku, bo “dzień trwa tam
zawsze tak długo jak noc, a w południe żadna rzecz nie ma swego cienia, słońce bowiem znajduje się
w zenicie". Ziemia daje wyspiarzom wszystko, co niezbędne do życia. Mieszkańcy są długowieczni -
żyją do 150 lat - i nie znają chorób. “Nie ma między nimi żadnych rywalizacji', nie odczuwają
nierówności społecznej, ceniąc najwyżej wewnętrzną praworządność". Mieszkańcy Wyspy Słonecznej
“znają się dobrze na gwiazdach", a piszą z góry na dół, słupkami.
Ostatnia okoliczność pozwala wysunąć hipotezę, że wyspa Słoneczna to Madagaskar, tu bowiem
istniało oryginalne pismo, którego wiersze miały układ z góry do dołu (jak w piśmie japońskim czy
chińskim). Lassen, niemiecki indiolog, przypuszczał, że chodzi tu o indonezyjską wyspę Bali. Historyk
angielski J. O. Thompson, przeciwnie, uważał całą opowieść o wyspie szczęśliwości za jeszcze jedną
utopię, dość naiwną i niedorzeczną; w pewnych jej fragmentach znalazły odbicie wieści docierające do
świata starożytnego o Cejlonie.
Opis Wyspy Słonecznej zawiera niewątpliwie cechy bajeczne i stanowi wyraz marzeń o “wieku
złotym" i panowaniu równości i sprawiedliwości. Wiele szczegółów każe nam jednak nie tak
kategorycznie zaliczać ją w poczet wysp błogosławionych. Trudno byłoby chyba wymyślić tak
realistyczny szczegół, jak kierunek pionowy pisma, który to sposób pisania nie był światu
starożytnemu znany. Diodora streszczającego opowiadania Jambula niepokoiło, że klimat na Wyspie
Słonecznej miał być łagodny, mimo że leżała w okolicy równika, zgodnie bowiem ze starożytnymi
poglądami klimat w strefie tropikalnej miał nie nadawać się do życia z powodu strasznych upałów. A
przecież ten właśnie szczegół - łagodny klimat wysp tropikalnych - odpowiada rzeczywistości; czy
autor wymyślałby rzeczy tak nieprawdopodobne z punktu widzenia epoki, w której żył, żeby nadać
swej opowieści cechy wiarygodności?
Diodor podaje również opis odkrytych na Oceanie Indyjskim przez żeglarza Euhemerosa trzech
niezwykle urodzajnych wysp Panchaia zamieszkanych przez przeróżne zwierzęta. Jest tu mnóstwo
miast, ludzie “są waleczni i używają rydwanów bojowych na modłę starożytną. Pod względem
politycznym są podzieleni na trzy kategorie: pierwsza - kapłani i rzemieślnicy, druga - rolnicy, a trzecia
- wojskowi i pasterze. Kapłani przewodzą każdej dziedzinie, rozstrzygają spory, kierują sprawami
społecznymi... Nic tam nie jest prywatną własnością z wyjątkiem domu i ogrodu, wszystkie dochody
oddawne są kapłanom, którzy dzielą je sprawiedliwie, dając każdemu jego część, sami zaś dostają w
dwójnasób".
Według profesora Thompsona opis tych wysp jest utrzymany w dostatecznie trzeźwym tonie, co
czyni wiarygodnym odkrycie Euhemerosa. Sama jednak wyspa Panchaia - to fikcja, gdyż “Euhemeros
czerpał malownicze szczegóły do swoich opisów z dowolnych źródeł, między innymi także na
Cejlonie".
Zdaniem większości historyków odkryć geograficznych, Cejlon był znany światu starożytnemu pod
nazwą “Taprobana". Ale nie wszystko w opisie tej wyspy jest zgodne z tym, co wiemy o Cejlonie.
Wzmianki o wyspie Taprobana pojawiają się niezmiernie wcześnie, w bardzo starych źródłach antyku;
Hipparch podaje, że Taprobany nikt jeszcze nie opłynął i być może dlatego nie jest ona nawet wyspą,
lecz “początkiem innego świata", brzegiem północnym “antychtonów" czyli “tych, którzy mieszkają po
przeciwnej stronie". Cejlon leży obok Indii, a tymczasem Strabon, geograf starożytny, mówi, że z
południowego krańca Indii do Taprobany płynie się 7 dni. Inny autor starożytny oblicza tę podróż na
dni 20, dodając ponadto, że między Indiami a Taprobana leży mnóstwo innych wysp, Taprobana zaś
jest wysunięta najdalej na południe. Sam Pliniusz ocenia ją na 4 dni (liczba ta jest też za duża jak na
realną podróż z Indii na Cejlon), podkreślając, że w połowie drogi z Hindustanu do Taprobany leży
wyspa Słoneczna.
Na Taprobanie miały żyć słonie (których się nie spotyka na Cejlonie), znajdowało się tam jakoby
500 miast (czego również nie było na obszarze starożytnego Cejlonu), ponadto wymiary Taprobany
przewyższały kilkakrotnie wielkość Cejlonu. Według Pliniusza cień w Taprobanie padał nie na północ,
tylko na południe, słońce wschodziło z prawej strony horyzontu, a zachodziło z lewej. Znaczy to, że
wyspa się znajdowała na półkuli południowej - podczas gdy Cejlon leży między 6 a 8 stopniem
szerokości geograficznej północnej! W dodatku Pliniusz powołuje się na świadectwa wyzwoleńca
Anniusza Plokama, który żył w I wieku n.e. - a nie tak znów dawno archeolodzy odkryli na brzegu
Morza Czerwonego inskrypcje greckie i łacińskie pochodzące z I wieku n.e., wykonane właśnie przez
wyzwoleńca Anniusza Plokama! Czy to wszystko nie znaczy właśnie, że Plokam bywał nie na
Cejlonie, tylko na Taprobanie, która znajdowała się na Oceanie Indyjskim nie dalej niż o kilka dni
żeglugi od wybrzeży Indii - a dziś wyspa ta spoczywa pogrążona na dnie?16
O bajecznie bogatych wyspach opowiadają także średniowieczni geografowie arabscy. W ich
dziełach można rozpoznać ślady wyobrażeń pochodzenia antycznego, świadectwa uzyskane od
dzielnych żeglarzy i kupców arabskich przepływających wody Al-Hindu (Oceanu Indyjskiego), a w tym
świadectwa najdawniejszych żeglarzy z Jemenu i innych południowych części Półwyspu Arabskiego,
którzy opanowali technikę prowadzenia statku już w IV tysiącleciu p.n.e. (jak mówi hinduski uczony
Nafis Ahmad, “Arabowie okazali się pierwszymi nawigatorami na Oceanie Indyjskim... Na długo
przedtem, zanim ktoś inny - Persowie, Hindusi, Chińczycy, Egipcjanie, Grecy czy Rzymianie -
wyruszył na morza południowe, Arabowie byli jedynym narodem, którego przedstawiciele - żeglarze,
podróżnicy i kupcy - pływali po Oceanie Indyjskim").
Starożytni geografowie arabscy twierdzili, że na obszarze Al-Hindu leżało 1370 wysp, a Tabrubani
(Taprobane), czyli ląd Serendib, otaczało 59 innych zamieszkanych wysp. Serendib, położony “na
skraju Oceanu Indyjskiego", miał rzekomo prawie 5000 km obwodu, wznosiły się tu wielkie góry,
płynęły niezliczone rzeki, a z ziemi wydobywano rubiny i szafiry.
Czy te wiadomości rozpowszechnianie przez uczonych arabskich pochodzą sprzed kilku tysięcy
lat? Czy może są tylko przeróbką dzieł geografów starożytnych? Może jednak mimo swego
bajecznego charakteru i utopijności opisy sumeryjskiej krainy Dilmun, egipskiej wyspy węży, Wyspy
Słonecznej, Panchai i Taprobany, podawane przez uczonych starożytnych, czy krainy Serendib -
przez geografów arabskich, zawierają ziarno prawdy, wspomnienie o bogatym i ludnym kraju, z
16 Słynny epos hinduski Ramajana zawiera interesujące wzmianki, że królestwo Lanka króla Rakszasów Rawany leży
daleko na oceanie; w odległości stu jodżin. Nie ustalono dokładnie, ile ta miara długości wynosi, lecz w każdym razie są to
setki kilometrów. Lankę na ogół się utożsamia z Cejlonem, nie leży on jednak tak daleko: najwęższe miejsce cieśniny, Most
Adama, stanowi łańcuch mielizn i skał ciągnący się tylko 23 km. Wydaje się nam, że w Ramajanie zostały nałożone na
siebie wydarzenia z różnych czasów i przeniesione na Cejlon. (N.Ż.)
którym wiążą swoje pochodzenie Tamilowie mówiący językiem drawidyjskim, a więc językiem
Protohindusów, Ubajdów, a może nawet Elamitów i Badariów, którzy zapoczątkowali cywilizację
egipską? Czy tajemnicza kraina leżąca na Oceanie Indyjskim jest tylko wytworem wyobraźni, “ziemią
obiecaną"? Czy też tak liczne wzmianki o niej, rozsiane w najróżniejszych źródłach i wśród różnych
narodów, mają realną podstawę? Odpowiedź na to pytanie dadzą dopiero badania dna Oceanu
Indyjskiego, który był do tej pory najbardziej pobieżnie zbadany ze wszystkich oceanów na kuli
ziemskiej.
Najsłabiej zbadany...
Powierzchnia Oceanu Indyjskiego oraz jego mórz wynosi 75 min km2 i zajmuje około 1/s całej
powierzchni oceanu światowego. Badania wód i rzeźby dna “Morza Erytrejskiego" zaczęto prowadzić
około 100 lat temu, kiedy przybyła tutaj ekspedycja oceanograficzna na statku “Challenger". W roku
1886 pracowały na Oceanie Indyjskim dwie ekspedycje równocześnie: w części południowej statek
niemiecki “Basel", a na północy wielkie badania oceanograficzne prowadził admirał Makarow z
korwety “Wi-tiaź". W latach następnych wyruszyły na Ocean Indyjski ekspedycje rosyjskie, angielskie,
niemieckie i amerykańskie, ale prawdziwe kompleksowe studia nad Oceanem Indyjskim zostały za-
początkowane dopiero w roku 1960.
Amerykańskie statki “Vema" i “Argo", statek francuski “Jean Charcot", okręty radzieckie “Witiaź",
“Ob", “Lena" i “Akademik Kurczatow" naniosły na mapę główne zarysy krainy podwodnej leżącej na
dnie Oceanu Indyjskiego.
Kiedy oglądamy tę mapę, przede wszystkim rzuca się nam w oczy potężny łańcuch górski, zwany
Grzbietem Środkowoindyjskim, o wysokości średnio 2,5 km, który stanowi przedłużenie dwóch innych
grzbietów śródoceanicznych - Atlantyckiego i Południowopacyficznego i ciągnie się od upalnych
brzegów Półwyspu Arabskiego do wyspy Amsterdam.
O istnieniu Grzbietu Środkowoatlantyckiego dowiedziano się już w połowie ubiegłego wieku. Zarysy
jego niedawno udało się ustalić. “Według najnowszych danych - pisze O. Leontjew - początkiem
grzbietu śródoceanicznego w Oceanie Indyjskim jest Grzbiet Arabsko-Indyjski, który na szerokości
Maskarenów przechodzi w Grzbiet Środkowoindyjski... Na południe od wyspy Rodriguez Grzbiet
Środkowoindyjski ma swoje odgałęzienie biegnące w kierunku południowo-zachodnim w postaci
Grzbietu Zachodnioindyjskiego, a ten z kolei przez Grzbiet Afrykańsko-Antarktyczny łączy się z
Grzbietem Środkowoatlantyckim".
Jako pierwszy został odkryty na dnie Oceanu Indyjskiego Grzbiet Malediwski, którego nawodnymi
wierzchołkami są Lakkadiwy, Malediwy i Czagos. Kilkadziesiąt lat temu uważano, że jest to w ogóle
jedyny grzbiet w Oceanie Indyjskim. Potem, kiedy uściślono zarysy Grzbietu Środkowoindyjskiego,
Grzbiet Malediwski został “przyłączony" do niego jako jeden z jego fragmentów wraz z Płaskowyżem
Kergueleńskim, którego nawodne szczyty stanowią Wyspy Kerguelena i Heard ze swoim czynnym
trzykilometrowym wulkanem. W ostatnich latach jednak badania oceanograficzne wykazały, że
Grzbiet Malediwski kończy się na wysokości zwrotnika Koziorożca i nie ma nic wspólnego z
Grzbietem Środkówoindyjskim, podobnie jak Płaskowyż Kergueleński. Są to “niezależne" podmorskie
krainy górskie.
Całkiem niedawno odkryto jeszcze jeden grzbiet podwodny który bierze początek w Zatoce
Bengalskiej. Ten łańcuch górski otrzymał nazwę Grzbietu Wschodnioindyjskiego. Od jego połud-
niowego końca w kształcie ostrogi odgałęzia się ku brzegom, Australii tzw. Grzbiet
Zachodnioaustralijski. 1000 km od Cejlonu została odkryta nowa kraina podmorska - Grzbiet Lanka.
Ponadto badacze radzieccy z “Witiazia" odkryli olbrzymią górę podwodną, nazwaną na cześć
pierwszego rosyjskiego podróżnika, który odwiedził Indie, Górą Afanasija Nikitina. Ale chyba naj-
ciekawsze (ze względu na temat tej książki) jest odkrycie na Oceanie Indyjskim “mikrokontynentu".
Mikrokontynentami nazywają współcześni oceanografowie odizolowane od kontynentów
wzniesienia, których budowa - mimo tej izolacji - podobna jest do struktury danego kontynentu. Taki
mikrokontynent stanowi Nowa Zelandia i dno przyległego do niej od wschodu sporego obszaru
Oceanu Spokojnego. Mikrokontynentem można także nazwać podwodny Płaskowyż Kergueleński z
Wyspami Kerguelena w antarktycznej części Oceanu Indyjskiego 17. W jego części północno-
zachodniej leży jeszcze jeden mikrokontynent - seszelski, obejmujący Seszele i północny fragment
podwodnego Grzbietu Maskareńskiego (który ma kształt łuku wypukłego na wschodzie; na północy
wierzchołkami grzbietu są Seszele, a na południu - Maskareny).
Geolodzy ustalili wiek granitów, z których zbudowane są Seszele: okazało się, że liczą one 650 min
lat! A co najdziwniejsze, litosfera kontynentalna zarówno wysp, jak i przyległej krainy podwodnej nie
jest połączona z podwodnymi krańcami kontynentu afrykańskiego. Inaczej mówiąc, mikrokontynent
seszelski nie jest odłamkiem Afryki, lecz samodzielnym tworem geologicznym. Czy można go uważać
za pozostałość dawnej Gondwany? Albo może Seszele są resztkami legendarnej Lemurii tożsamej z
mikrokontynentem seszelskim? Dlaczego więc nie odkryto na Seszelach żadnych śladów dawnej
cywilizacji? Czy może mają rację ci oceanografowie, którzy uważają, że ta część Oceanu Indyjskiego
to stary, będący obecnie w stadium przejściowym obszar, który nie przestał się jeszcze rozwijać, a
więc mikrokontynent seszelski nie jest zatopioną krainą, lecz przeciwnie - częścią dna, która nie
została jeszcze lądem? Nie możemy na to pytanie odpowiedzieć ani twierdząco, ani przecząco -
zaczekajmy, co przyniosą badania geofizyczne i oceanograficzne zapoczątkowane dopiero w tym
miejscu kuli ziemskiej.
Najbardziej skomplikowaną rzeźbą dna wyróżnia się część północno-zachodnia Oceanu
Indyjskiego. Ruchy skorupy ziemskiej nie ustają tu do dziś, o czym świadczą wybuchy wulkanów i
trzęsienia ziemi. Rejon ten przyciąga baczną uwagę oceanografów, geologów, geofizyków. Wielu z
17 Płaskowyż podwodny, na którym są położone Wyspy Kerguelena, ma skorupę typu kontynentalnego, podobnie jak
skały tworzące te wyspy. (N.Ż.)
nich sądzi, że historia rozwoju północno-zachodniej części Oceanu Indyjskiego była inna niż rozwój
wszystkich jego pozostałych części. Granitowe masywy wschodniej Afryki, Półwyspu Arabskiego i
Hindustanu znajdują swoje przedłużenie w Oceanie Indyjskim. Toteż jego część północno-zachodnia
“należy widocznie uznać za obszar przejściowy o skomplikowanej budowie, powstały w wyniku
wzmożonego procesu dzielenia się i zróżnicowanego obniżania skraju kontynentów" - pisał znany
geomorfolog radziecki, O. Leontjew (dziś zmienił już swój punkt widzenia, przechodząc na pozycje
zwolenników teorii permanencji, zgodnie z którą nie było ani Lemurii, ani nawet Gondwany).
Między światem zwierząt na Madagaskarze a fauną Hindustanu zachodzi znaczne podobieństwo -
zoolodzy zauważyli to już dawno. Wegener i inni zwolennicy teorii dryfu kontynentów sądzą, iż owo
niewątpliwe podobieństwo jest wynikiem faktu, że Madagaskar i Indie leżały kiedyś obok siebie,
stanowiąc części jednego pralądu - Gondwany. Ich przeciwnicy twierdzą, że podobieństwo fauny na
wyspie afrykańskiej i półkontynencie indyjskim ma inną przyczynę - łączność lądową między Indiami a
Madagaskarem za pośrednictwem nie istniejącego już, zatopionego pomostu lądowego - Lemurii.
Obniżanie się Lemurii nastąpiło dawno, jeszcze przed pojawieniem się na naszej planecie
człowieka rozumnego, ale miało ono przebieg powolny, ziemie lemuryjskie stopniowo zanurzały się w
fale Oceanu Indyjskiego: najpierw zatonął potężny próg między Madagaskarem a Hindustanem,
później zaczęły się pogrążać w wodzie poszczególne wyspy i wysepki - resztki Lemurii. To obniżanie
się mogło trwać jeszcze do niedawna (z geologicznego punktu widzenia), może nawet za ludzkiej
pamięci!
Jak więc się wiąże (i czy w ogóle się wiąże?) z “geologiczną Lemurią" pochodzenie dwu prastarych
cywilizacji - protohinduskiej i mezopotamskiej? Jakie są wzajemne relacje między legendarną Lemurią
tamilskich autorów średniowiecznych i hipotetycznym krajem łączącym niegdyś Indie z
Madagaskarem? Skąd mają pewność starożytni historycy, że Indie miały kiedyś połączenie z Afryką?
Przecież myśmy się o nim dowiedzieli dopiero teraz, po pracach geologicznych i oceanograficznych -
a o tych dziedzinach nauki Grecy i Rzymianie nie mieli nawet pojęcia. Czy niezliczone wyspy na
Oceanie Indyjskim, wspominane niejednokrotnie przez geografów starożytnych, w tym również
arabskich, nie dające się utożsamić z żadną ze znanych dziś wysp na tym obszarze, stanowią
ostatnie pozostałości po Lemurii, spoczywającej dziś na dnie oceanu? Czy mają jakąś podstawę
legendy o podmorskim zamku w głębinach “Zielonych Wód", zapisane u Malgaszów mieszkających w
okolicach Diego Suarez, północnego portu na Madagaskarze? Jak wytłumaczyć pokrewieństwo
między językami drawidyjskimi a niektórymi językami wschodniej Afryki, zauważone przez część
językoznawców? Czy praojczyzna Drawidów nie pogrążyła się - jak twierdzą tamilscy pisarze - w
falach Oceanu Indyjskiego i czy Drawidowie nie rozsiedlili się stamtąd w kierunku zarówno
północnym, ku brzegom Indii i Zatoki Perskiej, jak i wschodnim, w stronę Afryki? Wszakże
pochodzenie wielu najstarszych kultur wschodnio-afrykańskich ze swoimi miastami i portami ciągle
jeszcze stanowi dla archeologów i historyków zagadkę...
Wszystkie te pytania zostały dopiero postawione; odpowiedź na nie dadzą nurkowie-archeolodzy,
którzy rozpoczynają właśnie swoje badania.
Zagłada Mohendżo-Daro
W ciepłych wodach -opływających Cejlon płetwonurkowie znaleźli zatopione zabytki “różnych
cywilizacji, od najdawniejszych do naszej obecnej" - jak pisze entuzjasta podmorskiej żeglugi Artur
Clark, naukowiec i pisarz zarazem, w swojej książce Rafy Taprobany. Całkiem możliwe, że
archeolodzy znajdą pod wodą również stolicę cywilizacji protohinduskiej. W chwili obecnej nauka zna
około 100 miast i osad należących do najstarszej kultury w Hindustanie. Najznaczniejsze z nich,
Mohendżo-Daro i Harappa, znajdują się nad brzegami Indusu i oba nie ustępują sobie pod żadnym
względem. Czy nie mogłoby to znaczyć, że prawdziwej stolicy jeszcze nie odnaleziono i szukać jej
należy nie na lądzie, tylko pod wodą?
Obok delty Indusu rozciąga się szeroki pas płycizn przybrzeżnych - szelf z wielką terasą na
głębokości około 100 m. Szerokość terasy jest prawie taka sama jak szerokość olbrzymiej delty
Indusu. Szelf jest przecięty podmorskim kanionem. Najwidoczniej Indus był dłuższy niż obecnie, teraz
natomiast obszar ten znajduje się pod wodą. Mógł on się pogrążyć na dno wskutek katastrofy w
bardzo krótkim czasie, w wyniku trzęsienia ziemi. Takie zjawiska już w tym rejonie obserwowano na
przykład w czasie trzęsienia ziemi w roku 1819 w ujściu Indusu zapadła się poniżej poziomu oceanu
dość wielka powierzchnia lądu, pod względem rozmiarów nie ustępująca półwyspowi Kercz.
O katastrofach nękających ziemię w dolinie Indusu piszą także autorzy starożytni. Strabon, geograf
starożytny, powołuje się w swojej Geografii na świadectwa Arystobulosa, który powiada, że wysłany z
jakimś poleceniem widział “kraj z ponad 1000 miast i osiedli porzuconych przez swych mieszkańców
dlatego, że Indus zostawiwszy swoje poprzednie łożysko, skręcił w lewo do innego koryta, znacznie
głębszego, i płynie rwącym strumieniem, spadając gwałtownie niczym kaskada". Wiele stuleci później
słowa Arystobulosa zostały potwierdzone przez nowszych badaczy. Najwięcej w tej sprawie mieli do
powiedzenia nie archeolodzy, lecz ekspedycja hydrologiczna. Ustaliła ona, że 140 km na południe od
Mohendżo-Daro leżało epicentrum gigantycznego trzęsienia ziemi, które zmieniło nie do poznania
przyległe obszary w dolinie Indusu. Katastrofalny uskok skał górskich przegrodził bieg potężnego
Indusu, wskutek czego rzeka popłynęła do tyłu. Potoki mułu zmieniły wody Indusu w niegłębokie
błotniste jezioro, które zatopiło dolinę. Liczne osady w pobliżu Mohendżo-Daro zostały pogrzebane
pod wielometrową warstwą iłu i piasku. Mohendżo-Daro było zalewane ponad 5 razy, ale miasto za
każdym razem od nowa powstawało z gruzów. Zdaniem badaczy, każde natarcie morza błota trwało
około 100 lat. O walce Protohindusów z przyrodą świadczy znaleziona niedawno tama z kamieni mie-
rząca 10 m wysokości i 20 m szerokości. Klęski żywiołowe, jak przypuszczają archeolodzy
pakistańscy oraz uczeni z uniwersytetu stanu Pensylwania (USA), stały się właśnie powodem zagłady
cywilizacji protohinduskiej: tracąc całą energię na walkę z naturą, Protohindusi nie mieli już sił
przeciwstawić się naciskowi koczowników, toteż kultura ich podupadła, a potem zginęła.
Mówiliśmy już, że hinduscy archeolodzy odkryli na Kathijawarze, nie opodal dzisiejszego Bombaju,
ruiny Lothal, najstarszego portu na świecie. Układ miasta zaskakująco przypomina układ Mohendżo-
Daro, mimo że Lothal jest znacznie mniejszy (nie bez powodu nazwano go “miniaturą Mohendżo-
Daro")- Może poszukiwania podwodne odkryją na dnie Oceanu Indyjskiego “wielkie Mohendżo-Daro",
stolicę cywilizacji protohinduskiej, zbudowanej niegdyś na brzegu morza według tych samych zasad,
co Mohendżo-Daro (tzn. dobrze rozplanowaną, skanalizowaną, z szerokimi ulicami itd.), ale większą?
Pochodzenie cywilizacji protohinduskiej - jak już wspomnieliśmy wyżej - nie jest do tej pory
wyjaśnione: nie wiemy, kiedy i gdzie się narodziła i z jaką starszą od siebie kulturą jest związana.
Dużo hipotez i sporów wywołują nie tylko jej narodziny, ale i czas zagłady. Niektórzy uważają, że
przyczyną zagłady była gigantyczna katastrofa. Zdaniem innych badaczy, sprawił ją upadek systemu
nawadniania, wyjałowienie gleby. Istnieją też przypuszczenia, że cywilizację protohinduską zmiotło z
powierzchni ziemi najście wojowniczych koczowników - Ariów. Jeszcze inni szukają przyczyny nie na
zewnątrz tylko wewnątrz. Ich zdaniem zarodek upadku Mohendżo-Daro i innych miast tkwił w
panującym tam rzekomo ustroju niewolniczym. Która z hipotez jest prawdziwa - pokażą przyszłe
badania, w tej liczbie i archeologiczne podmorskie. Legendy hinduskie mówią o zatopionych miastach
i świątyniach; sprawdzenie słuszności tych podań należy do uczonych uzbrojonych w akwalung.
Dwarka - to nazwa jednego z 7 świętych miast w starożytnych Indiach. Jak głoszą legendy, leżało
ono na terenie obecnego stanu Bombaj i zostało pochłonięte przez ocean w 7 dni po śmierci Kriszny,
wcielenia wielkiego boga Wisznu. Na brzegu Zatoki Bengalskiej, 80 km na południe od Madrasu,
znajduje się Mahabalipuram, starożytny port drawidyjski. Już 2000 lat temu słynął on jako olbrzymi
port morski, do którego zawijały statki z całego świata. Monolity, jaskinie, świątynie z granitowych blo-
ków i rzeźby wykute przez genialnych hinduskich mistrzów na stokach granitowych wzniesień wsławiły
Mahabalipuram i nazwę tę wpisano złotymi zgłoskami w historię sztuki światowej. Nad samą Zatoką
Bengalską wznosi się jedna z najwspanialszych świątyń portu. Już wiele stuleci fale nacierają na tę
świątynię, zasypując ją piaskiem i burząc przyległe zabudowania. Legendy głoszą, że niegdyś w
sąsiedztwie stało jeszcze sześć takich świątyń, ale pochłonęły je fale...
Czy podania i legendy zostaną potwierdzone? Czy podmorskie badania archeologiczne odkryją
nowe zabytki starożytnej kultury indyjskiej?
Bogowie protohinduscy
Niezależnie od przyczyny (czy sumy przyczyn) zagłady kultury protohinduskiej, współcześni
badacze są przekonani, że wiele zdobyczy tej najstarszej cywilizacji przejęli jej spadkobiercy -
wojownicze plemiona koczowników aryjskich, którzy pojawili się w Hindustanie w połowie II tysiąclecia
p.n.e. Wystarczy wymienić chociażby uprawę pszenicy, jęczmienia, grochu, lnu i bawełny,
garncarstwo, kultywację palmy daktylowej, stworzenie systemu kanalizacyjnego i założenia
urbanistyczne, udomowienie garbatego bydła indyjskiego zebu oraz słonia, podstawy rolnictwa i
budowy okrętów. Równie wiele zawdzięczają Ariowie Protohindusom w dziedzinie życia duchowego.
W Indiach wynaleziono system dziesiętny liczb i odkrycie to jest zasługą Protohindusów, a nie Ariów,
już bowiem kilkadziesiąt wieków przed wtargnięciem plemion aryjskich do Hindustanu kupcy i
matematycy protohinduscy posługiwali się tym systemem. Niewątpliwie również religia i mitologia
protohinduska wywarły wpływ na zdobywców aryjskich, choć sprawy w tym wypadku nie układały się
tak łatwo.
Pierwszy okres historii Indii “aryjskich" mija pod znakiem niepodzielnej władzy kapłanów braminów,
którzy głosili, że są “bogami żywymi", i stali w hierarchii państwowej wyżej od wszelkich władców i
najpotężniejszych królów. Religie narodów pokonanych wiodły żywot utajony. Dopiero kiedy w VI
wieku p.n.e. nastał olbrzymi kryzys w dziedzinie życia duchowego, wyznania te wypłynęły na
powierzchnię, dając początek trzem nowym religiom - buddyzmowi, hinduizmowi i dżinizmowi, które
zastąpiły dawny braminizm.
Najstarszy zabytek aryjski - Rigweda wymienia mnóstwo bogów będących upostaciowaniem
żywiołów wiatru, wody, ognia, chmur burzowych, posuchy itd. Potem uczeni bramini ogłosili, że
bogiem najwyższym jest Brahma, stwórca wszystkiego, co istnieje. W hinduizmie Brahma występuje
jako bezosobowy początek wszechrzeczy, a na pierwszy plan wysuwają się Wisznu i Siwa. Siwa jest
szczególnie czczony przez Drawidów w południowych Indiach jako “bóg, który wszechświat cały
pochłonął", “światłość, której Brahma i Wisznu nie zaznali", “bóg bogów", “pierwszy", “twórca Wed"
(świętych ksiąg hinduistów), “główny bóg nieśmiertelny" itd., itp. Przeciwstawia się on wszystkim
bogom z olbrzymiego panteonu świętych wedyjskich, każąc się nazywać “stojącym samotnie".
Zdaniem znawców przedmiotu, kult Siwy wchłonął mnóstwo starych kultów wyznawanych przez
rdzenną ludność Hindustanu, zanim przybyły koczownicze plemiona Ariów, twórców hymnów i bogów
wedyjskich. Wykopaliska w miastach protohinduskich wykazały słuszność wyznawców Siwy, którzy
uważali swojego boga za “starszego od Wed". Protohindusi bowiem czcili bóstwo, które było
niewątpliwie pierwowzorem hinduistycznego Siwy!
Za najciekawszy chyba wizerunek na protohinduskich pieczęciach uważają badacze “portret
zbiorowy" uwieczniający bóstwo o wielu twarzach otoczone zwierzętami. Bóstwo zasiada na tronie z
podkurczonymi nogami w jednej z póz jogi, a znaczy to, że jogę znano w Indiach na długo przed
Patandżalim, ojcem szkoły jogów, i że epitet “Pan jogi" - którym obdarzali wyznawcy Siwy swego
boga, jest słuszny! Ręce bóstwa zdobią bransolety, na głowie jego tkwi dziwaczny, podobny do
wachlarza strój zwieńczony rogami bawolimi. Bóstwu towarzyszą: słoń, tygryska, dwie antylopy,
nosorożec i bawół.
John Marshall, archeolog angielski, który kierował wykopaliskami w Mohendżo-Daro, ustalił, że
postać bóstwa przedstawia Siwe jako Władcę Zwierząt - Paszupati. “Wskazuje na to pewna
okoliczność, mianowicie wizerunek ma trzy oblicza, jest nawet możliwe istnienie czwartego,
umieszczonego na stronie odwróconej do tyłu, a jak wiadomo, Siwe przedstawia się w Indiach do dziś
czasem nawet z pięcioma twarzami - podtrzymuje zdanie Marshalla inny badacz cywilizacji
protohinduskiej, Mackay. - Już dawno wysunięto przypuszczenie, że kult Siwy należy do
najdawniejszych kultów hinduskich i pochodzi z okresu przedhistorycznego; przytoczona analiza
postaci na pieczęci-amulecie potwierdza to przypuszczenie. Nie trzeba jednak sądzić, że bóstwu z
kręgu kultury Harappa (tzn. czczonemu przez Protohindusów - A.K.) również dano imię Siwa; jest to
tylko jedno z imion, którym najczęściej nazywa się go dzisiaj. Podobno Siwa ma 1008 imion, których
większość wyraża przeróżne pełnione przezeń funkcje".
Tyle samo imion nadali hinduiści żonie Siwy, uważanej za kobiece wcielenie tego wszechobecnego
boga. Czczą ją w najróżniejszych indyjskich miejscowościach i pod najróżniejszymi postaciami,
począwszy od miłosiernej piękności Umy, a na okrutnej niszczycielce Kali, ozdobionej girlandami i
wieńcem z czaszek ludzkich, skończywszy. Kult bogini Kali tkwi swymi korzeniami w bardzo głębokiej
przeszłości, w epoce matriarchatu, a rozpowszechniony był wśród Protohindusów, o czym świadczą
wizerunki na pieczęciach z Mohendżo-Daro i innych miast. Najwidoczniej para małżeńska Protosiwa i
Wielka Bogini uchodziła za najwyższych bogów w panteonie bóstw protohinduskich.
Radź Mohan Hath, badacz hinduski, opublikował w roku 1965 niewielką broszurę, w której na
podstawie analizy hieroglifów i różnych źródeł historycznych stawia tezę, że połączenie znaku
“pięciozęba" ze znakiem ryby oznacza boga Siwe, zwanego Ma-hamatsja (Wielka Ryba). Do tego
samego wniosku w tym samym roku doszli, całkiem niezależnie, badacze radzieccy posługując się
metodą statystyczną. Według teorii prawdopodobieństwa przypadkowe połączenie tych znaków
powinno by wystąpić w tekstach protoindyjskich najwyżej trzy razy, tymczasem spotykamy je aż 58
razy. Świadczy to, że w tym wypadku mamy do czynienia ze stałym zwrotem będącym najwidoczniej
jakimś tytułem czy nazwą.
Znak pięciozęba jest też spotykany w połączeniu z innym znakiem, przedstawiającym postać
kobiecą. Połączenie to również nie jest przypadkowe, występuje kilkadziesiąt razy (podczas gdy
według teorii prawdopodobieństwa te znaki powinny się ze sobą “spotkać" w tekstach protohinduskich
jeden do dwóch razy). Prawdopodobnie pięcioząb pełni rolę przydawki “wielki", a jego połączenie ze
znakiem ryby i znakiem kobiety tworzy tytuły “Wielkiej Ryby" i “Wielkiej Kobiety" (albo “Wielkiej
Bogini") - tytuły najwyższych bóstw protohinduskich.
W roku 1969 grupa fińskich badaczy ogłosiła drukiem pracę poświęconą odczytaniu tekstów
protohinduskich za pomocą maszyn cyfrowych. W pracy tej przedstawiono wnioski analogiczne do
spostrzeżeń uczonych radzieckich. Naukowcy fińscy nie znali broszury Radży Hatha, nie mieli też
możliwości zapoznać się z publikacją radzieckich badaczy. Zbieżność wniosków wszystkich uczonych
świadczy dobitnie o tym, że protohinduskie teksty rzeczywiście zawierają nazwę “Wielkiej Ryby" i
“Wielkiej Bogini'' (rzecz jasna, że nie brzmiały one “Mahamatsja" i “Mahadewi" - imiona te są tylko
sanskrycką kalką z “języka protohinduskiego").
Tajemnice Tantry
Teksty protohinduskie, które się zachowały do naszych czasów, są niezwykle skąpe i chyba nie
odnajdziemy w nich cennych wskazówek co do historii pochodzenia cywilizacji protohinduskiej, nawet
jeżeli uda się1 je nam przeczytać. Ale całkiem możliwe, że te liczne zagadki dadzą się rozwiązać po
przestudiowaniu innych źródeł pisanych - tekstów Tantry.
Wyraz tantra znaczy dosłownie tkanina, splot, osnowa tkaniny. Symbole i rysunki Tantry, odkryte w
Indiach, pochodzą aż z paleolitu. Bardzo możliwe, że tantryzm rozwijali i systematyzowali kapłani
protohinduscy. Niektóre znaki i symbole protohinduskie są takie same jak tantryckie. Siwa i jego
małżonka “Wielka Bogini" występują jako najwyższe bóstwa zarówno u wyznawców Tantry, jak i
Protohindusów. Teksty tantryckie są uważane za starsze od Wed i zgodnie z tantryzmem wyszły z
“głównych" ust wielkiego Siwy i to była właśnie “Weda Piąta". Kapłani aryjscy, bramini, oddawali cześć
boską czterem zbiorom Wed. “Weda Piąta" ma rodowód nie aryjski, lecz chyba protohinduski.
Niestety, nie wszystkie znajdujące się w Indiach teksty tantryckie dochowały się do naszych
czasów. Wiele z nich zaginęło w całości albo częściowo - zostały tylko fragmenty; podbój północnych i
środkowych Indii przez muzułmanów też zadał straty “bibliotece tantryckiej". Toteż, choć się to może
wydawać paradoksem, “klucza" do zagadek hinduskiego tantryzmu (a może jednocześnie i do
zagadek protohinduskich) należy szukać poza granicami Indii - w Himalajach, Tybecie, Azji
Środkowej, tam bowiem w “buddyjskim przebraniu" ukryła się wielka liczba utworów hinduskich
tantrystów, przetłumaczonych na język tybetański.
Do naszych czasów przetrwało kilkadziesiąt tekstów Tantry zapisanych sanskrytem. Buddyjskie
pismo święte Tandżur, napisane sanskrytem i zachowane w przekładach tybetańskich, zawiera około
1000 tekstów tantryckich, których autorstwo jest przypisywane Buddzie. Liczba natomiast tekstów
Tantry w komentującym naukę Buddy zbiorze Tandżur przekracza 3000, ponadto przeważająca część
autorów Tandżuru - to tantryści hinduscy.
Zarówno wierzący buddyści, jak i niewierzący naukowcy z różnych stron świata do tej pory nie
uzgodnili stanowiska, na czym polegała pierwotna nauka legendarnego Buddy Siakjamuni: czy miała
charakter wyłącznie religijny, czy też etyczny, czy sam Budda był postacią historyczną (w rodzaju
proroka islamu - Mahometa), czy mitologiczną (jak Ozyrys u starożytnych Egipcjan). Kilka wieków po
śmierci Buddy buddyzm rozpadł się na trzy nauki, trzy “wozy", trzy drogi, na których człowiek może
pozbyć się cierpień i osiągnąć pełną szczęśliwość - nirwanę. “Mały wóz", czyli hinajana,
rozpowszechnił się w krajach południowo-wschodniej Azji. Ten kierunek buddyzmu wyznaje wielo-
milionowa ludność Birmy, Laosu, Kambodży, Syjamu, Cejlonu i Wietnamu Południowego. “Wielki wóz"
- mahajana - przeniknął początkowo do centralnej Azji (radzieccy archeolodzy odkryli tu ruiny świątyń
buddyjskich), a następnie do Chin, Japonii, Korei, Nepalu, Tybetu, Mongolii, kraju Buriatów i
Kałmuków. Już w I tysiącleciu n.e. od tego “wozu" odłączyła się wadżrajana, czyli “wóz Tantry", której
głosiciele, zwani siddhi, wskazywali najkrótszą, “błyskawiczną" drogę do osiągnięcia nirwany.
Tantryzm buddyjski narodził się w Indiach, ale po podbiciu znacznej części Hindustanu przez
muzułmanów wszystkie trzy “wozy Buddy" porzuciły swoją ojczyznę, a obecnie zabytki buddyzmu
stanowią tu przedmiot wykopalisk archeologicznych. Do dziś jednak badacze mają możliwości poznać
' tradycje i nauki tantryzmu w istnych jego “rezerwatach" - małych ksiąstewkach Sikkim i Bhutan,
położonych w Himalajach. Już w VIII wieku hinduski mędrzec Padmasabhawa przyniósł tantryzm w
Himalaje, ale aż do połowy lat sześćdziesiątych naszego wieku świat nie znał związanych z
tantryzmem wspaniałych arcydzieł malarskich, rzeźby, idei filozoficznej , które się znajdowały w
odległych i trudno dostępnych miejscach. Całkiem niedawno ukazała się książka Madandżita Singha,
hinduskiego historyka sztuki, pt. Sztuka himalajska. Dzięki pomoocy rządów Indii i Nepalu, współpracy
dalajlamy stojącego na czele buddystów wyznających mahajanę i miejscowych władz Sikkim i
Bhutanu udało się Singhowi spędzić jakiś czas w najdalej położonych klasztorach i zapoznać świat z
arcydziełami sztuki, których odtwarzanie było jeszcze do niedawna jak najsurowiej zabronione. Kolej
teraz na filologów, historyków, filozofów - wszak teksty Tantry stanowią wdzięczne pole do prac
badawczych. I kto wie, czy może właśnie dzięki nim nie uda się rozwiązać zagadki Lemurii, gdzie
powstała - być może - nauka tantrystów, stworzona przez Protohindusów, a potem przeniesiona na
podniebne wysokości Himalajów.
Zresztą, żeby przestudiować teksty tantryckie, badacze radzieccy nie muszą ruszać w Himalaje i
zdobywać ich szczytów. Na terenie bowiem ZSRR, w Buriackiej ASRR jeszcze w początkach naszego
wieku klasztory (dacany), które były jednocześnie swego rodzaju uniwersytetami średniowiecznymi,
miały specjalne “fakultety", gdzie wykładano naukę tantryzmu. Obecnie biblioteki naukowe w
Leningradzie i w Ułan Ude mają w swych zbiorach niemało tekstów tantryckich, których analiza
przynosi nieraz zaskakujące wyniki.
W roku 1968 Buriacka Filia Wydziału Syberyjskiego AN ZSRR opublikowała III wydanie Materiałów
do historii i filologii środkowoazjatyckiej. Jeden z artykułów w tym zbiorze jest poświęcony kosmologii
buddyjskiej. Oprócz tradycyjnych poglądów (niezbyt się różniących od twierdzenia, że Ziemia opiera
się “na trzech słoniach") istniało w buddyzmie - zwłaszcza tantryckim - zupełnie inne wyobrażenie o
budowie świata, w szczególności w tantryckim systemie “kalaczakra" Ziemia ma kształt kuli
obracającej się wokół swojej osi. Trudno nie zgodzić się z autorem artykułu R. Pubajewem, że
“wszystko to jest niewątpliwie ciekawe z naukowego punktu widzenia". Można więc mieć nadzieję, że
nie tylko zbadanie dna Oceanu Indyjskiego, ale i tak zdawałoby się obce oceanografii prace, jak
tłumaczenie tekstów tantryckich i studia nad nimi, będą mogły rzucić światło na zagadkę Lemurii.
(Nawiasem mówiąc, zgodnie z pojęciami buddyzmu, człowiek pochodzi od małpy i uczłowieczenie
jego odbyło się na terenie Indii, to znaczy tam, gdzie znaleziono dziś najstarsze szczątki przodków
człowieka!).
Ślady wiodą do Australii
Jak widzimy, problem Lemurii wiąże się z całym kompleksem nauk - od odczytywania pism
starożytnych do geologii mórz - i dotyczy różnych terenów - od krainy podwodnej leżącej na dnie
Oceanu Indyjskiego do Himalajów i stepów Buriackiej ASRR. Możliwe, że z tym problemem wiąże się
jeszcze jedna dziedzina naukowa - australistyka - i jeszcze jeden kontynent - Australia.
Już pierwszych badaczy uderzało podobieństwo między tubylcami australijskimi a ciemnoskórymi
Drawidami. Czym je tłumaczyć? Niemożliwe przecież, żeby przodkowie Australijczyków porzuciwszy
swoją ojczyznę, Indie, przepłynęli ocean na kruchych łódeczkach albo tratwach! Powstała więc “teoria
preada-mizmu": skoro Australijczyków nie wylicza się wśród narodów pochodzących od synów
sprawiedliwego Noego, to należy ich, tak jak Indian amerykańskich, uważać za “preadamitów"; zostali
przez Boga stworzeni osobno, Australijczycy - w Australii, Indianie - w Nowym Świecie, i na wieki
osiedleni na tych ziemiach. Rzecz jasna, takie “wyjaśnienie" nie mogło zadowolić uczonych. “Teoria
preadamizmu - teoria o istnieniu ludzi przed Adamem - została stworzona, żeby obalić ideę
odwiecznego braterstwa wszystkich ras i usprawiedliwić zbrodnie kolonizatorów" - nadmienia w
związku z tym radziecki australista W. Kabo.
Podobieństwo między Drawidami i Australijczykami wywołuje do dziś gorące dyskusje
antropologów i etnografów. Jedni uważają je za wyłącznie powierzchowne, drudzy widzą w
Australijczykach Pradrawidów, inni przeciwnie, sądzą, że ojczyzną Australijczyków był Hindustan. Tak
samo nie rozstrzygnięty jest problem wzajemnych relacji między językami drawidyjskimi i
australijskimi. Już w roku 1847 etnolog angielski J. Prichard opublikował pracę, w której dowodził
pokrewieństwa języków australijskich z językami tamilskimi mieszkańców południowych Indii. Około
100 lat temu lingwista W. Bleek wykazał podobieństwo struktury języków australijskich i drawidyjskich.
Od tego czasu ukazało się wiele prac na ten temat. W jednej z nich zostały przytoczone fakty o
gramatycznych i fonetycznych zbieżnościach między językami drawidyjskimi a językami rdzennych
mieszkańców Australii. A jednak tych danych jest za mało, żeby z całą pewnością mówić o
pokrewieństwie - podobieństwa bowiem mogą być przypadkowe, zupełnie zewnętrzne. Tak więc
jeszcze brakuje danych językoznawczych i antropologicznych, by móc potwierdzić czy, przeciwnie,
odrzucić teorię o pokrewieństwie między Australijczykami a Drawidami. A co na to archeologia?
Wykopaliska z lat ostatnich, zarówno w Australii, jak w Indiach, Pakistanie i na Cejlonie, pozwoliły
uczonym poznać mnóstwo różnych kultur epoki kamiennej. Podobieństwo narzędzi kamiennych
znalezionych w Australii i w Hindustanie jest niewątpliwe.
Znowu trafiamy na to samo pytanie: czy to podobieństwo świadczy o pokrewieństwie, czy jest
wynikiem przypadkowych zbieżności? Zresztą przyjdzie tu archeologii z pomocą pokrewna jej
etnografia. Chyba każde dziecko w szkole słyszało o bumerangu powracającym, jednym z najbardziej
charakterystycznych atrybutów kultury australijskiej. Ale tylko naukowcy wiedzą, że bumerang
powracający odkryto pod koniec ubiegłego wieku wśród plemion zamieszkujących południowe Indie -
a plemiona te porozumiewały się językiem wywodzącym się z języków drawidyjskich! “Możliwe, że
hinduskie oraz australijskie bumerangi pochodzą od wspólnego dawnego pierwowzoru, który mieli w
rękach jeszcze protoaustraloidalni późnopaleolityczni przodkowie ludów w Indiach i w Australii" - pisze
w związku z tym W. Kabo 18. Gdzież więc leży ta praojczyzna Drawidów i Australijczyków?
Jeżeli nawet poszczególne dziedziny naukowe mają zbyt mało danych do stwierdzenia
pokrewieństwa między tymi narodami, to przecież świadczą o nim fakty ujawnione zarówno przez
etnografię i archeologię, jak językoznawstwo czy antropologię, a są to - praktycznie rzecz biorąc -
wszystkie dziedziny nauk o człowieku. W ten sposób z sumy odrębnych faktów dostarczonych przez
różne dyscypliny można ułożyć sobie dość przekonywającą wizję dawnego pokrewieństwa ludów,
które rozdzieliły wody Oceanu Indyjskiego. Toteż pytanie o praojczyznę, wspólną kolebkę
mieszkańców południowych Indii, Cejlonu i Australii, jest całkiem uzasadnione 19.
W naszych czasach rzadko który z naukowców byłby skłonny uważać piąty kontynent za
praojczyznę Drawidów (a tym bardziej całej ludzkości, jak sugerowali niektórzy antropolodzy w
początkach wieku). Większość badaczy współczesnych przypuszcza, że dawną ojczyzną
Australijczyków był Stary Świat, lub, ściślej, Azja czy jeszcze dokładniej - kraje południowoazjatyckie
leżące na południe od Himalajów. Od czasów bowiem paleolitu stanowiły one - jak pisze W. Kabo -
“jedno z centrów cywilizacji ludzkiej, z której promieniowały impulsy w różnych kierunkach: na północ,
do środkowej i północnej Azji, na południowy wschód - do południowo-wschodniej Azji i dalej do Au-
stralii. Z kulturowo-historycznym światem południowej i południowo-wschodniej Azji związane są
właśnie najstarsze kultury australijskie".
Ale, być może, to południowoazjatyckie centrum miało z kolei jako swojego poprzednika jeszcze
jedno, starsze centrum, znajdujące się tam, gdzie obecnie szumią fale Oceanu Indyjskiego?
W roku 1931 znany etnograf radziecki A. Zołotariew postanowił rozwiązać “zagadkę australijską" za
pomocą danych geograficznych i geologicznych. Podobieństwo między mieszkańcami południowych
Indii a Australijczykami tłumaczył tym, że kiedyś Hindustan i piąty kontynent leżały znacznie bliżej
siebie, a dopiero później pod wpływem dryfowania kontynentów rozsunęły się i między
Australijczykami i Drawidami legł przestwór Oceanu Indyjskiego. Zołotariew opierał się na teorii
18 Słynny egiptolog Carter twierdzi, że bumerangi, w tym powracające, znane były już w starożytnym Egipcie. (N.Ż.)
19 Zachodnioaustralijskie plemiona znały podanie o tym, że przez długi czas mieszkały na południowym brzegu
wielkiego strumienia, a brzeg północny zamieszkiwali ludzie biali. Wszyscy żyli w przyjaźni (chociaż biali byli silniejsi), a
nawet zawierali między sobą związki małżeńskie. Pewnego razu była ulewa, rzeka wystąpiła z brzegów i Australijczycy
ratowali się ucieczką. Kiedy po deszczu wrócili na stare miejsca, zastali tam zamiast rzeki rozległe morze. Ludzie biali
widocznie zginęli. (N.Ż.)
Wegenera, bardzo w tamtych latach popularnej. Niewykluczone, że słuszna się okaże hipoteza
przeciwna, “oceanograficzno-etnograficzna", iż do końca ostatniego okresu lodowcowego z Indii do
Australii prowadziły pomosty lądowe, które ułatwiały ludziom pierwotnym wzajemne kontakty. One
właśnie tłumaczyłyby bliskość języków drawidyjskich, a także inne fakty podobieństwa, odkryte przez
antropologię, etnografię i archeologię. Możliwe, że przyjdą z pomocą tym dziedzinom naukowym inne
- oceanografia i geologia mórz - gdyż w naszych czasach właśnie Ocean Indyjski znajduje się w
centrum ich zainteresowania.
Karty kroniki spisanej na kamieniach
Antropologia, etnografia, językoznawstwo, archeologia... - wszystkie te dyscypliny naukowe brały
udział w rozwiązywaniu zagadki pochodzenia Australijczyków, zabrakło jednak najbardziej
niezawodnych danych, które pozwoliłyby odtworzyć historię starożytną piątego kontynentu - nie ma
źródeł pisanych. Pismo pojawiło się w Australii dopiero wraz z przybyciem Europejczyków. Istnieje
jednak mnóstwo zabytków pozostawionych przez Australijczyków, które pomagają rzucić światło na
“okres przed-piśmienny". Owym źródłem są setki i tysiące rysunków na skałach i kamieniach,
odkrywane w najróżniejszych zakątkach kontynentu australijskiego. Odczytanie rysunków na skałach
to jedno z najtrudniejszych zadań australistyki i - jak wszystko, co dotyczy studiów nad historią
starożytną piątego kontynentu - ma wiele punktów niejasnych, spornych, hipotetycznych.
Po pierwsze, wiek rysunków. Jedni naukowcy uważają, że liczą one najwyżej jakieś 150-200 lat,
inni skłonni są przypisy-sywać tym rysunkom pochodzenie bardzo odległe w czasie - sprzed
kilkudziesięciu tysięcy lat (wśród rysunków spotyka się bowiem podobizny zwierząt już wymarłych,
takich jak olbrzymie gady, gigantyczny torbacz Diprotodon o uzębieniu podobnym do uzębienia
gryzoni i wielkości nosorożca, mrówkojad itd). Po drugie, znaczenie większości rysunków jest
niejasne: nie zachowały się do naszych czasów legendy i mity, które byłyby pomocne przy ustalaniu,
kogo i co przedstawiają tajemnicze postacie pół-ludzi i półzwierząt, schematyczne sylwetki, symbole
geometryczne - a są to ulubione motywy artystów australijskich. Po trzecie, uderzające podobieństwo
stylu i maniery niektórych rysunków do stylu w sztukach plastycznych innych ludów naszej planety, na
przykład Buszmenów z południowej Afryki, Egipcjan sprzed epoki faraonów, paleolitycznych twórców
rysunków z hiszpańskich grot. Czy jest to tylko powierzchowna zbieżność, czy coś więcej? Różne są
na ten temat poglądy. Najbardziej burzliwe dyskusje wywołują słynne australijskie rysunki skalne.
Jeden z pierwszych badaczy piątego kontynentu George Gray odkrył w roku 1838 w głębi grot
Kimberley (północno-zachodnia Australia) rysunki fantastycznych istot z aureolą nad głową, o białych
twarzach bez ust i z ciałem pokrytym pionowymi pasami. Później znaleziono w Australii jeszcze inne
wizerunki tych dziwnych postaci, nazywanych przez ludność miejscową wondżinami. Gray sądził, że
rysunków tych nie wykonali artyści australijscy, tylko jacyś obcy, niajprawdopodobniej Malajowie. Inni
badacze uznali, że przedstawiają one dawnych Sumerów czy Babilończyków. Jeszcze inni uważają je
za portrety Egipcjan czy Afrykańczyków, wreszcie Hellenów. Australijski etnograf A. P. Elkin
przedstawił ważkie dowody na to, że rysunki wykonali rdzenni mieszkańcy Australii: do dziś przecież
nie przestają oni czcić tych wizerunków, odnawiają je w okresach suszy, albowiem wierzą, że
symbolizujące je istoty władają wodą i deszczem. Ale w tym samym wieku XX powstała jeszcze jedna
hipoteza: zdaniem romantycznie nastawionych badaczy, “aureole" wokół głów stanowią stylizowany
rysunek hełmów z ekwipunku kosmonauty; “przybysze z kosmosu" zgodnie z tym, co zakłada ta
hipoteza, są uwiecznieni nie tylko na freskach z Tassili na Saharze, ale i na ścianach grot
australijskich!
Ostatnie przypuszczenie wydaje się nam najbardziej ryzykowne. Natomiast teoria australijskiego
etnografa - najbardziej przekonywająca, choć nie jest dowiedziona. Przecież w mitologii ludów
pierwotnych można znaleźć dziesiątki przykładów, jak bardziej rozwinięty naród przybyszów stawał się
przedmiotem kultu i zostawał podniesiony do rangi bóstwa (w tejże Australii Europejczyków uważano
albo za duchy zmarłych przodków, albo za bogów). A kojarzenie dziwacznych postaci z rysunków
skalnych z żywiołem wody .przypomina nam głębiny Oceanu Indyjskiego i Lemurię, która - być może -
zginęła w jego falach.
Mity i legendy australijskie mówią o przodkach, którym tubylcy zawdzięczają osiągnięcia swojej
kultury. Owi mityczni przodkowie czy równie fantastyczne istoty obdarzające tubylców bronią i
narzędziami pracy przyszli skądś z północy czy północo--zachodu, tzn. od strony Oceanu Indyjskiego.
Powszechnie znane są wśród plemion australijskich podania o tym, że kiedyś kraj ich
zamieszkiwali inni ludzie. Występują oni zawsze pod postacią karłów, którym w pewnych miejscach
kontynentu przypisuje się autorstwo rysunków skalnych. Zdaniem Kabo, należy w tych legendach
dostrzegać “wysiłki współczesnych Australijczyków (a w równej mierze Polinezyjczyków oraz innych
ludów) zmierzające do wyjaśnienia genezy zagadkowych dla nich dzieł sztuki monumentalnej,
architektury itd., których prawdziwi twórcy odeszli już w zapomnienie".
Jakiż więc naród stworzył te wizerunki, których uczonym nie udało się odczytać w ciągu półtora
wieku? Czy wykonali je Australijczycy, czy też rozwiązania tej zagadki trzeba szukać gdzie indziej?
Studia nad wspaniałą sztuką australijską, mimo że od chwili ich rozpoczęcia upłynęło tyle już lat,
dopiero się zaczynają. Nawet najsłynniejsze “galerie obrazów" nie zostały przestudiowane
szczegółowo. Oto znamienny przykład. Pod koniec ubiegłego wieku w Oenpelli (Ziemia Arnhema)
odkryto oryginalne rysunki przedstawiające postacie ludzkie naturalnej wielkości, które różniły się
wyraźnie wyglądem od Australijczyków. “Obserwując te wizerunki, można pomyśleć raczej o
malowidłach w świątyniach Starożytnego Egiptu" - pisał ich odkrywca. Znalezisko jedyne w swoim
rodzaju, ale poza nim nikt nie zwiedzał od tamtego czasu “galerii" w Oenpelli! Skalne rysunki australij-
skie stanowią dla historyków sztuki taką samą “nieznaną kartę", jak dla oceanografów Ocean Indyjski,
na którego dnie być może leży “klucz" do tajemniczych rysunków na piątym kontynencie.
Według wierzeń Australijczyków tajemnicze wondżiny przybyły z zachodu czy z północnego
zachodu. W dodatku “wyszły z morza". Jest znamienne, że właśnie wondżinom ludność tubylcza
piątego kontynentu przypisuje wzniesienie megalitów, monumentalnych budowli z głazów i bloków
kamiennych. Pewien etnograf, który opisał plemiona z północno-zachodniej Australii w początkach
naszego stulecia, dowiedział się od tubylców, że megality “mają wpływ, podobnie jak wizerunki
mitologicznych wondżinów na kamieniach, na zwiększenie liczby dzieci, ptaków, ssaków, owadów,
gadów, ryb i roślin".
Nie jest wykluczone, że wondżiny są podniesionymi do rangi bogów ludźmi, przybyszami z
północo-wschodu, którzy wznieśli owe kamienne budowle, a później, jak się to już nieraz zdarzało,
stali się przedmiotem czci Australijczyków, bohaterami mitycznymi, związanymi z obrzędami płodności
i urodzaju. Megality można spotkać nie tylko na wyżynie Kimberley, ale i w innych miejscach Australii.
Wszystkie znajdują się z zasady w pobliżu wybrzeża morskiego lub oceanicznego, a wyglądem
przypominają megality z wysp melanezyjskich, których pochodzenie do dziś nie zostało wyjaśnione.
Dużą popularnością cieszy się hipoteza Thora Heyerdahla, którego zdaniem budowle
monumentalne i posągi kamienne we wschodniej części Oceanii (Wyspa Wielkanocna, Markizy itd)
oraz technika ich wykonania rozpowszechniały się w kierunku ze wschodu na zachód - od brzegów
Ameryki Południowej na Wyspę Wielkanocną, a potem dalej na zachód, na inne wyspy polinezyjskie
(posągi z Wyspy Wielkanocnej są młodsze od monumentalnych budowli w starożytnym Peru i Boliwii,
ale starsze od kamiennych posągów na innych wyspach wschodniej Polinezji).
Po przeciwnej stronie Oceanu Wielkiego obserwujemy sytuację odwrotną. Jakiś nieznany naród
migrował z zachodu na wschód i jemu najwidoczniej należy przypisać wzniesienie megalitów na
wybrzeżu australijskim, tajemniczych posągów i przedmiotów kamiennych, odkrytych w Nowej Gwinei,
budowli z bloków kamiennych w Melanezji. Co to był za naród? Przodkowie obecnych
Polinezyjczyków - jak sądzą niektórzy badacze - czy może uchodźcy z Indii, Mezopotamii albo Egiptu
w epoce faraonów (bo jest i taka hipoteza!)? Albo ów tajemniczy “naród x", który nie pozostawił po
sobie śladu w dziejach ludzkości. Nie znaleziono jeszcze odpowiedzi na to pytanie, toteż hipoteza, że
tym “narodem x" byli mieszkańcy zaginionej w falach Oceanu Indyjskiego Lemurii, ma prawo stanąć
obok innych hipotez (mimo że można wytoczyć wiele kontrargumentów w stosunku do niej, podobnie
zresztą, jak i w stosunku do innych wyliczonych wyżej przypuszczeń o pochodzeniu monumentalnej
sztuki Oceanii).
Zagadka pochodzenia megalitów to jedno z najtrudniejszych, ale L najbardziej pasjonujących
zagadnień najdawniejszej historii ludzkości. Megality można spotkać wszędzie: i w Anglii, i w po-
łudniowych Indiach, i w Hiszpanii, i na Nowych Hebrydach, w Australii i na Kaukazie. Wszędzie te
budowle megalityczne umiejscowione są w okolicach nadbrzeżnych, w dodatku im bliżej brzegu stoją,
tym są wynioślejsze i potężniejsze. Czy to świadczy, że zbudował je jakiś naród żeglarzy? Zresztą czy
w ogóle należy wszystkie te monumenty uważać za dzieło rąk jednego narodu? Może niewątpliwe
podobieństwo budowli megalitycznych stanowi rezultat podobieństwa wspólnych założeń
architektonicznych? Jedni badacze przypuszczają, że rozpowszechnianie się “idei megalitu" szło z
zachodu na wschód, od brzegów Atlantyku ku brzegom Kaukazu, południowych Indii, Australii i
Oceanii, drudzy (stanowią oni co prawda mniejszość) ojczyznę tych monumentalnych budowli widzą
na wyspach Oceanii, skąd ich idea miała być przeniesiona na zachód. Trzecia grupa badaczy uważa,
że nie ma żadnego wspólnego “łańcucha" megalitów: w Europie, Indiach, Australii i Oceanii istniały
własne lokalne tradycje, nie połączone ze sobą żadnym pokrewieństwem.
Po czyjej stronie jest racja w tej dyskusji? I znowu, po raz nie wiadomo który, musimy powiedzieć:
nie wiemy. Można tylko snuć hipotezy, mniej lub bardziej przekonywające; słuszności którejś z nich na
obecnym etapie naszej wiedzy nie można dowieść; dopiero kiedy zostanie dokładnie zbadane dno
Oceanu Indyjskiego w rejonie hipotetycznej Lemurii, da się z całą pewnością orzec, czy teoria o
istnieniu Lemurii jest słuszna, czy można z jej pomocą spróbować rozwiązać takie niejasne problemy,
jak zasiedlenie Australii, źródła cywilizacji protohinduskiej, pochodzenie człowieka i wiele innych.
Antarktyda - ląd, który odpłynął
Całkiem możliwe, że zbadanie dna Oceanu Indyjskiego i jego mórz zmusi nas do ponownego
rozpatrzenia wielu problemów związanych z pochodzeniem ludzkości i najstarszych cywilizacji na
naszej planecie. Ale jest i druga możliwość: może się okazać, że ani Lemurii, ani innych zatopionych
lądów i wysp, resztek Gondwany, na Oceanie Indyjskim nie było, tylko olbrzymi kontynent po prostu
się rozpadł na Półwysep Indyjski, Afrykę, Australię, Amerykę Południową i Antarktydę.
Współcześni zwolennicy teorii dryfu kontynentów twierdzą, że układ śródoceanicznych grzbietów i
wzniesień jest śladem rozciągnięcia się skorupy ziemskiej wzdłuż osi oceanów między rozsuniętymi
fragmentami rozłupanych prakontynentów. Geofizycy przeprowadzają obecnie badania, które mają
sprawdzić, czy i w dzisiejszej dobie kontynenty się rozsuwają i czy powstają przy tym zalążki nowych
oceanów. Największe nadzieje są pokładane w badaniach rowów podmorskiego Grzbietu
Środkowoindyjskiego, które mają swoje przedłużenia także na lądzie - na Półwyspie Arabskim, w
Palestynie, Kenii i w Somalii.
Jedna ze szczelin tego grzbietu biegnie prosto na północ aż do bazaltowych płaskowyżów Dekanu,
druga skręca na północny zachód w kierunku Morza Czerwonego. W Zatoce Adeńskiej następuje
nowe rozszczepienie. Jeden rów ciągnie się dnem Morza Czerwonego, wkracza na ląd stały i
przechodzi w swoje “lądowe przedłużenie" - dolinę Jordanu, drugi sięga wybrzeży Somalii, tworząc
doliny zapadliskowe we wschodniej Afryce. Stronnicy tej teorii przypuszczają, że tu właśnie znajdują
się zalążki dwóch przyszłych oceanów, za kilka milionów lat kontynent afrykański rozetnie jeszcze
jedno długie i wąskie morze, Morze Czerwone zaś w tym samym czasie rozszerzy się wielokrotnie i
przekształci w “Ocean Nowoindyjski", oddzielający Półwysep Arabski od Afryki.
“Pęknięcie" Morza Czerwonego nastąpiło, zdaniem tych uczonych, zaledwie 10, co najwyżej 20
min lat temu; w tym okresie Półwysep Arabski zaczął się oddalać od Afryki na północny wschód,
wykonując obrót w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Obecną szybkość rozszerzania
się Morza Czerwonego oceniają oni na około 1,5 cm rocznie; takie zmiany w skorupie ziemskiej mogą
zostać odkryte w niedalekiej przyszłości za pomocą doskonalszej aparatury.
Z jaką szybkością przesuwają się kontynenty, jeśli słuszna jest teoria dryfu i lądy rzeczywiście
“pływają" po płaszczu Ziemi? Szereg uczonych przypuszcza, że ruch ten we wszystkich okresach był
bardzo powolny: na to, żeby fragmenty Gondwany “przesunęły się" na dzisiejsze swoje miejsca,
trzeba było około 150-200 min lat. Pojawiły się jednak w naszych czasach hipotezy, według których
przyczynę dryfu kontynentów stanowi ekspansja naszej planety i szybkość “wędrówek" lądów jest
dość znaczna. Jeszcze w czasach nie tak całkiem odległych, bo już za pamięci ludzkiej, części
Gondwany leżały o wiele bliżej siebie niż dzisiaj. Chciałoby się tu mimo woli przypomnieć sensacyjne
(wprawdzie niedostatecznie uargumentowane) wiadomości ogłoszone przez amerykańskich
kartografów, którzy odkryli na dwóch szesnastowiecznych mapach kontury Antarktydy. Na jednej z
nich linia brzegu Antarktydy przypomina uderzająco zarysy tego “kontynentu lodowego" ustalone
dopiero w naszej epoce, i to za pomocą precyzyjnych przyrządów geofizycznych!
Zresztą, jak pisze profesor M. Rawicz z radzieckiego Instytutu Geologii Arktyki, tylko laikom
Antarktyda może wydać się nieprzerwaną pustynią lodową. Rzeczywistość znacznie się różni od tych
wyobrażeń." Prawie 0,5 min km2 w przybliżeniu 4% terytorium kontynentu - zajmują masywy górskie o
grzbietach sięgających wysokości 2-5 km n.p.m. nad jego pokrywą lodową. Oddalone o setki
kilometrów od brzegów ciągną się łańcuchy gór opasujące prawie całe wybrzeże wschodniej
Antarktydy. Przez sam środek lądu obok Bieguna Południowego biegnie jeden z największych na
świecie systemów górskich - tzw. Góry Transantarktyczne. Dziesiątki grzbietów rozdzielają tu płynące
lodowce, które przypominają gigantyczne rzeki lodu, a na wybrzeżach rozłożyły się setki kamiennych
oaz - ciepłe wysepki nagrzanych słońcem, niewysokich skalistych stożków pośród bezkresnych
przestrzeni pustyni lodowej".
Niegdyś klimat Antarktydy był znacznie cieplejszy i lodowy pancerz nie okrywał jej powierzchni -
mówią o tym pokłady węgla kamiennego oraz inne dane. Jak dawno to było? Co najmniej 200-250
min lat temu. Kiedy Antarktydę pokryły lody? Tego nie wiemy dokładnie. Niektórzy sądzą, że całkiem
niedawno, bo zaledwie 9-10 000 lat temu. I, co jest najbardziej zaskakujące - dawne mapy,
“rozszyfrowane" przez amerykańskich badaczy, przedstawiają brzegi Antarktydy uwolnione spod lodu!
Pierwszą mapę sporządził w roku 1513 turecki admirał Piri Reis, ale jako jej autor zaznacza, że
oparł się na innych, znacznie starszych mapach, z IV wieku p.n.e. Wielu uczonych świata antycznego
uważało rzeczywiście, że na półkuli południowej znajduje się Terra Incognita Australis (Nieznana
Ziemia Południowa)^ która stanowiłaby swojego rodzaju “odpowiednik" Europy, Azji i Afryki, leżących
na półkuli północnej. Cży geografowie starożytni opierali się na jakichś konkretnych informacjach, czy
też ich Nieznana Ziemia Południowa była tworem czysto teoretycznym? Tak czy inaczej aż do wypraw
Cooka pod koniec wieku XVIII ci “gabinetowi geografowie" byli przekonani o istnieniu Terrae
Incognitae Australis, a jej powierzchnię określali na 180 min km2 (powierzchnia Antarktydy przekracza
nieco 13 min km2, Australii - 7,7 min km2) licząc, że “przewyższa ona pod względem obszaru całą
cywilizowaną część Azji, od Turcji po wschodnie krańce Chin", a zamieszkuje ją 50 min mieszkańcowi
Na innej mapie, pochodzącej z roku 1531, są naniesione łańcuchy górskie i rzeki Antarktydy, o
których myśmy się dowiedzieli dopiero w XX wieku. Przypadkowa zbieżność czy coś więcej? Może
autorzy obydwu map korzystali z jakichś antycznych źródeł? Albo może starożytni geografowie
opierali się z kolei na jeszcze wcześniejszych informacjach, zaczerpniętych z doświadczeń Egipcjan,
Hindusów, Arabów - wielkich żeglarzy Świata Starożytnego? Czy też - jak przypuszczają niektórzy -
istniała jakaś “cywilizacja x", której ojczyzną była Antarktyda? Albo znów - jak sądzą stronnicy
hipotezy o gościach z kosmosu, którzy odwiedzili naszą Ziemię kilka tysięcy lat temu - mapy te są
wzorowane na mapach przybyszów z obcych planet? A może rację mają geografowie radzieccy,
którzy twierdzą, że zadziwiającą zbieżność zarysów Antarktydy i “Nieznanej Ziemi Południowej" na
wspomnianych mapach to rezultat mylnego ich odczytania i próba dopatrzenia się w nich z góry
zadanego schematu?
Zagadka starych map czeka na swoje rozwiązanie. Zresztą nie tylko mapy z wyobrażeniami Terrae
Incognitae Australis nasuwają wiele bardzo ciekawych problemów, do rozwikłania których mogą się
przyczynić nauki o człowieku i Ziemi. Źródłem takich problemów są przede wszystkim liczne wyspy na
Atlantyku, które figurują na mapach średniowiecznych...
Część trzecia
Zagadki Atlantyku
Legendarne wyspy
Na dawnych mapach przedstawiających Atlantyk można znaleźć nazwy wysp, których śladu próżno
szukać na mapach dzisiejszych: Świętego Brandana, Brasil, Antylia, Siedmiu Miast, Zielona i mnóstwo
innych. Historycy odkryć geograficznych poświęcili mnóstwo pracy “odczytaniu" średniowiecznych
map i nazw tajemniczych wysp naniesionych na te mapy.
Wiele z nich odpowiada bezwzględnie rzeczywistym wyspom na Atlantyku - Wyspom Kanaryjskim,
Azorom, Maderze. Niektórzy badacze przypuszczają, że średniowiecznym żeglarzom udało się
dopłynąć do brzegów Ameryki, wysp Bahama, i Antyli (Indii Zachodnich), co znalazło swe odbicie na
mapach w postaci nazw Antylia, Brasil, Wyspa Dziewicza. Większość badaczy przypuszcza jednak,
że było odwrotnie: w miarę posuwania się Europejczyków coraz dalej po Atlantyku legendarne wyspy
“przenosiły się" na mapach coraz dalej na zachód i kiedy, po wyprawach Kolumba, droga w stronę
Nowego Świata została odkryta, starymi nazwami obdarzono nowe ziemie - stąd się wzięły Antyle,
Brazylia, Wyspy Dziewicze.
Dużo nazw wysp na mapach średniowiecznych to zwykłe pomyłki. Tajemnicza wyspa odkryta przez
legendarnego biskupa i żeglarza w jednej osobie, Brandana, ma swego “sobowtóra", wyspę
Borondon. Brasil to wyspa, która figurowała raz na północo-zachodzie, raz w środku, to znów na
południu Atlantyku opływającego Europę - w sumie na pewnych mapach mamy aż trzy wyspy Brasil.
Niektóre wyspy zawdzięczają swoje nazwy kartografom arabskim i starożytnym. Na przykład w
Odysei Homera mówi się o Ogygii, którą rządziła Kalipso. W wiekach średnich zmieniono ją na Wyspę
Diablic, potem na Wyspę Dziewiczą, która z kolei udzieliła swej nazwy Wyspom Dziewiczym w
archipelagu Małych Antyli.
Ale po najdokładniejszym nawet zbadaniu danych na mapach średniowiecznych, niektóre wyspy
tam zaznaczone pozostają jednak zagadką: pochodzenia ich nie można wytłumaczyć ani pomyłką
kartografów, ani informacjami o prawdziwych wyspach znajdujących się na Atlantyku, ani też
zniekształceniem informacji ze źródeł arabskich i starożytnych. Zresztą i one musiały się na czymś
opierać! Nie mogli przecież uczeni starożytni czerpać wiadomości o wyspach atlantyckich z fantazji,
lecz korzystali z relacji otrzymanych od greckich i rzymskich żeglarzy podróżujących po Atlantyku. I
nie tylko od greckich i rzymskich. Kto wie, czy lepszymi nawet żeglarzami nie były inne ludy
mieszkające nad Morzem Śródziemnym, na przykład Etruskowie z terenu dzisiejszych Włoch,
mieszkańcy dawnej Karii i Licji w Azji Mniejszej, a zwłaszcza Fenicjanie i Kreteńczycy.
Odważni żeglarze feniccy odbywali rejsy, na które się Europejczycy odważyli dopiero w 2000 lat
później - opłynęli kontynent afrykański. Morze Śródziemne Fenicjanie znali jak własną kieszeń. Pływali
także po Atlantyku. Na Azorach jeszcze w połowie XVIII wieku odkryto naczynie gliniane pełne monet,
które bito w kolonii fenickiej Kartaginie mniej więcej w latach 330-320 p.n.e. Zdaniem specjalistów,
znalezisko to jest bez wątpienia autentyczne, o żadnej więc mistyfikacji nie może być mowy (czego się
nie da powiedzieć o śladach pobytu Kartagińczyków i Fenicjan w Ameryce, które w rzeczywistości
okazały się zwykłym fałszerstwem). W połowie XVIII wieku numizmatyka nie stała jeszcze na
dostatecznie wysokim poziomie, żeby można było skompletować serię monet pochodzących z tak
ściśle wydzielonego okresu i znalezionych w północnej Afryce, a gdyby ktoś chciał oszukać uczonych,
to w najlepszym wypadku uzbierałby monety z różnych wieków, w tamtych czasach bowiem nikt by
fałszerstwa nie zauważył. Tak więc można uznać za wiarygodny fakt, że Kartagińczycy, spadkobiercy
fenickich żeglarzy, przypływali na Azory pod koniec IV wieku p.n.e., co świadczy o tym, że potrafili
pokonywać wielkie obszary wodne Atlantyku. Przez dłuższy czas uważano Fenicjan za najlepszych
żeglarzy starożytności. Ale kiedy na początku wieku XX archeolodzy odkryli starożytną cywilizację na
Krecie, o której potędze stanowiła flota, okazało się, że 1500 lat przed Fenicjanami kreteńscy
żeglarze, poddani legendarnego króla Minosa, odbywali podróże nie tylko po Morzu Śródziemnym, ale
wypływali też na wody Atlantyku. Istnieją nawet hipotezy, że Kreteńczycy odkryli Wyspy Kanaryjskie i
Azory, dobijali do brzegów południowej Afryki i 3000 lat przed Kolumbem dotarli do wybrzeży Nowego
Świata!
Co prawda, są to tylko hipotezy. Nie można jednak wątpić, że autorzy starożytni opierali się na
wiadomościach przywiezionych przez żeglarzy z Krety. Homer był niezaprzeczalnym autorytetem dla
większości geografów starożytnych. Wiadomości geograficzne autora Odysei stanowią mgliste odbicie
kultury okresu mykeńskiego, który poprzedzał grecką kulturę klasyczną. Co więcej, zdaniem
wybitnego znawcy antyku, profesora I. Tronskiego, jest wielce prawdopodobne, że “podanie o podróży
Odysa zawiera pewne echa faktów jeszcze dawniejszych niż kultura okresu mykeńskiego''.
Spróbujmy sobie wyobrazić układ “warstw historycznych", które znalazły swoje odbicie na mapach
średniowiecznych. Po pierwsze, są to wizje geograficzne samych autorów map, ludzi Średniowiecza,
o wyobraźni oderwanej od rzeczywistości, wierzących baśniom i skłonnych do ich wymyślania. Po
drugie -• prace kartografów i geografów arabskich, które uczeni średniowieczni znali. Po trzecie -
źródła starożytne, po czwarte - osiągnięcia żeglarzy fenickich (którzy zresztą niechętnie się nimi
dzielili, bo woleli opowiadać o wodach Atlantyku okropności i zmyślenia). Po piąte - geografia Homera,
oparta (a to po szóste) - na “geografii mykeńskiej", powstałej kilka wieków przed okresem klasycznym
w kulturze Grecji starożytnej. Po siódme - wiadomości geograficzne żeglarzy kreteńskich, nauczycieli i
poprzedników Greków z okresu kultury mykeńskiej. Tak więc, początki istnienia legendarnych wysp
przedstawionych na mapach średniowiecznych sięgają pradawnej przeszłości. Może jednak w
tamtych czasach wyspy te nie były legendarne, lecz istniały rzeczywiście?
Kraina na dnie Atlantyku
Atlantyk uchodzi za najlepiej zbadany ocean. Najbardziej charakterystyczną cechą rzeźby dna tego
oceanu jest olbrzymi system górski wijący się od północnego koła podbiegunowego do południowego
w kształcie ciągnącej się tysiące kilometrów litery S. Jest to Grzbiet Środkowoatlantycki. Biegnie on
dość dokładnie środkiem Atlantyku, zajmując wraz ze swymi odnogami prawie jedną trzecią całej
powierzchni dna oceanu. Jego szerokość waha się od 500 do 1500 km, a średnia wysokość wynosi
1830 m, chociaż poszczególne odcinki grzbietu podwodnego wznoszą się na wysokość trzech, a
nawet czterech kilometrów. Jest to “jedna z najpotężniejszych formacji rzeźby Ziemi" leżąca między
Europą i Afryką z jednej strony, a Ameryką Północną i Południową - z drugiej. Jak się wyraził jeden z
oceanografów i geofizyków angielskich - “wygląda, jakby ktoś usiłował zbudować mur między dwoma
wielkimi masywami lądowymi, ale nie skończył swojej pracy, bo do powierzchni oceanu prawie
wszędzie pozostała warstwa wód grubości około 1500 sążni".
Północny odcinek Grzbietu Środkowoatlantyckiego, znany pod nazwą grzbietu Reykjanes,
rozpościera się od 55° szerokości geograficznej północnej aż do Islandii - wyspy, która według słów O.
Leontjewa stanowi “absolutnie oryginalne zjawisko z punktu widzenia geologii mórz. Jest to jedyny
wielki obszar grzbietu śródoceanicznego, który sięga ponad poziom oceanu. Pod względem
geologicznym Islandia może uchodzić za olbrzymie wzniesienie o ponad 400-kilometrowej średnicy".
W miejscu, gdzie się kończy grzbiet Reykjanes, niby “ostroga" odgałęziają się podwodne Góry
Faradaya. Stanowią one część podwodnego Płaskowyżu Telegraficznego, który w świetle ostatnich
prac oceanograficznych właściwie nie istnieje, w rzeczywistości bowiem jest to obszar o bardzo
skomplikowanej budowie.
Grzbiet Środkowoatlantycki ma swoje przedłużenie również na północ od Islandii, pod zimnymi
wodami arktycznymi. Radziecki “geolog polarny" J. Gakkel w roku 1960 wysunął hipotezę, że jeszcze
dalej na północ Grzbiet Środkowoatlantycki przechodzi w inny grzbiet śródoceaniczny - arktyczny.
Hipoteza ta okazała się słuszna. W ciągu ostatnich lat Instytut' Geologii Arktycznęj
Głębokość: poniżej 4000 m od4000-6000m powyżej 6000 m
Dno Oceanu Atlantyckiego
oraz Instytut Arktyczny i Antarktyczny ZSRR przeprowadziły w Morzu Arktycznym szczegółowe
badania, które wykazały w sposób niewątpliwy istnienie Grzbietu Środkowoarktycznego, będącego
przedłużeniem Grzbietu Środkowoatlantyckiego i najdalej na północ wysuniętym odgałęzieniem
układu grzbietów oceanicznych. Zasługą oceanografów i geofizyków radzieckich są
odkrycia nie tylko na obszarach arktycznych, ale i w bardziej południowych rejonach Atlantyku.
Radziecka ekspedycja oceanograficzna ze statku “Michaił Łomonosow" nie tak dawno zbadała na
przykład około 1500 km dna oceanu - od grzbietu Reykjanes do Azorów - i odkryła, że rzeźba
Grzbietu Srodko-woatlantyckiego ma tutaj także bardzo złożoną budowę, obserwuje się wielkie spadki
wysokości i nader strome zbocza gór. Na południe od tego obszaru ciągną się góry podwodnego Pła-
skowyżu Azorskiego i możliwe, że w tym rejonie Atlantyku, jak sądzi radziecki oceanograf A. Iljin, leży
jeszcze jedna podwodna kraina górska, ponieważ sądząc z zarysów, pasmo to stanowi połowę łuku
okręgu o promieniu około 600 km. Podmorskie pasmo gór na południu przylega do podstawy Azorów,
a na północo-zachodzie - do wschodniego zbocza Grzbietu Północnoatlantyckiego. W czasie
czwartego rejsu statku badawczego “Michaił Łomonosow" odkryto w obrębie pasma nowe góry
podmorskie, które wskazują na istnienie nieprzerwanego łańcucha podmorskiego.
Dwie wyspy z archipelagu Azorów - Corvo i Flores - są wierzchołkami Grzbietu
Środkowoatlantyckiego wystającymi z wody nad powierzchnię oceanu. Wszystkie pozostałe wyspy
azorskie należą do rozległego podwodnego Płaskowyżu Azorskiego przylegającego do owego
łańcucha.
Im bliżej równika, tym wyraźniej góry Grzbietu Środkowoatlantyckiego się obniżają, sam grzbiet zaś
przybiera położenie równoleżnikowe, aż w okolicy równika zostaje przerwany głębią Romanche. Dzieli
ona grzbiet na dwie części. Mówiliśmy dotychczas o jednym z nich, tzw. Grzbiecie
Północnoatlantyckim, biegnącym przez półkulę północną. Na półkuli południowej znajduje się część
druga - Grzbiet Południowoatlantycki, Jest to jeszcze potężniejszy system górski, którego partie
najwyższe wystają na powierzchni oceanu w postaci wysp: Wniebowstąpienia, Tristan da Cunha,
Gough i Bouveta. Od wybrzeży południowo--zachodniej Afryki wyciąga się ku niemu Grzbiet Wielorybi.
Opodal brzegów Antarktydy Grzbiet Południowoatlantycki (poprzez Afrykańsko-Antarktyczny)
przechodzi w Grzbiet Zachodnioindyjski, wiążący cały gigantyczny zespół podwodnej krainy Atlantyku
w jeszcze potężniejszy system wzniesień śródoceanicznych opasujących kontynenty całego globu.
Kiedy i w jaki sposób powstał Grzbiet Środkowoatlantycki, ów “trzon podwodny" całego Atlantyku?
Pierwszą hipotezę na ten temat wysunięto na początku bieżącego wieku, w roku 1900. Od tego czasu
pojawiło się bardzo wiele najróżniejszych objaśnień, żadne jednak z nich do dziś nie zostało
całkowicie i jednogłośnie uznane. Zwolennicy teorii dryfowania kontynentów uważają, że Grzbiet
Środkowoatlantycki jest dowodem pęknięcia jednolitego lądu stałego rozdzielonego dzisiaj
przestworem oceanów. Atlantyk stanowiłby więc rozpadlinę między kontynentami i naturalnie nie
byłoby mowy o istnieniu w przeszłości jakichś wysp czy większych obszarów lądowych w miejscu,
gdzie leży obecnie grzbiet śródoceaniczny. Jednocześnie wiele faktów wskazuje na to, że Grzbiet
Środkowoatlantycki lub też jego części mogły się niegdyś wypiętrzać wysoko ponad poziom morza.
Kiedy się te obszary pogrążyły na dnie? Badania wykazują, że wiek grzbietu nie jest znaczny; z
geologicznego punktu widzenia grzbiet stanowi formację bardzo młodą. Basen Atlantyku zaczął się
kształtować około 100 min lat temu - wielu uczonych twierdzi, że to “najmłodszy" ocean na kuli
ziemskiej.
Możliwe, że ostateczne ukształtowanie się Atlantyku nastąpiło całkiem niedawno i dobiegło końca
równocześnie z ostatnim zlodowaceniem, tj. 10-12 000 lat temu. Nawet później jeszcze istniały na
Atlantyku poszczególne wyspy i wysepki, kilka tysięcy lat temu jeszcze nie zatopione, i to zapewne o
nich przypominają nam dawne mapy i opowieści żeglarzy. Czy uda się dzięki badaniom
oceanograficznym rozwiązać zagadkę legendarnych wysp na Atlantyku, jeden z najtrudniejszych
problemów stojących przed historykami odkryć geograficznych, przyszłość pokaże.
Thule, Dunejar, Buss, Majda...
Imię Pyteasza kojarzyło się geografom starożytnym ze słowami “skończony łgarz". Był on dla nich
kimś w rodzaju sławnego barona Munchhausena. Ów człowiek z Massylii (dzisiejszej Marsylii)
utrzymywał ni mniej ni więcej, że odwiedził kraj, gdzie noc trwała “w niektórych miejscach dwie, w
innych - trzy godziny", wyglądało to tak, że słońce zachodziło i już wkrótce wschodziło znowu! Dalej na
północ od tych miejsc, twierdził Pyteasz, znajdowało się “ścięte morze". Przypływy i odpływy jego
zdaniem powstają pod wpływem działania Księżyca... Czyż można wymyślić coś bardziej
niedorzecznego?
“Zmyślenia" Pyteasza oburzały niejednego starożytnego uczonego. Tymczasem właśnie owe
“niedorzeczności" świadczą o tym, że ten Marsylczyk był jednym z najdzielniejszych dawnych po-
dróżników, opisy bowiem krajów i lodów północnych, które przedstawiał, choć współczesnym mu
mieszkańcom strefy śródziemnomorskiej mogły się wydać nieprawdopodobne, odpowiadają ściśle
rzeczywistości, tak jak i jego interpretacja pochodzenia przypływów i odpływów morza! Dziś już
możemy uważać, że Pyteasz został całkowicie zrehabilitowany i należy tylko ubolewać, że nasza
wiedza o życiu i badaniach tego uczonego jest tak mizerna.
W okresie swoich podróży Pyteasz odwiedził wyspę Thule - “najdalszą ze wszystkich ziem, które
znamy". Droga od Orkadów do Thule trwała 5 dni i nocy; kraj ten wyróżniał się urodzajnością, rosły
tutaj “późno dojrzewające owoce" i mieszkali cywilizowani tubylcy. Dla ludzi z okresu upadku kultury
antycznej i geografów Średniowiecza Thule czy Ultima Thule (Ostatnia Thule) zmieniła się w symbol
“końca świata". Po “rehabilitacji" Pyteasza historycy odkryć geograficznych stanęli wobec pytania:
gdzie się znajdowała opisana przez Pyteasza wyspa Thule, z jakim lądem można ją utożsamić?
Pierwsze zresztą przypuszczenie co do “adresu" Thule zostało wysunięte... w 825 roku przez
irlandzkiego mnicha Dickwila. W swojej książce De men-sura orbis Terrae (O rozmiarach Ziemi)
poświęconej opisom różnych części świata ów zakonnik utożsamił Thule z Islandią. W ciągu ponad
1000 lat ten punkt widzenia znajdował zwolenników i jeszcze pod koniec ubiegłego wieku zdanie
Dickwila uchodziło za “bezspornie prawdziwe". Jednak obecnie dowiedziono już, że aż do VIII wieku
n.e. Islandia była wyspą bezludną, Pyteasz zaś, który odwiedził Thule w IV wieku p.n.e., mówi o
mieszkańcach tego kraju. To znaczy, że “adres islandzki" Thule jest fałszywy.
Próbowano też utożsamić Thule z którąś z wysp szkockich, ale i to okazało się niesłuszne - na tych
wyspach noc w lecie nie trwa dwóch do trzech godzin, jak to było w wypadku wyspy Thule. Fridtjof
Nansen, słynny norweski badacz polarny, wysunął przypuszczenie, że Thule znajduje się w północno-
zachodniej części Norwegii, w okolicy fiordu Trondheim. Ale klimat Thule był zbyt łagodny jak na
Norwegię (zwłaszcza w IV w. p.n.e., kiedy nastąpiło oziębienie), a mieszkańcy Thule mieli według
Pyteasza uprawiać zboże i zajmować się pszczelarstwem. Poza tym Pyteasz nie mógłby dopłynąć z
Orkadów do fiordu Trondheim w ciągu 5 dób; ta droga wymagałaby znacznie dłuższego czasu.
Na współczesnych mapach północnego Atlantyku między 61° a 63° szerokości geograficznej
północnej (właśnie na tej szerokości noce letnie powinny trwać dwie do trzech godzin) nie ma wyspy o
łagodnym klimacie, leżącej o 5 dni drogi od Orkadów. Może więc rozwikłaniem zagadki Thule byłoby
założenie, że wyspa ta zniknęła, stając się jedną z ławic Wzniesienia Farerskie-go? Taką hipotezę
wysuwa m.in. radziecki badacz N. Żyrow. Ciepły klimat wyspy podbiegunowej tłumaczyłby się faktem,
że leżała ona w głównym nurcie potężnego prądu morskiego, cieplejszego nieco od dzisiejszego
Golfstromu. “Taka wersja byłaby możliwa w wypadku, gdyby droga północno-wschodniej odnogi
Prądu Zatokowego została przegrodzona jakimś dość sporym lądem kierującym cały prąd bardziej ku
północy niż ku wschodowi - pisze Żyrow. - W ten sposób masy wód Golfstromu ruszyłyby bardziej
zwartym niż dziś strumieniem na północny wschód po zachodniej stronie Wysp Brytyjskich, między
Islandią a Norwegią".
Potwierdzić lub obalić tę hipotezę mogą tylko badania archeologiczne w okolicy Wzniesienia
Farerskiego i jego płytko położonych ławic. Zresztą nie tylko tutaj, ale i w rejonie grzbietu Reykjanes,
płycizny Rockall i jej rozległej ławicy, uwieńczonej mielizną o rozmiarach 110 na 50 km i skalistą
wysepką Rockall, oraz w okolicy ławicy Porcupine, która stanowi przedłużenie przybrzeżnej mielizny
Irlandii i ma obszary leżące na głębokości zaledwie 150 m. Jeżeli się okaże, że obniżanie się lądu w
tych miejscach nastąpiło stosunkowo niedawno, a ponadto, jeżeli się znajdzie ślady pobytu człowieka
tam, gdzie dzisiaj szumią fale Atlantyku, to również wiele innych legendarnych wysp atlantyckich
będzie można zlokalizować na współczesnej mapie. Może to być owa “ziemia zachodnia naprzeciwko
Islandii', o której mówi islandzki rękopis pochodzący z początku XIV wieku, i Wyspy Diun, o których
wspomina rękopis z połowy XIV wieku,. i tajemnicza kraina Buss z opowieści marynarzy irlandzkich, i
Wyspa Zielona, którą średniowieczni kartografowie umieszczali na południowym zachodzie od Islandii,
i wyspa Man (zwana też - Majda, Asmajdą, Majdasem, Mandżem), którą mapy średniowieczne
umieszczają na południu albo na południowym zachodzie od Irlandii, a nawet bajeczna Wyspa
Świętego Brandana i nie mniej fantastyczna wyspa Brasil (czy też 0'Brasil - “Szczęśliwa"), która się
zachowała na mapach aż do... 1830 roku (!).
Zanim jednak zostaną przeprowadzone szczegółowe badania podmorskie w rejonie grzbietu
Reykjanes, płycizny Rockall i ławicy Porcupine, możemy właściwie uważać, że hipoteza o zatopieniu
legendarnych wysp atlantyckich nie jest tak całkiem bezpodstawna. Podania o zatopionych wyspach i
ziemiach są bardzo rozpowszechnione wśród mieszkańców Irlandii, a przecież to właśnie Irlandczycy
pierwsi w Europie odważyli się wypłynąć na niebezpieczne wody północnego Atlantyku (przypuszcza
się, że właśnie irlandzcy żeglarze odkryli Amerykę - nie tylko przed Kolumbem, ale i przed
Normanami!), a któż może wiedzieć, jak daleko w przeszłość sięga sztuka żeglarska tego narodu,
który jest potomkiem starożytnych Celtów zamieszkujących kiedyś zarówno Irlandię, jak Anglię i
Francję? Na mapie admirała Piri Reisa (nie na tej jednak, gdzie jest przedstawiony “Kontynent
Południowy", lecz na wcześniejszej, pochodzącej z roku 1508) widnieje znamienny napis, który głosi,
że w roku 1456 między Islandią a Grenlandią “spłonęła wyspa". Czy nie jest to przypadkiem pisemne
świadectwo zagłady jednej z legendarnych wysp z powodu katastrofy?
Prawdę mówiąc, jeszcze nikt od tamtych czasów nie zaobserwował znikania wysp w tej części
Atlantyku. Natomiast widziano co innego: narodziny wyspy na oczach tysięcy ludzi w listopadzie 1963
roku w wyniku wybuchu wulkanu podwodnego koło południowych wybrzeży Islandii. Nowo powstałą
wyspę nazwano Surtsoy na cześć bóstwa ognia olbrzyma Surta ze starożytnej mitologii islandzkiej.
Zjawienie się nowej wyspy świadczy o tym, że skorupa ziemska w tej części Atlantyku jeszcze się nie
ustaliła. Jeżeli więc tak łatwo mogą się tu tworzyć wyspy, to w równie krótkim czasie mogą się one
zapadać na dno oceanu. Tymczasem na obszarze zatopionych przypuszczalnie wysp dokonano
nadzwyczajnego odkrycia, i to przez przypadek, a nie w trakcie poszukiwań archeologicznych. Otóż
mniej więcej 250 km na zachód od Irlandii trawler rybacki wyłowił z dna morskiego naczynie z szarej
gliny z niedbale zrobionym napisem łacińskim... Co takie znalezisko znaczy? Że na dnie leży
zatopiony okręt? Czy coś ważniejszego - odkrycie pierwszych śladów jednej z legendarnych wysp na
Atlantyku, spoczywającej pod wodą?
Na południu Morza Północnego
Po zwiedzeniu Thule wybrał się Pyteasz na inną wyspę - Abalus - znajdującą się o jeden dzień
drogi statkiem żaglowym od mielizny na morzu “zwanym Metuonis". Na brzeg tej wyspy fale miały
wyrzucać bursztyn, którego mieszkańcy “używają zamiast drzewa do palenia w piecu, a także
sprzedają sąsiadującym z nimi Teutonom". O Wyspie Bursztynowej (nazywanej też Abalusem lub
Abalcją, to znów Bazylią czy Baunonią, Glesarią albo Balcją) wspominają nieraz także inne źródła
starożytne. Na przykład Diodor z Sycylii pisze, że “prosto na północ od Scytii za Galią znajduje się na
oceanie Bazylia. Fale wyrzucają na brzegi tej wyspy olbrzymie ilości bursztynu, którego nigdzie poza
tym na ziemi nie można znaleźć... Bursztyny się tutaj zbiera i dostarcza na przeciwległy kontynent,
skąd przywożą je do naszych krajów".
Gdzie leży Wyspa Bursztynowa? Wielu badaczy sądzi, że chodzi tu po prostu o wybrzeża Bałtyku,
które słyną ze swoich bursztynów. Jak wynika jednak z danych Pyteasza, morze opływające Abalus
podlegało działaniom przypływów i odpływów, a w Bałtyku zjawiska te nie występują. A więc wyspa ta
powinna znajdować się na Morzu Północnym, dokładniej - u ujścia Laby, które ze względu na swoją
szerokość przypomina zatokę morską i ma rozległe mielizny. Jeden z badaczy niemieckich tak pisze
na ten temat: “Nie ulega wątpliwości, że w IV wieku p.n.e. germańskie wybrzeże Morza Północnego
miało jedną tylko zatokę, którą mogło być jedynie ujście Łaby. Z danych geologicznych, wynika, że
między piaszczystymi wyżynami - Hanowerską i Holsztyńską - aż do okolic Liineburga, gdzie w
tamtych czasach Łaba wpadała do morza, rozciągała się niegdyś na 18 mil zatoka morska, która
zniknęła dopiero w XIII wieku" (obecne ujście Łaby dziś jeszcze ma 15 km szerokości).
Gdy spojrzymy na mapę współczesną, to zobaczymy, że jedyną wyspą, która by mogła się
znajdować o jeden dzień żeglugi od ujścia Łaby, jest Helgoland - niewielki skrawek ziemi otoczony
przybrzeżnymi mieliznami ledwie zanurzonymi w morzu. Kiedyś Helgoland był znacznie większy: już w
czasach historycznych, na przełomie Średniowiecza i doby nowożytnej, widziano, jak niszczyły go fale
morskie i zatapiały częściowo. Niedaleko tej wyspy badacz niemiecki Jurgen Spariuth odkrył w morzu
ruiny dawnych budowli. Czy to przypadkiem nie znaczy, że Helgoland - a raczej to, co zostało dziś po
zatopionej wyspie - stanowi właśnie część Wyspy Bursztynowej, o której wspominają starożytni
geografowie?
Nie wiemy jeszcze, co przyniosą wykopaliska podwodne w okolicy Helgolandu. Można jednak z
całą pewnością stwierdzić, że Abalus Pyteasza to nie dawny Helgoland, ponieważ nie ma na nim
zupełnie bursztynów, a jak wynika z badań geologicznych, bursztyn pochodzi z warstw
trzeciorzędowych, które na Helgo-landzie nigdy nie występowały.
Być może, Wyspą Bursztynową jest wspominana w dawnych źródłach wyspa Sudstrand znajdująca
się na obszarze bogatym w bursztyn, ale dziś zatopionym? Ale... jeszcze na początku XIII wieku
wyspa ta leżała przy kontynencie, 1500 lat przedtem (za czasów Pyteasza) była oczywiście połączona
z lądem (przecież rejon ujścia Łaby razem z południowym brzegiem Morza Północnego obniżył się w
ciągu dwu ostatnich tysiącleci), Pyteasz zaś, mówi o całym dniu podróży na Wyspę Bursztynową!
Dlatego też szereg badaczy sądzi, że ani istniejącego Helgolandu, ani zaginionego Sudstrandu nie
można utożsamiać z Wyspą Bursztynową autorów starożytnych. Wyspa ta leży dziś pogrzebana na
dnie Morza Północnego.
Tak więc w tej części Morza Północnego czeka archeologów “podwodnych" mnóstwo pracy:
poznanie dna morskiego u ujścia Łaby, odnalezienie zaginionych wyspy Sudstrand i Abalus oraz
zbadanie zatopionych części dawnego Helgolandu. I nie tylko tych wysp. W czasie wielkiego
sztormowego przypływu 16 stycznia 1362 roku fale zatopiły Rungholt, jeden z najważniejszych ośrod-
ków handlowych na wyspie Nordstrand, położonej na północ od zatopionej wyspy Sudstrand. 150 lat
przed tą katastrofą wielka nawałnica zniszczyła największy port słowiański Winetę (we wczesnym
Średniowieczu Słowianie zamieszkiwali nie tylko południowy brzeg Morza Bałtyckiego, ale też część
Danii i wybrzeży Szlezwiku-Holsztynu). Wineta została założona w roku 950 i szybko się przekształciła
w jeden z większych ośrodków handlowych nad brzegiem Morza Północnego, zanim w roku 1100 nie
zniszczyła jej katastrofa. Poszukiwania Winety to nader pasjonujące zadanie, które czeka
archeologów płetwonurków.
Wcześniej jeszcze niż Wineta w wyniku klęski żywiołowej zginął drugi sławny port średniowieczny
leżący dalej na zachód, u ujścia Renu - Dorestad. W roku 864 niesłychanej siły spiętrzenia wód
zatopiły podczas sztormu rozległe tereny Holandii i Fryzji i pogrążyły w odmętach Dorestad wraz z
okolicznymi wioskami i osadami. Możliwe, że archeologów, którzy zaczną badać krainę podwodną
leżącą w ujściu Renu, czeka nie mniej znalezisk niż przy wykopaliskach na dnie ujścia Łaby. Przecież
nawet w naszych czasach brzegi Holandii się obniżają, a chcąc wyrwać morzu swoją ziemię, ludzie
muszą budować tamy i groble. Dawniej nie potrafili tego robić - na dnie Zuider-Zee spoczywa dużo
starożytnych i średniowiecznych osad i miast (Ens, Nagele i inne), które czekają na swych
odkrywców.
Dawne sagi mówią o Hedeby, głównym porcie handlowym wikingów, który w Średniowieczu
odgrywał dominującą rolę w handlu morskim północnej Europy, podobną jak dziś Hamburg. W roku
1930 archeolodzy rozpoczęli wykopaliska w tym słynnym porcie otoczonym murem, którego wysokość
przekraczała 10 m. W 30 lat później prace wykopaliskowe podjęli tam archeolodzy “podmorscy" i
odkryli nadpalone resztki murów, wyroby ceramiczne z epoki wikingów, monety, groty do kopii, kości
zwierzęce i ludzkie. Możliwe, że są to pozostałości po zaciętej walce, jaka wybuchła między
mieszkańcami Hedeby a Norwegami w połowie IX wieku. Norwegowie odnieśli zwycięstwo i słynny
port przestał istnieć w roku 1050, zniszczony przez pożary. Jego zatopione ruiny pozwalają
współczesnym badaczom wskrzesić sprawy dawno minione i przyznać racją autorom kronik
średniowiecznych.
Jeżeli na dnie południowej części Morza Północnego archeolodzy znajdują pozostałości po
osadach i miastach z czasów starożytnych i średniowiecznych, to na pewno jeszcze więcej znalezisk
czeka tu badaczy zajmujących się archeologią kultur pierwotnych. Człowiek pierwotny zamieszkiwał
Europę, kiedy Morze Północne jeszcze nie istniało, Anglia i Irlandia nie były wyspami, a Jutlandia i
Skandynawia - półwyspami, gdyż wszystkie one wchodziły w skład jednego masywu lądowego nie
podzielonego zatokami i cieśninami morskimi. Do Anglii ludzie pierwotni przyszli drogą lądową. Z
danych geologicznych i oceanograficznych wynika, że kanał La Manche oddzielający Brytanię od kon-
tynentu jest w istocie zapadniętą poniżej poziomu morza doliną olbrzymiej rzeki, której dopływami były
obecne Tamiza, Sekwana, Skalda, Moza, Ren i szereg innych, drobniejszych rzek północno-
zachodniej Europy, które dzisiaj wpadają do Morza Północnego. Szczegółowe pomiary wykazały, że
doliny tych rzek tworzą sieć bardzo rozgałęzioną. Oplata ona zbocza wielkiej mielizny przybrzeżnej,
tzw. Dogger Bank - sławnego “raju" rybaków, znanego wszystkim statkom rybackim z Europy i
Ameryki. [Na dnie płytkiej ławicy Dogger Bank odkryto ślady zatopionych lasów i torfowisk, przeróżne
wyroby, a nawet szczątki człowieka [pierwotnego. Na przykład w kawałku torfu, wyłowionego przez
[koparkę w pobliżu brzegów angielskiego hrabstwa Norfolk, znaleziono harpun z kości należący do
kultury mezolitycznej (środkowy okres epoki kamienia, między X a VIII tysiącleciem p.n.e). Zdaniem
uczonych radzieckich, pod wodami Morza Północnego znajduje się obecnie znaczna część dawnych
osad z tamtych I czasów.
Podczas kiedy w południowej części Morza Północnego ląd się obniżał, na północy zachodziło
podnoszenie się Półwyspu Skandynawskiego. Na zachodnim krańcu Zatoki Botnickiej wynurzanie to
osiąga teraz szybkość 1 m na 100 lat! Co prawda, im dalej na południe, tym szybkość ta staje się
mniejsza i u południowych brzegów Bałtyku jest już równa zeru, a dalej zmienia znak “plus" na
“minus", czyli obserwujemy nie podnoszenie się, tylko obniżanie brzegów.
W roku 1961 w trakcie robót ziemnych prowadzonych na terenie nabrzeża jednego z największych
portów nad Bałtykiem - Rostocku - trafiono na drewniany grobowiec i odkryto pozostałości osady z
epoki kamiennej. Na dnie cieśniny Sund oddzielającej Szwecję od Danii znaleziono drugą osadę
przedhistoryczną, która liczy co najmniej 7000 lat. Paleniska i inne ślady po ludziach z epoki
kamiennej odkryto na depresyjnych obecnie brzegach duńskich i południowobałtyckich. Może właśnie
archeolodzy, którzy prowadzą wykopaliska pod wodą, a nie na lądzie, znajdą ruiny legendarnego
Jomsborgu, potężnej twierdzy wikingów, która leżała - jak głoszą sagi - gdzieś na wybrzeżu bałtyckim,
u ujścia Odry.
Na razie nie udało się nikomu znaleźć na tym obszarze śladów “stolicy wikingów", skąd urządzano
wypady do Szwecji i Anglii, Danii i Normandii. Sagi mówią, że w tym grodzie, jak w Siczy zaporoskiej,
mogli przebywać tylko mężczyźni. W Jomsborgu nie było mężczyzn powyżej lat 50 ani poniżej 18.
Cały zdobyty na wyprawach łup dzielono równo między wszystkich wojowników. Przystań miasta była
tak wielka, że mogła pomieścić jednocześnie 360 wielkich okrętów. Wolnicę wikingów kazał zniszczyć
król norweski Magnus I Dobry w latach czterdziestych XI wieku. Zdawać by się mogło, że nie ma nic
łatwiejszego dla archeologa, jak znaleźć zburzone miasto - miejsce przecież wskazane jest dokładnie.
A jednak miasto nie zostało odnalezione. Dlaczego? Sceptycy skłonni są przypuszczać, że Jomsborg
- to owoc fantazji, legenda wymyślona przez potomków o sławnych czynach przodków - wikingów.
Tymczasem każde dziesięciolecie przynosi uczonym potwierdzenie prawdziwości faktów opisanych
w sagach. Czemu więc Jomsborga jeszcze nie odkryto? Być może dlatego, że nie powinno się go
szukać w ziemi na lądzie, lecz na dnie Bałtyku tam, gdzie znalezione zostały inne dawne osady. Kto
wie, jakie nieoczekiwane i sensacyjne odkrycia na dnie Morza Bałtyckiego i Północnego staną się
udziałem najbliższej przyszłości!
Całkiem możliwe, że na dnie Bałtyku spoczywają też ruiny sławnego portu, Jumne, który według
średniowiecznego kronikarza Adama z Bremy miał być największym miastem w Europie, ośrodkiem
ożywionego handlu, miejscem spotkań kupców słowiańskich, saskich, skandynawskich, a nawet
“greckich" (tzn. bizantyjskich). U wejścia do portu Jumne wznosiły się dwie pierwsze w północnej
Europie latarnie morskie, ułatwiające żeglugę nocą.
Jumne - miasto Słowian pomorskich, którzy stworzyli samoistną kulturę i później z bronią w ręku
strzegli jej przed najazdami rozbójników normańskich, wikingów oraz przed “cywilizatorskimi"
wyprawami niemieckich cesarzy i biskupów. Z przekazów kronikarza dwunastowiecznego
dowiadujemy się, że jeden z królów duńskich napadł jednak i zrównał z ziemią “najbogatsze miasto"
Jumne. Wykopaliska archeologiczne na Pomorzu nie odkryły do tej pory ruin tego portu
słowiańskiego. Próby udowodnienia, że Jumne to średniowieczne miasto Julin też spełzły na niczym -
Jumne przecież było zrównane z ziemią, a Julin dotrwał do naszych czasów; dziś jest to polskie
miasto Wolin. “Można z całą pewnością stwierdzić obecnie, że ta hipotetyczna identyfikacja (Jumne i
Julin - A.K.) nie ma nic wspólnego z rzeczywistością - pisze profesor Richard Hennig. - Jumne
podobnie jak - być może - sąsiedni Jomsborg, położone było na brzegu morza. Najbliższa prawdy
wydaje się hipoteza, że to miasto, a raczej nie znalezione jego ruiny powinny się znajdować na
obszarze później zatopionego lądu na północno-zachodnim krańcu wyspy Uznam".
Tak więc na dnie Bałtyku mogą spoczywać nie tylko prymitywne osady ludzi z epoki kamienia, lecz
także słynne miasta średniowieczne - Jumne Słowian i Jomsborg wikingów.
Kasyterydy, czyli Wyspy Cynowe
Morze Północne atakuje brzegi nie tylko z tego powodu, że skorupa ziemska w tym rejonie się
obniża. To woda, nacisk potężnej fali przybojowej niszczy obszary przybrzeżne lądu. Urwiste brzegi
Francji w departamencie Dolnej Sekwany, zbudowane ze skał kredowych, tracą co roku 20-25 cm.
Geolodzy obliczyli, że tylko w czasach historycznych południowo-zachodni kraniec Anglii, Kornwalia,
został pozbawiony 600 km3 lądu!
Kiedyś Półwysep Kornwalijski był większy niż dziś i znajdowały się tutaj wielkie kopalnie cyny,
obecnie zalane wodą. Źródła historyczne wspominają o mieście Dunwich, które istniało już przed 1000
lat. W dokumentach z XI wieku istnieje wzmianka, że wielu ziem należących do tego miasta nie
można obłożyć podatkami, gdyż zostały pochłonięte przez morze. Znacznie później w manuskryptach
znalazły się opisy, jak woda zatapiała klasztor w Dunwich, starą przystań, kościoły, drogę, ratusz, jak
pochłonęła “za jednym zamachem" 400 budynków. Do wieku XVI z mia-' sta zostało mniej niż ćwierć;
las położony o 2 km od Dunwich znalazł się na dnie morza. W ciągu kilku wieków miasto przeobraziło
się w wioskę. Nie tylko w okolicach Dunwich, ale i w wielu innych miejscach u południowo-wschodnich
wybrzeży Anglii można napotkać szczątki zatopionych lasów, osad, szkielety ludzkie. Spory obszar
wybrzeża stał się dnem morskim, a wydarzyło się to kilka tysięcy lat temu.
Dawne legendy celtyckie opowiadają o wyspie Ys zatopionej na dnie morza i o innej wyspie,
również zaginionej, która się nazywała Lioness i leżała między skrajem Półwyspu Kornwalijskiego a
wysepkami Scilly położonymi niedaleko, na południowy zachód od Kornwalii. Na Lioness było wielkie
miasto, które zatonęło w czasie katastrofy - uratowała się tylko jedna osoba. Na południe od tego
miejsca znajdowały się słynne Kasyterydy (Wyspy Cynowe), o których dowiadujemy się z wielu źródeł
starożytnych, choć badacze dzisiejsi na próżno szukają ich na współczesnych mapach świata.
“Midakryt pierwszy przywiózł cynę z Kasyteryd" - czytamy u Pliniusza. Historycy przypuszczają, że
imię Midakryt jest przekręconym wyrazem fenickim “Melkart", słowa więc Pliniusza należy rozumieć
jako informację, że pierwszy do Wysp Cynowych dotarł żeglarz fenicki. W Geografii Strabona
znajdziemy szczegółowy opis tych wysp, oparty na relacji rzymskiego namiestnika Hiszpanii Publiusza
Krassusa, który odwiedził je w latach 95-93 p.n.e. “Wysp Kasyteryjskich jest 10 - pisze Strabon - leżą
blisko obok siebie na pełnym morzu... Jedna z nich jest pustynna, na pozostałych zaś mieszkają
ludzie, którzy noszą czarne opończe i długie do pięt chitony, opasują sobie klatkę piersiową i jak
boginie zemsty w tragediach dzierżą laski. Wiodą koczowniczy tryb życia, hodują bydło, co zapewnia
mi pożywienie. Mają kopalnie cyny i ołowiu; metale te oraz skóry bydlęce oddają kupcom morskim w
zamian za gliniane naczynia, sól i wyroby z miedzi. W dawnych czasach tylko Fenicjanie prowadzili
ten handel... niemniej jednak Rzymianie po wielu wysiłkach odkryli tę drogę morską. Kiedy Publiusz
Krassus przedostał się do nich i ujrzał, że metale są tam wydobywane na niedużych głębokościach, a
ludzie nastawieni pokojowo, natychmiast zawiadomił wszystkich, kto tylko chciał z nimi prowadzić
handel zamorski, choć morze to szersze jest od morza, które oddziela Brytanię od kontynentu".
Tak więc oprócz Hiszpanii i Brytanii świat starożytny miał jeszcze trzeci ośrodek wydobycia cyny -
Kasyterydy, czyli Wyspy Cynowe. Zdaniem niektórych uczonych tego trzeciego ośrodka w
rzeczywistości nie było, bo Kasyterydy, to tylko inna nazwa Wysp Brytyjskich wraz z wyspą
D'Ouessant leżącą u wybrzeży Bretanii (Francja). Inni badacze równie kategorycznie twierdzą, że
wspomniany wyżej opis Kasyteryd Strabona dotyczy w gruncie rzeczy tylko odkrycia i zagarnięcia
przez Kras-susa kopalń cyny znajdujących się gdzieś daleko na północnym wschodzie Hiszpanii.
Jeszcze inna grupa uczonych jest zdania, że za prawdziwe Kasyterydy należy uznać nieduże wyspy w
pobliżu brzegów Hiszapnii, między ujściem rzeki Mino a przylądkiem Finisterre. Inni uważają, że
Kasyterydy - to wysepki Scilly przy południowo-zachodnim krańcu Anglii. Są też i tacy, którzy prze-
suwają Kasyterydy daleko na zachód, w głąb oceanu, i identyfikują je z Azorami. Jest wreszcie punkt
widzenia, że “wielkie złoża cyny w zachodniej Europie, skąd dzięki licznym pośrednikom docierała ona
do wschodnich rejonów Morza Śródziemnego - to tylko legenda, a kupcy z wyrachowania osłaniali ta-
jemnicą położenie kraju, z którego wywozili rudę cyny".
Na Azorach jednakże nigdy cyny nie było, toteż identyfikowanie ich z Kasyterydami jest pomyłką.
“Adresy" wysepek Scilly leżących tuż przy Brytanii oraz wysepek z okolic ujścia Mino i przylądka
Finisterre u wybrzeży hiszpańskich też są niewłaściwe. W końcu sama Hiszpania nie odpowiada
opisowi Kasyteryd - chodziło przecież o wyspy, a nie o potężny Półwysep Pirenejski. Brytania ze
swoimi bogatymi złożami cyny również nie może być utożsamiana z Wyspami Cynowymi. Strabon
przecież wyraźnie wskazuje w swojej Geografii, że po tamtej stronie Słupów Heraklesa (Cieśniny
Gibraltarskiej) leżą “Gadir, Kasyterydy i Wyspy Brytyjskie" i podaje szczegółowy opis Brytanii
niezależnie od danych o Kasyterydach.
“W północno-zachodniej części Hiszpanii Rzymianie zaopatrywali się w cynę. Wyspy Cynowe
figurujące w ich opisach leżą za tymi stronami Hiszpanii i odznaczają się pewnymi ciekawymi
właściwościami, które nie pozwoliłyby pomylić ich z Brytanią - pisze profesor Thomson w swojej
Historii geografii starożytnej. - Żaden z naprawdę istniejących archipelagów wysp nie odpowiada tym
opisom".
Czy to nie znaczy, że zagadkowe Wyspy Cynowe również znajdują się tam, gdzie mogą leżeć i
inne nie zidentyfikowane wyspy, znane geografom starożytnym i średniowiecznym, tj. na dnie morza?
Dwaj wielcy starożytni uczeni, Pliniusz i Ptolemeusz, twierdzą, że Kasyterydy leżą około 100 km na
zachód od północno-zachodnich krańców Półwyspu Pirenejskiego. Dziś nie ma na tym obszarze
żadnych wysp, natomiast oceanografowie odkryli tu płytkie ławice.
W roku 1958 ekspedycja oceanograficzna na statku “Discovery II", badając rzeźbę ławicy leżącej
wzdłuż północno-zachodnich wybrzeży Hiszpanii, odkryła płaski podwodny wierzchołek na głębokości
około 400 sążni. Ławica mogła być wielkim blokiem lądu, który się zapadł o kilka tysięcy stóp w
wyniku tego samego typu ruchów tektonicznych, które ukształtowały doliny zapadliskowe w Afryce.
“Obniżanie się mogło oczywiście zachodzić w czasach historycznych - pisze pewien uczony angielski
- jednak doskonałe zdjęcia fotograficzne dna oceanu w tym miejscu nie notują żadnych śladów
działalności ludzkiej, a w wyłowionych próbkach nie ma ani materiałów budowlanych, ani skorup po
starych glinianych naczyniach".
Badacze francuscy S. Hutin i Le Danois przypuszczają, że Kasyterydy mogły się znajdować w
pobliżu ławic Great i Little Sole Banc leżących na południe od Irlandii i na zachód od przylądka
Finisterre, gdzieś miedzy 48° a 49° szerokości geograficznej północnej i 8° a 10° długości
geograficznej zachodniej, znajdujących się - jedna na głębokości 65 m, druga tylko 20 m pod wodą.
Niewielka głębokość ławic sprzyja próbom sprawdzenia słuszności tej hipotezy przez podwodnych
archeologów.
Gadir i Tartessyda
Sprawdzenia wymagają też hipotezy dotyczące dwóch innych legendarnych lądów opisanych przez
starożytnych geografów - wyspy Gades i miasta Tartessos (stolicy państwa o tej samej nazwie), które
miały się znajdować “po drugiej stronie Słupów Heraklesa". Niektórzy zresztą autorzy starożytni
sądzą, że Gades (inaczej Gadeir) to właśnie dawne Tartessos, zagarnięte Tartessyjczykom przez
Fenicjan. Historycy w większości są jednak zdania, że Gades, założony przez Fenicjan pod koniec XII
wieku p.n.e., był niebezpiecznym konkurentem i rywalem potężnego Tartessos (początkowo miasto
się nazywało Gadir, co po fenicku znaczy “twierdza"; stąd nazwa obecnego portu hiszpańskiego
Cadiz, czyli Kadyks).
Strabon mówi w swojej - Geografii o dwu nie istniejących już dziś wysepkach w pobliżu Słupów
Heraklesa; jedna z nich została nazwana imieniem bogini Hery (w tamtej epoce za Słupy Heraklesa
brano Skałę Gibraltarską na hiszpańskim brzegu cieśniny i Abyle - skałę na brzegu afrykańskim. Mniej
więcej 150 km dalej na zachód, “po drugiej stronie Słupów Heraklesa" leży Gadir - wyspa i miasto,
które pod względem zaludnienia “nie ustępuje jak widać żadnemu z miast oprócz Rzymu". Choć tak
ich dużo, mieszkańcy “zajmują najwyżej 100 stadiów długości (około 20 km - A. K.) i gdzieniegdzie
nawet 1 stadion szerokości wyspy (około 200 m - A. K.)", albowiem “na stałe zamieszkują je tylko
nieliczni, wszyscy pozostali przeważnie pływają po morzu, a niektórzy mieszkają na przeciwległym
lądzie, zwłaszcza na wysepce przed Gadirem ze względu na jej wygodne położenie".
Strabon opisuje bardzo realistycznie zajęcia i obyczaje mieszkańców Gadiru. Ale próżno szukać na
mapie w pobliżu Cieśniny Gibraltarskiej wyspy Gades i sąsiadującej z nią drugiej wysepki. Według
wszelkiego prawdopodobieństwa leżą one pod wodą. Natomiast na zachód od Cieśniny Gibraltarskiej
widnieje rozległy obszar ławic przybrzeżnych i gór podmorskich; w tej części Atlantyku nieraz się
zdarzały katastrofalne osunięcia skorupy ziemskiej i potężne trzęsienia ziemi (przypomnijmy sobie np.
straszne trzęsienie ziemi w roku 1775 w Lizbonie, po którym z miasta dosłownie kamień na kamieniu
nie pozostał, zginęło 50 000 ludzi i został porwany w otchłań ogromny pomost przystani) 20.
Możliwe, że podobna ogromna katastrofa zniszczyła starożytne miasto Tartessos, które pod nazwą
Tharsys wspomniane jest w Biblii. Do Tharsys król Salomon wysyłał swój okręt, który za każdym
razem wracał z bogatym ładunkiem. “Tharsys... z mnóstwa bogactwa wszelakiego srebro, żelazo,
cynę i ołów tobie daje we władanie twoje" - powiada prorok biblijny Ezechiel, zwracając się do
portowego miasta fenickiego Tyr. Do dalekiego Tharsys chciał zbiec prorok Jonasz i dopiero
interwencja boska go powstrzymała. O bogactwie Tartessos opowiadają starożytni pisarze. Dla
poetów Hellady było symbolem zamożności. I rzeczywiście, archeolodzy znaleźli w ziemi hiszpańskiej
skarby wspaniałe. Zabytki pisane znalezione na terenie południowej Hiszpanii dowodzą, że
mieszkańcy Tartessos mieli własną kulturę, stworzyli oryginalne pismo. Strabon uważa
Turdetańczyków, potomków dawnych Tartessyjczyków, za najbardziej wykształconych ze wszystkich
plemion w Hiszpanii.
Gdzie szukać Tartessos, stolicy Tartessydy? Autorzy starożytni wskazywali na wyspę w ujściu rzeki
Betis. Zdaniem badaczy współczesnych jest to delta Gwadalkiwiru, który wpadał do morza w tamtych
czasach kilkoma odnogami. Dokładne jednak poszukiwania w tym rejonie spełzły na niczym. Możliwe,
że wykopaliska należałoby prowadzić nie na lądzie, lecz pod wodą: obszar ujścia Gwadalkiwiru jest
bowiem niestały tektonicznie.
Jak sądzi Żyrow, Tartessos powinien się znajdować znacznie dalej na zachód, w Oceanie
Atlantyckim, w okolicach obecnego podwodnego archipelagu leżącego 500-600 km na zachód od
Cieśniny Gibraltarskiej. Przypuszczenie takie jest nader ryzykowne - źródła antyczne podają przecież,
że wyspa Tartessos znajdowała się w ujściu rzeki Betis, a Betis to starożytna nazwa Gwadalkiwiru
(którego ujście leży już “za Słupami Heraklesa", tzn. na zachód od Gibraltaru). Ale podmorskie
badania tych okolic i pobliskich płycizn mogą też dać rezultaty ciekawe nie tylko dla oceanografów,
lecz i dla archeologów i historyków odkryć geograficznych.
Całkiem niedawno odkryto tutaj góry podwodne, z których wierzchołków wydobyto głazy i otoczaki
wygładzone przez fale; jest to dowód, że kiedyś góry te wznosiły się nad powierzchnią oceanu.
Budowa skorupy ziemskiej w okolicach tego podwodnego archipelagu też świadczy o tym, że
obniżenie się lądu nastąpiło w stosunkowo niedawnym - jak na skalę geologiczną - czasie. Nie tylko tu
20 Pseudo-Arystoteles podaje, że Fenicjanie odkryli w odległości czterech dni podróży - około 700-800 km na zachód
od Gadeiry (dzisiejszy Ka-dyks) - wynurzone po odpływie mielizny, gdzie łowili tuńczyki. Teraz nie ma takich mielizn, a
znane ławice w tym rejonie zapadły się na głębokość ponad 50 m. Po trzęsieniu ziemi w Lizbonie zaszły takie zmiany w
głębinach, że tuńczyki porzuciły swoje stałe miejsca tarła. (N.Ż.)
zresztą, ale i w pobliżu archipelagu, gdzie widać biegnące ze wschodu na południe płycizny; ławicę z
górą Gettysburg, której szczyt znajduje się na głębokości około 40 m, ławicę z Górą Ampere'a, Ławicę
Koralową i inne. Wszystkie te wzniesienia podmorskie łączą się ze sobą, a z kontynentem wiąże je
grzbiet podwodny, który się ciągnie ku południowo-zachodnim brzegom Półwyspu Pirenejskiego,
znanym z wielkiej aktywności skorupy ziemskiej. Godny uwagi jest fakt, że na większości map
średniowiecznych prawie wszystkie legendarne wyspy, których nie spotykamy na współczesnej mapie
Atlantyku, są umieszczone właśnie na tym obszarze!
Amerykański badacz W. H. Babcock już w roku 1925 w swojej monografii poświęconej
legendarnym wyspom na Atlantyku wysunął przypuszczenie, że niektóre ławice przybrzeżne,
położone na zachód od Cieśniny Gibraltarskiej, “mogły być widoczne, a nawet zamieszkane w
czasach, kiedy człowiek osiągnął średni stopień cywilizacji". Całkiem możliwe, że ostatnie
pozostałości po wyspach będących szczytami gór zniknęły dopiero 1000-2000 lat temu (nie bez
powodu hiszpańskie podania ludowe mówią o “zaczarowanej wyspie" San Morondon). Możliwe jest
też coś innego: wyspy na mapach średniowiecznych stanowią tylko odbicie poglądów panujących w
starożytności, a opartych na geografii Homera, który czerpał ze źródeł z czasów kultury mykeńskiej,
mającej z kolei związki z jeszcze starszą kulturą Krety. Tak więc informacje o wyspach w rejonie
obecnego podwodnego archipelagu mogą być bardzo starej daty; około 5-6 tysiącleci, i odzwierciedlać
rzeczywistość nie tylko historyczną, ale i geologiczną - istnienie wysp dzisiaj zatopionych w falach
oceanu. Gdyby dno oceanu obniżyło się zaledwie o 200 m (np. wskutek deformacji tektonicznej), to na
obszarze między południowo-zachodnim krańcem Portugalii a zachodnim wybrzeżem Maroka
utworzyłby się cały archipelag o powierzchni 350 km2. A przecież trzeba jeszcze pamiętać, że poziom
oceanu światowego wyraźnie się podniósł w ciągu ubiegłego tysiąclecia!
Mity starożytne, pochodzące z czasów bardzo odległych, mówią o Erytei, na której bywał Herakles.
Geografowie starożytni umieszczają tę wyspę na Atlantyku, naprzeciwko Portugalii. Przemyślny
Odyseusz, bohater Odysei Homera, odwiedził wyspę o nazwie Scheria, którą zamieszkiwali
ciemnoskórzy żeglarze Feakowie. Czy wyspy te nie leżą dziś na dnie Atlantyku? Hipoteza taka jest
prawdopodobna, ale nie udokumentowana. Zdaniem niektórych, Scherię Homera należy utożsamić z
Tartessos. Wielu badaczy sądzi, że mit o podróży Heraklesa na Eryteję świadczy o tym, że Grecy (i
Kreteńczycy) znali Wyspy Kanaryjskie. Leżą one jednak dość daleko od Portugalii... Zresztą Wyspy
Kanaryjskie same zasługują na bardziej szczegółową opowieść.
Makronezja i Azoryda
Makronezją zwie się 5 grup wysp na Atlantyku leżących bliżej Starego Świata niż Ameryki i
mających wiele cech wspólnych pod względem budowy geologicznej, warunków klimatycznych,
składu fauny i flory. Są to Wyspy Kanaryjskie koło wybrzeży północno-zachodniej Afryki, wysepki
Selvagens położone na północ od nich, Madera z Porto Santo i wysepkami Desertas, Wyspy
Zielonego Przylądka, które leżą na oceanie naprzeciwko zachodnioafrykańskiego półwyspu o tej
samej nazwie, wreszcie Azory wraz ze skałami i zapadlinami Formiras znajdujące się w środkowej
części Atlantyku, prawie w połowie drogi między Starym a Nowym Światem.
Wszystkie te wyspy, z wyjątkiem Kanaryjskich, nie były zamieszkane w czasach, kiedy je odkryli
żeglarze europejscy. Na Wyspach Kanaryjskich mieszkali Guanczowie, lud, który stanowi po dziś
dzień zagadkę dla antropologów, historyków, językoznawców, archeologów i historyków odkryć
geograficznych. Guanczowie nie mieli żadnych, nawet najprymitywniejszych środków komunikacji
wodnej - ani statków, ani łodzi czy nawet tratw! W jaki więc sposób dostali się na Wyspy Kanaryjskie
oddzielone od brzegów Afryki kilometrami wód? Nauka współczesna nie zna odpowiedzi na to
pytanie. Istnieje tylko kilka sprzecznych hipotez. Według jednej z nich, wysuniętej przez znanego
radzieckiego historyka B. Bogajewskiego, Wyspy Kanaryjskie zostały kiedyś zasiedlone drogą lądową,
gdyż stanowiły część Afryki. Potem “we wczesnym neolicie nastąpiło oddzielenie fragmentów
kontynentu afrykańskiego, wskutek czego mogła się utworzyć wyspa dosyć sporych rozmiarów".
Później jeszcze zapadły się niektóre obszary tej wyspy i tak powstały Wyspy Kanaryjskie zamieszkane
przez ludzi, którzy nie znają się na żegludze.
Czy słuszna to hipoteza? Z danych nauk o Ziemi wynika, że Wyspy Kanaryjskie rzeczywiście są
związane ściśle z kontynentem afrykańskim, stanowią odłamki bryły tego kontynentu. Ponadto
zanurzały się one częściowo w oceanie, to znów wynurzały. J. Bourcartowi, geologowi francuskiemu,
udało- się odkryć na wyspie Grań Canaria 6 warstw osadowych pochodzenia kontynentalnego i
morskiego, rozdzielonych strumieniami lawy, a więc z powodu potężnych wybuchów wulkanów Grań
Canaria zapadła się w fale oceanu i była zeń wynoszona co najmniej 6 razy! O działalności
wulkanicznej dziś jeszcze na Wyspach Kanaryjskich świadczy wyraźnie wulkan na Teneryfie
wznoszący się na wysokość prawie 4 km.
“Według wszelkiego prawdopodobieństwa bezpośrednio przed ostatnim interglacjałem, a może w
okresie ostatniego zlodowacenia, kiedy poziom morza był bardzo niski, nastąpiła główna seria
wybuchów wulkanów, co określiło niejako obecne zarysy wysp - pisze o Wyspach Kanaryjskich F. F.
Zeuner w swojej monografii o plejstocenie. - Oprócz tego zachodziły również zmiany tektoniczne. W
pierwszej fazie ostatniego zlodowacenia wypiętrzył się półwysep Grań Canaria". Tak więc w całkiem
bliskiej z geologicznego i oceanograficznego punktu widzenia epoce następowały tutaj istotne zmiany
rzeźby powierzchni Ziemi. Czy Wyspy Kanaryjskie były wtedy zamieszkane? To przecież, co nauka o
Ziemi uważa za “niezbyt odległe", dla nauki o człowieku jest bardzo dawne.
Guanczowie, rdzenna ludność Wysp Kanaryjskich, zostali wytępieni przez europejskich
najeźdźców kilka wieków temu, na długo przed powstaniem naukowej etnografii. Urywkowe, często
sprzeczne wiadomości, które się zachowały do naszych czasów w dziełach hiszpańskich kronikarzy,
są mało pomocne przy rozwiązywaniu “zagadki Guanczów". Badania archeologiczne Wysp
Kanaryjskich dopiero się zaczynają, toteż archeologia nie może na razie powiedzieć na ich temat nic
istotnego. Bardzo mało przetrwało słów i zdań w języku Guanczów. Językoznawcy sądzili jakiś czas,
że język ten jest pokrewny językowi Berberów zamieszkujących od dawna północną Afrykę, okazało
się jednak, że pokrewieństwo to jest pozorne. Tak więc język Guanczów również pozostaje zagadką.
Skały i ściany jaskiń na Wyspach Kanaryjskich pokryte są rysunkowymi inskrypcjami. Nie rzucają
one jednak światła na pochodzenie i historię Guanczów: żadnego z tekstów na razie nie przeczytano.
Co więcej, do dziś nie wiemy, czy składają się te napisy na teksty w dosłownym znaczeniu tego słowa,
tj. czy w ogóle można je czytać w jakimkolwiek języku, czy też są to po prostu magiczne symbole i
znaki, jak u innych ludów z epoki kamiennej, które nie znały sztuki pisania.
Najobszerniejszymi i najpewniejszymi danymi o Guanczach dysponuje antropologia. Ale poznanie
szkieletów dawnych mieszkańców Archipelagu Kanaryjskiego jeszcze bardziej skomplikowało
“problem Guanczów". Po pierwsze, okazało się, że na wyspach mieszkało kilka różnych grup
etnicznych mających odmienne cechy rasowe. Po drugie - i to jest najbardziej zaskakujące -
przedstawiciele jednej z grup są bardzo podobni jako typ antropologiczny do człowieka z Cró-Magnon,
tej wymarłej gałęzi człowieka rozumnego zamieszkującego Europę 20-40 000 lat temu! Zarówno
Guanczowie, jak i człowiek z Cró-Magnon byli bardzo wysocy (ponad 180 cm wzrostu), mieli
wydłużoną czaszkę, jasne włosy, szeroką twarz.
Czemu przypisać to podobieństwo? Czy mieszkańcy Wysp Kanaryjskich są ostatnią grupą typu
antropologicznego z Cró-Magnon, która przetrwała do czasów średniowiecznych? A może wysocy,
jasnowłosi Guanczowie znaleźli się na wyspach o wiele później, np. w okresie wielkiej wędrówki ludów
(Goci przecież docierali aż do Hiszpanii, a Wandalowie - nawet do północnej Afryki, a potem,
oderwani od całego świata, stopniowo tracili umiejętności żeglarskie? Czy też mają rację ci badacze,
którzy twierdzą, że Guanczowie nigdy tej sztuki nie znali i - jak z tego wynika - dostali się na Wyspy
Kanaryjskie drogą lądową, przez pomost łączący archipelag z kontynentem? Wielu badaczy
próbowało rozwiązać zagadkę Guanczów i ich pochodzenia, ale żadnej z hipotez nie można uznać za
dowiedzioną albo chociażby mniej czy więcej przekonywającą. Być może zagadkę tę rozwiążą nie
antropolodzy, etnografowie, językoznawcy i inni przedstawiciele dyscyplin humanistycznych, lecz
oceanografowie i geolodzy, przedstawiciele nauk o Ziemi.
Pierwsze pytanie, na które muszą oni odpowiedzieć, to pytanie, kiedy poszedł na dno
kontynentalny pomost łączący Wyspy Kanaryjskie z lądem stałym. Zdania geologów na ten temat są
podzielone tak wyraźnie, jak twierdzenia historyków na temat pochodzenia Guanczów. Jedni geolodzy
sądzą, że oderwanie się od kontynentu nastąpiło bardzo dawno, jeszcze przed istnieniem ludzi na
Ziemi, inni zajmują stanowisko przeciwne, zakładając, że Wyspy Kanaryjskie stały się wyspami
dopiero w naszej epoce polodowcowej, a więc pomostem lądowym mogli tutaj zawędrować
przodkowie Guanczów. Ale kiedy się zjawili pierwsi mieszkańcy na Wyspach Kanaryjskich? 2000 lat
temu? 3000? 5000? 10 000 lat temu? Wszystkie te daty podawali swego czasu różni badacze.
Odpowiedzi na liczne pytania, które w związku z Wyspami Kanaryjskimi gnębią uczonych, dostarczą
tylko dalsze poszukiwania. Niepoślednią rolę odegra w nich archeologia podmorska.
Do archeologów podwodnych należy rozwiązanie jednej jeszcze zagadki: czy żyli ludzie na
pozostałych wyspach wymienionych na początku archipelagów? Fakt, że nie były one zamieszkane,
kiedy je odkryli żeglarze późnego Średniowiecza, jeszcze o niczym nie świadczy - na Oceanie
Spokojnym liczne wyspy polinezyjskie były ludne, a potem ich mieszkańcy zniknęli w tajemniczy
sposób (przypomnijmy sobie choćby wyspę Pitcairn albo Wyspy Galapagos).
Starodawne mapy umieszczają w okolicach Azorów zagadkowe lądy ludne i z wielkimi miastami -
Antylię i Wyspę Siedmiu Miast 21. Tymczasem pierwsi żeglarze portugalscy nie spotkali na Azorach nic
oprócz jastrzębi, dlatego też wyspy tak nazwano (agor znaczy po portugalsku jastrząb). Możliwe, że
lądy na środku Atlantyku, przedstawione przez kartografów starożytnych, są odbiciem wyobrażeń
starożytnych uczonych. “W środku oceanu naprzeciwko Afryki leży wyspa szczególnie wielka. Znaj-
duje się w odległości zaledwie kilku dni żeglugi od Afryki - czytamy w Bibliotheke Diodora z Sycylii. -
Fenicjanie, którzy zlustrowali wybrzeże za Słupami Heraklesa i płynęli pod żaglami wzdłuż brzegów
Afryki, zostali zniesieni przez silne wiatry daleko w ocean. Po wielu dniach błądzenia dotarli w końcu
do wspomnianej wyspy". W Żywotach równoległych Sertoriusza Plutarcha są wiadomości o dwu
wyspach na Atlantyku oddzielonych od siebie wąską cieśniną i leżących 10 000 stadiów (tzn. około
2000 km) od wybrzeży afrykańskich. Zwą się Wyspami Świętymi. O Wyspach Szczęśliwych mówi
Homer w Odysei. Rufus Festus Avienus w dziele geograficznym pt. Ora maritima (Brzegi mórz) pisze
o wyspie znajdującej się na Atlantyku, bogatej w zioła i poświęconej Saturnowi: “Tak niesamowite są
tu siły przyrody, że jak kto płynąc tędy, zbliży się do wyspy, to fale wzburzą się nagle i wstrząsną jej
brzegami, a pełne morze się wzniesie, jakby dno w głębinach zadrżało, gdy tymczasem reszta morza
pozostaje w spokoju, niczym staw".
Czy informacje Diodora z Sycylii, Homera, Sertoriusza Plutarcha i Avienusa dotyczą Wysp
Kanaryjskich, jak sądzi wielu historyków odkryć geograficznych? Opisu wysp według Avienusa, gdzie
szaleją “siły przyrody", nie można chyba odnieść do wyspy Teneryfy z wulkanem o tej samej nazwie:
przecież się mówi o “wznoszeniu się pełnego morza", a to zjawisko można właśnie zaobserwować w
rejonie Azorów, gdzie zdarzają się bardzo często trzęsienia ziemi i wybuchy wulkanów podmorskich 22.
Nawet w czasach historycznych zachodziły tu istotne zmiany w ukształtowaniu wysp.
W połowie XVI wieku w miejscu olbrzymiego krateru wulkanicznego na wyspie San Miguel
powstała zatoka, a 250 lat później w jej pobliżu wynurzyła się nowa wysepka, która dość szybko
zniknęła, rozbita przez fale morskie. Dosłownie na naszych oczach, w roku 1957, przy wyspie Faial
21 Na mapie Andrei Bianchi z 1436 roku jest wyspa Antylia na Atlantyku, wielka z powcinanymi głęboko zatokami (po
cztery zatoki z zachodu i ze wschodu, jedna nieduża od północy), a na jej krańcu południowo-wschodnim - półwysep w
kształcie zgiętego palca. Przypomina to dziwnym trafem leżącą w pobliżu część Grzbietu Środkowoatlantyckiego. (N.Ż.)
22 Szczególnie w rejonie Skał Św. Pawła leżących dalej na południe. (N.Ż.)
powstała nowa wyspa, która niebawem się z nią zrosła. W naszych czasach Azory powoli się
pogrążają w falach oceanu o 5 mm rocznie - rodzą się tutaj nowe wyspy, ale i zapadają stare.
Całkiem niedawno na południe od Azorów odkryto wielką podwodną krainę - łańcuch górski
biegnący równolegle do archipelagu. Góry te, o płaskich wierzchołkach, są typowymi gujotami
zanurzonymi na niezbyt wielkich głębokościach. Gdyby się nie obniżyły, lecz były wyższe o jakieś 500
m, to na mapie Atlantyku widniałby drugi archipelag azorski.
Kiedy się te góry pogrążyły w wodach Atlantyku? Czy występowały w okolicach Azorów obszary
lądu? Czy Azory były kiedykolwiek zamieszkane? Portugalski historyk z XVII wieku de Sousa podaje,
że wkrótce pod odkryciu Azorów znaleziono na szczycie góry na wyspie Corvo “posąg jeźdźca bez
siodła, z gołą głową; lewą ręką gładził końską grzywę, a prawą wskazywał na zachód. Posąg stał na
cokole z tego samego kamienia; u dołu wykute były litery, których się nie udało przeczytać".
Portugalczycy zniszczyli ów pomnik jako figurę bożka pogańskiego.
Wielu historyków odkryć geograficznych przypuszcza, że jeździec z ręką wskazującą na zachód -
to raczej echo starożytnego przekonania, że Słupy Heraklesa oznaczają “granicę Ziemi". Do dziś
jednak wśród ludności miejscowej na wyspie Corvo znane jest podanie o dawnym posągu. Na innych
wyspach Archipelagu Azorskiego opowiada się legendy o znalezieniu tajemniczych napisów na
płytach nagrobnych i o całych miastach, które się zapadły na dno oceanu 23.
Czy legendy te mówią prawdę? Sprawdzeniem tego powinna się zająć archeologia podmorska.
Poszukiwania w rejonie Azorów są tym ciekawsze, że tu gdzieś właśnie, jak sądzą współcześni
atlantolodzy, miała się znajdować główna wyspa Atlantydy, o której ludzkość się dowiedziała od
wielkiego filozofa starożytnego - Platona.
Poszukiwania Atlantydy
Strabon i inni geografowie świata antycznego wspominają niejednokrotnie o Atlantydzie, oczywiście
powołując się na pierwoźródło - dialogi Platona. Z nastaniem Średniowiecza dzieła “autorów
pogańskich" przestają się cieszyć autorytetem. Dopiero w okresie Renesansu odradza się
zainteresowanie kulturą antyczną, a więc i “zagadką Atlantydy".
Na zachodzie, za oceanem, Kolumb i inni żeglarze odkryli nieznane lądy. Minęło trochę czasu,
zanim się okazało, że zamieszkują je nie tylko nagie i ubogie plemiona, ale potężne narody o wysokiej
kulturze. Czy nie są one potomkami Atlantów? Jako pierwszy taką myśl wypowiedział w roku 1530
włoski humanista Girolamo Fracastoro, podtrzymują ją hiszpańscy kronikarze de Valdes i Zarate, a ich
rodak F. L. da Gómara w książce Powszechna historia Indii i podboju Meksyku, wydrukowanej w po-
łowie XVI wieku, z pełnym przekonaniem głosi, że wysoka kultura indiańska jest wytworem Atlantów 1
Athanasius Kircher, jeden z wielkich uczonych wieku XVII, w książce Mundus subterraneus
(Podziemny świat) wydanej w 1665 roku publikuje mapę Atlantydy, oznaczając jej położenie wyspami
23 Zwłaszcza w pobliżu Skal Św. Pawła. (N.Ż.)
Zielonego Przylądka, Azorami i Wyspami Kanaryjski-mi, “które stanowią jak gdyby najwyższe szczyty
gór zatopionej Atlantydy".
W dziesięć lat po Kircherze Szwed Olaus Rudbeck ogłosił dzieło, w którym podawał całkiem inny
“adres" Atlandydy - Skandynawię; stolicą jej miało być szwedzkie miasto Uppsala! Oprócz Dialogów
Platona Rudbeck cytuje utwory innych starożytnych autorów - Homera i Plutarcha. Ten ostatni pisał o
Ogygii znajdującej się na północ od Brytanii. Szwedzki atlantolog utożsamił Atlantydę z Ogygią, a
Ogygię ze Skandynawią. Mniej więcej w tym samym czasie, bo w 1689 roku, Francuz G. Sanson
umiejscowił Atlatydę nie na Atlantyku i nie na Półwyspie Skandynawskim, ale... na terytorium Ameryki
Południowej, w Brazylii!
Prawie 100 lat później inny francuski kartograf, Robert Vaugoudy opracował atlas, w którym
Atlantyda była również utożsamiona z Brazylią. Powiadają, że wielki współtwórca francuskiego
Oświecenia Voltaire trząsł się ze śmiechu na widok tych map. Może tę wesołość wywołał fakt, że
Voltaire znał całkiem inne miejsce położenia zatopionego kontynentu? Wskazał je opat J. S. Bailly w
swoich Listach o platońskich Atlantydach, wydanych w Paryżu w roku 1779. Pisał on, że w tamtych
odległych czasach, o których mówił Platon, klimat był o wiele cieplejszy niż dziś. Atlantyda leżała na
Morzu Arktycznym w okolicach obecnego Spitsbergenu. Potem przyszły ochłodzenia i Atlanci porzucili
swoją wyspę, żeby wylądować przy ujściu Obu. Stąd ten “światły naród, wynalazca nauk i nauczyciel
rodu ludzkiego" ruszył ku Syberii, Mongolii, a następnie do Indii, Chin, Egiptu, Palestyny, niosąc
ludzkości pochodnię wiedzy.
Mniej więcej w tym samym czasie, pod koniec XVIII stulecia, słynny przyrodnik francuski Buffon
wysnuł przypuszczenie, że drobne wysepki u wybrzeży południowej Afryki - Wyspa Wniebowstąpienia
i Wyspa Św. Heleny - są pozostałościami platońskiej Atlantydy. Rodak jego Cadet wydał dzieło, w
którym dowodził, że okruchy zatopionej krainy stanowią wyspy północnego Atlantyku, a nie
południowego.
W wieku XIX narodziły się nowe hipotezy na temat Atlantydy i jej położenia. Rosyjski podróżnik i
znawca starożytności A. Norow wydał książkę, w której dowodził, powołując się nie tylko na
starożytnych, ale i na arabskich oraz innych wschodnich autorów, że zatopiona kraina znajdowała się
na Morzu Śródziemnym, między Sycylią a Cyprem.
Inny uczony rosyjski A. Karnorżycki sprecyzował dokładniej miejsce położenia Atlandydy na Morzu
Śródziemnym: wskazywał, że jej pozostałościami są niezliczone wyspy i wysepki Morza Egejskiego.
Większość jednak zwolenników Atlantydy w wieku XIX uważała, że spoczywa ona na dnie Atlantyku.
Tak właśnie określił jej położenie Ignatius Donelly, którego książka Atlantis the Antediluvian World
(Atlantyda - świat sprzed potopu) do dziś stanowi swojego rodzaju “biblię" atlantologii.
Donelly twierdził, że tu właśnie, na Atlantydzie, miał być biblijny raj, grecki Olimp, kraina wiecznej
szczęśliwości i dostatku, o czym mówią legendy wszystkich czasów i przeróżnych narodów. Stąd
wysoka kultura rozprzestrzeniała się na cały świat. Bogowie i herosi mitologiczni - to tylko ubóstwieni
ludzie, Atlanci. Egipt, Meksyk, południowa Mezopotamia, Indie oraz inne kraje, gdzie w ogóle istniało
piśmiennictwo, budowle monumentalne, starożytne miasta - to tylko kolonie, założone dawno przez
mieszkańców Atlantydy.
Na początku naszego wieku Sir Arthur Evans odkopuje legendarny labirynt, pałac władców Krety, i
odkrywa zabytki oryginalnej kultury egejskiej, która według słów samego Evansa stanowi “zjawisko
wyjątkowe - nic greckiego, nic rzymskiego". W roku 1909 w angielskim “Times'ie" umieszczono
anonimową notatkę pt. “Zaginiony ląd", której autor utożsamiał Atlantydę Platona z cywilizacją Krety, a
w cztery lata później w “Journal of Hellenie Studies", najważniejszym organie prasowym archeologów i
historyków starożytności, ukazał się artykuł tego samego autora, ale tym razem podpisano - K. T.
Frost. Takie ważne i straszne wydarzenie jak zburzenie pałacu w Knossos i zagłada
wszechwładnych Minojczyków posłużyło Platonowi, według mnie mania profesora Frosta, za źródło do
stworzenia jego Atlantydy; opis tej zniszczonej cywilizacji, zawarty w platońskim dialogu Kritias,
wykazuje zadziwiające podobieństwo do kultury minojskiej Krety.
Anglik Bayley w książkach Morscy władcy Krety i Życie starożytnego Wschodu poparł Frosta,
wyrażając przypuszczenie, że opisując Atlantydę Platon opisywał w rzeczywistości przystań w
Knossos, łazienki pałacowe itd. Na freskach kreteńskich można jakoby zobaczyć sceny z życia
platońskich Atlantów, np. zarzynanie byka na ofiarę. Czy wynika z tego, że Atlantyda to po prostu
zaginiona kultura Krety, czy też Minojczycy przejęli swoją kulturę od Atlantów, a zarówno Kreta, jak i
Egipt były ich koloniami?
W roku 1910 niemiecki etnograf Leo Frobenius odkrył na terenie zachodniej Afryki, u wybrzeża
Zatoki Gwinejskiej, wspaniałą kulturę ludu Jorubów, których uznał za potomków Atlantów i
spadkobierców kultury Atlantydy. W latach dwudziestych, jak pisali dziennikarze, “niezwykła zagadka",
“ponura tajemnica" zaczęła dosłownie “nie dawać ludzkości spokoju". Na Sorbonie, najstarszym
uniwersytecie francuskim, powstało nawet specjalne stowarzyszenie badaczy Atlantydy. (Societe
d'Etudes Atlanteennes). Rodziły się coraz to nowe hipotezy. Pewien amerykański atlantolog
umiejscowił Atlantydę w pobliżu Ameryki na Morzu Karaibskim. Zbliżoną hipotezę wysunął Szkot
Lewis Spence: Atlantyda składała się z dwóch wysp. Zachodnia część Atlantydy - Antylia - zapadła się
później niż wschodnia i dała początek wysoko rozwiniętym cywilizacjom prekolumbijskim Ameryki.
Jeden z angielskich uczonych umieszczał Atlantów na Kaukazie. Jego zdaniem 12 000 lat temu
tam właśnie rozkwitała wielka cywilizacja podobna do egipskiej, ale zniweczyły ją fale morskie.
Fessenden opublikował swoje wnioski w roku 1925. Tego samego roku wyruszył na poszukiwanie
pozostałości cywilizacji Atlantydy w dżunglach Amazonii pułkownik Fosset. Rok później ukazała się
praca radzieckiego historyka B. Bogajewskiego, który doszedł do wniosku, że Atlantyda jak najściślej
związana jest z północną Afryką, skąd “oczywiste się staje, że wiele przeróżnych i sprzecznych legend
i podań mogły zanieść fale przekazów ludowych do tych kapłanów z Sais, z którymi - według słów
Platona - rozmawiał Solon". Bogajewski zakładał, że przed “Słupami Heraklesa" wiele tysięcy lat temu
leżała duża wyspa z własną, rozwiniętą kulturą, której ślady do dziś można znaleźć u Tuaregów
mieszkających pośród piasków Sahary.
W roku 1927 atlantolog P. Borchardt utożsamił Atlantydę z Tunezją. W roku 1929 na Sorbonie, na
posiedzeniu wspomnianego już stowarzyszenia odczytano referat, z którego wynikało, że Platon podał
opis dawnej kultury Korsyki, a nie zatopionej krainy. Niemiecki archeolog A. Schulten, badacz
dawnych kultur
Hiszpanii, uważał, że legenda o Atlantydzie to zaledwie echa dochodzących do Greków
wiadomości na temat państwa Tartessos położonego na Półwyspie Pirenejskim.
Włoski profesor Nikola Russo wysunął tezę, według której istniała nie Atlantyda, lecz Tyrrenida -
kraj zatopiony w Morzu Tyrreńskim; potomkami jej mieszkańców byli rzekomo Etruskowie - tajemniczy
lud zasiedlający Włochy 3000 lat temu. Niemiecki atlantolog Jurgen Spanuth w roku 1952 wydał
pracę, w której dowodził, że Atlantyda leżała na Morzu Północnym i jej ostatnim śladem jest wyspa
Helgoland. W roku 1964 w ZSRR wyszła książka N. Żyrowa pt. Atlantyda, wykazująca, że kraina
opisana przez Platona spoczywa obecnie na dnie Oceanu Atlantyckiego. Zdaniem jej autora, “problem
Atlantydy często był wykorzystywany w celach dosyć odległych od nauki" i do tej pory jest on jeszcze
“bardzo zaśmiecony pseudonaukowymi odpadkami, których usunięcie stanowi palącą konieczność dla
atlantologii naukowej". Dopiero po oczyszczeniu “atlantologia będzie mogła wyjść z wieku
niemowlęcego i zdobyć zaufanie świata nauki".
Czy potrafił Żyrow zmienić atlantologię w dyscyplinę naukową? Nie podejmujemy się tego osądzić:
rozważanie różnych aspektów - geologicznych, oceanograficznych, etnograficznych,
archeologicznych, egiptologicznych, lingwistycznych, zoogeograficznych, paleograficznych itd., itp. -
zajęłoby miejsce równe objętości naszej książki. Drugie tyle miejsca wymagałoby omówienie historii
poszukiwań Atlantydy i dowodów za i przeciw Platonowi, ponieważ - jak słusznie zaznacza Żyrow -
“historia atlantologii zasługuje na specjalne studium, które może być czytane jak porywająca powieść
o błądzeniu myśli ludzkiej".
Właściwym celem naszej książki nie jest ani krytyka atlantologii, ani też jej apologetyka. Pewne
dodatkowe szczegóły zawierają przypisy opracowane przez N. Żyrowa (sygnowane literami N. Ż.) i G.
Ganieszyna (G.G.):
O Atlantydzie napisano już dużo, może nawet zbyt dużo książek, artykułów, studiów i utworów
artystycznych. Mimo to warto poświęcić jeszcze trochę słów Atlantydzie i atlantologii, ściślej biorąc -
“atlantomanii" i “atlantofobii".
„Atlantomani" i „atlantofobi"
Któryś z uczonych zauważył, że lista wypowiedzi na temat Atlantydy może stanowić świetną
ilustrację ludzkiego szaleństwa. Opinia ta jest niesprawiedliwa wobec dawnych atlantologów, którzy
próbowali rozwiązać zagadkę Atlantydy na poziomie wiedzy swoich czasów i nie mogli - oczywiście -
znać współczesnych osiągnięć nauki i wiedzy o człowieku i Ziemi. Nie jest też sprawiedliwa wobec
wielu atlantologów współczesnych, którzy usiłują stworzyć atlantologię naukową, wykorzystując w tym
celu najnowsze dane archeologii, oceanografii i innych dziedzin (nie będziemy dyskutować, na ile ich
argumenty są przekonujące). Zacytowane jednak powyżej słowa doskonale pasują do
„atlantomanów", fanatycznych zwolenników Atlantydy Platona - nie tej geologicznej czy kulturowo-
historycznej, lecz tej właśnie, którą opisał wielki grecki filozof, bez Względu na to w jakiej sprzeczności
ze współczesną wiedzą znalazłyby się liczne szczegóły przytaczane w Dialogach (w rodzaju mitycznej
wojny Praateńczyków z Atlantami, mającej miejsce 12 000 lat temu).
„Nigdy się nie wyrzekniemy idei Atlantydy tylko po to, żeby zrobić tym przyjemność geologom i
botanikom - oświadczyli atlantomani na kongresie w Vancouver w 1933 roku - Atlantyda zyskała sobie
w literaturze zbyt ważną pozycję, żeby mogły nią zachwiać nieciekawe naukowe argumenty".
Atlantomanów nie obchodzą fakty. Zresztą hipotezy też nie są im potrzebne. Oni po prostu wierzą
Platonowi, a wiara, jak to świetnie ujął genialny filozof duński S0en Kierkegaard, uważa dowód za
swego osobistego wroga.
Tekst dialogów Timaios i Kritias stanowi dla atlantomanów swojego rodzaju Pismo Święte, którego
każde słowo jest niepodważalne, a sam Platon jest ich prorokiem niby Mahomet. Z myślącymi inaczej
nie dyskutują: albo ich nie słuchają, albo też gardzą nimi...
Manie rodzą fobie. Równolegle ze współczesną atlantornanią istnieje atlantofobia - lęk przed
napomknieniem o Atlantydzie w poważnej pracy naukowej, w artykule czy monografii z dziedziny
oceanografii, etnografii czy geologii. Atlantofobi bezapelacyjnie uznają problem Atlantydy za
rozwiązany, czy raczej skreślony z porządku dziennego. Są przy tym tak pewni siebie, jakby na
własne oczy oglądali wydarzenia, które zachodziły 12 000 łat temu. Atlantomani zresztą z taką samą
pewnością naocznych świadków twierdzą, że Atlantyda istniała.
Archeolodzy, etnografowie, zbieracze folkloru, historycy świata starożytnego dokładnie analizują
najfantastyczniejsze legendy i mity, najbardziej nieprawdopodobne podania, próbując znaleźć w nich
ziarno prawdy, wyłuskać fakty ze zmyśleń, wziąć poprawkę na „pryzmat mitu", w którym załamują się
rzeczywiste wydarzenia opiewane nie tylko przez folklor, ale i w dziełach starożytnych filozofów i
uczonych, jak Pliniusz czy Arystoteles, Homer czy Strabon. Jeden wszakże myśliciel starożytny
stanowi w literaturze naukowej „tabu", ściślej - dwa jego utwory. Autorem tym jest Platon, a utworami -
Timaios i Kritias.
Tymczasem nie ulega wątpliwości, że w dziełach tych można znaleźć nie tylko literacką ilustrację
ulubionych idei Platona o państwie idealnym. Na przykład Platon podaje, że starożytni Grecy mieli
pismo, zanim jeszcze wynaleziono alfabet. Przez długi okres uważano to za wymysł filozofa, podobnie
jak istnienie Państwa Przedateńskiego. Ale kiedy odkryto na Krecie i w Helladzie rozwiniętą
cywilizację, która poprzedzała klasyczną kulturę antyczną, archeolodzy znaleźli tam niealfabetyczne
znaki pisma, a więc w Grecji istniało pismo na długo przed wynalezieniem alfabetu. Czy używali go
Grecy ? Czy - być może - teksty te są napisane w innym języku i, co za tym idzie, samo pismo nie jest
greckie? Ponad pół wieku świat naukowy tkwił w niezłomnym przekonaniu, że tak jest rzeczywiście.
Dopiero po przeczytaniu tych znaków okazało się, że pisali je Grecy, poprzednicy Greków epoki
klasycznej ! Czyli że Platon miał rację, nie w wypadku jednak, kiedy twierdził, że na ziemiach Hellady
istniało potężne państwo zorganizowane według jego idei, tzn. rządzone przez filozofów, tylko wtedy,
gdy pisał, że w Grecji istniało przed przybyciem do niej Greków epoki klasycznej państwo (ściślej,
kilka miast-państw), które stworzyli Achajowie, spadkobiercy cywilizacji kreteńskiej; Achajowie mieli
pismo nie alfabetyczne, lecz sylabiczne.
Widocznie Platon korzystał z jakichś przekazów o starej kulturze Achajów i dawnej potędze Grecji
przedklasycznej. Nie bez słuszności pierwszy tłumacz Dialogów Platona na język rosyjski, profesor
Karpow podkreślał, że gdybyśmy nie zakładali możliwości istnienia podstawy dla wielu faktów
przytaczanych przez Platona w postaci jakichś źródeł historycznych, to musielibyśmy przyjąć, że
słynny starożytny filozof posiadał dar nieprawdopodobnej przenikliwości. O jakie właściwie fakty
chodzi ? Czy nie zaliczają się do nich także przekazy o tym, że „za Słupami Heraklesa" około 12 000
lat temu wielki kraj poszedł- na dno Atlantyku, czy też opis Atlantydy i jej katastrofalnej zagłady został
zmyślony przez Platona i nie miał żadnego realnego podłoża? „Nie mamy ani jednego argumentu
przemawiającego za tym, że Atlantyda w ogóle istniała - pisze znany badacz norweski Thor Heyerdahl
- ale także nie można z naukowego punktu widzenia kategorycznie zaprzeczyć ewentualnemu
istnieniu zatopionego zamieszkanego kontynentu na Atlantyku, dopóki się nie udowodni, że po
pojawieniu się człowieka na kuli ziemskiej takiego kontynentu nigdy nie było".
Tyrrenida i Adriatyda
W wielu miejscach na Morzu Śródziemnym odkryto pozostałości starożytnych budowli,
znajdujących się obecnie pod wodą. Pierwsze archeologiczne badania podmorskie w początkach lat
trzydziestych naszego wieku przeprowadził francuski badacz A. Pois de Bar. Odbyło się to we
wschodniej części basenu Morza Śródziemnego, w okolicy Tyru - sławnego portu fenickiego.
Starożytni historycy podają, że Tyr miał dwie przystanie, żadnych jednak śladów budowli portowych
koło współczesnego Tyru, niewielkiego miasteczka rybackiego, nie udało się znaleźć. Czy to znaczy,
że resztki nabrzeża wcale się do naszych czasów nie zachowały?
W lecie roku 1934 sfotografowano teren z pokładu samolotu: okazało się, że wzdłuż brzegu morza
ciągną się ciemne plamy o kształtach geometrycznych. Czyżby ślady dawnych zabudowań
nadbrzeża? Czy gra świateł i cieni? Żeby to sprawdzić, zapuszczono pod wodę specjalne urządzenie
wzierne, dzięki któremu można było prowadzić obserwacje na głębokości 20 m. Następnie schodzili
tam nurkowie (bo akwalung w tamtych latach jeszcze nie został wynaleziony i archeolodzy musieli
pracować „cudzymi rękami", przy pomocy zawodowych nurków). Udało się wtedy odkryć na dnie
Morza Śródziemnego obydwie przystanie Tyru oraz pozostałości dawnego mola, które wcinało się w
pełne morze prawie na 200 m. Zbadanie resztek tych budowli pozwoliło uczonym zrekonstruować
wiele szczegółów natarcia wojsk Aleksandra Macedońskiego na Tyr. Dawniej ten wielki port świata
starożytnego leżał na wyspie. Na rozkaz Aleksandra żołnierze jego zasypali cieśninę, która
odgraniczała miasto od kontynentu, i dziś Tyr leży na małym półwyspie.
Po drugiej wojnie światowej Pois de Bar prowadził wykopaliska podmorskie na miejscu drugiego
sławnego portu fenickiego - Sydonu. Okazało się, że port ów był inaczej zbudowany niż konkurencyjny
i sprzymierzony zarazem Tyr. Można się było doń dostać przez dwa wejścia - przesmykiem
pozostawionym między molem a wysepką i kanałem wykopanym między tą wyspą a brzegiem. Kanał
przecinał piaszczystą mieliznę, która nie wpuszczała nawet ówczesnych okrętów, mających płaskie
dna.
Obniżanie się dna w pobliżu Marsylii występowało jeszcze nie tak dawno i mieszkańcy miasteczka
Sainte-Marie musieli zbudować na początku XVIII wieku wał, żeby powstrzymać atak morza. Pewien
zakonnik, który żył pod koniec XVII wieku, zanotował, że od czasów jego młodości morze pochłonęło
2 km lądu stałego. Badania płetwonurków pomogły odkryć na dnie Zatoki Świętej Gerwezy mnóstwo
pozostałości z budowli monumentalnych, których wiek wynosi 2000 lat. Obecnie nurkowie--
archeolodzy prowadzą poszukiwania w rejonie innych portów starożytnych, które się znalazły na dnie
morza u południowych wybrzeży Francji. Penetracja dna z akwalungiem i badania w tej okolicy są tym
łatwiejsze, że ruiny zatopionych budowli nie leżą głęboko i daleko od brzegu. Tak na przykład było z
ruinami portu rzymskiego i willi odkrytych koło niedużego miasta Fosse-sur-Mer w pobliżu Marsylii.
Specjalna grupa archeologów wydobyła tam na powierzchnię kilka wspaniałych wyrobów glinianych i
inne przedmioty. Archeolodzy poświęcali tyle samo uwagi wykopaliskom i stosowali te same metody,
co przy pracy w zwykłych warunkach na lądzie. Było to możliwe dzięki temu, że wykopalisk
dokonywano na mieliźnie (głębokość maksymalna - 16 stóp) i niedaleko brzegu.
W niektórych miejscach na Morzu Śródziemnym ruiny starożytnych budowli do dziś nawet wystają
z wody. Najciekawsze są dzieje świątyni Jowisza-Serapisa na brzegu Zatoki Neapolitańskiej - historia,
która interesuje nie tylko archeologów, znawców starożytności, ale też geologów i oceanografów, gdyż
stanowi jawny dowód, że ruchy skorupy ziemskiej mogę zachodzić dosłownie na ludzkich oczach. Na
głównych częściach ruin świątyni - 12-metrowych kolumnach z marmuru - przyroda zostawiła
przekonywające „zapisy".
Kolumny odkryto w połowie XVIII wieku - stały wówczas na brzegu zatoki, zasypane częściowo
piaskiem i popiołem, zarośnięte krzewami. Odkopano je, oczyszczono marmurową posadzkę, na
której stały, i wówczas okazało się, że cała posadzka i kolumny są do wysokości 3,5 m stoczone przez
małże morskie. Tak więc świątynia, zbudowana w początkach naszej ery, powoli się obniżała aż na
dno morza i do XIII wieku zostały po niej tylko wierzchołki kolumn sterczące nad wodą niewiele ponad
6 m. Minęły trzy wieki i świątynia zaczęła się podnosić; na powierzchni znalazły się te jej partie, które
drążyły skałotocze. Wyniesienie było niezbyt wielkie - na dnie morza została dawna droga rzymska
biegnąca między świątynią a brzegiem. Pod wodą zostały też ukryte olbrzymie bloki kamienne z
pierścieniami cumowniczymi. Wkrótce po wyniesieniu nastąpiło ponowne zapadanie się świątyni na
dno.
Uczony angielski Charles Lyell, który widział ruiny świątyni Jowisza-Serapisa w roku 1828,
stwierdził, że podstawa kolumn osunęła się poniżej poziomu morza o całą stopę (koło 30 cm). W ciągu
półwiecza obniżyła się o dalsze 65 cm. Do roku 1911 prawie 2 m świątyni było pod wodą; w roku 1954
morze podniosło się już o 2,5 m. Tak więc w ostatnim stuleciu obniżanie się zachodziło z szybkością
1,7 cm na rok!
Całkiem możliwe, że w rejonie Zatoki Neapolitańskiej znalazły się na dnie również inne obszary
lądu, na którym stały starożytne miasteczka i miasta. Pod koniec lat pięćdziesiątych naszego wieku
archeolodzy nurkowie zbadali zatopione fragmenty słynnego uzdrowiska starożytnych Rzymian - Baj.
Na dnie, na głębokości 10 m, znaleziono tam ruiny monumentalnych budowli. Kilka lat przedtem na
szerokości geograficznej Rzymu zostały odkryte ruiny zatopionego w Morzu Tyrreńskim miasta.
Możliwe, że ongiś w basenie Morza Tyrreńskiego występowało obniżanie się lądu i na dno szły nie
tylko części miast i świątynie, ale całe połacie lądu. Świadczą o tym zatopione doliny, których sporą
liczbę odkryto u zachodnich wybrzeży Korsyki. Wszystkie one przypominają budową doliny na lądzie,
a każda zatoka na zachodzie Korsyki ma swoje podwodne przedłużenie, każda odnoga zatoki - swój
dalszy ciąg na dnie morza. „Sprawia to wrażenie, jakby łańcuch górski zapadł się tutaj całkiem
niedawno i część jarów na jego zboczach znalazła się wskutek tego pod wodą - pisze wybitny
specjalista geologii mórz, Shepard. - Chyba nikt nie wątpi, że odbywało się to właśnie w ten sposób.
Napoleon na pewno zdziwiłby się wielce, kiedy by się dowiedział, że w zatoce Ajaccio, gdzie spędził
młodość, kaniony lądowe mają swoje przedłużenie pod wodą".
Czy wszystko to nie znaczy, że kiedyś rozpościerał się tu wielki ląd zajmujący część Morza
Tyrreńskiego? I czy z zapadnięciem się tego lądu nie są związane tajemnice cywilizacji z epoki
kamiennej, których ślady archeolodzy tropią na Korsyce, Sardynii, Sycylii? Na Korsyce nie tak dawno
znaleziono granitowe posągi trzymetrowej wysokości ozdobione płaskorzeźbami przedstawiającymi
militaria. Według londyńskiego „Timesa" zalicza się je „do najwcześniejszych znanych na świecie
rzeźb przedstawiających człowieka". A co wykażą badania archeologiczne pod wodą? Czy nie
zostaną na dnie Morza Tyrreńskiego odkryte ślady zatopionych miast i osad, czy nie uchylą te
odkrycia rąbka tajemnicy kryjącej pochodzenie najstarszych mieszkańców tego obszaru, ich
oryginalnych kultur i języków, które nie należą do rodziny indoeuropejskiej?
„Zagadką numer jeden" współczesnej lingwistyki nazywany bywa problem poznania języka
etruskiego. Etruskowie to „nauczyciele Rzymian", właśnie od nich Rzymianie przejęli sztukę
wznoszenia domów i planowania miast, budowania wodociągów i kanalizacji; alfabet etruski służył
jako wzór dla łacińskiego, który stał się podstawą większości współczesnych alfabetów w Europie
Zachodniej, Ameryce, Afryce, Oceanii. Uczeni już kilka wieków temu bez specjalnych trudności
potrafili czytać teksty etruskie pisane pismem alfabetycznym, zbliżonym do greckiego. Ale w
większości wypadków nie możemy, ich zrozumieć do dnia dzisiejszego. Język etruski nie ma nic
wspólnego z żadnym ze znanych - zarówno żywych, jak i zaginionych języków świata. Porównywano
go z językiem albańskim, językami drawidyjskimi, ze słowiańskimi i kaukaskimi, z językiem Basków
oraz Indian amerykańskich, z germańskimi i bałtyckimi, z łaciną, greką i językiem hetyckim, a także z
wieloma innymi językami - ale żaden z nich nie pomógł zrozumieć tekstów etruskich całkowicie.
Zagadnienie pokrewieństwa języka etruskiego z innymi językami świata, jak zresztą pochodzenie
„nauczycieli Rzymian" (którzy z kolei zostali „nauczycielami" narodów zachodnioeuropejskich)
pozostaje nie rozwiązane.
W ostatnich latach uczonym studiującym kulturę, dzieje, język, sztukę, pochodzenie etniczne
tajemniczych Etrusków przychodzi z pomocą archeologia podmorska. Znaleziono na przykład ruiny
dwóch portów etruskich w odległości 60 km od ujścia Tybru. Archeolodzy nurkowie pomogli swoim
„lądowym kolegom" odkopać Spinę, tę „etruską Wenecję" w delcie Padu. Początkowo w ile i pod wodą
znaleziono tysiące grobów Etrusków, potem, udało się odkryć również miasto.
Przystań etruska położona na brzegu Morza Adriatyckiego słusznie jest nazywana „królową
Adriatyku". Na dnie tego morza archeolodzy odkryli kilka osad i ruiny całych miast. Brzegi Adriatyku,
tak jak i Morza Tyrreńskiego, znajdują się obecnie poniżej poziomu, na którym były w starożytności
zbudowane (np. mury cumownicze starożytnego portu rzymskiego Ostii leżą dzisiaj pod prawie
trzymetrową warstwą wody). Naukowe badanie podwodnej krainy Adriatydy stawia dopiero pierwsze
kroki. Pierwsze, ale wiele obiecujące.
Na dnie Morza Adriatyckiego, mniej więcej 2,5 km od ujścia Padu, odkryto mur kamienny - to, co
zostało po zabudowaniach starożytnego portu. Nie opodal Wenecji, 3 km od Lido, na dnie laguny
odkryto miasto, które zanim założono w pobliżu Wenecję, rozwijało się na przełomie epoki starożytnej
i Średniowiecza. Rok po roku zapadało się jednak wraz ze swoimi wieżami, budynkami i murami, aż w
roku 1100 podwodne trzęsienie ziemi zatopiło jego resztki. Archeolodzy odszukali na dnie Zatoki
Weneckiej, niedaleko ujścia rzeki Talliamento, legendarną twierdzę Bibion, ostatnią rezydencję „Bicza
Bożego" - wodza Hunów Attyli. Być może w ruinach tego podwodnego miasta płetwonurkom uda się
odszukać skarbiec Attyli zakopany, jak głosi legenda, właśnie w Bibionie? Skarbca na razie nie
znaleziono, ale uczeni odkryli na dnie Adriatyku niemało skarbów archeologicznych: ruiny wież,
murów, schodów, zabudowań, urny, mnóstwo starych monet i sprzętów domowych.
Trytonida? Egeida? Bosforyda?
Morze Tyrreńskie opływa Włochy z zachodu, Adriatyk - ze wschodu. O południowe brzegi
Półwyspu Apenińskiego biją fale Morza Jońskiego. Jego wody kryją również dużo zabytków
archeologicznych. Na początku tej książki mówiliśmy o całym cmentarzysku okrętów znalezionych w
Zatoce Tarenckiej. Niezbyt dawno okazało się, że na dnie tej zatoki spoczywa jeszcze jeden
interesujący obiekt podmorskich wykopalisk archeologicznych. Zdjęcie lotnicze wskazało, że pod
wodą znajdują się tutaj ruiny jakiegoś dawnego miasta. Historycy spodziewają się tu odkrycia resztek
słynnego w starożytności portu Sybaris. Odpowiedź ostateczną dadzą, rzecz jasna, wykopaliska pod
wodą.
Jeszcze bogatsze „żniwa" czekają podwodnych archeologów na południe od Zatoki Tarenckiej, u
wybrzeży Sycylii. Jak stwierdzają autorytatywnie archeolodzy, nie ma 1 m2 ziemi sycylijskiej, który by
nie krył resztek kultury starożytnej, czy jeszcze dawniejszych zabytków, śladów oryginalnej cywilizacji
wyspiarskiej rozkwitającej tu na długo przed kolonizacją grecką (a ta przecież się zaczęła 2500 lat
temu!). Okazuje się, że wody przybrzeżne owej „wyspy skarbów" - oczywiście archeologicznych -
skrywają wiele cennych z naukowego punktu widzenia rzeczy. Szczególnie obfite pod tym względem
są wody u południowych wybrzeży Sycylii. Tu zostały znalezione wraki zatopionych okrętów, antyczne
amfory, kolumny marmurowe, ruiny świątyni, a jeszcze dalej na południe, w Cieśninie Sycylijskiej
oddzielającej wyspę od Afryki, leżą na dnie całe miejscowości oraz monumentalne budowle.
W roku 1958 włoski płetwonurek odkrywa w tym rejonie koło małej wysepki Linos (na głębokości 13
m) gigantyczny mur zbudowany z masywnych, ociosanych głazów. Na jednej blance muru, którego
dalszy ciąg sięgał 60 m w głąb morza, stał wielkich rozmiarów posąg kamienny. Badania wykazały, że
mur otacza jakieś dawne miasto. Być może, że to starożytny port Efusa, c którym niejednokrotnie
wspominają dawne źródła. Istnieją też inne na ten temat hipotezy, jeszcze ciekawsze. Otóż na wyspie
Linos i na pobliskiej Pantellerii, a także na największej z wysp Cieśniny Sycylijskiej - Malcie - stoją
budowle monumentalne o wiele starsze niż Efusa, która istniała w IV-III wieku p.n.e.; wyspiarskie
cywilizacje Malty, Pantellerii i Linos pochodzą z IV-III tysiąclecia p.n.e.! Niewykluczone, że mur
wznieśli nieznani murarze właśnie w tamtej odległej epoce.
Kto ma rację - przyszłość pokaże. Wydawałoby się, że im starsza jest budowla, tym dawniej
właśnie poszła na dno. Jednak w naszych czasach nawet w tym rejonie Morza Śródziemnego
zachodzą zmiany w ukształtowaniu dna i linii brzegowej wysp. Na przykład w ubiegłym wieku pojawiła
się koło Sycylii nowa wysepka. Państwa zaczęły prowadzić spory, do którego z nich powinna należeć.
Tymczasem wysepka zniknęła pod wodą!
Zdaniem geologów, Morze Śródziemne było kiedyś jeziorem - od Atlantyku dzielił je przesmyk,
który zniszczyło trzęsienie ziemi. Oprócz tego przesmyku był drugi: od brzegów Sycylii do brzegów
Afryki ciągnął się ów pomost lądowy, którym w przeszłości ludzie mogli przechodzić z jednego
kontynentu na drugi - nie powinno więc dziwić stwierdzenie we Włoszech, a nawet w Anglii śladów
domieszki rasy negroidalnej! Obniżanie się ostatnich obszarów lądu mogło zachodzić w czasach,
kiedy ludzie potrafili już budować miasta, i całkiem możliwe, że podmorskie badania archeologiczne
przyczynią się do odkrycia ruin tych miast na dnie Morza Śródziemnego.
Być może, tylko badania pod wodą pomogą znaleźć miejsce, gdzie się znajdowało Jezioro
Trytonów i Wyspa Hesperyd, która leżała od niego na zachód. Z nimi prawdopodobnie ma związek
kraj „pożeraczy lotosów", Lotofagów, o których Homer opowiada w Odysei. Najwszechstronniejszy
uczony starożytności Arystoteles sądził, że w Libii było niegdyś morze śródlądowe, które oddzielały od
wód Morza Śródziemnego pokłady osadów tworzących wał nadbrzeżny. Kiedy jednak przesmyk się
przerwał, Jezioro Trytonów przestało istnieć.
Czy istniała Trytonida, ląd zatopiony w miejscu dzisiejszej Syrty? Podmorskie badania
archeologiczne u wybrzeży Libii dopiero się zaczynają. W roku 1958 angielska ekspedycja zbadała
ruiny Apollonii, portu morskiego założonego w greckiej kolonii Kyrene, na afrykańskim brzegu, ponad
2500 lat temu. Port jest dzisiaj całkiem zatopiony i tylko dzięki wielkim wysiłkom płetwonurków udało
się nanieść na mapę skomplikowany labirynt murów obronnych, wież, doków i budynków
apollonijskich. „Odkryte przystanie, kamieniołomy na wyspie, willa z czasów rzymskich i reszta
budowli i domów zostały przeniesione na papier" - piszą W. Bławatski i G. Koszelenko w książce pt.
Odkrycie zatopionego świata. Plan ten może stanowić dobrą podstawę do zorganizowania w
przyszłości wykopalisk apollonijskich także pod wodą. W tym samym roku 1958 odkryto pod wodą
pozostałości innych rzymskich portów w północnej Afryce - Tauphiry i Ptolemaidy. 7 lat przedtem
greccy poławiacze gąbek znaleźli w pobliżu wyspy Djerba, przy brzegach Tunezji, fragmenty kolumn,
łuków i mostów. Styl tych zabytków, nie rzymski i nie grecki, przypominał sposób budowania znany ze
starożytnej Krety, kolebki cywilizacji europejskiej. Zresztą same wybrzeża Krety rokują nadzieje, że
mnóstwo ciekawych odkryć dokonają tam archeolodzy płetwonurkowie.
Angielscy badacze przeprowadzili wykopaliska podwodne w starożytnym porcie znajdującym się na
północnym wybrzeżu Krety, a dziś ukrytym pod wodami Morza Egejskiego. Port, zbudowany kilka
tysięcy lat temu przez starożytnych mieszkańców wyspy Minojczyków, został potem portem greckim, a
później - rzymskim. Morze pochłonęło go po wielkim podwodnym trzęsieniu ziemi, mniej więcej 2500
lat temu. Archeolodzy poznali konstrukcję portu, jego pomosty przystani i mola, oryginalne chłodnie na
ryby - wykute w skale baseny, gdzie zrzucali dawni rybacy swój połów (miały one urządzenia
odpływowe oraz zapewniające dopływ świeżej wody). Nie opodal, koło małej wysepki o nazwie Psara,
archeolodzy nurkowie odkryli kilka wspaniałych waz kreteńskich, których wiek ocenia się na 4200-
4500 lat. Jest to jedno z najstarszych znalezisk dokonanych przez archeologów pod wodą.
Woda u wybrzeży Krety kryje bez wątpienia niejeden skarb. Zresztą nie tylko tutaj. Pod wodą w
pobliżu Grecji kontynentalnej i licznych wysp, i wysepek na Morzu Egejskim znajduje się wielka liczba
miast i osad. Na przykład u wybrzeża Grecji znaleziono ruiny starożytnego miasta o nazwie Fea,
fragmenty kolumn, rzeźb, naczyń itd. Morze zakryło znaczną część greckiego miasta Epidauros. W
Zatoce Egejskiej odkryto pozostałości bazyliki liczącej około 1500 lat. Dawne mogiły i grobowce
znaleziono na dnie morza w Pireusie, na Milos i Krecie. W pobliżu przylądka Matapan (Tainaron)
wznoszą się mury obronne starożytnego miasta pogrzebane na dnie morza. To samo obserwujemy
przy wybrzeżach innych obszarów Grecji.
Historycy nazywają Egeidą obszar regionów i państw nad Morzem Egejskim, gdzie wiele tysięcy lat
temu narodziła się cywilizacja europejska. Dla geologów Egeidą jest wielki masyw lądowy, który
rozpościerał się niegdyś w miejscu dzisiejszego Morza Egejskiego. Czy łączy coś Egeidę historyczną
z Egeidą geologiczną? „Jak wiadomo, przyznaje się obecnie, że osuwanie się skorupy ziemskiej, które
dało początek Morzu Egejskiemu, nastąpiło całkiem niedawno z geologicznego punktu widzenia, w
czwartorzędzie - być może już za pamięci ludzkiej" - pisał akademik Lew Berg, który uważa, że „jeśli
dać wiarę owym opisom Atlantydy podanym przez Platona w Kritiasie, to okaże się, że nie ma w nich
niczego, co by mogło zaprzeczyć naszym wiadomościom o przyrodzie kontynentu egejskiego, jeśli o
tej przyrodzie można sobie wyrobić pojęcie na podstawie fragmentów tego dawnego lądu -
współczesnych wysp na Morzu Egejskim: Chios, Cykladów, Krety".
Nie będziemy się zajmować historią trwającego półtora wieku sporu między zwolennikami Atlantydy
na Morzu Egejskim i atlantologami, którzy uważają, że Platon w Kritiasie wskazał dokładnie miejsce,
gdzie zatonęła owa kraina - za Słupami Heraklesa. Nie poruszymy też innego spornego zagadnienia -
czy zatopienie Egeidy wydarzyło się w trzeciorzędzie, jak twierdzą jedni, czy też w jednym z
interglacjałów, albo może pod koniec ostatniego zlodowacenia. Podkreślamy tylko, że obniżenia lądu
w rejonie Morza Egejskiego, i to o rozmiarach kataklizmu, zachodziły jeszcze całkiem niedawno.
Badając starożytną kulturę kreteńską, archeolodzy odkryli, że mniej więcej 1500 lat p.n.e. wszystkie
miasta, porty i wioski na północnym i wschodnim brzegu Krety zostały zniszczone przez jakąś
katastrofę. Nie tak dawno (w roku 1960) uczony grecki A. Galanopoulos przedstawił ciekawe
wytłumaczenie tego zjawiska. Na północ od Krety leży wyspa Santoryn wchodząca w skład Cykladów.
Znajduje się tu krater zatopionego kiedyś wulkanu, a w jego środku wznosi się nowy wulkan, który nie
przerwał swej działalności do dzisiaj. Badania na wyspie Santoryn wykazały, że 1500 lat p.n.e.
wydarzyła się tu straszliwa katastrofa. Potężny wybuch dawnego wulkanu pokrył popiołem, a
następnie 20-metrową warstwą lawy całą powierzchnię wyspy. Potem szczyt wulkanu zapadł się,
tworząc kalderę, którą wypełniły wody Morza Egejskiego - lej zajmujący kilkadziesiąt kilometrów
kwadratowych.
Wybuch wulkanu na Santorynie był zdaniem naukowców kilka razy potężniejszy niż wybuch
wulkanu Krakatau. Olbrzymie fale, które powstały po wybuchu Krakatau, obiegły kilka razy Ziemię,
zwalając się na brzegi i burząc miejscowości leżące w pobliżu wulkanu. Oczywiście „wybuch"
Santorynu musiał przynieść jeszcze więcej klęsk mieszkańcom Egeidy. On właśnie spowodował
zagładę miast na północnym i wschodnim brzegu Krety.
Galanopoulos sądzi, że katastrofa na wyspie Santoryn stanowiła dla Platona „materiał wyjściowy"
do legendy o Atlantydzie i jej zagładzie. Czy tak było? Pytanie jest pasjonujące i skomplikowane, lecz
zakres tej książki nie pozwala na wdawanie się we wszystkie szczegóły dotyczące dyskusyjnych
badań atlantologicznych. Można tylko stwierdzić z całkowitą pewnością, że wybuch wulkanu na
wyspie Santoryn nie mógł oczywiście nie pozostawić śladu w pamięci późniejszych pokoleń. Geologia
może tu być pomocna przy rozwiązywaniu nie tylko zagadek archeologicznych i etnograficznych, ale
także interesujących i złożonych problemów historycznych, religijnych i mitologicznych.
Z trzecim, ostatnim potopem (Dardanosa 24) autorzy starożytni kojarzą wtargnięcie wód Morza
Czarnego, które kiedyś było jeziorem, do Morza Śródziemnego. Wody te wdarły się przy wejściu do
Bosforu. Po Bosforze zaczęły się tworzyć Dardanele. A co jest najbardziej zaskakujące, współczesne
dane naukowe potwierdzają słowa uczonych starożytnych i prawdę zawartą w micie - rzeczywiście
dopiero w czwartorzędzie Morze Czarne przestało być morzem śródlądowym i połączyło się z Morzem
Śródziemnym 25.
Kiedy to się stało? Niektórzy badacze przypuszczają, że bardzo dawno, kilkadziesiąt czy nawet
setki tysięcy lat temu. Inni podają terminy wcześniejsze, aż do 4000, a nawet 2000 lat p.n.e. Czy w
pamięci ludzkiej mogłoby się zachować, wprawdzie w formie zmitologizowanej i upiększonej fantazją,
wspomnienie o „wyrwie Dardanelskiej"? Jak stare są te wspomnienia? To zagadnienie powinni
rozwiązać wspólnymi siłami naukowcy różnych specjalności, od geologów mórz do znawców mitologii
starożytnej. Ale bez względu na to, kiedy powstała owa „wyrwa", jest zrozumiałe, że obecne zarysy
brzegów Morza Czarnego różnią się nawet od tych, które miało ono jakieś 2000 lat temu. Na jego dnie
- jak i na dnie połączonego z nim Morza Azowskie-go - spoczywają ruiny starożytnych miast badanych
intensywnie przez archeologów radzieckich i bułgarskich.
Od Pontydy do Antylii
„Siady kultury starożytnej na dnie morza. Stan badań nad zabytkami znajdującymi się w morzu" -
tak zatytułował rosyjski inżynier L. Kolii swój artykuł opublikowany w „Wiadomościach komisji do
badania archiwów z Taurydy" w roku 1909. Kolii wiedział, że pod koniec XIX wieku przy budowie portu
24 W mitologii greckiej mówi się o trzech potopach: Ogygesa, Deukaliona i Dardanosa. Najpopularniejszy z nich, to
potop Deukaliona, stanowiący powtórzenie mitu sumeryjsko-babilońskiego (który stał się podstawą biblijnego). Możliwe,
że mit o tym potopie trafił do Grecji dzięki Fenicjanom i tam obrósł w szczegóły lokalne. Historię potopu Ogygesa
przytacza Warron, pisarz rzymski z I wieku p.n.e. Pisał on, że w czasach Ogygesa (dawnego króla Attyki) czynne były
wszystkie wulkany na Morzu Egejskim i 9 miesięcy panowała noc (od chmur popiołu wulkanicznego). Fale potopu zatopiły
nawet na jakiś czas Attykę, w której potem przez kilkadziesiąt lat nikt nie mieszkał. Analogiczne opisy podają inni pisarze
starożytni (np. Euzebiusz). Na temat potopu Dardanosa Diodor z Sycylii, historyk grecki z I wieku p.n.e., pisał, że zapadła
się wtedy część wyspy Samotraki na Morzu Egejskim i niektóre części wybrzeży Azji Mniejszej, a między Morzem
Czarnym a Egejskim ukształtowała się łączność, taka jak dziś, poprzez cieśniny Dardanele i Bosfor. Możliwe, że potop
Dardanosa stanowi północną wersję potopu Ogygesa i obydwa odnoszą się do tego samego wydarzenia, opisane zostały
tylko w różnych miejscach. Według Galanopoulosa potop w rejonie Morza Egejskiego związany był z wybuchem wulkanu
na wyspie Santoryn (Thira), który miał miejsce około roku 1400 p.n.e. (N.Ż.)
25 Geolodzy współcześni uważają, że wielkość maksymalna „progu" dzielącego Morze Czarne od Śródziemnego
przypadała na okres przed 30 000 lat. 8000-9000 lat temu zaczęła się nowa transgresja Morza Czarnego i baseny Morza
Czarnego i Śródziemnego połączyły się. (G.G.)
w Teodozji odkryto ruiny dawnych budowli, które mogły pochodzić z czasów starożytnych, nie tylko
bowiem w średniowieczu, ale i w starożytności Teodozja stanowiła wielkie miasto portowe. Trzeba
było jednak dokładnie ustalić ich wiek.
„W czasie prac ziemnych odkopano w porcie wielką liczbę, bo aż 4000 końców pali wbitych
głęboko w ił. Rzędy tych pali biegły pod kątem. Widocznie miały stanowić nie przystań, lecz jakąś
budowlę ochronną w rodzaju mola - cytował Kolii w swojej pracy list archeologa Berthie-Delagarde'a
do kustosza odeskiego muzeum sztuki starożytnej. - Z jakiego okresu pochodzą - nie wiadomo.
Prawdopodobnie z czasów genueńskich albo tureckich, ale możliwe też, że wbijali je Grecy; trudno
ustalić, bo pale wspaniale się zachowują, gdy są wkopane głęboko w ił, w danym przypadku na 4
sążnie od powierzchni morza i ponad 2 sążnie od dna". W każdym razie Kolii udowodnił, że budowla
ta pochodzi ze starożytności.
Zbadanie dna w tym obszarze przyczyniło się do znalezienia 15 wielkich antycznych amfor, analiza
zaś gruntu na brzegu oraz w rejonie poszukiwań podwodnych upewniła Kolliego o ich identyczności.
Badania te zapoczątkowały nowy etap w archeologii śródziemnomorskiej - poszukiwanie śladów
Antyku na dnie Morza Czarnego.
Kolii prowadził swe badania pod koniec roku 1905, ale dopiero w 50 lat później, po wynalezieniu
akwalungu, podwodne wykopaliska archeologiczne mogły się rozwinąć na dobre. W ciągu długiego
czasu, począwszy od lata 1957, radzieccy archeolodzy płetwonurkowie z W. Bławatskim na czele
zbadali szereg zatopionych miast albo ich części znajdujące się obecnie pod wodą. Były to
Hermonassa, Pantikapajon i Nimfea położone nad brzegami Cieśniny Kerczeńskiej, Chersonez,
starożytne miasto na Krymie leżące obok dzisiejszego Sewastopola, oraz Olbia znajdująca się
niedaleko obecnego Chersonia. Poszukiwania pod wodą przebiegają nie tylko w północno-wschodniej
części Morza Czarnego, ale i w pobliżu Chersonia, gdzie znajdowała się kiedyś Olbia, wielkie miasto
starożytne. Bardziej jeszcze nęcące perspektywy zapowiadają badania na dnie Zatoki Suchumskiej.
Bardzo stary jest mit o Argonautach, podróżnikach greckich, znanych z wyprawy do Kolchidy,
krainy szczęśliwości, którą omywają wody Morza Czarnego (Pontus Euxinus). Legendy głoszą, że
Argonauci założyli Dioskurię (albo Dioskuriadę) - jedno z głównych miast starożytnych nad Morzem
Czarnym, założone przez Greków około 2500 lat temu,. Bito tutaj własną monetę, statki z różnych
krajów przybijały do jego brzegów, odwiedzali je przybysze z gór Kaukazu, mówiący najróżniejszymi
językami i narzeczami.
Gdzie się znajdował ten wspaniały port? Gdzie szukać Dioskurii? Archeolodzy radzieccy odkryli na
czarnomorskim wybrzeżu Kaukazu wielką liczbę dużych i małych miast, o których wspominali
starożytni historycy, ale długo nie można było znaleźć ruin Dioskurii. Leżą one bowiem - a dowodzą
tego niezbicie podwodne badania archeologiczne - nie w ziemi, lecz na dnie Zatoki Suchumskiej.
W lecie roku 1876 abchaski krajoznawca Włodzimierz Czerniawski odkrył 60-100 m od brzegu, na
kilkumetrowej głębokości, szereg zabytków archeologicznych. Ten amator w dziedzinie archeologii
podmorskiej przypuszczał, że tu właśnie, na miejscu dzisiejszego Suchumi, a zwłaszcza na dnie
Zatoki Suchumskiej znajdują się pozostałości po sławnej Dioskurii. Ale dopiero po wielu dziesiątkach
lat udało się potwierdzić słuszność przypuszczeń abchaskiego badacza. W roku 1953 archeolodzy
płetwonurkowie odkryli na dnie Morza Czarnego to, co zostało ze starożytnego miasta - ozdoby
antyczne, monety, sprzęty, przedmioty codziennego użytku. Z dna Zatoki Suchumskiej wyłowiono
przepiękną płaskorzeźbę w marmurze, wykutą przez nieznanego artystę greckiego z V wieku p.n.e.
Pod względem techniki wykonania i mistrzostwa kompozycji przewyższa to dzieło wszystkie zabytki
tego rodzaju znalezione dotychczas w starej ziemi kolchidzkiej.
Dwa lata później wydobyto z dna inne dzieło sztuki antycznej - popiersie wyrzeźbione w marmurze
(wiek - około 20 stuleci). Abchaski archeolog płetwonurek L. Szarwaszidze, przestudiowawszy
dokładnie wszystkie informacje o znaleziskach na dnie mórz, a także poświęciwszy wiele czasu na
bezpośrednie, to znaczy podwodne zapoznanie się z obiektami, ułożył szczegółową mapę zabytków
antyku znalezionych na dnie Zatoki Suchumskiej.
Latem roku 1962 grupa studentów z politechniki w Tomsku, zapalonych entuzjastów archeologii
podmorskiej, pod kierownictwem równie wielkiego miłośnika podmorskich (ale i „lądowych")
archeologicznych badań Kolchidy, W. Paczulii, prowadziła prace na dnie w okolicach ujścia Besletki
wpadającej do Zatoki Suchumskiej. Ekspedycja trafiła na ślady starożytnego nekropolu - „miasta
umarłych" - założonego przez mieszkańców Dioskurii. Mówiły o tym wyraźnie znalezione pod wodą
greckie nagrobki, przedmioty związane z rytuałem pogrzebowym oraz sarkofag, który ważył ponad pół
tony. 60 m od brzegu odkryto resztki murów obronnych z okrągłą wieżą o średnicy około 3 m.
„Spoczywające na dnie morza miasto nie odsłoniło wszystkich swoich tajemnic - pisze Wianor
Paczulia w książce pt. W krainie złotego runa. - Badacze zwracali uwagę na to, co jest cha-
rakterystyczne dla dna Zatoki Suchumskiej - na gwałtowne powiększanie się głębokości. Już w
odległości 500-600 m od brzegu jest głębia ponad stumetrowa, dostępna tylko dla płetwonurków,
podczas gdy na północny zachód od Suchumi dno się obniża bardzo łagodnie. Taka wyraźna
zapadlina w dnie nasuwa mimo woli myśl, czy nie powstała ona wskutek katastrofy wywołanej
przyczynami natury tektonicznej. Czy nie nastąpiła ta katastrofa na progu naszej ery? W podaniach
abchaskich można znaleźć mgliste wzmianki o jakimś trzęsieniu ziemi i pochłonięciu przez morze
miasta założonego przez obcych przybyszów". Jak przypuszcza inny badacz starożytnej Abchazji
archeolog L. Sołowiow, Dioskuria zginęła pod wodą wskutek obniżenia się brzegu albo pogrzebało ją
straszliwe obsuwisko. Kwestię tę rozstrzygną wyniki podmorskich poszukiwań archeologicznych.
Badacze bułgarscy ułożyli szczegółową mapę podwodnych znalezisk, obejmującą spory obszar
wybrzeży Bułgarii i wielką skalę czasu - od VIII do IV wieku p.n.e. W okolicach dzisiejszego Sozopola
płetwonurkowie i archeolodzy bułgarscy odkryli ruiny starożytnego miasta Apollonii. Wyroby
ceramiczne wyłowione z dna świadczą o tym, że istniała tu osada jeszcze przed przybyciem nad
Morze Czarne kolonistów greckich.
Badania archeologiczne pod wodą są prowadzone także na przeciwległym końcu Atlantyku. Nie
tylko Morze Czarne, starożytny Pontus Euxinus, ale i Morze Karaibskie, którego geografowie
starożytni nie znali, przynosi archeologom obfite zbiory.
7 czerwca 1692 roku w ciągu kilku minut fale Morza Karaibskiego pochłonęły angielski ośrodek
handlowy Nowego Świata, miasto Port-Royal położone na południowym brzegu Jamajki. Prawie 9/10
obszaru miasta zapadło się w morskie głębiny. Do dziś na dnie morza spoczywają ruiny Port-Royal,
ale już niedługo tam będą leżeć, bo teraz właśnie ruszają pełną parą archeologiczne prace
wykopaliskowe, których celem jest wydobycie miasta spod wody.
Po to usypuje się wokół portu wał ziemny i stopniowo dawne miasto się wynurza. Płetwonurkowie
tymczasem poszukują różnych przedmiotów, które się znalazły na dnie wraz ze swoimi właścicielami.
Wydobyto na światło dzienne hiszpańskie monety, naczynia z cyny i szkła, narzędzia, sprzęty
kuchenne, fajki... a nawet zupełnie nie zniszczony zegarek kieszonkowy zrobiony w Londynie!
Wykopaliska w podwodnym mieście to dopiero początek badań w basenie Morza Karaibskiego,
badań, które mogą jeszcze przynieść bardzo ciekawe wyniki, a może nawet zmuszą do ponownego
rozpatrzenia szeregu problemów dotyczących zasiedlenia Ameryki i pochodzenia cywilizacji
prekolumbijskich w Nowym Świecie. Rdzenna ludność Antyli w bardzo krótkim czasie została
całkowicie wytępiona przez konkwistadorów hiszpańskich. Może na temat wędrówki człowieka na
Kubę, Haiti i inne wyspy Indii Zachodnich dowiemy się o wiele więcej z wykopalisk archeologicznych
pod wodą, a nie na lądzie - podobnie jak i na temat kultury Indian, którzy zamieszkiwali niegdyś lądy
na Morzu Karaibskim?
Indianie z Wysp Antylskich, zanim zostali odkryci przez Europejczyków, mieli kulturę stosunkowo
słabo rozwiniętą, tymczasem legendy mieszkańców Ameryki Środkowej, którzy wznosili wspaniałe
pałace i świątynie, głoszą, że światło cywilizacji dotarło do nich skądś ze wschodu.
Na terenie Ameryki Środkowej najstarsza jest kultura tajemniczego ludu Olmeków, odkryta nad
brzegami Atlantyku. Olmekowie właśnie wynaleźli kalendarz, pismo hieroglificzne, technikę
budownictwa monumentalnego. Pochodzenie Olmeków do dziś pozostaje zagadką dla
amerykanistyki.
Czy nie rozwiążą jej wyniki badań na dnie Morza Karaibskiego? Geologia morza nie wyklucza
możliwości, że w jego części wschodniej mógł się znajdować kontynent, którego pozostałością są
Antyle, ale obniżenie się tego lądu nastąpiło bardzo dawno, jeszcze przed pojawieniem się ludzkości
na Ziemi. A jednak takie katastrofy jak zagłada Port-Royal świadczą o tym, że skorupa ziemska na
tym obszarze jest niespokojna i nawet w naszych czasach fale morskie mogą pochłonąć duże, ludne
miasto.
Możliwe, że archeolodzy znajdą wiele ciekawych rzeczy na dnie Morza Karaibskiego... Znowu więc
mówimy o tym, co jest „możliwe", „prawdopodobne", „hipotetyczne", jak dalece jest prawdziwa ta czy
inna hipoteza.
Istnienie Polinezydy czy Andynii jest oczywiście znacznie bardziej problematyczne niż istnienie
Beryngii albo pomostu lądowego łączącego wyspy indonezyjskie między sobą i Australią (mimo że
zdaniem niektórych badaczy pomost ów się zapadł nie 10 000, ale 40 min lat temu i wobec tego
kontynent australijski nie mógł być zasiedlony drogą lądową).
Cóż więc jest „wiarygodne", co - „możliwe", a co - „mało prawdopodobne"?
EPILOG
Na pewno na dnie mórz i oceanów znajdują się zatopione miasta i osady. Dzisiaj prowadzi się
wykopaliska archeologiczne na dnie Morza Śródziemnego, Karaibskiego, Azowskiego i Czarnego, a
przyszłość przyniesie nowe odkrycia.
Prawdopodobnie ludzie pierwotni zamieszkali w Australii, Ameryce, w części Oceanii, na Wyspach
Brytyjskich i wielu innych, przedostając się tam przez pomosty lądowe i wyspy, które dziś nie istnieją.
Mało prawdopodobne wydaje się, by dawno temu, pod koniec okresu lodowcowego, pogrążyły się
na dno wielkie połacie lądu zamieszkane przez ludzi o wysoko rozwiniętej kulturze - mało
prawdopodobne, ale n i e niemożliwe! Nauka miała w swojej historii wiele przykładów, jak zdawałoby
się najfantastyczniejsze i najmniej prawdopodobne hipotezy okazały się słuszne (np. nikt nie chciał
wierzyć, że teksty linearnego pisma B, odkryte na Krecie i w Mykenach, są napisane w języku greckim
- a jednak ta hipoteza właśnie okazała się słuszna).
Ostateczne sprawdzenie tej czy innej hipotezy będzie rzeczą podwodnych archeologów. Dopóki
jednak nie nastąpią dokładne badania, możemy tylko mówić o stopniu prawdopodobieństwa tych
hipotez.
Jak dotąd, nie udało się odkryć na dnie Cieśniny Beringa i Morza Czukockiego pierwotnych
kolumbów, którzy wiele tysięcy lat temu wędrowali zasiedlać Amerykę drogą wiodącą przez Beryngię,
czyli że jej istnienie, dowiedzione przez geologów i oceanografów, nie świadczy jeszcze, że mogła
służyć za pomost lądowy między Azją a Nowym Światem. Dlatego więc na temat Beryngii
„historycznej" (a nie wyłącznie geologicznej) możemy snuć tylko przypuszczenia; nie jest to fakt
udowodniony, lecz hipoteza naukowa, choć większość amerykanistów nie wątpi o jej słuszności.
Wielce prawdopodobna - ale nie sprawdzona - jest hipoteza, że zaludnianie piątego kontynentu
odbywało się drogą, którą wytyczały zaginione obecnie pomosty lądowe, wyspy i wysepki. Jednak
również na dnie Cieśniny Torresa i mórz indonezyjskich nie odnaleziono śladów człowieka
pierwotnego. Nauka o Ziemi mówi, że miejsce dzisiejszych cieśnin i mórz zajmował ląd łączący
Australię, Nową Gwineę, Tasmanię w jedną całość, a wyspy indonezyjskie wchodziły w skład
kontynentu azjatyckiego. Sachul i Sunda zaczęły się rozpadać bardzo dawno, 40 min lat temu, kiedy
nie było jeszcze na kuli ziemskiej ani przedstawicieli gatunku Homo sapiens, ani nawet ich przodków:
neandertalczyków i pitekantropów. Toteż szereg australistów jest zdania, że zasiedlenie piątego
kontynentu nie mogło nastąpić drogą lądową. Wielu jednak specjalistów współczesnych skłania się ku
wnioskowi, że w okresie ostatniego zlodowacenia zarysy brzegów i rozmieszczenie mórz i lądów
wyglądały na tym obszarze kuli ziemskiej inaczej niż dziś i jeżeli nie jeden duży pomost, to przynaj-
mniej liczne małe mogły łączyć Australię z terenami leżącymi od niej na północ; człowiek
wykorzystywał je, zasiedlając piąty kontynent. Jest to hipoteza w znacznym stopniu prawdopodobna,
lecz jej słuszność bynajmniej nie została dowiedziona.
O wiele mniej wiarygodna jest teoria Tasmanidy, z której ludzie pierwotni dostali się rzekomo na
Tasmanię i nawet do Nowej Zelandii, gdyż obniżanie się lądu na tym obszarze rozpoczęło się przed
milionami lat. Niemniej jednak liczne zagadki dotyczące pochodzenia rdzennej ludności tasmańskiej i
najstarszych mieszkańców Nowej Zelandii czy wysp Chatham dadzą się wyjaśnić przy założeniu
istnienia Tasmanidy, wielkiego kontynentu, lub przynajmniej jakichś obszarów lądowych - wysp,
mielizn, gór - które ułatwiły ciemnoskórym ludziom wędrówkę na wyspy Oceanii. Dotyczy to zarówno
Melanezydy, jak i Gujotydy, Hawaidy, Mikronezydy czy Polinezydy, z tym że prawdopodobieństwo
istnienia tych zatopionych lądów w czasach, kiedy powstał człowiek, a tym bardziej gdy zaczął
zasiedlać Oceanię, jest coraz mniejsze w porządku, w jakim je wymieniliśmy: bliższa prawdy jest
hipoteza na temat Melanezydy, natomiast przeciwko istnieniu Polinezydy przemawia dużo faktów.
Jeszcze więcej wątpliwości budzi możliwość istnienia wysp, a nawet całych dziś zatopionych
kontynentów nie tylko w okresie najdawniejszego rozsiedlania się ludzkości, ale i wtedy, kiedy w
poszczególnych rejonach kuli ziemskiej epoka kamienna chyliła się ku końcowi i rozpoczynała się
epoka rozwoju cywilizacji w Egipcie, Mezopotamii, dolinie Indusu, na Krecie i w Małej Azji.
Prawdopodobieństwo pochodzenia tych kultur od wcześniejszych cywilizacji Atlantydy i Lemurii, które
poszły na dno Atlantyku i Oceanu Indyjskiego, a tym bardziej cywilizacji Antarktydy, przesuniętej
obecnie aż pod biegun południowy, jest bliskie zeru. Jeszcze bliższe zeru jest prawdopodobieństwo
istnienia Pacyfidy, której pozostałości kulturowych doszukują się niektórzy w cywilizacji Wyspy
Wielkanocnej. Bliskie zeru - ale nie zerowe!
Każda hipoteza, nawet pozornie zupełnie pozbawiona oparcia w rzeczywistości ma prawo bytu pod
warunkiem, że jej zwolennicy uprzedzają z góry o jej roboczym charakterze i nie bronią jej jako
prawdy niepodważalnej, biorąc wszystkie pośrednie świadectwa i niedostateczne dowody, zarówno z
dziedziny wiedzy o Ziemi, jak i o człowieku, za autentyczne fakty naukowe.
Kontakt i przenikanie się wzajemne tych dyscyplin naukowych dopiero się rozpoczyna. W
oceanografii, geologii, i innych dziedzinach nauk o Ziemi zwykliśmy operować interwałami
niewspółmiernymi ze skalą czasu stosowaną przez nauki o człowieku - historię, archeologię, czy
nawet antropologię, której udało się prześledzić losy przodków człowieka współczesnego w ciągu
ponad półtora miliona lat. Już pierwsze podmorskie badania archeologiczne pomogły rozwiązać
problemy nie tylko historyczne, ale i geologiczne, np. sprawę datowania obniżania się obszarów lądu
w Morzu Czarnym i Morzu Śródziemnym.
„Historia geologiczna mórz - Śródziemnego i Czarnego - jest dostatecznie przestudiowana i znana
w swoich głównych zarysach - piszą W. Bławatski i G. Koszelenko w książce Odkrycie zatopionego
świata. - Metody jednak, którymi operuje geologia, wymagają olbrzymich odcinków czasu, toteż wobec
problemu przeszłości tych basenów morskich w czasach historycznych geologia jest w znacznej
mierze bezsilna. Problemy sporne wyjaśniano dwojako: jedni uczeni skłonni byli widzieć miejscowe
obniżenie się strefy brzegowej, inni - przeciwnie - podniesienie się albo wahanie poziomu powierzchni
morza".
Na początku naszego wieku Phokion Negris, inżynier górnik i zarazem grecki minister finansów,
wystąpił z hipotezą, że zabytki kultury starożytnej spoczywające dziś na dnie Morza Śródziemnego i
Morza Czarnego zostały zatopione dlatego, że poziom wody w tych morzach stale się podnosi (np.
poziom powierzchni wody Morza Śródziemnego w wieku VIII p.n.e. był o 3,5 m niższy niż obecnie).
Jako główny argument Negris wysunął zatopienie dawnych nadbrzeży; badając je grecki naukowiec
ustalił, że leżą one o 20-30 m niżej niż brzegi obecne. Stąd właśnie wywnioskował, że zapadnięcie
nastąpiło wskutek zalania przez morze niżej położonych obszarów lądowych.
Argumenty Negrisa nie wydały się dla wszystkich przekonywające. Zwrócono na przykład uwagę,
że mola oraz inne fragmenty budowli portowych pod wodą są pozbawione swoich górnych partii, skąd
więc pewność, że te budowle zniszczyło morze, jeżeli brak części przeznaczonych do tego, by
widniały na ziemi? Uwaga ta dotyczy wszystkich zatopionych ruin w ogóle. Żeby skonstatować
oczywistą transgresję morza, trzeba znaleźć pod wodą choćby fragmenty wierzchołków, które miały
się znajdować nad wodą.
L. Kolii, pionier rosyjskiej archeologii podmorskiej, zaproponował inne wyjaśnienie: poszczególne
obszary lądowe w rejonie Morza Śródziemnego i Czarnego obniżyły się, a wraz z nimi znalazły się
pod wodą monumentalne budowle. Żeby poprzeć swoją hipotezę faktami, przeprowadził uwieńczone
sukcesem wykopaliska podwodne koło Zatoki Teodozyjskiej (była już o nich wzmianka).
W okresie, który minął od czasu badań Kolliego, geolodzy i oceanografowie nieraz zwracali się o
pomoc do archeologów i otrzymywali dane pozwalające datować taką czy inną zmianę powierzchni
kuli ziemskiej. Oto charakterystyczny przykład. W roku 1951 w „Pracach Instytutu Oceanografii
Akademii Nauk ZSRR" opublikowano artykuł W. Budanowa O podniesieniu brzegów Kraju
Przymorskiego. Autor przytaczał udokumentowane dane, z których wynikało, że w rejonie należącego
do ZSRR Kraju Przymorskiego morze zajmowało kiedyś znacznie większą powierzchnię. Budanow
sądził, że przyczynę zmian linii brzegowej stanowi powolne wypiętrzanie się lądu w tym miejscu.
Można to również tłumaczyć inaczej: poziom oceanu światowego był dawniej wyższy, a teraz wody
ustąpiły, obnażając obszary lądu ukryte przedtem w falach. Bez względu na to, która z hipotez jest
słuszna, musimy najpierw wyjaśnić, kiedy zaszła zmiana brzegów Kraju Przymorskiego i z jaką
szybkością następowała. „Niestety, znamy na razie tylko jakościowe charakterystyki tego ruchu, ale
jego szybkości bezwzględnej nie ustalono" - skonstatował Budanow.
Na pytanie to udało się odpowiedzieć innemu radzieckiemu geologowi, G. Ganieszynowi dzięki
pomocy... danych archeologii. Już w wieku ubiegłym zostały odkryte stanowiska człowieka
pierwotnego w Kraju Przymorskim. Archeolodzy znają dziś mnóstwo takich stanowisk u wybrzeży
Zatoki Amurskiej i Ussuryjskiej. Ich cechą charakterystyczną są olbrzymie stosy muszli - ślady po
dawnych mieszkańcach Kraju Przymorskiego. Można tam znaleźć wśród muszli także skorupy naczyń
glinianych, groty strzał ze szkliwa wulkanicznego, czyli obsydianu, kamienne topory i inne przedmioty
wykonane przez człowieka z końcowego okresu neolitu.
Ludność Kraju Przymorskiego wybierała miejsca dla swych stanowisk w pobliżu morza i nie
przenosiła - rzecz jasna - uzbieranych muszli w głąb kontynentu. Jednakże szereg takich usypisk
muszlowych znajdujemy nie na brzegu, lecz kilka kilometrów dalej, w dodatku nie tylko na równinie,
ale i na uskokach terasowych wznoszących się do wysokości 10 m. Wśród tych „śmietników
kuchennych" archeolodzy znaleźli takie same przedmioty i narzędzia jak w tych, które się znajdują na
brzegu morza, a więc pozostawiło je to samo plemię.
„Nasuwa się wniosek - pisze Ganieszyn w artykule O szybkości regresji linii brzegowej Zatoki
Amurskiej - że osady neolityczne, po których się zachowały resztki w postaci wysypisk muszli, leżały
w przeszłości na brzegu morza, ale w wyniku regresji morskiej znalazły się w znacznej odległości od
obecnej linii brzegowej. Początków kształtowania się nizin nadmorskich należy upatrywać w czasach,
kiedy się zaczynało ustępowanie morza. Formowanie się ich trwa jeszcze do dziś".
W jakiej epoce żyli twórcy usypisk muszlowych w Kraju Przymorskim? Znany radziecki archeolog
A. Okładnikow zalicza ich kulturę do neolitu. Dawne kroniki wspominają o plemionach Suszeń czy
Ilou, zamieszkujących Kraj Przymorski, z którymi można by utożsamić twórców „usypisk muszlowych".
Plemiona te mieszkały tu jakieś 3000-4000 lat temu, to znaczy, że wtedy właśnie zaczęły powstawać
niziny nadmorskie na tym obszarze. Dane geologiczne dotyczące wysokości poziomu równin
nadbrzeżnych wraz z danymi archeologicznymi i historycznymi na temat czasu ich powstania
umożliwiają, według Ganieszyna, „ustalenie szybkości regresji linii brzegowej zachodniego wybrzeża
Zatoki Amurskiej na 3-7 cm w ciągu stulecia. Po 3000-4000 lat utworzyła się terasa wysokości 1-2 m".
Jak widać, nauki humanistyczne wyświadczyły geologom badającym Kraj Przymorski wielką
przysługę. Podobnie pomagają one wskrzesić geologiczną historię Wysp Japońskich. Osady
neolityczne znajdują się tutaj przeważnie wzdłuż brzegów zatok Morza Japońskiego i Pacyfiku.
Archeolodzy jednak znajdują wiele podobnych „nadmorskich" osad oddalonych od morza o 10, 20,
nawet 25 km. Geolodzy japońscy wykazali, opierając się nie tylko na danych geologicznych, ale i
archeologicznych, że w okolicy dzisiejszego Tokio była kiedyś rozległa zatoka. Powierzchnia jej
stopniowo malała, poziom morza się obniżał, woda ustępowała, zatoczki wypełniały się osadami.
Pozostałości osad neolitycznych zaznaczają niejako zarysy dawnych zatok - a im bliżej brzegu
obecnego morza, tym młodsza jest ceramika i inne przedmioty kultury ludzi z okresu neolitu -
stawiając kamienie milowe na drodze rozwoju, co dostrzegają nie tylko archeolodzy, ale i geolodzy
oraz oceanografowie.
Archeologia, zdaniem specjalistów, udzieliła istotnej pomocy naukom przyrodniczym, udostępniając
im wgląd w „czwarty wymiar" - czas, jej bowiem należy zawdzięczać możność poznawania zjawisk
fizycznych i innych, które przebiegały przed 1000, 10 000, 100 000, a nawet milionem lat.
Oceanografia z kolei pomaga wybitnie archeologii, a pomoc ta staje się z każdym rokiem znaczniejsza
i bardziej wszechstronna. Możliwe, że w niezbyt odległej przyszłości archeologia okaże sią pomocna
także naukom o Ziemi, dając im do dyspozycji dokładniejszą i bardziej zróżnicowaną skalę pomiaru
czasu. Jeżeli w strefie szelfów, a tym bardziej w głębinach oceanu odkryje się pozostałości dawnych
budowli albo ślady działalności ludzkiej, to geolodzy i oceanografowie zostaną zmuszeni do rewizji
swych poglądów na czas obniżania się lądu w różnych miejscach kuli ziemskiej.
Chodzi o to, że wśród uczonych - oceanografów, geologów czy geofizyków - nie panuje
jednomyślność w sprawie najważniejszej, mianowicie co do wieku i pochodzenia oceanów. Wielu
poważnych badaczy twierdzi, że wszystkie obecne oceany są „pierwotne" i powstały równocześnie z
kształtowaniem się skorupy ziemskiej, czyli 3,5-4 mld lat temu. W tym olbrzymim odstępie czasu
zachodziły - rzecz jasna - zmiany w zarysach oceanów, w rozmieszczeniu lądów i mórz, nie tak
wielkie jednak, jak sądzą zwolennicy hipotezy „pierwotności oceanów", by w miejscu obecnych „krain
podmorskich" miały kiedyś leżeć „krainy nadmorskie", nie mówiąc o całych kontynentach -
Gondwanie, Atlantydzie czy Pacyfidzie. Wprost przeciwnie, to nie ocean nacierał na ląd zalewając te
kontynenty, lecz ląd atakował morza, czyli jak pisze O. Leontjew w książce Dno oceanu, określony
kierunek rozwoju geologicznej historii kuli ziemskiej znajduje swe odbicie „w kolejnych etapach
zmniejszania się powierzchni oceanów"; w dodatku „kierunek ów jest zawsze w procesie rozwoju
nieodwracalny".
Wielu wszakże wybitnych naukowców przypuszcza, że proces ten można jednak odwrócić: ocean
mógł wkraczać na ląd, a ląd z kolei - zajmować obszary znajdujące się dzisiaj pod wodą. „W miejscu
rozległych obszarów oceanicznych mógł się rozpościerać ląd, który spotkało w ciągu przesuwania się
okresów geologicznych wiele skomplikowanych przemian" - pisze D. Panów w książce Pochodzenie
kontynentów i oceanów, twierdząc, że pochłonięcie obszarów lądu przez ocean przypada na erę
mezozoiczną. Zdaniem profesora Panowa „w erze mezozoicznej został zapoczątkowany nowy etap
rozwoju powierzchni Ziemi, etap, który cechowało rozkruszanie się i zanurzanie wielkich przestrzeni
dawnego lądu - etap powstawania i powiększania się oceanów. Towarzyszyło mu głębokie zapadanie
się i rozdrabnianie byłego lądu, tworzenie się przepastnych niecek oceanicznych w jego miejscu".
Era mezozoiczna zaczęła się jakieś 225 min lat temu, a skończyła - 70 min lat przed nami. Po niej
nastała nowa era, kenozoiczna. Człowiek pojawił się pod koniec kenozoiku, w czwartorzędzie, około
1,5-2 min lat temu. Niektórzy geolodzy i oceanografowie sądzą, że właśnie w tamtym czasie
ukształtowało się ostatecznie oblicze naszej planety i zarysy jej oceanów. „Jeszcze na początku
czwartorzędu w Atlantyku, a może i w innych oceanach wznosiły się wysoko ponad poziom morza
współczesne grzbiety śródoceaniczne, a z głębin morskich na miejscu gujotów wynurzały się
niezliczone wyspy. Oceany miały wskutek tego budowę rozczłonkowaną i dzieliły się na poszczególne
morza odgraniczone od siebie małymi progami lądu albo archipelagami drobnych wysepek - pisze
Panów. - Nowe ruchy dna oceanicznego, związane przede wszystkim z powszechnym wypiętrzaniem
kontynentów, spowodowały występowanie zmian na dnie oceanów. Niektóre wyspy i grzbiety
śródoceaniczne zaczęły się obniżać. Stary ląd kruszył się i zapadał niżej poziomu oceanu. Zmieniało
się w związku z tym rozmieszczenie roślin i zwierząt, a może nawet zmieniało się rozsiedlenie plemion
ludzkich. Podczas trwania całego czwartorzędu, choć z pewnymi przerwami, zachodziło rozpadanie i
obniżanie resztek dawnego lądu w miejscu grzbietów i wzniesień oceanicznych. Poszła pod wodę
Atlantyda, zanurzył się w falach Oceanu Indyjskiego popękany ląd Lemurii, a w głębinach Oceanu
Spokojnego zginęły lądy rejonu Polinezji i Melanezji... W rezultacie zarysy kontynentów i oceanów
przybrały obecne, tak dobrze nam znane kształty".
Jak widać, daty, które ustalają uczeni, są bardzo różne - od miliardów lat do kilku tysięcy, od
czasów, kiedy na Ziemi zaczynało się dopiero rodzić życie, do czasów uformowania się człowieka
rozumnego, a nawet do powstania pierwszych cywilizacji. Fakty przecież (nawet najliczniejsze i
najbardziej wiarygodne) przedstawione przez geofizyków, oceanografów, geologów, i geomorfologów
można interpretować różnie w zależności od tego, z jakiej szkoły wyszedł ten czy ów badacz, czy
uważa on oceany za pierwotne, czy jest innego zdania. Bo dokładnych, „stuprocentowych" sposobów
datowania naukowcy na razie niestety nie mają.
Przedstawiciele nauk humanistycznych dysponują mnóstwem faktów świadczących o tym, że w
skarbnicach folkloru najróżniejszych ludów zachowały się podania o potopach i innych katastrofach, w
których wyniku na dno mórz i oceanów poszły osady, miasta i wielkie obszary lądu. Jak daleko w głąb
wieków sięgają owe stare legendy? Czy zdolna by była pamięć ludzka, przekazująca z pokolenia na
pokolenie wspomnienia o przeszłości, zachować do naszych czasów świadectwa o wydarzeniach
sprzed 300, 500, 1000, 10 000 lat?
Jedno z plemion mieszkających na południowym wschodzie kontynentu australijskiego zna legendę
o powstaniu Zatoki Mac-Donnella. Kiedyś - mówi podanie - w miejscu zatoki rozpościerał się ląd
pokryty pięknymi łąkami i lasami; zły czarownik, gdy się rozgniewał, nasłał wodę z mórz, by zatopiła
ziemię. Obecnie na jej miejscu istnieje zatoka. Dane oceanograficzne i geologiczne potwierdzają
prawdziwość legendy. W epoce lodowej był tutaj rzeczywiście ląd, ale przecież minęło co najmniej 10
000 lat od końca ostatniego zlodowacenia. Czyżby wspomnienia tych wydarzeń, których świadkami
byli przodkowie współczesnych Australijczyków, obleczone co prawda w fantastyczne kształty,
przetrwały jednak do naszych czasów?
Jeszcze bardziej zaskakujące są podania polinezyjskie o zatonięciu „Wielkiej Ziemi" w falach
Oceanu Spokojnego - bo jeśli wierzyć danym oceanograficznym i geologicznym, duże obszary lądu
pogrążyły się na dnie w niesłychanie odległych czasach, kiedy jeszcze nie było na kuli ziemskiej
człowieka rozumnego! Oczywiście można to tłumaczyć przypadkową zbieżnością, ale możliwe też jest
inne wyjaśnienie: ostatnie zmiany rzeźby dna Pacyfiku odbywały się już na oczach ludzi, którzy
zamieszkiwali dawno temu wyspy Oceanii. Może więc nie geologia i oceanografia powinny ustalać
liczne daty, tylko właśnie nauki humanistyczne pomogą datować wiele spornych problemów nauk o
Ziemi.
Oto charakterystyczny przykład. W Australii, w pobliżu Keiloru (16 km na północny zachód od
Melbourne), odkryto starą czaszkę ludzką. Wnioskując z tego, w jakiej warstwie geologicznej ją
znaleziono (była to jedna z trzech teras rzecznych Maribyrnong), geolodzy określili jej wiek na 100
000-150 000 lat. Antropolodzy jednak nie mogli się absolutnie z tym zgodzić - taki wiek czaszki obalał
wszystkie dane nauki o człowieku. Wobec tego E. Hill, geolog australijski, zbadał ponownie wiek teras
rzecznych i wówczas okazało się, że antropolodzy mieli rację - terasa, z której wykopano czaszkę z
Keiloru, powstała nie 100 000- 150 000 lat temu, lecz 13-16 tysiącleci p.n.e. Dawniej przedstawiciele
nauk humanistycznych sądzili, że nauki o Ziemi dysponują danymi bezspornymi i niezaprzeczalnymi.
Ale przecież i oceanografia, i geologia jeszcze się rozwijają, wiele więc problemów, które uważano za
raz na zawsze rozstrzygnięte, zostanie rozpatrzone ponownie. Być może, w najbliższej przyszłości
zmieni się w sposób istotny pogląd na jedno z najważniejszych zagadnień geologicznych i
oceanograficznych - na sprawę datowania i wieku wydarzeń, które zmieniały powierzchnię kuli
ziemskiej. Nauki zaś humanistyczne postarzą z kolei pierwsze osady i najstarsze cywilizacje - dzięki
bowiem badaniom antropologa angielskiego L. Leakeya wiek przodków człowieka wzrósł prawie dwa
razy - uważa się obecnie za udowodnione, że pojawili się oni na Ziemi nie milion, lecz 1 700 000 lat
temu! Niewykluczone, że przyszłe odkrycia dokonane przez archeologów pod wodą zmuszą
przedstawicieli zarówno nauk o Ziemi, jak i nauk humanistycznych, do zrewidowania ustalonych dat -
geolodzy i oceanografowie „odmłodzą" wydarzenia, a antropolodzy, etnografowie, historycy i
językoznawcy - przeciwnie - przesuną swoje datowania dalej w przeszłość i wtedy zmniejszy się
przepaść między historią geologiczną a historią człowieka.
Jeżeli się potwierdzi wiadomość o odkryciu podwodnego miasta w Oceanie Spokojnym leżącego
na wielkich głębokościach nie opodal Peru, będzie to początek nowej ery podmorskich badań
archeologicznych nie tylko na obszarze przybrzeżnych płycizn, ale i w głębinach oceanu. Wówczas
przyjdzie czas na mezoskafy i batyskafy dla archeologów - całą aparaturę, której używają współcześni
badacze na razie tylko do poznawania fauny głębinowej i rzeźby dna mórz i oceanów. Możliwe jednak,
że w przeszłości ludzie zamieszkiwali jedynie obecne płycizny przybrzeżne, a dawne zbocza
kontynentów i obecne głębiny morskie i oceaniczne nigdy nie były zamieszkane i tam się nie uda
znaleźć śladów dawnego pobytu człowieka. Ale i w tym wypadku czeka badaczy w strefie płycizn
mnóstwo odkryć. Budzą nadzieje doświadczenia zapoczątkowane przez naukowców francuskich,
amerykańskich i radzieckich, którzy próbują poznać płycizny przybrzeżne i stworzyć przedstawiciela
gatunku Homo aquaticus (człowieka wodnego), dla którego woda byłaby środowiskiem naturalnym.
Jesteśmy dumni z oceanonautów nie mniej niż z kosmonautów. Oceanonauci odkryją niewątpliwie
mnóstwo śladów pobytu człowieka w strefie płycizn i Homo aquaticus sprawi, że podmorskie
wykopaliska archeologiczne staną się czymś równie zwykłym, jak wykopaliska na lądzie.
Dawne miasta pogrzebane pod warstwą wody, zatopione okręty z cennymi ładunkami, skarby na
dnie jezior, osady ludzi pierwotnych, które kryje morze - wszystko to znaleziono albo przypadkiem,
albo też dzięki temu, że w dawnych kronikach znaleziono ślady, iż jakieś miasto czy ziemia zginęła w
falach morskich...
A jeżeli dokumenty historyczne się nie znajdą? Jeżeli nie zachowały się do naszych czasów albo
po prostu nie miał ich kto zostawić, ponieważ wszystkie na danym obszarze miasta czy państwa
zginęły? Co wtedy? Liczyć na przypadek? Czy może znajdzie się jakieś inne rozwiązanie, które
pozwoli prowadzić pod wodą poszukiwania konkretnie ukierunkowane?
Archeologia podmorska - to jakby „nauka stosowana". Badacze opracowali odrębne metody i
sposoby prowadzenia wykopalisk pod wodą, inżynierowie wykonali i projektują dalej specjalną
aparaturę dla archeologów płetwonurków. Wszystko jest już zastosowane w praktyce. Obok
podmorskiej archeologii „praktycznej" i „stosowanej" rodzi się na naszych oczach nowa dyscyplina
naukowa, pośrednia między naukami humanistycznymi i naukami o Ziemi. Zdaniem jej będzie
wskazanie, gdzie i czego mają szukać na dnie mórz, zatok, oceanów archeolodzy praktycy.
Archeologia, historia starożytna, etnografia, językoznawstwo, antropologia oraz inne dziedziny
wiedzy o człowieku mają wiele „białych kart" - są to zagadnienia jeszcze nie rozwiązane. Jeżeli dane
oceanograficzne, geologiczne i inne dotyczące nauk o Ziemi świadczą o tym, że w rejonie
zamieszkiwanym przez „tajemnicze ludy" czy „zagadkowe kultury" występowały trzęsienia ziemi,
obniżanie się lądu i podobne klęski żywiołowe (innymi słowy - skorupa ziemska była nader aktywna),
to mamy prawo przypuszczać, że odkrycia nauk o Ziemi przyczynią się do rozwiązania problemów,
których nauki humanistyczne nie mogą wyjaśnić; oczywiście tylko przypuszczać - badania
archeologiczne pod wodą przyznają nam rację lub nie.
Jak nazwać tę „warunkową" dyscyplinę? „Podmorska archeologia teoretyczna"? Brzmi to zbyt
szumnie. Poza tym dyscyplina ta ma do czynienia wyłącznie z hipotezami, a nie z dowiedzionymi i
opracowanymi teoriami stojącymi na pewnym gruncie faktów. A może nazwać ją atlantologia czy
atlantologia naukową? To znów termin zbyt ciasny (chodzi przecież nie tylko o Atlantydę Platona).
Ponadto sam termin „atlantologia" został skompromitowany przez „antynaukowych atlantologów", a
raczej atlantomanów wygłaszających niedojrzałe koncepcje oparte aa niepewnych, przestarzałych, a
często po prostu wymyślonych „faktach". Szukanie ziarna prawdy w opowieści Platona wchodzi, ma
się rozumieć, w zakres zadań należących do nowej dyscypliny, która, prawdę mówiąc, jest jeszcze w
powijakach. Ale to tylko jedno z jej zadań, i to bynajmniej nie najważniejsze. O wicie większe
znaczenie przywiązują badacze do sprawy uzgodnienia datowania archeologicznego, historycznego,
geologicznego i oceanograficznego, bo w większości wypadków między datami ustalonymi przez
nauki humanistyczne i nauki o Ziemi otwiera się przepaść wielu tysięcy (a czasem nawet milionów!)
lat.
Jak widać, młoda dyscyplina nie ma nawet przyjętej powszechnie nazwy. Możliwe, że już niedługo
któryś z badaczy - może będzie to archeolog, etnograf albo historyk, geolog, oceanograf czy zbieracz
folkloru - zaproponuje zgrabną, krótką i odpowiednią nazwę, która wejdzie w życie i będą jej używać
naukowcy różnych specjalności. Nazwa przecież nie jest najistotniejsza. Już teraz możemy twierdzić,
że hipotezy na temat zatopionych lądów okazują się bardzo pożyteczne w badaniach dna mórz i
oceanów zarówno dla współczesnych płetwonurków, jak i dla „oceanonautów" niedalekiej przyszłości.
Niech posłuży za przykład odkrycie „rosyjskiej Atlantydy" - Chazarydy - leżącej obecnie na dnie Wołgi i
Morza Kaspijskiego.
Badania historyków rosyjskich i radzieckich wykazały, że mieszkańców państwa chazarskiego
(obejmującego niegdyś prawie całe terytorium południowo-wschodniej Europy) można uznać za
niezwykłe zjawisko na tle Średniowiecza. Znany rosyjski historyk orientalista W. Grigorjew pisze, że
lud Chazarów „otoczony plemionami dzikimi i koczowniczymi miał wszystkie atrybuty państw
oświeconych: zorganizowane rządy, rozwinięty i kwitnący handel oraz stałą armię. Kiedy anarchia,
fanatyzm i ciemnota panoszyły się w zachodniej Europie, państwo chazarskie słynęło z
praworządności i tolerancji religijnej, a prześladowani gdzie indziej innowiercy znajdowali tu
schronienie. Niczym świetlisty meteor jaśniało na posępnym horyzoncie Europy".
Archeolodzy zabrali się energicznie do odkopywania śladów kultury Chazarów, ich miast, twierdz i
mieszkań, ale... na próżno. Każdy dziejopis opiewał miasto Itil, stolicę Chazarów, ludną, rozległą z
zamkiem otoczonym potężnym murem. Nigdzie jednak nad brzegami Wołgi nie można było odnaleźć
jej ruin, ani w ogóle żadnych śladów po Chazarach! Naród znikł, jakby się pod ziemię zapadł... Albo
może się nie „zapadł", tylko po prostu jego śladów trzeba szukać nie w ziemi, lecz pod wodą?
Taką właśnie hipotezę wysunął badacz radziecki, doktor nauk historycznych L. Gumilow. Jego
zdaniem na dnie Wołgi i Morza Kaspijskiego znajdują się ruiny miast i osad chazarskich, właśnie tam,
pod wodą, leży dziś stolica Itil. W okresie bowiem rozkwitu państwa chazarskiego zarysy Morza
Kaspijskiego były całkiem inne, a delta Wołgi zajmowała o wiele mniej miejsca niż teraz.
W ciągu kilku lat Gumilow prowadził poszukiwania „wołżańskiej Atlantydy", innymi słowy -
Chazarydy. W delcie Wołgi, na zboczu wzgórza znaleziono wreszcie pierwszą mogiłę chazarską. W
okresie największego podniesienia się poziomu wody w tej rzece, w XIV wieku, fale muskały zaledwie
pagórek, który był zresztą w tamtych czasach prawdziwą wyspą. Za pomocą pogłębiarki wydostano z
dna Wołgi, w środkowej części jej delty, skorupy chazarskich naczyń. Znajdowały się na głębokości 30
m. Tak to hipotezę o „rosyjskiej Atlantydzie" potwierdziły fakty! Ale... czy pozostałości znalezionej
ceramiki rzeczywiście pochodzą z okresu kultury chazarskiej? Wielu uczonych radzieckich zaprzecza
temu.
Zdaniem akademika Rybakowa, Chazarowie byli na poły dzikim koczowniczym ludem i siłą rzeczy
nie mogli zostawić żadnych osad, a tym bardziej miast. Poszukiwania nie przynoszą rezultatów po
prostu dlatego, że koczujący Chazarowie nie mieli stałych osad (a nie dlatego, że znajdują się one
dziś pod wodą). Toteż Chazaryda również pozostaje krainą hipotetyczną, mimo że za hipotezą
Gumilowa przemawiają pewne fakty. Znów, który to już raz, mamy do czynienia z czymś
„prawdopodobnym" i „hipotetycznym"; taki los wszakże spotyka nie tylko archeologię podmorską, lecz
także jej „lądową" siostrę, tak jest z wieloma innymi dziedzinami nauk humanistycznych badającymi
odległą przeszłość. Za dużo ma ta przeszłość „białych plam", żebyśmy mogli teraz wyciągać zbyt
pewne wnioski i konkluzje nawet na temat zdawałoby się najlepiej poznanych dawnych ludów i
cywilizacji (historia starożytna, która się wydawała tak oczywista uczonym ubiegłego wieku, odkrycie
cywilizacji kreteńskiej oraz język grecki pisma linearnego B - jest tego najlepszym przykładem). Nie
ma natomiast wątpliwości żaden badacz, nawet najbardziej sceptycznie usposobiony, co do tego, że
w wodach przybrzeżnych mórz, zatok, oceanów, ujść rzek kryją się ruiny dawnych osad i miast. Każdy
rok przynosi coraz to nowe odkrycia, płetwonurkowie archeolodzy odnajdują i poznają ślady pobytu
człowieka w miejscach dziś zalanych wodą.
Prawdopodobnie rozsiedlanie się ludzi pierwotnych ułatwiały pomosty lądowe, dzięki ich istnieniu
zostały zaludnione liczne wyspy, a nawet kontynenty. Jednak dowodów bezpośrednich na to nie
mamy, toteż Beryngię, Melanezydę oraz inne lądy zatopione dzisiaj w oceanach wielu naukowców
umieszcza w sferze dziedzin, którymi się zajmują tylko geolodzy i oceanografowie, sądząc, że
istnienie ich nie miało żadnego wpływu na wędrówki człowieka. Mamy tu do czynienia wyłącznie z
hipotezami o różnym stopniu prawdopodobieństwa.
Niemal nieprawdopodobne wydaje się, by kiedyś na Oceanie Indyjskim, Spokojnym, Atlantyckim
istniały wielkie masywy kontynentalne zamieszkane przez liczne narody, które stworzyły starożytne
cywilizacje. Pozostaje jednak pewna szansa, wprawdzie nikła, że istniała kiedyś i Pacyfida, i Lemuria,
i Atlandyda... Zaczekajmy, co przyniosą badania podmorskie.
Dodatek
N. Zyrow
Zagadnienie Atlantydy a Atlantyk
Zagadnienie Atlantydy to chyba najstarsza zagadka, przed którą stanęła ludzkość w toku
poznawania swych dziejów, bo tragiczną historię zagłady Atlantydy podał znany grecki filozof Platon
(427-347 p.n.e.) z górą 2000 lat temu. Nie będziemy tu komentować szczegółowo dialogów Timaios i
Kritias, w których jest mowa o Atlantydzie, uznaliśmy jednak za stosowne przytoczyć najważniejsze
cytaty z tych dialogów, żeby czytelnicy obznajomieni z zagadnieniem Atlantydy mogli je odświeżyć w
pamięci, a nie obznajmieni nabrać ogólnego pojęcia. Otóż w dialogu Timaios Platon pisał 26: „Wtedy to
morze (Atlantyckie - N.Ż.) tam było dostępne dla okrętów. Bo miało wyspę przed wejściem, które wy
nazywacie Słupami Heraklesa. Wyspa była większa od Libii (północno-zachodniej Afryki - N.Ż) i od
Azji (Azji Mniejszej - N.Ż.) razem wziętych. Ci, którzy wtedy podróżowali, mieli z niej przejście do
innych wysp. A z wysp tych była droga do całego lądu (zaatlantyckiego - N.Ż.) leżącego naprzeciw,
który ogranicza tamto prawdziwe morze. Bo to, co jest po wewnętrznej (śródziemnomorskiej - N. Ż.)
26 Przekład W. Witwickiego.
stronie tego wejścia, o którym mówimy, to się okazuje zatoką o jakimś ciasnym wejściu. A tamto
morze jest prawdziwe i ta ziemia, która je ogranicza całkowicie, naprawdę i naj słuszniej może się
nazywać lądem stałym".
Z przytoczonego tekstu wynika, iż:
Platon wskazuje wyraźnie, że tzw. Morze Atlantyckie jest właśnie Atlantykiem w naszym
rozumieniu; nie darmo nazywa te morze „prawdziwym". Jednocześnie wskazuje niedwuznacznie, że
morze wewnętrzne, czyli Śródziemne, jest jak gdyby zatoką zewnętrznego Morza Atlantyckiego, czyli
Oceanu Atlantyckiego. Nie należy zapominać, że współcześni Platona wiedzieli doskonale o istnieniu
Oceanu Atlantyckiego, bo już około roku 660 p.n.e. Grek Kolajos przepłynął przez Gibraltar na
Atlantyk, o czym pisał znany grecki historyk Herodot.
Wyspa Atlantyda leżała właśnie na Oceanie Atlantyckim, gdzieś na zachód od Gibraltaru, „przed
wejściem", a nie na Morzu Śródziemnym, a więc Atlantydy Platona należy szukać tylko na Oceanie
Atlantyckim.
Platon wie także o istnieniu dalej na zachód, za granicami Atlantydy, ogromnego lądu
zaatlantyckiego, czyli Ameryki. W tekście dialogu znajdują się też inne wzmianki o tym lądzie.
W dialogu Timaios Platon kończy swoją relację następującymi słowami: „Później przyszły straszne
trzęsienia ziemi i potopy i nadszedł jeden dzień i jedna noc okropna - wtedy całe nasze wojsko
(Praateńczyków, z którymi wszczęli wojnę Atlanci - N.Ż.) zapadło się pod ziemię, a wyspa Atlantyda
tak samo zanurzyła się pod powierzchnię morza i zniknęła. Dlatego i teraz tamto morze jest dla
okrętów niedostępne i niezbadane: bardzo gęsty muł stanowi przeszkodę - dostarczyła go wyspa,
zapadająca się na dno". Jest więc rzeczą jasną, że Atlantyda zginęła, zapadając się na dno oceanu;
pogrążenie nie było zbyt głębokie, ponieważ opadły popiół wulkaniczny i pumeks utworzyły trudne do
przebycia płycizny (przypomnijmy sobie losy holenderskiego okrętu wojennego, który utkwił na polach
pumeksu po wybuchu Krakatau). Można przypuszczać, że Atlantyda, już pogrążona, opadała nadal
coraz głębiej, podobnie jak mielizny na zachód od Gibraltaru, dziś znajdujące się zupełnie pod wodą,
a w czasach starożytnych wyłaniające się przy odpływie.
Przytoczymy teraz najważniejsze wiadomości o Atlantydzie z dialogu Kritias, i to tylko te z nich,
które dotyczą jej położenia i morfologii; cała reszta opisywana przez Platona jest drugorzędna i nie
wolna od upiększeń i przesady. Nie zapominajmy, że Platon nie był ani historykiem, ani archeologiem
i w jego czasach nauki te nie istniały. Dlatego analizować przede wszystkim należy nie historyczne
elementy legendy, lecz geograficzne. W ogóle zagadnienie Atlantydy jest przede wszystkim
zagadnieniem geologiczno-geograficznym, toteż przede wszystkim należy dowieść realności Atlantydy
jako obiektu geologiczno-geograficznego stosunkowo niedawnej przeszłości geologicznej.
Oto co podaje Platon w Kritiasie o największym, głównym z 10 królestw Atlantydy, rządzonym
przez Atlasa. „Więc naprzód miała być ta cała okolica bardzo wysoka i odcięta od morza, a naokoło
miasta (stolicy Atlantydy - N. Ż.) nic, tylko równina miasto otaczająca, a sama dokoła otoczona
górami, które schodziły aż do morza, gładka i równa i bardzo długa. Ciągnęła się po drugiej stronie
miasta na 3000 stadiów (około 555 km - N.Ż.), a na środku od morza w górę - na 2000 stadiów (około
370 km - N.Ż.). Cała okolica wyspy była zwrócona ku południu, a od północy osłonięta od wiatrów.
Góry otaczające wielbi pieśń z tamtego czasu, że liczebnością, wielkością i pięknością przewyższały
wszystko, co dziś" (tzn. znane Platonowi - N.Ż.). Dalej Platon mówi o okrężnym kanale, otaczającym
obwód całej równiny i mającym długość 10 000 stadiów (około 1850 km). Możliwe, że kanał pełnił też
funkcje melioracyjne, służąc do odprowadzania wód potoków górskich w sezonie deszczów.
Główne królestwo Atlantydy stanowiło nieregularny czworobok o bokach 184, 368, 552 i 736 km, a
więc powierzchnia jego wynosiła 160 000 km2, co jest mniej więcej równe sumie powierzchni
Czechosłowacji i Holandii. O innych królestwach Platon nic nie mówi.
Platon nie podaje nigdzie daty zagłady Atlantydy, wymienia tylko datę mitycznej wojny między
Praateńczykami i Atlantami (atlantolodzy uważają, że między końcem wojny a zagładą Atlantydy
minęło niezbyt wiele czasu). Są jednak pewne podstawy, żeby przypuszczać, iż opierając się na
wiadomościach o późniejszym stanie kultury na resztkach Atlantydy, Platon uważał, że taka sama
kultura panowała też w czasie, w którym umiejscawia on mityczną wojnę, czyli 12 000 lat wstecz.
Platon, będąc sam Grekiem, chcąc nie chcąc „hellenizował" wszystkie postronne informacje.
Dlatego bogowie Atlantów przypominali greckich, świątynie miały konstrukcję grecką, flota morska
składała się z trier (a nie tratw, jak nie bez racji przypuszczają niektórzy atlantolodzy) itp. Nie chodzi o
to, że Platon miał rzekomo kopiować swoją Atlantydę według modelu cywilizacji minojskiej na Krecie:
Grecy w jego epoce już o cywilizacji kreteńskiej gruntownie zapomnieli. Chodzi o to, że Platon
interpretował wszystko ze stanowiska swoich czasów i swego narodu. Nie należy o tym zapominać.
Zreasumujmy teraz wszystko to, co Platon zrelacjonował o położeniu Atlantydy i jej cechach
geograficznych:
Atlantyda leżała między Ameryką a Euroafryką na Oceanie Atlantyckim, prawdopodobnie bliżej
Europy niż Ameryki;
Atlantyda (całkowicie lub częściowo) zapadła się na dno oceanu, najprawdopodobniej około 12 000
lat temu, przy czym początkowe zanurzenie nie było zbyt głębokie; niektóre części Atlantydy mogły
leżeć na południe od 25° szerokości północnej (wzmianka Platona o palmie kokosowej, która nie
rośnie dalej na północ);
Atlantyda była krainą górską; główne królestwo stanowiło wysokie płaskowzgórze otoczone od
północy, zachodu i wschodu potężnymi łańcuchami gór; klimat Atlantydy był ciepły, lecz suchy, toteż
rolnictwo wymagało sztucznego nawadniania (Platon mówi o dwóch plonach w roku, jeden z nich
wymagał nawadniania).
Z tego wszystkiego wynika najwyraźniej, że Atlantyda leżała na Oceanie Atlantyckim, na zachód od
współczesnej Cieśniny Gibraltarskiej, i że pochłonął ją ocean. Przenoszenie Atlantydy gdzie indziej
będzie zwyczajną dowolnością, choćby nie wiadomo jakie „doniosłe" przyczyny je uzasadniały i jakie
„ważkie" względy je popierały. W związku z tym należy wspomnieć o bardzo popularnej i szeroko
rozreklamowanej hipotezie greckiego uczonego Galanopoulosa, postawionej już w roku 1960 i dziś
popartej zarówno przez uczonych amerykańskich, jak i niektórych radzieckich, o identyczności
Atlantydy Platona z wyspą Thira (Santoryn) na Morzu Egejskim. Około roku 1400 p.n.e. nastąpił tu
gwałtowny wybuch, który doprowadził nie tylko do zagłady osad na wyspie, ale też do zniszczenia
falami tsunami cywilizacji minojskiej na Krecie. W ogóle Morze Egejskie, Kreta i inne wyspy na nim to
ulubione miejsca autorów wielu pseudo-Atlantyd. Umiejscowienie tu Atlantydy Platona jest równie
wiarogodne, jak hipoteza lokująca pseudo-Atlantydę... na Morzu Azowskim czy inna, utożsamiająca ją
z Helgolandem!
Teraz kilka słów o współczesnych pracach krytycznych na temat Atlantydy. Jeżeli się zwrócimy do
statystyki prac z tego zakresu, stwierdzimy ciekawą, lecz zrozumiałą prawidłowość: pozytywny
stosunek do zagadnienia, z rzadkimi wyjątkami, obserwuje się u odosobnionych amatorów i
dyletantów. Specjaliści natomiast, przedstawiciele dyplomowanego świata nauki, traktują z reguły
Atlantydę Platona sceptycznie, piszą chętnie artykuły negatywne, niestety, podbudowywane
przeważnie nie tyle obiektywną analizą tej czy innej hipotezy, ile autorytetem swego tytułu
naukowego. Przyczyn po temu jest kilka:
- ukształtowany już od czasów Arystotelesa (zarzucającego kłamstwo swemu nauczycielowi),
oparty na uprzedzeniu negatywny stosunek do prawdziwości informacji Platona o Atlantydzie;
- obawa utraty renomy uczonego po związaniu swego nazwiska z takim wątpliwym zagadnieniem
(przypomnijmy ostrzeżenie UNESCO, że prace o Atlantydzie są niepożądane);
- hołdowanie doktrynom i hipotezom, którym przeczy idea byłego realnego istnienia Atlantydy na
Oceanie Atlantyckim, a zwłaszcza fakt jej zapadnięcia się;
- niedostateczna, powierzchowna znajomość całego zagadnienia;
- niekompetencja w naukach, a nawet w działach swojej nauki poza obrębem ciasnej specjalizacji,
potrzebnych do zrozumienia problemu (pamiętajmy, że rozwiązanie zagadnienia Atlantydy leży na
pograniczu takich nauk, jak geologia i tektonika, oceanologia i geofizyka, antropologia i najdawniejsza
historia oraz innych);
- po prostu uprzedzenie, wskutek którego krytyk nie zadaje sobie nawet trudu, by przeczytać
uważnie recenzowaną pracę.
Najdziwniejsze chyba z tego, co wiemy dziś o Atlantydzie, jest istnienie w miejscu wskazanym
przez Platona (na zachód od Cieśniny Gibraltarskiej) na Atlantyku ogromnej, pogrążonej pod
poziomem oceanu krainy górskiej - Grzbietu Środkowoatlantyckiego z przylegającym doń ze wschodu
podwodnym Płaskowyżem Azorskim. Nieprawdaż, bardzo dziwna zbieżność? Później zapoznamy się
z wieloma nie mniej dziwnymi faktami.
Jestem zdania, że najprawdopodobniej Atlantyda Platona leżała właśnie na Grzbiecie
Środkowoatlantyckim (z Płaskowyżem Azorskim włącznie), ściślej: w północnej jego części, na
Grzbiecie Północnoatlantyckim, oraz w równikowej na Równikowym Grzbiecie Atlantyckim; część
grzbietu leżąca na półkuli południowej, Grzbiet Południowoatlantycki, nie wiąże się bezpośrednio z
zagadnieniem Atlantydy.
Już w roku 1945 duński inżynier meliorator M. Frandsen stwierdził, że głębiny i urzeźbienie dna
oceanu na obszarze Płaskowyżu Azorskiego dość dobrze odpowiada opisowi Atlantydy Platona. Na
podstawie najnowszych map batymetrycznych tego obszaru szwedzki biogeograf R. Malaise wykazał
w roku 1969, że przypuszczenia Frandsena znajdują odbicie w tych mapach.
Przejdźmy teraz do krótkiego opisu samego grzbietu. Do charakterystycznych cech Grzbietu
Środkowoatlantyckiego należą środkowa dolina i schodkowate terasy. Dolina biegnie wzdłuż osi
grzbietu między dwoma równoległymi łańcuchami górskimi, tworząc wąwóz w kształcie litery V,
głęboki miejscami na cztery i więcej kilometrów. Grzbiet Północnoatlantycki ma jedną taką dolinę
środkową, a Południowoatlantycki nawet dwie. Naukowcy amerykańscy twierdzą, że są to zapadliska,
tzn. doliny pochodzenia tektonicznego, a powstały wzdłuż linii nieciągłej deformacji skorupy ziemskiej,
ograniczone liniami uskoku. Ale niewykluczone jest też prawdopodobieństwo, że niektóre części środ-
kowej doliny powstały wskutek sfałdowania. Równikowy Grzbiet Atlantycki ma rzeźbę jeszcze bardziej
złożoną: składa się często z kilku równoległych grzbietów i dolin, wśród których trudno wyodrębnić
dolinę środkową.
Terasy grzbietu tworzą coś w rodzaju frędzli okalających oba łańcuchy górskie. Opadają one
stopniami pokrytymi warstwami osadów. W niektórych miejscach można naliczyć około 10 takich
występów. Radziecki geolog morza profesor M. Klenowa (1966) uważa, że obecność terasów jest
cechą charakterystyczną nie tylko łańcucha, lecz i całego Atlantyku.
W stosunku do doliny środkowej Grzbiet Północnoatlantycki jest nieco asymetryczny. Ostatnie
pomiary batymetryczne i magnetyczne (J. R. Heirtzler i D. E. Hayes) wykazują, że zachodnia granica
grzbietu biegnie w pobliżu izobaty 3660 m, a wschodnia - o 300 km na wschód od niej.
Byłą Atlantydę dzielimy na trzy prowincje. Północną, najrozleglejszą, leżącą mniej więcej między
53°-52° a 30° szerokości geograficznej północnej na podstawie północnej części Grzbietu
Północnoatlantyckiego z przylegającym doń od wschodu Płaskowyżem Azorskim (powierzchnia około
135 000 km2), będziemy nazywać Posejdonidą. Na południe od niej, w przybliżeniu do 7°-5°
szerokości północnej, leży węższa część Grzbietu Północnoatlantyckiego, która w stanie subaeralnym
(nadwodnym) składała się być może z łańcucha dość długich wysp, oddzielonych wąskimi cieśninami.
Nazwiemy ją Antylią. Zaznaczmy, że grzbiet w wielu miejscach jest rozcięty równoleżnikowymi
zapadliskami, które w stanie subaeralnym były cieśninami. Na południe od Antylii grzbiet zmienia
kierunek południkowy na równoleżnikowy, ciągnąc się (od 5° szerokości północnej do 2°-3° szerokości
południowej) aż do 15° długości geograficznej zachodniej. Wiele cech tego obszaru świadczy o jego
znacznie starszym wieku. Wszystko to uprawniło radzieckiego geologa morza K. Ławrowa (1966) do
wyodrębnienia go w samodzielną i nader osobliwą prowincją - Równikowy Grzbiet Atlantycki.
Złożoność i rozczłonkowanie reliefu uzasadniają opinię, że w epoce subaeralności stanowił on
Archipelag Równikowy.
Zagadnienie lokalizacji Atlantydy w miejscu przez nas wskazanym wiąże się z dwiema
podstawowymi kwestiami: dowodem byłej subaeralności grzbietu, czyli ustaleniem faktu jego
zapadnięcia się w ciągu jakiegoś krótkiego w kategoriach geologicznych okresu czasu, i zbieżnością
czasu ostatecznego zapadnięcia się z epoką pojawienia się człowieka rozumnego, czyli nie dawniej
niż 20-30 000 lat temu. Wcale przy tym nie jest konieczne, żeby w tej ostatniej epoce Atlantyda
stanowiła jednolity, duży masyw lądu: mogła to być grupa wysp różnych rozmiarów i kształtów.
Poniewraż morfologia grzbietu wykazuje obecność wielu schodkowatych terasów, nasuwa się
przypuszczenie, że zapadanie się następowało etapami; najpierw resztki lądu pogrążały się w
oceanie, później powiększała się głębokość ich zanurzenia.
Żeby więc ustalić możliwość byłego istnienia Atlantydy Platona na podłożu Grzbietu
Środkowoatlantyckiego i Płaskowyżu Azorskiego, trzeba naprzód dowieść byłej subaeralności
grzbietu. Spróbujmy zebrać w postaci listy pytań fakty, które naszym zdaniem przemawiają na korzyść
byłej subaeralności tego obszaru. Najważniejszą przy tym cechą naszej listy jest ta ciekawa
okoliczność, że wszystkie te fakty, i to w ich łącznym całokształcie, można wyjaśnić jednym: byłą
subaeralnością grzbietu i jego późniejszym zapadaniem się. A teraz przejdźmy do pytań.
Dlaczego Głębina Romanche głębokości przeszło 7 km, leżąca w obrębie Równikowego Grzbietu
Atlantyckiego, jest jedyną rynną we wszechoceanie z dala od lądów czy wysp, gdy tymczasem
wszystkie inne rynny głębokowodne leżą w pobliżu lądu lub łuku wysp?
Dlaczego na wschodnich zboczach północnej części grzbietu osadów jest więcej i warstwa ich jest
grubsza niż na zachodnich? Dlaczego próbki gruntu pobrane ze wschodniej strony grzbietu w jego
części północnej wskazują na obecność głazów narzutowych, okruchów, otoczaków i piasku, a więc
charakterystycznych materiałów przynoszonych przez pływające lody, gdy tymczasem na zboczach
zachodnich osady są „zwykłe", oceaniczne?
Dlaczego głazy narzutowe, dostarczone tu, jak się przypuszcza, przez pływające lody, znaleziono
na dnie oceanu na szerokości geograficznej Maroka i Egiptu oraz tylko na wschodnich Azorach
(Terceira i Santa Maria), wyłącznie na ich wschodnich brzegach? Powinny się były znajdować raczej z
zachodniej strony, bo w tym kierunku posuwają się dziś góry lodowe w Atlantyku.
Dlaczego wiele podwodnych dolin na najdalszej północy grzbietu jest wygładzonych jak doliny
lądowe, z których zsuwały się lodowce?
Dlaczego doliny tylko dwóch wysp na Azorach - Flores i Corvo - leżących nie na grzbietach
Płaskowyżu Azorskiego, lecz na samym Grzbiecie Północnoatlantyckim, przypominają doliny
lodowcowe? Na pozostałych wyspach Azorów takich dolin nie ma. Szczyty Flores i Corvo leżą dziś
poniżej linii wiecznego śniegu i śniegu na nich nie ma. Czy to nie znaczy, że kiedyś szczyty ich były
wyższe, a linia wiecznego śniegu przebiegała niżej, lecz potem wyspy te się zapadały?
Czy pływające lody mogły się posuwać po linii Nowa Fundlandia-Wyspy Kanaryjskie, czyli
przecinać ciepły Prąd Zatokowy (Golfstrom), gdyby miał on taki sam kierunek jak obecnie? Wszak już
od kilkudziesięciu lat nie notowano ani jednego wiarogodnego wypadku przecięcia Golfstromu przez
góry lodowe.
Dlaczego ciepłolubne i zimnolubne odmiany niektórych mikroskopijnych otwornic żyją dziś na
innych obszarach niż przed kilku tysiącami lat?
Dlaczego kilka tysiącleci temu otwornice zimnolubne żyły na całej wschodniej części Atlantyku
Północnego, podczas gdy w zachodniej żyły odmiany ciepłolubne? Dlaczego w bardzo krótkim czasie
(mniej niż stulecie!) otwornice ciepłolubne przecięły w poprzek obszar występowania zimnolubnych, i
przedarłszy się na wschód, wyparły je? A więc na wschód przedostały się też ciepłe wody! Co za
przeszkoda wstrzymywała do tego czasu przenikanie otwornic ciepłolubnych na wschód? Czy nie
subaeralny Grzbiet Północnoatlantycki?
Dlaczego w jego dolinie środkowej i na szczycie grzbietu osadów prawie nie ma albo jeżeli są, to
wiek ich jest młody i mają małą miąższość, najwyżej 12 m, i dlaczego na terasach i w „kieszeniach"
stoków grubość osadów dochodzi do 500-600 m? Dlaczego w odległości 100-400 km od osi grzbietu
następuje gwałtowny skok w grubości osadów i dlaczego większą część takich osadów (pobranych z
dna za pomocą dragi, a nie sond rdzeniowych) stanowi nie muł oceaniczny pochodzenia organi-
cznego, lecz produkty erozji miejscowych skał grzbietu? Dlaczego właśnie na zboczach grzbietu
znaleziono próbki skał całkowicie lub częściowo zwietrzałych, jak skały na lądzie? Dlaczego w tych
konglomeratach znaleziono otoczaki i muszle z płycizn? Pamiętajmy, że podwodna erozja skał
zachodzi bardzo wolno, nawet w skali geologicznej.
Z jakiego powodu zginęły koralowce płytkich wód, dziś znajdowane w różnych miejscach grzbietu
na głębokości nie tylko wielu setek metrów, ale nawet kilku kilometrów? Wszak takie korale żyją na
głębokości zaledwie kilkudziesięciu metrów! Dlaczego ciepłolubne korale płycizn znaleziono
(wprawdzie obumarłe) na zachodnich stokach Grzbietu Północnoatlantyckiego, i to na takich
szerokościach, gdzie dzisiaj korale z ciepłych wód rosnąć nie mogą - czyżby się woda tu oziębiła? Czy
nie mówi to także iż niegdyś Grzbiet Północnoatlantycki wynurzał się z oceanu i wskutek tego miały
zupełnie innych kierunek prądy morskie, zwłaszcza Golfstrom, który jak dowodzi Malaise, względnie
wąskim, ale potężnym strumieniem przechodził koło zachodniego brzegu Atlantydy daleko na północ?
Jednocześnie przy wschodnich jej brzegach, z północy na południe biegł potężny prąd zimny, którego
źródła znajdowały się chyba w Arktyce. Ten zimny prąd przenikał aż na Atlantyk równikowy, jak
bowiem inaczej wytłumaczyć fakt, że w epoce lodowcowej (skończyła się przed 12 000 lat) góry
lodowe pływały nawet w Zatoce Biskajskiej?
W jaki sposób na jednej z odnóg Równikowego Grzbietu Atlantyckiego, na głębokości rzędu 3,5 km
znalazły się szczątki słodkowodnych okrzemek żyjących w górnych, oświetlonych warstwach wody?
Ani ukształtowanie terenu, ani układ prądów nie przyczyniają się do ich przenoszenia od strony lądu.
Co więcej, okrzemki te pobrano z dna oceanu w postaci zwartej warstwy, bez żadnej domieszki
morskich gatunków i w ogóle resztek morskiej flory i fauny.
W jaki sposób w rejonie Głębiny Romanche w rdzeniach gruntów przydennych, przy tym też w
dolnych warstwach, znalazły się resztki flory i fauny płytkich wód, a nawet roślin lądowych? I tu do
brzegów kontynentu jest bardzo daleko, a układ prądów i urzeźbienie dna nie sprzyjają przenoszeniu
tych szczątków ani prądami powierzchniowymi, ani przydennymi.
Dlaczego flora i większość fauny Morza Sargassowego są pokrewne nie terytorialnie bliskim
gatunkom z Ameryki, tylko dalekim gatunkom z Morza Śródziemnego, a plankton głębokich wód -
powierzchniowemu planktonowi Morza Norweskiego (!)? Plankton ten nie może się dziś przedostać z
Morza Norweskiego na Sargassowe. Dlaczego węgorze europejskie płyną na tarło do Morza
Sargassowego, przemierzając w tej wędrówce tysiące kilometrów w obie strony? Czy nie było w
epoce subaeralności Grzbietu Północnoatlantyckiego dwóch Mórz Sargassowych: Zachodniego i
Wschodniego, rozdzielonych tym grzbietem, które później, po zapadnięciu się grzbietu, zlały się w
jedno, współczesne, a florę i faunę wschodniego Morza Sargassowego prądy przeniosły na obszar
dzisiejszy?
Dlaczego niektóre ryby (słodkowodne) Ameryki Północnej i Europy są bardzo blisko spokrewnione?
Ryby te nie znoszą wody morskiej. Czy w przeszłości nie było połączenia między tymi kontynentami
za pośrednictwem rzek?
Dlaczego drobne mięczaki skrzydłonogi żyjące zwykle wokół wysp znaleziono przy niektórych, dziś
podwodnych górach wchodzących w system Grzbietu Północnoatlantyckiego? Dlaczego te góry mają
szczyty płaskie, tzn. ścięte przybojem fal morskich? Są to typowe gujoty, tak charakterystyczne dla
terenów opadania Oceanu Spokojnego. Jak powstała na głębokości 1000 m przy Płaskowyżu
Azorskim i przylegającej doń części Grzbietu Północnoatlantyckiego terasa erozyjna? Jak pogodzić
występowanie gujotów i terasy erozyjnej z myślą o wynurzaniu się tego rejonu, a nie jego zapadaniu
się?
Wydaje się, że gdybyśmy odrzucili koncepcję dawnej subaeralności Grzbietu
Północnoatlantyckiego (z Płaskowyżem Azorskim włącznie) i Równikowego Grzbietu Atlantyckiego,
czyli odrzucilibyśmy możliwość istnienia kiedyś Atlantydy, to chcąc wytłumaczyć wszystkie wyżej
wspomniane fakty, musielibyśmy wymyślić chyba tyle samo hipotez, co faktów i napisać, jeżeli nie
książkę, to przynajmniej spory artykuł. Pozostaje tylko wyrazić zdziwienie, że wśród krytyków znaleźli
się tacy, którzy zignorowali wszystkie przytoczone powyżej fakty. Widocznie należy to przypisać albo
zbyt słabej znajomości krytykowanego zagadnienia i jego opracowań, albo brakowi obiektywizmu
naukowego.
Jeszcze kilka słów w obronie teorii, że ostateczne obniżenie się grzbietu nastąpiło już za pamięci
człowieka rozumnego. Otóż ponad 50 lat temu geolog francuski Termier zwrócił uwagę na to, że
kawałek szkliwa wulkanicznego, wydobyty z dna oceanu na północ od Azorów w czasie prób
podniesienia zerwanego kabla telegraficznego, powstał w warunkach subaeralnych mniej więcej 15
000 lat temu. Poniżej przytaczamy nowsze dane otrzymane m.in. za pomocą metody wskaźników
izotopowych.
1. Podkreślmy przede wszystkim, że 10 000-12 000 lat temu północny Atlantyk był terenem
potężnej działalności wulkanicznej. Dowodzą tego powszechnie występujące warstwy popiołu
wulkanicznego w osadach dennych. Ta data pokrywa się z czasem ruchów tektonicznych i aktywności
wulkanicznej, którym towarzyszyły wybuchy wulkanów we Francji, w Niemczech, w Karpatach, na
Kaukazie i gdzie indziej.
2. Nieustanne cofanie się lodowca w Skandynawii miało początek 10 000 lat temu, a fazy
ocieplenia Boelling i Allroed w Europie - jeszcze wcześniej: odpowiednio 12 500 oraz 12 000 lat temu.
3. Wdarcie się ciepłych mas wodnych Prądu Zatokowego do Arktyki po ostatnim zlodowaceniu
nastąpiło po raz pierwszy 10 000-12 000 lat temu.
4. Wędrówka ciepłolubnych otwornic na wschód północnego Atlantyku nastąpiła około 10 000 lat
temu. Krótkotrwałość okresu występowania ich w Atlantyku Północnym świadczy o katastrofie.
5. Góra podwodna Atlantis (odgałęzienie Grzbietu Środkowoatlantyckiego na południe od Azorów,
z którego szczytu wydostano szczątki wapiennych szkieletów skrzydłonogów) wynurzała się z wody
około 12 000 lat temu.
Nie przytaczamy danych otrzymywanych z obliczeń średniej szybkości sedymentacji, takie bowiem
dane bywają przeważnie zawodne, jeśli chodzi o tak rozczłonkowany utwór jak grzbiet podmorski na
Atlantyku, gdzie w dodatku wyjątkowo częste są trzęsienia ziemi wywołujące obsuwiska, a te z kolei
przyczyniają się do tworzenia nienormalnie grubych warstw podkładów osadowych. Taką samą rolę
odgrywają prądy przydenne, które spłukują osady do zagłębień i „kieszeni". Nie jest od tego wolna
dolina środkowa, a więc informacje o grubości osadów w jej wypadku nie budzą zaufania. Toteż
można się spotkać w literaturze tematu z całkiem różnymi obliczeniami wieku osadów, opartymi na
szybkości sedymentacji.
Na temat czasu obniżenia się grzbietu nie ma na razie zbyt wiele danych, zwłaszcza
bezpośrednich, ale przytoczone powyżej wykazują zadziwiającą zbieżność z tą tradycyjną datą, którą
się wielekroć podaje przy określaniu czasu zagłady Atlantydy (około 12 000 lat temu). Fakt, że całkiem
pewnych danych chronologicznych jest tak mało, da się łatwo wytłumaczyć: nikt się poważnie nie
zajmował tym problemem, a dane obecne zostały zebrane przez badaczy przypadkowo, przy okazji
dokonywania innych obserwacji.
Warto jeszcze coś powiedzieć o wieku samego grzbietu. Grzbiet jest geologicznie młody - ma
najwyżej 30 min lat, a w wielu miejscach jeszcze młodszy - 8,5 min lat, a nawet milion! Najnowsze
informacje, według których wiek Skał Św. Pawła (nawodne wierzchołki Grzbietu Równikowego)
oblicza się rzekomo na miliardy lat, niczego jeszcze nie mówią o wieku samego grzbietu. Co
najciekawsze, okazało się, że wiek skał łańcucha podwodnego i doliny środkowej mierzony milionami
lat (koniec trzeciorzędu) jest o wiele wcześniejszy niż wiek zalegających je osadów! Może się to
tłumaczyć tylko faktem subaeralności grzbietu!
Niedawno podano w prasie interesującą wiadomość, że wiek skał wydobytych z różnych miejsc
grzbietu wzrasta systematycznie w miarę oddalania się od doliny środkowej. Centrum doliny ma 13
000 lat, skały 6,5 km na wschód mają już do 29 000 lat, w odległości 15 km - do 740 000 lat, w
odległości zaś 60 km - do 8 min lat. Dane te wymagają na razie jeszcze potwierdzenia, ale nas
najbardziej interesuje to, że dolina środkowa jest tak młoda - tylko 13 000 lat! Data znamienna!
Wysuwane są często takie argumenty: kosztem czego się Grzbiet Środkowoatlantycki obniżył, co
kompensowało to zjawisko? Bardzo słuszna wydaje się tu odpowiedź pewnego angielskiego
atlantologa - równoczesnym wypiętrzaniem się Andów! Świadczą o tym zarówno legendy rdzennej
ludności Ameryki Południowej (człowiek zjawił się tam wkrótce po okresie lodowcowym), jak i linia
brzegowa jeziora Titicaca i jego fauna wodna przypominająca faunę występującą w Pacyfiku.
Dodajmy na zakończenie, że niektórzy naukowcy zmieniają swoje zdanie co do tego, iż
znajdywane czasem w Grzbiecie Północnoatlantyckim okrągłe głazy i otoczaki zostały przyniesione
przez lodowce. Na przykład na 45° szerokości geograficznej północnej, 35 mil na zachód od doliny
środkowej, odkryto granity i inne skały pochodzenia kontynentalnego, których położenie wyróżnia się
właściwościami pozwalającymi przypisywać im pochodzenie lokalne.