CZASOPISMO POŚWIĘCONE POLSCE ODRODZONEJ · by w zgodnej braterskiej miłości i owocnej pracy,...

16
STRZECHA RODZINNA CZASOPISMO POŚWIĘCONE POLSCE ODRODZONEJ ADRES REDAKCJI I ADMINISTRACJI: KATOWICE II, ULICA KRAKOWSKA NR. 46. KONTO CZEKOWE P. K. O. KATOWICE NR. 304032 — TELEFON 1695 NR. 21-22 wychodzi każdego i i is w miesiącu ROK VI Z dni chmurnych i górnych ... Zaszumiał listopad w 1918 roku! Naród ujął zło- ty róg w swoje dłonie i zadął! Pod parciem sprężys- tych a krzepkich ramion legły słupy graniczne zabor- Spręźyste a krzepkie dłonie obaliły słupy graniczne nie tylko dlatego, by się stało zadość prawom geogra- ficznym, etnicznym, kulturalnym i historycznym, — ale Biaritz w Hiszpanji, najelegantsze miejsce kąpielowe nad morzem. ców. Zagrabione w ohydny sposób przez starych zbro- dniarzy politycznych dzielnice zespoliły się znów sa- morzutnie w jedną całość, by dzielić wspólnie dolę i niedolę, by przygasły przez półtorawiekową niewo- lę tlejący płomyk ogólnej pracy i miłości razem pod- sycić, a rozszerzywszy go równomiernie, w jego blasku ręka w rękę dążyć ku promiennej przyszłości. by w zgodnej braterskiej miłości i owocnej pracy, spły- nąwszy w jedno koryto — runąć niem, a następnie przy pełnych żaglach z powagą przynależną rasie, omi- jając mielizny i rafy podwodne — posuwać się po nie- zmierzonym oceanie wspólnego życia do trwałego, pra- wdziwego rozwoju; dorzucać wciąż do ogólnej skarbni- cy ludzkiej płody ducha i myśli twórczej — roztaczaj

Transcript of CZASOPISMO POŚWIĘCONE POLSCE ODRODZONEJ · by w zgodnej braterskiej miłości i owocnej pracy,...

STRZECHA RODZINNACZA SOPI SMO POŚW IĘ CON E POLSCE ODRODZONEJ

ADRES REDAKCJI I ADMINISTRACJI: KATOWICE II, ULICA KRAKOWSKA NR. 46. K O N T O C Z E K O W E P. K . O . K A T O W I C E N R . 3 0 4 0 3 2 — T E L E F O N 1695

NR. 21-22 w y c h o d z i k a ż d e g o i i i s w m i e s i ą c u ROK VI

Z dni chmurnych i górnych . . .Zaszumiał listopad w 1918 roku! N aród ujął z ło­

ty róg w sw oje dłonie i zadął! P od parciem sprężys­tych a krzepkich ramion legły słupy graniczne zabor-

Spręźyste a krzepkie d łon ie obaliły słupy graniczne nie tylko dlatego, by się stało zadość praw om geogra­ficznym , etnicznym , kulturalnym i historycznym , — ale

Biaritz w Hiszpanji, najelegantsze miejsce kąpielowe nad morzem.

ców . Zagrabione w ohydny sp osób przez starych zbro­dniarzy politycznych dzielnice zespoliły się znów sa­morzutnie w jedną całość, by dzielić w spólnie dolę i niedolę, by przygasły przez półtoraw iekow ą n iew o­lę tlejący p łom yk ogólnej pracy i m iłości razem pod ­sycić, a rozszerzyw szy go równom iernie, w jeg o blasku ręka w rękę dążyć ku promiennej przyszłości.

b y w zgodn ej braterskiej m iłości i ow ocn ej pracy, spły­nąw szy w jed n o koryto — runąć niem, a następnie przy pełnych żaglach z pow agą przynależną rasie, om i­ja jąc m ielizny i rafy podw odn e — posuw ać się po nie­zmierzonym oceanie w spólnego życia do trw ałego, pra­w dziw ego rozwoju; dorzucać wciąż do ogólnej skarbni­cy ludzkiej p łod y ducha i m yśli tw órczej — roztaczaj

dokoła : dobrobyt, wiarę w siebie, m iłość bratnią i bu­dzić o g ó ln y szacunek.

L istopad jest to wzruszające przypom nienie n ie o ­kiełzanych uczuć, jest wspom nieniem górnych nadziei i czyn ów orężnych , jest przypom tientem m ocy fiycznej, żaru miłości i potęgi ducha, jest przypom nieniem upa­dku, brutalnej przem ocy, fałszu i ob łudy, w reszcie jest przypom nieniem naszego Zm artw ychpow stania, k tórego rocznicę dnia 11-go bm. św ięciliśm y.

W iele ludów przechodziło różne k ole je bytu poli­tycznego, ale takiej m artyrologji jaką przebyw ało kilka pokoleń polskich, żaden inny naród nie przechodził. „Zrodzeni w niew oli, okuci w pow iciu* cierpieli, b o nie było znikąd ratunku i nie m ożna się g o było zn i­kąd spodziew ać. Kaci, k tórzy poćw iartow ali żyw y Na­ród na części, dać g o nie m ogli; a inni, nie b iorący udziału w biesiadzie z ch łodnym cynizm em pozatykali uszy, by w zim nych rachubach politycznych nie usły­szeć świstu pletni, brzęku kajdan i skrzypu szubienic.

Zastanów m y się w ięc w pokłosiu ubiegłej rocznicy i rozw ażm y tzetelnie, czy szczytne ideały, dla których przelano m orze łez i krwi, dla których złączone zosta­ły w jedną całość' przem ocą rozdarte ziem ice — w obec zm ienionych w arunków — pozostają nadal głów ną przew odnią poczyn ań i dążeń ob ecn ego społeczeństw a do dostojnego utrzymania w majestacie chwały tego Skarbu, jaki przed jedenastu laty osiągnęliśm y, — czy m oże ideały te zostały zapomniane, spaczone lub znie­kszta łcone?

W praw dzie życie nakłada sw oje prawa, ale w pier­wszym rzędzie stawia obow iązek miłości i pracy dla dobra ogó łu , który dobrze znać pow inniśm y, by w przyszłości nie uronić tego Skarbu, jakim jest „ W o l­n ość i N iepodległość* oraz, by w przyszłości p otom ­kow ie nasi lub my sami nie usłyszeli zn ów świstu p le ­tni, brzęku kajdan i skrzypu szubienic ze strony o d ­w iecznych naszych w rogów .

Powstanie listopadowe.W kalendarzu świąt narodow ych Polsk i widnieje

jedna wielka karta, na której plom iennem i zgłoskam i w y p isa n o : 29. lis to p a d a ! Data ta wszystkim prawym polakom utkwiła w sercach i m ózgach i w krwi. Na samo jej w spom nien ;e, serce polskte żyw iej uderza, duma prawdziwa rozpiera pierś^ a rów nocześnie gdrrieś w głębi odzyw a się ból serdeczny.

Dnia 29. listopada 1830 roku naród polski pow stał przeciw ko M oskwie, aby zrzucić z siebie obrożę nie­w oli, która stawała się coraz ciaśniejszą, która coraz bardziej dusiła. R ozp oczę ło powstanie garść m łodzieży uczniów warszawskiej szkoły w ojskow ej, t. zw. szkoła podchorążych , a za nią poszło i całe w o jsk o polskie i naród. Pierwsze chwile powstania, zdaw ało się — to og ień słomiariy. W o jsk o polskie istniało i rwało się do boju , lecz korpus oficerski zaw iódł. Ć h łop ick iego którego z góry przeznaczono na w odza powstania, nie można by ło znaleść. Czekał, a w ielu innych z nim, na dalsze w ypadki. Czynnikiem rozs rzygającym o l o ­sach n ocy 29. listopada, okazał się lud warszawski. Z budzony przez kilku sp iskow ych i pow ołany d o broni, lud ten bohaterski nie bawił się w skrupuły i oblicze­nia generałów . Lud warszawski przypom niał sobie w jednej chwili K ościuszkę i K ilińskiego i w ysypał się ty ­siącami na ulice W arszaw y. N iezliczone fale tłumu płynęły w stronę arsenału, gdzie w ciągu godzin y roz­dano m iędzy siebie 40 000 karabinów. D ow ód ztw o nad zbrojnym ludem ob ją ł Ksawery B ronikow ski; p o ­dzielono tłum zbrojny na oddziały i poobsadźano ró ­żne punkty miasta. W arszawa posiadała dwa obozy . Z jednej strony stał Konstanty z całym korpusem ro­syjskim i większą częścią załogi polsk ie j, która się ustawicznie powiększała w ojskiem nieśw iadom em ;

przybyw ającem z o k o lic ; z drugiej zaś strony lud zbrojny, szkoła podchorążych i mniejsza część załogi polsk iej. N oc przeszła w oczekiw aniu i na drobnych utarczkach forpocztow ych . Nazajutrz K onstanty cofnął się poza miasto i stanął obozem w M okotow ie, W ar­szawa była wolna.

Taki był przebieg pierwszej n ocy w ybuchu p ow ­stania listopadow ego.

Dziesięć m iesięcy w alczyli pow stańcy z wrogiem , budząc podziw i przestrach w n;eprzyjacielu. A jednak Powstanie L istopadow e upadło. U padło nie ty lko dla­tego, że większą była siła liczebna w ojsk nieprzyja­cielskich, tylko d latego, że nie było dow ódzcy , k tóryby powstaniem należycie umiał pokierow ać. Na czele w ojsk pow stańczych stanęli ludzie, którym już w chwili pow stania brakło wiary w pow odzen ie przedsię­w zięcia.

Krew jednak, wylana tak obficie na tylu polach bitew w czasie ow ych dziesięć m iesięcy, nie poszła na marne, a użyźniła dusze przyszłych pokoleń. Pow sta­nie upadło, ale przypom niało światu imię Polski. W ielu Jej syn ów p o leg ło , ale cienie ich, bohaterów, ży ją i unoszą się nad Polską i przypom inają jak bar­d zo powinniśm y m iłow ać O jczyzn ę naszą, tak bujnie krwią serdeczną zroszoną.

W spom inając tę wielką w dziejach Polski chwilę, zapom nijm y o tem , c o było przykre, a rozważajm y to, co b y ło świetne, co nas dumą napełnia, ow a bohater­ska podstaw a ludu i naszego w ojska, tych żołnierzy pow ołanych do broni od warsztatu i pługa. Dziś w wolnej Polsce, wspom inając bohaterstw o naszego ludu, potrzeba nam realnej pracy, a w iele oświaty. O św ie­cajm y tedy siebie i innych, zagrzewajm y się do tej

190

w spólnej pracy dla dobra nas sam ych i naszych nastę­pców . O by późniejsze pokolen ie nasze, rozw ażając nasze czyny, jak my rozw ażam y czyny naszych przod ­ków , nie miały pow odu d o pow iedzeria o nas: oto w gnuśności żyw ot sw ój spędzili, zostaw iając nam ból i nędzę.

Dziś właśnie w 99 rocznicę Powstania L istopado­w ego, pam iętajm y przedewszystkiem o dzieciach na­szych, braci i sióstr naszych, a staw iając żyw e przy ­kłady z życia naszych przodków , uczm y ich gorącej miłości tej naszej Polski. Ale nie tej m iłości, któraby się zasadzała na czczem deklam ow aniu : „P olska , P o l­ska 1“ Lecz uczmy miłości tej rzeczyw istej, serdecznej

g łębok iej, dla której P olska to sakrament najświętszy, która zagrzewa d o pracy z tą myślą,, że to co czynim y, czynim y dla Niej, dla tej Najświętszej, dla Polski 1 W rocznicę tę ślubujem y sob ie , iż na cale nasze życie będziem y przykładem tym wszystkim , którzy celując w ykształceniem i inteligencją — jednak tak często za­pominają o nas, rycerzach pracy, podstaw ie potęgi naszej O jczyzny.

W rocznicę tę także uchylm y czoła przed tymi, którzy przed 99 laty złożyli życie sw oje w ofierze na ołtarzu O jczy zn y ; pamiętajmy, że cześć im oddana uszlachetnia serca nasze.

Paweł Kuźnia.

Pożegnalny koncert Karoliny Saf ri-Szafrańcówny.Karolina Safci-Sza-

frańcówna, znana b y ­walcom koncertow ym w K rakow ie śpiew aczka operowa w yjeżdża w najbliższych tygod . na tourneaartystyczne po ‘licznych osiedlach p o l­skich w Stanach Z je ­dn oczon ych Ameryki P ółn ocn ej, Zaw iezie rodakom naszym za O ceanem pieśń polską, która w sercu i fan­tazji polskich kom po­zytorów i m uzyków poczęta, ma w sercach naszych rodaków o ż y ­wić uczucia miłości ziem i ojczystej, na któ­rej się urodzili, którą ukochali, a jed-iak opu­ścić ją musieli. Już po pierwszych w ystę­pach, w jakich młoda koncertanka dała się poznać przed kilku laty w Krakowie, zw ró ­ciła na siebie uwagę recenzentów m uzycz­nych swym potężnym i z natury bogato upo­sażonym głosem i wtedy już rokow ano jej świetną przyszłość zarówno na scenie jak i na estradzie, do- patiując w niej godnej następczyni K orolew icz W ay- dow ej, sopranistki dramatycznej o sławie św iatow ej.

D ługoletne studja w okalne K aroliny Safri -Szafrań- ców n y pod kierunkiem takich wytrawnych profesorów jak: Ludw iga i H endrychów ny, Ludwiki Marek -- O ny- szkiew iczow ej, —- opanow anie techniczne głosu, o lbrzy ­mia skała, obejm ująca prawie 3 oktaw y, w reszcie na­dzw yczaj dźw ięczny i ujm ujący timbre głosu — każą rokow ać jej w ystępom za Oceanem nie m niejsze p o w o ­dzenie, niż to , jakiem cieszyła się i cieszy dotąd w sw ym rodzinnyfh K rakow ie, Poznaniu, W arszaw ie i in­nych miastach polskich.

Przed wyjazdem do Ameryki dała Karolina Safri-

Szafrańcówna w pią­tek dnia 15 listopada b. r. w Sali B olon- skiego w Krakowie, K oncert pożegnalny, w którym odśpiewała nam swym świeżym i dźwięcznym głosem szereg aryj operow ych: Mozarta. M muszki, R óżyckiego Jotcyki, Żeleńskiego, Puccinie­go , Masseneta, i pie­śni: Niewiadom skiego, Walka — W alewskie­go i L ; pskiego.

Szczególn ie dobrze wyszła koncertantka w pieśni jako, kom­pozycji W a lk a— W a­lew skiego. zaczynają­cej się od słów „P o ­wiedz" . . .

Każdy, kto słyszał śpiewaczk ę Safri - Sza- frańcóy-nę przed dw o­ma laty, przyznać mu­si, że od tego czasu zyskała ona bardzo wiele tak na opano­waniu sw ego potężne­

go głosu w górnych i dolnych tonach, jak i na frazo­waniu, m odulacji i na emisji wokalnej. Znać tu wpływ dobrej i w ypróbow anej włoskiej m etody w prowadze­niu głosu.

Na sali B olońskiego zebrała się mimo typow ej, je ­siennej słoty duża liczba m uzyków, śpiew aków i wiel­bicieli talentów m łodej Koncertantki, żeby usłyszeć jej barwny i dźw ięczny timbre głosu przed jej wyjazdem za moirze i ży czy ć jej na obczyźn ie pow odzenia i su­kcesów w propagow aniu pieśni polsk iej i piękna w niej zawartego.Niech i nasze życzenia płyną z nią za morze i towa­rzyszą jej w szędzie w pielgrzym ce artystycznej wśród sw oich i obcych .

F r. L i p i ń s k i .

Literatura daje sławę, ale źle żywiPoezja nie tuczy. M ało jest naprawdę w P olsce

pisarzy, którzy m ogą o sobie pow iedzieć, że ich p ióro żyw i. Setki, tysiące najw ybitniejszych poetów przy­mierało g łodem i w rezultacie nic im nie p ozosta ło , jak ch w ycić się u boczn ego zajęcia, aby nie zginąć.

Beaumarchais by ł handlarzem drzewa, Balzac ge- njusz pracow itości byl zaw sze opętany najrozm aitsze- mi ideami zarobkow em i i pom ysłam i przedsiębiorstw . Raz m yślał o kopalniach srebra na Śardynji, innym ra­zem chciał zakupić w ielkie lasy w P olsce . Zaw sze go oszukano, zaw sze w yzyskano, a koszta tych prób p o ­chłaniały w szystko, co genjalny pisarz zarobił na sw oich dziełach. G otfryd Keller b y ł pisarzem gmin­nym w Zurichu, Schiller profesorem , Lessing b ib liote­karzem. Ilu poetów , pow ieścio-p isarzy , ludzi z pra­w dziw ym polotem i talentem marnuje się w redakcjach dziennikówl T om asz Mann pracow ał za m łodu w Sim- p licissm usie". W edekind b y ł z m łodych lat szefem re­klamy w e fabryce N agg i’e g g o , Gustaw M eyring autor „G olem a" był bankierem w Pradze i dop iero , gdy zbankrutował, został poetą. B ardzo wielu p oetów ze stanu nauczycielskiego n, p. największa poetka szw e­dzka Selma L agerlof. Popularny i bardzo łubiany szwajcarski poeta E rnest Zahn jest d o dziś dnia wła­ścicielem restauracji nad jeziorem Zurychskiem .

W ielk iego kontyngentu w ybitn ych p oetów i p o - wieściopisarzjf* dostarcza stan lekarski, że w ym ienim y tu tylko naszego B o y ’a. Zadziw i się zapew ne nieje­den, że wielki H enryk Ibsen b y ł aptekarzem. Jack London b y ł poław iaczem ostryg, przemytnikiem, chw i­low o nawet — bandytą morskim, E ugenjusz 0 ’Neill by ł w łaściw ie w szystkiem : doglądaczem bydła na okrę­tach, marynarzem, d ozorcą w e fabrykach, kom edjantem w w ędrow nym cyrku. O Gorkim w iem y, że rozpoczął swą karjerę od zaw odu w łóczęg i. Znany hum orysta niemiecki R oda p o ło w ę życia spędził w mundurze ofi­cera huzarów.

Gdy rzucim y okiem na literaturę polską, dow ia ­dujem y się, że cen iony poeta Or - O t by ł subjektem handlowym , Artur G liszczyński poeta — buchalterem, poeta Słoński — dentystą, Stanisław Przybyszew ski z zaw odu muzykiem a potem urzędnikiem pocztow ym , Sewer — ziemianinem, W yspiański w łaściw ie malarzem, W aćhholz — świetny tłnmacz Fausta jest lekarzem , Gam aston (K am iński) by ł adwokatem , A snyk i Tetm a­jer byli dziennikarzami, Edmund W asilew ski udrzędni- kiem magistratu.

O ssendow ski, k tórego dzieła przynoszą mu prócz złotych polskich, funty i dolary, oraz dr. A ntoni Mar­czyński. Zgarnęła też sporo grosiw a Irena Zarzycka, autorka „D zikuski1*. Kilku autorów, k tórzy uchw ycili konjunkturę i w eszli w związek z muzą podkasaną (T u ­wim, Hemar) lub z filrąem (R elidzyński) ma się też

niezgorzej.Jest paru pisarzy, k tórzy zam ożni są z dom u

i dla których pisanie nie stanowi kon ieczności zarobko­wej. Pozatem — w szyscy muszą jakoś „dorabiać".

Pom ińm y tu takich literałów, którzy obrali sobie zrazu inne zaw ody, a potem intuicja i dar B oży p ow o ­łały ich na Parnas. D o w ybitn iejszych takich należą: L eo Belm ont (adwokant), Bogusławski Antoni (m ajor W . P .), Czekalski Eustachy (red. „M onitora” ), Leśmian B olesław (adw okat), Balicki Ignacy (sędzia Trybunału Adm inistr.), Sm oleński W ładysław (radca prokuratorii) i w. innych.

M am y jednak wybitnych autorów, którzy dla chle- ba musieli odkładać pióro i oddaw ać się bardziej p ro ­zaicznym zajęciom , aby ży ć i uhzym ać rodzinę. Do tych należy dr. Ernest Luniński, k tóry jako bezpłatny docent Uniwersytetu W iedeńskiego musiał przed wojną dla chleba pracow ać jako kalkulant (rachmistrz) w pe- wnem małem T ow arzystw ie ubezpieczeń o d ognia. A i dziś, że to literatura w P olsce nie żyw i, jest dyre­ktorem W yższe j Szkoły Dziennikarskiej w W arszawie, b o z sam ego tylko pióra w P olsce bytow ać trudno.

Nasz ukochany Zbierzchow ski, ch oć czuł od u ro -1 dzenia pocałunek M uzy na czole , w olał się jednak od b iedy V m ałżeństwie z Muzą zaasekurować, i jest rad­cą Izby skarbow ej. Marzy o tem ly lk o , aby jak naj­prędzej w ysłu żyć sob ie emeryturę i cały pisarstwu się pośw ięcić.

K orzon Tadeusz, znakomity uczony i badacz, też ze sw ej w iedzy ty lk o nie m ógł ży ć i by ł małym urzę­dnikiem przy kolei warszawsko — w iedeńskiej. Tam jakiś czas przesiedział przy biurku, pracując w pocie czoła na chleb, nasz nieśmiertelny Reym ont.

Trzecim w#tej dyrekcji kolejow ej był Święcicki Juljan, autor najlepszej „Literatury P ow szech n ej“ .

Dąbrow ski Ignacy, autor ,,Śm ierci“ by ł nauczycie­lem ludow ym . Pono dawało mu to w ięcej, n ż pióro. K ozikow ski Edward, znany poeta, pracow ał w T o w a - rzzstwie E lektrycznem . Kaw ecki Zygm unt, znany kom edjo-pisarz, był długi czas suplentem gim nazjal­nym. W O drodzonej P o lsce los mu się uśmiechnął i teraz jest — radcą pocztow ym . Ma na pierw szego sw oje pew ne kilkaset złotych . A tak — co mial?

Niezapom niany Przybyszew ski klepał do końca życia biedę i musiał „dorabiać*1 jak o urzędnik poczty w Gdańsku.

Lem ański Jan, taki szczery poeta , został z głodu— cenzoreml R ydel Łucjan, autor ,,Zaczarow anego K oła“ , utrzym yw ał się z belferki. Był nauczycielem na kursach im. Baranieckiego w Krakowie. Potem się nim za jęto i stw orzono mu byt beztroski.

Biernacki (słynny R o d o ć ) , pracował całe życie w jakiemś T ow arzystw ie ubezpieczeń. Kiedrzyński Stefan, kom ediopisarz, pracuje w banku. Tantiemy autorskie u nas, jeżeli dobrze idzie, śtarczą na papie­rosy. Irzykow ski Karol, autor „P a łu by“ jest stenogra­fem biura se jm ow ego.

M ożnaby więcej takicu wym ienić, Ci to są, którzy się wybili mimo trudnych warunków. A iluż jest ta­kich, którzy m im o iskry B ożej i w ielkiego talentu, u to­nęli w trudnym bycie i w ciężkiej pracy.

192

Wyspiański i jego duch...Ironja, chłosta i nauka w „Weselu“ .

III.W akcie I. w prow adza nas poeta do chłopskiej

izby, błękitno w ybielonej, gdzie przez otw arte z boku drzwi słychać huczne w esele, m uzykę wiejską, i m elo­dy jn y szum tupiących tancerzy, co się tam kręcą w zbitej masie w takt jakiejś ginącej w e wrzaw ie piosenki!

Przez izbę scenę przesuwa się coraz to inna para osób , zasłuchana i zapatrzona w ten tan, wirujący i połyskujący barwnemi wstążkami, oraz m ieniące się tęczow em i barwami. R zecz dzieje się na wsi w pobliżu Krakowa. P óźną jesienią o d b y ło się wesele córki gosp o ­darza, W łodzim ierza, któia w ych odzi za pana z miasta. O czyw iście zjechali tu goście pańscy z K rakow a. Czy „W ese le " oznacza tylko zaślubiny uroczej w ieśniaczki?

N ie ! M a on o jeszcze inne znaczenie — znaczenie ideow e t. j. zaślubiny ludu z ośw ieconą warstwą czyli inteligencją celern stworzenia jednej potężnej m asy na­rodu . . . Na scenie w idać Czepca, mądralę, k tóry cie ­kaw y do w szystkiego, pyta dziennikarza, co słychać w polityce. Ten udaje, że g o nie rozu m e i chce się g o pozbyć. Rzuca mu jednak pytanie: W iecie choć, gdzie Chiny le ż ą ? N e w smak to chłopu, nie daje za w y- granę i odcina, że „ch łop chłopskim rozumem trafi, ch oćby było i d a lek o". — Dziennikarz nie spodziew ał się takiej odpow iedzi i chcąc się p o zb y ć natręta, zwra­ca się wprost do n iego:

„Ja m yślę że na waszej parafji świat dla was d o sy ć szerok i."

Tem chce dać chłopu do zrozumienia, by się nie wdawał w niesw oje rzeczy, poniew aż to zbyt rozległe h ory ­zonty.

„N iech na całym św iecie wojna by le polska w ieś zaciszna byle polska wieś sp ok o jn a ".

C łop zrozumiał w jednej chwili, o co chodzi dzienni­karzowi, b o odpow ie zapalczyw ie;

„P on się boją we wsi ruchu Pon nos obśmiwajorn w duchu, —A ]ak my, to my się rwiemy ino do jakiej bijacki.Z takich, jak my, był G łow ack i". —

Dziennikarz rozm awia potem z Zosią, panną z Kra- kpwa, co rów nież przyjechała na w esele i chce „p otaó - cow a ć“ z tymi, co mają wiechę pawich piór. T e g o pragnęła też i H aneczka. Klimina, w dow a po w ójcie, żali się przed Radczynią, że „panow ie dziw ek się b o ją " , na co ta od p ow ia d a :

„W y śc ie sobie, a my sob ie K ażden sob ie rzepkę sk rob ie".

Poeta daje d o zrozumienia, że ciasne poglądy o ś ­w ieconej warstwy nurtują jeszcze , nie rozumiejąc duszy ludu w iejskiego. Haneczka i Z osia rwą się do tańca

na w idok drużb w kierezjach i pawich piórach. Ża pozw oleniem R adczyni ruszają w tan ze słowami na ustach: „raz dokoła — mus nas w oła*, a m łodzież w iejska w sw em obejściu się jest nader uprzejma i to­warzyska w obec w ykształconych panien z miasta. Warto posłuchać, na jaki kom plem ent zdobyw a się Jasiek drużba, gdy Haneczka idzie z nim w tany. H a n e c z k a ; „Jasiek dzisiaj pierw szy drużba11. J a s i e k : „Najmilso mi tako służba,,. Jednak m łodzież wiejska nie ma jeszcze zaufania do m łodzieży inteligentnej. Najlepszym dow odem są słow a w ypow iedziane przez tegosamego Jaśka, k tóry w pierwszej chwili tak się zapalił do tańca, a teraz spotkaw szy wśród zabaw y sw ego przyjaciela, Kaspra, zwierza mu się co g o b o l i :

„K asper drużba, słuchaj bratku c o ci powiem na ostatku zgadnij c o ?

K a s p e r : N ie w ie m .n o ? J a s i e k : Że tak one ino k p :o m “ . W rozm ow ie R adczyni z Kliminą przy­chodzi aź dwukrotnie do nieporozumienia. Radczyni zdaje się że posiadła wszystkie mądrości a z wieśniaczką nie m ożna o niczem innem m ów ić, jak tylko o gospo­darstw ie :

C oż to gosposiu na roli?C zyście sobie już posiali?

A le Klimina daje jej ciętą o d p ra w ę : „T ym ta cza­sem się nie s iw o “ . — Oznacza to, by pani nie wdawała się w rozm ow ę z zakresu gopodarki, o czem wcale nie ma pojęcia . „D obrze sob ie w yglądacie4', odezwie się R adczyni. — „I pani tyż nie m arnie", odcina Klimina. I!e razy w ięc inteligencja m ów i z ludem, nie m ogą się nawzajem porozum ieć, nie ufają sobie. Oświecona warstwa nar du nie wie, co drzemie w duszy ludu, nie wie, że tam tkwi w ielka m oc i potęga uśpiona, którą należy dopiero zbudzić, ująć w karby i umieć 'w y k o ­rzystać na chwałę i dobro ojczyzny. Że tak w istocie jest, przekonać się m ożna z m ow y Czepca:

„Z m iastowem i to dziś krucho ino na wsi jesce dusa co się fantazją rusa“ .

Lud wiejski ma poczucie narodowe, ma św iadom ość i czuje się Polakiem otaz poświęci w szystko na ołtarzu ojczyzn y , jak to okazuje się z następujących słćw :

„Jakby kiedy co d o czego m yśm y ■— wi sie nie od tego ino ktoby nos chciał u ży ć“ .

A toli w ostatDich czasach jest ogrom ny zwrot ku lepszem u. Inteligencja, zwłaszcza nauczycielstwo zaj­muje się ludem, ośw ieca g o i pom aga, wzbudza w nim śpiące na dnie duszy poryw y i szlachetne zapały ku odrodzeniu o jczyzn y , w o g ó le praca idzie szerokiem ło ­żyskiem . W dalszym ciągo na tej izbie-scenie wystę­pują co raz to now e pary . . . Zjawia się i żydek który przedstawia panu młodemu swą córkę, R achel'1

193

p&hlftę e fla ltow a n ą , co to była „w W iedniu na operże i zna cały P rzy b y szew sk i,. — Rachela, zwabiona hu­kaniem ch łop ów i muzyką, szła przez błoto aż tu d o dworu, by zbliska przypatrzeć się w eselu :

„A ch , ta chała rozśpiewana, ta roztańczona grom ada, zobaczy pan, proszę pana, że się do p oez ji nada, jak pan trochę zmieni, d o d a „, —

Jej to by ł pom ysł sprow adzenia chochoła , słom ia­nego straszydła, w co jest owinięta róża w ogrodzie, aby jej nie zw ażył najgorsży m róz. Pan m łody pow - starza to zaproszen ie:

„P rzy jd ź ch och ole na W eselezapraszam cię ja, pan m łody wraz na gody , d o g o s p o d y !Sprow adź jeszcze kogo chcesz ciesz się nami ciesz Godam i*.

A panna m łoda d o d a je :“ C y on nos tyz posłucha, b o to głucho psiajucha,,.

W akcie II . o p ó łn ocy zjawia się ch och oł na izbie- scenie, zapow iadając p żzybycie gości duchów z przesz­łości Polski. Poeta przygotow u je chwilę w ielkiego w dziejach D n ia :

C hochoł: „K to mnie wołał, czego chciał, — zebrałem się,

w com ta m ia ł; jestem , jestem na W esele, przyjedzie tu g ośc i w ieleżeby ino w icher w ia ł".

A dalej m ó w i: C o ?ię kom u w duszy gra co kto w sw oich widzi snach c z y to grzetfh, czy to śm iech, czy to kapcan, czy to pan, na W esele przyjdzie w tan ." —

C hohoł — co za potężny sym bol ironji, nędzy i martwoty, sym bol gnuśności i lenistw a! . . . Czyż naród nie pozostaw ał długi czas w letargu ? C zyż nie miał szlachetnych p oryw ów i zapałów , które prysnęły, niby bańka m ydlana lub spaliły się szybko, niby słoma

samym zarodku tw orzenia jak iegoś w ielkiego dzieła? N arodow i bow iem brak sam odzielnej inicjatyw y, brak wytrwałości w pracy, d latego bieda go gn iecie, dlatego obcy nie liczą się z nim, a w rogów czyha co niemiara. Ale Isia, słaba dziew czynka w ypędza ch o ch o ła :

„Id ź precz, idź precz na p o le huś ha, hulaj chochole 1“

Słomiany w iecheć nie słucha. C zyżby w ięc Isia była sym bolem niem ocy narodu, k tóry nie m oże poz­b y ć s ię pałuby s ło m ia n e j, p ozb y ć s ię wady lenistwa, ocknąć s ię z letargu i martwoty ? Takby wyglądało. P oeta sym bolizując, w ykazuje mu jeg o błędy . . . Naród pow inien nabrać m ocy i siły, oraz hartu duszy —- a w ten sp osób przysposobiony, zacząć budow ać now y gm ach od podwalin . . ., nie zrażając się nirzem i waląc w szystkie przeszkody w p u ch ! Tak dopiero można być pew nym zw ycięstw a . . . Naprzód więc do dzieła, bo „raz dokoła mus nas w oła,, do czynu ofiar­n ego , co ma być nową erą w dziejach narodu i now ym fundamentem p o d budow ę wspaniałego gmachu państ­w ow ego, K ażdy więc, kto się czuje Polakiem i ma p o­w ierzony m niejszy lub w iększy posterunek służbow y, powinien przedewszystkiem w ypełniać ściśle sw oje o b o ­wiązki, patrząc ustawicznie na w yryty w duszy ryngraf?

„N asz sztandar: Praca - Trud,O jczyzna - W ie lk ość - Polski L u d !“

Przychodzą więc duchy z tam tego świata. Zjaw ia się naprzód W idm o i długi czas pozostaje. Z rozm owy z M arysią widać, że to dueh jej daw nego narzeczonego. Ukazuj^ się potem duch Stańczyka, sym bol historycz­n ego błazna. W szczyn a rozm ow ę z dziennikarzem na temat, co panow ie zdziałali dla dobra o jczyzn y ? Broni się dziennikarz*, jak m oże, nie w ierzy w siły narodu, nie wierzy w odrodzenie i przyjście don iosłego w dzie- jach Dnia, gdy m ów i :

„ż e w szystko, co było, przepadło, bezpow rotnie w mroku zbladło: to bajki o trzecim M aju !M atkę do trumny się kładło, siostrę i rodzinę całą; ksiądz p ok rop ił i pośw ięcił, grabarze gruz przyw alili; ep igon ów co zostało, na stypie się w eselili".

W dalszym ciągu rozm ow y Stańczyk wyrzuca in­teligencji rządzącej brak in icjatyw y i sam odzielności w pracy narodow ej, a wreszcie stwierdza, że sw oich wad cudzym błędym nie usprawiedliwia się ani napra­w ia! D aje przeto dziennikarzow i polsk i „kaduceus11 z okrzykiem na ustach: „Idź — rządź, mąć tę kadź narodową, m ą ć !! “ — Przez to poeta chce w ykazać narodow i, że są u nas jednostki krzykliw e i ambitne tak zwane „w ielkości partyjne", które niby to pośw ię­cają pracę dla dobra o jczyzn y , chcą niby służyć spra­wie n arodow ej, a w rzeczyw istości mają jedynie na oku sw oje „ ja 11, sw oją prywatę. T acy zaw sze „m ącą kadź narodow ą11. Przed tego rodzaju ludźm i usiłuje poeta przestrzec naród, ponieważ ci każdej dobrej spra­w ie szkodzą . . . Potem w chodzi R ycerz, rozmawia z poetą i zapow iada, że poezja polska winna służyć ty lko o jczyźn ie i być prawdziwie narodow ą . . .

*) Przedstawiciel stronnictwa konserwatywnego w byłej M ałopolsce. — ( C. d. n.)

194

WŁAD. DUNAROWSKI.

Kroki za sobą.Fantazja.

Miał w yruszyć w świat n iezdobyty , — M iał go zd ob yć i p ieczęć własnej wartości na nim p rzy ło ży ć ; własną m yśl tw órczą rozwinąć i czoło nią ukoronow ać i stać się k ró lem ; huf nieskalanych rycerzy z bez­władu w yzw olić , duchem tchnąć, sercem ozd o b ić i w m oc jutra poprow adzić : Jutra, k tóreby się widnym k ośc io ­łem stało, b łyszczącym niepokalaną św iatłością roratnich św iec i gw iazd, w yjaskraw ionych n ieskończonością trw a­nia w zachw ycie.

Miał wreszcie, w bramy św iątnicy Jutra w szedłszy, na kolana paść, c z o ło w prochu zanurzyć, aby odczu ło m yślą jeg o smak trudu i poniżenia i m iało g o przed oczam i, g d y w boskiem obliczu w zrok utopi, gdy prawdą się zachlyśnie, wzruszeniem piękna uderzone-oślepnie, a żarem n ieskończonej m ło śc i rażone na miazgę się zetrze i ludzkość nią obdzieli, aby nie zapomniała przy­kazania sw ego drogi Odkupienia. 1

Potem, Bogu za życie pokłon oddaw szy, miał sztandar swej w iary rozw inąć, hasło idei na złotej w stę ­dze w ypisać, do drzewca w olą ducha i siłą mięśni przy­twierdzić, m odlitą n iezgw ałconych ust pośw ięcić, egzor- cyzm em niskie żądze wraz z szatanem w otchłań za­g łady wtrącić, skąd niema .wyjścia ni pow rotu d o ż y ­w ych. Następnie sztandarem wielki krąg w cztery strony świata zatoczyć, do garści wiarą p rzygw oźd z ić i ruszyć drogą skalistą, ciasną, w n ieskończoność spię­trzoną, n iebotycznie wyniosłą, lecz wolną od cieni, bo niegasnącą pow odzią słońca zlaną.

Niemal że juz w yruszył . . . P ierw sze kroki przed się w ym ierzył i śmiało cisnął o ziem ię.

K to o n ? Człow iek Idący. Takie jest jeg o miano. Takiem się przezwał na okres czasu swej w ędiów ki przez ponętne królestw o materji. Już nie pomni, czy któś k iedykolw iek miał dla n iego inne nazw isko. Bo prawdę pow iedziaw szy to dotychczas nikt jeszcze na niego nie w ołał, nikt nie w zyw ał je g o imienia. B ył jakby poza nawiasem życia, poza czyjem ś pragnieniem, poza istnieniem wszelkich potrzeb ludzkich.

Ruszył. Pierwsze wrćżenie, jakie odczuł, było ja k ob y świat się przed nim rozszerzył i stanął na bacz­ność. A m oże — m oże . . . Przecież to on , Człow iek Idący.

W ięc idzie dalej. Za pierwszym zakrętem Duma uchyliła przed nim czapki i cichączem zaczęła postępo­wać za nim. S łyszał jej kroki rytm iczne, pew ne siebie, m ocne i jakby z głazu w ycięte. Postanow ił nie o g lą ­dać się, ale iść tak, by głosu kam iennego poza sobą nie stracić.

Szedł. Chociaż mu się zdaw ało, że sam oblicza kroki, bada przestrzeń i baczenie daje na drogę, w rze­czyw istości by ło in acze j; nie jego by ły kroki i nie

własną pochłaniał przestrzeń.Aż stanął przed małą, lecz ociężały z w ytw orności

budow lą. Coś n iby pałac w. miniaturze, n iby kaplica. W szystk ie style ubiegłych epok k łóciły się ze. sobą za­ciekle o harmonję, by wreszcie w ygram olić się na sczer­niały dach przez pioron uszkodzonej w ieżycy , i stamtąd straszliwie zimnem milczenierii przem awiać d o otoczenia . M ów iono ukradkiem, że jest to m odlitw a za zmarłych.

N iekażdy dawał tętnu wiarę.Nadęta w spaniałość i przepych budow li zdaleka

przeczy ły podobnym tw ierdzeniom gminu.1 Powstaw ały kłótnie na tem tle, ch oć w istocie nikt nie miał wyraźnej pew ności co do kw estji Sądów, odn oszących się d o ow ej kaplicy, w ypchniętej jakąś tatalną siłą w ponure tow arzystw o czarnych, wysmu­kłych drzew.

M łodzież Omijała to m iejsce z wewnętrznego nakazu. W iała bow iem stamtąd taką pleśniną czasów , takim za­duchem jakichś starych, pogruchotanych, dobrze prze­gniłych szpargałów , źe nawet psy — w łóczęgi zbaczały z drogi, uciekając naprzełaj.

Jedynie starzy ludzie, o zwęglonej myśli i sp ło­wiałem oku, w czasie niektórych większych świąt w y ­ciągali sw e poobiednie przechadzki aż za miasto, pod ciężkie wrota kaplicy, by tam w spom nieć sobie i p o ­gwarzyć o czeuiś dawnem, co to n iby było i nie było co gdzieś się podziało bez śladu i niemal bez e c h a . . . co leg ło w grobie własnej nicości, marnego cienia po sobie nie zostawiwszy na drodze przyszłych w ieków , jeno tego potwora kamiennego, który tylko ludzi śpie­szących z drogi strąca, zimnicą straszy, a psom skom ­lenie w pyski, kładzie. 1

Tam Idący stanął i rękę położył na klamce. Na­cisną!. C ężkie w sztabie żelaza kute drzwi nie ustą­piły. Jakby pokutne westchnienie gdzieś jękło za niemi, w yraziw szy swern bezdusznem konaniem niem oc i w iecz­ną martwotę.

Nie zraził się tfm Idący. Zaczęło się szamotanie. W czasie tego WKróg jego padł przypadkow o na p o ­czerniałą tablicę, z boku dó muru przytw ierdzoną pa­trzącą przed się powygryzanem i gałami przez czas nie- litościw y pokąsanych liter.

Czytał.Gdzie by ły próżne oczod o ły wy żarty ch słów , tam

wkładał sw e żyw e źrenice i czytał . . . czytał umarłe myśli pateną rdzy przykryte, na w ichrze lat zw ie trza łe ... czytał słowa napuszone, zdania oddawna beztreściwe i trupim rozkładem cuchnące.

Czytał jednak. Czul, że za nim sto i Duma i również czyta. Jeśli tak to jemu nie wypada co innego czy ­nić . . . Zresztą — przecież sprawia mu to przyjem ­

195

ność i w idoczne zadowolenie. Czuje, jakby g o ktoś podsadzał coraz w yżej i w yżej . . . jakby go stawiał ponad poziom em zw ykłych śmiertelników, w miejscu nietykalnem, niedostępnem dla tłumu, wyróżnionem przez w szystkich. Już z wszelkiem i odcieniam i odczuw a swą w yższość, przez tych o to je g o „p rzod k ów " tradycją mu przekazaną, a dopiero teraz przez siebie odpow ied ­nio odczutą i zrozumianą,

Jakież to teraz jasne: ,1 miałby się jeszcze czem ś trudzić, k iedy „tam ci11

w szystko za n iego obm yśleli i obrobili, p ozy c ję w św iecie ustalili, chwałę sw ych „c z y n ó w " na n iego przelali, aby godn ie reprezentował kiedyś ich imię i honor r o d u . . . Nonsens! W szy scy istnieją dla n iego ; on , dla siebie, dumy i krwi przodków , a pozatem dla nikogo. Głup­stwem by ły je g o poprzednie p oryw y i dziecięce zapały— głupstwem wierutnem. Na szczęscie zaw czcśaie się jeszcze cofnął. Co za op iekuńczy ce l w ytknęły sob ie ow e kroki, idące za n im ! G dyby nie one . . .

Czyta. Zeskrobuje rdzę, w pycha literom p o w y ­bijane kły, dodaje na m iejsce n iedających się wskrzesić trupów sw oje własne myśli, buduje wspaniałą całość na chwałę sobie i . . . tam tych. Za zaszczyt i o b o ­wiązek poczytuje sobfe tę pracę. A nadew szystko p o ­święcenie — pośw ięcen ie! G odne now ych pom ników i now ych tablic. T ablic ze złota i marmuru, k tórych by rdza n igdy się nie chw yciła, któreby złośliwem u czasow i dum ny stawiły opór.

Czyta raz jeden i drugi i p o w ielekróć razy. Nie sprawia ma to już tru dn ości: formułkę zdołał opanow ać do ostatniego słow a . . . które by ło i nie było. Czyta. To jedno ma zapatrzenie i jeden cel przed sobą, Nikt dla n iego nie istnieje, tylko on sam dla siebie i „tam ci11 w nim. — Oraz ta stara, zardzewiała tablica.

Naraz poczuł, ja k ob y mu się świat przed oczam y zamknął, czy też zniknął. N ic niema, tylko on sam stoi na jakiemś w yniosłem rusztowaniu, gdzie kończy się wszelka istność i troska bytów . Zdum ienie go ogarnia : tak nagle ? R ozpacz zaczyna nim potrząsać. Pom yśleć, że niema już nic . . , że w koło postać u go - rna . . . A leż to okropne 1

Z decydow ał się odw rócić, aby dojrzeć i upewnić się o obecn ości tow arzyszki, stale za nim postępującej a nawet kierującej jeg o krokam i. Niestety, n ieprzenik­niona ciem ność pochłonęła w szystko w sobie. Drwiący je j uśmiech, świstem przeszyw ający powietrze, zabolał go dotkliw ie. Srom otne opuszczenie zakłuło g o w sa­mo serce.

P oczą ł trzepotać rękami w próżnej przestrzeni, jak­by się chciał czegoś czepić, coś obłapić, coś uścisnąć i przytulić do siebie . . . d o sw ej w yziębłej piersi. Nic, tylko drwiący uśmiech ciem ności, ty lk o opuszcze­nie grób. Gdzieś p od nogam i trzeszczy spróchniałe rusztowanie. Jeśli ono runie, na czem znajdzie oparcie?

Inne jakieś uczucie mu m ów i, że ziemi niema, a tylko on sam w p o ś r ó d ciem ności. Z iem i? . . .

Prawda, nie myślał nigdy o czem ś podobnem .Ziemia, słońce, gwiazdy, ludzie, ich trud i niedola

i nieustanne zmaganie się ze śmiercią — nie . . . ta­kie rzeczy nie wchodziły w zakres jeg o zainleresowan, czy g łębszych myśli. O ludziach wiedział tyle, że is ­tnieli, chociaż mało do n iego p o d o b n i; że stanów iii ja­kąś zwartą, bezduszną masę, ob cą mu pochodzeniem , niezrozumiałą w egzystencji. Gardził ich prymily ,vem życia, w ytężoną pracą rąk i m ó z g u ; drwił i oburzał się do n iem ożliw ości na widok rażących aspiracyj n iektó­rych nad poziom w znoszących się jednostek. Jal żeby deptał w tedy j A le . . . nie na to by ły jeg o pańskie nogi.

Teraz m ożeby inaczej postąpił, m ożeby nawrt cu­krzyk radości z pustych piersi w ydoby ł na widok... obiętnie k og o . Lecz za późao. T y lk o rusztowanie chw ieje się i trzeczczy-. Jeszcze chwilę — a padnie, przyspieszając nieubłagany koniec* K on iec? ... Dla ta­kich, jak on , niema końca. Pomniki, tablice, potom ność.. Grom ada, pospólstw o m ogą zginąć, lecz nie on , nie je g o imię, nie sława jego rodu.

M yuow oli gam ą się w yp łow iałe frazesy, wytarte zdania, którym jednakże trudno dać wiarę. Dziś czas przemawia. Siła je g o g łosu jest w iększa od wszelkich dogm atów tradycji.

P onow ny wstrząs. Rozpacz napędza coraz to po­tw orniejsze m yśli. Za niemi kryje się skurczona trw o­ga śmierci. Czy mu nie żal c z e g o ? — pytając się błędne ogniki.— O, ta k ! czegoś mu żal, lecz sam nie w ie czego. W szak op rócz tej tablicy, którą rdza zgry­zła, niewiele posiadał. Lecz tej mu nie żal... przy­najmniej teraz. P raw dopodobnie życia, które raz kie­dyś przez nieostrożność na fałszyw ej postawił karcie. K iedyż to b y ło ? ... niby w czoraj — niby dziś jeszcze— niby przed w iekiem . Jakby przez sen widzi, iż gdzieś wyruszył, gdzieś daleko — dalej, niż najodle­g le jszy punkt ziem i — a w yżej, niż zenit nieba sięga. A ż w poprzek drogi stanęła mu ta trupiarnia z zardze­wiałą tablicą „nieśm iertelnej11 chw ały i m agazynem na­grom adzonego honoru, m ocno już pleśnią nasiąkniętego. Tablica g o otumaniła i w prow adziła w obłęd koszm ar­nego snu. T a b lica !... G dzież ona teraz ? G dzie słupy ciężkie wrota dźw igające... gdzie cały przybytek i p o ­śmiertne schronisko je g o p rzod k ów ?

W yciąga ręce, maca, dotyk a — a raczej chce d ot­knąć czegoś, szukając zimnej klamki... Zginęła. W szy ­stko czas pochłonął. T y lk o on sam gdzieś się tłucze, nie m ogąc znaleźć przytułku u żyw ych , ni u zmarłych. Boskie imię chce w y d o b y ć z myśli na wargi zsiniałe, lecz w tem szamotaniu się zapomniał własnej mowy. I tu zaw ód... jak wszędzie. A siły trwania odchodzą, słabną i nikną niespostrzeżenie.

Ostatni gw ałtow ny wstrząs.

Chwieje się rusztowanie... runęło... M igotliwa świa­dom ość zapadania się w bezdno śmierci. Resztki skur­czu trw ogi... oszołom ienie... (C. d. n.)

196

O ZBYTKU.

Łazienki oelwederskie w Warszawie.nemu, jest on pewną, godną szczególn ego potępienia form ą próżności i pychy. Prawda, że rozszerza w ok ó ł siebie pewien dostatek. Ale pom inąw szy, że uboży i dem oralizuje odda jącego się zbytkow i, korzysta z ty ­siącznych bezużytecznych usług i traci kapitały dla sa­m ego tylko pokazania się w sp osób nieprodukcyjny. Dalej przyzw yczaja ludzi w zbytkach ży jących do nad­zw yczajnych d och od ów , n ieodpow iednich w cale ich za­słudze ; a kiedy tych zabraknie, sprow adza najsmut­niejsze zboczenia z uczciw ej drogi. Następnie, znie­chęca najpożyteczniejsze i szlachetne gałęzi sztuki, p o ­pierając natomiast z ich szkodą sztukę podrzędną a czasym wątpliwej wartości, zwiększa liczbę ludzi, k tó-

Pochłania bow iem i pracę ludzką, i bogactw a narodo­w ego, k tóre użyte w innych form ach pozw oliłyby lepiej w yżyw ić i w ych ow ać m łode pokolen ie ludzi ubogich, a przez to samo zapew niłyby rodzinom i narodowi p o ­m yślną przyszłość.

N ależy się w ięc pow strzym ać od w szelkiego nie­rozsądnego zbytku a w szczególności od zuchwałego zbytku, k tóry naigrawa się, rzec można z niedoli bie­dnych ; i pow strzym yw ać się należy nie przez chciwość, ale ażeby na użyteczne cele przeznaczyć tę nadwyżkę jaką opatrzność dała.

Rozum ny zbytek, odpow iedn i do zajm ow anego stanowiska społecznego, me przedstawia nic przeciw ­nego cn o c ie ; n e m ożna g ó ganić. Da on się zresztą usprawiedliw ić zarów no z punktu ek on om iczn ego i m o­ralnego, jak i estetycznego. Nikt nie jest oczyw iście obow iązany do pozbywania się tego, czego wym aga od n iego stanow isko społeczne i zw ycza je św iatow e. Nikt nie jest obow iązany prow adzić życia przeciw nego przy­jętym zw y cza jem ; A le kiedy zbytek staje się nierozsą­dny lub nieodpowiedni zajm owanem u stanow isku społecz-

rych istnienie zależy od czyjej fantazji i widzimisię, i przez to przyzw yczaja ich do próżniactw a, w prow adza zam ieszanie d o życia ekonom icznego, narażając je na niezgodę z prawami m oralnem i; słow em demoralizuje i uboży w rezultacie w szystkie klasy. Kiedy zbytek pochłania większą część nadwyżki d och od ów u boga­tych, biednym brak najkon ieczn iejszych do życia środków .

D odać należy, że zbytek jest m oże nie mniej szko­dliw y od niew strzem iężliw ości, pijaństwa alkoholizmu.

197

WłóczęgaMichał Hieronim Stankiewicz.

(C iąg dalszy.)Przybywali kupcy nietylko z pobliskich , okoli­

cznych miast i m iasteczek, ale i ze stron dalszych, a nawet z innych prow inćyj i z zagranicy. Przybyw ali kupcy: z T arnopola , Stanisławowa, Lwow a, Krakowa, z Bukowiny, S łow aczyzny i W ęgier. Przybyw ali Or­mianie, osiadli na Pokuciu, a nierzadko Tatarzy i Tur­cy z dalekiego w schodu. W ted y m iasteczko to na sze- reg tygodni przybierało całkiem inną szatę.

Obecnie jarmark wrzał już w całej p e łn i! Z m a­lej, puslej, niezamieszkałej, zapadłej, podpartej kołkiem dziury podolsk iej, w yrosło wielkie targow isko św iata. Szałasy, budy, stajnie, szopy — jak w bajce — przy­brały całkiem urny w idok. Brudne, pok rzyw ion e, odra ­pane, puste ściany pokryły się: drogiem i kobiercam i zachodu i wschodu, jedwabiem, makatami, koronkam i, srebrem i złotem, a różn orodny i różn o języczn y , pstry tłilm: kupców, pom ocn ik ów , p o m o cn ic , agentów i fa­ktorów, czynił to kupieckie zbiorow isko podobnem do chmury szarańczy, opadłej na ziem ię, lub do setek ol­brzymich, kijem poruszonych mrowisk.

Nie ty lko rynek, ale wszystkie okoliczne place, pola i równiny, pokryły się budkami, straganami i w szel­kiego rodzaju kramami, — było tam w szystko to, co czas, stan, pleć i w ogd le życie ludzkie zapragnąć m o­gło. Znalazłeś tam: w ierzchow ce szlachetnej* krwi z najpierwszych w kraju stadnin, karety, kocze, p o w o ­zy, wózki, proste w ozy i sanie chłopskie, lok om obile , samochody, m otory i wszelką armaturę, w szelk iego r o ­dzaju machiny, sprzęty rolnicze oraz Daw ozy sztuczne,— drogie, krajow e i zagraniczne skóry i futra, — ca ­łe bale skór zwierząt, rzadkich, podbiegunow ych , — niezliczoną, różnorodną ilość b łyszczących i za oczy chwytających w yrobów ze złota, srebra, p latyny i mie­dzi, — korale, perły, zegary, różnorodną ilość p rzy b o - rów kościelnych, ornatów, chorągw i, baldachim ów , k ie­lichów i monstrancyj, — całe s tosy siodeł i w yrobów ze skóry, od najw ykw intniejszych do najprostszych, — tysiące ubrań damskich, m ęskich i dziecinnych, aż do prostej, ludowej tandety, — nieprzeliczone ilości szkła, porcelany, luster i wszelkich naczyń przeznaczo­nych do ce lów laboratoryjnych, chem icznych i lekar­skich. — : Na straganach z zabaw kam i — istny raj jdla dzieci. Zdała, na uboczu, rozłożyła się targow ica bydła. W idziałeś tam nie kilkadziesiąt sztuk ladajakich ogonów zw ierzęcych, ale całe tysiące sztuk różnej ra­sy i maści — d o chow u lub na rzeź; a pom iędzy tem wszystkiem, pstry tłum, niby wielkiemi ulicami prze­walał się, toczył, w y m ija ł,wrzał życiem , śm iechem i w e­selem, którego pom ruk rozchodził się daleko, a odbity od w zgórzy i lasów , pow racał znów z pow rotem m ię­dzy tłumy; one zaś jakby lawina, kolebały się na pra­wo lub na lew o — m iejscam i rozdrabniały i zb iorow i­

skami otaczały setki kramów, szałasów i straganów, a targując się, szczerząc do dziew uch zęb y i popychając,— p o jed y n czo lub grom adam i, gubiły się w dym ach i oparach knajp i jadłodajń.

Przed tobą szumiał pogw ar nie tysiąca, ale setek tysięcy ludzi, różnego stanu, płci i wieku, a przeważał lud wiejski, który p rzybył n iety lko z bliskich, ale i o d ­ległych pow iatów .

W pustych d o niedawna i zam kniętych na rygle zabudowanianiach zatętniło bujne lecz krótkotrw ałe ż y ­cie. W niektórych um ieściły się: p rzygodne restaura­cje, garkuchnie, jadłodajnie i proste, ordynarne szynki, zaopatrzone w surową, nierafinowaną w ódk ę gorzelnia­ną, w bułki i śledzie. M iejscam i w yw ieszkam i oznaj­m iały sw ój krótki, m otyli, zaledw ie na szereg dni ob li­czony żyw ot: herbaciarnie, kawiarnie i różnorakie za­kamarki rozryw ek, gier i rozpusty, w których będące i usługujące tam kobiety różnych ras o przew adze se­m ickiej — mimo zm ęczenia z uśmiechem „podkasanej m uzy" na ustach, zapraszały siejących banknotami i zlotem przygodnych jarm arkow iczów do w zięcia udzia­łu w opilstw ie i zabawach, które, tam — za parapeta­mi lub kotarami n iejednego z nich m oralnie zbrukały, lub całkow icie pokalały.

W tem olbrzym iem zbiorow isku ludzkicm spostrze­gałeś nieraz właścicieli olbrzym ich m ajątków ziemskich i ich pełnom ocników , bogatą szlachtę w ioskow ą przy­byłą celem przeprowadzenia tranzakcyj zbożow ych , za­jeżdżająca karetami, kolasam i i różn ego typu w y d ob y - tem i z lamusa starośw ieckiem i brykam i. Spostrzegałeś w tłumie księży trzech obrządk ów : łacińskiego, ormiań­sk iego i unickiego, tych zaś ostatnich poznaw ałeś po tow arzyszących im żonach i dzieciach; a nadew szystko wbijała się w o czy brudna, krzykliw a, brodata o dłu­gich zakasanych połach, pejsata zgraja m niejszych ku­pców , koniarzy, rzeźników i ich pom ocn ików , którzy odtrącani — jak uprzykszone m uchy — wytrwałością nużyli niejednego, szlachcica, zdobyw ali g o szturmem i dobijali ostatecznie pożądanego dla siebife kupna ko­ni, w o łów lub zboża.

Na szerokim placu rozłożyła sw e „lary i penaty® cała zgra ja : panoram, karuzeli, m enażeryj, m uzeów , huśtawek i w szelkiego rodzaju w yk p igroszów . Przed niemi ścisk okru tn y : Żądna widoku czegoś now ego i ciekaw ego zgraja gap iów — przewalała się od jednej budy do drugiej, zaglądała do w szystkich otw orów i kątów zw abiona rozgłośnem i, krzykliwemi muzykami, w które każda z tych bud była zaopatrzona, — owe zaś bez względu na od leg łość — każda, dla siebie roz­dzierała p ow ie trze : rykiem trąb, piskiem fletów , głu • chemi uderzeniami bębna, zgrzytem czyneli, czyniąc w pobliżu miast m uzyki piekielną „kakofon ję“ !

Przed jedną wielką budą zb iorow isk o ludu okrutne:

198

K ażdy z tłumu starał się jaknajbliżej docisnąć, gdyż ciekaw ość jak og ień paliła w szystk ich ; każdy chciał jaknajlepsze m iejsce zdobyć, b y coś ciekaw ego zo b a ­czyć, niejeden oberwał szturchaliea lub guza, lecz zm il­czał dyskretnie, gdyż na podw yższeniu z desek przy wejściu do budy muzealnej sta n ą ł:

— Zgadnijcie k to ? . . .— M ikolcio lTłum gapiów , zobaczyw szy go p ized sobą —

umilkł jak w kościele, a tylko w sąsiednich budach szalała dalej ta sama muzyka co poprzednio . M ikolcio ubrany w sw ój ga low y mundur, zdjął z g łow y turban, przyozdobiony kitką sztucznych kw iatów , ukłonił się uśmiechnął, zadzw onił brzękadlami u kolan, a sk orzy ­stawszy z ch w ilow ego uciszenia się m uzyki tak sią za­prezentow ał:

— Jestem M ikolcio, S okolcio , siwieńki „h o łu b czy k 11! Poczem spojrzał na otaczające go m orze gapiów ,

nasadził turban na g łow ę, a tupnąwszy nogą zad zw o­nił znów brzękadłami i tak zaczął śp iew ać:

O j dolaż, m oja d o la ! —C zy w y o tem w iec ie ?Jak wracałem z pola,Padał deszcz na ś w ie c ie !

O j p iękneż łany zboża,Pszeniczki i p rosa ;Jęczmiona złoci z o rza ;L iście schyła r o s a !

Oj, łany nasze miłe,Falujące kłosy 1 Obsiadły was pszczół r o je ;Brzęczą p od n ie b io sy ! ! . . .

Tu przestał śpiew ać, kraciastą chustką otarł spo­cone pod turbanem czoło, spojrzał przed siebie, a w i­dząc natężoną uwagę w szystkich zaśpiewał skoczną p iosen k ę :

O j dziew czyno, oj dziew eczko 5 Takaś m od rook a :Złote w łosy , złote rzęsy !C zy spadłaś z obłoka ?

A ja takie dziew czę lu b ię :C o ma krucze w łosy,Białe lica, czarne oczy I d o ziem i k o s y !

A ja takie dziew czę lubię :Co ma wfcosy ln ia n e ;Szare oczy , dołki w twarzy 1 usta . . . rum iane!

Skończyw szy piosenkę, poprosił M ikolcio otacza­jących g o do wejścia d o środka nam iotu, ale ci się w cale nie śpieszyli, lecz pom im o oporu starego błazna— śpiewaka dokoła otoczyli, podnieśli g o d o g óry , a nie dając mu schronić się do środka, z uciechą wielką i weselem poczęli nim podrzucać — jak ch łopcy sw ego profesora na m a jów ce ! W reszcie, przyrzekłszy, że im coś opow ie — wyrwał się z rąk nicponiów , w yprosto­

wał kitkę przy czapie, którą rnti niebacżoie przygnie­ciono i tak zadeklam ow ał:

Dziadek rudy,Babka ruda,

O jciec rudy,I mać ruda!I ja rudy, rudą mam,B om ją sobie wybrał sa m !I ksiądz rudy ślub nam dał 1 muzykant rudy grali

Tu przerwały mu liczne g ło sy : — Sfiksow ał stary czy c o ? . . . Przecież jest kawalerem do wzięcia i baby niema ża d n e j! — Inni zaś krzyczeli : — Trzeba ge ożenić 1! A poniew aż w drugiej p iosence w yszukał sob ie trzy naraz dziew uchy, które mu się spodobały , należałoby go po turecka z trzema w ysw atać, z tem i, które sob ie sam w pieśni w yśp iew a ł!!

R ozbaw ion y tłom ,»o żyw ym temperamencie, b y łby jeszcze dalej dom agał się od Mikolcia dalsaych piose­nek, gd yb y nie gruchnęła muzyka w namiocie, która rykiem trąb, piskiem fletni, uderzeniami bębna i czyneli przytłumiła g łosy pospólstw a w lew ającego się do wuętrza.

Chw ilow o czyn n ość M ikolcia była skończona, a czekały g o dalsze — w następnych godzinach p o d o ­bne sukcesy i ow acje . . .

Jesienią, objechaw szy ważniejsze jarmarki i o d ­pusty — syt sław y — M ikolcio pow rócił d o Skały, do dom u na zim ow y w ypoczynek .

Krótkie dni a długie n oce 'zim ow e, bezsenność i starość dawały mu częstą sposobnnść do długich roz­m yślań: o zbiegłych mu piorunem latach, o złych i dobrych stronach sw ego dotychczasow ego długiego życia , o uzyskanych przewagach jarmarcznych i o d ­pustowych. W myśli przeżuwał po kolei wszystkie ważniejsze m om enty sw ego życia i chwile, które nie zaw sze by ły dlań urocze, ale przeciwnie, by ły one często cierniem w łóczęgi przeplecione,

E ów nocześn ie uczuwał skradającą się ku niemu starczą ociężałość i n iedołężność. M yśl, czy na przy­szłą w iosnę będzie m óg ł dalej starym trybem humorem sw ym , pieśniami i tańcem rozśm ieszać — tak długo, lata całe baw ione przez siebie uliczne i jarmarczne rzesze, nie dawała mu spokoju i napawała g o trw ogą. P osm utniał; coś zgasło w jeg o w esołych , siwych oczach, a krzaczaste, białe brwi jeszcze bardziej się w ydłużyły i pobiela ły .

G d y nieraz pom iędzy pustem i ścianami sw ego mie­szkania zanucił jakąkolwiek ze znanych sobie piosenek— miast ulgi uczuwał głęboką troskę na m y ś l: — Co poczn ie , jak sobie życie ułoży, gdy już nie będzie m óg ł frunąć w dal pom iędzy swą ukochaną zgraję uliczną, odpustową i jarm arczną? — C o pocznie, gdy go przybliżająca się do n iego słabość starcza ogarnie i całkow .cie w dom u zatrzyma 7.

(D alszy ciąg nastąpi.)

199

Zabobony i przesądy na przestrzeni wieków.(Ciąg dalszy.)

W południow ej więc S łow ianszczyznie pa zagar­nięciu ich przez Turków zabobon o upiorach się urodził i podtrzym yw any przez urzędowe św iadectw a zbiegiem lat rozpow szechnił się p o Europie w wiekach X V I i X V II i wtym samym czasie dostał się też i d o nas, pow ięk ­szając sobą g od n e grono w ilkołaków i strzyg przyjętych w spadku o d starożytnych. W ędrując jednak od na­rodu do narodu zabobon o upiorach m odyfikow ał się zgodn ie z okolicznościam i, zw yczajam i i innemi w y ­obrażeniam i ludu. C o się tyczy P olsk i z pojęciem klątwy powstanie upiorów nie łączono. K ościoł kato­licki w ogóle klątw y rzadko używ ał i to ty lko w sto­sunku d o m ożnych tego świata, w stosunku zaś do prostaczków nie zdarzył się żaden w ypadek w yklęcia w obec czeg o sam fakt klątw y nabierał specyalnego znaczenia i sama w sob ie była karą dostateczną i nie potrzebowała takich środków , jakich używ an o w k oś­ciele wschodnim . Fantazja ludow a szukała w ięc innych przyczyn i znalazła je w praktykach czarow nic od ­dających ludzi w m oc djabła.

Istnieje pom iędzy ludem naszym mniemanie, że za pomocą, figurek odlew anych z ołow iu lub wosku można dziw nych d ok onyw ać rzeczy . Zdarza się jeszcze w niektórych okolicach,! że jeżeli kom uś coś skradną, pokrzyw dzony idzie do w różbity, który leje wosk na w odę i z figurek dochodzi złodzieja . W ten sam sposób m ożna rzekom o zgadyw ać osob ę poszukiwaną, lub złow rogą. P od ob n i w ypadki z czasów przeszłych przechow ują m iejskie akta kryminalne w Poznaniu.

W roku 1544 prow ad zon o tam sprawę przeciw ko niejakiej D orocie G nieczkow ej, która w śledztw ie ze ­znała, że na prośbę p. Kierskiej lała w osk na w od ę , dochodząc tego , kto jej skradł pieniądze, a lejąc ten w osk p o odm ów ieniu poprzednio trzech pacierzy, trzech „Zdrow aś M arja i jedn ego „c re d o " m ów iła:11 Poszła była miła panna Marja, czekał ją syn B oży; — gdzież idziesz matulu m iła? Idę m ój miły synu zam aw iać teg o złodzieja, który uczynił z ło ść tej pani, — Zamawiaj panno czysta sw oją mocą, boską, m ocą w szystkich św ię­tych i m oją m ocą, iżby tak tu stanął ten człow iek który wziął te pieniądze1'. P o tych słow ach, _ gd y już wosk wylała na wodę ukazał się rzędem jeden ze sług tej pani Kierskiej, k tóry pieniądze ukradł, podobny do niego a przy nim dw ie grom ady pieniędzy, do których on sięgał i dwa razy te pieniądze brał.

B ył w ięc taki zabobon od dawna praktykowany w P o lsce , nie był to jednak przesąd polski. Znali go już starzy Rzym ianie i u nich przyznaw ano mu nawet daleko obszerniejsze i w ażniejsze skutki, u nich nie ty lko m ożna b y ło w ten sp osób w ykryć poszukiwaną osobę z takich w oskow ych od lew ów lecz kłując i kra­jąc je nożem m ożna było samą osob ę o śmierć p rzy ­

prow adzić. D latego też dochodzenie przyszłości z w o s ­kow ych figurek i przy ich p om ocy , badanie losu sw ego lub innych by ło uważane w R zym ie za ciężką winę, ogrom nie surow o karaną. Ze znanych faktów histo­rycznych przypisyw ano śmierć Germanika rzym skiego w odza z pierw szych lat naszej ery właśnie temu, że jego w róg o sob is ty pokłuł nożem jego w izerunek z wosku odlany. M im o ciężkich kar nakładanych za p od obn e praktyki zabobon ten nie w ykorzenił się, ale przeszedł do czasów późn iejszych i w wiekach średnich powtarza się na całym zachodzie Europy. Świadczą o tem sze­regi dokum entów jak naprzykład: bulla papieża Inno­centego X X II na początkach wieku X IV , rozporządze­nia K arola IX . we Francji, Henryka I. w A nglji i td. Przepisywana w nich jest surowa Kara na takich od- lew aczy w oskow ych figurek. Śmierć szeregu osób w wiekach średnich tłum aczono w sposób ten, że w rogo­wie ich um yślnie odlew ali figurki w oskow e i prze­bijali wizerunek w ok o licy serca, pow odu jąc tem śmierć. Z zachodu zabobon ten przeszedł i do nas, jednakże n igdy w iększego znaczenia nie nabrał.

C zęść III.

Nadmieniłem o istniejącym w P olsce od dawna zabobonie, że za pom ocą figurek odlew anych z ołow iu lub z w osku m ożna dziw nych dokonyw ać rzeczy.

Zdarza się jeszcze obecn ie w n iektórych okolicach, że jeżeli kom uś coś skradną, to pokrzyw dzony udaje się d o w różb ity , k tóry , leje rostop iony w osk na w odę i z pow stałych figurek doch odzi złodzieja. W ten sam sposób m ożna też w edług wierzeń ludow ych stwierdzić osobę w rogo u sposobioną lub przyjaźną, można zga­dyw ać przyszłość, p od n osząc w ten sp osób zasłonę kryjącą przeznaczenie. A kty sądowe wieków m inionych zawierają sporo wzmianek o tym przesądzie na ziemiach polskich .

Nie jest to jednak zabobon polski, mimo, że do tradycji prawie należy lanie wosku na w od ę w dniu 29 listopada na tak zwane andrzejki lub na Trzech- Króli celem odgadnięcia przyszłości. Już Rzym ianie ten zabobon znali i u nich przypisyw ano mu daleko obszerniejsze i g roźn iejsze znaczenie. W edług ich mniemań m ożna b y ło nie ty lko w ten*sposób w ykryć poszukiwaną osobę lub zgadnąć swą przyszłość, lecz nawet o śmierć lub cierpienie fizyczne przypraw ić osobę, której odlew w osk ow y się zrobiło, kłując lub krając tę figurę nożem lub też top iąc ten od lew o ile się chciało spow odow ać śm ierć pow olną . W tym celu należało jedyn ie w łożyć w tą figurkę przedmiot p och odzący od danej osob y — obojętn ie , czy to pukiel w łosów czy ząb czy też kawałek obciętego paznokcia lub strzę­pek materjału z ubrania, k tóre nosiła oraz w yp ow ie ­dzieć pew ną form ułkę zaklęcia.

200

Dlatego też dochodzenia przyszłości z takich w os­k ow ych lub ołow ianych figurek było uważane w R zy­mie za ciężkie przestępstw o ogrom nie surow o karane. M im o ciężkich kar nakładanych za p odobn e praktyki zabobon ten się nie w ykorzenił, lecz przeszedł do czasów późniejszych i w wiekach średnich spotyka się g o w całej Europie.

Świadczą o tem szeregi dokum entów jn . bulla pa­pieża Innocentego X V II z początków X IV wieku, roz­porządzenia K arola IX we Francji i Henryka 1. w Anglji.

Nakazywana w nich jest surowa kara na takich od lew aczy figurek w osk ow y ch .— Śmierć szeregu osób w wiekach średnich tłum aczono W ten sposób , że w ro ­gow ie ich um yślnie sporządzali te figurki i przebijali wizerunek w okolicy serca, pow odu jąc tem zgon danej osoby.

W bezpośrednim związku z tym przesądem stoi też inny. — Nie ulega w ątpliw ości, że każdy z nas zaobserw ow ał, że w iele kobiet pali sw e włosy, które zosta ły na grzebieniu po każdorazow em czesaniu się jak również palone są przez niektórych obcięte ka­wałki paznokci. Pozostaw ienie tego lub zw ykłe w y­rzucenie ich m oże sp ow odow ać podług rozpow szechn io­nego przesądu n ieprzyjem ne skutki dla ich w łaścicieli. Łączność tego przesądu z poprzednio opisanym jest aż nadto w idoczną. Czyniący to bo ją się podśw ia­dom ie, by cząstka ich nie dostała się w ręce obce i nie spow odow ała nieszczęścia.

W tem miejscu przedstawię ciekaw e eksperym enty dokonane w e Francji w końcu zeszłego i na początkach obecnego wieku przez pułkownika De R ochas znanego w kołach okultystycznych. Na podstaw ie szeregu d o ­św iadczeń stw orzył on hypotezę uzewnętrznienia się wrażliwości.

D ośw iadczeń sw ych dokonał on na kobietach hi­sterycznych, które wprowadzał w stan g łęb ok iego snu h ypnotyczn ego. W ów czas, gd y zbliżał on igłę do śpiących nie dotykając ich jednak, to odczuw ały one ukłucie i b ó l, jak gd yby igła weszła w ciało. G dy zbliżał zapaloną zapałkę na od leg łość niew yw ołującą normalnie sparzenia, doznaw ały one również bólu i spóstrzedz się dawało u nich zaczerwienienie naskórka a nawet w ystępow ały bąble tak typ ow e przy opa­rzeniach.

Z tych ob ja w ów stale się pow tarzających o ile dokonyw ał je na histerycznych osobach w sen hypno- tyczny pogrążonych , w yw nioskow ał on, że m ogą one uzewnętrzniać swą w rażliw ość przez co pewna prze­strzeń dook oła ich ciała staje się również wrażliwą jak ich ciało same, L ecz nie na tem jeszcze koniec.

Pułkownik De R ochas umieszczał w tejże tak pow iem naładowanej - w rażliw ością danej o sob y prze­strzeni pew ne przedm ioty, które z k ok i ładowały się nią zupełnie tak sam o jak stalow e przedm ioty, które znajdując się przy m agnesie stają się na pewien czas również magnesami. U kłócie lub dotknięcie zapałką

takiego przedm iotu p ow od ow a ło bó l i oparzenie u danej osob y a nawet więcej: po pewnym czasie można było ten przedmiot usunąć ze strefy bezpośrednio otacza ­jącej zahypnotyzow aną i mimo to zachow yw ał ten przedm iot przez jakiś przeciąg czasu tą dziwą w łaści­w ość łączności z daną osobą. W szelkie dotknięcie go odbijało się natychmiast w odpow iedni sposób na za- hypnotyzow anej.

Bliżej opisać dośw iadczeń tego rodzaju nie będę, przytoczę tylko jedno jako najbardziej charakterystyczne

Pułkownik De Rochas umieszczał w sferze wraźli- woś i osoby , nad którą dokonyw ał sw ych ekspery­mentów kliszę fotograficzną. P o pewnym czasie kliszą tą dokonyw ał on zdjęcia tej osoby , poczem przystępo­wał d o w yw oływ ania i utrwalania negatywu. I w ów ­czas okazało s ę , że w szystk ie zabiegi, dokonyw ane nad kliszą celem wywołania i utrwalenia, odczuwane są przez zahypnotyzow aną, m im o przestrzeni jaka je dzieliła. A więc przy poruszeniu miseczką, w której pływ ała klisza w rozczym e wyw ołującym i utrwalającym, zahypnotyzow ana zaczęła odczuw ać m dłości jak przy objaw ach morskiej choroby ; najnieznaczniejsze zadraś­nięcie kliszy pow odow ało ból w odpowiedniem miejscu; gd y przez nieuwagę pew nego razu klisza się stłukła, zahypnotyzow ana doznała konwulsji. 7aznaczam nadto, że klisza fotograficzna przez dłuższy czas zachowyw ała tą łączność z obiektem doświadczenia.

O to w skrócie przedstawiłem wyniki uzyskane przez pułkownika De Rochas a stwierdzone przez k o ­misję lekarską, delegow aną przez uniwersytet paryski. Zastanów m y się — czy wyniki te dadzą się zastoso­wać w jakiś sp osób do wytłnmaczenia zabobonnych praktyk od lew aczy figurek w osk ow y ch ? .

Przypom inam na czem one polegały, a w ięc do figurki takiej wkładano trochę włosów, ząb lub ka­wałki paznokci, ubierano ją w materjał z odzienia osobyo którą chodziło następnie w zależności o d zamiaru jaki posiadał sprawca, albo krajał figurkę w kawałki, albo kłuł ją w ok o licy serca, albo p ow oli ją topił. R zecz jasna, że sama figurka nie grała w tem w szy - stkiem żadnej roli istotnej, Najważniejszą rzeczą były właśnie te zęby, w łosy, paznokcie lub ubrania, które m ogły się naładow ać tą uzewnętrznioną wrażliw ością ofiary.

Jednakże jest pewna rozbieżność pom iędzy d o ­świadczeniami pułkownika De R ochas i praktykami sta­rożytnych lub średniow iecznych od lew aczy figurek w oskow ych .

D ośw iadczenia pułkownisa De Rochas udawały się tylko i w yłącznie z osobam i o wybitnie histerycznej p redyspozycji i usposobieniu i to pogrążonym i w g łę ­boki sen hyjjnotyczny.

Jedynie w tych warunkach uzewnętrzniene wraź liw ości m oże s:ę w dobie obecnej przejawić. Powiadam w dobie obecn ej, gdyż nic nie wskazuje na to, że dawniej te warunki były konieczne. (0 . d. n.)

2 0 1

Z RUCHU WYDAWNICZEGOH a n k a K ło s iń s k a : „ D r o g ą k o b ie c y c h s e r c “ .

N o w e la . N a k ła d e m L u d . Z w ią z k u art. L it. „ P r o - m ie n is ty c h “ w K r a k o w ie — 19S0.

t lk a z a ł s ię w ty ch d n ia ch n a p ó łk a c h k s ię ­g a r s k ic h tom n o w e l p . t. „ D r o g ą k o b ie c y c h s e r c “ m ło d o c ia n e j a u to rk i p . H a n k i K ło s iń s k ie j .

P . K ło s iń s k a j,est w lite ra tu rz e d e b ju ta n k ą . D e b ju t je j n a d a ł s ię i z n a m io n u je n ie p r z e c ię tn y i o r y g in a ln y ta len t p r o z a to r s k i.

HANKA KŁOSIŃSKA.

W s ie d m iu n o w e la c h , p is a n y c h r o m a m ore , ż y je n a jc z y s ts z ą , d r g a ją c ą p o e z ją se rca . W s z a k0 m iło śc i m ó w i a u to rk a , o m iło ś c i k o b ie c e j , tk li­w ej i p e łn e j h e ro iz m u . W s ie d m iu t ę c z a c h — n o ­w e la ch g r a ją b a r w y i o ś w ie t la ją p ro m ie n ia m i sw em i p o ło w ę ś w ia ta . W k r ó tk ic h ty ch n o w e la ch r o z ta cz a a u to rk a , r a c z e j p o e tk a , w iz je sw e j n a t­ch n io n e j d u s z y p r z e d z d u m io n y m cz y te ln ik ie m , k tó r y k a ż d e je j s ło w o w s ą cza w s ie b ie , w sw ą d u szę . P r o z a ta , ja k n a ten w iek , w p r o s t r e w e ­la c y jn a , h y p n o t y z u je c z y te ln ik a o d p ie r w s z y c h s łó w z a w a r ty c h w ty m n a p o z ó r m a ły m tom ik u , le cz b o g a t y m w treści, p ię k n o i p ra w d ę .

U r o k ś w ie ż y c h s łó w , g łę b o k a tre ś ć u tw o r ó w1 fo r m a p o r y w a ją c z y te ln ik a i u p a ja ją g o n a jc z y ­stszą p o e z ją serca . C z y te ln ik p i je z e z d r o ju p o ­e z ji je j tę c z o w e p ię k n o i o p r o m ie n ia sw ą d u s z ę b la sk a m i-

M ała k s ią ż e cz k a , a ile o n a m ó w i za s ie b ie , ile je s t w n ie j m iło ś c i i m ię k k o ś c i k o b ie c e j , ile k o c h a ­ją c e g o s e r c a ! T a k p is a ć o m iło ś c i p o tr a f i k o b ie ta , k tó r a u m ie k o c h a ć i ce n i m iło ść .

N a s ia tce k a n w y w y h a fto w a ła p o e tk a d r o g ę k o b ie c y c h s e r c w tak b a r w n y d e se ń , że z m u sz a d o p o d z iw u i • . . k o ch a n ia . — k s ią ż k a ta w y r ó ­żn ia s ię z ty s ią ca to m ó w tem , że w n o s i w lit e r a ­tu rę p ie r w ia s tk i c z y s te j , b e z in te r e s o w n e j m iło śc i lu d z k ie j i h e r o iz m k o b ie c y .

R z a d k o k tó r a z p is a r e k n a s z y ch , p o c ią g a n a tem a ta m i s e n s a c y jn e m i, n ie z ś r o d o w is k a p o ls k ie ­g o w n o s i ty le m iło ś c i lu d z k ie j i u k o c h a n ia p o ls ­k o ś c i. W k s ią ż ce tej b r a k n ie n a w iśc i. A u to r k a k o c h a p ię k n o i w ie rn ie p r a g n ie m u s łu ż y ć . M o ­ty w e m n a c z e ln y m n o w e le k je s t m i ło ś ć k o b ie c a , a tę o p ie w a ć u m ie w s p o s ó h ta k p ię k n y i w y n io ­s ły , ż e u c z y te j m iło ś c i o d s ie b ie .

N ie b ę d z ie m y r o z b ie r a l i p o s z c z e g ó ln y c h u tw o ­r ó w , k tó r e k a ż d e d la s ie b ie je s t d o jr z a łe m d z ie ­łe m lite ra ck ie m — le cz c h c ie l ib y ś m y z a n o to w a ć ó w f ^kt r a d o s n y , że u k a z a ła s ię k s ią ż k a p r a w d z i ­w ie w a r to ś c io w a , k tó r ą p o w in n i c z y t i ć w s z y s c y ci, k t ó r z y in te re s u ją s ię n ie ty lk o tw ó r c z o ś c ią k o ­b ie c ą w P o ls c , a le w s z y s tk ie r z e s z e c z y te ln ic z e .

L ite r a tu r z e p o ls k ie j p r z y b y w a n o w a , p ię k n ie z a p o w ia d a ją c a się n a p r z y s z ło ś ć siła , w k tó re j p o k ła d a m y ja k n a jw ię k s z e n a d z ie je .

N ie z a w ie d z ie n a s ta k ś w ie tn ie z a p o w ia d a ją c y się ta len t k o b ie c y .

W z lo t o m k u s ło ń c u m ło d e j, c u d o w n ie p ię k n e j d u sz y , t o w a r z y s z y n a sz e n tu z ja z m s z c z e r y i ż y ­cz e n ia d a ls z e j o w o c n e j p r a c y , u w ie ń c z o n e j p r o ­m ien n ą s ł a w ą !

D r. Z Mag."

R o b e r t R y d z : „N ieznajom y “ . O pow ieść sceniczna w 3 częściach. Nakładem St. C ybulskiego w Poznaniu 1930.

N ow y dramat Roberta R ydza w prow adzi nas w średnie wieki, rom antycznych zdarzeń. Autor lubuje się w tematach rom antycznych, chętnie do nich s;ęgai tw orzy z nich piękne dzieła, które m ogłyby być o z ­dobą, niejednej stołecznej sceny.

Forma ostatniego w ierszow anego dramatu Rydza jest płynną, wiersz w niej gładki i operu je nim dobrze. P oeta jest tu na właściwem miejscu. W ostatnich utworach scenicznych, które w ydaje poecie zasłużona firma A. Cybulskiego, posługuje się autor poezją. J e ­dnak utw ory sceniczne w ierszow ane R ydza są warto­ściow sze, zwartsze, posiadają w ięcej siły dramatyczneji po lotu , niż sztuki pisane prozą,

W w ierszow anym dramacie „N ieznajom y" widzi­m y, jak poeta umie operow ać wierszem, czuć się u siebie w o o m u ; obrazy w tej opow ieści drgają życiem scenicznem i w yw ołu ją odpow iednie nastroje. —

Postaci sztuki „N ieznajom y0 narysowane są dosa­dnie, m ocno w charakterystyce, piękno w scenach li­rycznych, a groźne i niesam owite w napięciu drama-

202

tycznem . Ostatnią sztukę R ydza zaliczyć trzeba do najlepszych — sam autor m oże b y ć z niej dum ny.

U tw orow i temu życzym y pow odzen ia na scenach polskich. F . L ,

H e n ry k B ie g e le is e n : U k o le b k i , P r z e d o ł t a ­rzem , N a d m o g i łę . Z 89 ilustracjami na kredowym papierze i 3 - nutami w tekście. L w ów , Nakładem In ­stytutu Stauropigjańskiego 1929.

P od p ow yższym tytułem w ydał książkę prof. Bie* geleiseri, w ielkiej miary uczony polsk i i zasłużony p e ­dagog gim nazjów lw owskich, pierw szorzędny stenograf, znawca ludu polsk iego, a przedewszystkiem ludów słowiańskich — w której zgrom adził ow oce sw ych dłu­goletnich studjów nad obrzędami ludów słow iańskich.

Jedyny to człow iek w P olsce, który z pasją, stu- djuje je ob ycza je naszego ludu i zna je najlepiej z nas wszystkich, którzy dużo m ów im y a nawet „uczen ie" o ludzie, a nie znam y g o dobrze. Na całym obszarze Polski nie znajdziem y tej miary uczonego i znawcy, k tóryby mimo obojętności dla tych spraw w, P olsce, pisał tak pięknie, i przystępnie, z takim nakładem pracyo rzeczach polskich, o ludzie, jego zw yczajach, obrzę­dach, ubiorze, m ow ie, gustach i czarach. W siady Kolberga poszedł prof. B iegeleisen i Karłowicza, a re ­zultaty w pracy nadzwyczajne.

Sięgniem y do 500 stronnicow ej książki, a znaj­dziemy w niej wszytko to, czego pragniemy dow iedzieć

się o ludzie polskim, poznać jeg o duszę i zwyczaje.Studja nad ludem prowadzili, jak ząznaczyliśm y,

K olberg, K arłow icz, Udziela, Seweryn, Fischer, Bystroń, lecz prace prof. B iegeleisena poprostu przerastają tych wszystkich sw ym ogrom em i przyczyniają się do p o ­znania i wyśw ietlenia wielu nieznanych rzeczy o ludzie naszym.

Plonem tych prac są dzieła świetne jak „M atka, dziecko, w eseli i ostatnia książka, o której piszemy skromną wym iankę.

Prof. B iegeleisen nie ogranicza się do studiowania obrzędów ludow ych. Z pod jeg o pióra wyszła ongiś świetna praca literacka o „Panu Tadeuszu1*, m ono- grafja o T . Lenartowiczu, pierwsza polsk a” Ilustrowa­na historja l i t e r a t u r y o p r ó c z tego wydał dzieła Sło­w ack iego, w ykorzystaw szy poraź pierw szy nieznane autografy poety , dzieła M ickiewicza, Fredry i Szekspira.

Przez szereg lat pisze do szeregu pism polskich jak „Kurjer lw ow sk i", „S łow o Polskie11, „G azeta lw ow ­ska “ i t. d. W ciągu 40 letniej fpracy pedagogięznej w gim nazjach lw owskich, w ydaje w „B ibljotece polskiej"i „M rów ki* szereg arcydzieł literatury polskiej w po prawnym tekście.

Prace tej miary uczonego, zasługują na największe uznanie społeczeństw a. T o też obchodząc 50 lecie sw ej pracy naukow ej we L w ow ie w maju br. otrzymał ze w szech stron życzenia sympatji i uznania.

Fr. Lip.

□ I f a l f M I f a i r c n i r B n t a i r a l Q l f B l ( a i r a l f ^ l ^ r ł a B l ^ r M l [ ^ [ ^ i a l ! ^ ; l ^ [ T ^ l n l f a ) i a ] r i D ] f a l [ a ] l a ] f E T i f a ] f a ? f E 3 f a l i a f ą l f a . f a l

Z wiadomości gospodarczych.O ustawie mieszkaniowej

z dnia 16-go grudnia 1926 r.

Ustawa o ochronie lokatorów z dnia 1 6 -go gru­dnia 1926 r., jest ustawą w yjątkow ą, która powstała wskutek pew nego załamania się normalnych warunków życia. Podczas w ojn y światowej i po zakończeniu ta­kowej powstało cały szereg takich ustaw w yjątkow ych , gdyż w tych czasach bieg życia sp o łeczn o-gosp od ar­czego stał się bowiem tego rodzaju, że uśtawy ogóln ie obowiązujące, układane i uchwalane w śród warunków normalnych okazały się n iew ystarczające do zapew nie­nia bytu obyw atełom .

Anormalne warunki życia p oczęto naprawiać anor- malnemi ustawami, do takich ustaw należy i ustawa w yżej wspom niana.

M im o, że w innych państwach tą ustawę już po­niekąd zlikw idow ano to jednak w państw ie naszem me można jeszcze o tem nawet pom yśleć, gdyż w dziedzi­nie usunięcia klęsKi m ieszkaniowej mało dotychczas zrob iono a to jak ze strony władz i sam ego sp o łeczeń ­stwa, Na czem polega ustawa o ochronie lok a torów ?

Zasadnicza treść ochrony lok atorów w edle o b o ­wiązującej ustaw y m ieszkaniowej polega na tem , że

osob y zajm ujące pewne- budynki lub ich części na p od ­stawie um ow y najmu doznają pięciorakiej obrony:

1. L okatorzy mają obow iązek płacenia kom ornego ty lko w w ysok ości ustalonej wedle pew nych ustaw o­w ych wskazów ek.

2. Poza wypadkam i rozwiązania um owy najmu z w iny lokatora, co jest przewidzianem w dzielnico­w ych ustawach cyw ilnych , właściciel lokalu m oże na­jem w ypow iedzieć i korzystać z postanow ień kodeksu cyw iln ego o ustaniu najmu bez w ypow iedzen ia ty lko w tedy, kiedy istnieją do tego ważne przyczyny, które w ustawie lokatorskiej są szczegó łow o określone.

3. U m ow y, którem i lokator się obow iązuje do pe­wnych świadczeń, poza komornem, są zabronione i nieważne.

4. W razie wypadkii śmierci lokatora, prawa naj­mu przechodzą same przez się na osoby , które do chwili je g o śmierci stale z nim mieszkały.

5. Specjalna obrona ubogiego lokatora przeciw w y ­powiedzeniu najmu (moratorjum m ieszkaniowe).

C o do pierw szego punktu to najważniejszy jest

203

art, 5. ust. który reguluje w y sok ość czynszu mieszka- n iow og o i który mniej w ięcej pow iada, że podstaw ę do oznaczenia w ysokości kom ornego stanowi kom orne płacone w dniu 1. łipca 1914 r. i w ysokość tego ko­m ornego winien udowodn ć w łaściciel przedmiotu najmu.

Zaś o komornem w domach fabrycznych i k opal­nianych artykuł przewiduje, że pracownik będący w stosunku służbowym d o przeds.ębiorcy jako posiada­cza domu, kom orne je g o n ie m o ż e w ż a d n y m w y ­p a d k u p r z e k r a c z a ć n o rm y z d n ia 1 5 -g o ł ip c a 1914r.

W ynajm ujący ma prawo w edług artykułu 11 ust. o ochronie lokatorów w ypow iedzieć najem pom ieszczeń, stojących p od ochroną lokatorów : jeżeli lokator mimo upomnienia zalega z zapłatą co najmniej 3 -ch kolejno następujących m iesięcy, chyba że zaległość pow stała spow odu braku pracy, lub w o g ó le nędzy w yjątkow ej, jeżeli lokator przez sw e uporczyw e lub rażące przekro­czenia obow iązu jącego porządku d om ow eg o , przez sw e bezw zględne nieprzyzw oite zachowanie się obrzydza w spółm ieszkańcom p o b y t w dom u lub porządek w domu poważnie zakłóca. Zachow anie lokatora stoi na równi z zachowaniem się osób, przez niego do m iesz­kania przyjętych. Jeżeli on temu postępow aniu, ch o­ciażby to b y ło m ożliw em , zaradzić zaniedbał.

Jeżeli lokator przedmiot najmu w części lub cało­ści sw e prawa z najmu bez zezw olenia wym aganego p o m yśli art. 9. ustęp 4, lub przedm iot najmu / urzą­dzeniem lub bez niego oddał w podnajem za nadmiernie wysokiem wynagrodzeniem w stosunku do kom ornego, jakie sam płaci, albo sw e prawa z kontraktu najmu płynące odstąpił za w ynagrodzeniem . Jeżeli lokator posiada inne mieszkanie w tej samej m ie jscow ośc i; wynajm ujący nie m oże jednak z tego prawa korzystać, skoro lokator drugie sw e mieszkanie opuścił, lub gd y został chociażby niepraw om ocnie zasądzony na o p u ­szczenie tegóż.

A żeby temu zapobiec i aby nie uprawiano li­

chwę mieszkaniami, ustawa ta nakłada za takie postę­pow anie w ysokie kary; m ianowicie art. 24 przew iduje

1. K arze w ięzienia o d trzech dni do sześciu m ie­sięcy i grzyw nie d o 6.000 zł. lub jednej z tych kar ulega, k to za oddanie w najem, odstąpienie praw z kontłaktu najmu, luD za opuszczenie rzeczy najętej, przyjm uje świadczenia, nie będące w związku z ob o ­wiązkiem płacenia kom ornego, jakoteż i ten, kto od d a ­nie w najem opuszczonej rzeczy najętej albo odstą­pienie praw z um ow y najmu czyni zawisłem od takiego św iadczenia lub o d zakupienia urządzenia mieszkalnego.

W cieszyńskiej części W ojew ództw a Śląskiego z a ­miast więzienia orzeka s:ę ścisły areszt.

2. Tej samej karze p o d le g a :Kto żąda i pobiera komorne, lub inne świadczenia

z tytułu najmu, oczyw iście nadm ierne; kto przekracza zakazy zawarte w ustępie pierwszym art. 25 ust.

3. Do orzekania o przestępstwach w ustępie 1 i 2 w łaściw e są Sądy G rodzkie (ław nicze, pokoju).

Bardzo korzystny jest art. 12*ty ustawy, gdyż prawa najniu we wypadku śmierci lokatora przecho­dzą na spadkobiorców , k tórzy do chwili jeg o śmierci stale z nim mieszkali, wstępują w um ow ę najmu i o d ­powiadają niepodzielnie za w ynikające z tąd zob ow ią ­zania, o ile nie zrzekną się teg o prawa w obec w y n a j­m ującego.

Lokator, któremu w ypow iedziano najem z powodu że zalega z trzema conajm niej p o sobie następującemi ratami kom ornego m oże prócz innych zarzutów, uza­sadnionych stanem stosunku w edług art. 11. D . 2 ust. o ochronie lokatorów podnieść dw ojaki zarzut, m ia­now icie :

1. bądź, że zaległość pow stała spow odu pracy,2. bądź, że zaległość powstała w og ó le spow odu

nędzy w y jątk ow ej. W tych w ypadkach m oże sąd na w niosek pozw anego lokatora uw zględnić i odroczyćtermin opróżnienia przedmiotu najmu na 6 m iesięcy.

A m e r y k a o b n iż a p o d a t e k d o c h o d o w y .

Am erykański sekretarz skarbu M ellon zapowiedział wystąpienie na przyszłej sesji kongresu z projektem obniżania podatku d och o d o w e g o i podatku o d tow a­rzystw , pon iew aż stan finansów państw ow ych jest bardzo pom yślny. Poniew aż także projekt budżetu na rok 1930/1 jest pod każdym względem pom yślny, nie spodziew a się M ellon ani H oover żadnego n iebezpie­czeństwa w związku z pow tórnem obniżeniem podat­ków .

B e z w z g lę d n a z a le ż n o ś ć E u ro p y o d f in a n s ó w a m e ry k a ń s k ich .

W edług „N ieuw e Rotterdamsche Courant" od chw i­li zawarcia pokoju , n igdy m oże nie w yszło w tak za­straszająco jaskrawy sp osób na jaw , d o jak iego s to ­pnia Europa stała się p o prostu kolon ją amerykańską, jak p o katastrofie na giełdzie now ojorskiej.

W szak okazało się, iż dopiero dzięki tej katastro­fie wielkie banki b iletow e naszego kontynentu m ogły na n ow o odetchnąć, obn iżyw szy sw oje stopy dyskon ­tow e. B ył to zaś najw ażniejszy dow ód , iż Europa straciła najw ażniejszy czynnik sw ego życia gospodar­czego : sam odzielne ustalenie stóp procentow ych .

R ozw ój bow iem jej stopy procentow ej nie zależy

już wcale od jej w łasnego rozw oju gospodarczego, lecz pod lega wszystkim fluktuacjom now ojorskiego rynku finansow ego.

Porozumienie handlowe z Niemcami.Z Berlina piszą: Zakończen ie rokow ań p o lsk o-

niemieckich, których pierw szy akt stanowiło podpisanie wzajem nej um ow y politycznej zbliża się ku k oń cow i. W edług inform acyj ze źródeł niemieckich parafowanie prow izorjum handlow ego (t. zw . m ałego traktatu), na­stąpi jeszcze w ciągu bież. tygodnia .

S zczegóły projektu, k tóry nie ulegnie praw dopo­dobnie już żadnym zmianom , trzymane są w tajem ni­cy. Narazie w iadom o jedynie, że ob ok jaw nego tekstu zawiera on tajny protokół. Traktat w łaściw y ma za­wierać wzajemne zobow iązanie co d o zniesienia ogra ­niczeń eksportow ych i zarządzeń b o jo w o - celnych dalej postanowienia w sprawie osiedlenia podobno roz­szerzone w stosunku d o um ow y z lipca 1927 r. i w re­szcie ustanawiać klauzulę najw iększego uprzyw ilejow a­nia. Traktat przewiduje dalej nadanie niemieckim T o ­warzystwom okrętow ym „H a pa g“ i „N orddeutscher L1oyd“ koncesji na przew ożen ie em igrantów z Polski.

P rotokół tajny natomiast ma ustalać stały kontyn­gent eksportu w ęgla, zm ienny bydła i mięsa z Polski do Niemiec.

204