Czytam 11

11
1 2/2011 Gutowska-Adamczyk - Koziarski - Siwmir Nie tylko dla kobiet ISSN 2082-8810

description

"Jestem z tej samej gliny" - deklaruje w udzielonym naszemu pismu wywiadzie Małgorzata Gutowska-Adamczyk, autorka bestsellerowej "Cukierni pod Amorem" oraz farsy "Mariola, moje krople...". O zbrodni w raju opowiada Magdalena Lewańska, Jan Siwmir uderza "kwiatkiem w kobietę", a Daniel Koziarski występuje w "Monodramie". Tak zaczyna się nowy, bardzo kobiecy numer e-magazynu o książkach "Czytam" - www.magazynczytam.pl. A dalej? Dalej jest jeszcze lepiej! Zapraszamy do lektury e-magazynu o książkach "Czytam"!

Transcript of Czytam 11

1

2/2011

Gutowska-Adamczyk - Koziarski - SiwmirNie tylko dla kobiet

ISSN

208

2-88

10

2 3

RozmawianieJestem z tej samej gliny - wywiad z Małgorzatą Gutkowską-Adamczyk 4Zbrodnia w raju - wywiad z Magdaleną Lewańską 8

Nie tylko dla kobietMysz zastępczą, proszę - Magdalena Lewańska 12Kwiatkiem w kobietę - Jan Siwmir 14Lektury „nie tylko dla kobiet” - okiem Prowincjonalnej nauczycielki 16Kultura „nie tylko dla kobiet” - Kamil Świątkowski 18Zadręczanie Innego - Gabriel Augustyn 20Wiersze - Jan Siwmir 24Monodram - Daniel Koziarski 26Ogólna teoria jesieni - Tomasz Sobieraj 30Aleja róż #1 - Wioletta Sobieraj 32Wiosna przyjdzie i tak... - Katarzyna Enerlich 34Precz z Dietą Dukana! (I innymi torturami) - Jan Giemza 38Film a sprawa kobieca - Małgorzata Gołaszewska 40Kobiecość to siła, nie słabość - Adam Maniura 42Kobiety Średniowiecza. Zofia - siostrzenica cesarzowej Teodory - Michael Morys-Twarowski 44

PodpatrywanieGloria Victos - chwała zwyciężonym w plebiscycie „Najlepsza Książka Roku 2011” 48Historia e-książki 50Nie czytamy - Agnieszka Żak 54Czy stać nas na czytanie? - Sławomir Krempa 56

PunktowanieSukces gwarantowany - Jan Koźbiel 58Cudaczne cuda codzienne - Jolanta Kwiatkowska 60

Odsłanianie„Oto powierzchnia...” - Agnieszka Rozner 63Coetzee i Kapuściński. Próba zestawienia afrykańskich motywów twórczości - Małgorzata Kasperska 66

OglądanieLegenda utracona - Gabriel Augustyn 71Brunet niezbyt tajemniczy - Sławomir Krempa 72

Adres redakcji: Wojciech Polak, Magazyn “Czytam”, Pl. Gen. Sikorskiego 2/8, 41-902 Bytom [email protected], [email protected], [email protected] Wydawca: Redaktor naczelny: Wojciech Polak Sławomir Krempa

Redaktor prowadząca: Justyna Gul

Zespół: Gabriel Augustyn, Magdalena Galiczek, Małgorzata Gołaszewska, Krzysztof Grudnik, Anna Kołodziejska, Mariusz Kołodziejski, Damian Kopeć,

Stale współpracują: Katarzyna Chruścicka, Joanna Janowicz, Malwina Szymańska, Agnieszka Żak, Niżej Podpisany, Jan Koźbiel

Projekt graficzny, DTP: Tomasz Baran

Reklama: Danuta Bujak, 603 610 667, [email protected] ISSN 2082-8810 Patrycja Palion, 666 716 586, [email protected]

4 5

Ro

zmaw

ian

ie

Z Małgorzatą Gutowską-Adamczyk, popularną pisarką, autorką bestsellerowej „Cukierni pod Amorem” oraz farsy „Mariola, moje krople…”, która ukazała się niedawno nakładem wydawnictwa Świat Książki, rozmawia Justyna Gul.

Jestemz tej samej gliny

Justyna Gul: Obecnie cała Polska kojarzy nazwi-sko Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk z klima-tycznymi okładkami rodzinnej sagi „Cukiernia Pod Amorem”. Jednak Pani zawodowa prze-szłość to nie tylko książki, ale i seriale – takie jak choćby „Tata, a Marcin powiedział…”. Zanim „przepytam” Panią na tematy literackie, proszę powiedzieć, jak powstawał ten serial i jak wyglą-dała praca na planie? Małgorzata Gutowska-Adamczyk: Serial powstał na bazie niemieckich słuchowisk radiowych: „Tata, a Charlie powiedział”. Mniej więcej po roku emisji zaczęły powstawać polskie scenariusze. Jako sce-narzystka zaistniałam przez przypadek. Mój mąż, który był reżyserem tego serialu, poszukiwał wraz z producentem polskich autorów. Dostałam szan-sę, z której skwapliwie skorzystałam. To była fan-tastyczna szkoła precyzyjnego myślenia, krótkiego dialogu i... pokory. Wojtek się ze mną nie cackał i częściej rzucał do kosza to, co napisałam, niż od-dawał do realizacji. Na planie nie bywałam. Jedyny raz, kiedy zostałam tam zaproszona przez produ-centa, po realizacjii setnego odcinka, zresztą moje-go autorstwa, mój mąż skwitował pełnym zdziwie-nia pytaniem: „A co ty tu robisz?”

J.G. : Czy to, że absolwentka Wydziału Wiedzy o Teatrze PWST, była nauczycielka, właścicielka firmy handlowej, została pisarką, to wynik chęci dotarcia do szerokich rzesz czytelników, przypa-dek, powołanie, zbieg okoliczności?M.G.-A.: Myślę, że wszystkie te czynniki zadzia-łały wspólnie. Nie wyobrażałam sobie siebie ni-gdy jako kogoś innego, a fakt, że byłam i wciąż jestem wspólniczką w firmie, pozwala mi pisać bez konieczności utrzymywania się z literatury. Zadziałał też zbieg okoliczności, ponieważ mój debiut jako autorki powieści dla młodzieży był

właściwie zamówiony przez wydawnictwo Aka-pit-Press.

J.G.: Pisze Pani o sobie, że poza pisarstwem jest Pani również businesswoman… Nie oznacza to jednak, że do literatury podchodzi Pani w kategoriach biz-nesu? M.G.-A.: I tak, i nie. Z jednej strony piszę tylko o rzeczach, które wydają mi się ważne, ale mam na uwadze również to, aby nie znudzić czytelnika, by moje propozycje – czy te dla młodzieży, czy kiero-wane do dorosłych – były atrakcyjne.

J.G.: „110 ulic”, „220 linii”, „Niebieskie nitki”, „13. Poprzeczna”, „Wystarczy, że jesteś”, „Sere-nada, czyli moje życie niecodzienne” i kilka in-nych to książki dla nastolatek. Skąd czerpie Pani inspirację do tworzenia tego rodzaju literatury? Jak zbiera Pani informacje o problemach i życiu młodzieży – z telewizji, gazet, obserwacji wła-snych? Jak udaje się Pani być tak blisko młodych ludzi i ich problemów, że mogą uznać Pani książ-ki za wiarygodne? Zdarza się przecież, że po-wieści autorek chwalonych przez krytykę, przez młodych ludzi są z miejsca dyskwalifikowane… Co jest trudniejsze – pisanie dla ludzi młodych, czy też dla osób dorosłych? M.G.-A.: Staram się być uważną obserwatorką tego, co dzieje się dookoła, mam dwóch synów, in-teresują mnie żywo ich sprawy. Kiedy piszę o świe-cie nastolatków, ich świat, ich problemy, stają się moimi. Może to jest recepta? Nie staram się poda-wać rozwiązań, tylko drogę do nich i nie przekre-ślam żadnego z moich bohaterów, bo nie ma zła bez przyczyny. Tak więc wspólnie z moim czytelni-kiem staram się szukać przyczyn właśnie.

J.G.: „13. Poprzeczna” została wyróżniona przez Polską Sekcję IBBY tytułem Książki roku 2008,

Lubię wszystkich moich bohaterów, staram się ich usprawiedliwić i nawet, jeśli piszę o nich z przymruże-niem oka, motto tej książki mówi przecież dobitnie, że jestem ulepiona z tej samej gliny.fo

t. A

gata

Nap

iórs

ka

18 19

Nie

tyl

ko d

la k

obi

et Kultura„nie tylko dla kobiet”

Literatura:

„Póki pies nas nie rozłączy”, Romuald Pawlak.Historia stara jak świat. On... Ona... i to trze-cie, które pojawiło się, kiedy między pierwszą dwójką już prawie całkiem wygasło uczucie. W chwili, kiedy przynajmniej jedno z nich my-ślało o odejściu, pojawił się dodatkowy czworo-nożny element wiążący.

Aspekt „nietylkokobiecy”: narracja przeprowa-dzona przez dwóch głównych bohaterów – psa i pełnego rozterek Michała – męski punkt widze-nia.

„Zła miłość”, Aleksander SowaTo książka pod kilkoma względami wyjątkowa – jest bardzo krótka, ale też bardzo poruszająca. Historia w „Złej miłości” opowiadana jest przez sześciolatkę, która śni dziwne sny i która, być może, wie i widzi za dużo. To również opowieść o uciekających – jak poranne wspomnienie spod powiek – marzeniach

Aspekt „nietylkokobiecy”: jeden z komentarzy na recenzenckim blogu stwierdzał: „Nie sądzi-łam, że mężczyzna może tak pięknie pisać o mi-łości”. Warto brać przykład.

Film:

Temple Grandin Najpierw mała dziewczynka, a później – młoda kobieta walczy z całym światem, który ogarnia ją swoim chaosem i niezrozumieniem. Z bardzo prozaicznego powodu kluczem do samodziel-ności stają się krowy, oczekujące na swoją kolej

w podróży pod nóż.

Aspekt „nietylkokobiecy”: ta mała dziewczyn-ka zagnie Was niejednokrotnie swoim zmysłem technicznym i zaskakującą logiką.

„Czarny Łabędź” Osobiście nie jestem zachwy-cony, ani filmem, ani jego niedociągnięciami. Je-stem jednak skłonny uwierzyć, że nakład pracy włożony przez aktorów w jego realizację był na-prawdę ogromny. Jest to o tyle znaczące, że sama historia również o tym mówi – o morderczej pra-cy i wyrzeczeniach, by choć raz na koniec dostać owację na stojąco i zapisać się w historii baletu.

Aspekt „nietylkokobiecy”: wyobraź sobie, że Twój syn nie chce grać w piłkę nożną, albo – go-rzej – chce grać tak bardzo, że zrobi wszystko, by wyjść na boisko w pierwszym składzie... w tym również to „nielegalne” wszystko.

„Rabbit Hole” Tematem filmu jest rodzina, któ-ra do niedawna miała prawie wszystko. Wtedy jednak zdarzył się wypadek i wszystko się zmie-niło. Para próbuje wrócić do czegoś, co można określić mianem normalności, a każde z nich szuka swojej „kotwicy”. Problem w tym, że to może nie być ta sama kotwica. Historia z „Rab-bit Hole” czasem bawi, czasem – porządnie prze-raża, i pewnie u niejednej niewiasty spowoduje potliwość oczu.

Aspekt „nietylkokobiecy”: tym razem nie jest to Nicole Kidman, tylko Aaron Eckhart, który po-kazuje, że nie zawsze faceci są w stanie poradzić sobie ze wszystkim w milczeniu.

Książki i filmy „nie tylko dla kobiet” wybiera Kamil Świątkowski, współautor blogu przykominku.com

30 31

Nie

tyl

ko d

la k

obi

et

Tomasz Sobieraj

Ogólna teoria jesieni

Babie latoNajbardziej lubił wrzesień. Szczególnie jego ostatnie dni, należące już bezwzględnie do je-sieni, całkowicie i niedemokratycznie przez nią zawładnięte, wtulone w jej bujną kobiecość, odurzone bezgraniczną anarchią kolorów. Dni o chłodnych porankach, przesycone niemal erotycznym zapachem przejrzałych owoców, leżących w ogrodach na trawie. Ten czas este-tycznej obfitości i dojrzałości ciągnął się zwykle do połowy października, a gdy nie pojawiały się przymrozki i chłodne, północno-zachodnie wia-try, trwał do początku listopada, pozwalając mu sycić się walką kolorów z zapachami. Walką, co zawsze stwierdzał z satysfakcją, nigdy nie roz-strzygniętą, bowiem nawet, jeśli jedna ze stron wydawała się pokonana, to tylko na chwilę, kil-ka godzin, by po upozorowanym odwrocie po-wrócić ze wzmożoną siłą i toczyć niemy bój do ostatniego liścia, do ostatnich, unoszących się w powietrzu atomów obezwładniającej woni. Dopiero nadejście atlantyckich niżów, niosących ze sobą kłęby ciemnoszarych chmur i strumie-nie gniewnych podmuchów, kończyło ten wy-równany i szlachetny pojedynek. Patrzył wtedy ze smutkiem, jak ostatni maruderzy, porywani wiatrem z drzew, kończyli krótki, barwny żywot heretyków w płomieniach stosów wznoszonych przez ponurych grabarzy i żegnał zapachy roz-pływające się w eterycznej nicości, odchodzące dyskretnie i ostatecznie.

Zwykle od połowy września, gdy park prawie pustoszał i wakacyjny nastrój był już tylko wspo-mnieniem, utrwalanym w szkolnych wypra-cowaniach, przychodził codziennie wczesnym popołudniem i siadał na ławce, stojącej tuż przy brzegu stawu, nazywanego stawem Babiego Lata. Nazwa wzięła się od wyjątkowego w tym miejscu natężenia srebrnych nitek, którego nie mogli wy-

tłumaczyć najwięksi specjaliści od przyrodnicze-go obyczaju, zdumieni niezgodną z ich nauko-wym poglądem bezczelnością natury, mającej za nic ustalone przez nich porządki i z niezwykłą swobodą podchodzącej do statystycznie ustalo-nych praw. Oburzenie naukowców udzielało się również łabędziom, stałym lokatorom akwenu, zwykle pyszniącym się swoją urodą, w bezden-nym podziwie przyglądającym się swoim odbi-ciom w zielonej wodzie. Właśnie we wrześniu ptaki stawały się niespokojne, jakby przeczuwały nadejście nieposkromionych hord babiego lata. Nerwowo pływały od chińskiego mostku nad kanałem do drewnianej przystani, wyczekując pajęczej awangardy. I zawsze były zaskoczone, bowiem lotne nitki pojawiały się znienacka, fru-nęły znad usypiających już łąk za miastem, urzą-dzając nad stawem coś na wzór zgromadzenia wojsk. Wtedy łabędzie, początkowo oniemiałe ze zgorszenia, że ktoś próbuje pozbawić je hegemo-nii nad skrawkiem wody, usiłowały za pomocą trzepotania skrzydeł i przerażających dźwięków rozgromić błyszczącą w słońcu niespokojną ar-mię. Po kilku dniach udawało im się, albo – jak twierdzą niektórzy znawcy entomologicznej ety-kiety – babie lato samo opuszczało przestrzeń powietrzną stawu, kierując się nad tereny bar-dziej sprzyjające niezakłóconej kontemplacji je-sieni.

Siadywał na jedynej ławce w stylu wiedeńskim, zupełnie niepasującej do pozostałych elemen-tów parkowej architektury, utrzymanych w stylu chińskim. Zwykle czytał książki, co wydawało się w tych czasach czynnością tajemniczą, nie-mal metafizyczną – szczególnie, gdy dzień był chłodniejszy, wtedy bowiem zakładał na garni-tur długi za kolana, wełniany płaszcz, kapelusz, a na ręce cienkie, skórzane rękawiczki – wszyst-ko czarne, co podkreślało jego wygląd starego

kruka albo kapłana mrocznej sekty, wyznającej starodawną wiarę, że istnieją książki mające siłę dynamitu, ale wybuchającego nie raz, a tysiące razy. Czasem przerywał lekturę, wyjmował małą lornetkę i uważnie, niemal w napięciu, obserwo-wał spadające z drzew liście, pyszniące się przed-śmiertnymi barwami, bezwolnie poddające się bezdusznej grawitacji i delikatnym tchnieniom wiatru. Wtedy wyglądał trochę jak hazardzista, oglądający wyścigi koni, który postawił wszyst-ko na szlachetną klacz, posiadającą na koncie tyle samo gonitw wygranych, co przegranych. W tych chwilach wydawał się szczęśliwy; mi-mowolnie przybierał wyraz twarzy, jakby wygrał najwyższą stawkę, niekiedy zaś okazywał nie-zadowolenie, zaciskając usta. Zdarzało się też, że przynosił ze sobą stary aparat fotograficzny i krążył z nim wokół stawu. Podpierał się staty-wem, wyszukiwał, jak się wydawało, najbardziej funeralnych tonów jesieni i zainspirowanych nimi najniezwyklejszych przepoczwarzeń, reje-strując na kliszy wyłącznie degeneraty i nowo-twory, skupiając się na wszelkich niedoskona-łościach, jakby chciał z całą mocą zaprzeczyć własnej śmiałej wizji tej pory roku jako najbar-dziej dojrzałej, bujnej i kobiecej.

Tomasz Sobieraj. Urodzony roku 1964 w Łodzi; prozaik, poeta, eseista, krytyk li-teracki, fotografik; zajmuje się także sztuką wideo i grafiką. Ukończył geografię (hydro-logię i klimatologię) na Uniwersytecie Łódz-kim i program GIS w Instytucie Statystyki Informatycznej Uniwersytetu w Lizbonie.

Opublikował książki poetyckie: Gra (2008), Wojna Kwiatów (2009), zbiór opowiadań Dom Nadzoru (2009).Współautor zbioru utworów erotycznych Eroticon– drugikrąg piekła (2010) oraz antologii opowiadań Wbrew naturze (2010); autor kilkudziesię-ciu esejów poświęconych sztuce, felietonów i recenzji.

„Babie lato” to pierwszy odcinek mikropo-wieści „Ogólna teoria jesieni”, która uka-zywać się będzie regularnie w e-magazynie o książkach „Czytam”.

44 45

Nie

tyl

ko d

la k

obi

et

Kobiety średniowiecza Zofia – siostrzenica cesarzowej Teodory

Po wejściu na absolutny szczyt bizantyńskie-go społeczeństwa, cesarzowa Teodora zadbała o swoich krewnych. Jej siostra Komito została żoną Sittasa, znanego dowódcy wojskowego. Z tego mał-żeństwa pochodziła Zofia, która urodziła się przy-puszczalnie około 530 roku. Wcześnie straciła ojca, który zginął w walkach na pograniczu armeńskim w roku 538. Związek Komito i Sittasa nie był jedynym zaaranżowanym przez cesarzową Teodorę. Jej wnuk Anastazjusz ożenił się z córką Belizariusza, chyba najsłynniejszego bizantyńskiego dowódcy wszech-czasów, pogromcy Wandalów i Ostrogotów. Z kolei Zofia, gdy osiągnęła odpowiedni wiek, została żoną Justyna, syna Wigilancji, siostry cesarza Justyniana I.Do małżeństwa doszło przypuszczalnie jeszcze za

życia cesarzowej, czyli najpóźniej w 548 roku. Zofia i Justyn mieli dwoje dzieci: córkę Arabię, urodzoną około 550 roku, i zmarłego w dzieciństwie syna Justu-sa. Niewiele więcej można powiedzieć o losach naszej bohaterki w tym czasie. Pochodziła z monofizyckiej rodziny i mimo przyjęcia chalcedońskiego wyzna-nia wiary nadal utrzymywała kontakty z monofizy-tami. Warto nadmienić, że monofizytką była sama Teodora.

Początkowo nie zanosiło się, że Zofia pójdzie w ślady ciotki i zostanie cesarzową. Jej mąż nie wy-różniał się spośród licznych krewniaków cesarza Justyniana, którego następcą miał być jego kuzyn Germanus. Ten jednak zmarł w 550 roku i od tego

Jej dziadek tresował niedźwiedzie. Ciotka Teodora była aktorką i prostytutką, która spotkała swojego księcia z bajki, cesarza Justyniana I. Dzięki temu Zofia miała uła-twiony start w dorosłe życie. Pozostała jednak w cieniu słynnej krewniaczki – choć była kobietą ambitną, inteligentną i okrutną, jej kariera nie okazała się tak spektakularna.

czasu kwestia sukcesji pozostawała nierozstrzygnięta. Jako potencjalnych następców cesarza wymieniano zwykle dwie osoby: męża Zofii i Justyna, najstarszego syna Germanusa. Obaj Justynowie żyli ze sobą w po-zornej zgodzie, ale prawda miała wyjść na jaw dopie-ro po śmierci starego cesarza.

Na szczycieJustynian zmarł w nocy z 14 na 15 listopada 565 roku w wieku około 82 lat. Według Kallinika (Callinicu-sa), jedynego dostojnika obecnego przy umierającym władcy, wyznaczył on na swojego następcę Justyna, męża Zofii. Czy tak było naprawdę? Nie wiadomo. Fakty są takie, że następnego dnia został on Justynem II, a Zofia stała się kolejną cesarzową bizantyńską.

Pozostała kwestia niedoszłego władcy – Justy-na, syna Germanusa. Zesłano go na wygna-nie do Aleksandrii, gdzie został zasztyletowany w 566 roku. Według hiszpańskiego kronikarza Jana z Binclair, który spędził jakiś czas w Konstantynopolu, osobą odpowiedzialną za to zabójstwo była cesarzo-wa. Inny historyk, Ewagriusz Scholastyk, przekazał relację, że głowę Justyna, syna Germanusa, dostar-czono do Konstynatynopola, gdzie cesarska para z satysfakcją ją deptała i kopała. Trudno ocenić, ile jest prawdy w tej ostatniej relacji. W każdym razie nie był to spokojny czas dla Zofii i Justyna II. 3 paździer-nika 566 roku ścięto dwóch senatorów, stojących na czele spisku przeciwko nowemu władcy.

Mimo wszystko w zakresie polityki wewnętrz-nej początki rządów Zofii i Justyna zapowiada-ły się obiecująco. Małżonkowie prowadzili dzia-łalność charytatywną, zakładali lepozytoria i sierocińce. W Konstantynopolu przebudowano port Juliana, który nazwano na cześć cesarzowej por-tem Zofii. Nieprzychylne jej relacje Jana z Binclair

i Ewagriusza Scholastyka można zestawić z utwo-rami FlaviusaCresconiusaCorippusa, powstały-mi krótko po śmierci Justyniana Wielkiego. Po-eta wychwala w nich Zofię i Wigilancję, matkę Justyna, jako boginie, które zastępują mu muzy jako źródło inspiracji. Nowa para cesarska próbo-wała doprowadzić do zjednoczenia Kościoła, czyli w ówczesnych warunkach do pogodzenia zwolenni-ków ortodoksji i monofizytyzmu. Próby te zakończy-ły się fiaskiem w 571 roku i zdenerwowany Justyn II rozpoczął prześladowania monofizytów.

Należy podkreślić, że w 565 roku po śmierci Justynia-na II rządy w Cesarstwie Bizantyńskim objęły dwie osoby: siostrzeniec zmarłego i jego żona. Ta ostatnia przyjęła tytuł „Aelia”, przysługujący wcześniej cesa-rzowom z dynastii teodozjańskiej. Kiedy Justyn II za-czął zdradzać objawy choroby umysłowej, faktycznie rządy w państwie spoczęły w rękach Zofii.

Tymczasem nad Bizancjum zaczęły się zbierać ciem-ne chmury. Do Italii, której zajęcie kosztowało Justy-niana mnóstwo lat i pieniędzy, wtargnęli w 568 roku Longobardowie. Od północy zagrażali Awarowie. Jeszcze gorzej działo się na wschodzie. W 570 roku Justyn II odmówił płacenia haraczu Persom (w pol-skim tłumaczeniu książki Jamesa Allana Evansa ha-racz jest określony mianem „rocznej subwencji”), co oznaczało wojnę. Bizancjum nie było na nią przy-gotowane i na efekty nie trzeba było długo czekać. W listopadzie 573 roku Persowie zdobyli twierdzę Darę. To na wieść o jej upadku Justyn II miał popaść w chorobę umysłową.

Kolejne lata pokazały, że Zofia była właściwą oso-bą na właściwym miejscu. Kupiła zawieszenie broni z Persami. W 574 roku doprowadziła do tego, że jej mąż adoptował swojego przyjaciela Tyberiusza, który otrzymał godność cezara. 26 września 578 roku ze-zwolił nawet na jego koronację. W tym czasie Bizan-cjum miało faktycznie trzech władców: Zofię, Justyna i Tyberiusza. Sytuacja miała zmienić się diametralnie w ciągu kilku tygodni. 5 października zmarł Justyn II, a niebawem nastąpił upadek jego żony.

UpadekNa początku panowania Tyberiusza namawiano no-wego cesarza, by poślubił albo Zofię, albo jej córkę Arabię. Władca oświadczył, że jest już żonaty i kazał koronować swoją małżonkę.

Jedno ze źródeł powiada, że Zofia nie miała pojęcia o istnieniu żony Tyberiusza. Jest to nieprawda, bo ce-

Michael Morys-Twarowski. Absolwent prawa i amerykanistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, dokto-rant w Instytucie Historii UJ. Współ-autor monografii Dzieje Cieszyna (2010). Publikował artykuły m.in. w „Polskim Słowniku Biograficznym”, „Studiach Historycznych” i „Pamięt-niku Cieszyńskim”. Członek redakcji portalu „Histmag.org”.

50 51

Pod

patr

ywa

nie

56 57

Umiemy czytać…Pozwólcie, że spojrzę na to z innej strony. W Polsce wciąż istnieje spora, bo licząca oko-ło 12%, niezmienna od lat grupa osób, które czytają relatywnie dużo (ponad 6 książek rocz-nie). Owszem, to mniejsza grupa niż w Euro-pie Zachodniej, ale też – powiedzmy to raz a wyraźnie – nasza stopa życiowa jest nieco inna niż choćby w Niemczech. Sprzedaż ksią-żek utrzymuje się na przyzwoitym poziomie, po książki sięga wielu ludzi młodych (wiem, wiem, szkoła do czytania zmusza). Serwisy li-terackie odwiedzają setki tysięcy internautów, którzy tworzą wirtualne biblioteczki, oznacza-jąc między innymi, co chcą przeczytać. W Em-pikach setki książek i komiksów są po prostu „zaczytywane”, na co narzekają ich wydawcy. Targi książki biją rekordy popularności, a w zeszłym roku zorganizowanie w Warszawie dwóch imprez tydzień po tygodniu spowodo-wało łącznie chyba niemal dwukrotnie więk-szą liczbę odwiedzających niż rok wcześniej. Rynek e-booków powoli się budzi i choć liczbę sprzedanych książek w tej postaci – nawet w przypadku bestsellerów – liczy się na sztuki, widać wyraźnie, że sytuacja ulega poprawie. Akcje promocji czytelnictwa – jak na przykład „Cała Polska czyta dzieciom” czy popularne w ostatnim roku „52 książki” przyciągają tysią-ce uczestników i chyba większość Polaków ma okazję o nich usłyszeć.

… i pisać.Polacy również piszą. Piszą dużo, niekoniecz-nie dobrze, nie bardzo nad swoim warsztatem chcą pracować, nie zawsze mają coś do powie-dzenia, ale piszą. Starają się – naile to możliwe – wyrażać swoje myśli jasno i tak, by zaintereso-wać innych. I to, co piszą, bardzo ich interesuje. Najlepszym dowodem byłaby tu temperatura dyskusji na internetowych forach czy portalach pisarskich. Polacy marzą też o wydaniu książki – choćby tej elektronicznej – proszę spojrzeć choćby na liczbę serwisów służących self-pu-blishingowi, które powstały w ostatnich mie-siącach, gdy przez lata orędownikiem tego ro-dzaju działalności, raczej niezbyt popularnym w kraju, za to odnoszącym sukcesy za granicą był Piotrek Kowalczyk vel „Niżej Podpisany”.

Sporo wątpliwościKilka wątpliwości nasuwa się już w momencie, gdy przejrzymy pytania dotyczące „czytania z ekranu”. Po pierwsze: rzekomo bardzo nie-wielu internautów przeczytało tekst dłuższy niż liczący 3 ekrany komputera. Co ozna-cza właściwie to sformułowanie? 3 razy tekst mieszczący się na ekranie? Ekranie czego? Ekranie jakiej wielkości? O wyświetlaniu tek-stu w jakiej rozdzielczości tu mówimy?

A może chodzi raczej o tekst podzielony na 3 podstrony jakiegoś serwisu? Rzecz w tym, że o ile na Onecie tekst zwyczajowo dzieli się na

Pod

patr

ywa

nie Czy stać

nas na czytanie?Biblioteka Narodowa opublikowała już po raz kolejny raport dotyczący stanu czytelnic-twa w Polsce. Jak co roku odezwą się teraz intelektualiści i specjaliści z zakresu rynku wy-dawniczego, lamentując, że jest źle, fatalnie, tragicznie. Dowiemy się, że nie czytamy przez Tuska lub Kaczyńskiego, że winny jest rząd, bo podniósł podatki; opozycja, bo wciąż glę-dzi o Smoleńsku; wydawcy, bo ustalają za wysokie ceny i drukarze, bo wysokim cenom są winni. Odpowiedzialni są Chińczycy, bo jest ich za dużo i papier jest za drogi. Winni są nadto masoni, Żydzi, cykliści i Adam Michnik. Co w sumie na jedno wychodzi.

stosunkowo wiele podstron, o tyle na stronach „Rzepy” o odsłony się nie walczy i sążniste teksty potrafią mieścić się na jednej podstro-nie. Znam serwisy, w których bardzo długie opowiadania zajmują również jedną podstro-nę. Co z gazetami większego formatu? Rozu-miem, że jakoś warto było to pytanie zadać, jednak formuła, w jakiej zaistniało, wydaje mi się trudna do przyjęcia.

Co z ludźmi, którzy na poetyckich stronach i forachspędzają całe dni i noce, czytając tysią-ce króciutkich tekstów? Czy ich czytanie „nie włącza” albo „włącza” w mniejszym stopniu niż każdego z nas – deklarujących się jako mi-łośnicy książki nade wszystko w tej najbardziej tradycyjnej z form? Co z tymi, którzy książek nie czytają lub czytają ich bardzo mało, rów-nocześnie w sposób bardzo aktywny (i często – ogromnie inteligentny i dowcipny) udziela-jąc się na przykład na Twitterze, tworząc tam błyskotliwe aforyzmy, lapidarne notki, zamy-kające otaczającą nas rzeczywistość w obrębie 140 znaków?

Prawda czasu, prawda ekranuTaka już jest specyfika Internetu, specyfika czasów, w jakich przyszło nam żyć. Taka jest też specyfika kraju rozwijającego się i nie tak dawno otwartego na świat po latach izolacji. Taka jest specyfika społeczeństwa „na dorob-ku”. Krótko mówiąc: z jednej strony otworzyli-

śmy się na świat i nowe formy rozrywki, wcze-śniej nieznane lub niedostępne, nagle jako nowość wyparły to, do czego mieliśmy dostęp przez cały czas, a więc książkę ponad wszyst-ko. Wygląda na to, że trend spadkowy udało nam się zatrzymać. I to już połowa sukcesu.

Z drugiej strony: żyjemy w kulturze blitzkrie-gu, kulturze błyskawicznej. Więcej czasu niż w domu (jeśli wyłączyć sen) spędzamy w kor-kach, o miejscu pracy nawet nie wspominając. Po zamknięciu obowiązków zawodowych staje przed nami bardzo długa lista spraw domowych. A chcemy jeszcze pobyć z rodziną. Książka – niestety – nie jest formą rozrywki, umożliwia-jącą interakcję z innymi ludźmi (jeśli pominąć wspólne czytanie z dziećmi, bardzo ważne i w Polsce przecież mocno promowane). Siłą rzeczy więc brakuje nam na nią czasu. Tym-czasem popularne seriale pozwalają w godzinę (a niektóre w 20 minut) poznać ciekawą i spój-ną, choć niekoniecznie głęboką historię. Są one dla nas czymś stosunkowo nowym, świeżym, oryginalnym, a więc – szczególnie interesują-cym. Za pewien czas przyjdzie przesyt tą formą rozrywki i część z nas – być może – zapragnie czegoś głębszego. Za pewien czas ustabilizuje nam się sytuacja na rynku pracy i choć będzie-my pracowali dłużej (tzn. do późnego wieku), być może zaczniemy też pracować krócej (to znaczy: mniej godzin dziennie spędzać bę-dziemy w pracy). W wypełnianiu obowiązków domowych wyręczą nas coraz bardziej spraw-ne aparatury i maszynerie. Nasze społeczeń-stwo zacznie się bogacić, albo przynajmniej przestanie tak rażąco odbiegać pod względem zamożności od naszych zachodnich sąsiadów. Będzie nas po prostu stać na kulturę. Pozosta-ną wówczas do wyboru co bardziej ambitne filmy lub zajmujące więcej czasu, ale i dające więcej satysfakcji – książki. Być może w for-mie innej niż ta, którą dziś znamy, ale jednak do książek wrócimy.

Pytanie tylko, czy stać nas na to, byśmy tym-czasem po prostu po nie nie sięgali. I czy po latach jeszcze w ogóle będziemy potrafili czy-tać?

Sławomir Krempa. Tak zwany redaktor naczelny wortalu literackie-go Granice.pl Autor blogu NoBooks.pl Miłośnik Google, Twittera i nowych technologii.

60 61

Pu

nkt

ow

an

ie

Wszyscy chcą, wprost domagają się cudów. Wszyscy, to znaczy, że i ja chciałam, tylko widocznie nie zda-wałam sobie z tego sprawy. Cuda się najzwyczajniej po ludzku wkurzyły, bo mimo, że wiedzą, iż są zja-wiskiem paranormalnym lub z różnych przyczyn nie dającym się naukowo wytłumaczyć, to wiedzą też, że są i już. Gdy są, to nie dadzą się dłużej ignorować ani lekceważyć. Tym bardziej, że spora grupa olewa je. Gorzej! Gwiżdże i kicha na nie. Jednak ostatnią kroplą goryczy dla cudów były okrzyki: „I gdzie ten cud?” I dodawane, nieprzyzwoite, bo nieadekwatne wobec cudu, wyzwiska: „materialny, gospodarczy, polityczny…”.

Zbulwersowane cuda postanowiły: „Dość tego. Lu-dzie muszą nas wreszcie zobaczyć”. A że cuda mają nadprzyrodzone logiczne myślenie, to wymyśliły, że najlepiej zacząć uświadamianie o swoim istnieniu od tych, leniuchujących na chorobowym.

I tak– trafiłona mnie.

Wystarczyło parę dni osiemdziesięcioprocentowego chorobowego, żebym współżyła z codziennymi cuda-mi. Pierwszy cud, który mógłby być „zapchajdziurą”, to chorobowy cud gospodarczy. Wystarczy wysłać wszystkich na L4. 20% razy miliony pensji to kupa forsy.

Czytać nie miałam siły, włączyłam telewizor i wzię-łam do ręki pilota. Pyk! I stał się cud. Zmaterializo-

wały się same cuda.Już po godzinie, okazało się, że to, co ja widzę, to wcale nie jest to, co widzę, tylko to, co mnie się wydaje, bo widzę to, czego nie powinnam widzieć i czego w ogóle nie ma, bo nie było wcale.

Na wszelki wypadek zmierzyłam temperaturę. Nor-malna. Przetarłam okulary, podejrzewając, że może szkła też nie są czyste, tylko tak mi się wydaje, a one są tak zabrudzone, że niczego przez nie nie widać.

Przez parę minut wpatrywałam się w młodego, we-dług mnie wyglądającego na zdrowego mężczyznę, który jednak miał demencję starczą. Mówił, że on dwa dni temu wcale nie był tam, gdzie go sfilmowano i co na tym nagraniu akurat pokazywano. Pomyśla-łam: „To musiał być cud, bo inaczej nie da się tego wytłumaczyć”. Później zabrał głos starszy mężczyzna i prawie pod przysięgą (to, że „prawie” robi różnicę, to żaden cud, tylko zwyczajny chwyt reklamowy) ze-znawał, że młodszy mężczyzna, siedzący (ku jasno-ści: naprzeciw tego, co właśnie mówił), kłamie jak z nut. Jeszcze nie skończył, gdy dorwał się do głosu ten młodszy: „To pan kłamie!”. Wzięłam głośniej, bo poczułam się zdezorientowana. Dwóch facetów, przy świadkach, nagrywanej transmisji, patrzy sobie w oczy i któryś z nich musi mówić prawdę. Myśląc logicznie: tylko jeden może tak bezczelnie łgać. Myli-łam się. Każdy z nich mówił najprawdziwszą prawdę. Skąd wiem? Jeden i drugi powiedział, że spotkają się w Sądzie. Znów byłam świadkiem cudu.

Cudaczne cuda codzienneKiedyś, ale wcale nie tak dawno i zupełnie nie ostatnio, raczej przed, przed, przed…wczo-raj, któregoś dziś... Nieważne. Na pewno to było wtedy, gdy byłam chora. Nie dosyć, że ległam w szponach choróbska, to jeszcze byłam zbulwersowana. Co prawda nie wiem, czy taka byłam, ale staram się używać modnych określeń, żeby przypadkiem ktoś nie śmiał uznać mnie za dinozaura. „Zbulwersowana(y)” to jest bardzo powszechny przymiotnik wśród wypowiadających się medialnie, to może i wśród internatów. Odkryłam u siebie „kurzą ślepotę”. Muszę ten dręczący mnie do dzisiaj koszmar z siebie zrzucić, wyrzucić albo podrzucić. „Gdzie?” – spytałam samą siebie. Odpowiedź przyszła sama: „W necie”.

Poczułam się troszkę skołowana. Pokrzepiłam się herbatą z termosu. Nic to nie dało. Musiałam sobie wyczarować własny cud, co oznacza tylko tyle, że przez kilka minut leczyłam chore gardło ciepłym, wieloskładnikowym dymkiem. Nie pomogło, ale tyl-ko na gardło. Znów nabrałam ochoty na oglądanie tele.

Przełączyłam telewizor na inną stację. W godzi-nę rozsypał się worek z cudami. Trzech panów: A, B i C w obecności redaktora udowadniało mi cud nad cudami. Pokazano nagrany urywek publicznej wypowiedzi pana A sprzed trzech dni. Redaktor po-prosił pana A o ustosunkowanie się do własnej wy-powiedzi.

Pan A stwierdził z oburzeniem, że trzy dni temu nie

mówił tego, co mówił, tylko wszystkim się zdawało, że on to mówił, co inni słyszeli.

I zacietrzewił się, krzycząc:

- To jest nieistotne! Zajmijmy się naprawdę poważ-nymi problemami. Liczy się to, co powiedział pan B. Mianowicie: pan B powiedział, że pan C dwa dni temu w innej audycji wiele mówił o tym, czego nie powinien mówić, bo nic na ten temat prawdziwego nie mógł powiedzieć.

I poczułam się, jakbym oglądała dreszczowiec. Pan C z wypiekami na twarzy i zaciśniętymi pięścia-mi wykrzyczał:

- Jak pan mówisz, panie A, to milcz, bo nie było Cię przy tym, jak to właśnie mówiłem, co mówił pan B. – I zwrócił się całą sobą w stronę pana B: - Pan nie mogłeś słyszeć, co mówiłem, boś był Pan, ale tak jakby Cię nie było.

I wtedy, znów słysząc swoje nazwisko, Pan B spienił się i wyznał całą najprawdziwszą prawdę. Tak powie-dział: „To ja powiem, jak było naprawdę naprawdę”. I dotrzymał słowa. Powiedział:

- Pan, panie C, kłamał, kłamie i zawsze będzie kłamał. Donosił i dalej donosi.

W amoku zapomniał wyjaśnić, co tamten donosił i przez to trochę się pogubiłam, ale w wypiekach śle-dziłam akcję dalej. Okazało się, że pan C musiał kła-mać, bo to wszystko działo się wtedy, gdy pan B roz-mawiał z panem A, a pana C przy tym nie było, więc trudno, żeby coś mówił, a tym bardziej – wiedział, co i kto powiedział panu B. Zaproszeni do studia pano-wie zaczęli się przekrzykiwać nie tylko słownie, ale i mową ciała. Zdecydowanie włączył się redaktor, puszczając kolejny odcinek nagrania, który miał sil-ną moc zdrowotno-uspokajającą, ale tylko na pana B i C. Pana A rozpierała energia. Podniósł się z krze-sła, ale tylko torsem, rękami i głową.

- Wierutnekłamstwo. – Wzrokiem zabił (na szczęście, nie na śmierć) redaktora. I dalej już mówił do kamery, czyli do mnie, trzymając przy tym dłonie wnętrzem do góry: - Dziennikarze manipulują faktami. Nigdy nie spotkałem się z C i B, bo byłem w tym czasie nie-obecnym, a tak naprawdę, to ja ich nie znam.I stał się cud na cudami. Pan B, powiedział:- A mówi prawdę

Jolanta Kwiatkowska. Autorka powieści „Jesienny koktajl”, „Tak do-brze, że aż źle” oraz „Kod emocji”.

Pisze o sobie: „Urodziłam się jako płeć żeńska. (tak było napisane kopiowym ołówkiem na opasce). Dziś jestem kobie-tą (dla ułatwienia dodajmy, że o wiek tej płci nie wypada pytać). Nie zdobyłam żadnego szczytu. Nie odkryłam żadnego lądu. Wielu innych nadzwyczajnych rze-czy nie zrobiłam. Odeszli Ci, którzy mnie kochali i których ja kochałam. Urodzili się Ci, którzy mnie kochają i których ja kocham. Nauczyłam się cieszyć i doce-niać to, co miałam, co mam. Wciąż cze-kam z ufnością na to, co mi los przyniesie. Zawsze lubiłam się uczyć (życia) i nadal się uczę: jak żyć, by nie przegapić chwil szczęścia, które zsyła nam każdy dzień.”

66 67

Tę wyjątkową cechę znaleźć można też w pisar-stwie Ryszarda Kapuścińskiego i Johna Maxwel-la Coetzee’ego. Tych dwóch wybitnych twórców łączy przede wszystkim głęboki humanizm, z jakim opisują Afrykę. Obydwaj bowiem, choć dzieli ich wiele, upodobali sobie ten wyjątkowy kontynent i zapragnęli nie tylko przekazać czy-telnikom jego obraz, ale też poprawić los jego mieszkańców.

Kraj kontrastówAfryka to kontynent niespotykanych nigdzie indziej kontrastów i różnic. Jej animistyczna przeszłość przesądziła o najbardziej charakte-rystycznych cechach Czarnego Lądu, czyniąc go tym samym tak wyjątkowym i unikalnym. Wy-

różniają ją z jednej strony niezwykła egzotyka, dzikość, magia, tajemniczość, życie plemienne, łagodna i bardzo humanistyczna kultura, po-wszechna solidarność, życzliwość, empatia oraz ufność mieszkańców. Drugie oblicze Afryki uka-zuje region dziesiątkowany chorobami, głodem, wewnętrznymi walkami, aktami ludobójstwa i okrutnymi zbrodniami. Oswajana w naszej wy-obraźni wieloma stereotypami i traktowana jak jednorodna całość, jest w rzeczywistości mozai-ką około pięćdziesięciu państw i jeszcze większej liczby kultur i plemion. Wszystko to przyciąga i odpycha, budzi skrajne emocje. Podobne na-stroje znajdziemy wśród autorów licznych pu-blikacji o Afryce, od reportażystów odwiedzają-cych głównie zapalne punkty regionu, poprzez

Znany francuski reporter wojenny Patrick Chauvel powiedział kiedyś, że obserwo-wać znaczy to samo, co brać odpowiedzialność. Świadomość tej zależności stoi praw-dopodobnie za wszystkimi jego niezwykle poruszającymi fotografiami, reportaża-mi i filmami. Dzięki temu powiązaniu, jego praca spełnia najwyższą misję nie tylko wykonywanego zawodu, ale sięga dalej do najgłębszych pokładów człowieczeństwa.

Od

sła

nia

nie

Coetzee i Kapuściński Próba zestawienia afrykań-skich motywów twórczości

ekonomistów badających przyczyny jej gospo-darczej stagnacji, aż po podróżników, czy proza-ików i eseistów.

Trudna historiaSytuacja, w jakiej znalazła się Afryka, jest skut-kiem setek lat bezwzględnego wyzysku tej ziemi i jej mieszkańców przez europejskich kolonia-listów. Od średniowiecza, z rosnącym nasile-niem i bez przerwy do drugiej połowy XX wie-ku, trwała prowadzona przez nich penetracja kontynentu. W tym samym czasie rozpoczął się również wyjątkowo haniebny proceder upro-wadzania rdzennych mieszkańców kontynentu, by ich następnie sprzedać na rynkach państw śródziemnomorskich jako niewolników. Od po-łowy XVI wieku wywożono ich też do Brazylii i Ameryki Północnej, gdzie pracowali głównie w kopalniach i na plantacjach. W Europie tamtego okresu brakowało surowców, a w Ameryce – rąk do pracy. Całkowita i bezwzględna eksploatacja Afryki rozwiązywała te problemy.

Pomimo zrzucenia po II wojnie jarzma kolonia-lizmu, Afryka cierpi nadal. Ryszard Kapuściński, który spędził tam kilka lat jako reporter Polskiej Agencji Prasowej, zapowiadał że systemowe wy-chodzenie Afryki z zapaści będzie trwać latami. Od momentu, kiedy polski dziennikarz pierwszy raz oglądał ten kontynent, minęło pięć dekad, które poświadczają słuszność jego tezy. Sytuacja nie poprawiła się, a większość krajów ma obec-nie niższą zdolność działania, niż w chwili uzy-skania niepodległości1. Podobne spostrzeżenia znajdziemy w literaturze białych Afrykańczy-ków. Wystarczy przywołać nazwiska noblistów – Johna Maxwella Coetzee’go i Nadine Gordimer.

Znani i zapomniani…Dużo więcej wiary w wewnętrzną siłę Afryki odnaleźć można u czarnego dramaturga Wole Soyinki. Jego twórczość to walka o polepszenie sytuacji polityczno-społecznej w ojczystej Nige-rii, ale też w całej Afryce. Krytykował negrofilię, charakterystyczny dla wszystkich krajów konty-nentu kult jednostki, władzę wojskową i podkre-ślał, że możliwe jest zgodne współistnienie róż-nych kultur, pełen ich synkretyzm w określonych ramach. Słowo pisane potwierdzał czynami, za co był dwukrotnie aresztowany przez nigeryjskie reżimy. W 1986 roku został laureatem literac-kiej Nagrody Nobla. Wole Soyinki na razie nie doczekał się pełnego tłumaczenia swoich dzieł

na język polski i jest w naszym kraju znacznie mniej znany, niż Coetzee, którego popularność w ostatnich latach szczególnie rozkwitła.

Tego laureata Nagrody Nobla z 2003 roku często porównuje się z Josephem Conradem czy Ga-brielem Garcíą Márquezem, dużo zaś rzadziej ze wspomnianym wcześniej podróżnikiem z Piń-ska, co musi dziwić czytelników znających ich twórczość i wzajemną sympatię. Ciekawe jest, że dopiero ostatnie lata przyniosły wzmożone zain-teresowanie ich dorobkiem. Na pozór dzieli ich wiele – pochodzenie, wykształcenie, losy, zain-teresowania, wykonywany zawód, czy – wresz-cie – stosowana forma literacka. Jednak niewielu tak jak oni dostrzegało i rozumiało problemy dzisiejszego świata czy jego mieszkańców. Przy tym, znając słabość ludzkiej kondycji, obydwaj twórcy wierzyli, że próby budowania świado-mości społecznej poprzez wpływanie słowem na czytelnika mają sens.

Coetzee i Kapuściński. Cichy samotnik z połu-dnia i nieśmiały popularyzator dialogu z półno-cy… Warto zestawić ze sobą ich twórczość.

Między południem a północąPisarstwo tych dwóch autorów znacznie różni się od siebie stylem czy doborem tematów, jednak łączy je oczarowanie Afryką, która staje się zara-zem bohaterką ich dzieł. Znajdujemy u nich obie odsłony Afryki – fascynującą, ale też cierpiącą. W ten sposób obrazy kontynentu dopełniają się, mimo że obydwaj twórcy uważali, że obcy, Euro-pejczyk, nie potrafi we właściwy sposób wyrazić tego, co zastaje w Afryce.

CoetzeeJohn Maxwell Coetzee urodził się w 1940 roku w Kapsztadzie jako potomek holenderskich osadników z XVII wieku. Po ojcu jest afrykane-rem, białym mieszkańcem Afryki Południowej, zaś ze strony matki jest pół-Niemcem z Pomorza i pół-Polakiem z Wielkopolski (podczas wizyty w naszym kraju odwiedził miejsce, z którego po-chodził jego polski przodek). Naukę rozpoczął w Cape Town, następnie przeniósł się do Anglii i USA, gdzie zdobył tytuł doktora i wykładał an-gielski oraz literaturę. Udział w protestach prze-ciwko wojnie w Wietnamie uniemożliwił mu uzyskanie statusu rezydenta USA. Powrócił do RPA. Noblista mówi o sobie, że jest pisarzem za-chodnim, który mieszka w Afryce Południowej.

72 73

A znamy doskonale Roya (Josh Brolin) – pisarza, który przechodzi kryzys twórczy (choć w star-szych filmach bohater ten nazywał się zupełnie inaczej. Znamy Alfiego (Anthony Hopkins, któ-ry z rolą mierzy się bez wysiłku, za to z przyjem-nością – nie wiadomo, czy większą dla siebie, czy dla widza) – poczciwego staruszka, który nagle wpada w sam środek kryzysu wieku średniego i ramiona kochanki, dla której porzuca żonę, co z kolei prowadzi go do kryzysu finansów – i to nie tych publicznych. Znamy ową kochankę, o wiele lat młodszą od swego partnera i nie-koniecznie pasującą do jego świata Charma-ine (bardzo charakterystycznie obsadzona Lucy Punch). Znamy porzuconą żonę, która po rozstaniu pod wpływem osoby trzeciej (tu – wróżki) odkrywa w sobie zupełnie nowe zain-teresowania. Również właściciel galerii sztuki (An-tonio Banderas), który woli rozsmakowywać się w ciałach pracownic niż w „ciele / dziele arty-stycznym”, wydaje nam się nieobcy. Wszyscy ci bohaterowie bez większych dramatów i napięć poszukują szczęścia, odkrywając, „co ich kręci, co ich podnieca” i robiąc wszystko, cokolwiek zadziała („whateverworks”), by szczęście to od-naleźć. A swymi okruchami szczęścia, promy-kami radości i przebłyskami uśmiechu dzielą się z widzem.

Powiedzmy szczerze: to nie jest najbardziej uda-ny z filmów Allena. Wszyscy ci, którzy wiesz-czą od lat zmierzch świetności nowojorskiego reżysera, odnajdą w nim masę argumentów na poparcie swojej tezy. Przede wszystkim jest to bowiem obraz, który ucieka od jakichkolwiek problemów, od głębszej analizy jakichkolwiek zjawisk czy postaci. Allen nie ocenia, nie osą-

dza swoich bohaterów, nie podkreśla, że zdrada małżeńska to nie tylko domena staruszków, dla których jest ona naturalną kontynuacją proce-su, rozpoczynającego się od zakupu sportowego samochodu, ale i poważny problem społeczny. Reżyser po prostu opowiada zgrabną historyjkę, którą chce (musi?) podzielić się z widzami.

Zgrabną, ale nie – rzucającą na kolana śmie-chem. „Poznasz przystojnego bruneta” to film śmieszny, zabawny, ale raczej dzięki subtelnej ironii narracyjnej niż dzięki zaplanowanym przez twórców wybuchom śmiechu. Tych nie bę-dzie, nie mamy bowiem do czynienia z rubaszną komedią. Nieco gorzej, że film nie dorównuje pod tym względem nawet znakomitemu „Wha-teverworks” (polski tytuł jednak nie przejdzie mi przez gardło) samego Allena. Przytyki wobec wróżki, dialogi, kłótnie bohaterów uśmiech na twarzy wywołają, na więcej jednak nie możemy liczyć.

Czy to wszystko znaczy jednak, że mamy do czy-nienia z filmem złym? Przeciwnie: to kolejny do-wód na poparcie tezy, że nawet słabszy film Alle-na na tle komercyjnej papki wypada doskonale. Tyle, że reżyser swoich miłośników przyzwycza-ił już do tego, iż nieustannie ich zaskakuje, że zmienia styl, estetykę, że bawi się konwencjami i gatunkami. Że po filmie zabawnym serwuje im coś zaskakująco serio, by w końcu powalić na ko-lana śmiechem. Komedia „Poznasz przystojnego bruneta” na pewno nie powala, ale daje nadzie-ję. Tym bardziej, że pojawienie się filmu Allena w polskich kinach nieodmiennie od lat oznacza, że właśnie na świecie ma miejsce premiera kolej-nego obrazu. Cóż, czekamy, Woody. Czekamy…

Brunet niezbyt tajemniczyJeśli nie kochacie nowojorskiego mistrza, seans „Poznasz przystojnego bruneta” raczej sobie odpuśćcie. Bo film ten to wszystko, co najlepsze w kinie Woody’ego Allena. Ale też wszystko to, co z jego kina doskonale znamy…

Og

ląda

nie

Za miesiąc weźmiecie udział w... ...zbrodni

www.magazynczytam.pl