Kliknij tutaj żeby pobrac plik PDF

19
Ferdynand Marzec GALATEA, CZYLI ZIMNEJ BLONDYNKI PRAWDZIWE PRZYPADKI

Transcript of Kliknij tutaj żeby pobrac plik PDF

Page 1: Kliknij tutaj żeby pobrac plik PDF

Ferdynand Marzec

GALATEA, CZYLI ZIMNEJ BLONDYNKI

PRAWDZIWE PRZYPADKI

Page 2: Kliknij tutaj żeby pobrac plik PDF

© Copyright by Wydawnictwo Poligraf, 2010 © Copyright by Ferdynand Marzec

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żaden fragment nie może być publikowany ani reprodukowany bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt okładki: Rafal Brzegowy Skład: Wojciech Ławski

ISBN: 978-83-88330-94-0

Zamówienia hurtowe: Grupa A5 sp. z o.o.ul. Krokusowa 1-3, 92-101 Łódźtel.: (042) 676-49-29

Wydawnictwo Poligraful. Młyńska 3855-093 Brzezia Łąkatel./fax (071) 344-56-35www.WydawnictwoPoligraf.pl

Książka wydana w Systemie Wydawniczym Fortunet™

www.fortunet.eu

Page 3: Kliknij tutaj żeby pobrac plik PDF

Motto (własne):Aby pozostać przy zdrowych zmy-

słach, nie możemy traktować świata poważnie. Powinniśmy jednak zacząć od niepoważnego traktowania samych siebie.

Córce ANIorazTERESIE, the First Mate

Page 4: Kliknij tutaj żeby pobrac plik PDF
Page 5: Kliknij tutaj żeby pobrac plik PDF

54

Zmusiłem się więc do zwleczenia z fotelika i ciężkim krokiem, z obo-lałą i wciąż pulsującą głową, poczłapałem z powrotem do Galatei. Łodzie poruszały się na lekkiej fali i o dziwo falował również pomost.

Doczłapałem wreszcie do Galatei. Zszedłem po schodkach w dół do głównego salonu i… nogi się po prostu pode mną ugięły. Na prawej przedniej koi ktoś leżał. A może to było coś. Nie mogłem dokładnie oce-nić, co to było, gdyż przednie koje, które miały kształt litery „V”, z miej-sca gdzie stałem, były widoczne jedynie częściowo. Lewą koję widzia-łem jedynie w połowie, prawa zaś zasłonięta była ścianką znajdujące-go się tuż przed nią kingstonu. Ale właśnie z prawej wystawała, dosko-nale widoczna, ręka. I ta ręka była nienaturalnego koloru. Właściwie nie to, że była nienaturalnego koloru. Była po prostu trupio blada, jak z wo-sku. Trup to też natura. Więc lepiej jednak powiedzieć, że była nieżywe-go koloru.

Aspirynę trzymałem wysoko na półce, naprzeciwko kingstonu, tuż przy tej, zwisającej z koi, ręce. Mimo bólu głowy i całkowitej bezuży-teczności nietrzeźwych jeszcze, ostatnich kilkunastu szarych komórek, udało mi się pomyśleć, że istnieje duże prawdopodobieństwo, iż ta ręka z czymś się łączy. Bo gdyby się z niczym dalej nie łączyła, to może udało-by mi się pokonać strach i dostałbym się do tej aspiryny. Zrobiłem jeden krok do przodu. Nadal nic nie było widać. Drugi. Taki sam rezultat. Trze-ci, czwarty… i o zgrozo, okazało się, że ręka nie stanowiła samej w sobie abstrakcyjnej całości. Łączyła się z resztą. Odwróciłem się o sto osiem-dziesiąt stopni i wyskoczyłem z łódki jak oparzony.

− Fred!!! – wrzeszczałem, biegnąc po pomoście. – Fred!!!Fred ze stoickim spokojem popijał swoje poranne piwo na przemian

z kawą i widząc mnie biegnącego w jego kierunku nawet nie ruszył się z krzesła.

− Fred! Musisz ze mną pójść. Stało się coś okropnego. Nawet nie mogę tego wypowiedzieć, nie przechodzi mi przez gardło. Chodź szyb-ko, proszę.

Fred widząc, jak bardzo byłem wstrząśnięty, próbował zadać mi jakieś pytanie, szybko jednak zrezygnował, ślamazarnie podniósł się z krzesła i razem ruszyliśmy w kierunku Galatei.

W tym momencie z łazienki wyszedł George, chodząca maszyna inte-lektualna, żywy komputer.

− George, jak dobrze, że ty też jesteś − zwróciłem się do niego – mu-sisz koniecznie pójść z nami. To bardzo ważne. Proszę.

Page 6: Kliknij tutaj żeby pobrac plik PDF

55

− Nic nie zrobię – bez cienia emocji odpowiedział George – jeżeli nie otrzymam pełnego wyjaśnienia. Nie działam w ciemno. Daj mi więcej da-nych, rozważę wszystkie za i przeciw, i wówczas dopiero podejmę decyzję.

− George, zlituj się, nie mogę ci nic wyjaśnić, bo sam nie wierzę wła-snym oczom. Może mam halucynacje? Ty po prostu musisz wszystko zo-baczyć sam – prawie wykrzyknąłem.

− Nie mogę tego zrobić. Decyzje powinny być podejmowane przez nasz umysł, a nie emocje. Emocje jedynie utrudniają spokojną analizę faktów.

A może by go tak, w jednym z następnych rozdziałów, uśmiercić? Albo może chociaż złamać mu nogę?

Nie mogłem go już dłużej słuchać. Odwróciłem się do Freda i aby po-spieszyć, prawie pociągnąłem go za rękaw, tyle że on − jak większość z nas − nie miał niestety na sobie koszuli. Poszliśmy po pomoście spokoj-nym krokiem, gdyż Fred niestety stanowczo odmówił biegnięcia.

Z drugą osobą u boku wszystko wydało się łatwiejsze. Fred pierwszy podszedł do dziewczyny, a raczej do tego, co kiedyś dziewczyną było. Ma-jąc go u boku, a raczej przed sobą, mogłem się jej spokojnie przyjrzeć. Naga, półprzezroczysta jak wosk, o pięknej figurze, blondynka. Nagle uświadomiłem sobie, że to przecież ta sama młoda dziewczyna, którą wi-działem z Karlem w limuzynie. Poczułem, jak włos jeży mi się na głowie. No może zjeżyłby się, gdybym go miał.

To nie może być zbieg okoliczności. Pewnie ktoś mi daje do zrozumie-nia, że, jeżeli wyjawię komukolwiek ten fakt, to skończę tak jak ona. Czyli Karl zamordował dziewczynę, aby nakłonić mnie do milczenia. Koszmar.

Nagle Fred po prostu dotknął jej ręki, a raczej byłej jej – jak grama-tycznie traktować trupa, on, ona, ono, to, tamto, owo?

− Ona jest zimna.− Oczywiście, że jest zimna. Jest przecież martwa.− Ale ona jest nadzwyczaj zimna, wręcz lodowata. Poza tym jest bar-

dzo twarda. Sprawia wrażenie zamrożonej. Na kość! Kiedy wstałeś?− Jakieś dziesięć, może piętnaście minut temu.− Czyli, ktoś musiał ją wepchnąć tutaj jakieś pół godziny temu, no

może trzy kwadranse, nie więcej. Inaczej w tej temperaturze by się roz-mroziła. Nic na pewno nie słyszałeś?

− Nic zupełnie. Za dużo wczoraj wypiłem.− Dziwne − kontynuował Fred – w biały dzień, musiało uczestniczyć

w tym kilka osób. Co najmniej dwie, a może nawet więcej. Nie włożysz takiego sztywnego ciała do dziobu łodzi bez pomocy, co najmniej jed-

Page 7: Kliknij tutaj żeby pobrac plik PDF

112

Rusty wraz z Mike’em i jego żoną, Jennifer, z trimarana Ray of Hope, zaczęli natychmiast organizować doraźną pomoc. Zajęli się tym głównie sami, gdyż Rotary Club − humanitarna organizacja, której członkowie nosili koszulki z napisem „Nie będzie więcej głodnych dzieci”, a którzy mieli magazyn żywności u podnóża góry, gdzie żyła większość tych gło-dujących − odmówił pomocy, wyjaśniając, że dla ich samochodów i ekip głodujący Majowie mieszkali zbyt wysoko i byli po prostu niedostępni. Rusty, Mike i Jennifer nie dawali jednak za wygraną. Aktywność i upór przyniosły owoce i wkrótce zaczęły się dość regularne dostawy żywno-ści oraz lekarstw wysoko w góry, i to nawet z częstotliwością dwutygo-dniową. Powoli coraz więcej żeglarzy włączało się w to przedsięwzięcie. Zaangażowali się w to wszystko również Mecca z George’em. Rok temu nawet ja, wraz z załogą, pomagaliśmy przy przygotowywaniu suszonych na słońcu pomidorów, które następnie były sprzedawane, zaś uzyskane w ten sposób pieniądze szły do wspólnej puli na zakup produktów żyw-nościowych oraz lekarstw. Powoli zaczęła pomoc przychodzić również ze Stanów, dzięki kontaktom Mike’a i Jennifer, którzy byli dość aktywny-mi członkami jakiejś grupy religijnej. Rusty, jako jeden z głównych ini-cjatorów całej kampanii pomocniczej, postawił warunek, że nie chce, aby jakiekolwiek religijne sprawy były włączane w akcję pomocy. Stwier-dził, że nie życzy sobie sprzedaży wiązanej w postaci jedzenia z biblią. Pamiętam, jak powiedział kiedyś, że nie zniósłby, aby ktoś wprowadzał, na wózku z jedzeniem, materiały propagandowe.

− Cześć − przywitałem się. Zawsze lepiej być ostrożnym z Rustym, nigdy nie wiadomo, co go

gryzie. – Coś oboje wyglądacie, jakby biedna zamordowana dziewczyna była

waszą krewną.Rusty jakby zazgrzytał, zapalił następnego papierosa i pociągnął piwa.− Nie o dziewczynę idzie tym razem − odezwała się po chwili Mecca

– lecz o ten nasz projekt pomocy Majom.− Aha, to kiedy teraz wybieracie się w góry?− Chodzi o to, że już chyba nigdy. Jesteśmy napiętnowani ateizmem. − Nie powiesz mi, że coś się złego stało z Indianami? Ateizm nie jest

chorobą zakaźną. Epidemia ateizmu chyba ich nie zabiła?− Nie, nic złego z nimi. Wszystko tam OK. Jeżeli można to nazwać

OK. Te religijne kurwy − nie wytrzymał Rusty – odsunęły nas od całe-go projektu.

Page 8: Kliknij tutaj żeby pobrac plik PDF

113

− Jak to was odsunęli? Przecież to ty wszystko zacząłeś.− Zacząłem, ale oni mają więcej pieniędzy. Kasa rządzi.− Czy możecie się wyrażać jakoś jaśniej?− Stwierdzili, że nie mogą pracować z ateistami – wtrąciła Mecca

– i odsunęli Rustego, mnie i George’a.− A co, macie ateizm wypisany na czołach?− Nie o to chodzi – wyjaśniała Mecca. – Ale pamiętasz, że w ze-

szłym roku zbieraliśmy pieniądze nie tylko na jedzenie i potrzebne le-karstwa, jak witaminy oraz proszki przeciwko pasożytom, ale część funduszy przeznaczyliśmy na budowę lokalnego szpitala w tamtym re-jonie.

− Pamiętam. Nawet malowaliście podłogi i ściany.− Właśnie. I gdy ten szpital zaczął już funkcjonować, to zjechało się

trochę personelu lekarskiego i pielęgniarskiego ze Stanów. I okazało się, że zespół ten składał się z członków jakiejś sekty religijnej. No i zaczęło się. Rozstawili obok szpitala kilka namiotów, z których rozdawane były osobno jedzenie, osobno lekarstwa, a w jednym ustawili telewizor, wideo i nadawali filmy o Jezusie, i w ogóle o całej religii. Do tego jeszcze, aby ściągnąć jak najwięcej dzieci, to pokazywali religijne kreskówki. Spryt-ne. Pomagaliśmy im w tym wszystkim, aż nagle usłyszeliśmy z Rustym, że przez następne kilka dni będą mieli mało personelu, więc odłożą na później rozdawanie lekarstw oraz jedzenia, a zostawią jedynie obsługę namiotu z propagandowymi filmami.

− Jaka to była grupa religijna?− Nie wiem dokładnie − nie wytrzymał Rusty – katolicy w szlafmycy,

baptyści, szmaciści, czy inni fuckiści, nie dbam. Jak im zwróciłem uwa-gę, że tu są ludzie chorzy i głodni, to te połamańce krzyżowe powiedzie-li mi wówczas, że ich głównym obowiązkiem jest dbanie o dusze, a nie o ciała. I jak tu dyskutować z taką demagogią? Powiedz to głodnemu, albo tym biednym zarobaczonym dzieciom. Nie będzie dzisiaj chleba, ale za to będzie historia o zmartwychwstaniu. To też może się wam przydać, drogie dzieci, gdy umrzecie już z głodu lub zjedzeni od środka przez gli-sty – Rusty nie mógł dłużej usiedzieć na miejscu. Wstał, zapalił papiero-sa i usiadł z powrotem. Znowu wstał i ponownie opadł na krzesło. Że też wytrzymało.

− No, i od tego się zaczęło – kontynuowała Mecca – a teraz już nam powiedzieli − i to oficjalnie − że nie możemy więcej w tym uczestniczyć, gdyż my rzekomo rozprowadzamy jedzenie dla wyłącznie własnej sławy,

Page 9: Kliknij tutaj żeby pobrac plik PDF

151

wypieszczonego, opranego, Galateę wyczyszczoną do połysku, prawie smakowałem świeże, aromatyczne potrawy. Właśnie przypinano mi order za zdemaskowanie gangu mordującego w imię czarnego kultu jasne blon-dynki, gdy obudziłem się. Ordery znikły, piękna, skąpo odziana dziew-czyna, piorąca jedną ręką moje podkoszulki i spodenki, a drugą ręką…, też odeszła w cień. Pozostała przytłaczająca świadomość, że muszę zdać się na samego siebie, że czeka mnie nie tylko malowanie, łóżka słanie oraz pranie, ale również detektywowanie.

Spałem około godziny. Poloneza czas zacząć.Zamknąłem Galateę i popłynąłem do naszej przystani. Prawie wszyscy jeszcze spali lub siedzieli w swoich łodziach. Jedy-

nie Mecca kręciła się jak z piórem, ładując rzeczy do swojej żaglówki, aby łódź była gotowa do wypłynięcia następnego dnia. George, jak każ-dego poranka, stał obok naszego tarasu przy półce z brudnymi statkami i, trzymając w dłoni szlauch z wodą, zmywał rodzinne brudy wczorajsze-go wieczoru.

− Buenos días, George. Powiedz mi, czemu ty zawsze zmywasz wła-śnie rano? – zapytałem i natychmiast zacząłem żałować, że w ogóle zada-łem mu jakiekolwiek pytanie. Byłem pewien, że czeka mnie dłuższy wy-kład, po którym pewnie otrzymam jeszcze pocztą rachunek za jego nauki.

− Buenos días, WW. Widzisz, jestem człowiekiem bardzo zorganizo-wanym, co zwiększa efektywność wszystkiego, co robię. Osobiście nie umiem gotować, robi to Mecca, co powinieneś sam zauważyć, chociaż na zdolnego do obserwacji to mi nie wyglądasz. Jesteś jakiś taki roztargnio-ny, nie za bardzo zwarty, skupiony.

Kiedyś, po prostu go utopię, albo może uduszę. Muszę zrobić to tak, aby zemstę przeżywać w rękach, w dłoniach, w palcach. Widzieć i czuć, jak się wije.

− Otóż zmywanie jest moim wkładem w nasze wspólne życie − Geo-rge nabierał rozpędu. – Mecca jest nowoczesną kobietą, zdolną do wyko-nywania prawie wszystkich prac na łodzi, do czego ją zawsze zachęcałem.

− Czemu się też nie dziwię. Sam chciałbym mieć na Galatei nowo-czesną dziewczynę zdolną do czyszczenia zęzy. Czy to jest właśnie mia-ra nowoczesności?

− Czy ty coś sugerujesz? Jesteśmy nowoczesnym małżeństwem. U nas obowiązuje równouprawnienie, poza tym zdopinguję Meccę, aby robiła rzeczy, które dawniej historycznie przypisane były głównie męż-czyznom.

Page 10: Kliknij tutaj żeby pobrac plik PDF

152

− Czy przeto zmywaniem naczyń chcesz coś wyrazić? Czy to solidar-ność z pokrzywdzonymi przez wieki kobietami, czy raczej próba udo-wodnienia samemu sobie, że jesteś w stanie opanować tę skomplikowa-ną czynność?

− WW, zupełnie nie rozumiesz współczesności. Przez wieki całym światem rządzili mężczyźni. Teraz więc powinna przyjść kolej na kobie-ty. Popatrz, jedyną rzeczą jaką dokonali mężczyźni to destrukcja, wojny, zniszczenia i dominująca na całym świecie agresja.

− Zmywaniem naczyń chcesz się przypodobać kobietom na wypa-dek, gdyby zaczęły dominować, czy też próbujesz się do nich upodob-nić? A co z gotowaniem?

− Twoja złośliwość jest nie na miejscu. A gotować niestety nie umiem.− Za trudne, co?− Albo będziemy rozmawiali poważnie, albo przerywam tę, dość

agresywną jak na mój gust, wymianę słów. Do niczego to nie prowadzi.− Myślałem, że to było śmieszne, ale właśnie mi udowodniłeś, że się

myliłem. Więc poddaję się. Kontynuuj.− Kobiety są z natury łagodniejsze. Więc jeżeli przejmą władzę, to

może świat stanie się bardziej przyjaznym miejscem do życia. − Kobiety są łagodniejsze? Naprawdę w to wierzysz?− I to bardzo głęboko.− George, kobiety to róże z kolcami. To armaty ukryte w kwiatach,

że zacytuję za Schumannem, który w ten właśnie sposób opisał muzykę Chopina. Kobiety świetnie sprzedają same siebie, jako łagodne baranki. A dostań się takiej jednej z drugą w łapy, to wyssą z ciebie nie tylko to płynne, co się daje wyssać, ale i całą materię stałą oraz ducha.

− WW, nie rozumiesz kobiet. Ich macierzyństwo nastraja je bardzo pokojowo.

− George, właśnie macierzyństwo czyni z nich agresywne samice walczące o swoje potomstwo. Jeżeli narzekamy teraz na rozwinięte w na-szym społeczeństwie kumoterstwo, to przy kobietach kierujących świa-tem, kumoterstwo, dbanie o przyszłe, najlepsze z możliwych, stanowiska dla narybku, stanie się obowiązującym kanonem życia. Przecież ich in-stynkt macierzyński jest oparty właśnie na agresji, a nie na łagodności. Łagodnością jakiekolwiek zwierzę w przyrodzie jeszcze nic nie osiągnę-ło. Agresja jest motorem działania i my, mężczyźni, tak naprawdę to pod tym względem kobietom do pięt nie dorastamy. Tyle że agresja kobiet jest o wiele bardziej wyrafinowana. Jest agresją wręcz doprowadzoną do per-fekcji, bo przykryta woalką pozornej łagodności.

Page 11: Kliknij tutaj żeby pobrac plik PDF

153

− Zupełnie się z tobą nie zgadzam. Znam kobiety od wielu lat. Dłu-żej niż ty.

− A ile miałeś żon?− Mecca jest drugą.− A ja już miałem trzy. Biję cię więc na głowę. O półtorej żony więcej.

Mówię półtorej, gdyż nie rozwiedzioną żonę traktuję jako półżonę, czyli żonę jeszcze do końca niepoznaną.

− Ilością nie możesz konkurować z jakością. Poza tym, powiem ci szczerze, że ta rozmowa do niczego nie prowadzi. Twoje, typowo euro-pejskie, poczucie humoru, jest dla mnie nie do zniesienia. Twój humor oparty jest na męskiej agresywności, której ja nie toleruję, gdyż z góry atakuje każdego rozmówcę. A poza tym jutro planujemy wypłynięcie na morze i nie mam czasu na zbędne ględzenie.

Przerwaliśmy. Zrobiłem sobie kawę i przystąpiłem do przygotowania śniadania. George w tym czasie skończył zmywanie, pouczył mnie kil-kakrotnie o ogromnym niebezpieczeństwie jakie niesie ze sobą zapala-nie palnika propanowego w grillu, oraz ostrzegł, że rozciąganie przewo-dów elektrycznych po podłodze naszego tarasu oraz w poprzek pomostu jest typowym objawem bezmyślności i niedbałości o bezpieczeństwo, tak własne, jak i innych.

− George, kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie – jakby znikąd pojawił się Hermit z nieodłącznym papierosem i butelką zimnej coca-co-li w ręku.

− Nie rozumiem twojej dygresji. Mnie chodzi jedynie o zwiększenie bezpieczeństwa w naszej przystani, a wiesz dobrze, że WW zawsze zosta-wia swoje klapki w różnych miejscach, nie licząc się z tym, że ktoś może się o nie potknąć.

− I ewentualnie zabić – dodałem.George spojrzał na mnie zimnym wzrokiem.− Kiedyś ta twoja obsesja bezpieczeństwa – kontynuował Hermit

− zemści się na tobie. Nie wiem jeszcze w jaki sposób. Ale wiem, że wy-raźnie przesadzasz. Boisz się, że jego klapki cię zaatakują? Napadną cię i zaczną gryźć?

− Hermit, rozmowa z tobą, podobnie jak rozmowa z WW, do niczego nie prowadzi. Zabawiacie się jedynie w wymianę słów, brzmień, dźwię-ków. Nie widać w tym jakiejkolwiek treści. Nie służy ta wymiana jakie-mukolwiek porozumieniu. Jest to jedynie zestaw dźwięków, który daje wam jakąś tam niezrozumiałą dla mnie satysfakcję. Poza tym jestem za-

Page 12: Kliknij tutaj żeby pobrac plik PDF

275

i wzrok mój padł na generator wiatrowy umieszczony na szczycie przed-niego masztu Galatei. Coś mi się nie podobało, ale zrazu nie docierało do mnie, co by to mogło być. Zadarłem głowę jeszcze wyżej, aby nie stracić ostatniego łyka, gdy wreszcie zrozumiałem, że generator po prostu się nie obracał. Skrzydła stały nieruchomo, chociaż śmigło skierowane było w stronę, z której wiał wiatr. Poszedłem wzdłuż pomostu, minąłem maszt, spojrzałem do góry pod kątem pozwalającym mi widzieć przód wiatraka i oniemiałem. Spomiędzy trzech skrzydeł wypływały jakieś ciemnoczer-wone zacieki, które zwisały następnie w dół, wzdłuż osi.

Krew? Cud? Ależ to niemożliwe. Cud, tutaj na Río Dulce? I to na Galatei?

Mimo upału natychmiast pobiegłem po następną butelkę zimnego piwa. Wracając, dla rozjaśnienia umysłu, wypiłem połowę chłodzącego płynu. Cud tkwił tam, gdzie go zostawiłem. Krwisty, czerwony, gęsty, lepki, ściekający… Więc natychmiast wypiłem resztkę piwa.

I wówczas, jak grom z jasnego nieba, naszło mnie natchnienie. Przecież ja to mogę spieniężyć. Wystarczy jedynie rozgłosić wśród

wiernych, a pielgrzymkom nie będzie końca. Będę musiał tylko uzgod-nić z Karlem, jak wpuszczać do przystani te tysiące ludzi z całego świata.

− Załoga, Załoga! Pokaż się szybko! Jesteśmy uratowani! Jesteśmy bogaci! Koniec wszelkich kłopotów finansowych.

− Nie mam teraz czasu, później – odpowiedziała Teresa z wnętrza łodzi.− Żadne później, teraz, natychmiast! Już nic nie musisz robić. Zatrud-

nimy specjalistów do czyszczenia, nawet lepszych ode mnie. Będą nas te-raz nosić na rękach. Jesteśmy bogaci.

− Czy ty już się upiłeś? – Głowa Załogi ukazała się spod pokładu.− Tereso, weź kalkulator, jest pod radiem, i przyjdź szybko. Jesteśmy

bogaci. Ponad miarę.Zacząłem już liczyć w myśli. Jeżeli od jednego wiernego pobierze-

my pięć dolarów, a dziennie może się przecież tego przewalić z jakieś, powiedzmy sobie, dziesięcioro na godzinę, chociaż może i więcej, może dwunastu, a mamy co najmniej dziesięć godzin światła, zanim nie zało-żę odpowiednio silnych reflektorów. To by w sumie dało… stu dwudziestu luda dziennie, czyli razem sześćset dolarów. Niezła dniówka. Ale mało.

− Coś ty wymyślił? – Teresa zjawiła się z kalkulatorem.− Tak sobie kalkuluję, że dwie i pół minuty na jednego wystarczy.

Absolutnie. Więc to będzie tysiąc dwieście dziennie. Tereso, pomnóż to przez siedem dni i pięćdziesiąt dwa tygodnie. To ile razem?

Page 13: Kliknij tutaj żeby pobrac plik PDF

276

− Co ty, kapitan, pleciesz?− Tereso, proszę pomnóż.− OK. To jest czterysta trzydzieści sześć tysięcy osiemset. Ale co to

ma być?− To mało, bo jeszcze dojdą koszty własne. Karl też będzie chciał coś

dla siebie urwać. Poza tym nie wiadomo jak długo to będzie trwało. Takie rzeczy pojawiają się i znikają. Nic nie wiadomo. Trzeba będzie, Załogo, zainwestować i to natychmiast. Silne lampy, dodatkowe dojście do naszej przystani, rozszerzenie pomostu, poza tym wspomagające wzmocnienia. Taki, jaki jest teraz, nie wytrzyma. Dodajmy noce, OK?

− Kapitan, co cię naszło? Obudź się.− Zaraz ci wszystko wyjaśnię. Pomnóż teraz dwadzieścia cztery go-

dziny na dobę razy dwie minuty, tak, dwie zupełnie im wystarczą, ła-ska na każdego i tak spłynie. Myślisz, że łaska boża spływa z prędkością światła?

− Kapitan, ty się połóż na chwilę. Przyniosę ci coś do picia.− Świetny pomysł, przynieś dwa piwa. Chociaż nie, najpierw policz.

Trzydzieści na godzinę razy dwadzieścia cztery, to będzie ile?− Może ja jednak ci to piwo przyniosę?− Nic nie przynoś, tylko licz. Ile to będzie?− Siedemset dwadzieścia.− Siedemset dwadzieścia dwuminutówek. Teraz to pomnóż przez pięć.− To proste, trzy tysiące sześćset. Do tego nie potrzebujesz kalkula-

tora.− Załoga, proszę nie komentuj. Nie dajesz się skupić. Teraz to pomnóż

przez siedem dni i pięćdziesiąt dwa tygodnie.− Jeden milion trzysta dziesięć tysięcy czterysta. Co cię naszło, Ka-

pitan?− To już lepiej. Lepiej. Nic mnie nie naszło. Może by tak jednak podwo-

ić stawkę. Może dychę zapłacą? To by było mniej więcej dwa i pół melona. Może jednak nie podwajajmy, lecz załóżmy małe punkty sprzedaży hambur-gerów i coli, albo piwa, bo lepiej gasi pragnienie w upał. Wiara wiarą, ale każdy się chętnie piwa napije. Jezus pił wino, my możemy piwo. Przecież nawet kiedyś w Polsce uznano piwo za napój antyalkoholowy. Dobre, co?

− Kapitan, ja już sama wszystko na łodzi porobię. Ty się połóż, zro-bię ci jakiś kompres, albo nawet dam ci rumu. Może to brak rumu tak się u ciebie objawia? Daj się dotknąć, masz gorączkę?

− Dotknąć, w świętym miejscu? Nie ma mowy. Mogłaś wcześniej. A teraz to nie ma.

Page 14: Kliknij tutaj żeby pobrac plik PDF

375

− Dociera, dociera. I nie mów tak głośno, bo jeszcze dziewczyny usły-szą. Poza tym pływanie po morzu jest bezpieczniejsze niż w pobliżu lądu. Kiedyś o tym gdzieś czytałem.

− Czytałeś?! Kapitan!− OK. Żartuję sobie. Nie wrzeszcz, do diabła. Obudzisz wszystkich

wokół. Zresztą, może i dobrze. Powoli czas na nas. Należy zrobić dziew-czynom pobudkę. Może tylko w łagodniejszy sposób.

− Mam wcisnąć się do przodu i masować im stopki? A może świergo-tać im do uszu jak skowronek?

– OK, sam je zbudzę.Niebo zaczęło rozjaśniać się na wschodzie. Wiatr prawie ustał. Po-

ziom wody na rzece powoli się obniżał.Złapałem za ręcznik suszący się na relingu, wykaraskałem się na molo

i poczłapałem do łazienki. Wybrałem pierwszą, gdyż nie było w niej żad-nych pająków. W każdym razie nie były widoczne, gdyż nie udało mi się włączyć oświetlenia. Włączałem, włączałem i nic. Odkręciłem kurek wody i stanąłem pod dość silnym, chłodzącym strumieniem wody lejącej się z nieuzbrojonej żadną końcówką zardzewiałej rury. Powoli otwierały mi się oczy. W chłodniejącym ciele budziło się życie. Mimo szumu wody usłyszałem skrzypienie desek prowizorycznej kładki, która prowadziła z tarasu restauracji do łazienek. W chwilę potem ktoś gwałtownie poru-szył drzwiami mojego prysznica. Prowizoryczny haczyk zrobiony z za-giętego zardzewiałego gwoździa skutecznie blokował drzwi. W chwilę potem zaskrzypiały drzwi sąsiedniej kabiny, usłyszałem trzask przekrę-canego włącznika światła i nagły histeryczny wrzask.

Wyskoczyłem spod lejącej się wody i szarpnąłem za drzwi. Gwóźdź nie ustąpił. Nadal po ciemku zacząłem szarpać się z zagiętą główką. Nie dawała się przekręcić. Za to mały łupek rdzy wbił mi się głęboko w prawy kciuk. Zdeterminowany dobiegającym wrzaskiem szarpnąłem drzwiami. Ustąpiły. Sąsiednia kabina była otwarta. Pośrodku stała Teresa otoczo-na kilkoma dość okazałymi czarnymi pająkami. Cała jej postać zdawała się być sparaliżowana, jakby zamieniona w żonę Lota. Jedynie nieusta-jący wrzask dowodził, że nadal żyła. Wokół jej stóp pełzało pięć dorod-nych okazów. Z sufitu spuszczały się na nitkach trzy dodatkowe. Wyda-wały się nawet większe.

− Tereso, przestań wreszcie krzyczeć. Nie mogę zebrać myśli.Teresa zamilkła i zaczęła się jakby w zwolnionym filmie obracać górną

połowę ciała w moim kierunku. Po chwili spojrzała na mnie z zachwytem.

Page 15: Kliknij tutaj żeby pobrac plik PDF

376

− Masz „zebrać” te cholerne pająki, a nie myśli – zasyczała. – Prze-cież mnie zaraz pogryzą.

− Właśnie, masz rację. Tu wszystko gryzie. Mnie przed chwilką ugry-zła rdza z gwoździa. Nadal kłuje. Dziwne, wiesz, jakby od środka kciu-ka na zewnątrz.

− Kapitan! Wiesz, gdzie ja mam twój kciuk? – Teresa nadal syczała. – W rogu stoi miotła. Zrób coś z tymi pająkami.

W kilka minut potem kabina została oczyszczona z wszystkich ośmio- i sześcionożnych gości.

− I przestań, kapitan, łazić nago. Doprowadzasz mnie do mdłości.− Taki już jestem stary? − Nie, taki jest kontrast między twoim ciałem a głową. − Kontrast?− Ty tego nie zrozumiesz. − Ja, kapitan, tego zrozumiesz? Kapitan wszystko zrozumiesz.− O właśnie kapitan zrozumiał. Zmieńmy temat. Idę do twojej kabi-

ny wziąć prysznic.− Co jest złego z tą? Przecież jest prawie cała wyjałowiona.− Nie wiem. Nie mogę. Boję się, że za chwilę znów coś wypełznie lub

wpełznie. Nie mogę i już.Przeszliśmy do mojego prysznica. Drzwi były w połowie uchylone.− Czy tam nie ma światła? – Załoga zatrzymała się przed progiem.− Jest, tylko ja nie zapaliłem. Już się robi.Przekręciłem włącznik i usłyszałem za sobą ten sam histeryczny

krzyk. Po podłodze, suficie i ścianach kabiny pełzało kilkanaście wiel-kich pająków.

− Wcześniej ich nie było. One się pewnie materializują w momencie zapalania światła.

− Nie mogę tego słuchać. Wracam z powrotem do swojej łazienki. Ja-koś się zmuszę do umycia.

Byłem już prawie suchy. Kijem od szczotki sięgnąłem po swoje szorty i ręcznik. Strzepnąłem z nich kilka okazałych samic, ubrałem się i dum-nie, lekceważąc narastający ból kciuka, poszedłem spełniać obowiązki kapitana.

Galatea dumnie kiwała się potakująco na niewielkiej fali rzecznej. Z wnętrza nie dochodziły żadne dźwięki. Zszedłem wejściówką do salo-nu. Dziewczyny spały jak zabite. Laura w dziobie, Anka w salonie na ka-napie z nogą zarzuconą do góry na stół.

Page 16: Kliknij tutaj żeby pobrac plik PDF

385

– Już nigdy nie będę żeglowała. Mam dość.Bujanie zwiększyło się. Musieliśmy z całej siły trzymać się pulpitu.

Odwróciłem się do tyłu i zobaczyłem zbliżającą się siną kotarę deszczu.− Za chwilę się uspokoi – próbowałem ją pocieszyć. I rzeczywiście.

W kilka minut później dosięgła nas zbita ściana ulewy. Widoczność zma-lała do połowy Galatei. Jednocześnie ciężar opadu stłumił męczące nas fale. Ruch łodzi złagodniał, zaś jej prędkość wzrosła do ośmiu węzłów.

− Tereso, utrzymuj kurs. Nadal jesteśmy niebezpiecznie blisko lądu. I nanieś naszą pozycję na mapę. Przy takim wietrze bezwładność ruchu łodzi jest ogromna. Musimy znać naszą pozycję. A ja sprawdzę czy na po-kładzie wszystko w porządku.

− Jak mogę nanosić pozycję. Przecież steruję – Teresa nawet nie skrę-ciła głowy w moim kierunku. Nadal patrzyła w zamgloną przestrzeń przed sterówką.

− Tereso, utrzymuj kurs – powtórzyłem spokojnie. − I nanieś naszą pozycję na mapę.

Zdjąłem okulary, koszulkę i w samych szortach i szelkach wyszedłem na pokład. W plecy boleśnie uderzyły mnie ciepłe strugi deszczu. Przed-ni żagiel prawie bez ruchu tkwił przytwierdzony do podstawy bomu. Od-wróciłem się do tyłu, aby sprawdzić, co się dzieje z drugim, gdy kłujący deszcz natychmiast zamknął mi oczy. Wcisnąłem głowę do sterówki i za-łożyłem swoją maskę do nurkowania. Tak uzbrojony zbadałem zabezpie-czenie najcięższego, tylnego żagla. Lina wiążąca go skrzypiała, rozciąga-jąc się lekko, zaś sam żagiel nieznacznie poruszał się rytmicznie na pra-wo i lewo. Amplituda ruchów była jednak nieznaczna.

Wróciłem do sterówki. Zdjąłem maskę i wytarłem się papierowymi ręcznikami. Teresa właśnie skończyła nanosić naszą pozycję. Oddalili-śmy się od lądu i wyraźnie kierowaliśmy się na otwartą wodę. Odetchną-łem z ulgą. Deszcz stopniowo się zmniejszał, wiatr zaś narastał. Wska-zówka wiatromierza doszła do czterdziestu pięciu węzłów, zaś prędkość Galatei niebezpiecznie wzrosła do dziewięciu węzłów. Wyłączyłem sil-nik. Prędkość zaczęła maleć. Za to powtórnie przybrało na sile kołysanie. Fale nietłumione ciężkim deszczem zwiększały się.

− Nie mogę utrzymać kursu – zajęczała Teresa.− Oczywiście, że nie. Przy goniącej cię fali staje się to prawie niemoż-

liwe. Skręć mniej więcej dziesięć stopni bardziej na północ. Będziemy zbliżali się niebezpiecznie do leżących o jakieś dwie godziny stąd wyse-pek, ale po godzinie odbijemy w prawo i w ten sposób zygzakiem wyj-dziemy na otwartą wodę.

Page 17: Kliknij tutaj żeby pobrac plik PDF

386

Teresa skręciła ster. Być może za bardzo. Jakaś wyjątkowo wysoka fala uderzyła nas w lewą burtę, Galatea przechyliła się na prawo do tego stopnia, że zmuszeni zostaliśmy do oparcia jednej stopy każdy na bocz-nej ściance sterówki.

− Nie mogę skręcić steru – wrzasnęła Załoga.Chwyciłem również za drążki koła i oboje zaczęliśmy walczyć z opo-

rem wody, aby uciec od bocznych fal. W tym momencie zadzwonił do-mofon. Lewą ręką prawie wyrwałem słuchawkę ze ściany. Usłyszałem głos Anki.

− Może wam pomoc?− Tak, zrób nam podwójne cappuccino.− Ależ tu wszystko lata…Trzasnąłem słuchawką.Po krótkiej walce skręciliśmy ster i nieprzyjemne uderzenia bocz-

nych fal ustąpiły. Nadal jednak silnie nami kołysało. Prędkość zmalała do ośmiu węzłów.

− I co teraz – zapytała Teresa?− Nic. Płyniemy i stoicko czekamy na dalszy rozwój wypadków.− Stoicko? A skąd to wziąć?− Masz inne wyjście? Zawsze możesz wysiąść. Do brzegu cypla masz

nie więcej niż pięć mil. W prostej linii. Po falach będzie kilkakrotnie da-lej.

Teresa zamilkła.− Czy chcesz, bym cię zmienił przy sterze?− Nie, w żadnym wypadku. Mniej się boję, gdy trzymam się steru. Przez dłuższą chwilę oboje milczeliśmy skupieni głównie na sterowa-

niu i balansowaniu ciałami. To znaczy Teresa bardziej na sterowaniu, ja zaś na balansowaniu. Brakowało mi koła sterowego przede mną, którego mógłbym użyć jako karnisza do utrzymywania równowagi. Kiwałem się więc do przodu i tyłu jak Żyd przed ścianą płaczu, a czasami na boki jak Żyd, któremu pomyliły się kierunki.

Widoczność poprawiła się. Deszcz ustał zupełnie. Za to falowanie zwiększyło się i to dość znacznie. Morze straciło swój niebieski kolor. Tak niebo, jak i woda stały się sinonieprzyjazne. Barwę wody urozmaica-ła biała piana załamujących się fal. Wiatr wył w ożaglowaniu Galatei.Po-nownie zadzwonił domofon.

− Czy to długo jeszcze będzie trwało? – znów usłyszałem głos Anki.− Godzinę, dwanaście minut i 13 sekund – odpowiedziałem spokojnie.

Page 18: Kliknij tutaj żeby pobrac plik PDF

434

zgromadzenie i znikali bez słowa. Napięcie rosło. Karl z żoną oraz teściem zniknęli w swoim letnim domku, pozostali nie opuszczali tarasu. Panowała nerwowa cisza. Punktualnie o dziewiątej rano podpłynęła policyjna moto-rówka, z której wysiadł Capitán Alvarado oraz dwóch niewysokich, mło-dych policjantów w czystych i nieprzepoconych mimo upału mundurach.

− Bardzo się cieszę, że wszyscy są już nabrani tutaj czekający – Capi-tán Alvarado podszedł do nas i przywitał się z każdym. – A gdzie Señor Karl i jego czarownicza małżonka?

Nikt już nie dziwił się tworom gramatycznym śledczego. Fred wyjaśnił, gdzie przebywał Karl i zaproponował, że ich natychmiast powiadomi.

− Nie trzeba bardzo. W ogóle bardzo nie trzeba – zaoponował kapitan. – W pierwszym rzędzie nastawimy sobie krzesła, żeby był porządek. Najważ-niejszy jest porządek i wygoda na krzesłach. A później te krzesła napełnimy.

Policjanci ustawili osiem krzeseł jak w teatrze, w jednym rzędzie, ale nie w linii prostej, lecz w łuku. Przypominało to niewielki, jednopozio-mowy amfiteatr.

Kto będzie głównym aktorem tego przedstawienia? Czyżby miał to być łabędzi śpiew Alvarado? Czy też będziemy świadkami biczowania i pu-blicznej kaźni winnego? A może nawet niewinnego, lecz ofiary systemu, by pozorom sprawiedliwości stało się zadość?

W tym momencie, jak na zawołanie z letniego domku wyszli Ingrid, Karl i Señor Miller.

− Bardzo się cieszę – Capitán Alvarado rozpływał się w uśmiechu i grzecznościach, jak kelner taniej restauracji na widok dającego solidne napiwki gościa − bardzo, bardzo. Jak to udanie, że przybyliście. Bardzo się to cenię. Bardzo – prawie zginał się w uniżonych ukłonach. Hermit spojrzał na mnie i dziwnie wzruszył ramionami. Takiego Alvarado jesz-cze nie widzieliśmy. Owszem plątał formy gramatyczne, ale żeby być wręcz groteskowo uniżonym, w takiej roli nigdy go nie oglądałem.

W tym samym czasie obaj towarzyszący kapitanowi policjanci roz-dzielili się i każdy stanął tuż przy końcu przygotowanego półkola krze-seł. Przybliżyłem się do Hermita.

− Oj, będzie „kęsim” – szepnąłem mu do ucha.− Co to znaczy? – również szeptem zapytał Hermit.− Komuś poleci głowa.− Myłeś szyję? − Hermit, daj spokój. Nie podoba mi się to wszystko. Czemu ci poli-

cjanci stoją, jakby nas pilnowali?

Page 19: Kliknij tutaj żeby pobrac plik PDF

435

− A mnie zaczyna się to coraz bardziej podobać. Po zakończeniu, bę-dziemy mieli tyle do opowiadania, że zgarniemy nowe zapasy rumu na kilka tygodni. Z wszystkich przystani będą do nas walić. A gdy się rum skończy, to zamordujesz następną i wszystko zacznie się od początku. I tak aż do Armagedonu. Przecież na trzeźwo nie będziemy oczekiwa-li końca świata.

− Szanowni zabrani – donośny głos Capitána Alvarado przerwał nam dywagacje − chciałbym prosiłem o zapełnianie krzeseł. Ale zapełnianie będzie się odbędzie w ważnej kolejności. To wszystko w zależności do ofiary zamordowanej. W zależności od jej poznania. Najpierwsze krzesło od lewej jest dla kapitana WW. Bardzo proszę – oficer podszedł do mnie, ujął mnie pod ramię i wręcz wcisnął w siedzenia składanego fotelika.

− Ależ ja nie byłem pierwszy, który ją poznał – zaprotestowałem.− Kapitan WW, szczegóły rozjaśnimy wszystkim naokoło później.

Nie cała prawda, co się świeci z góry. Niby nie byłeś pierwszy, a byłeś pierwszy.

Zrezygnowany usiadłem, czekając na dalszy rozwój wypadków.− Señor Karl – nadal z przylepionym do twarzy uniżonym uśmiechem

kontynuował Alvarado − Señor zatwierdzi, że pozbędziemy go towarzy-szenia małżonki i usadzimy ją w drugiej kolejności za kapitanem WW?

− Co to za komedia? – natychmiast włączył się Señor Miller. – Moja córka nie ma z tym nic wspólnego. − Oczywiście, oczywiście. Zapewne się mieszamy. My często nie roz-

różniamy i na konsekwencji pozostajemy w błędzie. Ale na razie, proszę Señorę Ingrid o zasiądnięcie drugiego krzesła. Później sobie wyjaśnimy. Zawsze możemy przekręcić kolejność.

Hermit stał tuż przy moim foteliku i co chwilę wtrącał swoje komen-tarze. Starałem się go nie słuchać, lecz obserwować akcję w naszym nie-wielkim amfiteatrze. Karl szepnął coś do ucha Ingrid, ona wzruszyła ra-mionami i z miną księżniczki, która świadomie siada na ziarnku grochu, zajęła krzesło z mojej lewej strony.

− Trzecie krzesło… zaczął Capitán Alvarado.− Trzecie zajmuję ja – oznajmił Señor Miller i nie czekając na zgodę

usiadł przy córce. – Nie opuszczę mojego dziecka. Ta cała komedia coraz mniej mi się podoba. Co ci dwaj policjanci tutaj robią? Jesteśmy aresz-towani?

− Ależ Señor Miller, aresztowani? Ci dwaj policjanci stanęli do naszej ochrony.