J.R. WARD Śmiertelna Klątwa

15
25 1. – nieZbyt dobrZe cZuJę się w tych wołowych skórach. Vrhedny spojrzał zza rzędu komputerów. Butch O’Neal stał w salonie Bunkra z kawałkami skóry na udach i całą resztą Bóg wie czego jeszcze na twarzy. – Nie pasują ci? – zapytał współlokatora V. – Nie o to chodzi. Bez obrazy, ale wyglądam w tym jak jacyś cholerni Village People. Butch wyciągnął przed siebie wielkie ręce i obrócił się wokół własnej osi, pokazując nagi tors. – No nie, daj spokój. – Są do walki, a nie na pokaz. – Kilty też, a nie bujam się przecież w spódnicach w kratę. – I dzięki Bogu, że nie. Masz zbyt krzywe nogi, by cho- dzić w tym gównie. Butch przyjął znudzony wyraz twarzy. – Dogryzaj mi jeszcze. „Chciałbym”, pomyślał V. Z grymasem sięgnął po saszetkę wypełnioną tureckim tytoniem. Wyciągnął bibułkę, ułożył na niej kreskę tytoniu i skręcił papierosa. A potem przypomniał sobie, że Butch po- zostaje w szczęśliwym związku z miłością swego życia i po-

description

Bohater piątego tomu serii był w młodości dręczony fizycznie i psychicznie przez swego ojca, a matki nie znał. Nic dziwnego, że Vrhedny nieufnie przyjmuje informację o tym, kto jest jego matką. Dręczony przez wspomnienia z przeszłości i prorocze wizje, znajduje odprężenie w seksualnych perwersjach i krwawych bojach z wrogami. Ciężko zraniony w walce, trafia do zwykłego szpitala i tam poznaje lekarkę Jane, która z czasem staje się mu coraz bliższa.

Transcript of J.R. WARD Śmiertelna Klątwa

Page 1: J.R. WARD  Śmiertelna Klątwa

25

1.– nieZbyt dobrZe cZuJę się w tych wołowych skórach.

Vrhedny spojrzał zza rzędu komputerów. Butch O’Neal stał w salonie Bunkra z kawałkami skóry na udach i całą resztą Bóg wie czego jeszcze na twarzy.

– Nie pasują ci? – zapytał współlokatora V.– Nie o to chodzi. Bez obrazy, ale wyglądam w tym jak 

jacyś cholerni Village People.Butch wyciągnął przed siebie wielkie ręce  i obrócił  się 

wokół własnej osi, pokazując nagi tors.– No nie, daj spokój.– Są do walki, a nie na pokaz.– Kilty też, a nie bujam się przecież w spódnicach w kratę.– I dzięki Bogu, że nie. Masz zbyt krzywe nogi, by cho-

dzić w tym gównie.Butch przyjął znudzony wyraz twarzy.– Dogryzaj mi jeszcze.„Chciałbym”, pomyślał V.Z grymasem sięgnął po saszetkę wypełnioną tureckim 

tytoniem. Wyciągnął bibułkę, ułożył na niej kreskę tytoniu i skręcił papierosa. A potem przypomniał sobie, że Butch po-zostaje w szczęśliwym związku z miłością swego życia i po-

Page 2: J.R. WARD  Śmiertelna Klątwa

26

myślał, że nawet gdyby tak nie było, nie powinien gościo-wi dokuczać.

Zapalił skręta i zaciągnął się. Bezskutecznie starał się nie patrzeć na glinę. Pieprzone widzenie obwodowe. Zawsze mu-siało go załatwić.

O rany! Był chyba naprawdę zboczony. Cholera, przecież byli ze sobą zżyci.

Przez ostatnie dziewięć miesięcy V zbliżył się do Butcha bardziej niż do kogokolwiek innego, kogo spotkał podczas trzystu lat życia. Mieszkał z nim, upijał się z nim, ćwiczył z nim. Doświadczył z nim śmierci, życia, proroctw i potę-pienia.  Pomagał  naginać  prawa  natury,  by  przemienić  go z człowieka w wampira, a później uzdrowił go, kiedy tam-ten załatwiał sprawy z wrogami rasy. Zarekomendował go również na członka Bractwa… i był przy nim, kiedy ten łą-czył się w związku ze swoją krwiczką.

Butch chodził tam i z powrotem, jakby chciał przyzwy-czaić się do skórzanego ubioru, a V wpatrywał się w siedem liter wyciętych gotykiem na jego plecach: MARISSA. V wy-konał obydwie litery „A” i wyszły mu całkiem nieźle, mimo że ręka cały czas mu drżała.

– Tak – powiedział Butch. – Nie jestem pewien, czy do-brze się w tym czuję.

Po rytuale godowym V opuścił Bunkier na jeden dzień, by  szczęśliwa para mogła mieć  trochę prywatności. Prze-szedł na drugą stronę dziedzińca, do rezydencji Bractwa i za-mknął się z trzema butelkami wódki grey goose w pokoju gościnnym. Solidnie się spił, wręcz zalał w trupa, a jednak nie udało mu się utracić przytomności. Prawda bezlitośnie nie pozwalała mu odlecieć – V przywiązany był do swojego współlokatora w sposób, który komplikował sprawy, a prze-cież nadal nic jeszcze z tym nie zrobił.

Butch za to wiedział, co robi. Do diabła, byli przecież naj-lepszymi kumplami, a facet potrafił czytać w myślach V lepiej niż ktokolwiek inny. Marissa również to wiedziała, w końcu nie 

Page 3: J.R. WARD  Śmiertelna Klątwa

27

była głupia. I Bractwo również wiedziało, ponieważ te idiotki, głupie stare panny, nie potrafiły dochować tajemnicy.

Nikt nie miał z tym problemu.On miał. Zupełnie nie mógł poradzić sobie z uczuciami. 

Albo z samym sobą.– Zamierzasz przymierzyć resztę swojego ubioru? – za-

pytał wreszcie. – Czy może chcesz jeszcze trochę ponarze-kać na te spodnie?

– Nie zmuszaj mnie, bym ci pokazał środkowy palec.– Dlaczego, skoro lubisz to robić?– Bo palec mnie już boli.Butch podszedł do jednej z kanap i podniósł zbroję. Kie-

dy ją nałożył, skórzany materiał idealnie przylgnął do jego potężnego torsu.

– Cholera, jak to zrobiłeś, że leży tak dobrze?– Zmierzyłem cię, pamiętasz?Butch pozapinał  pancerz,  potem nachylił  się  i  przesu-

nął czubkami palców po powierzchni czarno lakierowanej skrzynki. Zatrzymał się na złotym klejnocie rodowym Brac-twa Czarnego Sztyletu, prześledził wzrokiem wyryte w go-tyku znaki,  tworzące napis: Dhestruktor, potomek Ghro-ma, syna Ghroma.

Nowe imię Butcha. Jego stary i szlachetny rodowód.– Do kurwy nędzy, otwórz to wreszcie.V  zgasił  papierosa,  skręcił  kolejnego  i  znów  zapalił. 

O rany, dobrze, że wampiry nie chorują na raka. Ostatnio palił niczym smok – jedną fajkę za drugą.

– Wciąż nie mogę w to uwierzyć.– Otwórz to cholerne pudło.– Naprawdę nie…– Otwórz. To.V był już tak zdenerwowany, że dosłownie mógłby wy-

lewitować z tego cholernego krzesła.Glina  uruchomił  mechanizm  zamka  wykonany  z  lite-

go złota i podniósł pokrywę. Na czerwonej satynie leżały 

Page 4: J.R. WARD  Śmiertelna Klątwa

28

cztery bliźniacze sztylety z czarnymi ostrzami o śmiertel-nie ostrych krawędziach, wszystkie precyzyjnie wyważone do dłoni Butcha.

– Święta Mario, Matko Boża… są piękne.– Dzięki – powiedział V przy kolejnym wydechu. – Ro-

bię też dobry chleb.Piwne oczy gliny przeszyły pokój.– Zrobiłeś je dla mnie?– Tak, ale to nic wielkiego. Robię je dla nas wszystkich.V podniósł prawą rękę okrytą rękawicą.– Jak wiesz, jestem dobry w wytapianiu metalu.– V… dziękuję ci.– Co zechcesz. Jak już mówiłem, zajmuję się produkcją 

ostrzy. Robię to cały czas.Tak… tyle że nigdy nie poświęca się temu aż tak bardzo. 

Dla Butcha jednak pracował nad sztyletami całe cztery dni po szesnaście godzin. Zaowocowało to spalonymi plecami oraz bólem oczu. Ale do diabła z tym, gotów był na wszyst-ko, byle każdy sztylet okazał się wart mężczyzny, który bę-dzie go dzierżył.

Wciąż nie były wystarczająco dobre.Gliniarz  wyjął  ze  skrzyni  jeden  ze  sztyletów,  a  kiedy 

chwycił go w dłoń, oczy mu zabłysły.– Jezu… jaki przyjemny w dotyku.Oglądał broń ze wszystkich stron.– Nigdy nie trzymałem niczego tak dobrze wyważonego. 

I ta rękojeść. Boże… idealne.Jeszcze żadna pochwała w życiu nie cieszyła Vrhednego 

tak bardzo, pewnie dlatego tak się zirytował.– No cóż, przecież takie właśnie mają być, prawda?Zgasił skręta w popielniczce, dławiąc delikatny żar.– Nie miałoby przecież sensu wychodzenie w teren z ze-

stawem noży od Ginsusa.– Dzięki.– Daj spokój.

Page 5: J.R. WARD  Śmiertelna Klątwa

29

– V, naprawdę…– Przestań już pierdolić.Kiedy nie usłyszał w odpowiedzi żadnej ciętej  riposty, 

zdumiony spojrzał w górę.Cholera. Butch stał przed nim, a w jego ciemnych, piwnych 

oczach V dostrzegł to, co wolałby zachować tylko dla siebie.Opuścił wzrok na zapalniczkę.– Tak czy inaczej, glino, to są tylko noże.W tej chwili czarny czubek ostrza sztyletu wsunął się pod 

jego brodę, odchylając mu głowę do tyłu. Kiedy napotkał spojrzenie Butcha, poczuł, jak jego ciało, drżąc, napina się.

Patrząc ponad sztyletem, Butch powiedział:– Są piękne.V zamknął oczy. Gardził samym sobą. Niespodzianie po-

chylił się tak, że ostrze wbiło mu się w gardło. Przełykał pa-lący ból, traktując go jako przypomnienie, że jest pieprzo-nym świrem, zasługującym na to, by cierpieć.

– Vrhedny, spójrz na mnie.– Zostaw mnie w spokoju.– Zmuś mnie.Przez ułamek  sekundy V gotów był  skoczyć na gościa 

i stłuc go do nieprzytomności, Butch jednak powiedział:–  Chcę  ci  po  prostu  podziękować  za  zrobienie  czegoś 

świetnego. Nic wielkiego.Nic wielkiego? Otworzył oczy i poczuł, jak jego spojrze-

nie się rozpala.– Gówno prawda. Z powodów, których jesteś doskona-

le, kurwa, świadom.Butch powoli opuścił rękę ze sztyletem, a wtedy V po-

czuł strużkę krwi spływającą łagodnie po jego szyi. Była cie-pła… i delikatna niczym pocałunek.

– Nie mów, że chcesz przeprosić – V wymamrotał w ci-szy. – Mogę zrobić się nieprzyjemny.

– Ale kiedy ja naprawdę chcę.– Nie ma za co przepraszać.

Page 6: J.R. WARD  Śmiertelna Klątwa

30

Rany, nie wytrzyma już dłużej mieszkania z Butchem. Z Butchem  i Marissą. Nieustanne przypominanie o  tym, czego mieć nie mógł i czego pragnąć nie powinien, zżerało go od środka. I Bóg tylko jeden wiedział, że był już w nie najlepszej formie. Kiedy ostatni raz przespał cały dzień? Ty-godnie temu.

Butch wsunął sztylet do pochwy na piersi.– Nie chcę, by cię bolało…– Nie będziemy już dyskutować więcej na ten temat.Przyłożył palec wskazujący do gardła i zamoczył go we 

krwi. Kiedy ją zlizał, ukryte drzwi do podziemnego tunelu otworzyły się, a Bunkier wypełniła woń oceanu.

Zza rogu wyłoniła się Marissa, jak zwykle piękna jak Gra-ce Kelly. Długie blond włosy oraz idealne rysy twarzy spra-wiały, że uważana była za piękność. Nawet V, chociaż wcale nie była w jego typie, wręcz musiał okazywać jej miłość.

– Cześć, chłopcy…Marissa zatrzymała się i spojrzała na Butcha.– Dobry… Boże… spójrzcie na te spodenki.Butch skrzywił się.– Tak, wiem. Są trochę…– Czy mógłbyś podejść do mnie?Powoli zaczęła cofać się w kierunku ich sypialni.– Chcę, żebyś przyszedł tutaj na minutkę. Albo na dzie-

sięć.Zapach bijący  od Butcha był  tak wymowny,  że V nie 

miał  już  wątpliwości  –  ciało  faceta  stwardniało  na  samą myśl o seksie.

– Kochanie, możesz mnie mieć na tak długo, jak tylko chcesz.

Opuszczając salon, glina spojrzał jeszcze przez ramię.– Czuję się w tych skórach bardzo dobrze. Powiedz Frit-

zowi, że chcę mieć pięćdziesiąt par. Natychmiast.Pozostawiony samemu sobie, Vrhedny pochylił się w stro-

nę odtwarzacza i podkręcił głośność. Music Is My Savior gru-

Page 7: J.R. WARD  Śmiertelna Klątwa

31

py MIMS. A kiedy rap zaczął dudnić basem, pomyślał, że kiedyś wykorzystywał to gówno, by tłumić myśli  innych. Teraz, kiedy jego wizje wyczerpały się już i całe to czytanie w myślach trafił szlag, dzięki tym uderzeniom nie musiał słuchać swojego współlokatora uprawiającego seks.

Otarł twarz. Naprawdę powinien już stąd spadać.Przez moment nawet ich próbował skłonić do wyprowadz-

ki, lecz Marissa ciągle powtarzała, że Bunkier jest „przytul-ny” i że podoba jej się mieszkanie tu właśnie. Nie miał jed-nak wątpliwości, że to kłamstwo. W końcu połowę salonu zajmował stół do gry w piłkarzyki, całą dobę włączony był program sportowy ESPN, a w tle bez przerwy leciał hardco-re rap. Lodówka była strefą zdemilitaryzowaną, oznaczoną rozkładającymi się ofiarami z Taco Hell oraz Arby’s, a grey goose i lagavulin jedynymi napojami dostępnymi w całym budynku. No i poczytać sobie można było wyłącznie maga-zyn „Sports Illustrated” oraz… cóż, jeszcze starsze numery „Sports Illustrated”.

Tak więc trudno by mówić o jakichkolwiek zaletach i atrak-cjach godnych grzecznych dziewczynek. Miejsce było w poło-wie siedzibą Bractwa i w połowie szatnią sportową. A wszyst-ko zaprojektowane przez dekoratora wnętrz Dereka Jetera.

A co na jego propozycję Butch? Kiedy V mu to zapro-ponował, glina popatrzył tylko wymownie, pokręcił głową i poszedł do kuchni po więcej lagavulinu.

V nawet nie dopuszczał myśli, że tamci postanowili się nie wyprowadzać, ponieważ martwili się o niego lub coś w tym stylu. Samo podejrzenie doprowadzało go do szału.

Poderwał się na równe nogi. Jeśli miało dojść do separacji, to on powinien zrobić pierwszy krok. Problem w tym, że nie potrafił sobie wyobrazić życia bez Butcha w pobliżu. Lepsze były tortury, które teraz przechodził, niż wygnanie.

Spojrzał na zegarek. Uznał, że mógłby przejść podziem-nym tunelem do rezydencji. Choć mieszkali tam wszyscy po-zostali członkowie Bractwa Czarnego Sztyletu, było jeszcze 

Page 8: J.R. WARD  Śmiertelna Klątwa

32

sporo wolnych pokoi. Może więc powinien zamieszkać tam na próbę. Na kilka dni.

Sama myśl o tym sprawiła, że żołądek podszedł mu do gardła.

Idąc do drzwi, czuł podniecający zapach wydobywają-cy się z sypialni Butcha i Marissy. A kiedy wyobrażał sobie, co się tam dzieje, krew dosłownie gotowała mu się w żyłach i palił się ze wstydu.

Przeklinając się w duchu, wyjął z kieszeni skórzanej kurt-ki telefon komórkowy. Kiedy wybierał numer, czuł palenie w klatce piersiowej, ale wiedział, że to powinno mu pomóc uporać się ze swoją obsesją.

W słuchawce odezwał się zachrypnięty kobiecy głos, ale V nawet nie wysłuchał do końca powitania:

– Po zachodzie słońca. Dziś wieczorem. Wiesz, jak masz się ubrać. Włosy mają nie zakrywać ci szyi. Co ty na to?

W odpowiedzi usłyszał uległe mruknięcie:– Tak, mój sadhominie.Rzucił telefon na biurko i obserwował, jak odbija się, by 

w końcu zatrzymać się na jednej z czterech klawiatur. Sami-ca, którą wybrał sobie na dzisiejszą noc, lubiła to robić szcze-gólnie ostro. A on zamierzał dać jej to, czego chciała.

Kurwa, naprawdę był jakimś zboczeńcem. Zepsutym do szpiku kości. Zaprzysięgłym, nieskruszonym, bezwstydnym dewiantem seksualnym, który – sam nie wiedział, jak to się sta-ło – zyskał sławę wśród swoich właśnie dzięki temu, jaki był.

Rany, przecież to absurd, chociaż z drugiej strony, zawsze wiedział, że gusta oraz motywacja samic są dziwaczne. A na dobrej reputacji zależało mu równie mało, jak na uległych kobietach. Liczyło się tylko to, że miał kto zaspokajać jego potrzeby seksualne. To, co o nim mówiono i co naprawdę musiały myśleć o nim samice, było tylko oralną masturba-cją dla ust, które i tak musiały być czymś zajęte.

Zszedł do tunelu i ruszył w stronę rezydencji, czując się totalnie wykończony. W Bractwie obowiązywał głupi zwy-

Page 9: J.R. WARD  Śmiertelna Klątwa

33

czaj pracy na zmiany i nie wolno mu było wyjść w teren tej nocy. Wcale mu się to nie podobało. Wolałby teraz polować na żyjących jeszcze reduktorów, którzy postanowili wytępić jego rasę, niż siedzieć tak na dupie i nic nie robić.

Istniały jednak metody radzenia sobie z furiatami, któ-rzy z radością wyłupiali oczy swej zwierzynie. Właśnie po to zostały stworzone ograniczenia oraz pełne zapału ciała.

Do gigantycznej kuchni wszedł Furiath i zastygł w spo-sób typowy dla przypadkowych urazów najgorszego typu. Podeszwy jego butów przywarły do podłogi, oddech zamarł, serce podskoczyło i zaczęło się szamotać.

Zanim zdążył się wycofać drzwiami przeznaczonymi dla służby, został nakryty.

Bella, krwiczka jego brata bliźniaka, spojrzała do góry i uśmiechnęła się.

– Hej.– Cześć.„Wyjdź. Natychmiast”, pomyślał.Boże, jak fantastycznie pachniała.Zamachała nożem nad pieczonym indykiem, którego wła-

śnie przygotowywała.– Tobie też zrobić kanapkę?– Co? – zapytał jak idiota.– Kanapkę.Ostrzem wskazała na bochenek chleba, prawie pusty sło-

ik majonezu oraz sałatę i pomidory.– Pewnie jesteś głodny. Nie zjadłeś zbyt wiele w Last Meal.– Ach, tak… nie, nie jestem…Zdradził go jednak żołądek, burcząc niczym głodna be-

stia, którą w rzeczywistości przecież był.Drań.Bella potrząsnęła głową i ponownie zajęła się piersią in-

dyka.– Weź sobie talerz i usiądź.

Page 10: J.R. WARD  Śmiertelna Klątwa

34

Super, była to ostatnia rzecz, jakiej potrzebował. Lepiej być żywcem pogrzebanym, niż siedzieć z nią sam na sam w kuchni, obserwując, jak przygotowuje swoimi pięknymi rączkami jedzenie.

– Furiath – powiedziała, nie podnosząc wzroku.  – Ta-lerz. Krzesło. Już.

Bez słowa podporządkował się poleceniu. Nieważne, że pochodził z rodu wojowników, był członkiem Bractwa i prze-wyższał ją wagą o dobre czterdzieści pięć kilogramów. W jej obecności był słaby i bezbronny. Krwiczka jego brata bliź-niaka… ciężarna krwiczka jego brata… była kimś, komu Fu-riath nie potrafił odmówić.

Postawił swój talerz obok jej talerza i usiadł po drugiej stronie  granitowej  wysepki,  postanawiając  nawet  nie  pa-trzeć na jej dłonie. Nic się nie stanie, byle tylko nie widział jej długich, smukłych palców o krótkich, wypolerowanych paznokciach, byle nie…

Cholera.– Zbihr chce, żebym była wielka jak dąb – powiedziała, 

odkroiwszy kolejny plaster indyczej piersi. – Jeśli przez na-stępne trzynaście miesięcy będzie zmuszał mnie do jedze-nia, nie zmieszczę się do basenu. Już prawie nie daję rady wcisnąć się w moje stare spodnie.

– Wyglądasz dobrze.Do diabła, z tymi długimi, ciemnymi włosami, szafiro-

wymi oczami oraz fantastycznie szczupłą figurą wyglądała wręcz doskonale. Workowata koszulka skrzętnie zakrywa-ła to, co w sobie nosiła, ale zarumieniona skóra oraz sposób, w jaki często dotykała dłonią brzucha, zdradzały ciążę.

Jej obecny stan ujawniał się również w lęku, jaki dostrzec można było w spojrzeniu Z, ilekroć ten znalazł się w jej po-bliżu. Ponieważ ciąże u wampirów bardzo często kończy-ły się śmiercią płodów oraz matek, były one zarówno bło-gosławieństwem, jak i przekleństwem dla brońca wiążącego się ze swoją wybranką.

Page 11: J.R. WARD  Śmiertelna Klątwa

35

– Dobrze się czujesz? – zapytał Furiath.W końcu Z nie był  jedyną osobą, która się o nią mar-

twiła.– Całkiem nieźle. Męczę się trochę, ale nie jest to aż ta-

kie straszne.Oblizała koniuszki palców, następnie chwyciła słoik z ma-

jonezem. Kiedy grzebała w środku, nóż wydawał grzechoczący dźwięk, niczym monety potrząsane we wszystkie strony.

– Za to Z doprowadza mnie do szału. W ogóle nie chce się ode mnie dokrwić.

Furiath pamiętał, jak smakowała jej krew, i dlatego od-wrócił od niej wzrok. Jego kły wydłużyły się. Nie było nic szlachetnego w tym, co do niej czuł, zupełnie nic, a on jako samiec, który zawsze szczycił się swoją czcigodną naturą, nie potrafił załagodzić sprzeczności pomiędzy swoimi uczucia-mi a zasadami moralnymi.

Poza tym jego intencje z pewnością nie byłyby odwza-jemnione. Dokrwiła go ten jeden, jedyny raz, ponieważ de-speracko tego potrzebował, a ona była szlachetną samicą. Nie stało się to dlatego, że chciała go utrzymać przy życiu albo go pragnęła.

Nie, zrobiła to wyłącznie dla jego bliźniaka. Z urzekł ją od pierwszej nocy, kiedy się spotkali, i los chciał, żeby to ona wyratowała go z piekła, w którym został zamknięty. Może i Furiath uratował ciało Z po stu latach bycia juchaczem, lecz to Bella wskrzesiła jego duszę.

I to był jeszcze jeden powód, aby ją kochać.Cholera, żałował, że nie miał przy sobie choć trochę to-

waru. Cały swój zapas zostawił na górze.– A co u ciebie? – zapytała, rozkładając na kromkach chle-

ba plastry indyczego mięsa i przykrywając je liśćmi sałaty. – Czy ta nowa proteza sprawia ci jakieś kłopoty?

– Dziękuję, już jest trochę lepiej.Technologia była już lata świetlne do przodu w porów-

naniu z tym, co było kiedyś, ale biorąc pod uwagę wszyst-

Page 12: J.R. WARD  Śmiertelna Klątwa

36

kie walki, jakie stoczył, kikut utraconej nogi wymagał sta-łej opieki i obserwacji.

Utracona noga… Tak, to prawda, stracił ją. Odstrzelił ją sobie, byle tylko oddalić Z od tej jego walniętej suki, Posia-daczki. Sprawa warta poświęcenia. Tak samo jak warte po-święcenia było jego szczęście, aby to Z mógł być z samicą, którą obaj przecież kochają.

Bella położyła na wierzchu kanapek kolejne kromki chle-ba i przesunęła talerz w jego kierunku.

– Proszę.– Właśnie tego potrzebowałem.Wbił zęby w kanapkę, delektując się chwilą. Miękki chleb 

dosłownie rozpływał się w ustach. Kiedy przełykał pierwszy kęs, pomyślał, że przygotowała przecież to jedzenie specjal-nie dla niego i zrobiła to z pewną dozą miłości.

– Dobrze, cieszę się.Wgryzła się w swoją kanapkę.–  Więc…  od  jakiegoś  czasu  chciałam  cię  o  coś  zapy-

tać.– Tak? O co?– Jak zapewne wiesz, pracowałam razem z Marissą w Azy-

lu. To naprawdę świetna organizacja, pełna wspaniałych lu-dzi…

Cisza, która nagle zapadła, sprawiła, że zesztywniał.– W każdym razie, przybyła nam nowa pracownica socjal-

na, która ma udzielać porad samicom oraz ich młodym.Przełknęła i wytarła usta papierowym ręcznikiem.–  Jest  naprawdę  świetna.  Ciepła,  zabawna.  Myślałam, 

że może…O Boże, nie.– Dzięki, ale nie.– Jest naprawdę fajna.– Nie, dzięki.Miał wrażenie, że skóra się na nim jakby skurczyła. Za-

czął jeść w zabójczym tempie.

Page 13: J.R. WARD  Śmiertelna Klątwa

37

– Furiath… wiem, że to nie moja sprawa, ale po co ten celibat?

Kurwa. Przełykał coraz szybciej.– Czy moglibyśmy zmienić temat?– To z powodu Z, prawda? Dlaczego nigdy nie byłeś z żadną 

samicą? Poświęcasz się dla niego z powodu jego przeszłości.– Bella… proszę…– Masz ponad dwieście lat. Najwyższy czas, byś zaczął 

myśleć o sobie. Z nigdy nie będzie całkowicie normalny i nikt nie wie tego lepiej niż ty i ja. Obecnie jest bardziej stabilny, a z czasem będzie się robił jeszcze zdrowszy.

Prawda, zakładając, że Bella przetrwa ciążę. Dopóki nie wyjdzie z tego cała i zdrowa, jego brat wciąż jest w niebez-pieczeństwie. A co za tym idzie, również i Furiath.

– Proszę, pozwól, żebym cię przedstawiła…– Nie.Furiath wstał,  przeżuwając  jak  krowa. Zachowanie  się 

przy stole było istotną kwestią, lecz ta konwersacja musiała zakończyć się, zanim jego umysł eksploduje.

– Furiath…– Nie chcę żadnej samicy w moim życiu.– Byłby z ciebie wspaniały broniec, Furiath.Otarł usta ścierką do naczyń i powiedział w Starym Ję-

zyku:– Dzięki ci za ten posiłek przygotowany twoimi rękoma. 

Miłego wieczoru, Bello,  ukochana małżonko mojego bra-ta, Zbihra.

Czuł,  że  zachował  się  niewłaściwie,  najzwyczajniej w świecie ulatniając się, ale uznał, że tak będzie dla niego bezpieczniej. Biegł przez jadalnię wzdłuż stołu dziewięcio-metrowej długości. W połowie opadł z sił, chwycił więc krze-sło i klapnął na siedzenie.

Rany, serce waliło mu jak młot.Nagle zauważył stojącego po drugiej stronie stołu Vrhed-

nego, który bacznie mu się przyglądał.

Page 14: J.R. WARD  Śmiertelna Klątwa

38

– Chryste!– Czemuś taki spięty, mój bracie?V, pochodzący od wielkiego wojownika, Krhviopija, był 

potężnym samcem. Miał sto dziewięćdziesiąt osiem centy-metrów wzrostu, niebiesko obramowane śnieżnobiałe tęczów-ki, czarne jak smoła włosy oraz szczupłą twarz o wystają-cych kościach policzkowych, na której malował się wyraz przebiegłości. Doprawdy, można było uznać go za piękne-go. Jednak kozia bródka i tatuaże na skroniach sprawiały, że wyglądał groźnie.

– Nie jestem spięty. Wcale nie.Furiath jakby nigdy nic położył ręce na lśniącym blacie 

stołu, myśląc o skręcie, którego zamierzał zapalić natych-miast po dotarciu do swojego pokoju.

– Właściwie to ciebie szukałem.– Tak?– Ghromowi nie podobał się nastrój podczas poranne-

go spotkania.Było to lekkim niedomówieniem. Tak naprawdę V i król 

skakali sobie do gardeł w niektórych kwestiach i nie był to jedyny spór, jaki miał miejsce.

– Zdjął nas wszystkich z dzisiejszej nocnej zmiany. Po-wiedział, że potrzebujemy trochę odpoczynku.

V zmarszczył brwi, przez co wyglądał bystrzej niż cały zespół Einsteinów. Ale w jego przypadku to nie była tylko kwestia wyglądu. Gość przede wszystkim mówił w szesna-stu językach, projektował gry komputerowe dla własnej roz-rywki oraz potrafił wyrecytować z pamięci dwadzieścia to-mów Kronik.

– Wszystkich? – dopytywał się V.– Tak, wybierałem się do Zero Sum. Idziesz?– Niestety, mam do załatwienia pewną prywatną spra-

wę.Ach,  tak.  To  jego  niekonwencjonalne  życie  seksualne. 

O rany, on i Vrhedny to dwa przeciwne bieguny seksualne-

Page 15: J.R. WARD  Śmiertelna Klątwa

39

go spektrum. Jego wiedza równa była zeru, za to Vrhedny zgłębił już wszystko, co było możliwe, a do tego większość do granic możliwości. Z jednej strony nietknięta ludzką sto-pą ścieżka, z drugiej wprost autostrada. I nie była to jedy-na różnica między nimi. Gdyby się nad tym głębiej zasta-nowić, tak naprawdę nie mieli ze sobą nic, absolutnie nic wspólnego.

– Furiath?Furiath zadrżał, stając na baczność.– O co chodzi?– Śniłeś mi się raz. Wiele lat temu.O Boże. Dlaczego nie poszedł prosto do swojego pokoju? 

Już by odpalał skręta.– Jak to?V pogłaskał się po bródce.– Widziałem ciebie stojącego na jakimś rozdrożu, a wo-

kół białe pola. Był burzliwy dzień… dużo piorunów. Lecz kiedy sięgnąłeś po chmurę z nieba i owinąłeś ją wokół stud-ni, deszcz przestał padać.

– Brzmi poetycko. – Cóż za ulga. Większość wizji V była piekielnie przerażająca. – Lecz bez znaczenia.

– Nic z tego, co widzę, nie jest bez znaczenia i dobrze o tym wiesz.

– Jakaś alegoria? Jak można opatulić studnię? – Furiath skrzywił się. – I w jakim celu, powiedz mi, proszę.

Czarne brwi V niemal zasłoniły  jego  lśniące  jak  lustra oczy.

– Ja… Boże, nie mam pojęcia. Po prostu musiałem ci to powiedzieć.

Z trudem powstrzymał cisnące się na usta przekleństwa i ruszył w stronę kuchni.

– Czy Bella wciąż tam jest?– Skąd wiedziałeś, że…– Zawsze po spotkaniu z nią wyglądasz na skonanego.