Alef-Bolkowiak, Gustaw - Gorące Dni – 1971 (Zorg)

download Alef-Bolkowiak, Gustaw - Gorące Dni – 1971 (Zorg)

of 58

Transcript of Alef-Bolkowiak, Gustaw - Gorące Dni – 1971 (Zorg)

  • 8/9/2019 Alef-Bolkowiak, Gustaw - Gorące Dni – 1971 (Zorg)

    1/139

     

  • 8/9/2019 Alef-Bolkowiak, Gustaw - Gorące Dni – 1971 (Zorg)

    2/139

    Gorące dni Gustaw Alef-Bolkowiak

    Pamięci towarzyszy broni poległych w walce oraz moich rodziców i sióstr zamordowanych przez

    hitlerowskiego okupanta wspomnienia te poświęcam 

    Spis treści I. Pierwsze kroki ....................................................................................................................................... 2

    II. Warszawa - Prawa Podmiejska .......................................................................................................... 23

    III. Na Lubelszczyźnie ............................................................................................................................. 28

    IV. W lasach parczewskich ..................................................................................................................... 44

    V. Za Bugiem .......................................................................................................................................... 57

    VI. Powrót .............................................................................................................................................. 68

    VII. Oddział specjalny AL ........................................................................................................................ 81

    VIII. Razem na Niemca ........................................................................................................................... 87

    IX. Bez „Anatola“ ................................................................................................................................. 102

    X. Lublin, Otwock, Praga ...................................................................................................................... 110

    Mapa .................................................................................................................................................... 119

    Ilustracje .............................................................................................................................................. 120

    I. Pierwsze kroki

    Rozkaz Sztabu Głównego Gwardii Ludowej z 15 maja 1942 roku, wydany w związku z wymarszem

    w pole pierwszego oddziału partyzanckiego Gwardii Ludowej pod dowództwem „Małego Franka” 

    (Franciszka Zubrzyckiego), wytrącił mnie z równowagi. 

    W pamięć wryły mi się zwłaszcza końcowe słowa rozkazu: 

  • 8/9/2019 Alef-Bolkowiak, Gustaw - Gorące Dni – 1971 (Zorg)

    3/139

    Działajcie śmiało i bezwzględnie. Mścijcie na wrogu każdą jego podłość popełnioną na

    polskiej ziemi.

    Bezpośrednią naszą rezerwą i zapleczem jest cały Naród Polski, jest każdy uczciwy Polak

    spotkany na drodze Waszej walki. Idźcie zgodnie do walki z każdym, kto jej szczerze pragnie. 

    Nie jesteście ostatni. Za Wami pójdą setki i tysiące... 

    Rwałem się do lasu, do partyzantki. Praca organizacyjna, którą w owym czasie wykonywałem, już mi

    nie wystarczała. Pragnąłem bezpośredniej walki. 

    Byłem młody, silny i wysportowany. Nie mogłem usiedzieć w miejscu. Na próżno „Krystyna” (Krystyna

    Kowalska) i „Janek” (Jakub Drejer) tłumaczyli, że przygotowywanie kadr do partyzantki - czym się 

    w tym okresie zajmowałem jako dowódca dzielnicy Gwardii Ludowej - jest nie mniej ważne niż

    bezpośrednia walka, że moja praca organizacyjna przynosi więcej korzyści Ruchowi niż mój

    bezpośredni udział w partyzantce. Rozumiałem, zgadzałem się nawet z nimi, ale mimo to wciąż 

    w rozmowach wracałem do swego. Chcę iść do lasu, do oddziału. 

    Wreszcie „Krystyna” obiecała, że skontaktuje mnie z „Frankiem” (Franciszek Jóźwiak - „Witold”),

    który zadecyduje, czy mam pozostać przy pracy organizacyjnej, czy też pójść do partyzantki. 

    Z niecierpliwością oczekiwałem tego spotkania. 

    Mieszkałem w tym czasie w Warszawie przy ulicy Chocimskiej 27, w oficynie, na czwartym piętrze.

    Mieszkanie składało się z dwóch pokoi w układzie amfiladowym, małego korytarzyka i kuchenki.

    Dziwne to było mieszkanie - pełno w nim blankietów, kenkart, metryk, świadectw ślubu i zgonu,

    odcinków meldunkowych, pieczęci i różnego rodzaju papieru. Znajdował się tam również i mały

    arsenalik broni - kilka pistoletów, granaty i amunicja, które służyły członkom centralnej grupy

    specjalnej Gwardii Ludowej (oddział im. Waryńskiego) do wykonywania akcji bojowych.

    Gospodarzem tego mieszkania był „Heniek” (Henryk Kotlicki) były kapepowiec i były więzień Berezy

    Kartuskiej. Z polecenia Komitetu Warszawskiego PPR wielokrotnie przekraczał z narażeniem życia

    bramy getta, przewożąc dla kierownictwa partyjnego getta instrukcje, materiały informacyjne, prasę 

    i broń. 

    W lipcu 1942 roku „Heniek” przekazał bojowcom getta pistolet, z którego padł pierwszy strzał 

    w getcie warszawskim, strzał, który był jakby zapowiedzią powstania w kwietniu 1943 roku. Bojowcy

    żydowscy, członkowie organizacji bojowej bloku antyfaszystowskiego, którego organizatorami 

    i przywódcami byli komuniści „Stary” (Józef Lewartowski) i „Andrzej Szmidt” (Pinkus Kartin), dokonali

    zamachu na ówczesnego komendanta policji żydowskiej w getcie, pułkownika Szeryńskiego, byłego

    nadinspektora policji państwowej, strzelając do niego z tego właśnie pistoletu. 

    „Heniek” pełnił w tym czasie równocześnie funkcje sekretarza PPR dzielnicy Starówka oraz

    kierownika paszportówki Sztabu Głównego Gwardii Ludowej. Zdobywał, a częstokroć sam z dużą

    precyzją wykonywał fałszywe dokumenty dla naszych działaczy i partyzantów. Między innymi i ja

    otrzymałem od niego wspaniale wykonaną kenkartę oraz świadectwo pracy  w zakładach

    samochodowych Opla.

    Żona „Heńka”, „Halina”, młoda lekarka, była współpracowniczką służby sanitarnej GL. 

    Chocimska 27 była terenem spotkań wielu działaczy PPR i partyzantów. Dla gwardzistów drzwi tego

    prawdziwie partyzanckiego mieszkania zawsze stały otworem. Wystarczyło zapukać w umówiony

    sposób: trzy szybko po sobie następujące uderzenia, potem krótka przerwa i znów dwa uderzenia,aby drzwi się otwarły i ciepło domowego, rodzinnego ogniska ogarnęło przybysza, częstokroć

  • 8/9/2019 Alef-Bolkowiak, Gustaw - Gorące Dni – 1971 (Zorg)

    4/139

    wygłodniałego, zziębniętego i chorego. Znajdował on tam pomoc, ułatwienie w nawiązaniu

    utraconego kontaktu organizacyjnego, radę, strawę i opiekę lekarską. Na Chocimskiej 27 często

    zostawiano zdobytą w akcjach broń, pieniądze czy dokumenty. 

    W listopadzie 1942 roku przeprowadzono brawurową akcję na KKO, podczas której centralna grupa

    specjalna GL pod dowództwem „Wiktora” (Jan Strzeszewski) odebrała milion złotych kontrybucjinałożonej przez hitlerowców na ludność Warszawy. Część tych pieniędzy bezpośrednio po akcji

    zawędrowała również na Chocimską 27. 

    Mieszkanie to było często schronieniem dla towarzyszy żydowskich, uciekinierów z getta, dopóki nie

    znaleźli innego pomieszczenia. 

    „Heniek” z racji swoich funkcji spotykał się często z członkami kierownictwa GL. On też przyniósł mi

    dobrą wiadomość. Na Chocimską ma przyjść „Franek”. Nareszcie rozstrzygnie się mój los. 

    „Franek” był wówczas szefem Sztabu Głównego Gwardii Ludowej, cieszył się wielką popularnością 

    i szacunkiem wśród naszych działaczy. Szczególnie łubiany był przez brać partyzancką, która nazywała

    go „Ojcem”.

    Wiedziałem, że jest to stary, doświadczony działacz kapepowski, były wieloletni więzień sanacyjny 

    i były więzień obozu w Berezie Kartuskiej. Oczekiwałem tego spotkania ze zrozumiałą tremą. 

    Nie wiem, dlaczego wyobrażałem sobie „Franka”  jako postawnego, dobrze zbudowanego mężczyznę.

    Toteż w pierwszej chwili bardzo byłem rozczarowany, gdy ujrzałem przed sobą szczupłego mężczyznę

    lat około czterdziestu pięciu z dobrotliwym uśmiechem i w okularach. Miał na sobie wytarte ciemne

    ubranie i wyglądał jak robotnik, który dopiero co odszedł od maszyny fabrycznej po wyczerpującej

    pracy. W myśli szukałem argumentów, które miałyby przemówić za moim pójściem do lasu. Od razu

    też po przywitaniu zacząłem gorączkowo przedstawiać swoją prośbę. 

    „Franek” zdjął okulary i czyszcząc szkła chusteczką spoglądał na mnie dobrotliwie, choć zarazem

    ironicznie. Zdetonowany milczeniem „Franka” przerwałem i spojrzałem na niego pytająco, ale ten

    machnął ręką. 

    - Mów, mów dalej! - powiedział. 

    Z anielską cierpliwością wysłuchał mnie do końca, nie przerywając ani razu. Zauważyłem, że

    spojrzenie jego stało się cieplejsze. 

    - Widzisz „Bolek” - powiedział spokojnie - partia potrzebuje ludzi nie tylko w partyzantce, może 

    w większym jeszcze stopniu potrzeba nam doświadczonych organizatorów i propagandzistów. Masz

     już trochę doświadczenia w tej dziedzinie, jak mi wiadomo, umiesz się dogadać z ludźmi, a to bardzoważne. Wydaje mi się, że lepiej będzie, jeśli jednak zostaniesz przy robocie organizacyjnej, więcej

    korzyści przyniesiesz sprawie. Skierujemy ciebie do Pruszkowa, będziesz współdziałał ze sztabem

    Okręgu. Więc co, zgoda? - zapytał. Ujrzawszy zaś cień wyraźnego zawodu na mojej twarzy, dodał

    trochę jakby rozczarowany: 

    - No cóż, zmuszać ciebie nie będziemy. Trzeba będzie coś z tobą zrobić. Uparłeś się widać, a upór to

    niedobra cecha. Komunista winien zdawać sobie sprawę z ważności każdego zadania, jakie wypełnia, 

    a nie grymasić jak rozhisteryzowana panna. Czekaj na odpowiedź, naradzę się z towarzyszami. Dam ci

    za pośrednictwem „Krystyny” znać o decyzji.

    Pożegnał się ze mną, poklepał po ramieniu i wyszedł, rzucając na odchodnym słowa, które mnieszalenie uradowały: 

  • 8/9/2019 Alef-Bolkowiak, Gustaw - Gorące Dni – 1971 (Zorg)

    5/139

    - Tylko pamiętaj, nie zblamuj się w lesie!

    Po trzech dniach „Krystyna” przyniosła mi dobrą nowinę. Zostałem mianowany zastępcą dowódcy

    oddziału partyzanckiego. 

    Radość moja nie miała granic. Wreszcie osiągnąłem to, o czym marzyłem od chwili, gdy dowiedziałem

    się o wymarszu w pole pierwszego oddziału Gwardii Ludowej. 

    Zasięg działania „mojego” oddziału miał obejmować podmiejskie tereny Warszawy, leżące po lewej

    stronie Wisły i podlegające organizacyjnie dowództwu Okręgu Warszawa - Lewa Podmiejska.

    Dowódcą Okręgu w tym czasie był „Czarny Antek” (Antoni Grabowski). Oddział właściwie znajdował

    się w stadium organizacji i na swoim koncie nie miał jeszcze żadnych akcji bo jowych. Fakt ten nie

    zmniejszył mojego entuzjazmu. „Starczy i dla nas okazji do końca wojny” - pomyślałem sobie. 

    Do oddziału skierowano oprócz mnie dwunastu młodych „absolwentów” tzw. „szkoły partyzanckiej”,

    którą z ramienia Sztabu Głównego GL prowadził „Wojtek” (Janusz Zarzycki), popularnie w kołach

    gwardzistów zwany „rektorem akademii partyzanckiej”. Dowódcą zaś oddziału mianowany został

    „Wilk” (Józef Rogólski). „Wilka” osobiście nie znałem, ale dużo o nim słyszałem. Brał już udział w wielu akcjach bojowych, opisanych w „Gwardziście”, organie Sztabu Głównego GL. Za bojową

    postawę i bohaterstwo „Wilk” został mianowany oficerem GL oraz otrzymał najwyższe w owym

    czasie odznaczenie GL, pochwałę I stopnia.

    Była pierwsza połowa sierpnia. Z niecierpliwością oczekiwałem zetknięcia się z „Wilkiem”, no

    i oczywiście rozpoczęcia swojej działalności partyzanckiej. Wreszcie oczekiwany dzień nadszedł. Z

    „Wilkiem” miałem się spotkać we Włochach pod Warszawą. Punkt spotkania: przystanek kolejki EKD,

    skąd o godzinie szóstej rano mieliśmy wyruszyć na miejsce zbiórki oddziału. 

    Wobec tego, że nie znaliśmy się, dla uniknięcia nieporozumień pierwsze nasze spotkanie miało się

    odbyć w obecności znającego nas obu sekretarza Okręgu Warszawa - Lewa Podmiejska „Andrzeja” 

    (Andrzej Piwiński).

    Przed wyjazdem, gdy żegnałem się z przyjaciółmi, rzuciło mi się w oczy nędzne, nawet jak na stosunki

    okupacyjne, ubranie „Wieśka” (Wiesław Sobierajski). 

    Marnie ubrany „Wiesiek” zostawał na robocie organizacyjnej w Warszawie, ja zaś odchodziłem do

    lasu niczym elegancki mieszczuch i miałem na sobie prawie nowe szare ubranie mego szwagra.

    Niedługo się namyślałem. 

    - Zdejmuj spodnie, chłopie - zwróciłem się do „Wieśka” - zamieniamy się ubraniami. 

    „Wiesiek” początkowo nie chciał się zgodzić, mówiąc, że mu dobrze we własnych ciuchach. Zacząłem

    go przekonywać, przyłączyli się do mnie „Heniek” i „Krystyna”. Wreszcie się zgodził. 

    Obydwaj zyskaliśmy na tej zamianie. On wyglądał elegancko, a ja, gdy włożyłem jeszcze maciejówkę,

    upodobniłem się do chłopa spod Warszawy.

    Wieczorem wyjechałem do Włoch. Przenocować tam miałem u Jagiełły, właściciela małej kawiarenki,

    towarzysza partyjnego.

    Na miejsce przyjechałem w przeddzień spotkania, ostatnim przed godziną policyjną pociągiem z

    Warszawy.

  • 8/9/2019 Alef-Bolkowiak, Gustaw - Gorące Dni – 1971 (Zorg)

    6/139

    Któż, kto przeżył koszmarne lata okupacyjne, nie pamięta pełnej napięcia, podniecenia, pośpiechu 

    i lęku atmosfery ostatnich chwil przed nadejściem godziny policyjnej. Tak było i tym razem. Pociąg z

    Warszawy wyrzucił ze swego wnętrza wraz ze mną tłum ludzi zdenerwowanych, spieszących do

    domu, aby nie natknąć się na znienawidzony patrol hitlerowski. Mnie szczególnie zależało na

    uniknięciu tego spotkania, byłem bowiem obładowany bibułą przeznaczoną dla oczekujących na nią 

    z niecierpliwością członków oddziału oraz terenowych organizacji partyjnych i Gwardii Ludowej.

    Włoch nie znałem, nie wiedziałem też, gdzie się znajduje kawiarenka Jagiełły. Chwileczkę stałem

    bezradny, czasu jednak na błądzenie nie było, zdecydowałem się więc zapytać przechodzące obok

    mnie i wyraźnie spieszące się dwie kobiety. Gdy wymieniłem nazwisko właściciela kawiarni, kobiety

    na moment zatrzymały się zaskoczone. Jedna z nich, starsza, przyglądając mi się bacznie zapytała: 

    - Po co pan tak późno wybiera się do kawiarni, przecież jest już na pewno zamknięta? 

    Zdetonowany - na ogół podczas okupacji tego rodzaju pytań nie zadawano przygodnym rozmówcom -

    na poczekaniu wymyśliłem jakąś najbardziej, jak mi się wydawało, prawdopodobną bujdę.

    Powiedziałem, że jestem bliskim krewnym Jagiełły i przyjechałem do niego w odwiedziny. Kobiety

    oświadczyły, że idą w tym samym kierunku i gotowe są wskazać mi drogę. 

    Przez kilka minut szliśmy w milczeniu. W pewnej chwili młodsza kobieta zaczęła się interesować

    stopniem mojego pokrewieństwa z Jagiełłą, pytała, skąd pochodzę itd. Nie pozostało mi nic innego,

     jak brnąć dalej. Szybko skojarzyłem nazwisko Jagiełły z Wileńszczyzną i odpowiedziałem, że ja i moja

    rodzina pochodzimy z Wileńszczyzny, stamtąd również pochodzi mój kuzyn Jagiełło. Widocznie

    odpowiedź ta zadowoliła je, bo już do samej kawiarni nie zadawały mi pytań. 

    Gdy przybyliśmy na miejsce, lokal był już zamknięty, ale ku mojemu zdziwieniu starsza z kobiet wyjęła

    klucz z torebki i otwierając drzwi zaprosiła mnie do wnętrza mieszkania. Trzeba trafu, że moimi

    przewodniczkami były żona i córka Jagiełły, które przypadkowo wróciły z Warszawy tym samym co ja

    pociągiem. 

    Jagiełło, uprzedzony przez „Andrzeja” o moim przyjeździe, przyjął mnie bardzo serdecznie. 

    Podczas wspólnej kolacji długi czas śmieliśmy się z „kuzyna z Wileńszczyzny”. Jak się bowiem okazało, 

    skojarzenia moje nie były zbyt trafne. Jagiełło ani nie pochodził z Wileńszczyzny, ani nie miał tam

    żadnych krewnych, a żona Jagiełły oświadczyła, że po tej odpowiedzi od razu się zorientowała 

    w charakterze mojej wizyty i dlatego przestała mi zadawać pytania. Z dalszej ożywionej rozmowy

    dowiedziałem się, że cała rodzina współpracuje czynnie z Gwardią Ludową i Polską Partią Robotniczą i

    że już niejeden tego rodzaju „krewny” przechodził przez ich gościnne progi. 

    Było już późno, należało udać się na spoczynek. Długo nie mogłem zasnąć. Przewracałem się z bokuna bok, oczekując z niecierpliwością ranka, który miał zapoczątkować moje życie „chłopca z lasu”.

    Nareszcie godzina piąta. Szybko, prawie bezszelestnie, umyłem się i ubrałem, chcąc niepostrzeżenie

    wymknąć się z mieszkania gościnnych gospodarzy, aby nie narażać ich na częstowanie mnie

    śniadaniem i uszczuplenie skąpych okupacyjnych zapasów żywności. Zamiar mój spalił jednak na

    panewce. Gdy zszedłem na dół - spałem bowiem na pięterku - cała rodzina się krzątała, a stół był już

    nakryty. Nie chciałem urazić ich odmową, toteż wraz z nimi usiadłem do skromnego śniadania. 

    Jeszcze raz poczułem ciepło rodzinne, wydawało mi się, że znajduję się w otoczeniu najbliższych mi

    ludzi, przypominało mi to dom, który kilka lat temu opuściłem. Ze szczególną mocą odczułem, jak

    silne są więzy łączące ludzi związanych wspólną ideą. Przecież wczoraj Jagiełłów zupełnie nie znałem, 

  • 8/9/2019 Alef-Bolkowiak, Gustaw - Gorące Dni – 1971 (Zorg)

    7/139

    a dziś opuszczam ich z żalem, jak najbliższą rodzinę. Ale czas naglił, pożegnałem się i wyruszyłem na

    miejsce spotkania.

    Tym razem nie miałem już trudności ze znalezieniem drogi. Przystanek EKD - umówione miejsce

    spotkania - znajdował się o kilka kroków od kawiarenki. „Andrzej” z „Wilkiem” czekali już na mnie. 

    Przywitaliśmy się jak starzy znajomi. „Wilk” uśmiechnął się porozumiewawczo, widocznie „Andrzej” zdążył już mu coś o mnie opowiedzieć. Z miejsca poczułem sympatię do „Wilka”. Wysoki, czarny,

    z małym wąsikiem, o niebieskich łagodnych oczach i marzycielskim wyrazie twarzy, nieco

    przygarbiony, przypominał raczej nauczyciela, wychowawcę niż doświadczonego i obytego w walce

    partyzanta.

    Po chwili pożegnałem się z „Andrzejem” i wsiedliśmy do wagonu. „Wilk” poinformował mnie

    przedtem, że jedziemy do miejscowości za Mogielnicą, gdzie będzie nas oczekiwał „Janek”.

    O szczegóły nie pytałem. 

    Całą drogę odbyliśmy milcząc, każdy zatopiony w swoich myślach. Jakoś nie mogłem się opędzić od

    wspomnienia o ostatniej rozmowie z „Frankiem”, która zadecydowała o skierowaniu mnie do

    oddziału partyzanckiego. Potem przed oczyma przesuwały mi się twarze towarzyszy, których

    pożegnałem, z którymi tak się zżyłem i których, kto wie, kiedy i czy w ogóle jeszcze zobaczę. 

    Wreszcie dojechaliśmy do miejsca przeznaczenia. Na stacji oczekiwał nas „Janek”, młody, kipiący

    zdrowiem i życiem osiemnastoletni gwardzista. Ucieszony wyraźnie naszym przybyciem, podszedł, 

    a właściwie podbiegł do nas, i uścisnąwszy nam mocno ręce z zaciekawieniem spojrzał na mnie.

    Widocznie wzbudziłem w nim zaufanie, zaczął bowiem z młodzieńczą niecierpliwością opowiadać 

    o wykonanych przez siebie zadaniach, zleconych mu uprzednio przez „Wilka”. Szliśmy w kierunku

    kolonii odległej o blisko dwa kilometry od stacji. Z zainteresowaniem przysłuchiwałem się temu, co

    mówił „Janek”. W chałupie brata „Janka” została zmagazynowana broń. „A więc mamy już broń”.

    Liczby podawane przez „Janka” oszołomiły mnie: dwadzieścia trzy karabiny, w tym trzy kbki dwadzieścia „kadówek”. Spojrzałem na „Wilka” z podziwem. Skąd on wytrzasnął tyle broni i co to

    u licha za „kadówki”? Znałem dość dobrze okupacyjny żargon wojskowy, ale pierwszy raz zetknąłem

    się z taką dziwną nazwą broni. 

    W odpowiedzi na moje pytanie „Wilk” uśmiechnął się tajemniczo. - Zobaczysz na miejscu -

    odpowiedział. - Jak z ludźmi? - zwrócił się do „Janka”.

    - „Absolwenci” są rozmieszczeni w stodołach u towarzyszy - raportował „Janek”. - Na dziś wieczór jest

    wyznaczona zbiórka. Mają się stawić „absolwenci” i ośmiu nowych kandydatów z miejscowych

    organizacji Gwardii Ludowej.

    „Wilk” z zadowoleniem poklepał go po ramieniu. 

    Gdy przybyliśmy na miejsce, „Wilk” zwrócił się do „Janka”:

    - Zaprowadź nas do „arsenału”, pokażemy towarzyszowi „Bolkowi” nasze „kadówki”.

    Weszliśmy do stodoły. Janek rozsunął deski w podłodze i zaczął wyjmować broń oddziału. Jakie było

    moje zdziwienie i rozczarowanie, gdy spod podłogi ukazały się drewniane karabiny. 

    - Oto nasze „kadówki” - z dumą pokazał mi je „Janek”. Jego pucołowata twarz rozciągnęła się 

    w szerokim uśmiechu. Widząc mój pytający wzrok wyjaśnił, że makiety te służyć nam będą dopóty,

    dopóki nie zdobędziemy na nieprzyjacielu broni. 

  • 8/9/2019 Alef-Bolkowiak, Gustaw - Gorące Dni – 1971 (Zorg)

    8/139

    Podczas nocnych przemarszów i akcji „kadówki” mogą być wzięte za prawdziwe karabiny.

    Nieprzyjaciel będzie przekonany, że oddział jest silnie uzbrojony, co nie zostanie bez wpływu na jego

    zachowanie się. 

    Jakoś nie wyobrażałem sobie, jak można walczyć drewnianymi karabinami z wrogiem uzbrojonym w

    broń palną. Nurtujące mnie wątpliwości wypowiedziałem głośno. - Zobaczysz - odpowiedział z łagodnym uśmiechem „Wilk” - będziemy na pewno z wdzięcznością

    wspominali nasze „kadówki”. A zresztą mamy jeszcze trzy prawdziwe karabiny, jeden pistolet 

    i kilkanaście granatów, wprawdzie własnej roboty, „niepodległościowce” z bakelitu, ale stracha mogą

    napędzić. 

    Ta ostatnia informacja trochę mnie uspokoiła. Cały dzień spędziliśmy w stodole, unikając wyjścia na

    dwór, aby nie zdekonspirować wobec sąsiadów chałupy brata „Janka”. Tymczasem „Wilk” zapoznał

    mnie z oczekującym nas najbliższym zadaniem. 

    Współdziałając z miejscową grupą wypadową GL, mieliśmy zaatakować pobliski posterunek policji

    granatowej i zdobyć broń. Według informacji miejscowych gwardzistów broń sześciu policjantówskładano na noc w mieszkaniu komendanta, volksdeutscha, który nie dowierzał swoim polskim

    podwładnym. Pomieszczenie posterunku policji w nocy nie było chronione. Mieliśmy równocześnie

    przeprowadzić akcję na mieszkanie komendanta, gdzie broń się znajdowała, i na pomieszczenie

    posterunku, które należało zdemolować. 

    Dysponowaliśmy razem z grupą wypadową trzydziestoma pięcioma ludźmi. Uzbrojenie: trzy karabiny,

     jeden pistolet i dwadzieścia „kadówek”, które „Wilk” uparcie wliczał do uzbrojenia. Reszta

    partyzantów uzbrojona była w kosy.

    „Wilk” zaproponował, by podzielić oddział na dwie grupy. Ja z „kosynierami” i jednym karabinem

    pójdę na posterunek, „Wilk” zaś z resztą na zdobycie broni. Po akcji mieliśmy forsownym marszemoddalić się o dwadzieścia kilometrów w kierunku Grójca i przesiedzieć jeden dzień w lesie dla zatarcia

    śladów. 

    Wieczorem poszliśmy do pobliskiego lasku, gdzie oczekiwali już nas członkowie oddziału i miejscowi

    gwardziści. Był tam również obecny członek egzekutywy Komitetu Okręgowego PPR „Długi Janek” 

    (Hilary Chełchowski), który z ramienia Komitetu organizował oddziały partyzanckie i grupy

    wypadowe. Noc była ciemna, idealna dla naszych zamiarów. Postanowiliśmy nie zwlekać 

    i natychmiast przystąpić do realizacji naszego planu. „Wilk” zapoznał z nim gwardzistów. 

    Szybkim krokiem skierowaliśmy się do odległej o cztery kilometry miejscowości. W ciemnościach

    nocy sylwetki maszerujących z drewnianymi karabinami i kosami na ramieniu gwardzistów wyglądałyrzeczywiście groźnie. „Wilk” skierował po dwóch gwardzistów z „kadówkami” do mieszkań

    policjantów. Gdyby nie udało się cichaczem zaatakować komendanta i policjanci chcieliby przyjść mu 

    z pomocą, gwardziści mieli ich zatrzymać. 

    Po drodze spotkaliśmy wiejskiego stróża nocnego. W pierwszej chwili przeraził się, myśląc, że to nalot

    Niemców na wieś, ale zorientowawszy się, że ma do czynienia z partyzantami, ochłonął i raźno

    pomaszerował z nami. „Wilk” przyłączył go do swojej grupy i korzystając z jego znajomości wsi

    poszedł najkrótszą drogą do chaty komendanta. 

    Ja tymczasem wraz z moimi „kosynierami” ruszyłem w kierunku posterunku policji. Przecięliśmy druty

    telefoniczne, łączące wieś z miastem, i otoczyliśmy posterunek. Dane okazały się prawdziwe. Na

    posterunku nikogo nie było. Zdemolowaliśmy bez przeszkód urządzenie, skonfiskowaliśmy maszynę

  • 8/9/2019 Alef-Bolkowiak, Gustaw - Gorące Dni – 1971 (Zorg)

    9/139

    do pisania i zabraliśmy wykaz młodzieży wytypowanej do wysłania na przymusowe roboty do

    Niemiec.

    Nagle usłyszeliśmy kilka strzałów. Pobiegliśmy w kierunku chaty komendanta, gdzie operowała nasza

    druga grupa. Jak się okazało, nie udało się wykonać akcji bez hałasu. Komendant zaczął bowiem

    strzelać i wzywać pomocy. „Wilk” przez okno wskoczył do mieszkania i zabił volksdeutschawystrzałem z pistoletu.

    Wybiegających z chat policjantów zatrzymali nasi chłopcy, wysłani dla zabezpieczenia tyłów;

    puściliśmy ich wolno, zakazując ruszać się ze wsi aż do rana. Sami zaś szczęśliwi, dumni ze swego

    pierwszego sukcesu, wzbogaceni o sześć karabinów, no i o doświadczenie bojowe, szybko oddaliliśmy

    się w kierunku ustalonego miejsca postoju.

    Przed świtem znaleźliśmy się w lasku niedaleko Grójca. Tej nocy mieliśmy zdemolować dużą

    mleczarnię we wsi Belsk, oddaloną od miejsca naszego postoju o blisko pięć kilometrów.

    Okoliczni chłopi od dawna narzekali, że hitlerowcy zmuszają ich pod groźbą obozów

    koncentracyjnych do przywożenia mleka do belskiej mleczarni, i modlili się, aby jakiś piorun trafił w mleczarnię i ją zniszczył. Postanowiliśmy zrealizować przynajmniej częściowo marzenia chłopów 

    i na jakiś czas unieruchomić mleczarnię. O zmierzchu udaliśmy się do wsi. Bez trudu znaleźliśmy

    murowany budynek mleczarni, który górował nad pobliskimi chatami. Zerwaliśmy łączność

    telefoniczną, wystawiliśmy warty na dojściach do wsi, zabezpieczając się od niespodzianek. 

    Chłopcy zabrali się z całą skrupulatnością do niszczenia wszystkich maszyn. „Wilk” i ja weszliśmy do

    mieszkania kierownika mleczarni, aby wydostać od niego klucze od kasy. Ten początkowo kłamał, że

    na noc odsyła klucze do Grójca, ale widząc wycelowany w siebie pistolet, zmiękł i klucze znalazł. 

    W kasie było sześć tysięcy złotych, które zarekwirowaliśmy na Dar Narodowy. Zostawiliśmy na tę

    sumę pokwitowanie. Ponadto skonfiskowaliśmy cały zapas znajdującego się w mleczarni masła i cukru. Kilkadziesiąt kilogramów masła w blokach i dwa worki cukru załadowaliśmy na oczekujące już

    dwie furmanki. Ostrzegliśmy kierownika, aby przy składaniu policji meldunku o napadzie nie podawał

    prawdziwych danych, które mogłyby dopomóc w pościgu. 

    Jak się jednak okazało, łajdak nie tylko zameldował, ilu było ludzi i jakie mieli uzbrojenie, ale opisał

    nawet charakterystyczne cechy każdego z nas. Między innymi podał zgodnie z rzeczywistością, że

     jeden z dowódców był średniego wzrostu, czarny, ze śladami ospy na twarzy. 

    Forsownym marszem odskoczyliśmy od Belska o ponad trzydzieści kilometrów. Po drodze pozbyliśmy

    się większej części naszej zdobyczy, pozostawiając pod drzwiami chat co biedniejszych chłopów bloki

    masła i cukier.

    Dwie udane operacje wprowadziły nas w świetny nastrój. Podnieceni, prawie że nie odczuwaliśmy

    zmęczenia. Jedynie głód dawał się nam porządnie we znaki. „Franek”, „Zdzich” i „Janek” poszli do

    pobliskich wiosek, aby kupić trochę produktów. Po kilku godzinach przytaskali worek z chlebem, jaja

    i kilka butelek z mlekiem. Masła mieliśmy dość. 

    Następnym etapem była Drzewica. W lasku niedaleko miasteczka oczekiwał na nas dowódca Okręgu,

    „Czarny Antek” (Antoni Grabowski), przed którym mieliśmy złożyć uroczystą partyzancką przysięgę.

    Wszyscy byliśmy zadowoleni, że na tę przełomową dla nas chwilę przychodzimy już z pewnymi

    bojowymi osiągnięciami. 

    „Czarny Antek”, górnik-emigrant z Francji i dąbrowszczak, mówił o barbarzyństwie faszystowskim, omęce narodu, o konieczności walki o Polskę sprawiedliwości społecznej, o Polskę ludową. 

  • 8/9/2019 Alef-Bolkowiak, Gustaw - Gorące Dni – 1971 (Zorg)

    10/139

    Słowa proste, a jednak pełne głębokiej prawdy, wyrażały to, co każdy z nas czuł i o czym każdy z nas

    marzył. Byliśmy wszyscy do głębi wzruszeni, gdy powtarzaliśmy za „Antkiem”:

    Ja, Syn Ludu Polskiego, antyfaszysta, przysięgam, że mężnie i do ostatnich sił walczyć będę 

    o niepodległość Ojczyzny i Wolność Ludu. Przysięgam, że oddając się pod komendę Gwardii

    Ludowej z bezwzględnym posłuszeństwem wykonywać będę rozkazy i powierzone mi zadaniabojowe i nie cofną się przed żadnym niebezpieczeństwem. Przysięgam, że dochowam

    tajemnicy wojskowej i nie zdradzę jej nigdy, nawet wobec najokrutniejszych tortur, że

    bezlitośnie demaskować będę i ścigać tych, którzy się dopuścili zdrady. 

    W walce o wyzwolenie Ojczyzny i Ludu nie spocznę aż do pełnego zwycięstwa. 

    Twardym słowom przysięgi pozostaliśmy wierni aż do końca. Żaden z nas się jej nie sprzeniewierzył.

    Większość tych, którzy w ów słoneczny dzień wrześniowy przysięgali na wierność sprawie walki o

    Polskę, Wolność i Lud, wierność tę przypieczętowała własnym życiem. Jedynie nielicznym dane było

    ujrzeć wyzwoloną Ojczyznę. 

    W okolicach Drzewicy pozostaliśmy kilka dni. „Wilk” skorzystał z okazji i wpadł do domu, aby

    dopomóc żonie w gospodarstwie i nacieszyć się dzieciakami. Po jego powrocie przenieśliśmy się 

    w okolice Końskich. 

    Na spokojnych dotychczas szosach Końskie-Przysucha i Końskie-Skarżysko Kamienna zaczęły się dziać

    dziwne rzeczy. Przez kilka nocy z rzędu zatrzymywaliśmy samochody jadące w tych kierunkach. Jeżeli

    ładunek był niemiecki, to konfiskowaliśmy go albo niszczyliśmy, samochód zaś podpalaliśmy. 

    Któregoś dnia udało się nam zatrzymać samochód osobowy z hitlerowskim urzędnikiem starostwa.

    Samochód spaliliśmy, pistolet wzbogacił nasze zapasy broni, a urzędnik musiał wracać na piechotę do

    domu.

    Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że na dłuższą metę tego rodzaju akcji bezkarnie prowadzić niemożna. Nie chcąc narazić się na zetknięcie z ekspedycją karną, postanowiliśmy na pewien czas

    przerwać urządzanie zasadzek. W sam czas. Niemcy bowiem rozpoczęli patrolowanie tych szos, i to

    większymi siłami. 

    Zniknęliśmy z terenu. Chłopcy pochodzący z okolicznych wiosek otrzymali urlopy na tydzień, reszta

    zaś zamelinowała się po wsiach u członków Gwardii Ludowej. Ja z „Wilkiem” udaliśmy się do

    Warszawy dla złożenia sprawozdania, otrzymania instrukcji i przekazania zdobytych pieniędzy. Do

    stacji w Opocznie towarzyszył nam „Janek” i „Alek”, radziecki lejtenant, który zbiegł z niewoli.

    „Alek” po ucieczce z obozu przez kilka miesięcy ukrywał się na wsi u miejscowych chłopów. Stamtąd

    terenowa organizacja GL przekazała go do naszego oddziału. Szybko się nauczył mówić po polsku, także prawie nikt się nie orientował, że nie jest Polakiem. 

    Gdy niedaleko Opoczna mijaliśmy wieś, z kościoła wyszedł ksiądz z dwoma młodymi chłopcami,

    prawdopodobnie ministrantami, i przywitał nas tradycyjnym: „Niech będzie pochwalony Jezus

    Chrystus”. Nie zdążyliśmy powiedzieć „na wieki wieków”, gdy „Alek” wyrwał się i głośno odpowiedział

    księdzu: „Niech będzie”. Przyśpieszyliśmy kroku, pociągając za sobą nic nie rozumiejącego „Alka”.

    Ksiądz zdumiony oglądał się za nami, dopóki nie stracił nas z oczu. Dopiero za wsią wyjaśniliśmy

    „Alkowi”, jaką gafę popełnił. Śmieliśmy się długo, przypominając sobie osłupiałą minę księdza. 

    Przed samym miastem pożegnaliśmy się z chłopakami i ruszyliśmy w stronę stacji. „Wilk” pozostawił

    pod opieką „Janka” swego „Visa” i już bez broni kontynuowaliśmy naszą podróż do Warszawy.

  • 8/9/2019 Alef-Bolkowiak, Gustaw - Gorące Dni – 1971 (Zorg)

    11/139

    Zatrzymaliśmy się we Włochach u „Andrzeja”. I tam, podobnie jak na Chocimskiej 27, mieszkanie

    pulsowało konspiracyjnym życiem. 

    „Andrzej”, sekretarz okręgu PPR, ciągle był w terenie, do domu wpadał tylko od czasu do czasu, jego

    żona „Ewa” (Ewa Piwińska) była współpracowniczką „Gwardzisty”. Zmęczona i wyczerpana

    przychodziła po całodziennej, pełnej napięcia pracy do domu, gdzie tylko kilka chwil mogła poświęcićswojej małej pięcioletniej córeczce, Marcie. 

    Mieszkanie stało do dyspozycji partii. Nic więc dziwnego, że był tam ciągły ruch, że przewijali się przez

    nie partyzanci i działacze partyjni, znajdowała się w nim prasa podziemna i broń. 

    Gdy przybyliśmy, „Andrzeja” i „Ewy” nie było w domu. Tymczasem gospodarzyły tu „Krystyna” i

    „Wanda” („Wanda Witwicka” - Niuta Tajtelbaum). Ucieszyłem się z tego spotkania - już dwa miesiące

    minęły od czasu, gdyśmy się ostatni raz widzieli. 

    Nazajutrz miałem się spotkać z „Frankiem”. „Wilk” po rozmowie z „Andrzejem”, który dopiero

    wieczorem przyjdzie do domu, ma wrócić do oddziału. Ja dołączę za kilka dni. O godzinie jedenastej

    rano miałem się zgłosić na podpunkt - na Pradze, koło wydziału weterynarii UniwersytetuWarszawskiego.

    Wyjechałem z Włoch kolejką EKD. Przed przystankiem Dworzec Zachodni zauważyłem podejrzany

    ruch.

    „Łapanka” - przebiegło mi przez myśl, i wyskoczyłem z pociągu. Polami i ogrodami obszedłem

    otoczony przez hitlerowców teren i przybyłem na miejsce spotkania z piętnastominutowym

    opóźnieniem. Martwiłem się, byłem bowiem przekonany, że „Franek” tak długo czekać na mnie nie

    będzie. 

    Ku mojej radości zobaczyłem „Lenę” (Helena Wolińska) łączniczkę „Franka”. „Lena”, młoda, ładna

    dziewczyna, lat około dwudziestu trzech (wyglądała na siedemnaście), przed wojną działaczka KZMP -

    była bardzo łubiana przez partyzantów. Obawiano się jednak jej „języczka”. Potrafiła, gdy ktoś, jak na

    przykład ja, spóźnił się na spotkanie, porozstawiać całą rodzinę po kątach. Chyba nikt wśród braci

    partyzanckiej nie operował tak bogatym „słownikiem” jak „Lena”. Oczywiście, że tym razem

    porządnie dostało się i mnie. Chciałem się wytłumaczyć, usprawiedliwić, ale gdzie tam, nie dopuściła

    mnie do słowa, szedłem więc obok niej z miną skazańca prowadzonego na szafot. Wreszcie „Lena” 

    skręciła w boczną ulicę, gdzie już czekał na mnie „Franek”.

    Odprawa była krótka. Zameldowałem o stanie oddziału, uzbrojeniu i przeprowadzonych akcjach.

    Z zadowoleniem przysłuchiwał się mojemu raportowi. Szczególną uwagę zwrócił na to, czy nie ma

    wśród nas osobników zdemoralizowanych, którzy pod pozorem walki z okupantem zajmują sięrabunkiem.

    - Z takimi - mówił „Franek” - należy walczyć tak samo jak z okupantem.

    Uspokoiłem go, podkreślając, że element ludzki w naszym oddziale jest bardzo ideowy.

    - A ty, widzę - z uśmiechem powiedział „Franek” - jesteś zadowolony. 

    - Oczywiście, nareszcie czuję się na właściwym miejscu - odpowiedziałem nie bez chełpliwości.

    Rozmowa miała się ku końcowi, gdy podszedł do nas młody, nie znany mi człowiek. 

    - Oto „Wojtek” nasz „rektor akademii partyzanckiej” - z uśmiechem przedstawił mi go „Franek”. - A to„Bolesław Krzywousty”, co to z Niemców chce zrobić kapustę i zdezerterował z Warszawy - wskazał

  • 8/9/2019 Alef-Bolkowiak, Gustaw - Gorące Dni – 1971 (Zorg)

    12/139

    na mnie. - No, pogadajcie sobie, ja już pójdę. Pamiętaj, „Bolek” - powiedział mi na odchodnym - nie

    zapominaj o morale ludzi. Nad tym trzeba ciągle pracować. Słabych ideologicznie ludzi partyzantka

    może łatwo sprowadzić na manowce i zdemoralizować. 

    „Wojtek” przypadł mi od razu do serca. Spokojny, rzeczowy, z dużym poczuciem humoru 

    i bezpośredni w obejściu wywarł na mnie bardzo miłe wrażenie. Szliśmy w kierunku Powiśla. Po drodze „Wojtek” zakomunikował mi, że Sztab Główny GL mianował 

    mnie dowódcą oddziału partyzanckiego i przekazuje pod moją komendę dziesięciu „absolwentów

    akademii”. Miałem rozpocząć z tą grupą akcje bojowe, współdziałając ściśle z oddziałem „Wilka”.

    Gdy zapytałem, co z bronią, „Wojtek” spojrzał na mnie ze zdziwieniem.

    - Jak to - powiedział - nie wiesz, gdzie są nasze arsenały? Oczywiście u hitlerowców, tylko ręką

    sięgnąć. - Uśmiechnął się. - Zresztą twój oddział będzie jak na nasze stosunki wspaniale uzbrojony.

    Czterech chłopców posiada pistolety, no i dla ciebie gnat się znajdzie. „Franek” polecił dać ci jeden 

    z naszych zapasów. 

    - To już nieźle - odpowiedziałem - z tym rzeczywiście można zacząć. 

    Tak rozmawiając doszliśmy do mieszkania przy ul. Ludnej, gdzie miałem się spotkać z moimi

    przyszłymi podkomendnymi. W mieszkaniu zastałem ośmiu mężczyzn i dwie kobiety. Wszystko to byli

    młodzi ludzie, którzy nie przekroczyli dwudziestu lat. Jeden tylko miał już ponad pięćdziesiątkę. Był

    to, jak się okazało, stary SDKPiL-owiec i bojownik jeszcze z czasów caratu. Umówiliśmy się, że

    nazajutrz spotkamy się na Dworcu Głównym. Poleciłem nie zabierać żadnych tobołków, pistolety

    włożyć za pas, a kabury pozostawić w Warszawie. 

    „Wojtek” z uroczystą miną wręczył mi francuski pistolet systemu „Nagant”. Dając mi trzy pudełka

    amunicji, doradził: - Bądź oszczędny, trudno o naboje do tego pistoletu, jest nietypowy.

    Włożyłem pistolet za pas, pod koszulę, tak że czułem na ciele miły chłodek żelaza, pożegnałem się  

    i pojechałem do Włoch. Tym razem podróż przeszła gładko. 

    W domu zastałem już „Andrzeja” i „Ewę”. Oczywiście od razu pochwaliłem się moim pistoletem.

    Cieszyłem się z zaufania, jakim obdarzyło mnie kierownictwo mianując dowódcą oddziału, miałem

     jednak wątpliwości, czy starczy mi partyzanckiego doświadczenia, aby dowodzić samodzielnie

    oddziałem. Pocieszałem się tym, że przez pewien czas będę przeprowadzał akcje wspólnie z

    „Wilkiem”.

    Rano na dworcu szybko odnalazłem czekających już na mnie chłopaków. „Wojtek” przyszedł nas

    odprowadzić. 

    Ruszyłem w kierunku peronu, za mną wyszli moi współtowarzysze. Wsiedliśmy do wagonu

    pulmanowskiego i rozsiedliśmy się w dwóch przedziałach, w których już byli pasażerowie. Dwóch

    pozostało na korytarzu, jeden miał obserwować wnętrze wagonu, drugi zaś zbliżające się stacje. 

    W razie niebezpieczeństwa mieliśmy wyskoczyć z pociągu, strzelać tylko w ostateczności. Pociąg

    ruszył, podróż przechodziła spokojnie. Wyszedłem na korytarz. 

    Na jednej ze stacji do wagonu weszło dwóch granatowych policjantów. Przeprowadzali rewizję

    tobołków. Byłem spokojny, nasi nie mieli żadnych paczek, tak przynajmniej mi się zdawało. 

    W pewnym momencie podchodzi do mnie zdenerwowany obserwator i melduje, że w przedziale,

    gdzie siedzi „Stary”, policjant podczas rewizji tobołków znalazł paczkę, w której znajdowała się kaburado pistoletu. Paczka należała do „Starego”. Nikt z obecnych w przedziale oczywiście do paczki się nie

  • 8/9/2019 Alef-Bolkowiak, Gustaw - Gorące Dni – 1971 (Zorg)

    13/139

    przyznał. Skląłem w duchu „Starego”. Nie wytrzymał jednak, zabrał z sobą mimo zakazu kaburę, 

    a wydawało się, że jest to stary, doświadczony konspirator. 

    Nie było chwili do namysłu, poleciłem dać znak naszym, aby wyszli na korytarz i pojedynczo przeszli

    do drugiego wagonu. Kłopot był tylko ze „Starym”, w jego przedziale wciąż jeszcze tkwił granatowy, 

    a na dobitek drugi policjant stanął koło drzwi. Głowię się nad tym, co tu robić, gdy nagle najspokojniej w świecie „Stary”, przepraszając stojącego 

    u drzwi policjanta, wychodzi na korytarz i idzie w kierunku ustępu. Widocznie policjant podejrzewał

    kogoś innego i na „Starego” nie zwrócił uwagi. 

    Na najbliższym przystanku w wagonie pozostał tylko jeden granatowy, drugi znikł. Gdy pociąg już

    ruszał, zobaczyłem, że z budynku stacyjnego wybiega policjant, a za nim dwaj uzbrojeni w karabiny

    żandarmi. Nie zdążyli dobiec do naszego wagonu, wskoczyli do ostatniego. Za chwilę będą! Nie

    zastanawiając się już dłużej, wydałem rozkaz: „Skakać!” Pociąg przejeżdżał koło lasu. Dopiero

    nabierał szybkości. Jeden za drugim skoczyliśmy. Jedna z dziewcząt widocznie w ostatniej chwili

    zawahała się i pozostała. Pobiegliśmy w kierunku lasku. Pociąg z hukiem przeleciał koło nas. Podróż

    naszą zakończyliśmy o trzy przystanki za wcześnie. 

    Wyjąłem mapę. Przed wyjazdem „Wojtek” dał mi komplet map z terenu mojej przyszłej działalności.

    Nie zdążyłem im się przyjrzeć w Warszawie. Miały to być wojskowe mapy sztabowe, tak zwane setki.

    „Wojtek”, wręczając mi je, nie bez dumy oświadczył, że zostały zrobione przez naszą komórkę

    kartograficzną, którą kierował „Karol” (Teodor Naumienko).

    Rozłożyłem mapę. Z trudnością ją odczytałem. Była to bowiem nie oryginalna mapa, ale odbitka

    fotograficzna polskiej mapy sztabowej. Zrobiona w warunkach konspiracyjnych, dokładnością się nie

    odznaczała. Z trudem określiłem miejsce, gdzieśmy się znajdowali. „Ale dobre i to - pomyślałem sobie

    - co bym zrobił, gdybym jej nie miał”.

    Do umówionego miejsca mieliśmy jeszcze ponad czterdzieści kilometrów. Należało szybko ruszyć.

    Obawiałem się, że „Wilk”, nie doczekawszy się nas, zmieni miejsce postoju. Chłopcy czuli się trochę

    nieswojo. Pierwsze zetknięcie z życiem partyzanckim - i już niepowodzenie. Uspokoiłem ich,

    nadrabiając miną. Sam bowiem byłem również w nie najlepszym nastroju.

    „Stary”, zwykle rozmowny i wesoły, po reprymendzie, jaką otrzymał ode mnie za nieusłuchanie

    rozkazu, i w poczuciu winy, był szczególnie zgaszony. Żal mi się go zrobiło. 

    Doszliśmy do kolonii. Zadecydowałem, że dalej pojedziemy furmankami. Wstąpiłem do pierwszej 

    z brzegu chaty. Chłopcy pozostali na dworze. Zwróciłem się do właściciela z prośbą o wynajęcie

    furmanki. Odmówił. Zmuszony byłem zagrozić pistoletem. Podziałało. Po kilku minutach parokonnafurmanka stała przed chatą. Poleciłem „Staremu” zorganizować drugą. Zadowolony z polecenia

    uwinął się raz dwa. Ostrzegliśmy rodziny naszych woźniców, że w razie zameldowania policji

    o naszym pobycie w tych stronach do ich chałup zawita „czerwony kur”.

    Zatrzymaliśmy się w odległości dziesięciu kilometrów od umówionego miejsca i odesłaliśmy chłopów.

    Za przewóz, ku ich wielkiemu zdziwieniu, zapłaciliśmy. Odeszliśmy kilka kroków, gdy nagle słyszymy

    za sobą szybkie kroki i głos: 

    - Panowie! Panowie!

    Zatrzymaliśmy się. Podbiega do nas jeden z naszych furmanów i zwracając nam pieniądze mówi: 

  • 8/9/2019 Alef-Bolkowiak, Gustaw - Gorące Dni – 1971 (Zorg)

    14/139

    - Myśleliśmy, że panowie jesteście bandytami. Od „desantów” nie chcemy żadnych pieniędzy. Idźcie z

    Bogiem i bijcie szwabów za naszą krzywdę. 

    Uścisnęliśmy im dłonie i ruszyliśmy dalej w o wiele lepszym nastroju. Pierwsze przyjazne i serdeczne

    słowa. 

    Późnym wieczorem przybyliśmy na miejsce. Na szczęście zastaliśmy jeszcze „Wilka”. Oddział szykowałsię już do wymarszu. Zbyt długo trwał postój na jednym miejscu. Według informacji miejscowych

    gwardzistów policja zaczęła podejrzanie kręcić się w pobliżu naszego leśnego schronienia. 

    Ruszyliśmy dalej. Po drodze „Wilk” zapoznał mnie z planem uderzenia na hitlerowski lotniczy punkt

    obserwacyjny w Goździkowie, w powiecie opoczyńskim. Projekt był śmiały. Miało to być nasze

    pierwsze bezpośrednie zetknięcie z siłami zbrojnymi okupanta. 

    „Wilk” od dłuższego już czasu zbierał dane dotyczące zwyczajów obsługi punktu i stanu jej uzbrojenia.

    Od dawna już marzył o takiej akcji, nie miał jednak dotychczas ani dostatecznego uzbrojenia, ani

    ludzi. Obecnie oddział nasz liczył trzydzieści kilka osób. Między innymi w skład oddziału wchodziła

    grupa Żydów - uciekinierów z getta opoczyńskiego, pod dowództwem byłego kapepowca „Julka” (Julian Kaniewski).

    Uzbrojenie nasze składało się z dwudziestu karabinów różnych typów, między innymi kilku

    pamiętających wojnę francusko-pruską z 1871 roku, z siedmiu pistoletów i sporej ilości granatów. Z

    „kadówek”  już zrezygnowaliśmy. Często jednak wspominaliśmy je z wdzięcznością. 

    W Goździkowie było sześciu lotników. Uzbrojenie ich stanowiły dwa ręczne karabiny maszynowe,

     jeden pistolet maszynowy i trzy krótkie karabinki. Między godziną dziesiątą a jedenastą w nocy

    dwóch wychodziło na obchód wsi, odległej o jakieś dwa kilometry od punktu. W tym czasie jeden

    lotnik pełnił wartę przed budynkiem, a trzech znajdowało się wewnątrz. Przeważnie o tej porze spali.

    Wiadomości tych dostarczyli „Wilkowi” członkowie naszej organizacji w Goździkowie, którzy przez

    dłuższy czas obserwowali lotników. 

    Plan był prosty. Zaatakujemy równocześnie budynek wartowni i obu lotników znajdujących się na

    obchodzie. Trzecia grupa przetnie linię telefoniczną. Wycofamy się w kierunku Odrzywołu. 

    Akcję postanowiliśmy przeprowadzić w nocy z 15 na 16 października 1942 roku. 

    Podzieliliśmy się na trzy grupy. Jedna, pod dowództwem „Wilka”, składająca się z piętnastu ludzi,

    zaatakuje budynek, druga, dziesięcioosobowa, w której skład wchodzili moi „absolwenci”, miała pod

    moim dowództwem zaatakować hitlerowców we wsi. „Zenek” (Władysław Pietrusiak) z resztą

    gwardzistów miał przeciąć linię telefoniczną i przewody elektryczne, a po wykonaniu zadaniaprzyłączyć się do „Wilka”.

    Ze zrozumiałą niecierpliwością oczekiwaliśmy zmierzchu. Wreszcie nastała ciemna noc

    październikowa. Ruszyliśmy. Chłód przenikał nas do szpiku kości, przyśpieszyliśmy kroku, aby się

    rozgrzać. Przed wsią rozdzieliliśmy się. Każda grupa poszła w swoim kierunku. Po zakończeniu akcji

    mieliśmy się wszyscy spotkać w tym samym miejscu.

    Rozstawiłem swoją dziesiątkę po obu stronach drogi i gęsiego ruszyliśmy w kierunku, skąd

    spodziewaliśmy się przybycia hitlerowców. Posuwaliśmy się jak cienie. Co kilka kroków

    przystawaliśmy, nasłuchując, czy przeciwnik się nie zbliża. Doszliśmy prawie do środka wsi, gdy nagle

    do naszych uszu dobiegły jakieś podejrzane odgłosy. Zalegliśmy i nasłuchujemy. Słychać corazwyraźniej zbliżające się stąpanie okutych butów i odgłosy rozmowy. Dopuściliśmy ich bardzo blisko.

  • 8/9/2019 Alef-Bolkowiak, Gustaw - Gorące Dni – 1971 (Zorg)

    15/139

    Wyraźnie rozróżniałem gardłowy szwargot. Jeden z lotników opowiadał widocznie coś dowcipnego,

    drugi bowiem śmiał się bez przerwy. Gdy zbliżyli się do nas na odległość kilku zaledwie kroków,

    strzeliłem z pistoletu, równocześnie strzelili inni. Hitlerowcy nie zdążyli zdjąć broni z ramion. Jak ścięci

    padli na ziemię. Podbiegliśmy do nich. Byli martwi. Zabraliśmy karabiny, hełmy, pasy z amunicją,

    buty. Wróciliśmy na miejsce spotkania. Chłopcy byli uszczęśliwieni. Pierwsza akcja, w której brali

    udział, i od razu dwóch znienawidzonych hitlerowców padło trupem. Po drodze słyszeliśmy strzałydobiegające od wartowni. „To «Wilk» się rozprawia” - pomyślałem. 

    Po godzinie oczekiwania przybył „Wilk” z chłopakami. Wartownika wprawdzie nie udało się

    zaskoczyć, zdążył ostrzec swoich kamratów, którzy w bieliźnie uciekli przez okno. Ślady krwi

    świadczyły jednak, że któryś z nich był ranny. Wartownik został zastrzelony. 

    Zdobycz była duża - dwa erkaemy, jeden pistolet maszynowy, sześć karabinów, sporo amunicji,

    mundury, koce, hełmy, granaty. 

    Wśród nas jeden był lekko ranny. Gdy „Alek” ścigał uciekających lotników, biegnący za nim partyzant

    wziął go w ciemności i podnieceniu za hitlerowca i przestrzelił mu klatkę piersiową. 

    Upojeni powodzeniem oddaliliśmy się szybko w kierunku Odrzywołu. „Alka” zostawiliśmy pod opieką

    członków Gwardii Ludowej w jednej ze wsi na drodze naszego marszu. Odtąd przyśpieszyliśmy

    tempa, unikając wsi i osiedli. Forsowny marsz i chłód, przenikający nas do szpiku kości, zaostrzał

    apetyt. Nie mogliśmy się jednak nigdzie po drodze zatrzymać, aby uzupełnić zapasy żywności, a już

    zjedliśmy nasze „żelazne porcje”. Zaczął nam doskwierać głód. Wreszcie dobrnęliśmy do lasu

    niedaleko kolonii Ossy koło Drzewicy. Tam zarządziliśmy postój i zdecydowaliśmy, że ja ze

    „Zdzichem”, który zgłosił się na ochotnika, uzbrojeni w pistolety, pójdziemy do wsi, aby zakupić

    trochę chleba i jajek oraz zorientować się w sytuacji.

    Wyszliśmy z lasu i rozejrzeliśmy się dookoła. Cisza, spokój, z daleka słychać ujadanie psów. Wygląda

    na to, że Niemców nie ma. Trochę spokojniejsi weszliśmy do kilku stojących z brzegu chałup 

    i poprosiliśmy o sprzedanie chleba i jajek, ale nic tam nie mieli. Wskazano nam stojącą pośrodku wsi

    chałupę, w której z pewnością wszystko nam sprzedadzą. Weszliśmy do wskazanej chaty, gospodarz

    był w domu. Przywitaliśmy się tradycyjnym „niech będzie pochwalony” i powiedzieliśmy, że jesteśmy

    handlarzami z Warszawy; poprosiliśmy, by nam sprzedano chleba i jajek.

    Gospodarz chętnie się zgodził, tym bardziej że się nie targowaliśmy, i wysłał żonę z synem po

    zamówioną żywność. Tymczasem, czekając na nich, zaczęliśmy ostrożnie wypytywać, co słychać 

    w okolicy, chcąc się dowiedzieć, czy wieść o rozgromieniu lotników już się rozeszła. Nagle słyszę

    szczęk repetowanej broni i okrzyk: - „Ręce do góry!” - Drgnąłem i powoli odwracam się. Przede mną

    stoją dwaj granatowi policjanci z karabinami wymierzonymi w naszą stronę. Nie było rady, podnieśliśmy ręce. 

    Umysł zaczął szybko pracować. A więc już koniec. Zdawałem sobie sprawę z tego, że jeżeli schwytają

    mnie z bronią w ręku, to zostanę przekazany gestapo i czeka mnie niechybna śmierć, na dodatek 

    w męczarniach. Chcę opuścić ręce, ale policjanci nie pozwalają. 

    - Kto wy? Po coście tu przyszli? - pytają. 

    - Jesteśmy handlarzami z Warszawy - odpowiadam, starając się nie okazywać zdenerwowania. 

    - Zrewidować ich! - krzyknął jeden z policjantów. 

  • 8/9/2019 Alef-Bolkowiak, Gustaw - Gorące Dni – 1971 (Zorg)

    16/139

    Z tyłu wysuwa się usłużnie człowiek ubrany z miejska i zaczyna najpierw rewidować „Zdzicha”.

    Wyciąga powoli z coraz to innej kieszeni „Zdzichowego” ubrania biedne partyzanckie mienie -

    kawałek sznurka, kilka gwoździ, guziki, kawałek suchara, kilka kostek cukru; pistoletu jeszcze nie

    zauważył. „Zdzich” nosił go za pasem pod koszulą. Na myśl przychodzą mi słowa przysięgi: „Nie cofnę

    się przed żadnym niebezpieczeństwem przy wykonywaniu zadania bojowego, a gdybym wpadł w ręce

    okupanta, wytrzymam najokrutniejsze męki”.

    Dojrzewała we mnie decyzja. Jestem odpowiedzialny za naszą nieostrożność, rozmyślałem. Jeden 

    z nas powinien był pozostać na dworze. Może moja śmierć uratuje „Zdzicha”, zresztą lepiej zginąć od

    razu od kuli karabinowej niż w mękach w lochach gestapo.

    Rewizja wciąż trwała. W pewnym momencie cywil wyjął z górnej kieszonki ubrania „Zdzicha” kulę

    karabinową. Chwila nadeszła. Obróciłem się nagle i rzuciłem się całym ciężarem na zaskoczonego

    policjanta. Padł strzał, ale ja już znajdowałem się u progu drzwi. Po drugim strzale odczułem wstrząs,

     jak gdyby od elektrycznego prądu, i upadłem. Trwało to jednak ułamek sekundy, podniosłem się

    natychmiast, i do dnia dzisiejszego nie mogę sobie uświadomić, w jaki sposób znalazł się w moim

    ręku mój nagan. Ostrzeliwując, wycofuję się. Drogę zagradzają mi stojący na dworze sołtys i podsołtys. Uciekają na widok wymierzonego w ich stronę pistoletu. 

    Biegnę co sił w kierunku lasu. Dopiero gdy chciałem lewą rękę włożyć do kieszeni, aby wyjąć naboje,

    poczułem piekielny ból. Spojrzałem, ręka zwisała bezwładnie, ciurkiem leciała z niej krew. Dobrze, że

    to nie jest prawa, pomyślałem, przyśpieszając kroku. Do lasu było ponad dwa kilometry. W pewnej

    chwili poczułem, że słabnę, zacząłem się zataczać jak pijany. Na szczęście dojrzałem na skraju lasu

    chałupę, dodało mi to trochę sił. Jeszcze kilka kroków, byle się dowlec. W głowie huczy, przed oczyma

    czarne plamy. Ostatnim wysiłkiem woli dotarłem do drzwi i runąłem u progu zemdlony.

    Co się ze mną dalej działo, nie pamiętam. Gdy odzyskałem przytomność, leżałem w zagajniku, a obok

    mnie stał jakiś młody człowiek z kobietą. Kobieta wlewała mi do ust wódkę z butelki. Otworzyłemoczy.

    - No nareszcie! Pół godziny już pana cucimy, myśleliśmy, że się nie docucimy - rzekła uradowana. 

    Miałem szczęście. Młody człowiek, syn gospodarza chaty na skraju lasu, był członkiem Gwardii

    Ludowej. Przy jego pomocy dowlokłem się do oddziału. 

    Zaniepokojeni chłopcy otoczyli mnie natychmiast. Słyszeli strzały, ale nie wiedzieli, co się dzieje. 

    - Co ze „Zdzichem”? - pytali.

    Niestety, nie mogłem im udzielić odpowiedzi. 

    Młody gwardzista zaofiarował się, że pójdzie do wsi i dowie się, co się stało ze „Zdzichem”, przyniesie

    również trochę żywności. Z niecierpliwością oczekiwaliśmy jego powrotu i wiadomości o „Zdzichu”.

    Tymczasem nasza niedoświadczona sanitariuszka zabrała się do opatrunku. Wiedziała, że należy ranę

    zdezynfekować, wylała więc na przestrzeloną rękę prawie całą butelkę jodyny przysparzając mi tym

    niemało bólu. Ale krew udało się jej zatamować. Gdy zdejmowałem marynarkę, „Wilk” zwrócił uwagę

    na dwie dziury na wysokości serca. Jedna z lewej, druga z prawej strony.

    Sięgam ręką do górnej kieszonki, gdzie znajdowała się masywna srebrna zapalniczka, którą

    otrzymałem od siostry przed pójściem do lasu, i wyjmuję kawał zgiętej blachy. Z drugiej kieszeni

    wypadł portfel. Podnoszę, patrzę, tak portfel, jak i jego zawartość - pieniądze organizacyjne - sąprzedziurawione.

  • 8/9/2019 Alef-Bolkowiak, Gustaw - Gorące Dni – 1971 (Zorg)

    17/139

    - Jak to się stało? - pyta zdziwiony „Wilk”. - Przecież zostałeś ranny w rękę, w jaki więc sposób została

    przestrzelona zapalniczka i portfel?

    Zrozumiałem. Zapalniczka uratowała mi życie. W chwili gdy rzuciłem się na policjanta, oparłem ciało o

    lufę karabinu, policjant pociągnął za spust, kula odbiła się o masywną zapalniczkę i ocierając się 

    o pierś wyszła z prawej strony przedziurawiając po drodze portfel z pieniędzmi. Po pewnym czasie wrócił nasz wysłannik. Wiadomości były złe. „Zdzich” nie żyje, został zastrzelony

    przez policjantów. W momencie gdy rzuciłem się na granatowego, „Zdzich”, jak się zresztą

    spodziewałem, skorzystał z zamieszania, odepchnął cywila, wyciągnął „Visa” i strzelił, raniąc lekko 

    w brzuch policjanta. Niestety „Vis” się zaciął i nim „Zdzichowi” udało się go zarepetować, strzał 

    z karabinu położył gwardzistę trupem na miejscu. Ja zaś, ostrzeliwując się, przestrzeliłem drugiemu

    policjantowi palce u prawej ręki. Dlatego właśnie obaj granatowi mnie nie ścigali. 

    We wsi panuje oburzenie na nauczyciela, członka NSZ, który sprowadził policjantów do chaty. Teraz

    przechwala się, że przy jego pomocy zlikwidowano bolszewika. 

    Wiadomość o śmierci „Zdzicha” przygnębiła nas. Biedny „Zdzich” tak marzył o nauce. Wielokrotnie napostoju dzielił się z nami swoimi marzeniami. Pragnął zostać inżynierem-mechanikiem.

    Żałowaliśmy wszyscy „Zdzicha”. Był koleżeński, ofiarny i bojowy. Stratę jego odczułem szczególnie

    głęboko. Przyjaźniłem się z tym żądnym wiedzy chłopcem. Czyniłem sobie wyrzuty, że zabrałem go  

    z sobą. 

    Od dawna planowaliśmy zlikwidowanie garnizonu granatowej polic ji w Studziannej.

    Studzianna słynęła z obrazu Matki Boskiej Studziannej i była miejscem częstych pielgrzymek

    wiernych. Akcja nasza winna była odbić się głośnym echem po całym kraju. Bolesna dla nas strata„Zdzicha” przyśpieszyła decyzję. „Wilk”, chcąc się zemścić na granatowych, postanowił nie odkładać

    akcji i przeprowadzić ją jeszcze tej nocy. Wyruszył na czele dwudziestu ludzi. Dziesięciu gwardzistów

    wraz ze mną pozostało na miejscu. Posunęliśmy się tylko kilka kilometrów w głąb lasu. 

    Całą noc oczekiwaliśmy w napięciu na powrót „Wilka”. Nad ranem wrócili. Miny smutne. Zaskoczenie

    się nie udało. W związku z ostatnimi naszymi akcjami w terenie, a w szczególności w związku z

    Goździkowem, garnizon Studziannej został wzmocniony. Policjanci usadowili się za grubymi murami

    klasztoru. W oknach ustawili karabiny maszynowe. Drzwi wejściowe na noc zabarykadowano. 

    Wprawdzie udało się rzucić granaty do wnętrza i unieruchomić dwa erkaemy, a wśród załogi

    prawdopodobnie znajdują się zabici i ranni - ale oddział został zmuszony do wycofania się,pozostawiając na polu walki dwóch zabitych. 

    Dzień 18 października 1942 roku zakończył się dla nas tragicznie. W ciągu ostatnich kilku dni oddział

    poniósł straty - trzech zabitych i dwóch rannych. 

    Sytuacja stawała się groźna. Należało się liczyć z tym, że hitlerowcy rzucą znaczne siły do pacyfikacji

    terenu, na którym operowaliśmy, a był on dość niedogodny dla akcji partyzanckiej ze względu na brak

    większych masywów leśnych. Postanowiliśmy więc na pewien okres przerwać naszą działalność  

    bojową. 

    „Alek” czuł się lepiej. Natomiast ja miałem kłopot z ręką, dokuczała mi coraz bardziej. „Wilk” 

    postanowił odprowadzić mnie do Warszawy. 

  • 8/9/2019 Alef-Bolkowiak, Gustaw - Gorące Dni – 1971 (Zorg)

    18/139

    Blisko czterdzieści kilometrów szliśmy po wertepach i bezdrożach, unikając wsi i osiedli, a nawet

    bardziej uczęszczanych dróg. Doszliśmy wreszcie okólnymi drogami do małej stacyjki kolejki

    grójeckiej. „Wilk” opiekował się mną jak najczulsza matka. Dojechaliśmy do Warszawy na szczęście

    bez przygód. „Wilk” udał się do Włoch, ja zaś postanowiłem przedtem wpaść na Chocimską 27,

    zobaczyć się z przyjaciółmi i poprosić „Halinę” o nałożenie porządnego opatrunku. 

    Z niepokojem wchodziłem na schody. Czy zastanę wszystkich? Drżącą ręką zapukałem w umówiony

    sposób. Drzwi otworzyła „Wanda”.

    - „Bolek”, to ty! - krzyknęła uradowana. - Niech cię ucałuję - objęła mnie serdecznie. Syknąłem z bólu,

    dotknęła bowiem rannej ręki. - Co ci jest? - zawołała przestraszona, gdy ujrzała, że zbladłem. - Chory

     jesteś? 

    - Nie - odpowiedziałem - ranny.

    W tej chwili, słysząc przedłużającą się rozmowę w korytarzu, wyszła z pokoju „Halina”.

    - Co z tobą, „Bolek”, cóżeś taki blady, chodź do pokoju! 

    - Nic - odpowiedziałem - mam lekko postrzeloną rękę. Zrób mi jakiś opatrunek, muszę jeszcze dziś

     jechać do Włoch, do „Andrzeja”.

    „Wanda” spojrzała porozumiewawczo na „Halinę”. Tknęło mnie złe przeczucie. 

    - Czy się coś stało? - spytałem zaniepokojony. 

    - Nie masz już po co jechać do Włoch - ze smutkiem w głosie powiedziała „Wanda”. - Była wsypa

    „Gwardzisty”, „Ewa” aresztowana. Mieszkanie we Włochach należało szybko zlikwidować. Martę

    umieszczono u krewnych „Ewy”, „Andrzej” jest w terenie.

    A więc przeczucia mnie nie myliły. Tym razem „Ewa”. A tak niedawno śmieliśmy się i żartowaliśmy weWłochach, baraszkowaliśmy z Martą. 

    - Pokaż no rękę - zwraca się do mnie „Halina”.

    Okazuje się, że rana nie jest lekka. Kość przestrzelona. „Halina” bez słowa podaje mi termometr.

    Mierzę, 39,3° gorączki. Po chwili leżę już na kanapie. 

    Po południu wrócili do domu „Heniek” i „Krystyna”. Opowiadam im o ostatnich wydarzeniach.

    Pokazuję zapalniczkę i przestrzelony portfel.

    - Widzisz, dziesięć tysięcy złotych zniszczonych - mówię do „Heńka” - a tak się cieszyłem, że suma ta

    powiększy nasz fundusz organizacyjny. 

    „Heniek” ogląda pieniądze. 

    - Wiesz co, „Bolek”, spróbuję jutro pójść do banku, może wymienią, szkoda takiej sumy. 

    - Ani się waż! - zawołałem. - Nie warto ryzykować życia. Mogą się zainteresować pochodzeniem

    pieniędzy i jeszcze sobie gestapo na głowę sprowadzisz. 

    „Halina” i „Krystyna” poparły mnie. 

    - Daj te pieniądze, może w inny, bardzie j bezpieczny sposób uda mi się to załatwić - wyciągnął rękę

    „Heniek”, po czym chcąc zmienić temat zaczął opowiadać wesołą dykteryjkę. 

    Uparty „Heniek” poszedł jednak do banku, nie mówiąc nam nic o swoim zamiarze.

  • 8/9/2019 Alef-Bolkowiak, Gustaw - Gorące Dni – 1971 (Zorg)

    19/139

    Po południu jak zwykle oczekiwaliśmy go na obiad, ale jakoś nie nadchodził. Zwykle punktualny, tym

    razem się spóźniał. Zaczęło to nas niepokoić. „Halina” zdenerwowana chodziła z kąta w kąt,

    wyglądając co chwila przez okno. Miał przyjść o pierwszej, a tu już druga. Wreszcie o pół do trzeciej

    znajomy, charakterystyczny zgrzyt przekręcanego w drzwiach klucza. Wchodzi rozpromieniony

    „Heniek”. Nim „Halina” zdążyła cokolwiek powiedzieć, „Heniek” z dumą wyjmuje nowiuteńkie

    banknoty i pokazuje.

    - Proszę, dziesięć tysięcy złotych na nowo zdobyte! Ale miałem pietra! - przyznaje się. 

    - Opowiedz przynajmniej, jak to było - proszę go uszczęśliwiony z takiego obrotu rzeczy.

    - A więc rano byłem zdecydowany pójść do banku, ale po drodze zacząłem się wahać. A może „Bolek” 

    i „Halina” mają rację? Postanowiłem nie iść. Ale zniszczone pieniądze, leżące w moim portfelu, nie

    dawały mi spokoju. „Więc jak to - myślę sobie. - «Bolek» i jego chłopcy ryzykowali życie, aby zdobyć

    te pieniądze dla organizacji, a ja się boję iść do banku?” I tak bijąc się z myślami znalazłem się koło

    Banku Polskiego. Sekundę się wahałem i... wszedłem. Stanąłem przy kasie, wyjmuję pieniądze 

    i pokazuję je siedzącemu za okienkiem kasjerowi. Mówię, że chciałbym wymienić te pieniądze, bo

    mole mi je zniszczyły. 

    Kasjer wziął je, długo i skrupulatnie ogląda każdego „górala”, a po chwili, spoglądając na mnie spode

    łba, mówi: 

    - Wczoraj przynieśli tu do wymiany pieniądze. Podczas łapanki został jeden zabity i w portfelu

    znaleziono przestrzelone banknoty. Tak samo wyglądały. 

    Gorąco mi się zrobiło, ale kasjer jak gdyby nigdy nic układa z powrotem pieniądze i mówi: 

    - Niech pan poczeka, dam woźnemu do podklejenia, wymienię je panu. 

    Odszedłem od kasy. „Oj, niedobrze - myślę - a jeżeli kasjer okaże się łajdakiem i zadzwoni pogestapo? Trzeba się chyba wynieść póki czas”. Skierowałem się ku drzwiom. Stoję i zastanawiam się:

    wyjść czy nie wyjść. W tej chwili podchodzi do mnie woźny, wręcza podklejone pieniądze i wskazuje

    mi okienko, gdzie mam je wymienić. Jeszcze nie dowierzam, a nuż to podstęp, żeby mnie zatrzymać 

    z pieniędzmi w ręku? Decyduję się jednak podejść do kasy. Pieniądze wymieniono mi bez słowa. No, 

    i widzicie, a gdybym poszedł za waszą radą, stracilibyśmy dziesięć tysięcy. 

    Cały wieczór byliśmy pod wrażeniem historii z pieniędzmi. 

    Na Chocimskiej leżałem cztery dni. Kierownictwo Gwardii Ludowej postanowiło mnie przenieść na ul.

    Jasną do mieszkania matki „Pietrka” (Mirosława Krajewskiego). Matka „Pietrka” (Pieszczykowa) miała

    pralnię. W pokoiku za sklepem spała ona i jej córka „Ela” (Elżbieta Krajewska), pielęgniarka, aktywny

    członek Gwardii Ludowej. Często nocował tu też „Pietrek” i jego żona „Janka” (Janina Krajewska).

    Znalazłem tam czułą matczyną opiekę. „Pietrek” zaprowadził mnie do przychodni na Kredytowej do

    znajomego lekarza rentgenologa. Zdjęcie niestety potwierdziło diagnozę „Haliny”. Kość roztrzaskana,

    pełno odłamków. Rękę należało unieruchomić w gipsie. Na Jasną sprowadzono lekarza

    organizacyjnego, który założył mi gips z okienkiem, gdyż rana zaczynała ropieć. Opatrunki zmieniała

    mi siostra „Pietrka”.

    Leżałem tam sześć dni. 

  • 8/9/2019 Alef-Bolkowiak, Gustaw - Gorące Dni – 1971 (Zorg)

    20/139

    Pewnego ranka na ulicy rozległy się strzały. Niezbyt mnie to zaniepokoiło, w owym czasie na ulicach

    Warszawy strzały były rzeczą powszednią. Po chwili wbiega do pokoiku matka „Pietrka”, szybko

    narzuca na mnie płaszcz, prowadzi na strych i przykrywa wiszącą tam bielizną. Zaskoczony o nic nie

    pytałem, wykonywałem ruchy jak automat. 

    Po upływie godziny wpada na strych „Pietrek”. Przyniósł ubranie, pomaga mi je włożyć, narzuca namnie płaszcz nieprzemakalny i sprowadza na dół. Na dole czeka już jego żona. We troje idziemy 

    w kierunku placu Małachowskiego. Po drodze wyjaśniają mi całą sprawę. Okazuje się, że do „Pietrka” 

    szedł jeden z gwardzistów, którego śledziło gestapo. Gdy znalazł się koło pralni, zauważył, że jest

    śledzony, i zaczął uciekać. Gestapowcy oddali kilka strzałów i zabili go. Lada chwila można się było ich

    spodziewać. Widzieli prawdopodobnie, że gwardzista chciał wejść do pralni. 

    „Pietrek” i „Janka” pozostawili mnie przy pl. Małachowskiego, na skwerku koło Zachęty. Miał się tam

    ktoś niedługo zgłosić i zabrać mnie do innego pomieszczenia. Usiadłem na ławce. Była godzina

    pierwsza po południu. W ręku trzymałem Warschauer Zeitung. Na placyku dzieci bawiły się w berka.

    Koło Zachęty na rogu stał granatowy policjant. 

    Godziny mijały, policjant ciągle kręcił się w pobliżu. Ból ręki się wzmagał, drżałem z chłodu 

    i podniecenia. Nikt się nie zjawiał. Około godziny piątej po południu usiadła przy mnie młoda

    niewiasta. Posiedziała kilka chwil, nic nie mówiąc. Odsunąłem się na koniec ławki. Ku mojemu

    zdziwieniu kobieta przysunęła się do mnie i nie patrząc na mnie powiedziała: 

    - Nie denerwujcie się, towarzyszu „Bolku”, zaraz was stąd zabierzemy. Nie jesteście sami. Na rogu

    Traugutta są nasi chłopcy, gdyby coś zaszło, przyjdą wam z pomocą. 

    Była to „Wala” (Rolöfs). Przekazawszy mi wiadomość odeszła. Uspokoiłem się. Przestała mnie nawet

    irytować ciągła obecność policjanta. Ręka jakoś mniej dawała znać o sobie. Po godzinie podeszli do

    mnie dwaj nieznajomi mężczyźni, jeden w kurtce, drugi w płaszczu. Byli to bracia „Rysiek” (Ryszard

    Strzelecki) i „Wacek” (Wacław Strzelecki). Przywitali się ze mną. 

    - Idziemy - zwrócił się do mnie ten w płaszczu. - Dziś prześpisz się u niego - powiedział, wskazując na

    tego w kurtce - a jutro umieścimy cię w wygodniejszym mie jscu. Bądźcie zdrowi do jutra - pożegnał

    się z nami i poszedł. 

    Zostałem z „Wackiem”, tak się bowiem nazywał ten w kurtce. Pojechaliśmy tramwajem na Wolę. Noc

    przespałem, a właściwie przegadałem w pokoiku „Wacka”.

    „Wacek”, były kapepowiec, członek PPR - tokarz z zawodu, sam nie mógł brać udziału w partyzantce:

    był chory na gruźlicę. 

    Rano przyszedł „Rysiek” i zaprowadził mnie do mieszkania „Kazimierza” (Kazimierz Gromelski) przy ul.

    Sandomierskiej.

    „Kazimierz”, jak się okazało, kolega „Ryśka” z średniej szkoły mechanicznej, gdzie obaj wykładali, był

    również aktywnym członkiem PPR i byłym kapepowcem. On i jego żona przyjęli mnie bardzo

    serdecznie. „Kazimierz” odstąpił mi swoje łóżko. 

    Nazajutrz przyszła siostra „Pietrka”, aby zmienić opatrunek. Przyniosła z sobą podarunek od matki:

    bochenek chleba i słoik marmolady. Ze wzruszeniem przyjąłem ten dar. Rewizji w ich domu

    dotychczas nie było, widocznie jednak gestapowcy nie zorientowali się, że zabity przez nich

    gwardzista miał łączność z pralnią. 

  • 8/9/2019 Alef-Bolkowiak, Gustaw - Gorące Dni – 1971 (Zorg)

    21/139

    U Gromelskich byłem tydzień. Ból ręki powoli ustępował. Ropa z rany jeszcze się jednak wydzielała.

    Ciągle wychodziły odłamki kości. Według nomenklatury lekarskiej były to sekwestry. Ja żartobliwie

    nazywałem je „sekwestratorami”.

    Pod koniec października wyjechaliśmy z „Ryśkiem” do Piastowa. Dobę przesiedziałem w jego

    mieszkaniu. Następnego wieczora zaprowadził mnie na ul. Sienkiewicza do „Stacha” (StanisławaBukowskiego).

    „Stach”, inżynier, absolwent Szkoły Wawelberga, b. „Życiowiec”, pracował w Pruszkowie w Fabryce

    Stowarzyszenia Mechaników z Ameryki. Był członkiem partii  i sekretarzem dzielnicy. Szybko zżyłem

    się z nim i jego rodziną. Czułem się jak u siebie w domu.

    Podczas nieobecności Bukowskich zajmowałem się ich synem i pilnowałem gospodarstwa. 

    Z polecenia kierownictwa Gwardii Ludowej opiekowała się mną „Marta” (Irena Ciesielska),

    gwardzistka, córka robotnika cegielnianego z Pruszkowa. Polecenie wykonywała sumiennie. Co kilka

    dni wpadała do mnie, żeby się dowiedzieć, czy mi czego nie brak, i sprowadzała lekarza, który mi

    zmieniał opatrunki. Wizyty „Marty” poprawiały moje samopoczucie. Widziałem, że nie jestemosamotniony, że partia pamięta o mnie i nie pozostawia bez opieki.

    W mieszkaniu „Stacha” było ludno. Poza nim i najbliższymi, żoną i synem, mieszkali tu często krewni

    przybyli z „zagranicy” - z Białostocczyzny. Z okolic Różan przemycała się siostra „Stacha”, Irka. Raz

    nawet przybył z nią młody wikary - Jan. Pełen życia, o dużym poczuciu humoru i, jak na księdza,

    wyjątkowo tolerancyjny, był przyjemnym partnerem w nie kończących się dyskusjach. Często brał 

    w nich udział również „Rysiek”. Biedny ksiądz, atakowany z trzech stron, nie znajdował odpowiedzi na

    nasze niekiedy bardzo drastyczne pytania. Trzeba przyznać, że zajmował jednak bardzo krytyczne

    stanowisko wobec hierarchii kościelnej. Z oburzeniem i szczerze mówił o żelaznej dyscyplinie

    panującej wśród księży, o niemożności wypowiadania własnych opinii, o intrygach i donosicielstwie, o

    metodach rozdziału intratnych parafii itp. 

    Szwagierka „Stacha”, siostra Stefania, była zakonnicą Zgromadzenia Marii. Ta młoda, przystojna

    kobieta również często przychodziła do nas w gościnę. W czasie pobytu księdza Jana bywała nawet

    codziennie. Z przyjemnością przysłuchiwaliśmy się „fachowym” dysputom księdza z zakonnicą.

    Siostra Stefania, zgorszona „heretyckimi” wypowiedziami młodego księdza, żarliwie broniła hierarchii

    kościelnej. 

    W rodzinie następował spokój, gdy mówiliśmy o walce z okupantem. W tej sprawie wszyscy byli

    zgodni.

    Ksiądz Jan był mniej więcej tego samego wzrostu co ja. Skorzystałem z tego i kilka razy pożyczałem odniego sutannę. Wychodziłem na spacer po osiedlu, na spacerującego księdza nie zwracano uwagi.

    Złośliwy „Stach” mówił nawet, że zaczynam nabierać cech starego księdza plebana. 

    W pierwszej połowie grudnia 1942 roku „Rysiek”, zawsze wesoły i pełen życia, przyszedł zgaszony 

    i zdenerwowany. Usiadł przy piecu i nie chciał z nikim rozmawiać, nawet jego pupil, mały synek

    „Stacha”, nie mógł go rozweselić. 

    - Co się stało? - pytaliśmy zaniepokojeni. Początkowo nie chciał mówić, wreszcie wykrztusił: 

    - „Marian” zabity.

    - Jaki „Marian”? - w pierwszej chwili nie zorientowaliśmy się, o kogo chodzi.- „Stary” - szepnął „Rysiek”.

  • 8/9/2019 Alef-Bolkowiak, Gustaw - Gorące Dni – 1971 (Zorg)

    22/139

    Zaniemówiliśmy. „Marian” (Marceli Nowotko), pierwszy sekretarz KC PPR, nie żyje! 

    - Jak to się stało? - pytamy po chwili.

    - Nie wiem, nie znam okoliczności, wiem tylko, że został zastrzelony na ulicy. 

    Nie miałem szczęścia zetknąć się osobiście z „Marianem”, ale bardzo dużo o nim słyszałem. Ci, którzygo znali, mówili o nim z wielką miłością i szacunkiem.

    „Marian”, wybitny działacz KPP, wieloletni więzień sanacji, całe swoje doświadczenie oddał partii. Był

     jednym z założycieli i przywódców Polskiej Partii Robotniczej. 

    Cios był straszny. Tego wieczoru nie mogliśmy sobie znaleźć miejsca. 

    „Rysiek” poinformował nas również, że na miejsce „Mariana” pierwszym sekretarzem został wybrany

    „Paweł” (Paweł Finder), również stary i doświadczony działacz rewolucyjny, wieloletni więzień

    sanacji.

    Jesienne miesiące 1942 roku przyniosły nam dobre wiadomości z frontu wschodniego. Ofensywa

    hitlerowska pod Stalingradem została zahamowana. 

    Śmieliśmy się z komunikatów hitlerowskich, donoszących o zdobyciu domu względnie części domu w

    Stalingradzie. „Wkrótce - żartowaliśmy - w komunikatach hitlerowskich będą pisali o zajęciu pokoju 

    z kuchnią i ustępem jako sukcesie Wehrmachtu”. Czuliśmy, że tam, na stalingradzkim froncie, odbywa

    się wielki przełom. Armia Czerwona, jak się okazało, nie tylko nie osłabła w ciągu półtorarocznych

    zmagań, ale się wzmocniła i okrzepła. Lada dzień należało oczekiwać wielkiego kontruderzenia. 

    Kierownictwo Polskiej Partii Robotniczej wezwało w związku z tym przełomem do uaktywnienia 

    i wzmożenia walki z okupantem oraz wzmocnienia frontu narodowego w tej walce.

    W terenie, mimo rzuconego przez ZWZ i Delegaturę hasła stania „z bronią u nogi”, głoszona przez

    PPR prawda o konieczności natychmiastowej i bezpośredniej walki z okupantem coraz bardziej

    docierała do serc Polaków. 

    Dochodziły do nas wiadomości o wzrastającym ruchu partyzanckim, o coraz bardziej brawurowych

    akcjach gwardzistów Warszawy, Kielecczyzny i Lubelskiego. W komunikatach „Gwardzisty” pojawiały

    się często informacje o bojowej działalności w lasach południowej Lubelszczyzny grupy operacyjnej

    im. Kościuszki pod dowództwem „Grzegorza” (Grzegorz Korczyński), w lasach parczewskich oddziału

    im. Mickiewicza pod dowództwem „Fiedi” (Teodor Albert) oraz wielu innych oddziałów i grup GL. Nie

    spał również i „Wilk”. Między innymi wykonał wyrok na zdrajcy, nauczycielu eneszetowcu, którywydał mnie i „Zdzicha” w ręce polic ji granatowej.

    Wiadomości z terenu sprawiały, że coraz bardziej rwałem się z powrotem do lasu. Ręka przestała

    boleć, zdjęto już gips. Lekarz jednak zabronił mi iść do oddziału. Kazał co najmniej dwa miesiące

    pozostać na miejscu. 

    Mimo to nie dawałem „Ryśkowi” spokoju. Wreszcie przyniósł mi wiadomość, że za dwa tygodnie

    pojadę do Mińska Mazowieckiego z zadaniem zorganizowania wydawnictwa okręgowego PPR 

    i obsługiwania grup wypadowych GL. Miałem tam pozostać tak długo, aż ręka mi wydobrzeje. Potem

    skierują mnie do oddziału. Ostatnie dwa tygodnie spędziłem w mieszkaniu u pewnego towarzysza w

    Gołąbkach. Moją osobą bowiem zaczęli się zbytnio interesować sąsiedzi „Stacha”.

  • 8/9/2019 Alef-Bolkowiak, Gustaw - Gorące Dni – 1971 (Zorg)

    23/139

    II. Warszawa - Prawa Podmiejska

    Pod koniec 1942 i na początku 1943 roku wzmógł się terror okupanta. Hitlerowcy rozwścieczeni

    klęską pod Stalingradem i przejściem Armii Czerwonej do kontrofensywy, zagrożeni narastającym

    oporem mas ludowych w krajach okupowanych usiłują terrorem utrzymać w spokoju swoje zaplecze.Szczególnie barbarzyński terror zapanował w tzw. Generalnym Gubernatorstwie.

    Łapanki, masowe aresztowania, rozstrzeliwania na ulicy stały się powszednim zjawiskiem

    okupacyjnego życia. 

    Rząd londyński i jego przedstawicielstwo w kraju nawołują do spokoju i opanowania. Szeroko

    popularyzowane jest hasło stania „z bronią u nogi” i teoria wykrwawienia się „dwóch wrogów”.

    Na szczęście w tym czasie coraz intensywniej działa Polska Partia Robotnicza i jej zbrojne ramię

    Gwardia Ludowa. Zasięg jej działalności jest coraz większy. Hasło walki zbrojnej z okupantem, hasło

    frontu narodowego zyskuje sobie coraz szersze poparcie w narodzie. Rosną oddziały Gwardii

    Ludowej. Coraz popularniejsza staje się prasa podziemna PPR i GL. 

    Skierowanie mnie do Mińska Mazowieckiego jako redaktora wydawnictwa okręgowego GL przyjąłem 

    z dużym zadowoleniem. Zdawałem sobie dobrze sprawę ze znaczenia prasy partyjnej w walce

    z okupantem i byłem dumny z tego, że właśnie mnie partia wytypowała na ten odpowiedzialny 

    i trudny odcinek pracy.

    W pierwszej połowie stycznia 1943 roku udałem się do Mińska Mazowieckiego. W Warszawie

    zaopatrzyłem się w większą ilość woskówek i farby do powielacza.

    Na dworcu w Mińsku - pierwsza trudność. Wyjście dworca obsadzone policją i bahnschutzami:

    odbywa się kontrola bagażu. Chwilę zastanawiałem się, co robić. Wreszcie korzystając z ciemności i ztego, że uwaga policjantów skoncentrowana jest na pasażerach wychodzących głównym wyjściem,

    przerzucam paczkę przez płot. Z próżnymi rękami bez trudności wychodzę na ulicę. Ostrożnie idę

    tam, gdzie rzuciłem drogocenną paczkę. Na szczęście jest, nikt jej nie zauważył. Szybkim krokiem -

    zbliżała się godzina policyjna - pomaszerowałem do mieszkania, gdzie miałem naznaczoną

    „przyjazdówkę”.

    Tym razem, nauczony doświadczeniem, zabrałem z sobą szkic orientacyjny, tak że już bez trudu

    znalazłem mieszkanie towarzysza „Suchego” (Rokicki), sekretarza miejscowej organizacji PPR.

    Nazajutrz „Suchy” zaprowadził mnie do mieszkania, w którym miałem się ulokować. Mieściła się tam

    redakcja.

    Mieszkanko składało się z jednego pokoiku i schowka. Znajdowało się ono na pięterku małego

    domku, niedaleko stacji kolejowej. Na dole mieszkała wdowa, zajmująca się wypiekiem pączków,

    wraz z synem, jak mnie „Suchy” poinformował, członkiem ZWZ, utrzymującym z nami łączność. 

    W pokoiku była maszyna do pisania, ręczny powielacz i duży pięciolampowy radioodbiornik,

    przystosowany do cichego nasłuchu. W schowku znajdował się arsenał dzielnicowego dowództwa GL,

    kilka karabinów, pistolety, dwa stare polskie erkaemy bez magazynków i kilka granatów. 

    Po kilku dniach ukazał się pierwszy numer „Wiadomości”, organu Komitetu Okręgowego Prawa

    Podmiejska. Materiału miałem pod dostatkiem. Był to bowiem okres likwidacji przez Armię Czerwoną

    okrążonych pod Stalingradem hitlerowców. „Wiadomości” wychodziły co drugi dzień. 

  • 8/9/2019 Alef-Bolkowiak, Gustaw - Gorące Dni – 1971 (Zorg)

    24/139

    Mimo że względy bezpieczeństwa kategorycznie zabraniały używania mieszkań, w których

    znajdowała się „technika”, do innych celów, lokal na pięterku stał się miejscem częstych spotkań

    całego aktywu kierowniczego dzielnicy i Okręgu. Prawie codziennie przychodzili tu: komendant

    dzielnicy GL „Waśka” (Jan Nalazek) i jego brat Wacek, „Obojętny” (Zygmunt Bakuła), „Stalowy” 

    (Stanisław Zawisza), „Biały” (Zygmunt Bielecki), no i oczywiście „Suchy”.

    Pewnego dnia towarzysze powiedzieli mi, że członkowie Komitetu Okręgowego PPR chcą mnie

    odwiedzić. Następnego dnia rano puka ktoś w umówiony sposób. Otwieram i, ku mojemu zdziwieniu 

    i radości, widzę starego znajomego i przyjaciela, jeszcze z Łomży, Stanisława Dąbrowskiego.

    Współpracowałem z nim razem przy organizowaniu związków zawodowych w 1939 roku, pomagałem 

    w redagowaniu gazetek ściennych. W pierwszej chwili mnie nie poznał. 

    - „Brzoza” jestem - przedstawia mi się. A ja w śmiech. Dopiero wtedy się zorientował. 

    - Co ty tu robisz, skąd się wziąłeś w moim rodzinnym Mińsku? - pyta.

    - Redaguję „Wiadomości” - mówię. 

    - Więc to ty jesteś „Bolek”?

    - A ty „Brzoza”? - odpowiadam pytaniem na pytanie.

    - Jak widzisz. Ale ci heca! - śmieje się „Brzoza”. - Przypominasz sobie, „Bolek”, jak ty mi w twojej

    rodzinnej Łomży pomagałeś redagować gazetki ścienne? Teraz ja ci się odwdzięczę, będę ci pomagał

    redagować gazetki w moim mieście. 

    Gdyśmy tak rozmawiali i wspominali Łomżę i naszych wspólnych znajomych, ktoś znowu zapukał 

    w umówiony sposób. Otworzyłem. W drzwiach stał młody człowiek o chłopięcej miłej twarzy i

    żywych, śmiejących się, inteligentnych oczach. Z wyglądu nie dałbym mu więcej niż dwadzieścia lat. 

    - To wy jesteście „Bolek”? - zapytał. 

    - Tak - odpowiedziałem i zaprosiłem go do pokoju. Nieznajomy przywitał się z „Brzozą” jak ze starym

    znajomym, a mnie się przedstawił. 

    - „Zygmunt”  jestem, dowódca Okręgu. Więc ty jesteś „Bolek” - powtórzył. - Pokaż no swoje

    gospodarstwo, niech ja też posłucham dobrych nowin. - Nałożył słuchawki. 

    Po chwili „Zygmunt” (Zygmunt Duszyński) zdjął je i zwraca się do mnie: 

    - Muszę cię pochwalić, „Wiadomości” są nieźle redagowane, ludziom się podobają. Za mało jednak

    informacji o tym, co się dzieje na naszym terenie. Przecież, bądź co bądź, trochę rozrabiamy,

    wprawdzie nie tak jeszcze jak na Lubelszczyźnie, ale i my zalewamy sadła za skórę okupantom i ich

    sługusom. 

    - Chętnie umieszczę - odpowiadam - ale radio komunikatów o naszej działalności jeszcze nie nadaje, 

    a innych źródeł nie mam. 

    - Poczekaj, i radio wkrótce będzie o nas mówić - śmiał się „Brzoza”. - „Zygmunt” obiecał, że przyśle mi

    kilka korespondencji z terenu.

    - Trochę materiału to już mam - pochwaliłem się- - Brałem ostatnio udział w kilku drobnych akcjach

    z chłopcami z „wypadówki”. Nieco wrażeń się zebrało. 

    - A „Piotra” znasz? - spytał „Zygmunt”.

  • 8/9/2019 Alef-Bolkowiak, Gustaw - Gorące Dni – 1971 (Zorg)

    25/139

    - Słyszeć to o nim słyszałem, ale go nie znam. 

    - Dobra. Idę dziś do niego. Chcesz, to cię zabiorę. 

    Zgodziłem się z radością. 

    „Piotr” (Finansow), oficer radziecki, który zbiegł z obozu jeńców, dowodził oddziałem partyzanckimGwardii Ludowej. W krótkim czasie ten nędznie uzbrojony oddziałek - miał na początku dwa karabiny 

    i jeden granat - dał się dobrze we znaki garnizonom policji i żandarmom. Zdobył cztery erkaemy,

    kilkanaście karabinów i kilka pistoletów maszynowych. Rozbił szereg posterunków policji. Ostatnio

    przerzucił się na akcje kolejowe, sprawiając dużo kłopotu hitlerowcom. 

    - Operuje na linii Mińsk Mazowiecki, Leopoldów, Niedźwiedź - powiedział jeszcze „Zygmunt”.

    Tego samego wiecz