aleje 3 · ksi„¿ki i komiksy. Najg‡oœniejszy chyba Œ —Mausfl Arta Spiegelmanna wydany po...

36
DWUMIESIÊCZNIK KULTURALNY CZÊSTOCHOWY NR 36 listopad–grudzieñ 2 0 0 1 ISSN 1427-8812 CENA 1 Z£ W NUMERZE: * Tadeusz Gierymski * Jerzy Duda-Gracz * Wioletta i Szymon Grzegorzewscy * Andrzej Kalinin * Ludmi³a Marjañska aleje 3 fot. Piotr D³ubak – zwiastun wystawy w Muzeum WyobraŸni Tomasza Sêtowskiego (XII 2001)

Transcript of aleje 3 · ksi„¿ki i komiksy. Najg‡oœniejszy chyba Œ —Mausfl Arta Spiegelmanna wydany po...

  • DWUMIESIÊCZNIKK U L T U R A L N YCZÊSTOCHOWY

    NR 36l i s t o p a d – g r u d z i e ñ2 0 0 1 ISSN 1427-8812 CENA 1 Z£

    W NUMERZE:

    * TadeuszGierymski

    * Jerzy Duda-Gracz

    * Wiolettai SzymonGrzegorzewscy

    * AndrzejKalinin

    * Ludmi³aMarjañska

    a l ej e 3

    fot. Piotr D³ubak – zwiastun wystawy w Muzeum WyobraŸni Tomasza Sêtowskiego (XII 2001)

  • 2 a le je 3 l istopad–grudzieƒ 2001

    Pierwszym laureatem konkursów miesiêcznych by³ Pawe³ Wróblewski,a fotografia pochodzi z rozstrzygniêtego w maju konkursu – „Najbli¿si”.(patrz: Galeria – str. 36)

  • listopad–grudzieƒ 2001 aleje 3 3

    RO K 2 0 0 1 P O W O L I Z B L I Ż A S I Ęku końcowi i można powiedzieć, żeminął pod znakiem drażliwych roz-drapywań ran po czasach holocaustu. Za-częło się od sprawy o Jedwabne, atmosfe-rę podgrzały roszczenia majątkowepolonii amerykańskiej oraz oskarżeniekomputerowego koncernu IBM o wspiera-nie w czasie wojny Gestapo, na dokładkęmieliśmy aferę z odszkodowaniami dlapracowników przymusowych w III Rze-szy. Dopiero po pięćdziesięciu sześciu la-tach od zakończenia II wojny światowejnadszedł czas na rozliczenia i gesty za-dośćuczynienia. Przy okazji odzywają siędawne, uśpione fobie i antagonizmy. Nie-dawno Unia Europejska przeprosiła za ko-lonializm i niewolnictwo w czarnej Afry-ce. W tej sytuacji Polacy powinni domagaćsię przeprosin i rekompensaty za okres za-borów od rządów Niemiec, Rosji i Austrii.Przecież przez sto dwadzieścia lat ktośczerpał z nas zyski…

    Interesująca jest otoczka kulturalnatych zjawisk. Ogromną popularnością cie-szy się znów kultura żydowska. Powstająfilmy (wkrótce „Pianista” Polańskiego),książki i komiksy. Najgłośniejszy chyba –„Maus” Arta Spiegelmanna wydany podziesięciu latach w Polsce rozładował tro-chę napięcie związane z tą tematyka, po-nieważ swoje spojrzenie na „czas pieców”zaprezentowało młode pokolenie Żydów,które także musiało się jakoś z przeszłościąrozliczyć. Najciekawsze, że akcja tej dwu-częściowej epopei rozpoczyna się w Często-chowie (stąd pochodzi główny bohater),a swoją stylistyką przypomina „FolwarkZwierzęcy” Orwella. Ludzie są w „Mausie”tylko zwierzętami i jak to bywa w przyro-dzie, jeden jest łowcą a drugi ofiarą. Dla-czego „Maus”? Otóż jest to nawiązanie dohaseł propagandy hitlerowskiej z lat trzy-dziestych, które posądzały te gryzonieo roznoszenie bakterii po całym świecie.

    Poczciwa Miki z kreskówek Walta Dis-neya stałą się obiektem nienawiści nazis-towskich ideologów i w niej dopatrywanosię potencjalnego zagrożenia moralnego.Niekiedy rzeczywistość brutalnie ingerujew świat bajek…

    Często zastanawiam się: jak wygląda-łoby społeczeństwo polskie, gdyby nie by-

    ło ostatniej wojny? 40 procent mniejszościnarodowych, zsemityzowana inteligencja.Jak Polacy przyjęliby taką sytuację? Prze-cież jesteśmy uważani za jeden z najbar-dziej antysemickich krajów w Europie. Czystarczyłoby nam tolerancji dla wyznawcówTalmudu, czy też zachowywalibyśmy sięjak nasi południowi sąsiedzi – Czesi, któ-rzy budują getta dla Romów?

    Nawet szum wokół malowideł Bru-nona Schulza wykorzystano na Ukrainie,żeby nagłośnić jego pochodzenie. Cieka-we, ilu pisarzy zostałoby w polskim pod-ręczniku po „oddaniu” twórców Litwi-nom, Ukraińcom czy Żydom? Uczniowieby się ucieszyli… W powieści Wł. Rey-monta „Ziemia Obiecana” jest pokazanasytuacja pozytywna: Polak, Żyd i Niemiecw przemysłowej Łodzi zakładają spółkęi wspólnie robią interesy. Może się tegonie zauważa, ale ta zauroczona kapitałemi finansami książka niosła w sobie takżeideę porozumienia ponad podziałami, dą-żenia do wspólnego celu. Jak bardzo Po-lakom tego brakuje! Za dużo mamyuprzedzeń, za dużo stereotypów urobiłonaszą opinię…

    Tyle o przeszłości. Obchodzący nie-dawno osiemdziesiąte urodziny StanisławLem, nasz wielki futurolog, zapytanyo przyszłość, powiedział że nie widzi jejw optymistycznych kolorach. Jak na po-twierdzenie jego słów, tydzień później ter-roryści uderzyli w Word Trade Centerw NY. W „Bombie megabitowej” Lem za-powiadał, iż wojny przyszłości będą wy-glądały zupełnie inaczej niż nasze o nichwyobrażenie. Zapewne był to tylko przed-smak tego, co nas czeka w XXI wieku.Kontratak trzeciego świata i konflikt cywi-lizacyjny może być bolesny dla bogatej Pół-nocy. Podejrzewam, że temat Żydów w tymkontekście będzie powracał jeszcze nie razi może mieć numer 1. Prof. Nowak–Jezio-rański podkreśla, że bomba tyka na BliskimWschodzie… Zastanawiając się nad ludz-kością w sensie globalnym, pytam: czy naszgatunek jest rzeczywiście niezbędny dla ist-nienia tej planety? Życzę Państwu mniejpodobnych, pesymistycznych roztereki zachęcam do wypadów w świat kulturyi sztuki.■

    S. Burszewski

    aleje 3DWUMIESIÊCZNIK KULTURALNY CZÊSTOCHOWY

    Pismo finansowane przezUrząd Miasta Częstochowy

    Numer zrealizowany przypomocy środkówbudżetowych samorząduwojewództwa śląskiego

    WYDAWCABiblioteka Publiczna

    im. dra WładysŁawa Biegańskiego w Częstochowie

    al. NMP 22, 42-200 Częstochowakontakt: BOGDAN HENNIG

    REDAKCJAul. Równoległa 63, 42-200 Częstochowa

    tel. (034) 371 07 89e-mail: [email protected]

    Redaktor naczelnyKRYSTIAN PIWOWARSKI

    Zespół redakcyjny:SŁAWOMIR BURSZEWSKI

    ARKADIUSZ ZAJĄCRedakcja tekstów i korekta

    ANNA WOLAŃSKARedaktor techniczny

    MAREK NIEDOSTATKIEWICZ

    DTP

    ul. Równoległa 63, 42-200 Częstochowa tel. (034) 371 07 89

    DRUKDRUKARNIA KKEEMMOOTT

    Częstochowa, ul. Krakowska 45

    Projekt okładki, layout i opracowanie graficzne

    MAREK NIEDOSTATKIEWICZARKADIUSZ ZAJĄC

    Redakcja zastrzega sobie prawo do skrótów i opracowaniaredakcyjnego materia³ów przyjêtych do druku.

    spis treœci

    poezja 4

    zapiski o świcie 6

    proza 9

    recenzje 11

    sztambuch teatralny 15

    reportaż 19

    plastyka 22

    wywiad 27

    z miasta 29

    poczta redakcyjna 32

    galeria 34-38

    mailto:[email protected]

  • wrzesieñ 2001

    Bartosz Mazur

    Gwałt za oceanem

    Jęk i płacz dusz ludzkichTerror strach i boleśćZroszonej krwią Ziemi MatkiWszystkich miłujących pokój

    Kwiat drzewo i motylZapłacze nad AmerykąŚwiat rozdartyNiebo i ziemia krwawi raną głębokąJak nóż wbity w serceWyszarpana wyrwana żałość

    Kamień choć zimny zrozumieSkandal i hańbaZabici i żywi

    Cisza po burzy śmierć zbiera plonyKrew ludzka na gruzach zastygłaKrzyczy do Boga o pomstęNie tak być powinno

    Choć zgliszcza strasząNad światem unosi się jeszcze woń nadziei

    Częstochowa 13.09.2001

    WIOLA I SZYMON

    RO D Z I N Y M U Z Y K U J ĄC E C Z Y M A L A R S K I Enie należą do rzadkosci. Podobnie corazwięcej jest klanów aktorsko-filmowych.Natomiast rodziny zakładane przez poetów sądla mnie zjawiskiem niecodziennym. Po pierwszepoeta to typ nieprzystosowany społecznie i wiecz-nie zbuntowany (tak przynajmnie wmawiano miw szkole), zamykający się w celi i cierpiący za mi-liony przez osiem godzin przy gołej żarówcei szklance gorzkiej herbaty. W dobrym poetyc-kim stylu jest popełnić samobójstwo, żeby po-wstała legenda straceńca. Poeta nie przekazujepotomstwu swojego genu szaleństwa i przekleń-stwa, liczy natomiast na chwilowe zapomnienie,lecz później na pomnikowe wskrzeszenie. Mojewyobrażenia okazały się błędne, kiedy spotka-łem małżeństwo Grzegorzewskich, dwójki poe-tów czynnie działających na scenie częstochow-skiej i nie tylko. Oboje wydają tomiki wierszy,występują publicznie, startują w konkursach i nafestiwalach. Wiola przez jakiś czas nieźle z tegożyła… Myliłby się ktoś, myśląc że ta dwójka sie-dzi w domu przy świeczkach (dla nastroju) i skła-da sonet lub poemat. Wiola pracuje w księgarnii jest z tego bardzo zadowolona. Szymon założyłzakład RTV i naprawia telewizory. Myślą o przy-szłości. Mieszkają w walącym się domu (sąsiedzilekko niezrównoważeni), lecz chcą kupić miesz-kanie w blokach. Nie chcą, żeby ich dziecko byłopoetą, mimo iż ta ich fascynuje. Poznali się dzię-ki niej i wspólnie rozwijają swoje zainteresowa-nia. Razem, ale osobno. Ich światy poetyckie sąbardzo różne. Wiola skłania się ku klasycznejpoezji kobiecej, Szymona obwołują na Śląsku dru-gim Wojaczkiem. Z jednej strony myślowe skró-ty i lakoniczna forma, z drugiej uliczno-blokowaszara rzeczywistość. Delikatność i szorstkość. Fi-nezja i brzydota. Wiersze Szymona drukowaliśmyw nr 1/2001. Małżonkowie z czasem upodobnia-ją się do siebie, zobaczymy jak będzie w tym przy-padku. Na pewno nawzajem się dopingują i po-magają sobie przy pisaniu. Mogą od razu ocenićswoje utwory. Niebezpieczeństwo zapożyczeńchyba im nie grozi, bo to zbyt różne osobowościtwórcze. Rywalizacja chyba też nie. Jest wiele plu-sów takiego związku, choćby ten, że wspólniemocniej muszą stąpać po ziemi. Wypadałoby te-raz poszukać małżeństwa prozaików albo drama-turgów. Myślę, że naukowcy mogliby się postaraćo wyodrębnienie z kodu DNA genu literackiego

    poezja

    4 aleje 3 listopad–grudzieƒ 2001

    turniejjednego

    wiersza

    Nowy Jork – World Trade Center,

    taras widokowy

  • i sprzedawać go w ampułkach, tak jak to wkrót-ce zrobią z genem długowieczności. A może lite-ratura to kwestia wychowania?

    Od października Wiola i Szymon postanowi-li wspólnie prowadzić spotkania poetyckie klu-bu „Meneris”, na których prezentowani będąpoeci z całej Polski. Na pierwszy ogień idzie Bar-tłomiej Majzel, później wystąpi prawdopodob-

    nie Marcin Świetlicki (?). Grzegorzewscy, chętnieodwołujący się do tradycji klubu „40 i 4”, zapra-szają w każdą środę o godz. 18:00 do OPK „GaudeMater”, skąd o 19:00 przenoszą się do kawiarni„Dekadencja” przy ul. Nowowiejskiego. W tymlokalu ostatnio coś się zaczyna dziać: wiszą obra-zy, śpiewają muzycy, grają młodzi aktorzy… ■

    (SB)

    BAJKA DLA NELLY SACHS

    „Jaki znak królewskiw tajemnicy powietrza”

    N. Sachs „Motyl”

    widziałam jak motylwykluł się z poczwarki ustrozłożył wilgotne skrzydłana których dojrzewałyhieroglify Twoich wierszy

    potem próbował pofrunąćotworzył niebo za horyzontemlecz właśnie skończył się świat...

    Z LISTU DO GERTRUDY KOLMAR

    „Z mojej krwiWypuściła pączki róża”G. Kolmar „Bezpłodna”

    zanim w przedwojennych gazetachskojarzyli Cię z robactwembyłaś już żabą psem ptakiem

    w drodze do Oświęcimia myślałaśo swoim nienarodzonym dzieckuchciałaś zasnąć przy nimpod krzewem śnieguliczki

    kiedy brakowało Ci tchuzapomniałaś odmianę czasownika „być” po hebrajsku

    Twoje wiersze przeznaczonena przemiał wypuściły kolce...

    INGEBORGA BACHMAN DO HERAKLITA

    dla nich byłam zwęgloną ćmąpoetką, która zapaliła sięw nocnej nylonowej koszuli

    ze świadomością Niepokornejobracanej w popiół na stosieprzekłówałam pęcherze stalówkągasiłam ból kroplami atramentu

    czysta powstałam z ognia...

    ŚWIAT CHRISTINYAndrew Wyeth

    nie wrócę dzisiaj do domugdzie powietrze gęstniejea przedmioty puchnąw bursztynowym świetle pieca

    schowam się w zarodkach sporyszuuśpię zapachem ziół Pennsylvaniiotworzę świat, którego nie kaleczylinia horyzontu

    Z LISTU NARKOMANKI DO SYLVII PLATH

    czekam na Ciebie pod szklanymkloszem dworca centralnegow głowie żerują nietoperzeodwracają świat do góry nogamimój Styks płynie pod skórą rozbija się o błękitne brzegi

    czekam na Ciebie na dnie snówlepkich jak wnętrza zielonych makówekprzyjdź mądra Królowo Pszczółi użądlij mnie złotym jadem

    poezja

    listopad–grudzieƒ 2001 aleje 3 5

  • DESZCZYK. DROBNY, PRAWIE NIEWIDOCZNY,lecz wyjątkowo uparty. Kropi tak już dru-gi dzień. Ciśnienie atmosferyczne niskie,samopoczucie jeszcze niższe. Myśli – jak gotują-cy się sznurek w garnku. Wodniste, nieciekawe.Jedna połyka drugą. Trudno się skoncentrować,trudno pisać, czytać. Samo biologiczne istnienienie wywołuje, jak dawniej, skowytu szczęścia.W taki dzień moje trwanie jest pyłkiem przyle-pionym do wielkiego zegara Czasu. Męczy bez-czynność umysłowa. To ta pogoda, którą chcęrozśmieszyć pytając okna: „Czy w Tamizie topiąsię nietoperze?”

    Nagle z dna pamięci wypryskuje fragmentz zapomnianej już zupełnie tragedii starogrec-kiej. Olimpiada.

    Chór starców: Jaka z nas ongiś dzielna mło-dzież była.Chór mężów: Dziś przy nas siła, spróbuj, jeśliwola.Chór młodzieży: Przyjdzie wam pola ustą-pić przed nami!Oto najkrótsza synteza życia i jego przemi-jalności.Wychodzę na balkon. Barchanowy deszcz wciąż

    pada jedostajnie, jakby w okolicy stanęły wszystkiezegary. Ale to nieprawda, gdzieś tam, w środkudeszczowej mgławicy Wielki Zegar cyka i cyka.

    * * *Motyle – jak mi powiedziała nosząca już

    dziesiąty krzyżyk staruszka z Przymiłowic – toduchy zastrzelonych przez myśliwych zwierząt.Latają dłużej lub krócej nad ziemią między kwia-tami i w każdą noc, z soboty na niedzielę, fruwa-ją aż do nieba, aby zanieść Bogu trochę miodu.Aliści kiedy cichszym głosem zaczęła się skarżyć,że z każdym dniem jej ubywa, bo gdy pali chrus-tem w piecu, to przez komin z dymem ulatująkawałki jej duszy, zaraz się domyśliłem, iż sta-rość rozwodniła jej mózg. Starość nie radość –powiedziała ciężko. Milczałem patrząc na jej du-szę, co po kawałeczku ulatuje w przestworza.

    * * *Niedawno wpadła mi w ręce książka Zbignie-

    wa Herberta (wydana już pośmiertnie) „Labiryntnad morzem”. Stanowi ona zbiór szkiców o cy-wilizacji starożytnej Grecji i Krety. Wrazz „Barbarzyńcą w ogrodzie” oraz „Martwą natu-rą” tworzy jakby prozatorski tryptyk. Niektórerozprawki drukowano za życia Herbertaw czasopismach, np. w Zeszytach Literackich.Wszystkie odnoszą się do antycznej Grecji i Rzy-

    mu. Najbardziej podobała mi się pierwsza o ty-tule równym tytułowi całej książki. Zebrał w niejHerbert swoje wrażenia i przemyślenia z podró-ży na Kretę zamieszkałą ongiś przez lud, po któ-rym zostało niewiele zabytków, np. resztki pała-cu Knossos, freski na jego ścianach, trochę detaliarchitektonicznych i tajemnicze pismo. Cywili-zację minojską zniszczył prawdopodobnie wy-buch wulkanu (Atlantyda?).

    W tym właśnie arcyciekawym studium zna-lazłem dwa proste, a zarazem piękne zdania. Opi-sując jedną ze scen na fresku, poeta pisze: „P t a kp i j e w o d ę i s ł u c h a ś p i e w u r o ś l i n .” Od-pływając zaś od wyspy wciąż niezbadanej, widziją i notuje: „K r e t a t a j e m n i c z a , o z a c i ś n i ę -t y c h u s t a c h , z a m k n i ę t y c h o c z a c h –b r o n i s i ę ”. Przed penetracją archeologówi uczonych, jacy tworzą wciąż tylko hipotezy. Tedwa zdania wyrwane z kontekstu fascynują mnieswym spokojnym pięknem.

    * * *Już trzeci dzień Julia u nas. Myśleliśmy, że

    będzie się zbyt nudzić. Ależ skąd tam! Zaraz ko-leżanki z blokowiska, z którymi może się poro-zumieć zupełnie dobrze swą nie najlepszą pol-szczyzną. Dopiero na trzeci dzień mogę wyjśćz nią do miasta. Spacerujemy, siadamy na ław-ce. Za małą kotlinką – basen z zapapraną wodą,nad którą płaczą brzozy. Wiem, że Julia jest zażywa, by dłużej siedzieć na ławce. Proponuję,żeby pobiegła do huśtawek obok piaskownicy.Julia podnosi twarz, pokazuje swoje duże, jasno-brązowe oczy, zdziwione, poważne tym razemi wolno mówi: Gaga, (tak mnie nazwała, gdy by-ła półrocznym dzieckiem) jestem już prawie do-rosła, nie mogę się bawić w piaskownicy z ma-luchami… i zarzuciła mi ręce na szyję, całując.

    Istotnie! Okazałem się naiwnym idealistąwalczącym z wiatrakami, które mielą czas. Niż-sza ode mnie zaledwie o centymetr, ma pączku-jący biust, makijaż na twarzy i kształty rozwija-jącej się kobiety. A ja posyłam ją do piaskownicy!Pomieszał mi się czas, pomieszały wiatry…

    * * *W końcu to nie tak ważne, że ktoś napisał

    i wydał jeden lub kilkanaście tomików wierszy;ani że namalował ileś tam set pięknych obrazów,wyrzeźbił postać Iksa lub Igreka ani to że zagrałwspaniale lub równie doskonale wyreżyserował„Hamleta”. Cała bowiem sztuka to tylko zabawa,rozrywka, może sen, jaki śnimy na jawie. Wa ż -n a naprawdę jest inna działalność: lekarza (nie

    zap isk i o œw ic ie

    6 aleje 3 listopad–grudzieƒ 2001

    Tade

    usz

    Gie

    rym

    ski

    Wybór zapiskówo œwicie ukaza³ siêniedawno w tomie

    pt. „Notatki z czasu”wydanym przez

    Wydawnictwo WSPprzy finansowym

    wsparciu Wydzia³uKultury i SztukiUrzêdu Miasta

    Czêstochowy

  • skorumpowanego), co ratuje ludzkie życie, mat-ki z Kalkuty, inżynierów i architektów, co budu-ją domy, ratowników, strażaków, wolontariuszyróżnego rodzaju, mądrych nauczycieli i księżydających opłatek i…

    Sztuka to jedynie lek na nudę, olśnienie in-nych swą odmiennością, oryginalnością. Nawetnajpiękniejszy wiersz żyje krótko, jak kwiatw wazonie. Po samym pięknie nie związanymz odmianą (na lepsze) ludzkiego losu, pozostajekupa śmieci, gruzów, zwęglonych marzeń.

    * * *W dzień letni, skwarny, gdy idziesz między

    zbożami, możesz usłyszeć ich szczekanie, jęki,piski. Czasem nawet zobaczyć stojącą nierucho-mo, ubraną w biały welon, wysoką postać ko-biety. To południca. Niechybnie spotka cię wte-

    dy jakieś nieszczęście. Południca możesparaliżować człowieka na kilka godzin. Nie bę-dziesz mógł postąpić kroku ani mówić lub wzy-wać pomocy. Mojego ojca, kiedy jeszcze był pa-robczykiem trzy południce przeniosły nachałupę kowala z sąsiedniej wsi. A najgorzej,gdy wypatrzy w zbożu figlującą miłośnie parę,w czasie jak dzwonią w kościele na południowyAnioł Pański. Wówczas miłować się przestają i sąwrogami do końca życia. A na dodatek oboje ut-racą płodność.

    Tak mi bajała staruszka z Przymiłowic, gdyją znowu spotkałem na skraju wsi.

    * * *Autośmiech osłabia kilka poważnych grze-

    chów: pychę, zarozumiałość, przesadny ego-tyzm itp. Ale ile jeszcze pozostało we mnie przy-war! Może to i dobrze, albowiem człowiekskomponowany z samych zalet, nudny byłbydla siebie i innych jak nieskazitelny Anhelli Sło-wackiego.

    * * *W tramwaju spotkały się oczy z oczami. Nie

    było to przypadkowe, bo trwało o dwie sekundyza długo. I powstał z tego spotkania nienapisa-ny wiersz, tajemniczy, zagadkowy, rojący się oddomysłów.

    * * *Pogoda parszywa. Sam w domu, Maria w Za-

    polu. Wszystkie sprzęty domowe, meble, nawetściany przyglądają mi się z zainteresowaniem taksilnym, jakby chciały we mnie wniknąć. Proszę,wejdźcie, już dawno nie mogę siebie zatrzasnąć.Na stole, w kuchni nieumyty talerz, cukierniczka,filiżanka, kefir w tekturowym opakowaniu, de-seczka, na niej cztery brzoskwinie. Z telewizoradobiega głos: „W Polsce nastąpiło załamanie się ła-du moralnego…”. Nagle wiatr uderza w okno, bęb-

    zap isk i o œw ic ie

    listopad–grudzieƒ 2001 aleje 3 7

    Ta impresyjnafotografia MorskiegoOka jest dzie³emzakochanej w TatrachKrystyny Nowak,a uznana zosta³a zanajlepsz¹ wewrzeœniu, gdy tematkonkursu brzmia³:„Woda”. Patrz: Galeria – str. 36.

  • ni deszcz. Miękki, rozmazany jak daleki werbel.I raptem karuzela w głowie, opieram się o blat sto-łu, żeby nie upaść. Deszczowa zawiesina przezszybę liże mnie po wargach. Po co film znowu sięcofa? Aż do wojny, Warszawy? Rok? Pierwsze la-ta czterdzieste… więcej nie pamiętam. Getto jużjest, lecz do sądu ostatecznego trzeba jeszcze po-czekać. Wjeżdżamy z ojcem na teren trędowatychwiaduktem. Mur z czerwonej cegły zagradza uli-cę pod nami. Pojazd posuwa się wolno. Widzę gra-natowych policjantów. Dwóch, może trzech. Podmurem wydłubana dziura, przejście na aryjskąstronę. Z tamtego czasu noszę, jak zawsze pod po-wiekami scenkę, kilka kadrów – z filmu pt. „Mojedzieciństwo”. Oto do tej szczeliny między dwomaświatami biegną dwaj żydowscy chłopcy z torbąz kartoflami. Ścigają ich granatowi policjanci i od-bierają kilkanaście ziemniaków, które się wysypu-ją na ziemię. Umorusane dzieciaki niczym jasz-czurki prześlizgują się na tamtą stronę, ale już bezzdobyczy. Wichura nie ustaje, sprawdzam oknoczy dobrze zamknięte. Przez moją głowę zawszepłyną równocześnie dwie rzeki: jasna, srebrzystai ciemna, niespokojna, burzliwa.

    * * *Przysłowia są mądrością narodów? Niektóre

    wyrażają prawdę. Jednak sądy zawarte w wieluz nich są tak ogólne, rozmydlone, iż mogą być za-razem prawdziwe i niepradziwe, np. wszystkiesłowa odnoszące się do pogody. Mamy i takie, po-wszechnie używane, które są zdecydowanie fał-szywe. „Prawda leży pośrodku”. Nieprawda! Naj-częściej znajduje się bliżej jednego lub drugiegobrzegu. Bardzo rzadko – pośrodku. Albo: „Nadziejajest matką głupich”. Czasami bywa irracjonalna,ale życie bez niej dla wielu byłoby udręką. GdybyPolacy przez ponad sto lat nie mieli nadziei na nie-podległość, chyba dalej bylibyśmy krajem …nad-wiślańskim i wynarodowionym. I jeszcze bardzopopularne porzekadło: „Nie ma reguły bez wyjąt-ku”. Są takie w skali makro, a odnoszą się do prawfizyki. Im więcej wyjątków, tym reguła słabsza.Gdy jest ich wiele, reguła się po prostu rozsypuje,zanika. Tak więc nawet teza: „Przysłowia są mąd-rością narodów” jest względna, tylko w częściprawdziwa. Kiedy pytam kogoś: „czy zdanie‘Niektóre brzozy są drzewami’ jest prawdziwe lubfałszywe?” najczęściej otrzymuję odpowiedź, żefałszywe. A jest odwrotnie. Dlaczego?

    * * *Czym jest prawdziwa miłość? W s p ó ł o d -

    c z u w a n i e m. Tak silną i szlachetną empatią,

    że osoba kochająca prawie się utożsamia z przed-miotem swej miłości.

    * * *Najtrudniejsze pytania zadają dzieci. Nad ich

    odpowiedzią głowią się mędrcy od tysięcy lat. Dzie-ci o tym nie wiedzą i bawią się w chowanego.

    * * *Nosisz tarczę – spotkasz miecz.

    * * *Kariera jest jak rwąca rzeka. Wynosi na powierz-

    chnię przedmioty puste, wydmuchane, pogrąża zaściężkie i solidne. Taką myśl zanotował FranciszekBacon z przełomu XVI i XVII wieku. Prawda tej sen-tencji nie straciła aktualności do dzisiaj.

    * * *Tramwaj. Dziewczynka w wózku, może pół-

    toraroczna, obok mama. Dziecko kręci główką,ogląda się, chwilę patrzy na mnie chabrowymioczami. Ściąga z głowy żółtą chusteczkę i rzucana podłogę. Wóz dojeżdża do przystanku.Dziecko zasłania młoda kobieta o uroczej twa-rzy i pięknej sylwetce. Szykuje się do wyjścia.Widzę tylko poręcz wózka. Po kilku sekundachwielkomiejska nimfa ginie w drzwiach. Zakocha-łem się w mgnieniu oka w obu kobietach, tej kla-sycznej w proporcjach i greckim profilu, i tejw wózku, obserwującej nadal świat i wielkolu-dów. W której bardziej, myślę, gdy młodszą ro-dzice wynieśli z tramwaju? W tej malutkiej, comalusimi rączkami chciałaby schwytać powiet-rze.

    Takie miłości przeżywam wciąż, chociaż za-uroczenia trwają krótko, bo obiekty moich mi-łości zaraz znikają w R z e c z y w i s t o ś c i , któ-ra ma tyle zakamarków, skrytek, cienia…

    Takie krótkotrwałe wzruszenia dopadająmnie często. Przedmiotem ich nie muszą być lu-dzie. Samotna chmurka na nieboskłonie, co sięzagubiła, oderwała od macierzystej flotylli, sie-roca brzoza wśród drzew innego gatunku, bied-ronka na dłoni nim zwieje ją wiatr, jakiś chwast,którego nazwy nie znam, guzik bez pętelki, kra-wat, którego nigdy nie nosiłem (bo jestem bez-krawatowiec), pisklę, co wypadło z gniazda pró-bując żyć na własny rachunek, fiński pieniążekitp.

    * * *Kocham cię, Tulio, nadal, ale teraz uczuciem

    tak czystym jak łza anioła.■

    zap isk i o œw ic ie

    8 aleje 3 listopad–grudzieƒ 2001

  • BASEN

    SOBOTA. SZEDŁEM DO MAŃKA. JAK CO TYDZIEŃmieliśmy jechać na basen. Dzień był mroź-ny, drobny śnieg sypał od samego rana,ulice były niemal puste i ogólnie białe, gdzie-niegdzie jedynie nieco mniej białe – właściwieszare. Tak. Bardziej SZARE, niż białe. Domo-fon Mańka nie działał, zadzwoniłem więc dosąsiada.

    – Kto jest? – spytał przepitym głosem i zarazotworzył, nie czekając na odpowiedź. Na klatceczuć było moczem i gotowanymi warzywami.

    – Cześć, Maniek – rzuciłem przy wejściu.– Cześć – odpowiedział, pakując ręcznik

    i klapki.– Szybciej, jest za dziesięć.– Spokojnie, już wychodzimy… – mruknął.Jego niebieski maluch stał dumnie tuż pod ok-

    nem – przez dłuższy czas nie chciał odpalić, alew końcu zaskoczył, wydając idiotyczny dźwięk,podobny do dźwięku odkurzacza. Ruszyliśmy. Je-chaliśmy ni szybko, ni wolno hamując jedynie naczerwonym świetle. Maniek przeklinał wówczas,wkurzając się na to, że nie zdążył; uderzał jedno-cześnie pluszowego misia wiszącego obok luster-ka. Przy kolorze zielonym, ruszał nerwowo, szar-piąc gałką od biegów to do siebie, to znów doprzodu. Potem się zdenerwował, bo nie miał gdziestanąć. Wyzywał klnąc pod nosem, rozpaczliwieszukając miejsca. Jak wreszcie zaparkował, to hu-mor mu wrócił, nawet podśpiewywał sobie prze-bój Budki Suflera, zdaje się, taki o miłości.

    Wychodząc z auta, poczułem od razu draż-niący zapach chloru. Maniek też widocznie po-czuł, bo mówił, że czuć chlorem.

    Chcieliśmy po prostu trochę popływać i przyokazji zmierzyć się na 60 metrów żabką. Maniekwolał kraulem, ale ja nie chciałem zgodzić się nakraula i Maniek musiał zgodzić się na żabę. Kupi-liśmy bilety ulgowe, mówiąc, że studiujemy. Mań-kowi facetka w szatni nie chciała uwierzyć, alei tak sprzedała nam dwie ulgowe wejściówki zatrzy pięćdziesiąt jedna. Na biletach umieszczonabyła, oprócz ceny, informacja o godzinach otwar-cia pływalni oraz rysunek ładnej dziewczynyw stroju kąpielowym. Zdjęliśmy ubrania, weszliś-my pod prysznic i wskoczyliśmy do wody.

    Maniek nie miał czepka i ratownik zwróciłmu uwagę:

    – Proszę założyć czepek! – wołał.– Zapomniałem – odpowiedział Maniek, mó-

    wił zresztą prawdę. Chudy, pryszczaty ratownikkręcił z rezygnacją głową, ale już uwagi nie zwra-cał. Maniek był łysy i tak naprawdę czepek byłmu zbędny. Poza tym, w czepku wszyscy wyglą-

    dali śmiesznie i może dlatego Maniek unikał te-go gumowego nakrycia.

    Na basenie było wiele fajnych dziewczyn.Chyba wszystkie były młodsze od nas – fajne by-ły. Fajne i ładne. Patrzałem na ich rozwijające siępiersi, które pod mokrym kostiumem wygląda-ły bardzo ponętnie. Natomiast one nie patrzałyna mnie tylko na tatuaż Mańka. Ogromny tatu-aż na ramieniu lewej ręki. Na prawej miał mniej-szy, więc wszystkie patrzały na ten na lewej. Ry-sunek przedstawiał liść nieznanej mi rośliny, a nanim napis: droopy tits. Pływaliśmy w tę i z po-wrotem, a ja dwa razy ze zmęczenia napiłem sięwody, wody z basenu znaczy… Potem żeśmy sięścigali. Raz wygrał Maniek, później ja, późniejznowu Maniek, ale to nie powinno się liczyć, bojakiś dzieciak skoczył na główkę – prosto namnie.

    Po wyjściu z pływalni byliśmy głodni. Poszliś-my do Mc Donalda, bo to dobra knajpa, w któ-rej zawsze można zjeść to, co smakowało kiedyś.

    – Dwa hamburgery, dwa razy duże frytki, ke-czup i dwie kole – nie, trzy kole – ja wypiję dwie– powiedział Maniek do mnie i do fajnej dziew-czyny za kasą. Dziewczyna powtórzyła za-mówienie drugiej fajnej dziewczynie za szklanąladą i wszystko to szybciutko otrzymaliśmy, go-rące i ładnie zapakowane w śliski papier z czer-wonym napisem „Mc Donald’s”. Jedliśmy, pat-rząc na wchodzące i wychodzące osoby, gdzieśz sufitu dochodziła amerykańska muzykai w ogóle wszystko było w porządku. Po jedzeniuMańkowi się odbiło i opuściliśmy lokal.

    – Muszę pożyczyć jakieś filmy na wieczór –spojrzał na zegarek, podświetlając cyferblat nazielono. Zawsze go podświetlał nawet w dzień,tak jak teraz, splunął i skręciliśmy w boczną bra-mę, wymazaną czerwonym sprejem.

    – Pani da jakieś dobre filmy – powiedział. Tę-ga baba, żująca gumę sięgnęła na górną półkęi podała pięć kaset. Wybrał dwie ze złotymi na-pisami, zdaje się karate i coś o zabijaniu. Wyszliś-my. Maniek szedł za mną i słyszałem, jak znowusplunął, a potem pierdnął dwukrotnie.

    – Obejrzę filmy, później jakaś dyskotekai dzień zleci…

    – No…– A może się uchlam z Bulionem, ma urodzi-

    ny zdaje się. Kupił piwo czy jakąś inną wódę…– Nieee – rzekł po chwili – lepiej dyskoteka.

    – To na razicho – powiedziałem do Mańka.– Na razicho – odpowiedział.■

    Konrad Ludwicki

    proza

    listopad–grudzieƒ 2001 aleje 3 9

  • POWRÓT TATYTata od wielu lat latał do pracy motolotnią,

    którą sam zbudował. Był człowiekiem zdolnymi umiał sobie radzić w trudnych sytuacjach,więc krewni byli spokojni, kiedy ten szybowałpo niebie. „W powietrzu jest bezpieczniej niż naszosie – mawiał. – Tam mnie może uderzyć cys-terna z mlekiem, a tu najwyżej kruk mi oko wy-kole”. Oka nigdy nie stracił, a i na obiad czasamijakieś ptaszysko przywiózł, jak mu się podskrzydło nawinęło.

    Pracował na lotnisku, był instruktoremw szkółce dla młodych pilotów. Drugi pas starto-wy zrobił sobie koło domu, likwidując długii wąski zagon rzepaku. „W powietrzu jest bez-piecznie, – mawiał – nawet jak mi silnik wysią-dzie, to dolecę na skrzydłach. To przecież takżelotnia.”. Po kilku latach było już dla nas normal-ne, że wieczorem ojca trzeba wypatrywać na tlezachodzącego słońca.

    Tego feralnego dnia wszystko układało siępomyślnie. Tata po pracy kupił jeszcze w hiper-markecie dużego pluszowego psa Pluto dla naj-młodszego dziecka, gdyż miało dzisiaj piąte uro-dziny. Takie z tortem, świeczkami i połowąprzedszkola na podwórku. Leciał z bagażem tro-chę spóźniony, bo czytnik w sklepie nie chciałprzyjąć karty kredytowej. Wszystko się jednakdobrze skończyło i dzięki silnym prądom wzno-szącym mógł nadrobić czas. Leciał bardzo szy-bko, być może za szybko. Powinien wyłączyć sil-nik. Już widział domostwa i grupkę kolorowychmaluchów machających rączkami. Wtem nie wy-trzymało skrzydło, urwało się i zostało w tyle.Maszyna runęła z wysokości trzech wieżow-ców prosto w zaorane pole. Z pilota kawałki je-no zostały. Straszliwa kraksa nie zatrwożyła żo-ny ofiary. Nadbiegła ile sił w nogach, pozbierałakawałki ciała, poskładała i natarła cudowną maś-cią „Heinza”, co to niby wszystko leczy. Po godzi-nie niedoszły Ikar otworzył oczy i zobaczył nadsobą szumiące topole…■

    ZBÓJ BARABASZWielu było zbójów na naszej ziemi, lecz nie-

    wielu z nich można nazwać profesjonalistami. Fa-chowiec potrafi wszystko: otworzyć sejf, włamaćsię na konto, porwać samolot, wymusić haracz.Barabasz był zwykłym chałturnikiem. Zadowa-lał się drobniejszymi łupami. Można by powie-dzieć, że zbierał okruchy ze stołu wielkich kasia-rzy. Zwykle obrabiał wiejskie kioski „Ruchu”,sklepy spożywcze, torebkę w tramwaju skubnął.Wyżyć się z tego dało, lecz nie zawsze do garnkamiał co włożyć. Hamburgerów i frytek Barabasznie jadł, bo do Mc Donalda nie chodził.

    Pewnego sezonu, przemyślawszy swoją ka-rierę, ułożył sobie biznesplan i nastawił się na ra-bowanie tylko i wyłącznie samochodów. Nie ja-kichś tam radyjek czy akumulatorów, ale całychgablot, które później spuszczał umówionemu po-średnikowi. Po kilku udanych nocnych zmianachzbój mocno już stał na nogach. Cieszył się, żeusunął chaos ze swego życia. Inne zbóje patrzy-ły na niego z szacunkiem, barman nalewał

    w szkło poza kolejką. Na najbliższą noc upatrzyłsobie piękne autko ze wszystkimi udoskonale-niami i ABS-em. Już zacierał tłuste ręce na myślo cacku z niestrzeżonego parkingu. Zakradł siękoło drugiej i rozejrzał wokoło. Nie było śladużywej duszy. Nawet jeśli ktoś go zobaczy, to niewtrąci się, bo z takim wąsatym drabem nikt niebędzie zaczynał. Kupki żółto-złotych bankno-tów z Zygmuntem Starym na awersie zaświeciłymu przed oczami. Takiego koloru był też i samo-chód. Długi, pakowny, na wysokim podwoziu.Terenówka. Dobrał się do zamka. Poszło jak pomaśle. I gdy otwierał drzwiczki, te nagle zaczę-ły trzaskać z całych sił, aż mu palce ucięło jak nagilotynie. Zawył, puścił wytrych i w te pędy dosutereny pod schodami.

    Przemyślny właściciel zamontował inteligen-tny system antykradzieżowy nowego typu, któ-ry zadziałał, jak widać, skutecznie. Barabasz po-rzucił złodziejskie rzemiosło i został inwalidąutrzymującym się z legalnej pracy rąk. Znalazłzatrudnienie w zakładzie pracy chronionej przyprodukcji ołówków. Dzięki motoryzacji wkro-czył na bezpieczną drogę uczciwości.■

    proza

    10 aleje 3 listopad–grudzieƒ 2001

    BAJKI O PPÓÓ££-LUDZIACHSławomir Burszewski

  • NIGDY, WIÊC NIGDY Z TOB¥ROZSTAÆ SIÊ NIE MOGÊ …

    Ludmiła Marjańska to fenomen w polskiejpoezji współczesnej. Każda następna książka –lepsza od poprzedniej. Talent nie tłumaczywszystkiego. Myślę, że przyczyna nieustannegorozwoju, bukietów coraz piękniejszych wierszypodawanych czytelnikom, tkwi w trzymaniu sięziemi wszystkimi dziesięcioma palcami. Ziemi,ludzi, przyrody, radości i cierpienia, czyli Życia.Inną przesłanką Marjańskiej jest nieoddzielanie„estetycznością” poezji od świata. Treść i formastanowią jedność. Egzemplifikacją są dwa ostat-nie tomiki: „Trudna miłość” i właśnie „Żywica”.Do takiej doskonałości, dojrzałości dochodzi sięprzez dwa lata.

    Co jest tematem ostatniego tomiku? Wielo-letnia pielęgnacja nieuleczalnie chorego męża,jego śmierć i wspomnienia o jedynej miłości, mi-mo trudu, zmęczenia, udręki.

    Kształt wierszy tomiku (który należałoby czy-tać po „Trudnej miłości”) uderza zwięzłością,oszczędnością słowa i jego celnym, najbardziejwłaściwym użyciem. Zbędnych słów nie ma.Dlatego mojemu omówieniu „Żywicy” najpierwnadałem tytuł „Słowa ociosane”. Ociosane z róż-nych figur stylistycznych, ornamentów, upięk-szeń, zawijasów zdobniczych. Niektóre utworyto wprost epigramaty, np.:

    Źrenice które zagasnąolśni jasność

    Poetka chyba po raz pierwszy (?) nie stawiaw „Żywicy” znaków interpunkcyjnych, cowzmacnia ekspresję wypowiedzi. Unika takżespiętrzonych metafor, dążąc do prostoty (mądrejprostoty), pokory wobec tematu i siły wyrazu.

    Nie czytałem jeszcze takich wyznań. Przezgłowę przemknęła mi myśl o „Trenach” Kocha-nowskiego, ale tylko przez moment. To bowiem

    zupełnie co innego. Wiersze nastronicach „Żywicy” to poezjanowoczesna, skupiona, bolesna,gdzie dla wyrażenia cierpieniapoetce wystarczy jedno zdanie,często jedno, dwa słowa z odpo-wiednim epitetem (np. „staredziecko”). Przytoczę w całościtak skonstruowany wiersz:

    Nie chodzę już do kościołaprowadzę dziecko do łazienkiNie słucham kolędusiłując pojąć niezborne słowaNie płaczęzmuszam się do uśmiechuZwalczam rodzącą sie goryczspokojemPrzez sen czuwamczy nie wstajemoje stare dzieckozbudziło się w noc sylwestrowąprzerażone: Czy to wojna?To nie wojna – mówię – to powitanie Nowego Roku

    Nawiasem chciałem powiedzieć, że JanuszMarjański powoli tracił pamięć, mowę, wzrok,w końcu świadomość swej tożsamości. Żona pi-sze tak:

    Te oczy które patrzą a nie widząJęzyk który daremnie chce wysupłać słowoze znanych sylab tworząc mowę nowąPowtarzane pytania o własne nazwiskoNiemożność odpowiedzi na pytanie cudzeZagubiona tożsamość Nieobecna bliskośćNajbliższy jeszcze choć nie ten sam człowiekI ty przy nimz nadzieją chociaż nie masz złudzeńWciąż pytasz chociaż wiesz już że ci nie odpowieWciąż próbujesz ożywić umysł który gaśnie

    recenzje

    listopad–grudzieƒ 2001 aleje 3 11

    „¯YWICA”Ludmi³y MarjañskiejTadeusz Gierymski

    Ludmi³a Marjañska„¯ywica”, Czytelnik,Warszawa 2001

  • Z innego wiersza (teksty nie mają tytułów):

    Zastępuję mu oczyale on widzi nimi inaczejblask go razizieleń szarzejeświat stracił barwypotrawy smakNie słyszy stukania dzięciołamoich słów niecierpliwychzostał jeszcze dotykGładzi moją dłońgdy prowadzę go za rękęku nieuniknionemu

    Cierpienia kogoś, kto patrzy latami na powo-li konającego są zapewne większe, ponieważ tenpatrzący (tu: patrząca) ma pełną świadomość,wyobraźnię oraz miłość, która w tym przypadkustaje się, dzięki empatii, nie tylko normalnymwspółczuciem, lecz w s p ó ł o d c z u w a n i e mo niezwykle silnym natężeniu.

    schodzę na dno współczuciakrok po krokukamieniejąc

    Ileż trzeba opanowania, uporu, zaparcia się, że-by wytrwać:

    Lekcje cierpliwościstają się coraz trudniejszePo kursie ubierania i goleniadochodzi sztuka karmienia łyżkąNie będzie już wykładówo różnicy międzybłyszczącym grosikiema brzydkim banknotemprzepytywaniaz imion i nazwiskczy zawstydzającychćwiczeń gimnastycznychprzy wchodzeniu do wannyNie będzie już lekcjizakładania butówna właściwą nogę […]Z każdym dniembędzie umiałcoraz mniejCodzienniebędę zdawać egzaminz cierpliwości

    Poetka (równa podmiotowi lirycznemu) pod-nosi indywidualne zrządzenie na wysokość ludz-

    kiej egzystencji, uogólnia niedolę jednostki – docałego rodzaju. Wypowiada mnóstwo globalnychtwierdzeń o charakterze humanitarnym: „Ból jestpo to żeby zrozumieć / cierpienie innych, w drama-cie codzienności/rozpacz i radość/w jednej godzi-nie, „im większy ból tym mocniejsza radość” itp.

    Cierpienia chorego się skończyły. I co dalej?Zanim odpowiem na to pytanie, przytoczę jeszczew całości wiersz, który nie wymaga komentarza:

    Biała emalia przykryta powiekąjak zatrzaśnięte ponad światem wiekoUcho na wieki pogrążone w ciszyżadnego słowa żalu nie usłyszyDłoń sztywna palce jak tafelki lodunie otworzą już furtki znanego ogroduZnajome ciało nieruchome ręceciepłym uściskiem nie obejmą więcejZabrakło wzroku słuchu i dotykujedynie martwe usta otwarte do krzyku

    Wiersz przerażająco piękny. Przerażającokonkretny. I co dalej? Dalej toczy się życie,pachną kwiaty, „jest zieleń w stubarwnych od-cieniach”. Ale dla osamotnionej „Każdy dzieńjest otwartą raną/jak czarne wnętrze tulipanu”.„Jak gdyby wyschło źródło/przestał śpiewaćdrozd.”

    Jest zima za oknem biel śniegu, ale poetkaoparta ramionami o parapet patrzy w ciemnośći szepce chłodnymi wargami:

    Może cię swoim bólemw zimnej ziemi otulęMoże cię jasną nadziejąmyśli moje ogrzeją

    Podchodzi do biblioteki, machinalnie bierzejakąś książkę, otwiera i czyta początek najpięk-niejszego liryku Mickiewicza: „Nigdy, więc ni-gdy z tobą rozstać się nie mogę.” I ona nie możesię rozstać. Została sama i osamotniona, choć ty-lu ludzi wciąż zabiega o jej względy. Lecz żyćmusi (kwestia światopoglądu) i nigdy jeszcze takbardzo nie pragnęła pisać. Naprawdę, poezja mo-że być kołem ratunkowym, przynosić ulgę:„Wyszarpać ten wiersz spod żebra/to jakby ro-dzić zmarłego Adama/od niego świat się za-czął/lecz na nim nie skończył”. […] „Wiersz jaksen/przywraca życie zmarłym”.

    W bólu, samotności, ciszy odzywają się tyl-ko reminiscencje, roją się wspomnienia, „lecąpszczoły pamięci” z wszystkich lat wspólnegożycia. Ona zdaje sobie sprawę z praw kierują-

    recenzje

    12 aleje 3 listopad–grudzieƒ 2001

  • cych ludzkim losem: „Nic ciebie nie przywró-ci/Tylko pamięć wraca”.

    Właściwie cytowanie fragmentów nie masensu. To tylko połowiczny, powierzchowny za-bieg zapoznania się z tragiczną, a okrutnie pięk-ną treścią „Żywicy”. Trzeba czytać wiersz po wier-szu, by się przekonać jak kosmicznie wielka bywa(nie u wszystkich) psychika.

    W witrynach księgarń częstochowskich niewidziałem tej książki. A szkoda. Ludmiła Mar-jańska z tego przecież miasta pochodzi. Tu sięurodziła, tu przeżyła swoją młodość, tu (o ile sięnie mylę?) poznała swego męża – Janusza.

    Dawno nie czytałem tak bezlitośnie wzrusza-jącej poezji.

    Dawno? Chyba nigdy! ■

    Wydaje się, że częstochowscy debiutującypoeci upodobali sobie motywy ornitologiczne.W tomiku Arka Frani pt. „Na przykład mnie niema” ptak „błękitnieje w locie”, a podmiot lirycz-ny lubi identyfikować się z ptakiem. W roku 1999ukazał się tomik poetycki Izy Bulskiej zatytuło-wany „Kruki”, a wkrótce na półkach księgarnipojawi się książka poetycka Renaty Zarychty pt.„Wyłysiałe kukułki”.

    Kukułki w wierszach Renaty symbolizująupływający czas: „W zasuszonych zegarachwyłysiałe kukułki...” – Prawdopodobnie nie przy-padkowo też na okładce tomiku widnieje zde-formowany zegar. W krótkich obrazkach-wier-szach podmiot liryczny kontempluje szarącodzienność, analizuje relacje międzyludzkie,demaskuje wzorce zachowań. Niekiedy dla „za-bicia czasu” bawi się słowem w lingwistycznychwierszach pt.: „Sąsiedzi”, „Ikar”, „Ogólnie”.Rzadziej w swoich rozważaniach nawiązuje dokultury – wyjątkami są wiersze o Piłacie, MonaLisie, Guerenice itd. Na uwagę zasługuje wzru-szający cykl utworów tzw. „powypadkowych”.Bohaterami są osoby, które przeżyły wypadek:*** julia krzyczała, *** śpieszyła się, „tytani”.

    Poezja Renaty Zarychty kojarzy się z praca-mi grafików, którzy potrafią za pomocą jednejkreski wyrazić swoje uczucia, namalować pejzaż.Poetka nie szafuje wyszukanymi metaforami. Ra-czej oszczędza słowa, posługuje się elipsami. Jejskróty myślowe mogą jednak wyprowadzić czy-telnika na manowce. Po przeczytaniu trzydzies-tu utworów ma się uczucie niedosytu. Jakby po

    wyraźnej puencie, która często zamyka te krót-kie utwory, wiersz istniał wciąż w pustej prze-strzeni kartki.

    Ciekawostką jest fakt, że w książce poetyc-kiej, w której czas stanowi wartość uniwersalnąnie znajdziemy żadnej daty [na przykład datywydania tomiku]. Autorka nie podaje też infor-macji na swój temat. Woli pozostać w cieniu wier-szy „dając sobie czas na ucieczkę”.■

    recenzje

    listopad–grudzieƒ 2001 aleje 3 13

    „Wy³ysia³e kuku³ki”,Renata Zarychta,Wydzia³ Kulturyi Sztuki Urzêdu Miasta Czêstochowy,Czêstochowa 2001

    WY£YSIA£E KUKU£KI Wioletta Grzegorzewska

  • MAMY KOLEJNEGO CHOREGO ZARAżONEGOwirusem literatury. U schyłku lata Kon-rad Ludwicki, świeżo upieczony doktorfilmoznawstwa UŚ, opublikował zeszyt opowia-dań pt. Fiolet”. Skromnie, acz schludnie wyda-ny, z ilustracjami A. Zająca, ucieszył mnie, boznam Konrada i śledziłem jego zmagania z pi-sarstwem przez ostatnie pięć lat. Jest to wiec pod-sumowanie jego poszukiwań twórczych. Po lek-turze stwierdziłem, iż Konrad ma dwa obliczaliterackie, niczym dr Jeckyll i mr Hyde. Pierwszepokazuje nam człowieka unurzanego w świecienizin społecznych i mętów. Turpistyczne obraz-ki pijackich libacji w okolicach dworca PKP prze-platają się z drastycznymi opisami pracyw prosektorium przy balsamowaniu zwłok.

    Rzeczywistość po-zbawiona nadziei,postacie wykolejeń-ców, nieudaczników,skrzywionych de-wiantów wywiera naczytelniku przygnę-biające wrażenie. Pol-ska B z pietyzmemodtworzona w całejswojej brzydocie na-suwa też podejrzeniewłaściwe w przypad-ku prozy trzydziesto-latka: czy nie jest topróba rozliczenia sięze swoim pokole-niem i pokiereszowa-ną młodością? A mo-że silny wpływStasiuka? Jaśniejszypunkt to opowiada-nie „Pia”, poruszają-ca opowieść o kalec-twie i malarstwie.W pisaniu Konradajest dużo smutku, eg-

    zystencjalnego cierpienia, rozczarowania praw-dą przemijania. Powiedzmy sobie szczerze, jestto postawa dosyć młodzieńcza, werterowska,bliska tragedii. Jej zapowiedź autor umieścił jużw motcie Rousseau: „Człowiek urodził się wol-ny, a wszędzie jest w okowach”. Tytułowy fioletjest kolorem żałobnym i takich motywóww książce nie brakuje. Wrażliwy czytelnik możezłapać tzw. „doła”, więc nie każdemu polecam„Fiolet”.

    Zeszyt zawiera utwory starsze, mniemamwięc, że Ludwicki odchodzi od stylistyki„wojującej rozpaczy” ku klasycznym miniatu-rom w stylu np. „Dymnika”. Tu objawia się dru-ga twarz Konrada: człowieka ułożonego, oczy-tanego, towarzyskiego, który „poczęstowałbyherbatą z malinami i ptysiem, uśmiechał się i do-lewał ponczu do kieliszków”. Krótkie w formie,mocne w treści, o przewrotnej puencie, nie po-zbawione odrobiny czarnego humoru mogą za-dowolić nawet takiego malkontenta jak ja. Prze-zabawne miniwykłady o kobietach i samotnościdzięki swojej pompatyczności ujawniają talentparodystyczny autora. Jest też fabułka oparta nascenariuszu gry komputerowej, której esencjastreszcza się do wyłączenia monitora o drugiejw nocy. W tym drugim nurcie widzę dla Lud-wickiego przyszłość i pole do popisu. Jako hu-morysta powinien śmiało szarpać kolejne bardzoświeże tematy, gdyż jest warsztatowo sprawnyi nie ma problemu z dobieraniem trybu narracji,różnicowaniem dialogów itd. Wcześniej zdarza-ło mu się na tragicznej nucie przeszarżować, jaksłusznie zauważył prof. Giedroyć . Sporo do ży-czenia pozostawia staromodny erotyzmw „Spotkaniu”, a zdań typu „nienasycone ciałapłonęły rządzą” nie powstydziłby się niejedenpisarz młodopolski. Dlatego apeluję do Konra-da, aby pisał z umiarem i na chłodno, wtedyuniknie drażniącej emocjonalności w tekście.A poza tym Ludwicki jest świetnym kolarzem:w czerwcu w ramach pielgrzymki rowerowej do-jechał na dwóch kółkach do Rzymu!■

    recenzje

    14 aleje 3 listopad–grudzieƒ 2001

    FIOLET I RÓ¯Sławomir Burszewski

    Konrad Ludwicki, „Fiolet”, Wydawnictwo „e-media”,

    Czêstochowa 2001

  • Wspomina

    MA£GORZATASTARCZEWSKA-OWCZAREK

    DL A C Z E G O W Ł A Ś N I E C Z Ę S T O C H O W A ?Bo ja jestem stąd. A zaangażowałam siędo teatru przypadkiem, rzadko ktoś an-gażuje się w ten sposób. Byłam wtedy jeszczestudentką Akademii Muzycznej w Katowicach,ale już byłam solistką Operetki Gliwickiej. Przy-jechałam kiedyś, był maj, pięknie, ptaki śpiewa-ły, kwitły drzewa, wysiadłam koło kościołaśw. Jakuba. W maju jest to chyba najpiękniejszemiejsce w Częstochowie. Ja, taka szczęśliwa żejestem w moim mieście ukochanym, a rzadkomiałam okazję przyjeżdżać, bo studiowałami pracowałam, więc nie było na tyle czasu, wy-chodzę z autobusu, pędzę szybko ulicą Kilińskie-go. Idzie za mną jakiś mężczyzna, w sile wieku,im ja szybciej, tym on szybciej i nagle obcesowodo mnie mówi: „Oj, przydałaby mi się takadziewczyna w teatrze”. Tak sobie powiedział, majmu pewnie w sercu zagrał, a ja nie poznałam,kto to jest. Odwróciłam się. „No jak to, taki mło-dy, bezczelny człowiek, jak on do mnie mówi”– myślę sobie. „Z kim mam przyjemność, bo jes-tem solistką Operetki Gliwickiej i bardzo by miodpowiadała praca w teatrze. Z kim mam przy-jemność?” A on mówi: „Jestem Tadeusz Bartosik,dyrektor teatru”. Wtedy dopiero mi się głupiozrobiło, bo tę postać zawsze kojarzyłam z tele-wizji, z filmów. Zagrał mnóstwo ról znanych,pięknych, wielka postać i wspaniała osobowość.Wtedy niemal na kolana padłam przed nim,i mówię: „Bardzo przepraszam, panie dyrekto-rze, ale rzeczywiście, chętnie bym przyszła tutajdo Częstochowy, tyle, że ja jestem śpiewaczką.Co prawda, po wydziale wokalno-aktorskim, aleco ja tu będę robiła?” – „A przecież my będzie-my wystawiać sztuki muzyczne i jeśli tak, to japanią kupię od Tokarskiego”. Sam to załatwił –ja się bałam coś powiedzieć mojemu dyrektoro-wi. Ale to jest moje rodzinne miasto i chciałamdo niego wrócić. Nie zdawałam sobie sprawy, żetą decyzją właściwie odchodzę od śpiewania, bopóki żył dyrektor Bartosik, to rzeczywiście śpie-wałam w teatrze dużo, podobałam się ludziom,

    lecz kolejni dyrektorzy jakoś niespecjalnie palilisię do przedstawień muzycznych . Mimo, że Bar-tosik był z Warszawy bardzo tu dbał o ludzi. Wy-siadywał jak jajo ten teatr, to był taki inkubator.Bardzo chciał, żeby wszystkim było dobrze. Po-tem ten wspaniały zespół rozproszył się i to jużbyło nie do odbudowania.

    Tak, bardzo mi tu było dobrze i uważam, żeto były cudowne czasy teatru częstochowskiego.Pod względem artystycznym teatr szedł w górę,wystawiane były przedstawienia na wysokimpoziomie. Był wtedy wspaniały zespół dobrychaktorów w tym starym stylu, z tradycjami. Teatrbył jeszcze z tradycjami, miałam szczęście w ta-kim występować. Chociaż wspaniały gospodarz,a takiego jak pan Jan Kempa nigdy już ten teatrmieć nie będzie, zaczął remont i warunki do pra-cy były bardzo trudne, ale, o dziwo, w tych bar-dzo trudnych warunkach wykuwało się takie cu-downe kwiaty, piękne przedstawienia i ludziewtedy uwielbiali ten teatr. Poczytywali sobie zapunkt honoru zaprzyjaźnić się z aktorem, spo-tykać się z nim prywatnie. Była taka KawiarniaTeatralna, gdzie młodzież przychodziła poznaćwielkich aktorów. Takim idolem młodzieży był

    sztambuch teatralny

    listopad–grudzieƒ 2001 aleje 3 15

    Ma³gorzata Starczewska-Owczarek – dziœ (fot. Pawe³ G³adyœ)

  • Wiesław Ochmański, bardzo się podobał dziew-czynom, czy z młodszych Wojciech Romanow-ski. Mieliśmy swoje miejsce, gdzie mogliśmyprzyjść i spotkać się tak od kuchni z publiczno-ścią. Teraz tego nie ma, teraz w ogóle zrobiło siętak, że modne jest angażować do filmów zwyk-łych ludzi, nieprofesjonalistów. Jest mile widzia-ne, że na scenie są tacy sami ludzie, jak na wi-downi. Kiedy ja grałam w teatrze, ludziom byłapotrzebna właśnie ta inność, teraz publicznośćnie jest taka wymagająca. Mimo, że wtedy byładuża konkurencja, teatr telewizji i Filharmonia,jednak była publiczność w teatrze i to były na-prawdę cudowne czasy. Byłam tu tylko trzy se-zony. Niewiele sobie pograłam, bo urodziłamdwoje dzieci, jedno po drugim, zwolniłam sięz teatru i przeszłam do WSP, gdzie pracowałamjako asystent, potem skończyłam studia podyplo-mowe pedagogiczne. Dyrektor z żalem wyraziłzgodę na moje odejście i wypowiedział takie pro-rocze słowa: „Zobaczysz, mała, ty już do teatru

    nie wrócisz”. A ja na to: „Ależ skąd, to tylko dwa,trzy lata, odchowam sobie dzieci i natychmiastwracam. Ja bym bez teatru nie mogła żyć”. Gdy-byśmy nie mieli z panem Tadeuszem Bartosikiemtakich planów muzycznych, to ja bym pewnienie odeszła z Gliwic, z operetki i nie przyszła-bym tutaj. Owszem, sentyment do miasta rodzin-nego i blisko mamy to zawsze jest dziewczyniełatwiej, ale tu były ogromne, szerokie plany dy-rektora – tu miała powstać scena muzyczna i cośna kształt dziecięcego świata, w którym dyrektormnie widział. A potem nie było na to pieniędzy,ja zajęłam się swoim osobistym życiem, rodze-niem dzieci i tak się potoczyło. Rzeczywiścieprzydałoby się coś podobnego.

    Do teatru już nie wróciłam. Nie narzekam,żal tylko wielki mam, że spełniło się to proroc-two pana Bartosika. Oczywiście współpracowa-łam z teatrem, gdzie mogłam, to się przykleja-łam, bo mi brakowało sceny i tej atmosfery.Nawet miałam sukcesy, muszę się pochwalić.

    sztambuch teatralny

    16 aleje 3 listopad–grudzieƒ 2001

    „K³opoty zbója Madeja” re¿. Irma Czaykowska

    sez. 1978/79 (fot. arch.)

  • Otóż wystawialiśmy, to znaczy nie ja, ja zaled-wie maleńką cząstką się przyczyniłam, „Bal ma-nekinów”, który był zauważony w Polsce. Naszteatr pojechał z tym spektaklem na Festiwal Te-atrów i został laureatem, choć nie pamiętam, któ-re miejsce zajął. Mam jeszcze recenzję z pisma„Teatr”, gdzie bardzo pięknie byliśmy opisanii aktorzy, którzy wspaniałe role stworzyli, i całyspektakl. Druga część była częścią muzyczną.Moja rola polegała na tym, żeby nauczyć akto-rów śpiewania partii muzycznej. Było to trudneprzedsięwzięcie – muzyka współczesna, bardzoarytmiczna, ale aktor to taka istota, która gdy cze-goś nie umie, to sobie to „wygra” aktorsko. Gdziemogłam, to śpiewałam, dawałam swój głos ak-torom. Teatr zmienił się. To już nie jest tamten te-atr w dawnym stylu, gdzie gdy szedł czołowyaktor, gwiazdor, mistrz to wszyscy inni bokiemkorytarza chodzili. Mnie się to bardzo podobało,ja sama z wielkim szacunkiem zawsze się odno-siłam do aktorów, od których się wiele nauczy-łam. Potem już tego nie było. Teatr stawał się fab-ryką, w której produkowano spektakle i to jużnie były, jak za moich czasów, dzieła sztuki. Byłtaki okres, kiedy prawie cały zespół przyszedłz Opola. To było mocne uderzenie, ale potemznowu zespół rozpadł się.

    Po urodzeniu dzieci chyba nie wróciłabymjuż do śpiewania, poczułam się taką mamusią,że śpiewanie nie było mi już potrzebne, alemnie zmusił dyrektor szkoły muzycznej. Terazjestem mu wdzięczna, ale wtedy tak byłam za-jęta butami dla dzieci, olejem, mąką, mlekiemw proszku, że całkiem odeszłam od artystycz-nych klimatów. Teraz cały czas koncertuję, mie-wam recitale, czasem zapraszają mnie gdzieśdo jury.

    Pierwsze kroki? Debiutowałam u boku panaStanisława Ptaka, wielkiego mistrza, od któregosię wiele nauczyłam i z którym przyjaźnię się dodziś. Ma już ponad siedemdziesiąt lat. Zaprosiłmnie niedawno na spektakl do Teatru Rozrywkiw Chorzowie, byliśmy z całą rodziną. Gra głów-ną postać w „Skrzypku na dachu” – prawie trzygodziny na scenie. Niesamowita osobowość,wspaniały głos. Kiedy zjawiłam się w operetce,zaopiekował się mną i do tej pory jest bardzoopiekuńczy i pomocny. Od wspaniałych aktorówmłodzi ludzie mogą się więcej nauczyć niż na stu-diach. Studia dają podstawy, abecadło, a rzemios-ła człowiek uczy się od dobrych aktorów. Cho-ciaż różnie to bywa, nie wszyscy koledzy byli tacyżyczliwi. Przeszłam odpowiednią szkołę od nie-których, ale o nich nie chcę wspominać.

    Debiut w Częstochowie? Moją pierwszą ro-lą w tym teatrze była urocza postać królewny Sa-sanki w „Kłopotach zbója Madeja”. Oczywiściejuż potem miałam pseudonim „Sasanka”. Byłamjuż matką, a też na mnie „Sasanka” wołali. A takrólewna tak wpadła w serca dzieciom w Częs-tochowie, że pamiętam, jak przychodziły domnie córeczki koleżanek i mówiły, że śniła im sięSasanka. Ja miałam, sama to wymyśliłam, a re-żyser zatwierdził, różową sukieneczkę, niebies-ki płaszczyk, różową peruczkę i piękną koronę.Dzieci były tak zakochane w Sasance, że kiedymiałam wypić truciznę, mały chłopczyk wpadłna scenę z wielkim impetem, wyrwał mi kubek:„Nie pij Szaszanko, nie pij Szaszanko!”. Graliś-my „Kłopoty zbója Macieja” ponad sto pięćdzie-siąt razy, co było wielkim ewenementem – jakprzedstawienie szło sto razy, to już był sukces.Na pierwszą moją premierę w tym teatrze panPiotruś, wspaniały rekwizytor, już nie żyje, po-perfumował mi sztuczne kwiaty powbijanew podłogę, które miałam zbierać w pierwszejscenie, bo jakoś nie miałam do nich przekona-nia, a ponieważ pierwsze wejście jest takie waż-ne i kontakt publiczności ze mną, pierwszy razmnie w ogóle publiczność zobaczyła w Często-chowie na scenie, a była to publiczność dziecię-ca i poperfumował mi te kwiatki. Bardzo mnieto rozbawiło i potem cały czas grało mi się jużcudownie. Nawet jak już kwiaty nie pachniały,traktowałam je jak cudowny, pachnący bukiet –to jest ta magia teatru. Grałam również w „Łez-ternie”. Przedstawienie lekkie, łatwe i przyjemne,przyciągające ludzi do teatru, taneczne. Grałamgłówną postać – Kate, czyli Kasię, córę prerii. Na-sze przedstawienie było porównywane z war-szawskim i muszę pani powiedzieć, że często nanaszą korzyść. Grałam też w „Przygodzie sylwes-trowej”. Byłam już wtedy w zaawansowanej cią-ży, a grałam panienkę i musiałam cały czas graćw futrze, chociaż był czerwiec. Grałam również,choć tylko epizod, ale bardzo się cieszę, bo to by-ło piękne przedstawienie, w „Domu BernardyAlba”, Czaplanka miała w nim piękną rolę, zna-komita aktorka i bardzo dobrze grała. Pani Czap-lanka była też bardzo życzliwa młodym dziew-czynom w teatrze, ja przynamniej bardzo milespotkanie z nią wspominam. Traktowała mniebardzo po przyjacielsku, dużo się od niej nau-czyłam. Bardzo mile wspominam również inspi-cjenta, pana Bodziachowskiego, który opieko-wał się mną, odprowadzał do domu i państwaKocińskich. Ona była fryzjerką, a on szefem pra-cowni perukarskiej. To byli ludzie teatru. Nie by-

    sztambuch teatralny

    listopad–grudzieƒ 2001 aleje 3 17

  • ło tak, że się pracowało od – do i do domu, a prze-cież za grosze się pracowało. Moja garderobia-na, Alusia, miała nieprawdopodobne poczuciehumoru, a nie miała łatwego życia, obowiązko-wa bardzo, zawsze pierwsza przychodziła.

    Jak trafiłam do Filharmonii? Gdy jeszcze by-łam studentką, moja profesorka często jeździłado Częstochowy i miała tu dużo koncertów. Śpie-wała też w audycjach muzycznych dla dzieci. Po-nieważ profesor Michalina Growiec często niemogła śpiewać w wyznaczonych terminach,mnie wysyłała, a ja radziłam sobie z repertuaremdziecięcym. Wtedy poznałam publiczność dzie-cięcą i bardzo mi się te koncerty podobały, za-uważyłam też, że dzieci bardzo mnie polubiły.Na moim pierwszym występie, koncercie wio-sennym, miałam niebieską sukienkę i bukiet fioł-ków. Dla dzieci to jest ważne i śpiewałam „Powi-tanie wiosenki” Noskowskiego. Potem, przezdługi okres, kiedy przyjeżdżałam do Częstocho-wy, a gdzieś w autobusie zobaczyły mnie dzieci,wołały „Pani Wiosna, Pani Wiosna”. Nawet terazspotkałam mamę, która już ze swoją córką przy-chodzi i ona pyta: „A czy pani pamięta, jak taka

    mała darła się za panią w autobusie ‘Pani Wios-na!’ – to ja byłam.” To już drugie czy trzecie po-kolenie mnie słucha. A publiczność dziecięca jestbardzo wymagająca, bo dorośli, nawet jak cośjest nie tak, z grzeczności przymkną oko, a dzie-ci – nie, dzieci nie mają żadnego interesu, żebycokolwiek artyście darować. Jak coś jest nie tak,natychmiast to okazują. Kiedy już pracowałamtutaj w teatrze, też śpiewałam, bo byłam na miej-scu i kontakt ze mną był łatwy. Miałam pięknyrecital z orkiestrą na górze, bardzo miłe mamwspomnienia związane z Filharmonią, mimo, żepracowałam jako aktorka. Śpiewałam, gdzie tyl-ko się dało, nie byłam jeszcze taką opatrzoną,znudzoną twarzą i wszędzie chcieli mnie słu-chać. Potem pani Kamila Kiełbińska, znakomityprelegent, niedościgniona mistrzyni fachu, a niebardzo lubiła koncerty dla małych dzieci, otwo-rzyła mi oczy na to, że ja także mogę prowadzićkonferansjerkę. Parę razy poprosiła mnie o za-stępstwo. Spodobało się młodzieży i potem pa-ni Kamila coraz częściej prosiła mnie o zastęp-stwo, miała dużo obowiązków, a coraz mniejczasu, aby przyjeżdżać tutaj i gościnnie prowa-dzić audycje. Kiedyś powiedziała mi, że widzimnie tu, bo przecież śpiewania nie jest za dużo,a program co miesiąc i kto wie, czy kiedyś w tensposób nie będę na chleb zarabiać. Trochę się po-czułam dotknięta – jak to, ja, śpiewaczka, żebymsię miała zajmować kierownictwem muzycznym,gadaniem. Ale dyrektor Filharmonii, ZygmuntHassa, zaproponował, żebym to przemyślała.Przeszłam tu na etat i chyba do emerytury do-czekam w tej firmie. Zresztą firma wspaniała, pu-bliczność mam cudowną, zżytą, rośnie razem zemną ta publiczność, tylko oni wzwyż, a ja wsz-erz. Ja o tych dzieciach wiem wszystko, może na-wet napiszę kiedyś książkę na temat mojej pub-liczności. Teraz zmieniłam formę spotkań, to sąwłaśnie czasem takie kabarety, całe spektakle dladzieci – pantomimę dziecięcą przygoto-wało przedszkole, różne zespoły występują, żewspomnę „Niezapominajki”, maleńkie dzieci,które bardzo się podobały, bo dzieciom zawszesię podoba, jak inne dzieci dla nich występują,one się wtedy czują lepsze. Praca z dziećmi jestbardzo miła. Dziś dzieci są bardziej samotne,skarżą mi się, że nikt im bajek nie czyta. Rodzi-ce sadzają je przed telewizorem i już. Dlatego za-praszam aktorów, żeby dziecko miało kontaktz pięknym głosem, z pięknym słowem, a nikt niepotrafi piękniej mówić niż aktorzy.■

    Wysłuchała Małgorzata Kaczanowska

    teatralny sztambuch

    18 aleje 3 listopad–grudzieƒ 2001

    Recital w auli szko³y muzycznej

    w Czêstochowie (1980), przy fortepianie

    Henryka Zasempa (fot. arch.)

  • E S T W PO L S C E TA K I E N I E Z W Y K ŁE M I A S T O,od lat sławne w świecie dzięki unikalnej kolek-cji słonecznych zegarów. Ściąga tu corocznie

    sporo ciekawskich, bowiem jest w tych staroświec-kich czasomierzach coś mistycznego i zarazem ir-racjonalnego w zestawieniu z naszymi współczes-nymi zwyczajami rachowania upływającegoczasu.

    Zapewne dlatego tak bardzo zachwycali siętym miejscem wielcy artyści, pisarze i poeci, a śla-dy ich bytności w Jędrzejowskim Muzeum zna-lazły się potem w dziełach literackich nie tylkopolskich.

    Bywał tu często Władysław Broniewski, któ-ry w swoim poemacie „Wisła” napisał pięknie:„…biją słoneczne godziny w Jędrzejowie, a mniei tobie biją zegarowie”.

    Zachwycał się tym miasteczkiem JeanAnouhli, światowej sławy dramaturg francuski,który o Jędrzejowie i jego słonecznych gnomachmówi w jednej ze swoich sztuk. Bywał tu rów-nież Joan Staibek, pisarz amerykański, WojciechŻukrowski i wiele, wiele innych znakomitości.Czasomierze słoneczne stały się więc sławą i zna-kiem rozpoznawczym tego niewielkiego, kielec-kiego miasteczka. Opiekuje się nimi i już prawietrzydzieści lat ustawia ich „werki” wielki znaw-ca tej sztuki, jedyny bodaj w Europie słonecznyzegarmistrz, dyrektor jędrzejowskiego Muze-um, pan Piotr Macjej Przypkowski. Z wyksz-tałcenia historyk sztuki, ale z zamiłowania i tra-dycji rodzinnych również astronom, a przy tymwszystkim człowiek przeuroczy, z niegdysiej-szą już galanterią w byciu, słowie i obcowaniuz ludźmi. Tak, tak. Jest to rodzony syn owego le-gendarnego już dra Tadeusza Przypkowskiego,o którym mówi się w socjalistycznej Polsce, żebył to Ostatni Szlachcic Rzeczypospolitej.

    Była to bowiem osobowość niezwykła. Wy-glądem przypominał sienkiewiczowskiego Za-głobę, który tylko przez pomyłkę zawędrowałw XX wiek. Wesoły, rubaszny, kochający życie,

    z olbrzymim poczuciem humoru. Dowodów nate przymioty w legendach o doktorze Przypkow-skim nie brakuje. Kiedyś na przykład, jednaz krakowskich gazet zamieściła reportaż z Jędrze-jowa, w którym napisano, że „po godzinie osiem-nastej życie w miasteczku zamiera. Tylko doktorPrzypkowski, zataczając się po ćwiartce, wracaz gospody do domu”. W miasteczku zawrzałoz oburzenia. Burmistrz wręcz nakazał Przypkow-skiemu natychmiastowe i publiczne zdemento-wanie tego niecnego i obraźliwego pomówienia.I rzeczywiście w tydzień potem owa gazeta ta-kie dementi opublikowała:

    „Nawiązując do reportażu z dnia tego i tego,w którym napisano, że po godzinie osiemnastejdoktor Przypkowski wraca do domu, zataczającsię po ćwiartce, chciałbym uprzejmie wyjaśnić,że jeszcze nigdy żaden Przypkowski po ćwiar-tce się nie zataczał”.

    I to był cały doktor Przypkowski, ostatni nie-zależny i z wielkim poczuciem humoru człowiekw dawnym PRL-u.

    Oprócz unikalnego w świecie Muzeum Sło-necznych Zegarów zostawił jeszcze po sobie le-gendę i całą masę uciesznych dykteryjek, opo-wiadanych chętnie przez wszystkich prawiejędrzejowian. Podobno kiedyś w Warszawie, nabankiecie po jakimś zjeździe ludzi sztuki i kul-tury, ówczesny premier – Józef Cyrankiewicz za-pytał doktora Przypkowskiego:

    – Jak się panu tam żyje w tym Jędrzejowie,panie Tadeuszu?

    A na to Przypkowski: – To małe miasteczko, panie premierze, więc

    przeważnie z żoną.Kilka lat temu, na wspólnym spotkaniu au-

    torskim w Bibliotece Miejskiej w Lublińcu, Woj-ciech Żukrowski opowiedział mi o pewnym zda-rzeniu.

    Jakoś po roku 1965, czyli w okresie tzw. „od-wilży”, kiedy próbowano w Polsce nadać socja-lizmowi „ludzką twarz”, Stowarzyszenie Histo-ryków Polskich postanowiło zorganizowaćw Krakowie na Wawelu swój odnowicielski kon-

    J

    reporta¿

    listopad–grudzieƒ 2001 aleje 3 19

    Tam, gdzie bij¹ s³onecznez e g a r y

    Andrzej Kalinin

  • gres. Zaproszono ludzi wcześniej usuniętych z te-go gremium, a wśród nich doktora TadeuszaPrzypkowskiego. Pojechał. Szedł z dworca kole-jowgo na Wawel piechotą, więc po drodze dlakurażu łyknął sobie trochę w tej i tamtej knajpce.Spóźnił się oczywiście na ceremonię otwarcia ob-rad, bo jak mówiono, lubił mieć zawsze swojegrande entree. Stojący przy drzwiach, dla uświet-nienia kongresu, halabardnik otworzył je i za-anonsował:

    – Przybył doktor Przypkowski z Jędrzejowa.Przypkowski zatrzymał się na progu sali,

    spojrzał na stół prezydialny, zobaczył, że siedzątam te same ideologiczne dzierżymordy co po-przednio, więc zapytał głośno swoim tubalnymi trochę ochrypłym głosem:

    – Wejść, czy nie wejść?– Ależ tak, prosimy, panie doktorze – zawo-

    łano od prezydialnego stołu.A na to Przypkowski:

    – Nie was się pytam. Własnego sumienia siępytam. – Odwrócił się i wyszedł.

    Przypkowscy z Jêdrzejowa

    Są od setek lat związani z Jędrzejowem i głównieim to położone nad Brynicą miasto zawdzięczaswoją sławę i znaczenie. Miłość do gwiazd i sło-necznych zegarów jest w rodzinie Przypkow-skich dziedziczna. Kolekcjonowanie tego typuczasomierzy rozpoczął jeszcze przed pierwsząwojną światową dziadek dzisiejszego dyrekto-ra, Feliks, lekarz z zawodu, a astronom z za-miłowania. Jego syn, Tadeusz, dzieło ojca uwielo-krotnił, wzbogacił i uchronił od obowiązkowejwtedy nacjonalizacji. W okresie realnego socjaliz-mu w Polsce wszystko musiało być państwowe,socjalistyczne, a on mimo to utrzymywał swojeniezależne, prywatne muzeum, gdzie ekspono-wane były nie tylko zegary słoneczne, ale takżenienaruszony przez lata całe, pokój gościnny,w którym ponad 10 dni rezydował w roku 1915komendant I Kadrowej, brygadier Józef Piłsud-ski. Wróg publiczny numer jeden wszystkich pol-skich, i nie tylko, komunistów.

    W szarzyźnie PRL-owskiej codzienności byłdoktor Tadeusz Przypkowski postacią bardzo bar-wną, kontrowersyjną nawet, ale w dziedziniehistorii sztuki cieszył się autorytetem ogromnymrównież na zachodzie Europy, gdzie wyjeżdżałczęsto i to mimo paszportowych i dewizowychograniczeń. Znano go tam także jako wybitnegonumizmatyka, heraldyka, grafika. Był autorem

    cenionych druków ekslibrysowych, które zna-lazły się na okładkach książek i albumów Mau-rycego Meterlincka czy Elżbiety, królowej Bel-gów. Miał też w zwyczaju mówić, o królowejangielskiej: „Ela, moja kuzynka”.

    Miasteczko z tradycjami

    Jędrzejów leży w połowie drogi między Kielca-mi a Krakowem. Nad rynkiem góruje kopulas-ta wieża stuletniego obserwatorium astronomicz-nego, w którym od pokoleń po dzień dzisiejszyPrzypkowscy obserwują niebo, żeby obliczać ką-ty padania promieni słonecznych na ich gnomo-we czasomierze, albo nocami oglądają gwiezdnegalaktyki.

    W budynkach zaś, z których owa wieża wy-rasta, mieści się Państwowe Muzeum Słonecz-nych Zegarów im. Przypkowskich. Zegary są tuwszędzie. W kilku salach, na kilku piętrach leżąza szkłem w gablotach, wiszą na ścianach, stojąna podłodze, zwisają z sufitu, a wszystkie prze-piękne w swoim rodzaju. Jedne jak cacka albodzieła sztuki, inne jak niegdysiejsze jarmarcznezabawki. Bywają maleńkie jak guziki u surdutalub wielkości gdańskiej szafy, są drewniane,szklane, żelazne, złote, na wodę i strzelające ar-matkami, kiedy słońce stanie w zenicie nieba.I jest tam jeszcze zaskakująca osobliwość, kulty-wowana w tym miejscu od lat, a mianowicie po-ukrywane w różnych zakamarkach muzeummądre i bardzo mądre sentencje życiowe. Kie-dyś z lubością umieszczał je tam sam pan dok-tor Tadeusz Przypkowski, „ku edukacji narodu”,jak podobno mawiał. I być może, nie jeden zwie-dzający zrozumiał wtedy na czym polega sensgodnego życia.

    Ile ja mogłem mieć wtedy lat, kiedy pierwszyraz ze swoją klasą z powszechniaka znalazłemsię w tym niezwykłym muzeum? Dziesięć mo-że. Pamiętam, że jedna ze złoconych ram na ścia-nie zasłonięta była białym materiałem. Aż kusi-ło, żeby odchylić i zobaczyć co się za nią kryje.A tam był napis: „Ciekawość pierwszym stop-niem do piekła”. Napisy zresztą były różnei w różnych, całkiem niespodziewanych, miej-scach odkrywane.

    W połowie lat sześćdziesiątych minionegostulecia (Boże, jak to dziwnie brzmi i jak było nie-dawno) byłem u Przypkowskich razem z pisa-rzem Wojciechem Żukrowskim. Zwiedzaliśmymuzeum, a potem do kolacji podano nam „kot-let Pożarskiego” – wielkiego mistrza dobrego je-

    reporta¿

    20 aleje 3 listopad–grudzieƒ 2001

  • dzenia, na cześć którego Przypkowski założyłnawet Kapitułę Gastronomiczną i ustanowił „Or-der Pożarskiego”. Nagradzał nim znanych ludzi,a przede wszystkim prawdziwych smakoszyi wytrawnych obżartuchów.

    – Jest to najsławniejszy z Polaków – przeko-nywał nas przy kolacji. – Nie Kopernik, nie Mic-kiewicz czy Chopin, ale właśnie Edward Pożar-ski, którego nazwisko wpisane jest w menukażdej zacnej restauracji w świecie.

    Gdyśmy już zjedli i nieco wypili, WojciechŻukrowski zapytał :

    – A gdzie wygódka?– Na końcu podwórka – usłyszał w odpowiedzi. Stała tam zbita z desek przedwojenna sławoj-

    ka z serduszkiem wyciętym w drzwiach, zamy-kanych na haczyk. Gdy delikwent usiadł już naczyściutkich, wyheblowanych deskach ubikacji,zobaczył umieszczony na wprost oczu napis„Made in ZSRR.”

    Odważnie. Prawda? Jak na tamte, komuszeczasy, kiedy tego typu dowcipy kończyły sięprzeważnie więzieniem.

    Tradycje obowi¹zuj¹

    Od przeszło trzydziestu lat dyrektorem jęd-rzejowskiego Muzeum Słonecznych Zegarówjest pan Piotr Maciej Przypkowski, wierny straż-nik szlachetnych, rodzinnych tradycji. Lubi fo-tografować, podobnie jak jego sławny ojciec,który założył w Polsce Związek Artystów Foto-grafików. Buduje też w różnych miejscach świa-ta słoneczne zegary. Posiadł bowiem niezwykletrudną sztukę ustawiania tych czasomierzy i wy-kreślania kształtów na ścianach i placach. Nakoncie rodziny Przypkowskich takich czasomie-rzy jest sporo, że wspomnę tylko o sławnychsiedmiu zegarach słonecznych na budynkuObserwatorium Astronomicznego w Green-wich, zegarach na kościele Mariackim w Kra-kowie, Zamku Królewskim w Warszawie i wy-konanym już przez pana Piotra MaciejaPrzypkowskiego zegarze dla zamku Ujazdow-skiego w Warszawie.

    Nie tylko zresztą stare zegary i jeszcze starszebibeloty fascynują w tym niezwykłym muzeum.Tradycja obowiązuje również w jedzeniu i napit-kach. W domu państwa Przypkowskich, któryod pomieszczeń muzealnych dzielą jedynie pro-gi, znajduje się wiele niedzisiejszych naczyń dosmażenia i gotowania, a także sporo staroświec-kich przepisów kulinarnych:

    „Weź żubra świeżego, a jak nie masz to łoso-sia – cytuje z opasłej księgi pan Macjej – i wrzućna ruszt majerankiem usłany”. Podobne przepi-sy kulinarne znajdują się również w książce au-torstwa doktora Przypkowskiego pt: „Łyżka zacholewą” z pięknymi ilustracjami zaprzyjaźnio-nej z domem Maji Berezowskiej.

    Obecnie Muzeum pełni wiele funkcji służeb-nych dla mieszkańców Jędrzejowa. Odbywająsię tu koncerty wielkich muzyków i spotkania li-terackie. Przyjeżdżają tu również znani graficy,aby w „drukarni Przypkowskich” (istnieje takaprzy Muzeum) wydrukować na specjalnie czer-panym papierze, ręcznie składane, unikatoweksiążki.

    Pałeczkę pokoleniową w tym muzeumprzejmie niebawem najmłodszy syn Przypkow-skich – Jan Aleksander, magister historii sztuki,praktykujący teraz na Zamku Królewskimw Warszawie.

    Bo dewizą tego rodu jest sentencja wypisa-na na głównej ścianie gabinetu Feliksa Przyp-kowskiego: „Non habere sed esse” – „Nie miećlecz być” .

    Tę mądrość przekazują sobie Przypkowscyz pokolenia na pokolenie jako wypróbowaną jużreceptę na godne życie. ■

    reporta¿

    listopad–grudzieƒ 2001 aleje 3 21

  • DZ I E Ń 8 W R Z E Ś N I A 2001 R . – Ś W I Ę T ONarodzenia Matki Bożej – niewątpliwieprzejdzie do historii Jasnej Góry. Może tobyć również ważna data w historii sztuki pol-skiej. Piszę te słowa pod świeżym wrażeniemuroczystości poświęcenia stacji Drogi Krzyżowejw górnej części kaplicy jasnogórskiej.1 Wspania-le przygotowane wnętrze pomieściło cykl obra-zów Jerzego Dudy-Gracza.

    Atmosfera wernisażu, nieunikniona zapew-ne przy takiej okazji, nie odpowiadała bolesnejtreści Drogi. Z dobrego samopoczucia usiłowa-ły wyrwać zgromadzonych teksty Ernesta Bryl-la, recytowane przez aktorów i samego poetępodczas koncertu w bazylice. Bóg upadł – nic sięnie stało. Mistrzowsko wykonany – podobnie jakmuzyka – piękny utwór Wojciecha Kilara„Exodus”, natarczywym motywem na długo po-zostający w uszach.

    Samo dzieło malarskie Profesora – jego vo-tum – wprost zmusza do myślenia o różnychsprawach życia człowieka, jego odniesieniu doBoga. Jest to dzieło mocno osadzone w życio-wych realiach. Nasycone natarczywą interpreta-cją poszczególnych scen, prowadzącą widzai niemal niepozwalającą mu na własną próbę od-czytania. Interpretacja ta, nieraz odkrywcza, wią-że współczesność i historię, treści egzystencjal-ne i pełną emocji publicystykę.

    Wydaje się, że Artysta całą swoją umiejętność,talent i charakter swojego malarstwa włożył w todzieło – jakby przygotowane przez obyczajowąsatyrę, prowokacyjną drwinę z pewnych aspek-tów polskiego życia – a także nostalgiczne wyci-szenie niektórych spośród ponad dwóch tysię-cy dotychczasowych obrazów.

    Zamysł dojrzewał długo. Pierwszy sygnałpojawił się na zorganizowanych przez kurato-ra zbiorów sztuki na Jasnej Górze, o. Jana Go-

    lonkę, sławnych plenerach jasnogórskich latosiemdziesiątych i na ówczesnej wystawie. Póź-niejsze wydarzenia – i opcje – polityczne spra-wiły, że drogi wydawały się rozchodzić, by jed-nak znów się spotkać, ku pożytkowi – jestemo tym przekonany – ogólnemu, jak i samychprotagonistów.

    Pisałem kiedyś o potrzebie wprowadzaniadzieł sztuki współczesnej najwyższej rangiw mury jasnogórskie – zresztą próbowałem torealizować. Włączyłem się (1997/98 r.) w działa-nia o. Golonki – przygotowując wystawę, w któ-rej wzięli udział wybitni polscy artyści. Tutaj jed-nak jest coś więcej. Nie tylko czasowa wystawa– ale stały i niezwykle ważny element w samymsercu sanktuarium. Taka decyzja wymagała od-wagi. Także ze względu na charakter dzieła Ar-tysty. I tę odwagę wykazali paulini opiekującysię narodowym – i ogólnoludzkim – skarbem, ja-kim jest Jasna Góra.

    Można sobie oczywiście wyobrazić to wnęt-rze przemawiające – poprzez malarstwo – sku-pieniem, symbolem, mocą Tajemnicy. Wybranoinną drogę. Z przewagą dydaktyki, natarczywej,czasem nawet natrętnej. Może bardziej zbliżonądo ludowego odpustowego kazania na kalwa-ryjskich dróżkach. Przesyconą treściami społecz-nymi, narodowymi polskiej historii i współczes-ności. Z tym wszystkim całość – także dziękiniekonwencjonalnemu podejściu – robi wielkiewrażenie. Taki jest pierwszy odbiór, może naj-bardziej autentyczny.

    Jerzy Duda-Gracz zyskał sobie miejsce wśródnajbardziej znanych polskich artystów. Jegotwórczość nie od dziś spotyka się z różnym przy-jęciem. (Nie mówiąc już o ocenach jego pozaar-tystycznych zaangażowań). „To literatura, pub-licystyka, a nie malarstwo”. „Przerost treści nadformą”. „Malarstwo kiepskie, a dobry rysunek”.Inni zachwycają się charakterystycznym sposo-bem malowania, stwarzającym wrażenie mister-nej świetlistości („jak on to robi!”) cieniutką war-stewką farb nakładanych, z widocznym ślademnarzędzia, na przeświecającą biel podkładu (samartysta mruży oko do publiczności mówiąc, iżoszczędza farby).

    plastyka

    22 aleje 3 listopad–grudzieƒ 2001

    1 Warto podkreślić udział w całej uroczystościnajwyższych hierarchów. Poświęcenia dokonał Nun-cjusz Apostolski wraz z biskupami. Koncertu wysłu-chał m.in. metropolita katowicki abp Damian Zimoń.Z okazji poświęcenia Drogi Krzyżowej wydano bib-liofilską tekę z reprodukcjami poszczególnych obra-zów i wierszami Ernesta Brylla.

    JERZY CYRENEJCZYKWładysław Ratusiński Fotografie Zbigniewa Sawicza pochodzą

    z archiwum o. dra Jana Golonki, kustosza zbiorów sztuki na Jasnej Górze.

  • Powtarzam tu niektóre opinie – także nie-chętne Artyście – aby pokazać, jak w pewnymsensie kontrowersyjna – choć chyba dla wszyst-kich zrozumiała – to twórczość. Zapewnei w przypadku jasnogórskiego dzieła opinie bę-dą różne. Nie obejdzie się pewnie bez „szukaniapcheł w lwiej grzywie”. Może nawet niektórzyokrzykną Dudowo-paulińskie przedsięwzięcieprofanacją miejsca świętego. Jak już powiedzia-łem – gospodarze wykazali się odwagą. Przeła-mywać przyzwyczajenia, schematy. Próbowaćwstrząsnąć ludźmi ze wszystkim już obytymi –a równocześnie przemówić do tych, dla którychto jedyna okazja obcowania ze sztuką. Przemó-wić w sferze religijnej i moralnej, bo takie prze-cież jest przesłanie dzieła – to nie taka prostasprawa. Ukazywanie świętości w sposób dalekiod tego, do jakiego jednak jesteśmy przyzwy-czajeni.

    Jerzy Duda-Gracz stara się pomagać w prze-żywaniu Drogi Krzyżowej. Te przedstawienia,które mogą szokować, mają z pewnością na ce-lu wstrząśnięcie oglądającym, zwrócenie uwagina istotę religijnych tajemnic – a także najważ-niejsze problemy społeczne i indywidualne,ludzkie. Jakże wymowne i piękne jest umiesz-czenie siebie w roli Szymona z Cyreny pomaga-jącego nieść krzyż Jezusowi! Podobnie działająteksty Ernesta Brylla, z całą ich bezpośrednioś-cią, zaskakującą świeżością obrazów i skojarzeń,a chwilami drastycznością sformułowań.

    Obserwowany odbiór „Golgoty jasnogór-skiej” jest zastanawiającą mieszaniną zachowańtypowych dla sali wystawowej i kościoła. Wśródludzi oglądających obrazy w ciszy lub komen-tujących je półgłosem przewijają się osobyz książeczkami do nabożeństwa, klękające przystacjach, modlące się. Do odbioru bardziej wysta-wowego przyczynia się elegancja wnętrza, spo-sób oświetlenia obrazów, wyłożona księgapamiątkowa. Z czasem odbiór ten będzie z pew-nością ewoluował w stronę modlitwy ze wzglę-du na miejsce ekspozycji, ale także dlatego, że sa-me obrazy – przy całym nagromadzeniu, wręcznatłoczeniu postaci i treści – sprzyjają kontempla-cji. Ważną rolę odgrywa w tym kolor i światło.

    Wymowa dzieła, tak związanego ze współ-czesnością, nabiera dodatkowego dramatyzmuw kontekście makabrycznych wydarzeń, któretak niedawno w Ameryce przyniosły śmierćwielu ludzi i unaoczniły w jaskrawy sposóbzagrożenia dla całego świata.

    Dzieło Dudy-Gracza ukazujące w tak dosad-ny sposób cierpienie ludzkie i cierpienie Boga-

    -Człowieka zjednoczonego w cierpieniu z ludź-mi, nie zmierza jednak ku naturalizmowi, jest ja-kąś stylizacją, jest rozpoznawalną pracą tegowłaśnie artysty.

    W pewien sposób jest „sztuczne” (to słowopochodzi przecież od sztuki). Pytanie, czy popierwszym zaskoczeniu jego oddziaływanie bę-dzie równie silne.

    „Golgota jasnogórska” zajmie zapewne od-rębne miejsce w polskiej sztuce. Nieodparcienasuwa się tu inne wielkie dzieło: Droga Krzyżo-wa w kaplicy kościoła franciszkanów w Krako-wie. Jest jeden szczegół, który od razu łączy tedwie, tak pod wieloma względami różne, re-alizacje Józefa Mehoffera i Jerzego Dudy--Gracza. I co ciekawe – natychmiast, od pierwszejstacji, jakby oczekiwałem, że się tu znajdzie.Chodzi o wizerunek psa. U Mehoffera liże on

    rany Jezusowe. U Dudy-Gracza pies jest obecnyw scenie upadku, wobec ludzi wracającychz procesji Niedzieli Palmowej, którzy dźwigająozdobne palmy, krzyż procesyjny przesłoniętyfioletowym płótnem, zgodnie z liturgicznymzwyczajem. Spojrzenia ich są obojętne, przecho-dzą ponad. Jakaś pani w średnim wieku, z bazia-mi – polskimi palmami – w ręku, spogląda na Je-zusa tak, jak się patrzy na jakieś zdarzenie, możeosobliwe, ale nieangażujące emocjonalnie. Ot,coś tam się wydarzyło i idziemy dalej. Starusz-ka w czerni też zwraca uwagę na upadającegoJezusa. Tak nieraz – co najwyżej z ciekawością –ludzie przypatrują się leżącemu na ulicy. Mijają

    plastyka

    listopad–grudzieƒ 2001 aleje 3 23

  • go – pewnie pijany, albo zbiegają się tłumkiem,gdy przyjedzie, wezwane wreszcie przez kogoś,pogotowie. Jedynie pies… Jezus upadający podkrzyżem zniża się nie tylko do poziomu ludzkie-go. Nawiązuje jakby bezpośredni kontakt wza-jemnego zrozumienia i współczucia ze zwierzę-ciem. Spojrzenie Jezusa to mówi. I spojrzeniewspółczujących oczu pieska, nieśmiało i delikat-nie wyciągającego łapę.

    Ta scena wprowadza nas również w inne za-gadnienie – charakterystyczne dla całej koncep-cji malarskiego cyklu – związku dziejących siętajemnic Zbawienia z polskością. Tutaj owa pol-skość pojawia się dyskretnie – a czytelnie i wy-mownie – nie przesłaniając ogólnoludzkiej –i Boskiej – wymowy zbawczego dramatu.Ogólnoludzkiej, a równocześnie indywidualnej.Podobnie dzieje się również w innych scenach.

    Otarcie twarzy Jezusowi. Jakież to było nie-samowite, gdy w wernisażowym tłumie chodzi-ły Weroniki, jakby zeszły z obrazu. Niewiastyw przepięknych szlachetną prostotą strojach –w bieli znaczonej delikatnym czerwonym lubzielonym ornamentem haftu. Całość kompozy-cji tej stacji wypełniają postaci chorych i opieku-jących się nimi – w biednym domu opieki. Dziec-ko trzyma tabliczkę-prośbę jakby zapowiedź tej,która się znajdzie nad Ukrzyżowanym. W gór-nej części obrazu suszące się płachty prześciera-deł układają twarz Jezusa z chusty Weroniki.Czytelny związek cierpienia ludzkiego i cierpie-nia Boga-Człowieka, a także ludzkiej pomocyi miłosierdzia z gestem współczucia i próbą po-mocy okazanymi samemu Jezusowi.

    Stacja pierwsza – skazanie Jezusa – dzieje sięwobec lasu mikrofonów. Pomysł wymowny, choćniecałkiem nowy (por. „Konferencja prasowa”Chrystusa ukoronowanego cierniem – RafałaStrenta). Druga stacja – Jezus bierze na ramionakrzyż – w tle ludzie niepełnosprawni, na wóz-kach, o kulach – i ściana zawieszona kulami, las-kami – jak wota w jasnogórskiej kaplicy. Zaśświadkami pomocy w niesieniu krzyża stają sięuczestnicy wiejskiego orszaku weselnego.

    Artysta celowo umieszcza dramat Męki Pań-skiej w polskich realiach, aby powiedzieć, że tonie było kiedyś i gdzieś daleko – ale jest tu i te-raz. Dzieje się – jak mówi autor – w katolickiejPolsce, z jej całym historycznym bagażem. Cza-sem jednak polskość – w dość gorzkim wydaniu– zdaje się być tak centralnym tematem, że ażprzesłania to, co najważniejsze. Nie chcę bynaj-mniej robić zarzutu: za dużo polskości ani nawetformułować obawy, że dzieło stanie się mniej zro-

    zumiałe dla – tak tutaj przecież licznych – piel-grzymów i gości z całego świata. Właśnie to, coodrębne może być interesujące dla ludzi innychjęzyków i kultur – o czym świadczą choćby re-akcje turystów z Ameryki relacjonowane przezjasnogórskich przewodników. Tym bardziej niechcę, by moje wątpliwości były odczytywanew kontekście modnych i lansowanych obecniesposobów myślenia. Jednak jest pewien rodzajwyrażania patriotyzmu (bo przecież nie żadne-go nacjonalizmu, na który w ogóle nie powinnotu być miejsca), który staje się irytujący. To za-mykanie w dusznej atmosferze, sprowadzaniewszystkiego do jednego problemu, to także, ma-jące swoje miejsce w historii, koncepcje mesja-nistyczne Polski – Chrystusa narodów. Nie są-dzę, aby miały zastosowanie w omawianymdziele. Raczej jest tu ukazanie na przestrzeni his-torii ścisłego związku Polski z Jezusem w jej naj-trudniejszych chwilach, źródła siły dla tylu lu-dzi wielkich. Tak zapewne można odczytać faktumieszczenia wizerunków polskich świętychw tle Ukrzyżowanego, a także Papieża pod krzy-żem. W stacjach Męki Pańskiej spotykają sięuczestnicy wojen i walk o wolność z różnychepok, kombatanci, powstańcy, ofiary Katynia.Jest też nawiązanie do męczeńskiej śmierci księ-dza Jerzego Popiełuszki.

    Nie wiem, czy wolno mi to powiedzieć, boprzecież analogie cierpienia narodu z cierpienia-mi Zbawcy nie tylko same się nasuwały, ale pod-trzymywały na duchu w czasach trudnych. Zda-ję sobie też sprawę, ile znaczyła biel i czerwieńw czasie Powstania Warszawskiego czy choćbyPolskiego Sierpnia’80. Jednak umieszczenie biało--czerwonej, poszarpanej kulami, wstążki na krzy-żu Jezusa (w scenie zdjęcia z krzyża) wydaje misię jakimś niepotrzebnym zawężeniem. To, co by-ło uzasadnione w odniesieniu do lat okupacji –a nawet w ikonografii stanu wojennego – nieko-niecznie nadaje się do ciągłego eksploatowania.Odczuwam to jako spłycenie. Zbawcza mękai śmierć Jezusa ma oczywiście odniesienie takżedo narodu, również do naszego narodu, ale – tymbardziej w warunkach jako tako normalnych –nie powinna być poddawana próbie jak gdybyzawłaszczania.

    Zasygnalizowanym przez Artystę już w la-tach osiemdziesiątych oryginalnym pomysłemjest pokazanie spotkania Jezusa z Matką jako spo-tkania z jasnogórską Ikoną – tym razem w otocze-niu innych, czczonych wizerunków Maryi. Tu-taj zostało to rozwinięte także w innych stacjach.Stabat Mater oraz Pieta, Matka stojąca pod krzy-

    plastyka

    24 aleje 3 listopad–grudzieƒ 2001

  • żem i Matka podtrzymująca martwe ciało Synaw scenie zdjęcia z krzyża – to Maryja w jasno-górskim obrazie. Matka Boża jest przecież Królo-wą Polski, co nie przeszkadza Jej być Królowąświata i Matką każdego człowieka.

    Swoistą wymowę ma pierwszy upadek, któ-rego świadkami są biskupi w bogatych strojachliturgicznych. Patrzą – spojrzeniami i gestamiwyrażają smutek i bezsilność.

    Stacja trzeciego upadku to stacja dzieci. Cier-piące i zabijane, ukazane są w drastyczny spo-sób. Można tu odczytać i niszczenie życia niena-rodzonych i niszczenie życia dzieci przez biedę,dziecięcą pornografię, prostytucję, narkotyki,a także wojnę. Bohaterstwo małych powstańcówwarszawskich reprezentuje tragiczny los dziecizmuszanych do walki zbrojnej przez okolicznoś-ci historyczne i politykę dorosłych.

    Prawdopodobnie dużo wysiłku włożył arty