714 Wzywa Pomocy_J. Castle_A. Hailey

164
Opracowanie edytorskie: Jawa48 © 1

description

„714 wzywa pomocy" to pełna grozy i napięcia powieść sensacyjna oparta na sugestywnej a równocześnie powściągliwej relacji faktów, dawkowanej bez cienia patosu. Cóż bowiem może wróżyć lot pasażerskiego czteromotorowego samolotu, gdy w pewnej chwili okazuje się że część pasażerów i obaj piloci zjedli na kolację... nieświeżą rybę. Część pasażerów zwija się z bólu, obaj piloci są nieprzytomni, samolot leci na automatycznym pilocie. W przestrzeni ciemność i nieprzeniknione chmury, pod samolotem Góry Skaliste. Na pokładzie przytomność zachowują zaledwie cztery osoby: doktor Baid, stewardessa Janet Benson, rozważny kibic o przezwisku Czajnik i odważny lecz równie wystraszony i przerażony pasażer Jerzy Spencer. Jemu przypadnie zadanie sprowadzenia samolotu na ziemię. Ma niewielką wiedzę o samolotach, w czasie wojny latał bowiem na myśliwcach. O prowadzeniu samolotu pasażerskiego, potężnego czteromotorowca nie ma najmniejszego pojęcia. Kontrola lotów w Vancouver wzywa na pomoc doświadczonego pilota kapitana Treleavena.

Transcript of 714 Wzywa Pomocy_J. Castle_A. Hailey

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

1

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

2

Indeks: 00170/2015/07 Pozycja e-book_JW48: 062

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

na podstawie egzemplarza ze zbiorów prywatnych

Tylko do użytku wewnętrznego i osobistego bez prawa przedruku i publikacji tak w części jak i w całości.

Lipiec 2015

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

3

Prawa autorskie

należą do autora, autorów tłumaczenia

i ilustracji, Państwowego Wydawnictwa ISKRY

ich spadkobierców oraz innych osób fizycznych

i prawnych mających lub roszczących sobie takie prawa. Materiały wykorzystane w opracowaniu, stanowią źródło danych o naszej

kulturze i historii, stanowią własność publiczną, a ich rozpowszechnianie

służy dobru ogólnemu.

Wykorzystywanie tylko do użytku osobistego, tak jak czyta się książkę wypożyczoną

z biblioteki, od sąsiada, znajomego czy przyjaciela.

Wykorzystywanie w celach handlowych, komercyjnych, modyfikowanie, przedruk i tym

podobne bez zgody autora edycji zabronione.

Niniejsze opracowanie służy wyłącznie popularyzacji tej książki i przypomnienia zapo-

mnianych pozycji literatury z lat szkolnych.

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

4

JOHN CASTLE & ARTHUR HAILEY

771144

WWZZYYWWAA PPOOMMOOCCYY

Tytuł oryginału: FLIGHT INTO DANGER

Przełożył JAN ZAKRZEWSKI

Opracowano wg

Państwowe Wydawnictwo ISKRY Warszawa 1974 Wydanie III

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

6

SPIS ROZDZIAŁÓW

ROZDZIAŁ PIERWSZY: 22.05 – 00.45 str. 8

ROZDZIAŁ DRUGI: 00.45 – 01.45 str. 25

ROZDZIAŁ TRZECI: 01.45 – 02.20 str. 39

ROZDZIAŁ CZWARTY: 02.20 – 02.45 str. 52

ROZDZIAŁ PIĄTY: 02.45 – 03.00 str. 64

ROZDZIAŁ SZÓSTY: 03.00 – 03.25 str. 74

ROZDZIAŁ SIÓDMY: 03.25 – 04.20 str. 89

ROZDZIAŁ ÓSMY: 04.20 – 04.35 str. 105

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY: 04.35 – 05.05 str. 117

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY: 05.05 – 05.25 str. 131

ROZDZIAŁ JEDENASTY: 05.25 – 05.35 str. 147

Nota edytorska str. 161

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

8

ROZDZIAŁ PIERWSZY

2 2 . 0 5 – 0 0 . 4 5

Przebijając reflektorami zasłonę gęstego deszczu taksówka skręciła w

stronę głównego budynku portu lotniczego Winnipeg. Opony z bolesnym wi-

zgiem pośliznęły się na asfaltowym łuku, potem przestały się obracać, za-

trzymane ostro tuż pod jaskrawym neonem wejścia dla pasażerów. Z taksów-

ki wyskoczył mężczyzna, rzucił kierowcy banknot, chwycił torbę podróżną i

niemal pobiegł w stronę wahadłowych drzwi.

Ciepło i światła wielkiej sali onieśmieliły go na chwilę. Stanął, jedną rę-

ką opuścił kołnierz przemoczonego płaszcza, spojrzał na wielki zegar wiszący

pod sufitem i tym samym krokiem co poprzednio podbiegł do wysokiego,

przypominającego barową ladę biurka przedstawiciela Transkanadyjskiej Li-

nii Lotniczej, który spokojnie przeglądał sobie jakieś papiery. Gdy mężczyzna

stanął przed biurkiem, urzędnik brał właśnie ręczny mikrofon i podniesie-

niem brwi nakazał przybyszowi milczenie. Dokładnie, ale bezbarwnie wyma-

wiając każdą sylabę obwieścił światu: „Lot numer dziewięćdziesiąt osiem.

Bezpośrednie połączenie do Vancouveru z połączeniem do Wiktorii, Seattle i

Honolulu. Odlot ze stanowiska czwartego. Wszyscy pasażerowie proszeni są

do wyjścia czwartego. Proszę wygasić papierosy”.

Kilkanaście osób wstało z miękkich foteli na sali, chętnie oderwało się

od oglądania pism wyłożonych w kiosku i z westchnieniem ulgi poszło w kie-

runku wyjścia numer cztery. Mężczyzna przed biurkiem otwierał już usta, gdy

nagle odepchnęła go starsza pani, która z niesłychanym podnieceniem, jąkając

się, zapytała urzędnika:

— Młody człowieku, czy samolot z Montrealu już wylądował?

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

9

— Jeszcze nie, proszę pani — urzędnik mówił bardzo uprzejmie. — Le-

ci... — sprawdził listę — z trzydziestosiedmiominutowym opóźnieniem.

— Boże drogi! — jęknęła niewiasta. — Czekam na siostrzenicę...

—Proszę pana! — zniecierpliwił się mężczyzna w mokrym płaszczu. —

Czy jest miejsce na lot dziewięćdziesiąt osiem do Vancouveru?

Urzędnik potrząsnął głową:

— Niestety, ja nie mam. Sprawdzał pan w Miejskim Biurze Rezerwacji?

— Nie miałem czasu. Przyjechałem prosto na lotnisko licząc, że może

coś się zwolni w ostatniej chwili. — Mężczyzna zupełnie zrezygnowany trzep-

nął pięścią w stół. — Czasem coś się zwalnia...

— O tak, ale akurat jutro jest ten mecz w Vancouverze i mamy okropny

tłok. Wszystkie maszyny latają z pełnym obciążeniem. Wątpię, czy uda się pa-

nu dziś dostać na samolot do Vancouveru. Może jutro.

Mężczyzna cicho zaklął, torbę odstawił na ziemię, kapelusz ociekający

wodą przesunął na tył głowy.

— Psiakrew, cholera! Muszę być w Vancouverze nie później niż jutro w

południe.

— Mógłby pan nie używać takich słów! — zareagowała ostro starsza

pani. — Poza tym ja nie skończyłam. Pan mi przerwał. Młody człowieku, pro-

szę słuchać uważnie. Moja siostrzenica wiezie...

— Bardzo panią przepraszam, chwileczkę — przerwał jej urzędnik.

Wychylił się ponad biurkiem i końcem ołówka dotknął płaszcza mężczyzny. —

Właściwie nie powinienem panu tego mówić...

— No, no?

— Coś podobnego! — oburzyła się kobieta.

— Z Toronto leci pozarozkładowa maszyna nieregularnej linii. Specjal-

ny lot do Vancouveru z okazji tego meczu. Coś słyszałem, że mają parę wol-

nych miejsc. Może uda się panu...

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

10

— Świetnie! — wykrzyknął mężczyzna w płaszczu chwytając torbę z

ziemi. — Myśli pan, że jeszcze jest szansa?

— Co szkodzi spróbować!

— Gdzie mam iść?

Urzędnik uśmiechnął się lekko i wskazał przeciwległy kąt sali.

— Po tamtej stronie. Kanadyjskie Towarzystwo Przewozów Nieregu-

larnych. Tylko proszę pamiętać: ja nic nie mówiłem!...

— To skandal. Niech pan wie, że moja siostrzenica to jest...

— Dziękuję, serdecznie dziękuję — powiedział mężczyzna i pędem ru-

szył w stronę nieco mniejszego biurka z szyldem KTPN. Za biurkiem siedział

również urzędnik, tym razem w ciemnym garniturze, tak bardzo niepodob-

nym do eleganckiego munduru Transkanadyjskiej Linii Lotniczej. Urzędnik

coś pilnie pisał. Podniósł głowę, gdy zobaczył klienta, ale ołówek trzymał dalej

w pogotowiu.

— Słucham?

— Może pan mógłby mi pomóc? Może ma pan wolne miejsce do Van-

couveru?

— Do Vancouveru? Zobaczę. — Ołówek agenta Szybko przesunął się z

góry na dół listy pasażerów. — Owszem, jest jedno miejsce. Odlot za chwilę.

Samolot i tak jest spóźniony.

— Świetnie, świetnie! Proszę o bilet.

Urzędnik sięgnął po blok biletowy.

— Nazwisko?

— Jerzy Spencer... — Szybko podawał dalsze informacje, które urzęd-

nik sprawnie wpisał w odpowiednie rubryki.

— Sześćdziesiąt pięć dolarów w jedną stronę... Dziękuję. Ale miał pan

szczęście! Bagaż?

— Tylko torba. Zabiorę ją z sobą.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

11

Po chwili torba była już zważona i opatrzona kartką Linii.

— Proszę bardzo. Trzecie wejście, proszę pytać o lot siedemset czter-

naście. Proszę się śpieszyć, samolot za chwilę odlatuje.

Spencer skinął głową, odwrócił się i podniesionym kciukiem obwieścił

swój triumf urzędnikowi Transkanadyjskiej Linii, który jeszcze wysłuchiwał

żalów starszej pani. Na dworze owiało mężczyznę przenikliwe, chłodne po-

wietrze, pulsujące warkotem silników. A wszystko jak zwykle w wielkim por-

cie lotniczym po zmroku: tysiące jakby przypadkowych zjawisk, faktów, od-

głosów, które w istocie są rezultatem drobiazgowego planowania i niezmien-

nego schematu. Portier wskazał drogę do samolotu jasno oświetlonym chod-

nikiem, błyszczącym od deszczu. W świetle łukowych lamp cztery śmigła ma-

szyny podobne były do wielkich srebrnych dysków. Już zabierano schodki.

Przeskakując kałuże Spencer podbiegł do stojącego pod samolotem funkcjo-

nariusza, oddał mu odcinek biletu i wbiegł lekko po schodkach. Pęd powietrza

omal nie zerwał mu kapelusza. Skrył się w kabinie i stanął na chwilę, by odzy-

skać oddech. Podeszła stewardessa w nieprzemakalnym płaszczu, uśmiechnę-

ła się i zaczęła zamykać drzwi.

— Straciłem kondycję. — Oddychał ciężko.

— Dobry wieczór. Witam pana na pokładzie.

— Miałem szczęście. Zdążyłem!

— Proszę zająć miejsce, tam, na przodzie...

Spencer zdjął płaszcz, kapelusz i poszedł wąskim przejściem, aż znalazł

wolne miejsce. Z trudem wepchnął zwinięty płaszcz na wąską półkę nad sie-

dzeniem i wymamrotał pod nosem: „Dlaczego oni zawsze zostawiają tak mało

miejsca na ręczny bagaż...”

Słowa te skierowane były do siedzącego obok pasażera, który mu się

ciekawie przyglądał. Potem torbę podróżną wsunął pod siedzenie i z zadowo-

loną miną usiadł na miękkich poduszkach.

— Dobry wieczór państwu — odezwała się zmetalizowana kopia głosu

stewardessy mówiącej przez głośnik. — Kanadyjskie Towarzystwo Przewo-

zów Nieregularnych wita tych z państwa, którzy przybyli z Winnipeg. Mamy

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

12

nadzieję, że podróż miło państwu upłynie. Proszę zapiąć pasy, za chwilę star-

tujemy.

Gdy Spencer nieporadnie zapinał pas, jego sąsiad mruknął:

— Bardzo niepokojąca uwaga... — Ruchem głowy wskazał tabliczkę

przybitą do fotela przed nimi: „Pasy ratunkowe znajdują się pod siedzeniami”.

— Nieczęsto się to spotyka.

— No, gdybym nie dostał się na ten samolot, to- bym chyba naprawdę

potrzebował pasa ratunkowego — powiedział Spencer i roześmiał się.

— Hm, taki z pana przysięgły kibic?

— Kibic? — Spencer przypomniał sobie, że jest to pozarozkładowy lot

z okazji meczu piłki nożnej.— Ee, nie... — Dodał usprawiedliwiająco: — Nawet

zapomniałem o tym meczu. Nie, przyznaję ze wstydem, że lecę do Vancouveru

w sprawach służbowych. Chętnie bym obejrzał mecz, ale to niestety wyklu-

czone.

Jego sąsiad konspiracyjnie zniżył głos, jak tylko to było możliwe we

wzrastającym wyciu motorów:

— Na pana miejscu głośno bym tego nie mówił. Samolot jest pełen tę-

paków, którzy lecą do Vancouveru z jedną tylko myślą: wyć, ile wlezie, dla do-

dania ducha swojej drużynie i gwizdać na wrogów. Mogą jeszcze zrobić panu

jaką krzywdę, jeśli będzie pan mówił z takim lekceważeniem o ich ukochanym

sporcie.

Spencer chrząknął rozbawiony i wychylił się nad fotelem, żeby rozej-

rzeć się po kabinie.

Typowa zbieranina hałaśliwych, zaczepnych, ale w gruncie rzeczy do-

brodusznych kibiców sportowych, którzy wybrali się na drugi kraniec konty-

nentu tylko w jednym celu: zagłuszyć przeciwników i okrzyczeć triumf

swoich ulubieńców. Na prawo od Spencera siedziała para małżeńska w

nosami utkwionymi w przeglądzie sportowym. Tuż za nimi czterej przysięgli

piłkarze rozlewali whisky do papierowych kubków przygotowując się do ca-

łonocnej ożywionej dyskusji nad zaletami i wadami poszczególnych graczy.

Strzępy ich rozmowy docierały do niego jak echa boiska piłkarskiego:

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

13

— „Haggerty? Haggerty? Nie gadaj takich bzdur! Wcale nie ta sama kla-

sa. O, to jest rasowy piłkarz, bo...” Za alkoholizującą się czwórką siedzieli inni

typowi kibice uzbrojeni w maskotki o barwach ulubionego klubu. Byli to

przeważnie mężczyźni o czerstwych lub zgoła czerwonych obliczach, mający

wielką ochotę rozegrać vancouverski mecz jeszcze tutaj, w samolocie.

Spencer przeniósł wzrok na swojego sąsiada. Umiał rejestrować szcze-

góły, uczono go tego, więc zauważył dyskretny wzór materiału, niegdyś mo-

dny krój wygniecionej marynarki, krawat, który nie pasował do koszuli, po-

oraną zmarszczkami twarz siwiejące włosy oraz trudny do określenia jakimi-

kolwiek przymiotnikami wyraz pewności siebie i godności. Ciekawa twarz,

twarz człowieka z charakterem. Za szybą widać było coraz szybciej prze-

suwające się czerwone światła perymetru lotniska.

— Być może jestem heretykiem — zaczął Spencer tonem swobodnej

rozmowy — skoro lecę na zachodnie wybrzeże jedynie w celach handlowych.

Ale idzie tu o bardzo ważną dla mnie transakcję.

— Czym pan handluje? — Zainteresował się sąsiad.

— Ciężarówki. Ciężarówki na setki.

— Ciężarówki? Zawsze myślałem, że sprzedają je przedstawicielstwa.

— To prawda. Mnie wysyłają wtedy, kiedy szykuje się jakaś większa

transakcja. Kiedy chodzi o kilkadziesiąt wozów. Dlatego też nie jestem bardzo

popularny u miejscowych przedstawicieli firmy. Myślą, że ot, przyjeżdża sobie

taki laluś z centrali i doli bija targu tylko dzięki specjalnym cenom, a to prze-

cież oni urabiali klienta przez kilka tygodni i im należy się premia. No cóż,

każdy musi żyć. A z tego można żyć wcale nieźle. — Spencer zaczął szukać po

kieszeniach papierosów. — Czy my już lecimy, czy nie?

— Jeśli lecimy, to chyba po ziemi i w miejscu.

— Teraz już mi się nie spieszy. I tak zdążę. — Spencer wyciągnął przed

siebie nogi. — Boże, jaki jestem zmordowany. Dzisiaj miałem jeden z tych dni,

kiedy człowiekowi zwala się cały świat na głowę i gryzłby ściany ze złości. Pan

wie, jak to jest.

— Wiem, wiem.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

14

— Najpierw ten klient, psiakrew, oświadcza, że woli jednak ciężarówki

innej firmy. Potem, kiedy go wreszcie przekonałem i łudziłem się, że wieczo-

rem dobiję targu i podpiszę umowę, a jutro będę mógł spędzić wieczór w do-

mu z żoną i dzieciakami, przychodzi depesza z centrali, żebym łapał samolot i

był jutro w południe w Vancouverze, bo tam coś nie bardzo idzie miejscowe-

mu przedstawicielowi z poważną transakcją. Wszystko rzuciłem i teraz lecę.

Jak trzeba ratować sytuację, to wołają mnie. — Spencer westchnął, potem się

wyprostował jak struna i zaczął parodiować. — Jeśli pan będzie potrzebował

kiedy czterdzieści czy pięćdziesiąt ciężarówek to tylko do mnie, kupujcie, wy-

bierajcie, dyskonto, waruneczki cacy! Nie ma pan ochoty na przedsiębiorstwo

przewozowe?

Sąsiad Spencera zaśmiał się.

— Nie, nie mam. To nie moja parafia.

— A jaka jest pańska parafia? — spytał Spencer.

— Medycyna.

— Pan jest doktorem?

— Tak. Nie jestem potencjalnym klientem. Nie mogę się zdobyć nawet

na jeden samochód, nie mówiąc już o czterdziestu ciężarówkach. Jedyny luk-

sus, na jaki sobie pozwalam, to futbol. Na dobry mecz pojadę na koniec świata.

Oczywiście jeśli mam czas. Dzisiaj akurat mam.

Opierając głowę na poduszce fotela Spencer powiedział:

— To dobrze, że leci z nami lekarz. Jeśli nie będę mógł spać, przepisze

mi pan jakieś proszki.

W ostatnie jego słowa wdarł się ryk motorów. Maszyna zadrgała

wstrzymana na miejscu hamulcami kół.

Doktor przysunął usta blisko do ucha Spencera i zawył:

— Tu nic nie pomoże, w takim hałasie nie pomoże żaden środek usy-

piający. Nigdy nie mogę pojąć, dlaczego przy starcie jest taki hałas.

Spencer skinął głową, a kiedy po paru sekundach wycie nieco osłabło,

tak że mógł mówić bez podnoszenia głosu, odezwał się:

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

15

— Sprawdzanie motorów jest konieczne przed startem. Każdy motor

ma dwa iskrowniki. To na wypadek, gdyby jeden wysiadł. Sprawdza się otwie-

rając całkowicie przepustnicę. Oddzielna próba dla każdego iskrownika. Kiedy

pilot jest pewien, że iskrowniki są w porządku, startuje. Ale dopiero wtedy.

Dzięki Bogu, że linie lotnicze bardzo tych rzeczy pilnują.

— Pan doskonale orientuje się w tych sprawach!

— Ee, trochę. Podczas wojny latałem na myśliwcach, ale po dziesięciu

latach nic już nie pamiętam. Prawie wszystko zapomniałem.

— Lecimy — oświadczył doktor, kiedy obniżył się ton motorów. Parcie

foteli na plecy było dowodem, że maszyna nabiera szybkości na pasie starto-

wym, w chwilę potem lekkie szarpnięcie dało znać o oderwaniu się od ziemi.

Motory grały teraz melodyjnie, równo, samolot wzbijał się stromo w górę.

Spencer miał okazję obserwować znikające ponad skrzydłem światła portu

lotniczego.

— Mogą państwo odpiąć pasy — obwieściła stewardessa przez gło-

śnik. — Można również palić.

— Oddycham zawsze z ulgą, jak już jestem w powietrzu! — oświadczył

doktor odpinając pas i przyjmując ofiarowanego mu przez Spencera pa-

pierosa. — Dziękuję. Pan pozwoli, że się przedstawię, Bruno Baird.

— Bardzo mi przyjemnie, doktorze. Spencer. Zwyczajny Spencer imie-

niem Jerzy, Fulbright Motor Company.

Na pewien czas obaj mężczyźni zamilkli, obojętnie obserwując dymek z

papierosów, który spiralą unosił się w górę, póki u pułapu kabiny nie chwytał

go strumień powietrza wysysając go na zewnątrz. Myśli Spencera były ponu-

re: jak wróci do centrali, to im zrobi piekło, stanowczo. Czekając w Winnipeg

na taksówkę, która go miała odwieźć na lotnisko, wyjaśnił telefonicznie sytu-

ację miejscowemu przedstawicielowi firmy, ale wątpił, czy ten da sobie radę z

opornym klientem. Teraz Spencer musi starać się jak diabli w Vancouverze,

żeby w rezultacie nie obarczono go odpowiedzialnością za ewentualne nie-

powodzenie w Winnipeg. Zresztą — kto wie — może uda się całą sprawę wy-

korzystać jako ewentualny argument w rozmowie na temat podwyżki, która

mu się od dawna należy. A może nie wspominać o podwyżce, tylko o awansie?

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

16

Gdyby został kierownikiem działu sprzedaży, o czym wiele razy wspominał

dyrektor, ale o czym zawsze szybko zapominał, może wtedy mógłby wreszcie

zabrać Mary i dzieciaki z tego starego domu do dzielnicy parkowej. Albo spła-

cić długi za nowy zbiornik na wodę, za szkołę, za chevroleta, za lodówkę, za

ostatni poród w szpitalu. Obu spraw nie da się załatwić — albo dom, albo raty

— nawet za pensję kierownika — myślał ponuro Spencer.

Doktor Baird długo zastanawiał się, czy wykorzystać czas na drzemkę,

czy też odrobić zaległości w lekturze „Gazety Lekarskiej”. W rezultacie nie

zrobił ani jednego, ani drugiego, lecz zagłębił się w myślach o swoim skrom-

nym gabinecie w małej mieścinie, którą opuścił teraz na dwa dni. Czy Evans da

sobie sam radę? Obiecujący chłopak, ale o to chodzi, że jeszcze chłopak. Byle

nie zapomniał, że dla pani Lowrie ma wystawić receptę na miksturę, a nie za-

pisywać jej żadnego z tych świństw produkowanych z wielkim wrzaskiem

przez różne firmy. Pani Lowrie pali się do tych specyfików. No, dzięki Bogu,

jest Doris, będzie pilnowała Evansa. Żony lekarzy są pod tym względem

wspaniałe. Muszą być, psiakrew! Lewis powinien to wreszcie zrozumieć i po-

szukać sobie odpowiedniej żony. Doktor zdrzemnął się wreszcie, ale trzymany

w palcach papieros sparzył go, więc się ocknął.

Para małżeńska po drugiej stronie nadal siedziała pogrążona w swoich

sportowych tygodnikach. Opisać Joe Greera to znaczy opisać Hazel Greer —

trudno wyobrazić sobie parę bardziej do siebie podobną. Oboje mieli różową

cerę, jasne, ostre spojrzenie wyrazistych oczu, oboje pochyleni nisko nad swo-

imi pismami sprawiali wrażenie ludzi, którzy studiują tajemnicę wszechświa-

ta.

— Cukierek anyżkowy? — spytał Joe, kiedy podsunięto im tackę ze

słodyczami.

— Aha... — mruknęła Hazel. Potem obie rudawe głowy znowu pochyli-

ły się nad pismami, a obie szczęki poruszały się miarowo.

Czwórka pasażerów siedząca za Spencerem rozpoczynała trzecią ko-

lejkę whisky w papierowych kubkach. Trzech z nich należało do pospolitej ka-

tegorii kibiców: bycze karki, kłótliwi, napastliwi, na dwa dni zrywający z kon-

wenansami i hamulcami moralnymi. Czwarty był niski, chudy, twarz miał po-

ciągłą, także chudą, i przeraźliwie ponury wyraz oczu. Wiek — nieokreślony.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

17

Mężczyzna ten mówił śpiewnym akcentem z okolic Lancashire. „Zobaczycie

jutro, że Lwy zwyciężą!” — wykrzykiwał raz po raz wznosząc któryś tam z ko-

lei toast za zdrowie swoich ulubieńców. Jego towarzysze uroczyście podnieśli

swoje kubki. Jeden z nich. — z wpiętym w klapę znaczkiem przypominającym

raczej wygłodzonego kota z przedmieścia niż lwa — kolistym ruchem ręki

uzbrojonej w papierośnicę poczęstował kolegów i zauważył nie po raz pierw-

szy:

— Ale się nie spodziewałem, że zdążymy. Kiedy czekaliśmy w Toronto

z powodu tej mgły, to sobie pomyślałem: „Wiesz co, Andy, wygląda na to, że

ten smaczny kąsek ucieknie ci sprzed nosa”. No, ale teraz wygląda, że się nam

uda, bo jesteśmy spóźnieni tylko parę godzin, a i przespać się można w samo-

locie.

—Ale chyba przedtem coś dadzą do jedzenia! — odezwał się jeden z

czwórki. — Zdycham z głodu. Kiedy, do cholery, będzie ta kolacja!

— Już niedługo. Zwykle podają około ósmej, tylko przez to opóźnienie

na pewno wszystko się pokręciło.

— Trudno, napijemy się czekając! — poradził mężczyzna ze śpiewnym

akcentem i wyciągnął do nich butelkę z whisky. Nazywano go Czajnik.

—Spokojnie, Czajnik, dużo nie zostało!

— Nic się nie bój, znajdzie się jeszcze jakaś butelczyna. Na zdrowie, bę-

dziecie lepiej spali!

Pozostałych pięćdziesięciu sześciu pasażerów, wśród których było tyl-

ko kilka kobiet, czytało albo rozmawiało, a prawie wszyscy emocjonowali się

jutrzejszym meczem i okazywali zadowolenie, że oto odbywają już ostatni

etap podróży przez cały kontynent. Z okien po prawej stronie widać było mi-

gające niebieskie i żółte światła ostatnich przedmieść Winnipeg, które jednak

szybko zniknęły, gdy samolot wzbił się na wyższy pułap.

W małej, ale dobrze wyposażonej kuchence stewardessa Janet Benson

przygotowywała spóźnioną kolację, która powinna była być podana już przed

dwiema godzinami. W lustrze drzwiczek kredensu odbijała się jej twarz, pod-

niecona jak zwykle na początku podróży. Janet z przyzwyczajenia kryła się

wtedy w swoim maleńkim królestwie kuchennym. Wyjmując z wbudowanych

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

18

w ściany szafek serwetki i sztućce, zadowolona nuciła sobie pod nosem. Cho-

ciaż podawanie posiłków stanowiło najmniej pociągającą część obowiązków

stewardessy i Janet zdawała sobie sprawę, że czeka ją męcząca godzina usłu-

giwania sześćdziesięciu głodnym pasażerom, wcale nie czuła się tym przygnę-

biona — wprost odwrotnie — rozpierało ją wewnętrzne zadowolenie. Wiele

jej koleżanek po fachu — gdyby ją teraz widziały z kosmykami jasnych wło-

sów wystającymi spod lotniczej czapeczki i gdyby widziały jej sprężyste ruchy

podczas przygotowywania posiłków — na pewno pokręciłoby głową z uzna-

niem i poddało się ternu samemu nastrojowi.

W kabinie pilotów panował jednostajny szum motorów. Obaj piloci

siedzieli w milczeniu, bez ruchu, czasem tylko jeden albo drugi poruszał ręką

lub nogą. Ich twarze wyglądały tajemniczo oświetlone czarodziejskimi lamp-

kami na tablicy pokładowej. Ze słuchawek, które zsunęli lekko z uszu, rozcho-

dził się czasami szmer radiowych rozmów innych załóg z portami na ziemi. Na

szyi mieli zapięte paski z mikrofonami.

Kapitan Dunning przeciągnął się, potem rozluźnił mięśnie i głęboko

odetchnął przez gąszcz wąsów. Wszystkie te czynności wykonywał od wieków

w niezmiennym porządku — znała je dobrze cała załoga. Kapitan wyglądał

znacznie poważniej niż na swoje trzydzieści jeden lat.

— Temperatura głowic trzeciego silnika? — spytał drugiego pilota ob-

racając się ku niemu.

Piotr drgnął i spojrzał na przyrządy kontrolne.

— W porządku, kapitanie! Mechanicy w Winnipeg nic nie znaleźli. Wi-

docznie samo powróciło do normy. Już się nie przegrzewa.

Dunning patrzył w ciemne niebo. Blady księżyc słabo rozjaśniał po-

włokę chmur nad ziemią. Wełniaste strzępy nadchodziły leniwie. Nabierały

szybkości dopiero tuż przed samolotem. Mijały go już w, zawrotnym tempie.

Czasami maszyna zanurzała się w sinobiałe kłębowisko, by po paru sekun-

dach wyprysnąć na wolność. Zupełnie jak wrzucony do wody pies, który

otrząsając się z radością wyłazi na brzeg.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

19

Przy odrobinie szczęścia będziemy mieli gładki przelot jak rzadko —

rzucił. — Ostatni komunikat meteo nie był taki zły. Może odrobimy trochę

spóźnienia. Na długich trasach trudno być punktualnym.

— Święta racja — zgodził się drugi pilot. — Za miesiąc będą tu jeszcze

gorsze warunki.

Maszyną zaczęło trochę rzucać, wpadli w obszar prądów termicznych.

Przez kilka minut kapitan zajęty był pilnowaniem kursu i wysokości. Potem

zauważył:

— Idziesz na ten mecz w Vancouverze? Oczywiście jeśli zdążymy się

przespać...

Drugi pilot zawahał się, nim odpowiedział:

— Jeszcze nie wiem.. Nie wiem, jak mi się ułoży...

Kapitan spojrzał na niego bacznie.

— Nie rozumiem. Jak co się ułoży? Jeśli myślisz o Janet, to lepiej prze-

stań. Za młoda na takiego Casanovę.

Niewielu mężczyzn mniej zasługiwało na podobne określenie niż ten

młody pilot o inteligentnym wyrazie twarzy, który zaledwie rozpoczynał trze-

ci dziesiątek lat swojego życia. Zaczerwienił się.

— Ależ kapitanie, niech pan będzie spokojny...

— Już ja ci wierzę. Zresztą wszystko jedno, byłeś się trzymał z daleka

od Janet! — Kapitan uśmiechnął się. — Co najmniej połowa personelu latają-

cego wszystkich linii lotniczych Kanady uważa za swój święty obowiązek

umówić się z nią na randkę. Nie utrudniaj sobie życia, frajerze!

O parę metrów od nich, po drugiej stronie zasuwanych drzwi, przed-

miot ich rozmowy zbierał od pasażerów zamówienia na dania wieczornego

posiłku.

— Czy mogę podać panu kolację? — pytała Janet pochylając się z

uśmiechem.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

20

— Eee? Że co? O tak, proszę! — Baird ocknął się z głębokiej drzemki i

trącił łokciem Spencera, który się zdrzemnął. — Proszę się obudzić. Kolacja.

Spencer ziewnął.

— Kolacja? Naturalnie. Ale się pani trochę spóźniła, co? Już myślałem,

że przespałem kolację...

— Przetrzymano nas w Toronto i dlatego kolacja jest później — wyja-

śniła Janet Benson. — Co pan sobie życzy? Mamy młodą baraninę albo łososia

z rusztu.

— Dobrze, może być.

Uśmiech Janet stał się nieco wymuszony.

— Które z tych dań?

Spencer dopiero teraz całkowicie się rozbudził.

— A tak, przepraszam, bardzo przepraszam. Proszę o baraninę.

— Ja też — odezwał się Baird.

Przez następne pół godziny Janet nakładała potrawy na tacki i roznosi-

ła pasażerom. Wreszcie, gdy wszyscy pasażerowie mogli zaspokoić już głód,

Janet ujęła słuchawkę wewnętrznego telefonu i wywołała pilotów.

— Drugi pilot! — zgłosił się Piotr.

— Kolacja — oświadczyła Janet, — Lepiej późno niż wcale. Co będzie-

cie jedli? Jest baranina i łosoś z rusztu.

— Chwileczkę! — Słyszała, jak Piotr powtarza pytanie kapitanowi. —

Janet, stary chce baraninę... Nie, poczekaj... zmienił zdanie... Pyta, czy łosoś jest

dobry.

— Wygląda apetycznie — odpowiedziała wesoło. — Nikt nie narzekał.

— No to dla nas obu łosoś. Podwójne porcje. Rośniemy i musimy dużo

jeść.

— Ani przez chwilę nie sądziłam, że wystarczy wam normalna porcja.

Kuchnia, dwa razy ryba dla panów!

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

21

Szybko przygotowała dwie tacki i zaniosła je pilotom. Szła lekko wą-

skim przejściem dygocącej maszyny. Piotr otworzył drzwi kabiny i wpuścił ją,

potem odebrał jedną tackę. Kapitan przerzucił przed chwilą stery na automa-

tycznego pilota i teraz składał kontroli ruchu w Winnipeg meldunek co do

swojego położenia:

— Wysokość szesnaście tysięcy stóp — mówił do maleńkiego mikrofo-

nu, umieszczonego na delikatnej plastykowej rączce. — Kurs dwieście osiem-

dziesiąt pięć, szybkość dwieście dziesięć węzłów. Przewidziany czas lądowa-

nia w Vancouverze godzina 05.05 według standartowego czasu Pacyfiku. Od-

biór.

Przełączył z nadawania na odbiór. Ze słuchawek dobiegło jakby recho-

tanie żab — zniekształcone słowa radiotelefonisty potwierdzającego odbiór

meldunku:

— „Lot siedemset czternaście, port lotniczy Winnipeg. Zrozumiano.

Koniec”.

Dun sięgnął po dziennik

pokładowy, wpisał czas rozmo-

wy, potem odsunął fotel nieco

dalej od sterów, ale tak, aby w

każdej chwili mógł je szybko

przejąć. Piotr zaczął już jeść

umieściwszy sobie tackę na po-

duszce, którą położył na kola-

nach.

— Zaraz skończę, kapitanie — obwieścił.

— Możesz się nie spieszyć — odparł Dun podnosząc ręce nad głową i

prostując ramiona. — Poczekam. Jedz powoli, nawet sobie pomlaskaj, jeśli

masz na to ochotę. Dobry łosoś?

— Niezły —- mruknął drugi pilot z ustami pełnymi jedzenia. — Gdyby

jeszcze porcja była większa, można byłoby to nazwać kolacją.

Kapitan roześmiał się.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

22

— Powinieneś dbać o linię, Piotr. — Obrócił się do stewardessy, która

stała w cieniu za fotelem. — Wszystko w porządku, Janet? Jak tam nasi spor-

towcy?

Janet wzruszyła ramionami.

— Teraz są spokojni. Długi postój w Toronto musiał ich jednak zmę-

czyć. Czterech żłopie whisky wiadrami, ale zachowują się stosunkowo grzecz-

nie i cicho. Nie potrzebowałam im zwracać uwagi. Może dlatego, że są zamro-

czeni whisky. Spokojny lot. Odpukać.

Piotr podniósł brwi.

— Ho, ho, moją panno, właśnie dlatego nie należy tracić czujności.

Właśnie podczas spokojnych lotów rodzą się kłopoty. Jestem pewien, że lada

chwila ktoś zachoruje.

— Ee, wszyscy są zdrowi jak ryby — odpowiedziała wesoło. — Ale

uprzedź mnie, kiedy przejmiesz stery. Podam wszystkim papierowe torebki.

— Dobrze ci tak! Dostałeś za swoje — zaśmiał się kapitan. — Aleś go

zrobiła.

— Jak pogoda? — spytała Janet.

— Pogoda? Ano mgła od gór na wschód, aż po Manitobę. Ale dla nas nic

groźnego. Będziemy lecieć jak po stole aż do wybrzeża.

— To świetnie. Jednakże nie pozwalaj temu kawalerowi dotykać ste-

rów, póki nie podam kawy.

Opuściła kabinę, nim Piotr zdążył się odciąć, przeszła między fotelami

pasażerów zbierając zamówienia na kawę. Po kilkunastu minutach zjawiła się

znowu w kabinie pilotów niosąc tackę. Dun zdążył już zjeść kolację i teraz z

zadowoleniem wypił aromatyczny płyn. Piotr przejął stery. Z uwagą śledził

wskazówki przyrządów kontrolnych, gdy kapitan wstał z fotela.

— Podrzucaj węgiel do kotłów. Niech się dobrze pali. Idę zaśpiewać

naszym klientom kołysankę na dobranoc.

Piotr skinął głową nie odwracając się.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

23

— Dobra jest, kapitanie.

Kapitan wyszedł za Janet do jasno oświetlonej kabiny pasażerskiej.

Oślepiony, zamrugał, potem podszedł do foteli zajmowanych przez Spencera i

Bairda, którzy właśnie oddawali swoje tacki stewardessie.

— Dobry wieczór — powitał ich Dun. — Wszystko w porządku?

Baird podniósł głowę.

— Aaa, owszem, dziękujemy. Bardzo dobra kolacja. No i byliśmy już

zdrowo głodni.

— Wiem, przepraszamy za opóźnienie.

Doktor machnął lekceważąco ręką.

— Głupstwo. Nie możemy winić pana za mgłę w Toronto. No ja... —

dodał — jestem gotów do małej drzemki.

— I ja też — Spencer ziewnął.

— Życzę panom dobrej nocy — powiedział Dun gasząc nad ich fotelami

światła do czytania. — Stewardessa zaraz przyniesie pledy. — Poszedł dalej, z

każdym z pasażerów zamieniając parę słów ściszonym tonem, jednym wyja-

śniając, jak opuścić oparcie fotela, innym podając obecny kurs i przewidywaną

pogodę.

— No, jestem gotów do podróży w krainę marzeń — wyznał Spencer.

— To dla pana również prawdziwa okazja, doktorze. Żadnych nocnych we-

zwań do pacjentów.

— Ile godzin lotu? — mruknął sennie Baird z zamkniętymi oczami. —

Dobre siedem, co? Warto się przespać. Dobranoc.

— Dobranoc, doktorze! — Spencer poprawił sobie miękką poduszecz-

kę pod głową. — Boże drogi, ale jestem zmordowany!

Samolot mruczał cicho i płynął wytyczonym kursem, otulony gęstymi

chmurami, które jakby broniły go przed zimnym, obcym światem. Szesnaście

tysięcy stóp poniżej rozciągały się ciche, uśpione prerie Saskatchewanu.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

24

Dun podszedł do pijackiego kwartetu i grzecznie, ale stanowczo zabro-

nił dalszego picia.

Z miłym uśmiechem tłumaczył:

— Na pokładzie statku powietrznego nie wolno tego robić. Jeśli jeszcze

zobaczę butelkę, panowie będą musieli wysiąść i iść dalej na piechotę.

— A w karty wolno grać? — spytał jeden z czwórki podnosząc butelkę

pod światło i wysączając ostatnie krople drogocennego płynu.

— Ależ oczywiście! — odparł kapitan. — Byle nie zakłócać spokoju po-

zostałym pasażerom.

— Biedny nasz kapitan — mruknął pasażer z akcentem z Lancashire.

— To nie zabawa utrzymać w powietrzu takiego kolosa.

— Głupstwo — zaśmiał się kapitan. — Właśnie że zabawa.

— I każdy lot nazywa pan zabawą?

—Prawie każdy.

— Póki się coś nie zdarzy, co?

Cała czwórka zarechotała, kapitan także. Poszedł dalej. Pasażer ze

śpiewnym akcentem otworzył usta i tępo spojrzał przed siebie. Mimo whisky

do świadomości jego dotarło na chwilę znaczenie tych paru słów: „Póki się coś

nie zdarzy”.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

25

ROZDZIAŁ DRUGI

0 0 . 4 5 – 0 1 . 4 5

Kapitan kończył wizytę u pasażerów. Toczył właśnie ożywioną roz-

mowę z jednym z ostatnich — drobnym mężczyzną, który już parę razy z nim

latał.

— Tak, ja wiem” że to jest wąsik pilotów wojskowych — mówił Dun i

ze skrępowaniem przesunął palcami po szczecinie pod nosem. — Ale noszę je

od tak dawna... Bardzo się do nich przyzwyczaiłem...

— Pewno lecą na to kobiety, co? — powiedział jego rozmówca. — Jak

pana nazywają? Foka?

— Nie, nie — odparł Dun uśmiechając się słabo.— Na naszej linii latają

ludzie oczytani. Przeważnie nazywają mnie Duncan.

— Dlaczego Duncan? — spytał pasażer.

— No, Duncan, wie pan. „Makbet” Szekspira.

Pasażer wytrzeszczył oczy.

—Szekspira? — spytał głupawo. — A co ma z tym wspólnego Szekspir?

Kapitan pożegnał się; kątem oka zauważył sylwetkę stewardessy po-

chylonej nad kobietą siedzącą z mężem. Dłoń Janet spoczywała na czole pasa-

żerki. Kapitan podszedł do nich, kobieta leżała bezwładnie w poprzek fotela,

twarz jej wykrzywił ból. Kapitan dotknął ramienia stewardessy.

— Co się stało, panno Benson?

Janet podniosła głowę.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

26

— To chyba pogoda tak dała się pani we znaki, kapitanie — odpowie-

działa spokojnie. — Dam jej pastylkę aspiryny i zaraz poczuje się lepiej. —

Odeszła.

Dunning zajął miejsce przy chorej.

— Bardzo mi przykro, że pani cierpi — powiedział ze współczuciem w

głosie, pochylając się nad nią i jej mężem. — Co pani dolega?

Kobieta spojrzała na niego błagalnym wzrokiem.

— Nie... nie wiem — wyjąkała cichutko. — Na... gle... zrobiło mi się...

niedobrze... Parę minut... temu. Mdło mi, kręci się w głowie... okropnie boli... O,

tu! — wskazała ręką na żołądek — Ja wiem... sprawiam kłopot... Ja...

— Ależ kochanie! — odezwał się mąż. — Leż spokojnie... Zaraz będzie

ci lepiej. — Wpatrzył się w kapitana. — To choroba powietrzna, tak?

— Z pewnością — odparł Dun. Spoglądał w zamyśleniu na chorą. Zbie-

lała twarz pokryła się kropelkami potu, włosy miała rozrzucone, palce za-

ciśnięte kurczowo na oparciu fotela i na ramieniu męża.

— Przykro mi bardzo — powtórzył miękko. — Jestem pewien, że ste-

wardessa pani pomoże. Proszę nie napinać mięśni, proszę oddychać głęboko.

Może sprawi pani ulgę wiadomość, że nie będzie już teraz huśtać.

Odsunął się, gdy wróciła Janet.

— Mam aspirynę, proszę pani — stewardessa podała chorej pastylkę.

— Proszę. — Uniosła głowę kobiety i pomogła jej popić pastylkę wodą. —

Świetnie! Teraz posadzę panią wygodniej. O tak... — Otuliła nogi kobiety ple-

dem. — Lepiej? — Chora z wdzięcznością kiwnęła głową. — Za chwilę wrócę,

żeby zobaczyć, jak się pani czuje. I na wszelki wypadek... tutaj są torebki pa-

pierowe. A jeśli będzie pani czegoś potrzebowała, to proszę nacisnąć dzwo-

nek, o, tu, pod oknem.

— Dziękuję — odezwał się mąż chorej. — Na pewno będzie jej teraz

lepiej. — Spojrzał na żonę i uśmiechnął się. Widać było, że sam sobie chce do-

dać otuchy. — Postaraj się zasnąć, kochanie. Na pewno ci przejdzie.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

27

— Jestem pewien — potwierdził Dun. — Bardzo wiele ludzi cierpi na

chorobę morską. To jest to samo. Szybko przyjdzie pani do siebie. I oboje pań-

stwo zdążycie się jeszcze dobrze wyspać.

Poszedł do kuchenki stewardessy, Janet za nim.

— Kto oni są? — spytał.

— Państwo Childer. John Childer. Nie wiem nic więcej. Czuła się zupeł-

nie dobrze piętnaście minut temu.

— Hm... Proszę mnie zawiadomić, gdyby nastąpiło pogorszenie. Za-

wiadomiłbym wtedy lotnisko.

Janet spojrzała wystraszona.

— Co? Dlaczego? Czego się boisz?

— Sam nie wiem. Po prostu nie podoba mi się jej wygląd. Nie wygląda

to na chorobę powietrzną. Może... nie wiem. Objawy dość ostre. — Kapitan był

mocno zaniepokojony i palcami stukał nerwowo w stalowy zmywak. — Jest

jakiś lekarz wśród pasażerów?

— Nikt nie jest zapisany na liście jako lekarz — odpowiedziała Janet.

— Ale mogę spytać.

Dun przecząco potrząsnął głową.

— Lepiej chwilowo tego nie robić. Wszyscy teraz zasypiają. Nie chcę

paniki. Za pół godziny proszę mi powiedzieć, jak ona się czuje. Kłopot w tym

— dodał odchodząc — że dopiero za cztery godziny będziemy nad wybrze-

żem.

Wracając do kabiny pilotów Dun jeszcze raz stanął koło chorej i

uśmiechnął się do niej. Kobieta usiłowała odpowiedzieć mu uśmiechem, ale

wstrząsnął nią atak bólu. Zacisnęła oczy w skurczu. Przez chwilę Dun przyglą-

dał się jej uważnie, wreszcie odszedł. Zamknął za sobą drzwi kabiny i usiadł w

fotelu pierwszego pilota. Zdjął czapkę, włożył hełm ze słuchawkami i zapiął

pod szyją pasek podtrzymujący mikrofon. Postrzępione kawały chmur pędziły

prosto w okna kabiny, owijały ją na chwilę bielą, potem znikały.

— Cumulo-nimbusy coraz gęstsze — zauważył drugi pilot.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

28

— Zacznie huśtać — burknął Dun.

— Tak wygląda.

— Biorę stery. Lepiej wyjdźmy wyżej nad chmury. Poproś o zezwolenie

na dwadzieścia tysięcy.

— Tak jest. — Piotr nacisnął guzik na mikrofonie. — Siedemset czter-

naście wzywa Reginę.

— Słuchamy siedemset czternaście — zarechotał głos w słuchawce.

— Pakujemy się w paskudne mleko. Prosimy o zezwolenie na dwadzie-

ścia tysięcy.

— Siedemset czternaście czekać. Zapytam kontrolę obrazu.

— Dziękuję — odparł Piotr.

Kapitan wpatrywał się w skłębione chmury.

— Powiedz Janet, żeby kazała pasażerom zapinać pasy — wydał dys-

pozycję. Pewnie operując sterami usiłował niwelować wstrząsy.

— Tak jest. — Piotr sięgnął po słuchawkę wewnętrznego telefonu wi-

szącą na ścianie. Samolot wypadł z chmury, drgnął, szarpnął, po chwili znowu

utonął w gęstej bieli.

— Lot siedemset czternaście! — odezwał się głos z ziemi. — Kontrola

obrazu zezwala na dwadzieścia tysięcy. Odbiór.

— Siedemset czternaście potwierdza dwadzieścia tysięcy. Dziękujemy.

Koniec.

— Jazda! — mruknął kapitan. Silniki zagrały żwawiej, nos maszyny

uniósł się do góry, wskazówka wysokościomierza na mrugającej lampkami

tablicy pokładowej obwieściła, że wzbijają się z szybkością pięciuset stóp na

minutę. Wycieraczka na szybie szerokim ramieniem zmywała krople wody —

w tę i z powrotem.

— Nie będę żałował, jak wylądujemy. Zrobiło się paskudnie — zauwa-

żył drugi pilot.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

29

Dun nie odpowiadał, siedział z oczyma wlepionymi w przyrządy przed

sobą. Żaden z pilotów nie usłyszał wejścia stewardessy. Dotknęła ramienia

kapitana.

— Pani Childer czuje się gorzej. I jest drugi chory. Mężczyzna.

Dun nie odwrócił głowy. Wyciągnął rękę i zapalił reflektory do lądo-

wania. Snopy ostrego światła utonęły w pasmach deszczu i wirującego śniegu.

Pilot zgasił światła i włączył urządzenia odladzające.

— Teraz nie mogę odejść, Janet — odpowiedział nie przerywając swo-

ich czynności. — Musisz jednak sprawdzić, czy wśród pasażerów nie ma leka-

rza.

— I niech wszyscy zapną pasy. Sprawdź. Będzie zdrowo huśtać. Przyj-

dę, jak będę mógł.

— Tak jest, kapitanie!

Janet stanęła w drzwiach kabiny pasażerskiej i głośno, aby wszyscy

mogli ją dobrze słyszeć, zawołała:

— Proszę zapiąć pasy, jesteśmy w obszarze zaburzeń atmosferycz-

nych! — Pochyliła się nad parą najbliżej siedzących pasażerów, na poły zale-

dwie rozbudzonych, półprzytomnych. — Przepraszam bardzo, czy któryś z

panów jest może lekarzem?

Niższy z mężczyzn potrząsnął przeczącą głową:

— Nie, nie... A co się stało?

— Nic poważnego, głupstwo.

Okrzyk bólu zmobilizował jej uwagę. Szybkim krokiem podeszła do

państwa Childer. Pani Childer cicho jęczała leżąc w ramionach męża, oczy mia-

ła zamknięte, twarz skurczoną w paroksyzmach bólu. Janet uklękła obok i

otarła pot z czoła kobiety. Pan Childer patrzył na Janet. Na jego twarzy malo-

wało się przerażenie.

— Coś trzeba zrobić... Co to może być?

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

30

— Proszę ją ciepło okryć. Zaraz sprawdzę, czy wśród pasażerów jest

lekarz.

— Lekarz! O Boże, mam nadzieję, że jest! Ale co zrobimy, jeśli nie bę-

dzie?

— Proszę się nie martwić. Zaraz wrócę.

Janet podniosła się, rzuciła jeszcze jedno krótkie spojrzenie na cierpią-

cą, wstała i idąc między rzędami foteli pytała, czy nie ma wśród pasażerów7

lekarza

— A co, ktoś jest chory? — odpowiadano pytaniem.

— Nie, po prostu źle się czuje. Czasami zdarza się to osobom wrażli-

wym. Przepraszam, że pana niepokoiłam.

Czyjaś dłoń chwyciła ją za rękę. Był to jeden z czwórki pijących —

twarz miał zieloną, skórę suchą, błyszczącą.

— Przepraszam panią, że znowu panią niepokoję, ale cholernie źle się

czuję. Czy mogę prosić o szklankę wody?

— Ależ oczywiście, zaraz panu podam.

— Nie wiem, co mi się stało. Nigdy się tak piesko nie czułem. — Męż-

czyzna przechylił głowę do tyłu, oparł ją o poduszkę fotela. Oddychał z trud-

nością, wydymając przy tym policzki. Jeden z jego towarzyszy obudził się, po-

ruszył, otworzył oczy i podniósł głowę.

— Co ci się stało? — spytał.

— Brzuch — wyjaśnił chory. — Rozdziera mi wnętrzności! — Chwycił

się dłonią za brzuch i wykrzywił w paroksyzmie bólu.

Janet dotknęła ramienia Spencera, potrząsnęła nim delikatnie.

Otworzył jedno oko, potem drugie.

— Przepraszam, że pana budzę. Czy nie jest pan lekarzem?

Spencer zbierał pośpiesznie myśli.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

31

— Lekarzem? Ja? Nie, nie... I nie wiem kto... — Skinęła głową chcąc iść

dalej. — Chwileczkę, chwilkę! — zatrzymał ją. — Przecie ten pan koło mnie

jest lekarzem!

— Dzięki Bogu! — westchnęła stewardessa. — Muszę go obudzić.

Spencer trącił łokciem skuloną sylwetkę doktora Bairda.

—Ktoś zachorował? — spytał Janet.

— Jedna pani źle się czuje...

— Doktorze, doktorze! — Spencer energicznie szarpnął doktora za rę-

kę, Baird potrząsnął głową, coś mruknął, wreszcie się obudził. — A jednak,

doktorze, jest wezwanie do chorego.

— Pan jest lekarzem? — spytała Janet niespokojnie.

— Jestem doktor Baird. Co się stało?

—Mamy dwóch pasażerów, którzy poważnie zasłabli. Może ich pan

obejrzeć?

— Zasłabli? Oczywiście, już idę.

Spencer wstał, żeby przepuścić doktora.

— Gdzie oni są? — spytał Baird przecierając oczy.

— Byłoby dobrze, gdyby pan doktor najpierw obejrzał panią Childer, o

tam! — powiedziała Janet prowadząc doktora i jednocześnie powtarzając raz

po raz opanowanym głosem: —- Proszę zapiąć pasy, proszę zapiąć pasy.

Pani Childer leżała, o ile na to pozwalało oparcie fotela. Całym jej cia-

łem wstrząsały dreszcze. Oddech miała ciężki, przerywany, włosy zlepione

potem.

Baird stanął nad nią przyglądając się pilnie. Potem ukląkł obok i ujął w

przegubie dłoń chorej.

— To jest pan doktor — wyjaśniła Janet.

— Och, jak się cieszę, doktorze — odezwał się pan Childer z ożywie-

niem.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

32

Kobieta otworzyła oczy.

— Doktor...? — wyszeptała drżącymi wargami.

Proszę leżeć spokojnie — powiedział Baird patrząc na sekundnik. Pu-

ścił przegub, pomacał się po kieszeniach i wyjął oftalmoskop. — Proszę szero-

ko otworzyć oczy — polecił łagodnie i przy pomocy cieniutkiego strumyka

światła z maleńkiej baterii zbadał kolejno oba oczy. — Boli? — spytał. Kobieta

skinęła głową. — Gdzie? Tu? Czy tu? — dłonią obmacywał jej brzuch. Kobieta

nagle drgnęła, zakrztusiła się okrzykiem bólu. Przykrył ją z powrotem pledem,

dotknął dłonią zimnego czoła i wstał. — To pana żona? — zwrócił się do męż-

czyzny siedzącego obok.

—- Tak, panie doktorze.

— Czy były inne objawy oprócz bólu brzucha?

— Miała wymioty.

— Kiedy się to zaczęło?

— Niedawno. — Childer spojrzał pytająco na Janet. — Zupełnie nagle.

Baird w zamyśleniu skinął głową. Ujął Janet pod ramię i odszedł mó-

wiąc przyciszonym głosem, żeby go nie słyszeli siedzący obok pasażerowie,

którzy z ciekawością obracali głowy.

— Dawała jej pani jakieś środki?

— Aspirynę i wodę — odpowiedziała Janet. — Och, przypomniałam

sobie, miałam podać wodę temu drugiemu pasażerowi, który zachorował.

— Zaraz, proszę poczekać! — odezwał się Baird ostro. Nie był już sen-

ny, okazywał całkowite opanowanie i autorytet lekarski. — Gdzie panią uczo-

no pielęgnowania chorych?

Słysząc ten ton Janet zaczerwieniła się.

— W szkole stewardess, ale...

— Nie, nic! Nie warto o tym mówić. Proszę na przyszłość pamiętać, że

chorym, którzy wymiotują, nie daje się aspiryny. To jedynie pogarsza ich stan.

Tylko wodę.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

33

— Przepraszam, doktorze... — wybąkała Janet.

— Proszę teraz iść do kapitana i powiedzieć mu, że musimy natych-

miast lądować. Chorą trzeba bez zwłoki odstawić do szpitala. I na miejscu lą-

dowania niech czeka karetka pogotowia.

— Co jej jest?

— W tych warunkach trudno postawić pewną diagnozę, ale stan jest

tak ciężki, że usprawiedliwia natychmiastowe lądowanie w pobliżu miasta,

gdzie jest szpital. Proszę to powtórzyć kapitanowi.

— Idę, doktorze. Może pan doktor będzie łaskaw w tym czasie zbadać

drugiego chorego. Ma te same objawy...

Baird spojrzał bacznie na Janet.

— Te same objawy? Który z pasażerów?

Janet poprowadziła doktora na przód kabiny, gdzie skulony mężczy-

zna, podtrzymywany przez siedzącego obok przyjaciela, wymiotował krztu-

sząc się. Baird pochylił się, by zobaczyć twarz chorego.

— Jestem lekarzem, proszę... — ujął w dłonie głowę pasażera. — Co

pan jadł w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin?

— No, to co zwykle — wyjąkał mężczyzna słabym głosem. — Śniada-

nie, jajka na boczku... drugie śniadanie, sałatka... kanapki w porcie... i teraz w

samolocie kolacja. — Z kącika ust po brodzie spływała mu ślina. — Boli, dok-

torze, i moje oczy...

— Oczy? Co z oczami? — spytał ostro Baird.

— Widzę niewyraźnie, wszystko podwójnie...

Ta odpowiedź ubawiła jego towarzysza:

— Ale whisky była mocna, co?

— Niech się pan nie odzywa! — żachnął się Baird. Gdy wstał, zobaczył,

że obok stoi Janet w towarzystwie kapitana. — Proszę go ciepło okryć. Jeszcze

parę pledów.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

34

Kapitan skinął na doktora. Kiedy się znaleźli w kabinie stewardessy,

Baird spytał:

—Kiedy możemy lądować, kapitanie?

— Cały kłopot w tym, że w ogóle nie możemy.

Baird wytrzeszczył oczy:

— Dlaczego?

— Pogoda. Odebrałem komunikat przez radio. Niski pułap chmur i

mgła nad preriami po tej stronie gór. Calgary zamknięte, musimy lecieć na

wybrzeże.

Baird zastanawiał się chwilę nad słowami kapitana.

— A gdybyśmy wrócili?

Dun potrząsnął głową. W słabym świetle widać było ściągnięte rysy je-

go twarzy.

— Wykluczone. Winnipeg zamknięto wkrótce po naszym starcie. Mgła.

Zresztą bliżej jest na wybrzeże.

Baird skrzywił się, nerwowo stukał palcem o klosz lampki.

— Ile mamy godzin lotu do najbliższego lotniska?

— O piątej rano czasu Pacyfiku możemy lądować. — Dun spostrzegł, że

lekarz mimo woli zerka na zegarek, i dodał: — Czyli za trzy i pół godziny. Sa-

moloty nieregularnych linii nie należą do najszybszych maszyn na świecie.

Baird podjął decyzję:

— A więc do chwili lądowania w Vancouver musimy sobie sami radzić.

Potrzebna mi będzie moja torba. Czy można się do niej dogrzebać? Oddałem ją

z bagażem w Toronto.

— Spróbujemy — powiedział kapitan. — Mam nadzieję, że nie leży na

samym dnie. Proszę o kwity bagażowe.

Długimi palcami doktor wyciągnął portfel z tylnej kieszeni spodni, z

portfelu wyjął kwity, które wręczył kapitanowi.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

35

— Tam są dwie torby, kapitanie. Potrzebna mi jest mniejsza. Nie mam

z sobą wielu środków, ot po prostu parę podstawowych rzeczy. Ale i to się

przyda.

Ledwo skończył mówić, samolot zatoczył się nagle jak pijany na bok,

potem w dół. Kapitana i doktora rzuciło na ścianę. Jednocześnie rozległ się

dzwonek alarmowy z kabiny pilota. Kapitan pierwszy wstał i skoczył do tele-

fonu pokładowego.

— Tu kapitan. Co się stało, Piotr?

Głos drugiego pilota był słaby, słowa wymawiane z wysiłkiem:

— Jestem... chory... szybko!

— Pan pójdzie ze mną! — powiedział Dun do doktora. Obaj ruszyli w

stronę kabiny pilotów. — Przepraszam państwa! Mam nadzieję, że nikt nie

nabił sobie guza — odezwał się Dun do zwróconych ku niemu pytająco pasa-

żerów. — Po prostu dziura powietrzna.

Wpadli do kabiny pilotów. Natychmiast zobaczyli, że drugi pilot jest

bardzo chory: blada jak opłatek twarz pokryta potem, palce kurczowo zaci-

śnięte na sterach, zupełny bezwład ciała.

— Weźcie go na bok — polecił krótko kapitan. Baird i Janet, którzy

wpadli do kabiny tuż za kapitanem, ujęli Piotra pod pachy i wyciągnęli z fotela.

Dun przejął stery.

— Posadźcie go z tyłu — rozkazał kapitan.

Piotr wymiotował, gdy go nieśli na fotel radiotelegrafisty. Posadzili go

wygodnie, plecami oparli o ścianę działową kabiny. Baird rozpiął mu kołnierz

i rozwiązał krawat. Piotrem co chwila wstrząsały dreszcze i ataki torsji.

— Doktorze! — Kapitan był zdenerwowany. —- Co to wszystko ma

znaczyć?

— Nie mogę postawić jeszcze diagnozy — odparł Baird ponuro. — Ale

we wszystkich trzech wypadkach występują podobne symptomy. Jest to naj-

prawdopodobniej zatrucie pokarmowe. Co było na kolację?

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

36

— Do wyboru: baranina lub łosoś — odparła Janet. — Pan sobie na

pewno przypomina, doktorze, pan jadł...

— Baraninę — przerwał jej Baird. — Kolacja była parę godzin temu...

Co on jadł? — wskazał ruchem głowy na drugiego pilota.

Na twarzy Janet odmalowała się niemal panika.

— Łososia... — wyszeptała.

— Co jadło tamtych dwoje?

— Nie jestem pewna...

— Proszę szybko sprawdzić.

Stewardessa wyszła z kabiny. Twarz miała białą jak kreda. Baird ukląkł

koło drugiego pilota. Piotr miał oczy zamknięte, całe jego ciało kołysało się w

takt kołysania samolotu.

— Proszę oddychać głęboko. Za chwilę dam panu środek, który panu

pomoże. — Baird zdjął z półki pled i otulił nim pilota. — Trzeba się ciepło

okryć.

Piotr uniósł powieki i suchym językiem przesunął po wargach.

— Pan jest lekarzem? — spytał. Baird skinął głową. Piotr z grymasem

mającym imitować uśmiech powiedział: — Przepraszam, że zapaskudziłem

kabinę...

— Proszę nie mówić. To męczy. Oddychać głęboko!

— Niech pan powie kapitanowi, że on ma rację...

— Powiedziałem, żeby pan nic nie mówił. Oddychać głęboko i zaraz

poczuje się pan lepiej.

Wróciła Janet.

— Doktorze! — Mówiła szybko, jakby była zdyszana. — Sprawdziłam

obu naszych chorych. Jedli łososia. I są trzy nowe wypadki... te same objawy.

Może pan przyjść?

— Zaraz. Ale muszę mieć moją torbę.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

37

Dun rzucił przez ramię:

— Nie mogę zostawić teraz sterów, doktorze, ale zaraz to załatwimy,

Janet! Masz tutaj kwity bagażowe doktora. Weź do pomocy któregoś z pasaże-

rów. Wyciągnijcie jedną z dwu toreb doktora. Tę mniejszą. — Janet wzięła

kwity od kapitana i obróciła się do doktora chcąc mu coś powiedzieć, ale Dun

ciągnął dalej: — Wywołam Vancouver i zamelduję, co się stało. Czy mam do-

dać coś do tego, co już wiem?

— Tak — odparł Baird. — Proszę powiedzieć, że mamy trzy poważne

wypadki zatrucia i że trzej następni pasażerowie skarżą się na podobne obja-

wy. Może pan powiedzieć, że chociaż nie jesteśmy pewni, istnieje prawdopo-

dobieństwo, że źródłem zatrucia był łosoś podany na kolację. Niech natych-

miast zabezpieczą żywność pochodzącą z tego samego miejsca do chwili, kie-

dy nie stwierdzi się na pewno, co jest przyczyną zatrucia.

— Teraz sobie przypominam! — wykrzyknął Dun. — Dzisiejsze zaopa-

trzenie kuchni pochodzi od przypadkowego dostawcy, ponieważ zbyt późno

przylecieliśmy do Winnipeg...

— Proszę im to też powiedzieć, kapitanie. To im pomoże w dochodze-

niach.

— Doktorze! — wtrąciła Janet. — Proszę iść do pani Childer. Ona traci

przytomność.

Baird wstał i podszedł do drzwi. Bruzdy na jego twarzy pogłębiły się;

wzrok, gdy spojrzał na Janet, był twardy.

— Nie należy alarmować pasażerów. Na pani spoczywa wielka odpo-

wiedzialność. Proszę teraz poszukać mojej torby, a ja pójdę do pani Childer. —

Pchnął drzwi, przepuścił pierwszą Janet i jakby uderzyła go nagła myśl, chwy-

cił ją za ramię: — A właśnie, co pani jadła na kolację?

— Baraninę — odpowiedziała.

— Dzięki Bogu chociaż za to.

Janet uśmiechnęła się, zrobiła krok ku wyjściu, ale doktor zatrzymał ją

po raz drugi.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

38

— A kapitan, mam nadzieję, że kapitan również jadł baraninę?

Spojrzała na niego, jakby usiłowała sobie jednocześnie przypomnieć i

zrozumieć intencję pytania.

Nagle uświadomiła sobie sytuację. Zachwiała się i oparła o doktora.

Przez ułamek sekundy oczy jej wyrażały paraliżujący strach.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

39

ROZDZIAŁ TRZECI

0 1 . 4 5 – 0 2 . 2 0

Bruno Baird w skupieniu przyglądał się stewardessie. Za pozornym

spokojem bladoniebieskich oczu umysł jego funkcjonował w przyśpieszonym

tempie. Doktor oceniając sytuację korzystał z doświadczenia lat pracy: odrzu-

cał szanse, dopuszczał szanse, ważył je.

— No cóż, chwilowo nie będziemy się martwili tym, co może w ogóle

nie nastąpić — powiedział jakby do siebie. Potem dodał surowo: — Proszę jak

najszybciej znaleźć moją torbę. Zanim pójdę do pani Childer, muszę poroz-

mawiać z kapitanem.

Zostawił stewardessę. Lecieli teraz równo jak po stole, ponad zakłóce-

niami. Tuż nad ramieniem pilota tkwiła w przestrzeni biała tarcza księżyca

zmieniająca dywan chmur w dole w bezkresne, ośnieżone stepy, tylko tu i ów-

dzie znaczone kolumną chmur podobną do lodowej kolumny, która przekłuła

zimną skorupę.

Baśniowy widok.

— Kapitanie — pochylił się poprzez pusty fotel drugiego pilota. — Ka-

pitanie! — Dun odwrócił głowę. Twarz miał ściągniętą, niemal bezbarwną w

poświacie księżyca. — Musimy szybko działać. Ci ludzie są poważnie chorzy,

potrzebują natychmiastowej pomocy.

Dun skinął głową.

— Tak, doktorze, wiem. Ale co mogę zrobić?

— Pan jadł po drugim pilocie, tak?

— Tak.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

40

— Jak długo po nim?

Oczy Duna zwęziły się w szparki.

— Pół godziny po nim, nie więcej. — Nagle dotarł do niego sens słów

doktora. Drgnął jak rażony prądem. Uderzył dłonią w stery. — Święty Boże,

rzeczywiście! Ja też jadłem łososia.

— Jak się pan czuje?

— Świetnie.

— To: dobrze. — W głosie Bairda czuć było ulgę. — Jak tylko otrzy-

mam torbę, dam panu środek na przeczyszczenie.

—Czy pozbędę się w ten sposób trucizny?

To zależy od tego, ile jej pański organizm już sobie przyswoił. Poza tym

nie każdy, kto jadł łososia, musi zaraz chorować. Tutaj nie obowiązują kryteria

logiczne. Może ujdzie panu na sucho.

— Musi — mruknął Dun wpatrując się w księżycową drogę.

— Czy istnieje sposób zablokowania sterów na stałym kursie? — spy-

tał doktor.

— No, tak... — odparł Dun. — Automatyczny pilot. Ale co z lądowa-

niem?

— Proponuję, żeby pan włączył automatycznego pilota czy jak tam się

to nazywa. Na wszelki wypadek. Gdyby poczuł się pan źle, proszę mnie na-

tychmiast zawołać, głośno krzyczeć. Nie wiem, czy będę mógł wiele zdziałać,

w każdym razie proszę pamiętać, że po pierwszych symptomach działanie

trucizny jest niesłychanie szybkie.

Palce Duna zaciśnięte na sterach zbielały.

— Dobrze — odparł cicho. — A stewardessa?

— W porządku. Jadła baraninę.

— To w każdym razie coś. Na miłość boską, niech pan szybko da te pi-

gułki na przeczyszczenie. Nie wolno mi teraz ryzykować. Zostałem sam.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

41

— Stewardessa robi, co może. Jeśli się nie mylę, już co najmniej dwie

osoby są w bardzo ciężkim stanie. — Baird patrzył kapitanowi prosto w oczy.

—Czy jest pan absolutnie pewien, że nie mamy innego wyjścia oprócz lotu aż

na wybrzeże?

— Nie mamy — odpowiedział bez wahania Dun. — Sprawdzałem i po-

tem skontrolowałem to, co sprawdziłem. Gruba warstwa chmur i przyziemna

mgła aż po łańcuch górski. Calgary, Edmonton, Lethbridge — wszystkie lądo-

wiska zamknięte dla ruchu... To oczywiste, gdy widoczność wynosi zero. Ba,

gdyby nie to, sprawa byłaby prosta.

— Ale teraz nie jest prosta.

Doktor już wychodził, gdy Dun go zatrzymał:

— Chwileczkę, doktorze. — Doktor obrócił się, Dun powiedział: — Je-

stem kapitanem tej maszyny i muszę znać całą sytuację i nasze szanse. Prosto

z mostu, doktorze. Jakie ja mam szanse?

Baird ze złością pokręcił głową, na chwilę opuściła go lekarska pew-

ność siebie.

— Nie wiem, drogi panie — parsknął. — Tu nie ma reguł.

Nim doktorowi udało się wymknąć, kapitan zatrzymał go po raz drugi:

— Doktorze!

— Tak?

— Cieszę się, że pan z nami leci.

Baird wyszedł w milczeniu. Dun głęboko odetchnął. Przebiegł teraz

myślami rozmowę z doktorem i szukał w głowie odpowiedzi na palące pro-

blemy najbliższej przyszłości. Nie po raz pierwszy w jego lotniczej karierze

owładnął nim silny niepokój, niepewność, nawet strach. A tym razem prócz

odpowiedzialności za bezpieczeństwo ponad sześćdziesięciu ludzi — mrożąca

krew w żyłach świadomość tragicznego końca. Czy tak objawia się strach w

ostatnich chwilach życia? Starsi piloci, ci, którzy brali udział w wojnie, zawsze

twierdzili, że jeśli się nie rzuci tego wszystkiego w porę, koniec zawsze bywa

jeden. Właśnie taki. Niemal śmieszne: w ciągu pół godziny zwykły, codzienny,

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

42

nudny lot, z gromadą kibiców sportowych zamienia się w piekielne przeżycie

cztery mile nad ziemią. Powstaje sytuacja, którą opisują potem tysiące gazet

pod olbrzymimi nagłówkami.

Z niesmakiem odrzucił te myśli. Są problemy ważniejsze, które trzeba

teraz rozwiązać, są sprawy wymagające pełnej koncentracji i uwagi. Wycią-

gnął prawą rękę i włączył automatycznego pilota. Odczekał chwilę, aż wszyst-

kie wskazówki przyrządów wykażą właściwe położenie, potem uruchomił

dalsze urządzenia automatyczne; długo regulował lotki, na przyrządzie kon-

trolnym odczytał idealne ich ustawienie i uzyskał dowód, że poddały się elek-

tronicznej inteligencji; ustawił ster kierunku i ster wysokości — manipulował

przy nich tak długo, aż cztery lampki umieszczone nad tablicą rozdzielczą

przestały mrugać i zapaliły się równym, nikłym światłem. Zadowolony rzucił

jeszcze okiem na żyrokompas i zdjął ręce ze sterów. Siedząc sobie wygodnie w

fotelu obserwował, jak samolot bez jego pomocy płynie bezbłędnie do celu. Na

wszelki wypadek przeprowadził jeszcze jedną ogólną kontrolę wszystkich

przyrządów pokładowych. Dla niedoświadczonego oka wnętrze kabiny pilo-

tów przedstawiało w tej chwili niesamowity widok: jakby dwa duchy siedziały

za sterami. Stery posuwały się same, kompensując prądy powietrzne, które od

czasu do czasu spychały lekko maszynę. Na wielkiej podwójnej tablicy po-

kładowej dziesiątki wskazówek przyrządów kontrolnych pisały historię lotu.

Kiedy wszystko sprawdził, sięgnął po mikrofon wiszący nad głową.

Szybko zawiesił mikrofon na szyi, nasunął ogumione słuchawki na uszy. Przy-

giął metalowy przegub mikrofonu tak, by mała tubka dotykała mu ust lub po-

liczka, gdy odwracał głowę. Wytarł głośno nos prychając przy tym przez wąsy,

które następnie przygładził i zadarł do góry. „No dobra — pomyślał — jazda!”

Nastawił przełącznik na nadawanie i zaczął mówić. Głos jego brzmiał

w mikrofonie spokojnie, był opanowany.

— Halo, Vancouver, tutaj lot siedemset czternaście. Wiadomość alar-

mowa. Wiadomość alarmowa. Odbiór.

W słuchawkach zaskrzeczało:

— Lot siedemset czternaście, słuchamy.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

43

— Vancouver, port lotniczy. Tu lot siedemset czternaście. Mamy na po-

kładzie trzy poważne wypadki zatrucia, prawdopodobnie rybą. Wśród tych

trzech jest drugi pilot. Spodziewamy się dalszych wypadków. Zaraz po wylą-

dowaniu potrzebne będą karetki pogotowia i pomoc lekarska. Proszę zawia-

domić szpital w pobliżu lotniska, aby przygotowano łóżka. Jak mówiłem, nie

jesteśmy pewni, sądzimy tylko, że powodem zatrucia był łosoś podany na ko-

lację. Lepiej zabezpieczcie źródło, póki lekarze definitywnie nie orzekną przy-

czyny zatrucia. Dowiedziałem się, że z powodu naszego spóźnionego przy-

bycia do Winnipeg porcje zostały zamówione w jakiejś nieznanej firmie. Pro-

szę to sprawdzić. Czy odebraliście całą wiadomość? Odbiór.

Gdy mówił czy też słuchał potwierdzenia, oczy miał przez cały czas

utkwione w zamarłe, ośnieżone pola chmur ciągnące się nieskończenie pod

samolotem. Głos z ziemi brzmiał zawodowo uprzejmie i bezbarwnie jak zwy-

kle, choć Dun domyślał się, jaką sensację i zamieszanie wywołał w porcie lot-

niczym na wybrzeżu i jaki łańcuch ożywionej aktywności. musiał zapoczątko-

wać. Prawie z niechęcią wyłączył nadajnik i oparł się wygodniej w fotelu. Po-

czuł się dziwnie zmęczony, spłynęła nań ociężałość, jakby w żyłach krążył mu

płynny ołów. Kiedy tak siedząc obserwował przyrządy kontrolne, tarcze i

wskazówki zaczęły nagle odpływać — coraz dalej, coraz dalej — uciekały w

przestrzeń. Uświadomił sobie, że czoło ma pokryte kroplami zimnego potu.

Wstrząsnęły nim dreszcze. Nie mógł ich opanować. W porywie nagłego gnie-

wu na przewrotną słabość swojego ciała skoncentrował wszystkie siły i chcąc

się czymś zająć zaczął sprawdzać prawidłowość lotu, kurs, przewidziany czas

przelotu, kierunki wiatrów na trasie i nad górami, plan lotniska w Vancouve-

rze. Nie miał pojęcia, ile czasu zajęły mu te czynności — parę minut czy godzi-

nę. Sięgnął po dziennik pokładowy, otworzył go, spojrzał na ręczny zegarek.

Niemal boleśnie tępo układały się myśli. Iście herkulesowym wysiłkiem stało

się uprzytomnienie sobie dokładnego czasu wszystkich znamiennych wypad-

ków tego wieczoru.

O parę metrów dalej, za metalową ścianką doktor Baird otulał panią

Childer suchymi pledami. Zwilgotniałe od potu pledy wyrzucił na bok. Pani

Childer leżała bezwładnie, oczy miała zamknięte, suche wargi rozchylone i

drżące. Pojękiwała cichutko. Górna część sukni była poplamiona i wilgotna.

Gdy Baird stał pochylony nad nią, zaczął się następny atak bólów. Nie otwo-

rzyła oczu.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

44

— Proszę pilnować, aby żona była stale okryta, a pledy suche — po-

wiedział do męża.

Childer chwycił doktora za rękę.

— Na miłość boską, doktorze, co jej jest? — mówił chrapliwym głosem.

— Czy to coś poważnego?

Baird rzucił okiem na kobietę. Oddech miała urywany, ciężki.

— Tak — odparł. — Bardzo poważnego.

— Ale przecież można coś robić! Dać jej jakieś lekarstwo!

Baird potrząsnął przecząco głową.

— Potrzebne są środki, których tu nie mamy. Antybiotyki. Nie możemy

nic teraz zrobić. Trzeba pilnować, żeby się nie odkryła.

— Ale może chociaż trochę wody... .

— Nie. Udusiłaby się. Pańska żona jest prawie nieprzytomna. Spokoj-

nie, spokojnie! — powiedział ostro, gdy mężczyzna przerażony uniósł się w

fotelu. — Ciepło jest naturalnym środkiem leczniczym. Wszystko będzie w po-

rządku. Pańskim zadaniem jest dokładnie ją otulać. Nawet jeśli zupełnie straci

przytomność, pozostanie skłonność do wymiotów. Wrócę tu jeszcze.

Baird przeszedł do następnego rzędu foteli. Starszy mężczyzna o

błyszczącej od potu twarzy, w rozpiętym kołnierzyku, rozluźnionym krawacie,

skulony na fotelu trzymał się za brzuch i jęczał skręcając się z bólu. Spojrzał

na doktora obnażając zęby.

— Okropne! — jęknął. — Nigdy się tak nie czułem.

Baird wyjął z kieszeni ołówek i podał go mężczyźnie.

— Proszę wziąć ten ołówek — polecił choremu.

Mężczyzna z wysiłkiem uniósł dłoń. Palce niezręcznie usiłowały objąć

ołówek, który prześliznął się między nimi i upadł mu na kolana. Wzrok Bairda

stężał. Usadowił wygodniej mężczyznę i owinął go pledami.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

45

— Nie mogę, nie mogę — jęczał chory. — Jakby mi kto ściskał głowę w

imadle.

— Doktorze! -— zawołał któryś z pasażerów. — Niech pan tu szybko

przyjdzie, doktorze!

— Za chwilę — odpowiedział Baird. — Zbadam wszystkich, którzy tego

potrzebują.

Z kabiny bagażowej wyszła stewardessa niosąc czarną torbę doktora.

— Brawo! — powiedział Baird. — Właśnie o nią mi chodziło. Wiele i

tak tam nie ma, ale zawsze... — Zamilkł, gdyż pomyślał o czymś innym. —

Gdzie jest mikrofon do porozumiewania się z pasażerami?

— Pokażę panu — powiedziała Janet. — Poprowadziła go do kuchenki

i wskazała słuchawkę na ścianie. — Jak się czuje pani Childer doktorze?

Baird ściągnął usta.

— Możemy się nie okłamywać: stan bardzo ciężki. I jeśli się nie mylę, w

krótkim czasie wielu innych pasażerów znajdzie się w podobnym stanie.

— Pan sądzi, że to naprawdę ten łosoś? — Janet była bardzo blada.

— Bardzo prawdopodobne. Stafilokoki lub... bo wiele symptomów

wskazuje na to... jeszcze coś groźniejszego. Źródłem zatrucia mogą być bakte-

rie salmonelli. Ale to wszystko są tylko moje domysły. Cóż można powiedzieć

bez możliwości analizy? Trudno o właściwą diagnozę.

— Czy da pan wszystkim środki przeczyszczające?

— Tak, z wyjątkiem tych, którzy już są chorzy. Nic więcej nie mogę

zrobić. Najprawdopodobniej potrzebny nam jest chloramphenicol. Silny anty-

biotyk. Ale po cóż nawet o tym mówić. — Baird ujmując słuchawkę telefonu

ciągnął dalej: — Proponuję, aby jak najszybciej zorganizowała sobie pani jakąś

pomoc spośród pasażerów. Trzeba sprzątnąć przejścia, zmyć wszystko środ-

kiem dezynfekcyjnym. Jeśli oczywiście znajdzie się jakiś na pokładzie. I jeszcze

jedno: proszę powiedzieć chorym, żeby chwilowo zapomnieli o naturalnej

wstydliwości i idąc do ubikacji nie zamykali za sobą drzwi na klucz. Bo widzi

pani, któryś może stracić tam przytomność i będziemy mieli dodatkowy kło-

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

46

pot. — Chwilę milczał zastanawiając się jeszcze, a potem nacisnął guzik włą-

czając urządzenia głośnikowe w głównej kabinie pasażerskiej. — Panie i pa-

nowie, proszę o chwilę uwagi! — Słyszał wyraźnie, jak milkły rozmowy. Pozo-

stał tylko szum motorów. — Przede wszystkim pragnę się przedstawić. Jestem

doktor Baird. Wiele osób na pewno się zastanawia, co to za choroba dotknęła

niektórych z państwa. Uważam, że nadszedł czas, aby wszyscy się dowiedzieli,

co się stało i co możemy poradzić. Pragnę również podzielić się z państwem

moimi podejrzeniami co do źródła choroby. Przy ograniczonych możliwo-

ściach, jakie mam tutaj na pokładzie samolotu, mogę najwyżej się domyślać,

ale te domysły wymagają potwierdzenia laboratoryjnego. Otóż sądzę, że jest

to zatrucie łososiem podanym dzisiaj podczas wieczornego posiłku. — Po tych

słowach wśród pasażerów rozległy się głośne szepty. — Proszę o ciszę! Proszę

słuchać dalej.

— Nie ma powodów do specjalnego niepokoju, powtarzam jeszcze raz:

nie ma powodu do specjalnego niepokoju. Pasażerowie, którzy odczuwają bó-

le, znajdują się pod opieką stewardessy i moją. Kapitan przekazał już na naj-

bliższe lotnisko prośbę o przygotowanie lekarstw i natychmiast po lądowaniu

wszyscy potrzebujący otrzymają pełną pomoc. To, że ktoś jadł na kolację łoso-

sia, nie oznacza automatycznie, że musi zachorować. W takich wypadkach nie

ma żelaznych reguł i jest prawdopodobne, że wielu z państwa posiada natu-

ralną odporność na bakterie, z którymi mamy do czynienia. Niemniej musimy

przedsiębrać wszystkie możliwe środki ostrożności. Za chwilę w towarzy-

stwie stewardessy będę kolejno u każdego z państwa. Proszę, aby pa-

sażerowie, którzy jedli łososia, powiedzieli mi o tym, żebym mógł udzielić im

wstępnej pomocy. Prosimy zająć miejsca, za chwilę do państwa przyjdę. —

Baird zdjął palec z guzika na słuchawce i obrócił się w stronę Janet: — W na-

szych warunkach niewiele możemy dla nich zrobić.

— Środki zapobiegawcze?

— Jeszcze na pewno nie wiemy, czy źródłem zatrucia jest łosoś. W

każdym razie możemy przyjąć, że jest to zatrucie. Ale na wszelki wypadek ci,

co jedli łososia, muszą wypić po kilka szklanek wody. Oczywiście dotyczy to

wyłącznie pasażerów, którzy poczuli najwyżej pierwsze objawy zatrucia. To

powinno zmniejszyć stężenie bakterii i zapobiec pewnym procesom toksycz-

nym. Poza tym możemy dać im na przeczyszczenie. Jeśli zabraknie mi środ-

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

47

ków przeczyszczających, uciekniemy się do zwyczajnej soli. Jest sól na pokła-

dzie?

— Mam kilka torebek soli, jakie podajemy przy kolacji...

— Szkoda, że tak mało. Zobaczymy, może wystarczy moich środków.

Zacznę od tyłu kabiny, a pani będzie łaskawa podawać wodę. Proszę najpierw

zanieść wody drugiemu pilotowi, a dopiero potem zająć się pasażerami.

Wchodząc do kabiny pasażerskiej Baird niemal wpadł na wysokiego

mężczyznę ze śpiewnym akcentem.

— Czy mogę w czymś pomóc, doktorze? — spytał pasażer przejętym

głosem.

Baird uśmiechnął się.

— Dziękuję za ofertę. Ale przede wszystkim pytanie: co pan jadł na ko-

lację?

— Baraninę, dzięki Bogu!

— Świetnie. A więc chwilowo nie potrzebujemy się panem zajmować.

Proszę pomóc stewardessie w podawaniu wody tym pasażerom, którzy czują

najwyżej pierwsze objawy choroby. Niech każdy z nich wypije co najmniej

trzy szklanki, a jeśli może, to i więcej.

Mężczyzna wszedł do kabiny stewardessy. Janet powitała go bladym

uśmiechem. Zwykle jej uśmiech przyspieszał bicie serca niejednego pilota i

pasażera, ale teraz widać w nim było odbicie kryjącego się w oczach strachu.

Mężczyzna zmrużył jedno oko.

— Proszę się nie martwić, wszystko będzie w porządku.

Janet spojrzała na niego z wdzięcznością.

— Dziękuję, na pewno wszystko dobrze się skończy. Tutaj jest woda do

picia, tam kubki, panie...

— Koledzy nazywają mnie Czajnik.

— Czajnik? — spytała Janet zdumiona.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

48

— Bo jestem taki gorący.

Janet roześmiała się.

— O, właśnie, najważniejsze dobry humor. Tylko śmiech! Więc gdzie są

te kubki? Jazda, panienko, zaczynamy! Co to za dziwne przedsiębiorstwo ta

linia lotnicza! Najpierw ci dają kolację, a potem każą ją zwracać.

W dzisiejszych czasach potrzeba wiele, aby zachwiać spokój i równo-

wagę pracy wielkiego portu lotniczego. Panika jest zjawiskiem nieznanym i

gdyby nastąpiła, szybko by się z nią uporano, bowiem skutki nie zduszonej w

zarodku paniki mogłyby być opłakane dla wielu.

Biuro kontroli ruchu powietrznego w Vancouverze, gdzie odebrano ra-

diowy meldunek Duna, przedstawiało obraz stłumionego napięcia. Siedzący

przed odbiornikiem radiowym operator ze słuchawkami na uszach, obrócony

w stronę stolika z maszyną do pisania, zaczął spokojnie przepisywać odebra-

ną wiadomość uprzednio nacisnąwszy dzwonek alarmowy. W parę sekund

pojawił się za plecami radiotelegrafisty wezwany szef ruchu powietrznego i

pochylił nisko, żeby odczytać słowa wyskakujące spod klawiszy maszyny. Szef

ruchu był wysokim, szczupłym mężczyzną, który wiele tysięcy godzin spędził

w powietrzu, znał wszystkie możliwe warunki lotu i trasy północnej półkuli

lepiej niż grządki w swoim ogródku, gdzie spędzał każdą wolną chwilę. Tak,

lepiej niż grządki, gdyż w swoim ogródku po dziś dzień nie mógł sobie pora-

dzić z cebulą, która uparcie źle rosła. Odczytał wiadomość do połowy, cofnął

się parę kroków od maszyny i szybko wydał krótką dyspozycję drugiemu ope-

ratorowi siedzącemu w przeciwnym końcu pokoju:

— Połączcie mnie z Centralnym Biurem Ruchu Powietrznego! Zwolnić

linię dalekopisu do Winnipeg. Wiadomość alarmowa. — Szef ujął słuchawkę

telefonu i odczekał parę sekund. — Tu szef portu w Vancouver. —- Mówił

spokojnie, spokojniej niż zazwyczaj. — Lot siedemset czternaście z Winnipeg

donosi o stanie alarmowym na pokładzie. Poważne zatrucie wśród pasażerów.

Powtarzam: poważne. Drugi pilot wśród chorych. Należy zwolnić wszystkie

pułapy dając im prawo pierwszeństwa lotu i lądowania. Przewidziany czas

lądowania 05.05. Możecie to zrobić? Dobrze. — Szef spojrzał na zegar ścienny,

który wskazywał godzinę drugą piętnaście. — Będziemy was informowali o

dalszym przebiegu wypadków. — Nacisnął palcem widełki aparatu telefo-

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

49

nicznego i zwrócił się do dyżurnego przy dalekopisie: — Macie Winnipeg na

linii? Dobrze. Wyślijcie następującą wiadomość. Zaczynam dyktować: Szef

portu lotniczego Winnipeg. Pilne. Lot siedemset czternaście donosi o poważ-

nym zatruciu wśród pasażerów i załogi. Źródłem może być łosoś podany na

kolację. Zbadajcie natychmiast pochodzenie środków żywnościowych dostar-

czonych na pokład i zaplombujcie wszystkie inne zapasy żywności z tego sa-

mego źródła. Z tego, co zrozumiałem, żywność nie pochodziła, powtarzam, nie

pochodziła od stałego dostawcy. Koniec. — Obrócił się znowu w stronę tele-

fonu i rzucił do słuchawki: — Dajcie mi miejscowego przedstawiciela transka-

nadyjskiej linii. Nazywa się Burdick. Potem połączycie mnie z komendą policji,

chcę mówić z inspektorem dyżurnym. — Znowu pochylił się nad plecami ra-

diotelegrafisty i skończył czytać meldunek radiowy. — Potwierdź odbiór,

Greg. Powiedz im, że wszystkie pułapy poniżej dwudziestu tysięcy stóp zosta-

ją zwolnione dla nich i że otrzymają w swoim czasie instrukcje lądowania. I

powiedz, że prosimy o bieżące informacje o stanie zdrowia pasażerów.

Piętro niżej telegrafista Rządowej Kontroli Ruchu Powietrznego obró-

cił się w swoim krześle i zawołał do kolegów po drugiej stronie:

— Co leci między nami i Calgary?

— Kierunek zachodni, na osiemnastu tysiącach „Północna Gwiazda”,

lotnictwo wojskowe. Właśnie nadała meldunek z Penticton. Potem lot siedem-

set czternaście...

— Siedemset czternaście jest w tarapatach. Trzeba zwolnić dla nich

wszystkie wysokości poniżej.

— „Północna Gwiazda” wyprzedza ich znacznie, nie ma niebezpieczeń-

stwa. Za nimi też nic nie leci

— „Konstelacja'’ gotowa do odlotu w kierunku wschodnim.

— Może startować, ale inne odloty w kierunku wschodnim chwilowo

wstrzymajcie. „Północnej Gwieździe” zezwolić bez zwłoki na lądowanie.

Na górze szef portu znowu tkwił przy telefonie. Jedną ręką mocno

przyciskał słuchawkę do ucha, drugą usiłował rozluźnić węzeł krawata.

Wreszcie mu się udało. Rzucił nerwowo czerwony krawat na stół.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

50

— Burdick? Tu lotnisko, szef ruchu. Słuchaj no, mamy kłopot z twoją

maszyną. Stan alarmowy. Lot siedemset czternaście z Toronto i Winnipeg. Co,

co? Nie, maszyna w porządku. Drugi pilot i wielu pasażerów w ciężkim stanie.

Zatrucie żywnością. Już nadałem wiadomość do Winnipeg. Kazałem im spraw-

dzić pochodzenie zapasów. Podobno to nie była regularna dostawa. Tak, wła-

śnie. Lepiej zjaw się tu jak najszybciej. — Znowu nacisnął palcem widełki i

skinął głową operatorowi. — Masz policję na linii? Dobra, daj. Halo, tu port

lotniczy, szef kontroli powietrznej. Z kim mówię? Inspektorze, mamy stan za-

grożenia na jednym z naszych samolotów zbliżających się do Vancouveru.

Wielu pasażerów i jeden pilot poważnie zachorowali. Zatrucie. Musimy zorga-

nizować pogotowie w porcie lotniczym. Karetki i lekarzy. Słucham? Trzy po-

ważne, może być więcej, trzeba się przygotować na większą ilość. Spodzie-

wamy się lądowania około piątej naszego czasu. Za dwie i pół godziny. Proszę

zawiadomić szpital, zapewnić karetki, ustanowić kontrolę przejazdu do portu.

Zadzwonię jeszcze do pana, jak dostanę dodatkowe informacje.

Po pięciu minutach zjawił się Harry Burdick. Zdyszany wpadł do poko-

ju. Miejscowy przedstawiciel transkanadyjskiej linii był tęgim, niskim jegomo-

ściem w pełni zaopatrzonym we wszystkie tłuszcze, jakich może potrzebować

nawet bardzo wymagający organizm ludziki, oraz w niewyczerpane zapasy

wilgoci, gdyż rzadko widywano go z twarzą suchą, po której nie spływałyby

strugi potu. Stanął pośrodku pokoju, kurtkę miał zarzuconą na ramiona, oddy-

chał jak po męczącym biegu i ocierał swoje księżycowe oblicze wielką chustką

w niebieskie grochy.

— Gdzie meldunek radiowy? — Szybko przebiegł wzrokiem kartkę

wręczoną mu przez radiotelegrafistę. — Jakie warunki atmosferyczne w Cal-

gary?! — spytał szefa ruchu. — Lepiej byłoby lądować tam, nie?

— Nie da rady. Mgła po samą trawę od gór do Manitoby. Muszą lecieć

do nas.

Dyżurny przy telefonie zawołał:

— Biuro obsługi podróżnych chce wiedzieć, ’kiedy podejmiemy ruch

pasażerski w kierunku wschodnim. Pytają, czy trzymać pasażerów w mieście,

czy też przywieźć ich na lotnisko.

Burdick potrząsnął z niezadowoleniem głową.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

51

— Ich ostatnio zgłoszone położenie? — Podano mu tablicę z wykre-

sem. Przebiegł ją niespokojnymi oczami.

Szef ruchu odpowiedział dyżurnemu:

— Niech czekają w mieście. Nie potrzebujemy tutaj tłumów. Zawiado-

mimy biuro w odpowiednim czasie.

— Ma pan zorganizowaną pomoc lekarską? — spytał Burdick.

— Tak — odparł szef ruchu. — Policja się tym zajmie. Zawiadomią

szpital i dopilnują innych szczegółów, kiedy maszyna wyląduje.

Burdick strzepnął tłustymi palcami.

— Psiakrew! Ten meldunek! Drugi pilot chory, więc nadawał z pewno-

ścią kapitan. A jaki jest jego stan? Lepiej się dowiedzmy, co? I przy okazji do-

brze byłoby spytać, czy mają lekarza na pokładzie. Nigdy nie wiadomo. Po-

wiedz im, że na wszelki wypadek postaramy się o konsultację lekarską z zie-

mi.

Szef skinął głową i wziął do ręki mikrofon. Nim zaczął nadawać, Bur-

dick podniecony zawołał:

— A co będzie, jeśli kapitan zachoruje? Kto wtedy...?

Nie skończył zdania napotkawszy wzrok szefa ruchu.

— Lepiej nie snujmy domysłów. Lepiej się pomódlmy, Burdick. I miej-

my nadzieję, że ci tam... — wskazał głową niebo — również się modlą.

Oddychając głośno Burdick zaczął obmacywać kieszenie w poszukiwa-

niu papierosów.

— Joe! — zawołał do telefonisty. — Połącz mnie z doktorem Davidso-

nem. Znajdziesz jego numer tam, gdzie szpitale i pogotowia

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

52

ROZDZIAŁ CZWARTY

0 2 . 2 0 – 0 2 . 4 5

Samolot leciał prawie cztery mile nad ziemią, trzymając się wytyczo-

nego kursu.

Jak okiem sięgnąć — we wszystkich kierunkach rozciągał się dywan

szarych chmur przesuwający się tak wolno pod wielką maszyną, jakby samo-

lot wisiał nieruchomo w powietrzu. Stąd świat wydawał się pusty, zimny. Je-

dynym dźwiękiem był warkot motoru podobny do bicia olbrzymiego mecha-

nicznego serca, tętniący boleśnie w osrebrzonych przestrzeniach.

W normalnych warunkach atmosferycznych to samo pulsowanie po-

tężnych motorów rozlewałoby się szeroko wśród pustych dolin Gór Skali-

stych. Ale tej nocy stłumione mgłą otulającą ziemię brzęczenie samolotu nie

budziło tu i ówdzie rozrzuconych osiedli ludzkich i zagubionych w śnie poje-

dynczych farm. A gdyby ktoś nawet usłyszał odległy szum podniebnego ptaka,

uważałby to za coś zupełnie zwykłego, czemu nie warto i nie należy poświęcać

uwagi. Albo- by sam zapragnął lecieć do jakiegoś odległego miasta, pod sta-

ranną opieką załogi, której główną troską jest wygoda i bezpieczeństwo pasa-

żera. Nie przy- szłaby mu nigdy do głowy myśl, że wszyscy co do jednego pa-

sażerowie tej maszyny chętnie zamieniliby się z nim na los.

Podobny do sennej zjawy strach zapuszczał korzenie w umysłach

większości pasażerów. Niektórzy z pewnością jeszcze nie zdawali sobie spra-

wy z tego, co się stało. Ale większość, zwłaszcza ci, co słyszeli pojękiwania

chorych i odgłosy wymiotów, uświadamiali sobie złą sytuację. Słowa doktora

— gdy ich właściwy sens do nich dotarł — dostarczyły wiele materiału do

myślenia. Wkrótce umilkł ogólny gwar rozmów wyrażających zdumienie,

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

53

wątpliwość i domysły pasażerów, pozostały tylko szepty i lękliwa wymiana

zdań.

Baird dał Janet dwie pastylki.

— Proszę zanieść je kapitanowi — powiedział ściszonym głosem. —

Proszę mu powiedzieć, żeby wypił tyle wody, ile tylko będzie mógł. Jeśli ma

truciznę w organizmie, woda powinna ją rozcieńczyć. Po wypiciu wody niech

połknie te pastylki. Będzie po nich wymiotował. Od tego są.

Kiedy Janet weszła do kabiny pilotów, Dun kończył przekazywanie

meldunku radiowego. Wyłączył nadajnik i spojrzał na nią uśmiechając się nie-

pewnie. Nie oszukał jej tym uśmiechem.

— Halo, Janet! — Ręka lekko mu drżała. — Ale historia, co? Z Van-

couveru proszono o dodatkowe szczegóły. To, co im powiedziałem, powinno

ich dobrze poruszyć. A jak tam nasi pasażerowie?

— Dotychczas bez zmian. — Janet usiłowała nadać swemu głosowi po-

zory beztroski. Wyciągnęła rękę z pastylkami. — Doktor powiedział, żeby pan

wypił wiadro wody, a potem połknął te pastylki. Będzie pan miał po nich tor-

sje.

— Niezbyt miła perspektywa. — Sięgnął do kieszeni w obiciu fotela i

wyjął stamtąd termos z wodą. — No, to na zdrowie! — Pociągał głębokimi ły-

kami; kiedy się napił, połknął pastylki wykrzywiając się przy tym okropnie. —

Nie mogę się przyzwyczaić do lekarstw. Co za okropny smak!

Janet niespokojnie przyglądała się kapitanowi. Siedział bardzo blady

przed tablicą pokładową pełną kolorowych świateł i tajemniczych wskaźni-

ków. Stery kierowane przyrządami automatycznymi zmieniały co chwila po-

łożenie. Nastrój był niesamowity. Dotknęła ramienia kapitana.

— Jak się pan czuje? — spytała. Widziała wyraźnie bladość jego twarzy

i kropelki potu zbierające się na czole. Łudziła się w duchu, że to nie objawy

choroby, że kapitan jest po prostu zmęczony.

— Ja? — mówił tonem sztucznie wesołym. — Świetnie! A pani? Po-

łknęła już pani swoje pastylki?

— Nie potrzebuję. Jadłam baraninę.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

54

— Okazała pani wielki rozsądek. Sądzę, że od dzisiejszego dnia na

wszelki wypadek będę jaroszem. To znacznie bezpieczniejsze. — Odwrócił się

i spojrzał na drugiego pilota, który osunął się na podłogę i leżał z głową pod-

partą poduszką. — Biedny Piotr! — mruknął. — Mam nadzieję, że szybko wy-

zdrowieje.

— No cóż, wszystko jest w rękach pana, kapitanie — powiedziała Janet.

— Im szybciej dostarczy pan nas wszystkich do Vancouveru, tym szybciej

znajdzie się on i pozostali pasażerowie w szpitalu. — Podeszła do drugiego

pilota i pochyliła się nad nim poprawiając pledy. Musiała bardzo nad sobą pa-

nować, żeby powstrzymać łzy, które cisnęły jej się do oczu, przerywając tamę

zawodowego opanowania. Dun przyglądał jej się niespokojnie.

— Zależy ci na nim, prawda, Janet? — spytał.

Skinęła lekko głową.

— Ja... chyba tak — odpowiedziała. — Bardzo go polubiłam podczas

tych ostatnich paru miesięcy wspólnych lotów, no i teraz... — Zamilkła i pod-

niosła się z ziemi. — Mam masę roboty. Będę musiała trzymać paru pasaże-

rów za głowy, kiedy doktor zacznie wlewać im wodę w gardło. Nie pokochają

nas za to, zwłaszcza ci pijacy.

Uśmiechnęła się sztucznie i otworzyła drzwi do kabiny pasażerskiej.

Baird stał pośrodku przejścia rozmawiając z parą małżeńską w średnim wie-

ku. Małżonkowie patrzyli na niego z wielkim niepokojem.

— Doktorze — mówiła z przejęciem kobieta. — Ta młoda dziewczyna,

ta stewardessa, wie pan, ona stale chodzi do kabiny pilotów. Czy piloci dobrze

się czują? Bo co będzie z nami, jeśli oni też zachorują! — chwyciła kurczowo

dłoń męża. — Hektor, ja się tak strasznie boję! Po cośmy się wybrali w tę

straszną podróż!

— Spokojnie, kochanie, nie denerwuj się! — uspokajał ją mąż, chociaż

widać było, że maskuje swój własny niepokój. — Nie ma żadnego niebezpie-

czeństwa, zapewniam cię. Przecież właściwie nic się nie stało. — Obrócił w

stronę doktora podpuchnięte oczy w okularach w czarnej oprawie. — Panie

doktorze, a piloci co jedli, łososia?

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

55

— Wcale nie jest powiedziane, że cały łosoś był zepsuty — odpowie-

dział wymijająco Baird. — Poza tym nie wiemy, czy to właśnie łosoś jest przy-

czyną zatrucia. Proszę się nie martwić, załoga również znajduje się pod naszą

opieką. A pan co jadł, łososia czy baraninę?

Wyłupiaste oczy mężczyzny stały się jeszcze bardziej wyłupiaste.

— Łososia! — wykrzyknął. — Oboje jedliśmy łososia! — Wzbierało w

nim oburzenie. — To skandal, żeby podobne rzeczy miały miejsce! Będę się

domagał dochodzenia!

— Mogę pana zapewnić, że bez względu na przyczynę obecnej sytuacji

dochodzenie będzie przeprowadzone. — Baird każdemu z małżonków wrę-

czył pastylkę, którą przyjęli tak, jakby im podawał laskę dynamitu. — Za chwi-

lę otrzymają państwo wodę. Proszę wypić po trzy szklanki, nawet cztery, jeśli

będziecie mogli. Potem proszę połknąć te pastylki. Będziecie po nich wymio-

towali. O to właśnie chodzi. Proszę się tym nie przejmować. W kieszeniach fo-

teli są torebki papierowe.

Pozostawił małżonków wpatrzonych hipnotycznie w pastylki i po paru

minutach, kiedy obszedł wszystkich pasażerów, wrócił do swojego fotela.

— Baranina! — powiedział Spencer, nim Baird zdążył go o to zapytać.

— Brawo! — powiedział doktor. — O jednego mniej! Przynajmniej nie

muszę się panem zajmować.

— Ale spadło to wszystko na pana, doktorze. Roboty huk, co? — ode-

zwał się Spencer. — Potrzebna panu pomoc?

— Jeszcze jak! Ale nie widzę, w czym pan mógłby mi pomóc. Chyba po-

dawać pasażerom wodę. Z panną Benson i tym drugim panem.

— Dlaczego nie, mogę. — Spencer zniżył głos. — Ktoś tam z tyłu

okropnie jęczy.

— Wzięło ich. Ja wiem. Cały kłopot w tym — powiedział z goryczą Ba-

ird — że praktycznie nie mogę im w niczym pomóc. Przecież leciałem na

mecz. Skąd mogłem wiedzieć, że w drodze będę potrzebował środków do ra-

towania kilkunastu osób z objawami ciężkiego zatrucia. Mam strzykawkę i

morfinę, to zawsze z sobą wożę, ale morfina zrobiłaby tu więcej złego niż do-

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

56

brego. Sam nie wiem, jakim cudem znalazły się w mojej torbie pastylki na

wymioty. Całe szczęście, że się znalazły. Przydałaby mi się teraz dramamina.

— Co to jest?

— Środek stosowany przy odwodnieniu organizmu. Zastrzyk drama-

miny powstrzymałby proces odwodnienia.

— To w czasie takich torsji organizm się odwadnia?

— Prawie zupełnie.

Spencer w zamyśleniu pocierał brodę zastanawiając się nad ostatnimi

słowami doktora.

— Dzięki ci Boże za baraninę. Wolę pozostać w obecnym stanie wilgot-

ności i nie dać się zasuszyć.

Baird zmarszczył brwi.

— Pan być może widzi w tym coś wesołego — powiedział kwaśno. —

Ale ja nie. Ja widzę jedynie swoją bezradność wobec cierpień ludzi, których

stan pogarsza się z minuty na minutę.

— Strasznie mi pan przyciął, doktorze — żachnął się Spencer. — Nie

miałem nic złego na myśli. Trudno mi się jednak nie cieszyć, że nie jadłem ło-

sosia jak tamci.

— Przepraszam, ma pan rację. — Baird przeciągnął ręką po oczach. —

Starzeję się — mruknął na poły do siebie.

— Co pan chce przez to powiedzieć?

— Nie, nic, nic.

Spencer wstał.

— Pan się za bardzo tym przejął, doktorze. Niepotrzebnie. Robi pan

wszystko, co można w tej sytuacji. A w ogóle to nasze szczęście, że akurat leci

pan z nami.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

57

— Dobrze, dobrze, młodzieńcze — odciął się Baird żartobliwie. — Mo-

że mi pan oszczędzi swoich komiwojażerskich chwytów! Nie mam zamiaru

nawalić.

Spencer lekko się zaczerwienił.

— Należało mi się! Sam się panu podłożyłem. Proszę mi teraz powie-

dzieć, co mam robić. Bo ja sobie tutaj wygodnie siedzę, a pan się męczy. Widać

już po panu wyczerpanie.

— Wcale nie. To jeszcze nic. — Baird położył rękę na ramieniu Spence-

ra. — Proszę się nie gniewać, użyłem sobie na panu i już mi trochę ulżyło,

przepraszam. Po prostu dobija człowieka świadomość, że trzeba ludzi rato-

wać, a tu nie ma czym. Dobija. Diabli mnie biorą.

— Rozumiem — Spencer uśmiechnął się. — Przynajmniej się do czegoś

przydałem.

— Powiem pannie Benson, że zgłosił się pan do pomocy. Może będzie

pana potrzebowała. Albo niech pan siedzi. I tak już jest za duży ruch w kabi-

nie.

— Jak pan sobie życzy. W każdym razie jestem do dyspozycji. — Spen-

cer usiadł. — Proszę mi jeszcze tylko powiedzieć: czy sytuacja jest bardzo po-

ważna.

— Nie sądzę, aby życzył pan sobie jeszcze kiedykolwiek znaleźć się w

tak poważnej sytuacji. — Baird spojrzał Spencerowi prosto w oczy i odszedł.

Zbliżył się do grupy kibiców, którzy tego wieczoru opijali się whisky. Z

czwórki zostało ich teraz tylko trzech. Czwarty dygotał przykryty po szyję ko-

cem. Twarz miał ziemistą.

— Owińcie go dobrze — polecił Baird. — Czy on też pił?

— Dobre sobie — odpowiedział siedzący za nim pasażer, który tasował

karty. — Na moje oko dwa literki.

— Przed czy po kolacji?

— Przed i po.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

58

— Tak, to prawda, przed i po — potwierdził ktoś drugi. — A ja zawsze

myślałem, że Harry ma mocną głowę.

— W tym wypadku wódka mu nie zaszkodziła — powiedział Baird. —

Wprost odwrotnie, trochę go uodporniła. Czy któryś z panów nie ma koniaku?

— Ani kropli — powiedział pasażer z kartami.

— Zaraz, chwileczkę, zobaczę — powiedział drugi i z tylnej kieszeni

wyciągnął płaską butelkę. — Jeszcze trochę zostało. Bo wie pan, w Toronto,

jak czekaliśmy, to trzeba było coś robić...

— Dajcie mu parę łyków — polecił Baird. — Tylko wlewajcie mu w

usta delikatnie, wasz przyjaciel jest bardzo chory.

— Słuchaj no pan, doktorze — odezwał się mężczyzna z kartami. — Co

tu się dzieje? Jesteśmy spóźnieni?!

— Chyba nie.

— I co, biedny Andy nie będzie mógł iść na mecz?

— To chyba wykluczone. Natychmiast po wylądowaniu trzeba go od-

stawić do szpitala.

— Biedny Andy — użalał się pasażer, który z tylnej kieszeni wyciągnął

butelkę. Odkorkował ją. — Andy nigdy nie miał szczęścia. Od urodzenia nie

miał szczęścia. Słuchaj no pan, doktorze! — wykrzyknął jakby uderzony nową

myślą. — Mówi pan, że on jest bardzo chory! Ale wyzdrowieje, no nie?

— Mam nadzieję. Ale jak powiedziałem, proszę go dobrze pilnować.

Żeby się nie odkrył.

— Taki kawał zrobił nam biedny Andy! A co ten gość z tym dziwnym

akcentem, no wie pan, ten frajer? Wziął go pan sobie do pomocy!

— Tak, ten pan nam pomaga.

Kiedy Baird odszedł, pasażer z kartami w ręku przerwał tasowanie i ze

złością zwrócił się do towarzyszy:

— Ma człowiek dwa dni wolne i taka heca! Co wy na to?

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

59

Nieco dalej Baird natknął się na Janet pochyloną nad panią Childer.

Palcami uniósł powiekę chorej. Pani Childer była nieprzytomna.

Pan Childer szalał z niepokoju:

— I co, doktorze? Jaki jest jej stan?

— Znacznie lepiej, że straciła przytomność, niż miałaby znosić te bóle

— powiedział Baird mając nadzieję, że mówi to z przekonaniem. — Kiedy ból

staje się nie do zniesienia, organizm szuka obrony w takim właśnie stanie.

— Doktorze, ja się bardzo boję. Ona jeszcze nigdy nie była taka chora.

Co to za zatrucie? Co było tego przyczyną? Wiem, że to łosoś, ale jakim sposo-

bem?

Baird zawahał się.

— No cóż, ma pan prawo wiedzieć —: zaczął wolno. — Stan jest bardzo

ciężki. W tym stanie potrzebna jest pomoc szpitalna. I to jak najszybciej. W

obecnej chwili nic już więcej nie mogę zrobić.

— Wiem, wiem, doktorze. Zrobił pan wszystko, co pan mógł. Ale ona

wyzdrowieje, prawda, doktorze? To znaczy nie...

— Oczywiście, że wyzdrowieje — powiedział Baird łagodnie. — Proszę

się nie martwić. Na lotnisku będzie czekała karetka, żeby pańską żonę od-

wieźć do szpitala. Pozostanie tylko problem leczenia. Oczywiście upłynie spo-

ro czasu, nim pańska żona odzyska siły.

— Mój Boże! — powiedział Childer wciągając głęboko powietrze. —

Wierzę panu. Uspokoił mnie pan.

„Tak, pomyślał Baird. A co by było, gdybym miał odwagę powiedzieć

mu prawdę?”

— Doktorze — zaproponował Childer — czy nie moglibyśmy zmienić

kursu, no wie pan, wylądować na jakimś bliższym lotnisku?

— Myśleliśmy już o tym — odpowiedział Baird — ale przyziemna mgła

praktycznie uniemożliwia lądowanie gdziekolwiek indziej. W każdym razie

czyni je szalenie niebezpiecznym. Poza tym minęliśmy już wszystkie lotniska i

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

60

lecimy nad górami. Nie, najlepiej i najszybciej będzie lecieć do Vancouveru i

tam umieścić pana żonę w szpitalu. Jak najszybciej. O to się właśnie staramy.

— Rozumiem... I pan sądzi, że to przez tego łososia, panie doktorze?

— W chwili obecnej nie mogę wypowiedzieć się ostatecznie, ale tak

przypuszczam. Przyczyną zatrucia mógł być jakiś psujący się produkt. W me-

dycynie nazywamy to zatruciem stafilokokalnym. Albo też należy szukać

przyczyny w jakiejś substancji toksycznej, która dostała się do pokarmu pod-

czas przygotowywania lub pakowania.

— A która z tych dwóch możliwości ma miejsce? — zapytał pasażer

siedzący za plecami Childerów. Pasażer ten przez cały czas rozmowy pilnie się

przysłuchiwał.

— Nie jestem pewien, ale z objawów, jakie zaobserwowałem u chorej,

podejrzewam drugi wypadek. To znaczy toksyczną substancję.

— Ale nie wie pan jaką?

— Pojęcia nie mam. Nie będziemy tego wiedzieli, póki nie zostaną wy-

konane badania laboratoryjne. Przy dzisiejszych metodach przygotowywania i

pakowania środków żywnościowych, zwłaszcza dla linii lotniczych, które mają

bardzo surowe przepisy, istnieje jedna na milion szansa podobnego wypadku.

Po prostu mamy pecha i na tę jedną szansę trafiliśmy. Wiem jedno — a mia-

nowicie, że produkty do dzisiejszej kolacji nie pochodziły od stałego dostawcy.

Coś tam nie wyszło z powodu spóźnionego lądowania w Winnipeg i zamówie-

nie złożono w innej firmie. Być może ma to coś wspólnego z naszą obecną sy-

tuacją. Z drugiej strony może nie mieć...

Childer skinął głową. Widać było, że zastanawia się głęboko nad sło-

wami doktora. Jakie to śmieszne! Niektórzy ludzie przywiązują tak szaloną

wagę do opinii lekarza. Wierzą w nią jak w Biblię. Baird myślał o tym cynicz-

nie. Nawet kiedy lekarz ma do zakomunikowania złą wiadomość, ludzie oddy-

chają z ulgą, jakby się spodziewali, że stan faktyczny może być jeszcze gorszy.

„W istocie niedaleko odeszliśmy od znachorstwa”, pomyślał z lekką złością.

Ludzie spodziewają się ciągle lekarza-cudotwórcy, który z niczego będzie

stwarzał cuda. Baird większą część swojego życia spędził na pielęgnowaniu,

strofowaniu, straszeniu, wyjaśnianiu, dodawaniu otuchy ludziom wytrąconym

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

61

z normalnego trybu życia i pokładającym w nim nadzieję, obdarzającym go

olbrzymim kredytem zaufania. Znał dobrze istotę, której na imię „pacjent”; w

tej ciężkiej sytuacji miał nadzieję, że zawodowa umiejętność ukrywania nagiej

prawdy i rozsądek go nie opuszczą. Być może dziś jest dzień próby. Najwięk-

sze wyzwanie, jakie czeka każdego lekarza. Kiedyś to się musiało zdarzyć. Mo-

że właśnie dziś...

Wyczuł obecność Janet. Obrócił głowę i zadał jej nieme pytanie oczami.

Stewardessa była bliska histerii.

— Dwóch następnych pasażerów zachorowało...

— Jest pani pewna, że to nie są po prostu skutki pastylek?

— Nie, jestem pewna, że nie.

— Zaraz do nich przyjdę. A pani niech rzuci okiem na drugiego pilota.

Może trzeba mu dać wody.

Ledwo odszedł do nowych chorych i zaczął ich badać, kiedy z powro-

tem pojawiła się Janet.

— Doktorze, bardzo się boję... Proszę, niech pan zaraz!...

Dzwonek alarmowy z kabiny pilotów przerwał jej wpół słowa. Janet

skamieniała. Dzwonek terkotał. Baird ruszył pierwszy

— Tymi się nie będziemy teraz zajmować! — rzucił ostro. — Szybko!

Z zadziwiającą u niego zwinnością popędził przejściem między fotela-

mi i wpadł z impetem do kabiny pilotów. Na progu stanął. Jego oczy i umysł

usiłowały objąć znaczenie faktów, których doświadczał. I w tej krótkiej chwili

głos wewnętrzny, drwiący i jednocześnie groźny, szepnął: „Miałeś rację, dzień

próby nadszedł”.

Kapitan siedział sztywno wyprostowany w swoim fotelu, pot zalewał

mu twarz spływając na kołnierz munduru. Jedną ręką trzymał się za brzuch,

drugą półprzytomnie naciskał guzik dzwonka pokładowego.

Dwoma skokami doktor dopadł pilota, pochylił się nad nim, ujął go pod

pachy. Dun klął przez zaciśnięte zęby, klął cicho i namiętnie.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

62

— Spokojnie, spokojnie. Zabierzemy pana stąd.

— Zrobiłem... co... pan... kazał... — sylabizował z trudem Dun. Oczy miał

zamknięte, ledwie dobywał słowa z zaciśniętego gardła. — Ale... było... za póź-

no... niech mi pan... coś da... Szybko... Muszę... koniecznie. To pilot... automa-

tyczny... ale... muszę... wylądować... Powiedzieć lotnisku... koniecznie powiedz-

cie... lotnisku... — Przez chwilę poruszał bezgłośnie wargami. Potem ze strasz-

liwym wysiłkiem otworzył szerzej usta, jakby jeszcze chciał coś powiedzieć,

spojrzał nieprzytomnie, przewrócił białkami i zemdlał.

— Szybko, panno Benson! — wykrzyknął doktor Baird. — Musimy go

wynieść z fotela.

Spoceni, zmagając się z ciężarem bezwładnego ciała, wyciągnęli wresz-

cie Duna z fotela i ułożyli go na podłodze obok drugiego pilota. Baird wyjął z

kieszeni stetoskop i zbadał kapitana. Janet w parę sekund wydobyła skądś

płaszcze i pledy. Gdy doktor skończył badanie, wsadziła pod głowę kapitano-

wi zwinięty płaszcz i owinęła go pledami. Dygotała stojąc koło doktora.

— Czy potrafi pan zrobić to, o co prosił kapitan? Czy może pan mu dać

jakiś środek, żeby mógł wylądować?

Baird upchał narzędzia lekarskie do kieszeni. Spojrzał na szeregi

włączników, lampek i tarcz, na stery poruszane bezgłośnie dyspozycjami au-

topilota. W mrocznym świetle kabiny rysy doktora zaostrzyły się. Wyglądał

bardzo staro — nieprawdopodobnie zmordowany, stary człowiek.

— Jest pani członkiem załogi, panno Benson, więc z panią mogę być

szczery. Będę przeraźliwie szczery. — Zadrżała słysząc ten chłodny głos. —

Czy potrafi pani stawić czoło nieprzyjemnym faktom?

— Chy... chyba tak... — Głos dziewczyny załamał się jednak.

— Bardzo dobrze. A więc, jeśli nie uda mi się szybko, powtarzam,

szybko, umieścić wszystkich chorych w szpitalu, nie ręczę za ich życie...

— To straszne!

— Potrzebne są specjalne środki antyszokowe, zastrzyki dożylne. Do-

tyczy to również kapitana. Zbyt długo utrzymywał się w napięciu.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

63

— Czy jego stan jest bardzo ciężki?

— Niemal krytyczny. Pozostali chorzy także...

Janet wyszeptała:

— Doktorze, co zrobimy?

— Najpierw ja zadam pani pytanie. Ilu jest na pokładzie pasażerów?

— Pięćdziesięciu sześciu.

— Ile porcji łososia podała pani na kolację?

Janet przez chwilę usiłowała sobie przypomnieć.

— Około piętnastu. Tak mi się zdaje. Więcej pasażerów jadło baraninę.

A niektórzy wcale nie jedli, było dla nich za późno.

— Tak...

Baird przyglądał jej się uważnie. Kiedy znów się odezwał, jego głos był

ostry, niemal wyzywający.

— Panno Benson, słyszała pani o teorii prawdopodobieństwa?

Janet koncentrowała myśli na znaczeniu pytania doktora.

— Teoria prawdopodobieństwa? Słyszałam, tak, ale dokładnie nie

wiem...

— Ja pani powiem — odparł Baird. -— Otóż nasza jedyna szansa prze-

życia zależy od tego, czy w grupie pięćdziesięciu sześciu osób znajdzie się

ktoś, kto nie tylko potrafi wylądować, ale równocześnie nie jadł łososia na ko-

lację...

Dziewczyna i stary doktor stali wpatrzeni w siebie.

Słowa te zawisły między nimi.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

64

ROZDZIAŁ PIĄTY

0 2 . 4 5 – 0 3 . 0 0

Gdy pełne znaczenie słów Bairda dotarło do Janet, spłynął na nią spo-

kój, jakiego zaznaje człowiek, gdy otrzyma ogłuszające uderzenie. Nie spuściła

oczu przed jego wzrokiem. Dobrze sobie zdawała sprawę, że istotnym sensem

tego, co powiedział doktor, było przygotowanie jej na śmierć.

Do obecnej chwili część jej świadomości broniła się przed uznaniem

realności całej sytuacji. Kiedy doglądała pasażerów i pomagała chorym, miała

wrażenie, że to po prostu zły, męczący sen, w którym zwykłe, codzienne wy-

darzenia zostały rozdęte do nieproporcjonalnych form przez jakiś nagły, choć

logiczny splot wypadków. Lada chwila — szeptał jakiś wewnętrzny głos —

sen się skończy. Wtedy Janet obudzi się i zobaczy swoją własną pościel do po-

łowy na ziemi, budzik natrętnie rozterkotany i informujący, że jeśli nie chce

się spóźnić na lotnisko, musi czym prędzej wstawać.

Teraz tamten obraz zniknął. Teraz zdawała sobie sprawę, że tkwi w

straszliwej rzeczywistości, że to zdarzyło się właśnie jej, Janet Benson, lat

dwadzieścia jeden, ładnej blondynce, za którą zawsze oglądał się na lotnisku

każdy, gdy przechodziła pachnącymi żywicą korytarzami. Strach oddalił się

gdzieś, rozpłynął. Być może tylko na chwilę. Przemknęło jej przez głowę pyta-

nie, co też robi teraz jej rodzina? Jak to możliwe, aby jej życie za chwilę miało

zgasnąć? Zgasnąć w ciągu paru sekund łoskotu łamanego metalu. W nieobec-

ności tych, którzy wydali ją na świat, którzy nawet niczego się nie domyślają

śpiąc spokojnie o tysiąc mil stąd.

— Rozumiem, doktorze — powiedziała spokojnym głosem.

— Czy wie pani o kimś na pokładzie, kto zna się na pilotowaniu?

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

65

W myślach przebiegła listę pasażerów przypominając sobie nazwiska.

— Nie ma nikogo z linii lotniczej... — powiedziała. — Nie wiem... o ni-

kim innym. Chyba spytam...

— Natychmiast — powiedział Baird. — Ale proszę nie alarmować pa-

sażerów. Panika byłaby naszą zgubą. Niektórzy już wiedzą, że drugi pilot jest

chory. Pytając proszę mówić, że kapitan chce wiedzieć, czy jest ktoś z do-

świadczeniem, kto by mu pomógł jako operator radiowy.

— Dobrze, doktorze.

Zawahała się przed wyjściem, gdyż widać było, że Baird chce jeszcze

coś powiedzieć.

— Panno Benson, jak pani na imię?

— Janet — odpowiedziała zdziwiona.

Skinął głową.

— Janet! Zdaje się, że na początku podróży zrobiłem jakąś uwagę na

temat pani wyszkolenia. Była to uwaga niesprawiedliwa i niewybaczalna.

Uwaga głupiego, starego człowieka, któremu przydałoby się trochę wyszkole-

nia. Pragnę ją wycofać.

Twarz jej nabrała kolorów. Uśmiechnęła się.

— Już o tym zapomniałam. — Ruszyła w stronę drzwi chcąc jak naj-

szybciej wykonać swoje zadanie, chcąc jak najszybciej poznać najgorsze. Baird

ściągnął brwi, jakby usiłował wydobyć z pamięci coś bardzo ważnego, coś, co

było w tej chwili niesłychanie istotne. Niewidzącymi oczami patrzył na wyma-

lowane na drzwiach kabiny przepisy o wyjściu alarmowym.

— Chwileczkę! — zawołał.

— Słucham? — Zatrzymała się z ręką na klamce drzwi.

Strzepnął palcami.

— Już wiem! Ktoś ze mną rozmawiał na temat samolotów. Ten młody

człowiek, który siedzi koło mnie. Ten, co wsiadł w ostatniej chwili w Winni-

peg...

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

66

— Pan Spencer?

— Tak, właśnie! Jerzy Spencer. Nie pamiętam dokładnie, co mi mówił,

ale na pewno wie coś o lataniu. Niech go pani tu poprosi! I proszę mu nic nie

mówić ponad to, co uzgodniliśmy. Nie chcę, aby pozostali pasażerowie znali

prawdę. Niemniej proszę wszystkich wypytać. Na wszelki wypadek, gdyby

znalazł się ktoś lepiej kwalifikowany.

— On przed chwilą ofiarował się z pomocą, przypuszczam więc, że nie

jadł łososia.

— Masz rację, Janet! Obaj jedliśmy baraninę. Dawaj go tutaj!

Gdy Janet wyszła, doktor zaczął nerwowo przestępować z nogi na no-

gę, potem nachylił się i zbadał puls kapitana, który leżał nieprzytomny koło

drugiego pilota. Słysząc za sobą odgłos otwieranych drzwi, doktor zerwał się i

zasłonił widok. Na progu stanął Spencer patrząc w zdumieniu na doktora.

— Halo! — powitał Bairda, — Co to za historia z radiem?

— Pan jest pilotem? — spytał doktor nie ruszając się z miejsca.

— Byłem kiedyś. Podczas wojny. Nie znam zupełnie obecnych regula-

minów radiowych, ale jeśli kapitan uważa, że mógłbym pomóc...

— Niech pan wejdzie — powiedział Baird.

Odstąpił krok, żeby Spencer mógł przejść, po czym szybko zamknął za

nim drzwi. Spencer stanął jak wryty na widok pustych foteli pilotów i sterów

poruszających się tajemniczo. Potem obrócił się na pięcie i wzrok jego padł na

pilotów leżących obok siebie.

— Nie! nie! Obaj?

— Tak, obaj — odparł doktor.

Spencer nie mógł uwierzyć własnym oczom.

— Ale!... Boże drogi! Doktorze!... Kiedy to się stało?

— Kapitan stracił przytomność parę minut temu. Obaj jedli łososia.

Spencer wyciągnął rękę, żeby oprzeć się o ścianę.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

67

— Czy potrafi pan doprowadzić tę maszynę do lotniska i wylądować?

— Nie! — Głos Spencera wyrażał przeżyty przed chwilą szok. — Wy-

kluczone! Nie miałbym najmniejszej szansy!

— Ale mówił pan, że pan pilotował podczas wojny? — nalegał Baird.

— Dziesięć lat temu. Od tego czasu nie siedziałem za sterem. A wtedy

latałem na Spitefire’ach, jedna ósma wagi tej maszyny i jeden motor. To jest

czteromotorowiec. I własności zupełnie inne...

Spencer drżącymi palcami zaczął obszukiwać kieszenie. Znalazł pudeł-

ko, wyciągnął papierosa i zapalił. Baird przyglądał się młodemu człowiekowi.

— Mógłby pan spróbować... — nalegał dalej.

Spencer ze złością pokręcił głową.

— Mówię panu, że to szaleństwo! — rzucił się. — Nie rozumie pan zu-

pełnie, na czym to polega. Dzisiaj nie potrafiłbym już wylądować nawet na

Spitefire’ze, nie mówiąc o takim kolosie. — Końcem papierosa pokazał przy-

rządy na tablicy pokładowej.

— Myślałem, że pilotowanie to jak prowadzenie samochodu. Nigdy się

tego nie zapomina — powiedział Baird wpatrując się w twarz Spencera.

— Oh, nie. A zresztą pilotowanie takiej maszyny! To zupełnie tak, jakby

mnie, potrafiącego prowadzić tylko sportowy wóz, i to na otwartych, pustych

drogach, wsadzono nagle na ciężki ciągnik z przyczepą i kazano wjechać w za-

pchane, wąskie uliczki miasta zastrzegając pod karą śmierci, że nie wolno mi o

nic zawadzić.

— Rozumiem. Ale potrafiłby pan ruszyć i zatrzymać. — Baird był upar-

ty.

Spencer nic nie odpowiadał zaciągając się głęboko papierosem. Baird

wzruszył ramionami i obrócił się bokiem do Spencera. — Trudno! — powie-

dział. — Miejmy nadzieję, że jest na pokładzie ktoś inny, kto umie latać. Bo na

żadnego z tych dwóch nie możemy liczyć. — Spojrzał na pilotów.

Otworzyły się drzwi i weszła Janet. Spojrzała pytająco na Spencera, po-

tem na doktora. Odezwała się bezbarwnym głosem :

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

68

— Nie ma nikogo innego...

— A więc sytuacja jasna! — zawołał doktor. Czekał, żeby Spencer coś

powiedział, ale młody człowiek stał wpatrzony w rzędy fosforyzujących tarcz i

kontaktów.

— Panie Spencer — odezwał się Baird ważąc każde słowo. — Nie wiem

nic o lataniu, ale wiem jedno: na pokładzie tego samolotu jest wiele ludzi, któ-

rzy umrą za parę godzin, jeśli nie umieścimy ich szybko w szpitalu. Spośród

tych, którzy nie są chorzy, tylko pan jeden posiada pewne kwalifikacje po te-

mu, aby nas uratować. — Umilkł. — Co pan na to?

Spencer błędnie patrzył to na doktora, to na Janet. W końcu spytał:

— Jest pan pewien, że żaden z pilotów nie będzie mógł usiąść za ste-

rami?

— Nie. W ogóle nie jestem pewien, czy uda się ich uratować, jeśli szyb-

ko nie trafią do szpitala.

Młody komiwojażer wypuścił kłąb dymu i niedopałek papierosa przy-

gniótł obcasem.

— No cóż, nie mam wyboru...

To prawda. Chyba że uważa pan, że powinniśmy lecieć obecnym kur-

sem nad Pacyfik, póki nie wyczerpie się zapas benzyny, i usiąść na wodzie.

—- Niech panu się nie zdaje, że to lepsze wyjście! — Spencer podszedł

do wolantu i spojrzał za szybę na morze białych chmur, posrebrzonych bla-

skiem księżyca. — Dobrze, zostałem zmobilizowany. Ma pan nowego pilota,

doktorze. Pytanie tylko jakiego! — Usiadł w fotelu po lewej stronie i obejrzał

się na parę stojącą za nim. — Jeśli zna pan jakieś ładne modlitwy, to niech je

pan sobie szybko przypomni.

Baird zbliżył się i lekko poklepał go po ramieniu.

— Brawo, młody człowieku — powiedział ze wzruszeniem.

— A co pan powie im? Tym w kabinie? — spytał Spencer przebiegając

wzrokiem po dziesiątkach przyrządów kontrolnych i gorączkowo szukając w

pamięci odpowiedników z przeszłości, która nagle wydała się bardzo odległa.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

69

— Chwilowo nic — odrzekł doktor.

— Bardzo mądrze — odparł sucho Spencer. Studiował z uwagą niezli-

czone urządzenia kontrolne. — No, trzeba by rozszyfrować ten gąszcz. Przy-

rządy nawigacyjne znajdują się przed pilotem. To znaczy, że ta środkowa ta-

blica między fotelami pilotów odnosi się wyłącznie do pracy motorów. Do-

brze... wysokość dwadzieścia tysięcy stóp. Lot poziomy. Kurs dwieście dzie-

więćdziesiąt. Prowadzi autopilot. Dzięki Bogu chociaż za to! Szybkość dwie-

ście dziesięć węzłów. Przepustnice, skok śmigieł, wyważenie, mieszanka, wy-

suwanie podwozia przy lądowaniu. Klapy? Gdzie jest ich wskaźnik? O, i jest!

No, to są mam nadzieję główne wskaźniki, po lądowania będziemy potrzebo-

wali szeregu instrukcji, ale to nam poda ziemia przez radio.

— No, da pan sobie radę?

— Nie wiem, doktorze, naprawdę nie

wiem. Nie widziałem nigdy takiego układu i

takiej maszyny. Gdzie jesteśmy i dokąd lecimy?

— Z tego, co mówił kapitan, wynikało-

by, że lecimy nad Górami Skalistymi — odpo-

wiedział Baird. — Nie mógł zawrócić z kursu na bliższe lotnisko z powodu

mgły i musimy lecieć do Vancouveru.

— Trzeba sprawdzić nasze położenie. — Spencer rozglądał się w mro-

ku kabiny. — Gdzie jest radio?

Janet wskazała mu metalowe pudło wiszące nad głową. — Wiem, że

tego używali przy rozmowach z ziemią — powiedziała. — Ale nie mam poję-

cia, co trzeba włączyć, żeby nas usłyszeli.

— Aha, widzę. Obejrzyjmy to sobie — wpatrywał się w pudło nadajni-

ka. — Ustawienie częstotliwości... lepiej nie ruszać. A to co? Nadawanie! —

Przerzucił kontakt, zapaliła się mała czerwona lampka. — Dobra jest! Jerzy

znalazł klucz do zabawki! Możemy zaczynać.

Janet podała mu słuchawki i połączony z nimi mikrofon na pałąku.

— Wiem, że jak się chce mówić, to się naciska guzik na mikrofonie.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

70

Nasuwając na uszy słuchawki Spencer mówił do doktora: — Wie pan

co, bez względu na to, jak mi pójdzie, potrzebuję drugiej pary rąk do pomocy.

Pan ma swoich pacjentów do opukiwania, więc pozostaje nasza Miss Kanada.

Co pan na to?

Baird skinął głową.

— Ja się zgadzam, a ty Janet?

— No, chyba tak... ale nic nie wiem o tych przyrządach... — Janet bez-

radnie wskazała ręką przyrządy.

— Świetnie — powiedział Spencer. — Wobec tego jest nas dwoje nie

mających zielonego pojęcia. Niech pani zajmie wygodne miejsce, radzę zapiąć

pas. Na pewno spędzała pani wiele czasu na przyglądaniu się, co robią piloci.

Od tamtej pory, kiedy ja pilotowałem, przybyło sporo dźwigni i wskaźników.

Janet wsunęła się w fotel drugiego pilota uważając, żeby nie dotknąć

wolantu, który poruszał się niezmordowanie kierowany niewidzialną ręką au-

topilota. Rozległo się natarczywe pukanie do drzwi kabiny.

— To na pewno po mnie — powiedział Baird. — Muszę już iść. Życzę

szczęścia. — Szybko wyszedł.

Pozostając sam ze stewardessą Spencer zdobył się na uśmiech.

— Wszystko w porządku? — spytał.

W milczeniu skinęła głową, nakładając słuchawki na uszy.

— Imię Janet, tak? Moje Jerzy. — Spencer zaczął mówić tonem poważ-

nym. — Nie mam powodu pani oszukiwać, Janet! Sytuacja jest krytyczna.

— Wiem.

— No, spróbujmy teraz nadać alarm. Jaki jest numer naszego lotu?

— Siedemset czternaście.

— Dobra, jedziemy? — Nacisnął guzik mikrofonu. — Mayday, mayday,

mayday1 — zaczął równym głosem.

1 Mayday — międzynarodowy radiowy sygnał lotniczy odpowiadający morskiemu S.O.S. (przyp. tłum.).

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

71

Tego zawołania nie potrafiłby nigdy zapomnieć. Już go raz używał

owego ponurego październikowego popołudnia lecąc nad wybrzeżem francu-

skim z ogonem Spitefire’a prawie całkowicie odstrzelonym. Na szczęście po-

jawiły się wtedy dwa Hurricane’y i asekurowały go podczas przelotu nad Ka-

nałem, jak dwie troskliwe stare ciotki.

— Mayday, mayday, mayday! — kontynuował. — Tu lot siedemset

czternaście. Samolot Linii Przewozów Nieregularnych. Maszyna w niebezpie-

czeństwie. Proszę się odezwać, słucham.

Mimo woli wstrzymał oddech, gdy niespodziewanie odezwał się głos w

słuchawkach:

— Halo, siedemset czternaście, mówi Vancouver. Czekaliśmy na was.

Vancouver do wszystkich innych lotów. Ta częstotliwość zarezerwowana wy-

łącznie do rozmowy z siedemset czternaście. Słuchamy siedemset czternaście,

— Tu siedemset czternaście, dziękujemy, Vancouver. Jesteśmy w fatal-

nej sytuacji. Obaj piloci i wielu pasażerów... Ilu pasażerów, Janet?...

— Parę minut temu było pięciu. Może teraz jest i więcej...

— Poprawka, co najmniej pięciu pasażerów uległo zatruciu. Obaj piloci

są nieprzytomni, stan krytyczny. Mamy na pokładzie lekarza, który oświad-

czył, że żaden z pilotów nie będzie zdolny doprowadzić maszyny do lotniska.

Jeśli chorzy nie dostaną się szybko do szpitala, może się skończyć tragicznie.

Zrozumieliście, Vancouver? Odbiór.

Natychmiast padła odpowiedź:

— Zrozumieliśmy. Mówcie dalej, siedemset czternaście. Odbiór.

Spencer nabrał głęboko powietrza.

— A teraz najciekawsze. Nazywam się Spencer. Jerzy Spencer. Jestem

pasażerem samolotu. Poprawka: byłem pasażerem. Obecnie jestem pilotem.

Dla waszej informacji: mam w sumie około tysiąca godzin lotu, ale wszystko

na jednosilnikowych myśliwcach. Nie latałem od blisko dziesięciu lat. Znajdź-

cie szybko kogoś, kto mi przez radio da instrukcje, jak to pudło sprowadzić na

ziemię. Lecimy na pułapie dwadzieścia tysięcy stóp, kurs magnetyczny dwie-

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

72

ście dziewięćdziesiąt, szybkość dwieście dziesięć węzłów. To wszystko. Teraz

wasza kolej, Vancouver. Odbiór.

— Vancouver do siedemset czternaście, czekać na odbiorze.

Spencer otarł zbierający mu się na czole pot i skrzywił twarz w imitacji

uśmiechu.

— Założę się, że tam na lotnisku nasz meldunek wyłuska paru panów z

ciepłych łóżeczek. — Potrząsnął głową pilnie wytężając słuch. Po paru se-

kundach odezwał się znowu głos z ziemi, opanowany, równie spokojny jak

poprzednio:

— Vancouver do siedemset czternaście. Proszę ponownie uzyskać od

doktora informacje, czy nie udałoby się ocucić któregoś z pilotów. To bardzo

ważne! Powtarzam: to bardzo ważne. Proszę mu powiedzieć, aby uczynił

wszystko, co można, by jeden z nich mógł objąć stery, nawet jeśli oznacza to

pozostawienie bez opieki innych chorych. Odbiór.

Spencer nacisnął guzik mikrofonu.

— Vancouver, zrozumiałem. Ale nie wierzę w cudy. Lekarz definityw-

nie stwierdził, że nie ma najmniejszej, jednej na milion szansy, aby którykol-

wiek z pilotów był zdolny do przejęcia sterów. Lekarz twierdzi, że obaj piloci

są w stanie krytycznym. Umrą, jeśli szybko nie otrzymają pomocy szpitalnej.

Odbiór.

Przez jakiś czas nikt się nie odzywał. Po chwili:

— Kontrola ruchu Vancouver do siedemset czternaście, zrozumieliśmy.

Czekajcie na odbiorze.

— Zrozumiano, koniec — potwierdził Spencer i wyłączył nadajnik.

Powiedział do Janet: — Teraz musimy czekać, aż oni wykombinują, co robić.

Nerwowo obejmował dłonią wolant, usiłując wyczuć jego ruchy, pró-

bując odzyskać dawną sprawność, wydobyć z zakamarków pamięci umiejęt-

ność pilotażu, która niegdyś była źródłem niemałej jego sławy w eskadrze.

„Potrafi wrócić bez skrzydeł!" Uśmiechnął się do siebie na myśl o tym wojen-

nym powiedzeniu. Ale w sekundę potem, gdy wzrok jego padł na dziesiątki

rozedrganych strzałek, na obce rzędy dźwigni i włączników, ogarnęła go nie-

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

73

mal panika. Co jego umiejętność pilotażu ma wspólnego z wiedzą, jaka jest po-

trzebna do wylądowania taką maszyną? Z równym powodzeniem mogliby go

zamknąć w łodzi podwodnej i posadzić przed aparatami podobnymi do sprzę-

tu z powieści fantastycznej. Jeden fałszywy albo nieporadny ruch ręką mógł w

ułamku sekundy zniweczyć równy bieg motorów. I jeśli to się stanie, to jakim

cudem uda mu się opanować sytuację? Wszystko przemawiało przeciwko

niemu. Tym razem nie będą mu dodawały otuchy nawet Hurricane’y, które

wtedy doprowadziły go bezpiecznie do lotniska. Zaczął przeklinać swoją dy-

rekcję, która bez uprzedzenia wysłała go ze spokojnego Winnipeg, żeby po-

prawiał czyjeś błędy w dalekim Vancouverze. Nęcąca perspektywa stanowi-

ska kierownika działu zbytu i zamiar kupna nowego domu na Parkway He-

ights wydawały się w tej chwili absurdalnie nieistotne, trywialne. Cholernie

przykro skończyć w ten sposób! Nie zobaczyć już nigdy Mary, nie móc jej po-

wiedzieć tylu rzeczy, które chciałby jeszcze powiedzieć. A jeśli idzie o Bobsie i

Kit, to polisa na życie, jaką miał, na długo nie wystarczy. Nie wystarczy na ich

kształcenie. Powinien zrobić coś więcej dla tych dzieciaków, najlepszych dzie-

ci na świecie.

Jakiś ruch obok przerwał tok jego myśli. Janet klęczała w swoim fotelu

patrząc w kąt kabiny, gdzie na podłodze leżały bezwładne ciała kapitana i dru-

giego pilota.

— Jeden z nich to pani przyjaciel?

— Nie... — odparła z wahaniem. — Właściwie to nie.

— Nieważne — odpowiedział Spencer z nutą zdenerwowania w głosie.

— Przepraszam, Janet. — Włożył do ust papierosa i zaczął szukać po kiesze-

niach zapałek. — Nie wiem, czy tutaj wolno palić, ale tym razem szanowna dy-

rekcja linii pozwoli.

W płomieniu zapałki Janet, wyraźnie dostrzegła wściekłość w jego

oczach.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

74

ROZDZIAŁ SZÓSTY

0 3 . 0 0 – 0 3 . 2 5

Ze wzrastającym rykiem silników ostatni samolot odlatujący z Van-

couveru na wschód nabierał szybkości na błyszczącym od wody pasie starto-

wym lotniska i wreszcie wdarł się w mrok nad ziemią. Kiedy wykonywał

przepisową rundę nad lotniskiem, widać było jego światła nawigacyjne stłu-

mione mokrą, przywierającą mgłą. Inne maszyny, które w tej chwili holowano

z różnych punktów lotniska do stanowisk wzdłuż głównego budynku portu,

pokryte były kroplami wilgoci. Zimna noc. Pracownicy, którzy w różnych

punktach wykonywali najrozmaitsze czynności w żółtym świetle lamp łuko-

wych, od czasu do czasu klaskali w zabezpieczone rękawicami dłonie, żeby się

rozgrzać. Nikt nie otwierał ust, jeśli nie musiał się odezwać. Wolno sunący po

płycie samolot zatrzymał się i wyłączył silniki na znak dany przez kontrolera

cofającego się i sygnalizującego komendy latarką. W nagłej ciszy po wyłącze-

niu silników szum obracających się z rozpędu śmigieł wydał się obcy, natręt-

ny. Zwykle ruchliwy o tej porze port lotniczy w Vancouverze przygotowywał

się spokojnie i fachowo do stanu alarmowego.

W jasno oświetlonej salce kontroli ruchu atmosfera była napięta, ludzie

skupieni. Odłożywszy słuchawkę telefonu szef ruchu zapalił papierosa i oto-

czył się chmurą niebieskawego dymku studiując mapę na ścianie. Po chwili

obrócił się do Burdicka. Siedząc na krawędzi biurka pulchny przedstawiciel

Linii Przewozów Nieregularnych skończył właśnie czytanie spiętych spina-

czem ostatnich meldunków dotyczących ruchu na obszarze lotniczym.

— No więc tak, Harry — odezwał się szef ruchu tonem człowieka, któ-

ry raczej powtarza sobie w myślach wykonane przez siebie czynności i

sprawdza, czy o niczym nie zapomniał, niż ma zamiar podzielić się wiadomo-

ściami z kimś innym. — No tak, Harry, od tej chwili wstrzymujemy wszystkie

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

75

odloty na wschód. Mamy godzinę na pozbycie się maszyn odlatujących w po-

zostałych kierunkach. To nam daje spory margines czasu. Po godzinie maszy-

ny przewidziane do odlotu będą czekały, aż... aż skończymy z siedemset czter-

naście. — Zadzwonił telefon. Szef ruchu chwycił za słuchawkę.

— Tak? Rozumiem. Zawiadomić wszystkie porty lotnicze i samoloty w

powietrzu, że lotnisko będzie otwarte dla przylatujących maszyn tylko przez

następne czterdzieści pięć minut. Samoloty z przewidzianym czasem lądowa-

nia późniejszym kierować na inne lądowiska albo przetrzymać w powietrzu.

Korytarz powietrzny między Calgary i Vancouverem musi być całkowicie

wolny, i to w obu kierunkach. Zrozumiałeś? Dobra. — Odwiesił słuchawkę na

widełki i zwrócił się do swego zastępcy, który siedział obok, również przy te-

lefonie. — Zawiadomiłeś już szefa służby pożarniczej?

— Dzwonię do niego do domu.

— Powiedz mu, żeby się tu zaraz zjawił. Czeka go sporo roboty. Niech

oficer służbowy służby przeciwpożarowej zawiadomi miejską straż pożarną.

Potrzebny będzie ich sprzęt.

— Już to zrobiłem — odparł zastępca. — Halo, tu służba ruchu Van-

couver — powiedział do słuchawki. — Chwilę, proszę poczekać. — Zasłonił

dłonią mikrofon. — Czy wciągać w to również lotnictwo wojskowe?

— Tak, niech z całej strefy ściągną wszystkie swoje maszyny.

Burdick zeskoczył z biurka.

— Słusznie, słusznie! — Spod pach rozpływały mu się w dół po koszuli

ciemne plamy potu.

— Czy wasza linia ma tutaj na lotnisku jakichś pilotów? — spytał szef

ruchu.

— Ani jednego — odparł Burdick. — Musimy się zwrócić do innych li-

nii.

Szef ruchu myślał przez chwilę.

— Spróbujcie poprosić Transkanadę! Przecież to ich główna baza. Wy-

tłumaczcie sytuację. Potrzebny nam jest doświadczony pilot, który zna świet-

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

76

nie maszyny tego typu i będzie mógł udzielać wskazówek do lądowania przez

radio.

— Myślisz, że jest szansa...?

— Nie wiem, ale mamy obowiązek wszystkiego spróbować. Masz lep-

szą propozycję?

— Racja — odparł Burdick. — Nie mam. Ale nie zazdroszczę żadnemu

pilotowi takiej roboty.

Telefonista zawołał:

— Dzwoni komenda policji. Będzie pan rozmawiał, szefie?

— Proszę ich dać na ten aparat.

— Ja pogadam z Transkanadą — zaofiarował się Burdick. — I muszę

zadzwonić do Montrealu, zawiadomić o wszystkim mojego starego.

— Dobrze, ale przez główną centralę, nie stąd! — polecił szef ruchu. —

Tutaj linie są zbyt obciążone. — Podniósł słuchawkę telefonu, gdy Burdick

wychodził na korytarz. — Mówi szef ruchu. Aa, inspektor! Cześć! Bardzo się

cieszę, że to pan jest dzisiaj na służbie. Niech pan słucha, inspektorze! Mamy

poważne kłopoty. Pierwsza sprawa: czy wasz wóz mógłby jak najszybciej za-

brać z mieszkania w mieście pilota i dostarczyć go na lotnisko? Każda sekunda

gra rolę! Tak, zaraz podam nazwisko i adres. Druga sprawa: oprócz tego, że

czeka nas przewiezienie ludzi do szpitala natychmiast po wylądowaniu ma-

szyny, mamy tragiczną sytuację z innego powodu. Samolot być może rozbije

się przy lądowaniu. Nie będę teraz więcej wyjaśniał, w każdym razie niech pan

wie, że kiedy samolot znajdzie się nad lotniskiem, przy sterach nie będzie pilo-

ta! — Słuchał parę sekund głosu z drugiej strony. — Tak, tak, oczywiście! Wy-

daliśmy zarządzenia alarmowe. Miejska straż pożarna na pewno przyjedzie z

całym swoim sprzętem. Jednakże pozostaje sprawa domów w pobliżu lotni-

ska. Mogą się znaleźć w niebezpieczeństwie! — Znowu słuchał przez parę se-

kund. — Cieszę się, że sam pan to zaproponował. Wiem, co to za przyjemność,

kiedy się ludzi ściąga z łóżek w nocy! Ale wolę nie ryzykować. Lepiej przesa-

dzić. Nie mogę w żadnym wypadku gwarantować, że maszyna wyląduje na

lotnisku. Może przed lotniskiem, a może przeleci na drugą stronę, prosto na

ulicę. Jeśli w ogóle doleci... Całe szczęście, że musimy ewakuować tylko te kilka

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

77

domów od strony mostu... Trudno, trzeba ludzi niepokoić. Samolot spróbuje-

my podprowadzić omijając miasto. Co?... Nie, jeszcze nie wiem. Prawdopo-

dobnie uda się od zachodu, na główny pas. — Następna pauza, tym razem

znacznie dłuższa: — Dziękuję, inspektorze! Zdaję sobie z tego sprawę i nie

zwracałbym się do pana, gdybym nie uważał sytuacji za krytyczną. Będę z pa-

nem w kontakcie. — Szef ruchu odłożył słuchawkę. Twarz miał poszarzałą z

niepokoju. Zawołał do radiotelegrafisty: — Czy siedemset czternaście nadal

na odbiorze? — Telegrafista skinął głową. — Nie zabraknie nam tej nocy wra-

żeń — zwrócił się szef ruchu do personelu zgromadzonego w sali. Wyjął z kie-

szeni chustkę i otarł czoło.

— Szef portowej służby przeciwpożarowej już jest w drodze — oznaj-

mił zastępca. — Teraz rozmawiałem z dowództwem okręgu lotniczego. Pytają,

w czym mogą pomóc.

— Damy im znać, jeśli będzie trzeba. Ale nie spodziewam się. W każ-

dym razie podziękuj. — Wrócił do studiowania mapy na ścianie upychając

chustkę do kieszeni i machinalnie obmacując puste opakowanie od papiero-

sów, które po chwili odrzucił z niesmakiem na ziemię. — Ma któryś papiero-

sa?

— Proszę bardzo!

Przyjął podanego mu papierosa i zapalił. — Poślij po paczkę dla mnie,

dobrze? I po kawę dla wszystkich. Przyda cię.

Do sali wpadł zdyszany Burdick.

— Transkanada mówi, że ich najlepszy pilot to kapitan Treleaven.

Dzwonią po niego. Jest podobno w domu. Pewno śpi.

— Policja może go przywieźć na lotnisko!

— Dobra, Transkanada się tym zajmie. Powiedziałem, że nam zależy na

każdej sekundzie. Pan zna Treleavena?

— Rozmawiałem z nim parę razy — odparł szef ruchu. — Sympatyczny

facet. Całe szczęście, że akurat jest.

— O tym się dopiero przekonamy — jęknął Burdick. — Boże, żeby był.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

78

— Dzwonił pan do swoich szyszek?

— Kazałem się połączyć z dyrektorem naczelnym. Będę miał rozmów-

kę, psiakrew!

Telefonista z centrali zawołał:

— Mam na linii Seattle i Calgary. Pytają, czy odebraliśmy pełny tekst od

siedemset czternaście.

— Powiedz, że tak — odparł szef ruchu. — Powiedz im, że chociaż bę-

dziemy rozmawiać bezpośrednio z siedemset czternaście, prosimy ich, żeby

siedzieli na nasłuchu. Mogą być zakłócenia w odbiorze.

— Tak jest.

Szef ruchu podszedł do radiostacji i podniósł ze stołu mikrofon. Skinął

głową operatorowi, który natychmiast przełączył na nadawanie.

— Vancouver do siedemset czternaście! — wywołał.

Głos Spencera, kiedy odpowiedział po paru sekundach, rozległ się z

dodatkowego głośnika umieszczonego w rogu pod sufitem. Od chwili otrzy-

mania wiadomości alarmowej „mayday” wszystkie rozmowy z siedemset

czternaście zostały włączone na głośnik.

— Siedemset czternaście do Vancouveru! Już myślałem, żeście nas

zgubili. Odbiór.

— Vancouver do siedemset czternaście. Mówi szef ruchu. Organizuje-

my pomoc. Wkrótce znowu was wywołamy. Chwilowo proszę nie dotykać ste-

rów i pozostawić wszystko, jak jest. Rozumiecie? Odbiór.

Mimo zniekształceń można było wyczuć w głosie Spencera zdenerwo-

wanie:

— Siedemset czternaście do Vancouveru. Już wam raz mówiłem! Nie

znam tego typu maszyny i nie mam najmniejszego zamiaru bawić się urządze-

niami, które są dla mnie czarną magią. Odbiór.

Szef ruchu otworzył usta, jakby jeszcze coś chciał powiedzieć Spence-

rowi, ale zmienił zamiar. Zwrócił się do zastępcy:

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

79

— Powiedz im tam na dole, żeby dostarczyli Treleavena tutaj na górę,

jak tylko przyjedzie na lotnisko.

— Tak jest. Przed chwilą właśnie zgłaszał się inspektor dyżurny. Mel-

dował, że opróżnia wszystkie pasy startowe i płyty z pojazdów i cystern. Zdą-

ży przed przewidzianą godziną przylotu siedemset czternaście. Miejska straż

pożarna jedzie z całym swoim sprzętem. Zmobilizowano wszystkie sekcje.

Świetnie. Jak przyjedzie ich komendant, niech się ze mną porozumie.

Kiedy siedemset czternaście będzie lądował, nie mogą się po lotnisku pętać

żadne wozy strażackie. Oczywiście jeśli siedemset czternaście będzie lądował

w kawałku!...

Burdick wtrącił się do rozmowy:

— Rany boskie, jak jedzie miejska straż, to za chwilę zwali się tu prasa!

— Tłustym palcem postukiwał w zęby, przerażony tym odkryciem. — Jeszcze

nigdy na naszej linii nie zdarzyło się nic podobnego! Wyobrażacie sobie

pierwsze strony gazet? Rany boskie! Samolot pełen ludzi, wielu chorych, bez

pilota! Planowana ewakuacja ludności cywilnej z domów koło mostu. Nie

mówiąc już o...

Przerwał mu szef ruchu:

— Lepiej przekaż całą sprawę naszemu referentowi prasowemu. O tak!

Wezwij Howarda. Centrala ma jego numer domowy. — Burdick skinął głową

telefoniście, który wodząc palcem po spisie numerów znalazł nazwisko Ho-

warda i po chwili wykręcał już jego numer.

— W takiej sytuacji trudno uniknąć prasy, Harry! Za dużo już jest w tej

sprawie narozrabiane. Cliff będzie wiedział, jak to rozegrać. Powiedz mu tylko,

żeby trzymał ich z daleka od nas. Nie chcę, żeby nam tu sterczeli nad głową.

Zbyt wiele roboty.

— Co za noc! — jęknął Burdick potrząsając niecierpliwie słuchawką te-

lefonu. — A co z doktorem Davidsonem? — spytał telefonisty.

— Pojechał do chorego. Nikt nie wie dokąd. Ale niedługo wróci. Zosta-

wiłem mu wiadomość w domu.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

80

— Psiakrew, akurat dzisiaj go musiano wezwać! Jeśli nie zgłosi się w

ciągu dziesięciu minut, dzwoń do szpitala. Może ten lekarz na siedemset

czternaście potrzebuje pomocy. Odbierz wreszcie ten telefon! — Burdick dy-

szał wściekły do słuchawki. — Obudźże się, Cliff! Na miłość boską, podnieś

słuchawkę! Co za cholera! Jak można tak twardo spać!

Na przedmieściach Vancouveru dzwonił w tej chwili jeszcze jeden tele-

fon przerywając natarczywym jazgotem nocny spokój. Gładkie, białe ramię

wysunęło się spod kołdry, znieruchomiało na chwilę na poduszce, potem

znowu się poruszyło. W ciemnościach kobieca dłoń zaczęła szukać kontaktu

lampki nocnej. Znalazła go. Ładna, ruda kobieta zamknęła oczy porażone na-

głym światłem i wysunęła się spod kołdry w białej, haftowanej koszuli nocnej.

Kobieta sięgnęła niechętnie po słuchawkę, podniosła ją z widełek i sennie

przysunęła do ucha. Patrząc spod przymkniętych powiek na budzik stojący

obok odezwała się:

— Słucham?

— Czy to pani Treleaven?

— Tak — odpowiedziała niemal szeptem. — Kto dzwoni?

— Muszę mówić z pani mężem.

— Nie ma go w domu.

— Nie ma w domu? A gdzie jest? Mam bardzo pilną sprawę!

Oparła się wygodniej na poduszce usiłując skupić myśli. Przez chwilę

zdawało jej się, że śni.

— Halo, halo! Pani Treleaven? Od paru minut nie możemy się dodzwo-

nić...

— Wzięłam proszki nasenne — odpowiedziała. — Kto mówi? O tej po-

rze!

— Przepraszam, że panią trudzę, ale sprawa jest niesłychanie pilna.

Musimy natychmiast porozumieć się z kapitanem Treleavenem. Tu mówi biu-

ro Transkanadyjskiej Linii...

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

81

— Oo! — Dopiero teraz się rozbudziła. — Mąż jest u matki. Jego ojciec

jest bardzo chory i na zmianę z matką siedzą przy nim...

— Tu w mieście?

— Tak, niedaleko. — Podała numer telefonu.

— Dziękujemy, będziemy do niego dzwonić.

— A co się stało? — spytała.

— Bardzo przepraszam, ale nie mam czasu wyjaśniać. Dziękuję jeszcze

raz i przepraszam. — Połączenie zostało przerwane.

Odłożyła słuchawkę i wysunęła nogi spod kołdry. Jako żona starszego

pilota pasażerskiej linii lotniczej przyzwyczaiła się już do niespodziewanych

telefonów w nocy, ale chociaż było to niemal cząstką jej życia, nadal buntowa-

ła się przeciwko temu. Czy Paweł jest naprawdę jedynym pilotem, którego

można zrywać w nocy, kiedy gdzieś coś się stało? Pewno chcą go znowu wy-

słać na jakiś nie planowany lot. No cóż, na pewno przyjdzie przedtem do domu

po mundur i inne drobiazgi potrzebne w drodze. Trzeba mu przygotować

termos z gorącą kawą i kanapki. Jest chwila czasu. Włożyła szlafrok i jeszcze

trochę śpiąca, potykając się, zeszła do kuchni.

O dwie mile od swojego domu Paweł Treleaven drzemał na kanapce w

saloniku u matki. Ta energiczna i pełna życia osoba przed pół godziną oświad-

czyła, że teraz ona posiedzi przy chorym mężu, i kazała synowi odpocząć. Te-

go dnia wieczorem był u ojca lekarz i to, co powiedział, było pocieszające: mi-

nął krytyczny moment zapalenia płuc, groźnego w tym wieku, i obecnie trzeba

tylko dobrze się ojcem opiekować w okresie rekonwalescencji. Treleaven był

wdzięczny matce za jej propozycję, gdyż czuł się bardzo zmęczony. Trzydzie-

ści sześć godzin przedtem zakończył lot z Tokio przywożąc misję parlamen-

tarną w drodze do Ottawy i od tej chwili, z powodu ciężkiego stanu ojca, nie

miał wielu szans na odpoczynek.

Obudziło go silne potrząsanie za rękę. Natychmiast wytrzeźwiał i

uniósł głowę. Zobaczył pochyloną nad sobą twarz matki.

— Dobrze, mamo, teraz ja posiedzę przy ojcu, kładź się spać.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

82

— Nie, synku, nie o to chodzi. Ojciec śpi jak nowo narodzone dziecko.

Dzwoni lotnisko. Powiedziałam im, że to jest skandal! Jakby nie mogli pocze-

kać do rana!

— Dobrze, już idę do telefonu.

Wstając zastanawiał się, czy kiedykolwiek będzie mu dane porządnie

się wyspać; był właściwie ubrany, gdyż przed snem zdjął tylko kurtkę i buty i

rozwiązał krawat. W skarpetkach poszedł do telefonu stojącego w hallu. Mat-

ka z niepokojem na twarzy człapała krok w krok za nim.

— Tu Treleaven — odezwał się.

— Dzięki Bogu, Paweł! Mówi Jim Bryant. Już się zaczynałem poważnie

martwić. Potrzebujemy cię na gwałt, Paweł! Cholernie potrzebujemy! Czy mo-

żesz natychmiast przyjechać?

— Co się stało?

Paskudna historia. Samolot Linii Przewozów Nieregularnych, stara

Empress C6, jedna z tych adaptowanych maszyn, w drodze z Winnipeg. Ma

blisko sześćdziesięciu pasażerów. Kilkunastu ciężko chorych. Zatrucie. Obaj

piloci też...

— Co?! Obaj piloci?

— Tak. Stan pełnego pogotowia. Przy sterach facet, który nie latał od

wielu lat. Na szczęście samolot leci na autopilocie. Oni nie mają tutaj ani jed-

nego pilota. Prosili nas, chcemy, żebyś przyjechał na lotnisko i sprowadził ma-

szynę na ziemię.

— Zwariowałeś? Jak ja to zrobię? — Treleaven spojrzał na zegarek na

ręku. — O której przewidziane lądowanie?

— Piąta pięć naszego czasu.

— Niecałe dwie godziny. Trzeba by się szybko zwijać. Słuchaj, jestem w

południowej części miasta...

— Podaj adres! — Treleaven podał nazwę ulicy i numer domu. — Sa-

mochód policyjny będzie u ciebie za parę minut. Kiedy przyjedziesz na lotni-

sko, galopuj do biura kontroli ruchu.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

83

— Dobra, ubieram się.

— Życzę szczęścia, Paweł!

— Powieś się. — Rzucił słuchawkę na widełki i wrócił do saloniku.

Wsunął nogi w półbuty nie bawiąc się w wiązanie sznurowadeł. Matka podała

mu kurtkę.

— Co się stało, synku? — spytała z niepokojem.

— Kłopot. Poważny kłopot. Obawiam się, że bardzo ciężka sytuacja.

Zaraz przyjedzie po mnie policja.

—Policja?

— Spokojnie, mamo. Odwiozą mnie tylko na lotnisko. — Objął ją. —

Nie ma się czym martwić. Potrzebują mojej pomocy. Najgorsze, że muszę cię

teraz zostawić samą. — Rozejrzał się za swoją fajką i tytoniem. Znalazł i scho-

wał do kieszeni. — Zaraz, chwileczkę! Skąd oni wiedzieli, że tu jestem? — sta-

nął w drzwiach.

— Nie mam pojęcia... Pewno dzwonili do Dulcie...

— O tak, na pewno! Zadzwoń do niej, mamo, i powiedz, że wszystko w

porządku.

— Zaraz to zrobię, ale o co właściwie chodzi, Paweł? Co za kłopoty?

— Pilot samolotu, który leci do Vancouveru, zachorował. Chcą, żebym

przez radio sprowadził maszynę na lotnisko. Jeśli się da.

Matka nie zrozumiała.

— Co to znaczy sprowadzić przez radio? Jeśli pilot chory, to kto wylą-

duje?

— Ja, mamo, z ziemi. W każdym razie będę próbował.

— Nie rozumiem.

„Ja właściwie też nie”, pomyślał sobie Treleaven w pięć minut później,

kiedy siedział w samochodzie policyjnym, który na kilkudziesięciometrowym

odcinku od domu do skrzyżowania nabrał już niemal maksymalnej szybkości i

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

84

pędził teraz wśród przelatujących świateł ulicznych. Wskazówka szybkościo-

mierza podniosła się jeszcze do siedemdziesięciu pięciu mil na godzinę, ciszę

nocną rozdarła syrena.

— Będziecie zdaje się mieli wesołą noc na lotnisku! — mruknął przez

ramię sierżant policji siedzący koło kierowcy.

— Chyba — powiedział Treleaven. — Nie zna pan żadnych szczegó-

łów?

— Pojęcia nie mam, o co w ogóle chodzi. — Sierżant splunął przez

okno. — Wiem tylko, że zmobilizowano wszystkie nasze wozy, wysłano je na

lotnisko. Mamy ewakuować ludzi z domów. Myśmy też tam jechali, ale nas w

drodze zawrócono przez radio, żeby zabrać pana. Muszą się spodziewać ja-

kiejś nielichej historii, no nie?

— Wiecie, co ja myślę? — wtrącił młody kierowca. — Ja myślę, że na

pewno spodziewają się jakiegoś zabłąkanego odrzutowca stratosferycznego z

bombą atomową na pokładzie.

— Zrób mi tę przyjemność ;—powiedział sierżant — i stul dziób. Czy-

tasz za dużo komiksów.

Treleaven z wisielczym humorem pomyślał, że jeszcze nigdy w życiu

tak szybko nie dojechał z domu na lotnisko. Właściwie w parę sekund byli już

w Marpole, na Dębowym Moście, i po chwili na Lulu Island. Skręcając w prawo

zostawili za sobą drugi most i ujście rzeki. Jadąc przez Sea Island mijali po

drodze samochody policyjne stojące przed domami i widzieli policjantów, któ-

rzy budzili ludzi i rozmawiali ze zdumionymi i przerażonymi mieszkańcami.

Wreszcie znaleźli się na ostatnim odcinku asfaltowej drogi prowadzącej pro-

sto na lotnisko. Wkrótce zobaczyli już światła portu lotniczego. Przed samym

lotniskiem kierowca gwałtownie zahamował. Opony wydały pełen skargi jęk.

Naprzeciwko wyjechał zza budynku wóz straży pożarnej i majestatycznie za-

kręcił na placu. Sierżant zaklął krótko, soczyście.

Treleaven wyskoczył przed głównym wejściem, wbiegł do budynku i

nim umilkła syrena wozu policyjnego, już pędził po schodach odtrąciwszy na

bok portiera, który próbował go zatrzymać. Wszedł od razu do kontroli ruchu.

Jak na człowieka tej budowy poruszał się niesłychanie zwinnie. Być może wła-

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

85

śnie to połączenie — zwinności i proporcjonalnej sylwetki, długich nóg, ja-

snych włosów i twardych, ale przyjemnych rysów — czyniło go przedmiotem

zainteresowania wielu kobiet. Treleaven miał opinię surowego zwierzchnika i

niejeden członek załogi drżał ze strachu pod zimnym spojrzeniem bladych,

jasnoniebieskich oczu kapitana.

Wszedł do sali w chwili, gdy Burdick rozmawiał przez telefon głosem

bardzo uniżonym, ale podenerwowanym.

— Nie, panie dyrektorze, nie

ma licencji! Latał wyłącznie na jed-

nomotorowcach podczas wojny. Od

tego czasu nie... Pytałem ich o to.

Doktor na pokładzie mówi, że...

Szef ruchu podszedł do Tre-

leavena i przywitał się.

— Kamień spada mi z serca!

Cieszę się, że pan przyjechał...

Treleaven wskazał głową Burdicka.

— On mówi o tym na maszynie?

— Tak, rozmawia ze swoim naczelnym w Montrealu. Jego stary wydaje

się niezbyt zachwycony sytuacją. Ja też nie jestem. Dlaczego on stąd rozma-

wia?! Pośpiesz no się, Harry. Kończ już!

— Przecież nic już więcej nie możemy zrobić! — Burdick skręcał się i

pocił obficie. — Musimy sprowadzić go na ziemię. Mamy pilota Linii Transka-

nadyjskiej, kapitana Treleavena, właśnie przed chwilą wszedł... Postaramy się

go sprowadzić przez radio... Zrobimy wszystko, co można, panie dyrektorze...

Wiem, że to jest wielkie ryzyko, ale czy pan dyrektor ma inne wyjście?

Treleaven wziął od dyżurnego spięte spinaczem meldunki radiowe z

siedemset czternaście. Przeczytał je uważnie. Potem zażądał:

— Meteo! — Wręczono mu ostatnie meldunki dotyczące pogody. Po

chwili odłożył papiery, ponuro spojrzał na szefa ruchu unosząc brwi i wyjął z

kieszeni fajkę, którą zaczął nabijać.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

86

Burdick ciągle mówił przez telefon:

— ...Myślałem o tym, panie dyrektorze! Howard zajmie się prasą. Jesz-

cze ich tu nie ma, na szczęście. Tak jest, tak jest, na wszystkich lotach z Winni-

peg zawieszono podawanie posiłków. Więcej nic nie wiemy. Zadzwoniłem do

pana natychmiast, jak...

— I co pan powie? — spytał szef ruchu Treleavena.

Pilot nic nie mówiąc wzruszył ramionami i ponownie wziął do ręki ra-

diogramy. Czoło miał zmarszczone, gdy przebiegał wzrokiem meldunki ssąc

zapamiętale fajkę. Do pokoju wszedł młody posługacz nogą odpychając drzwi.

Niósł tacę pełną papierowych kubków z kawą. Podał najpierw szefowi ruchu,

drugi kubek postawił przed Treleavenem. Pilot nie zwrócił na to uwagi.

— ...Przewidziany czas lądowania piąta pięć — mówił Burdick ze

wzrastającym zniecierpliwieniem. — Mam teraz masę roboty, panie dyrekto-

rze... Muszę się tym zająć... Zadzwonię jeszcze... Zadzwonię, jak tylko będziemy

mieli nowe meldunki, tak jest... moje uszanowanie, panie dyrektorze... —

Odłożył słuchawkę i z ulgą wydął policzki. Zwracając się do Treleavena po-

wiedział: — Dziękuję serdecznie, kapitanie, że pan przyszedł. Już pan zna sy-

tuację?

Treleaven potrząsnął trzymanym w ręku plikiem radiogramów.

— Czy to jest wszystko? Co jeszcze wiecie?

— To wszystko. Gdyby pan mógł wziąć mikrofon i porozmawiać z tym

facetem na samolocie... Trzeba go sprowadzić na ziemię. On musi najpierw

oswoić się z wolantem, przyrządami... Trzeba mu podać kolejność czynności

do lądowania, naprowadzić go na pas, no i... Boże drogi... posadzić go na tym

pasie... Może pan to zrobić?

— Cudów robić nie umiem — odparł Treleaven. — Będę ostrożny, jeśli

powiem, że szanse człowieka, który pilotował podczas wojny myśliwce, są w

tym wypadku, hm... znikome. Czteromotorowiec!

— Wszyscy to wiemy! — wybuchnął Burdick. — Słyszał pan, co mówi-

łem Barnardowi. Ale czy ma pan inne propozycje?

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

87

— Nie! — odparł Treleaven twardo. — Innych szans nie ma. Chcę tyl-

ko, żebyście zdawali sobie sprawę, w co się pakujemy.

— Kapitanie! — wykrzyknął Burdick ze złością. — Leci maszyna pełna

ludzi. Niektórzy są umierający, nie wyłączając pilotów. Największe nieszczę-

ście, jakie spotkało cywilne lotnictwo kanadyjskie!

— Niech pan nerwy schowa do kieszeni — odparł sucho Treleaven. —

Krzykiem nic nie zrobimy. — Rzucił jeszcze raz okiem na meldunki radiowe,

potem spojrzał na mapę. — Zadanie cholerne i jedna szansa na tysiąc. Chcę,

żeby to wszyscy dobrze zrozumieli.

— W porządku, kapitanie — odparł szef ruchu. — Ma pan pełne prawo

i obowiązek podkreślać ryzyko. Podejmujemy je.

— A czy mamy jakiś wybór — spytał Burdick.

— Dobrze więc — powiedział Treleaven. — Zabierajmy się do roboty.

— Podszedł do radiotelegrafisty. — Możemy rozmawiać bezpośrednio z sie-

demset czternaście?

— Tak, kapitanie. Nawet dobry odbiór. Możemy ich w każdej chwili

mieć na fonii.

— Dawaj!

Telegrafista włączył nadajnik.

— Lot siedemset czternaście! Mówi Vancouver. Słyszycie mnie? Od-

biór.

— Jestem, Vancouver! — odezwał się Spencer. — Słyszymy was do-

brze. Mówcie dalej. Odbiór.

Telegrafista podał mikrofon kapitanowi.

— Kapitanie, w wasze ręce!...

— Jestem na nadawaniu?

— Tak, może pan mówić.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

88

Trzymając w ręku mikrofon, którego kabel ciągnął się po ziemi, Trele-

aven odszedł parę kroków. Rozstawił nogi i spojrzał na mężczyzn stojących

wokół niego. Potem, ze wzrokiem wbitym w jakiś punkt nad mapą na ścianie,

zaczął mówić. Głos jego brzmiał spokojnie; kapitan nie spieszył się, chciał na-

tchnąć Spencera pewnością, której sam nie czuł. Obecni w pokoju odetchnęli z

ulgą, jakby autorytet kapitana zdjął z nich, przynajmniej chwilowo, przytłacza-

jącą odpowiedzialność, której nie byli zdolni udźwignąć.

— Halo, lot siedemset czternaście. Mówi Vancouver. Nazywam się Pa-

weł Treleaven i jestem kapitanem Transkanadyjskiej Linii Lotniczej. Moim za-

daniem jest pomóc wam w lądowaniu. Nie powinniście mieć z tym wiele kło-

potu. Z tego, co mi powiedziano, wiem, że mówię z Jerzym Spencerem. Chciał-

bym, Jerzy, wiedzieć coś więcej o twoim doświadczeniu pilota...

Otyła, uczciwa twarz stojącego za Treleavenem Burdicka zaczęła ner-

wowo drgać.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

89

ROZDZIAŁ SIÓDMY

0 3 . 2 5 – 0 4 . 2 0

Spencer rzucił mimowolne spojrzenie na siedzącą obok dziewczynę. W

zielonkawym świetle kabiny jej oczy błyszczały intensywnie. Siedziała wpa-

trzona w Spencera. Odwrócił głowę słuchając w napięciu głosu z ziemi.

Treleaven mówił:

— Na przykład, ile masz godzin lotu? Z twojego meldunku wiem, żeś

latał wyłącznie na jednosilnikowych myśliwcach. Czy masz jakieś doświad-

czenie w wielosilnikowych? Odbiór.

Spencer miał wargi suche, tak suche, że z początku odczuwał trudności

w mówieniu. Przełknął ślinę

— Halo, Vancouver! Tu siedemset czternaście. Dobrze, że jest pan z

nami, kapitanie! Ale nie oszukujmy się. Obaj zdajemy sobie sprawę z sytuacji.

Moje doświadczenie ogranicza się wyłącznie do maszyn jednosilnikowych,

Spitefire’y i Mustangi. Razem około tysiąca godzin. Ale to było dziesięć lat te-

mu. Od tego czasu nie miałem w ręku drążka. Odbiór.

— Nic się tym nie martw, Jerzy! Latanie to jak jazda na rowerze, nigdy

się nie zapomina. Czekaj na odbiorze.

W pokoju kontroli ruchu w Vancouverze Treleaven wcisnął wyłącznik

mikrofonu i spojrzał na kartkę którą trzymał mu przed oczami szef ruchu.

— Proszę spróbować naprowadzić go na ten kurs Lotnictwo wojskowe

podało nam namiar radarowy Jest zdenerwowany, co? — spytał szef ruchu.

— Kto by nie był w jego sytuacji! — Treleaven zmarszczył brwi. — Mu-

simy w nim wzbudzić pewność siebie — powiedział. — Bez tego to koniec,

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

90

zanim zaczniemy. Cokolwiek się będzie działo, nie wolno mu stracić panowa-

nia. Mówcie ciszej — zwrócił się do telefonisty prowadzącego obok jakąś

rozmowę. — Jeśli Spencer nie będzie mnie dobrze odbierał, szybko znajdzie

się w tarapatach, z których się nie wygrzebie. — Potem do dyżurnego: —

Uważajcie, cholera, żebyście go nie zgubili z nasłuchu. — Zwolnił wyłącznik

mikrofonu. — Siedemset czternaście, mówi Treleaven. Jesteście na autopilo-

cie, Jerzy? Odbiór.

— Tak jest, kapitanie.

— Dobrze. Za chwilę wyłączysz autopilota, żeby przyzwyczaić się do

wolantu. Kiedy parę minut sam poprowadzisz maszynę, postaramy się zmie-

nić trochę kurs. Zanim jednak odblokujesz stery, posłuchaj mnie uważnie: Na

początku stery będą ci się wydawały bardzo twarde, ciężkie, oporne w po-

równaniu ze sterami myśliwca. Nie martw się tym! To normalna rzecz. Ma-

szyna waży dobre parę ton, więc bądź ostrożny, bez gwałtownych ruchów.

Uważaj przez cały czas na szybkość lotu. Pamiętaj, żeby nigdy nie spadła poni-

żej stu dwudziestu węzłów przy schowanym podwoziu i klapach; inaczej ma-

szyna się zwali. Powtarzam to jeszcze raz: pamiętaj, żeby szybkość nie spadła

poniżej stu dwudziestu węzłów. I jeszcze jedno: czy jest tam ktoś, kto mógłby

zająć się radiem, żebyś ty całą uwagę skoncentrował na pilotowaniu? Odbiór.

— Tak, Vancouver. Jest tutaj stewardessa i ona od tej chwili będzie

prowadziła rozmowę z ziemią. Janet, zgłoś się!

— Halo, Vancouver. Tu mówi stewardessa, Janet Benson. Odbiór.

— A, to ty, Janet! — powiedział Treleaven. — Ten głos poznałbym

wszędzie. Będziesz przekazywała wszystko to, co mówi Jerzy. Ty też nie

spuszczaj wzroku z szybkościomierza. Pamiętaj, że samolot utrzymuje się w

powietrzu tylko dlatego, że się przebija przez powietrze z pewną szybkością.

Jeśli ta szybkość spadnie za bardzo, samolot się zwali. Gdy wskazówka szyb-

kościomierza znajdzie się w pobliżu stu dwudziestu, natychmiast alarmuj Je-

rzego. Czy to jasne, Janet? Odbiór.

— Tak, kapitanie. Jasne! Odbiór.

— Wracam do ciebie, Jerzy! Powoli, ruchy łagodne. Chcę żebyś teraz

wyłączył autopilota. Na wolancie wyraźnie zaznaczona jest dźwignia odblo-

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

91

kowania. Przejmiesz pilotowanie. Utrzymuj lot poziomy, prosto przed siebie.

Uważaj na wskaźnik zmian wysokości. A ty, Janet, uważaj na szybkość! Pamię-

tajcie o stu dwudziestu węzłach. Trzymajcie się powyżej tej szybkości. No do-

bra, zaczynamy!

Spencer prawą ręką uchwycił dźwignię wyłączającą autopilota. Twarz

miał ściągniętą, lecz bez wyrazu. Zaparł się mocno stopami, lewą ręką lekko

ujął wolant.

— Powiedz mu, że wyłączam autopilota — rozkazał Janet. Spełniła po-

lecenie. Jego ręka na dźwigni lekko drżała. Potem zdecydowanym ruchem

pchnął gałkę. Maszyna lekko przechyliła się w prawo, ale łatwo ją wyprosto-

wał. Kolos zareagował. Wibracje wolantu udzieliły się całemu ciału Spencera,

czuł jakby przepływający przez niego prąd elektryczny.

— Powiedz mu, że w porządku — burknął. Nerwy miał napięte jak po-

stronki.

— Tu siedemset czternaście. Le-

cimy prosto przed siebie tym samym

kursem i na tej samej wysokości... — głos

Janet był magicznie spokojny i kojący.

— Świetnie, Jerzy. Jak już się

oswoisz ze sterami, zrobimy parę łagod-

nych skrętów, nie więcej niż dwa albo

trzy stopnie. Czy widzisz zakrętomierz?

Prawie tuż przed twoimi oczami, może

trochę w prawo, koło osłony świateł na

tablicy pokładowej. Odbiór. — Treleaven zamknął oczy, aby lepiej sobie wy-

obrazić rozmieszczenie wszystkich przyrządów w kabinie. Otworzył oczy do-

piero wtedy, gdy odezwał się do zastępcy szefa ruchu: — Słuchajcie, będę miał

jeszcze sporo roboty ze Spencerem, ale jednocześnie trzeba by się zająć na-

miarami i planem lądowania. Póki mamy czas. Niech tu przyjdzie kierownik

stacji radarowej. Chciałbym z nim pomówić.

Bardzo ostrożnie Spencer nacisnął nogą lewy pedał. Tym razem minęły

chyba wieki, nim maszyna zareagowała na jego ruch i wskazówka na zakrę-

tomierzu drgnęła. Zadowolony, spróbował skrętu w przeciwną stronę. Tym

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

92

razem reakcja maszyny była alarmująca. Spojrzał na szybkościomierz i z prze-

rażeniem stwierdził, że szybkość spadła do stu osiemdziesięciu węzłów.

Prędko wyszedł z łuku, ale lżej odetchnął dopiero wtedy, kiedy szybkość

wzrosła do dwustu dziesięciu. Musi podchodzić do sterów i wszystkich przy-

rządów z jak największym szacunkiem, póki nie przyswoi sobie lepiej zasad

wzajemnego stosunku czynności i czasu, w jakim maszyna reaguje. To było

oczywiste. Znowu nacisnął prawy pedał pokonując słaby opór i czuł, jak po-

woli skręcają. Tym razem zręcznie wyprowadził samolot na prostą, nim spró-

bował zakręcić w przeciwną stronę, żeby nie stracić szybkości.

Janet podniosła na chwilę wzrok znad tablicy kontrolnej.

—No, jak idzie?

Spencer próbował się uśmiechnąć, ale bez powodzenia. Przemknęła

mu przez głowę myśl, że obecna jego sytuacja przypomina trochę wojenne

szkolenie na linktrenerze, tylko że wtedy nie wisiało na włosku życie sześć-

dziesięciu ludzi i los samolotu nie był zależny od jednego jego fałszywego ru-

chu, zaś instruktor znajdował się o parę metrów dalej, w tym samym pokoju.

— Powiedz mu, że steruję ręcznie i że wykonałem kilka łagodnych za-

krętów, wracając za każdym razem na kurs.

Janet przekazała wiadomość.

— Powinienem był o to spytać na początku... — dobiegł ich głos Trele-

avena. — Jaką tam mącie pogodę?

— Na naszej wysokości bezchmurnie — odpowiedziała Janet. — Ale

poniżej są chmury.

— Aha! Przekazujcie od czasu do czasu dane o pogodzie. A teraz, Jerzy,

następna lekcja! W każdej chwili możesz trafić na chmurę albo na ławicę

chmur z lekkimi zaburzeniami powietrza. Musisz być na to przygotowany. Jak

ci się prowadzi?

Spencer spojrzał na Janet.

— Powiedz mu, że stery tępe jak cholera — syknął przez zaciśnięte zę-

by.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

93

— Halo, Vancouver, pilot mówi, że stery tępe jak cholera — powtórzyła

Janet.

Na parę sekund spadło napięcie w pokoju kontroli ruchu i grupka wo-

kół radiostacji wymieniła uśmiechy.

— To zupełnie naturalne wrażenie, Jerzy — odparł Treleaven poważ-

nym głosem — jak ktoś jest przyzwyczajony do małych samolotów. Bądź

przygotowany na jeszcze większy opór sterów, gdy zaczniesz zmieniać kurs,

wysokość i tak dalej. Ale szybko się przyzwyczaisz!...

Wtrącił się zastępca:

— Przyszedł kierownik stacji radarowej.

— Niech poczeka — odparł Treleaven. — Będę z nim mówił, jak tylko

znajdę wolną chwilę.

— Dobrze, powiem mu.

Halo, Jerzy — wywołał Treleaven. — Musisz unikać jakichkolwiek

gwałtowniejszych ruchów sterami, normalnych na myśliwcu. Zgubiłbyś kurs i

byłbyś w tarapatach. Zrozumiałeś? Odbiór.

— Tak, Vancouver, zrozumiałem. Odbiór.

— Teraz uważaj, Jerzy, chcę, żebyś trochę poćwiczył zwiększanie i

zmniejszanie szybkości. Przede wszystkim ustaw gaz na szybkość sto sześć-

dziesiąt; nie zmieniaj wysokości i kursu. Ale uważaj na szybkość! Utrzymuj się

powyżej stu dwudziestu. Dźwignia wyważania kierunkowego jest koło twojej

prawej nogi, a wyważanie lotek obok. Zrozumiałeś? Odbiór.

Spencer wymacał wskazane miejsca prawą ręką, utrzymując maszynę

na właściwym kursie lewą.

— Dobrze, powiedz mu, że zmniejszam szybkość.

— Vancouver, robimy, co poleciliście. Odbiór.

Czas mijał. Samolot leciał wolniej. Na szybkości sto sześćdziesiąt Jerzy

wyważył stery i kciukiem zasygnalizował Janet wykonanie polecenia.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

94

— Siedemset czternaście do Vancouveru. Szybkość sto sześćdziesiąt.

Odbiór.

Treleaven chwilę nie odpowiadał, gdyż właśnie ściągał kurtkę.

— Świetnie, Jerzy! Teraz zmienimy wysokość. Obchodź się ostrożnie ze

sterami, jak z jajkiem. I uważaj na szybkość. Trzymaj się stu sześćdziesięciu.

Staraj się dobrze wyczuć stery. Odbiór. — Odłożył mikrofon. — Gdzie jest kie-

rownik stacji radarowej?

— Jestem!

— Jaki jest zasięg waszej stacji?

— Około sześćdziesięciu mil, kapitanie.

— Chwilowo na nic. No cóż... — mówił na poły do siebie, na poły do

Burdicka. — Nie można mieć wszystkiego od razu. Muszę więc przyjąć, że leci

w przybliżeniu na zachód. Ale przy pierwszej okazji sprawdzimy.

— Racja — mruknął Burdick częstując papierosami. Treleaven odmó-

wił.

— Jeśli leci dobrze — ciągnął Treleaven patrząc na ścienną mapę —

jest najwyżej dziesięć mil poza kursem. Damy mu poprawkę, jak go zobaczy-

my na naszym radarze. Przydał się namiar lotnictwa wojskowego.

—Nie możemy go prowadzić na radiokompasie?

— Nie, on i tak ma głowę zaprzątniętą tysiącem innych czynności.

Prowadzić go na radio to znaczy kazać mu się bawić w częstotliwości i inne

historie. Wolę już ryzykować to, co jest, Harry. Niech sobie zboczy te parę mil

z kursu.

— Tak, racja — zgodził się Burdick.

— Zrobimy to tak... — Treleaven zwrócił się do kierownika stacji rada-

rowej. — Ja mu będę przekazywał kurs. On już się przyzwyczaił do mojego

głosu.

— Tak jest, kapitanie.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

95

— Jak tylko będzie go pan miał na swoim ekranie, proszę przekazywać

mi dane, a ja z kolei powtórzę jemu. Czy możemy być stale połączeni?

— Zajmę się tym.

— A podejście do lądowania? — spytał kierownik stacji.

— Tak samo. Jak tylko złapiemy go na ekran, a będzie podchodził pro-

stym kursem, przejdziemy stąd na wieżę. Niech się pan tam zgłosi i wtedy wy-

bierzemy pas i zaplanujemy podejście...

— Tak jest.

Treleaven wziął do ręki mikrofon, ale czekał spostrzegłszy wzrok szefa

ruchu, który właśnie odkładał słuchawkę na widełki.

— Jest doktor Davidson — powiedział szef ruchu.

— I co ma do powiedzenia?

— Na podstawie informacji, jakie dostał, zgadza się ogólnie z diagnozą

lekarza w samolocie. Na początku myślał, że to może botulizm.

— Co to znowu takiego do cholery?

— Jakieś bardzo poważne w skutkach zatrucie żywnością. Czy go tu

wezwać, żeby porozmawiał z lekarzem w samolocie?

— Nie, panie Grimsell! Najważniejszą sprawą w tej chwili jest dopro-

wadzenie maszyny. Jeśli oni będą potrzebowali porady, to sami się zgłoszą.

Wtedy poprosimy doktora Davidsona. Tak długo, jak to jest możliwe, nie chcę

odrywać Spencera od jego głównego zadania. Ale Davidson niech czeka. Może

być potrzebny. — Treleaven odezwał się do mikrofonu: — Halo, Jerzy Spen-

cer! Nie zapominaj o upływie czasu między ruchem wolantu a reakcją maszy-

ny. Powoli! Rozumiesz? Odbiór.

Chwila milczenia; potem odezwała się Janet:

— Vancouver, pilot zrozumiał. Odbiór.

Spencer pomyślał, że kapitan Treleaven chyba czyta w jego myślach.

Właśnie przed chwilą powoli pchnął wolant od siebie, potem wrócił do po-

przedniego położenia, ale nie odczuł żadnej zmiany w locie. Teraz spróbował

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

96

jeszcze raz odpychając stery głębiej. Na początku nos maszyny pochylił się le-

dwo wyczuwalnie, potem —- tak nagle, że Spencer zdrętwiał — maszyna ru-

nęła w dół. Strzałka szybkościomierza zaczęła skakać: sto osiemdziesiąt...

dwieście... dwieście dwadzieścia... Spencer ściągnął ster ku sobie, walczył z

nim wszystkimi siłami. Tablica przyrządów jakby nagle ożyła. Wskazówka

wariometru opadła w najniższe położenie, mały samolocik na ekranie sztucz-

nego horyzontu zawisł niebezpiecznie pochylony zwiększając jeszcze przera-

żenie Spencera. Na tarczy wysokościomierza wskazówka stustopowa leciała

nieprzytomnie w dół tarczy, tysiącstopowa obracała się dostojniej, ale też

szybko, zaś wskazówka dziesięciotysięczna stanęła na zerze.

— Do cholery! Dawaj no, chodź! Chodź tu! — wrzeszczał na stery, które

wreszcie zwyciężyły bezwład maszyny. Wszystkie trzy wskazówki wysoko-

ściomierza zaczęły się wreszcie ruszać — co prawda niesamowicie wolno. Na-

bierali wysokości.

— Udało się! — powiedział z ulgą do Janet nie zwróciwszy uwagi, że

trzyma wolant zbyt blisko siebie.

Spojrzał na szybkościomierz. Strzałka zastraszająco opadała: sto

sześćdziesiąt, sto pięćdziesiąt, sto czterdzieści. Maszyna jakby westchnęła. Le-

cieli teraz znów po kursie i poziomo. Spencer wyrównał szybkość.

— Cholera! Ale to była wpadka! — mruknął.

Janet patrzyła na szybkościomierz.

— Sto sześćdziesiąt! Teraz w porządku. — Otworzyły się za nimi drzwi

od kabiny pasażerskiej i wszedł doktor Baird.

— Co się tu dzieje?

Spencer odpowiedział głośno nie odrywając wzroku od przyrządów:

— Przepraszam, doktorze. Po prostu uczę się pilotażu.

— Dobrze, ale rób to ostrożniej. I tak mam pełne ręce roboty z chory-

mi. Po co mi jeszcze połamane kończyny. No, jak idzie?

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

97

— Świetnie, świetnie, doktorze! — powiedział Spencer zwilżając języ-

kiem suche wargi. Drzwi się zamknęły, z eteru docierały do nich słowa Trele-

avena:

— Halo, Jerzy Spencer, wszystko w porządku? Odbiór.

— Wszystko w porządku, Vancouver — odparła Janet.

— Świetnie. Jaki macie obecny kurs, Jerzy?

Spencer wytężył wzrok patrząc w dół na busolę.

— Powiedz mu, że kurs magnetyczny w dalszym ciągu dwieście dzie-

więćdziesiąt i że prawie przez cały czas trzymamy się tego kursu. — Wykona-

ła polecenie.

— Świetnie, Jerzy! Nie zmieniaj go. Być może trochę przeleciałeś wła-

ściwy kurs, ale my ci powiemy potem, jak wyrównać. Teraz musisz się zapo-

znać z reakcjami maszyny na mniejszych szybkościach, kiedy jest opuszczone

podwozie i klapy. Ale jeszcze nic nie rób, póki nie wysłuchasz dokładnych in-

strukcji. Jasne? Odbiór.

Spencer potwierdził skinieniem głowy. Janet poprosiła Treleavena, że-

by mówił dalej.

— Halo, siedemset czternaście! Przede wszystkim zmniejsz nieco gaz.

Niewiele. Szybkość sto sześćdziesiąt. Potem wyrównaj poziom. Powiedz mi,

jak będziesz gotów. Odbiór.

Spencer wyprostował plecy i zawołał do Janet:

— Uważaj na szybkość! A ponieważ i tak będziesz musiała przez cały

czas podawać mi szybkość podczas lądowania, warto sobie teraz poćwiczyć.

— Sto dziewięćdziesiąt... dwieście... sto dziewięćdziesiąt... On powie-

dział sto sześćdziesiąt, proszę pana.

— Wiem, wiem. Zmniejszam gaz. — Sięgnął do dźwigni i przesunął je

trochę do tyłu.

— Ile teraz, Janet? Jaka szybkość?

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

98

— Sto dziewięćdziesiąt, sto osiemdziesiąt, sto siedemdziesiąt, sto

sześćdziesiąt pięć, sto pięćdziesiąt pięć, sto pięćdziesiąt... To za mało...!

— Wiem, wiem, czytaj szybkość!

Niemal pieszcząc gałki regulował położenie dźwigni i ustawił je tak, że

uzyskał wreszcie szybkość, jakiej chciał. Wzrok Janet był przykuty do drgają-

cej strzałki na tarczy.

— Sto pięćdziesiąt, sto pięćdziesiąt, sto pięćdziesiąt pięć, sto sześćdzie-

siąt... Trzyma się na stu sześćdziesięciu!

Spencer wydął policzki.

— Fiu! No, mamy, co trzeba! Powiedz im, Janet!

— Halo, Vancouver, mamy szybkość sto sześćdziesiąt. Odbiór.

Treleaven wydawał się zniecierpliwiony, jakby oczekiwał, że zrobią to

wszystko wcześniej.

— Dobra, siedemset czternaście! Teraz, Jerzy, opuść klapy o piętnaście

stopni. Uważaj, żeby nie więcej. Dźwignia klap znajduje się u podstawy wo-

lantu i jest wyraźnie oznaczona. Piętnaście stopni wymaga przesunięcia dźwi-

gni o dwa ząbki. Przyrząd wskazujący położenie klap znajduje się pośrodku

głównej tablicy. Znalazłeś jedno i drugie? Odbiór.

Spencer znalazł dźwignię.

— Powiedz mu, że znalazłem — polecił Janet. — Ale ty ją lepiej prze-

suń, dobrze?

Potwierdziła przez radio odebranie dyspozycji i położyła rękę na

dźwigni.

— Halo, siedemset czternaście! Kiedy wam powiem, pchniecie dźwi-

gnię całkowicie do dołu. Gdy wskaźnik podejdzie na piętnaście stopni, podcią-

gniecie dźwignię z powrotem i zabezpieczycie na drugim ząbku. Musicie do-

brze uważać i chwycić właściwy moment. Jasne? Odbiór!

— Jesteśmy gotowi, Vancouver — odparła Janet.

— No, to jazda!

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

99

Była już gotowa pchnąć dźwignię, kiedy nagle przestraszona podniosła

głowę.

— Szybkość! Spadła do stu dwudziestu pięciu!

— Boże drogi! — Spencer odepchnął od siebie wolant i wrzasnął: —

Nie ruszaj klap! Nie ruszaj klap!

Maszyna runęła w dół, żołądki podeszły im do gardła. Janet uderzyła

głową o tablicę przyrządów. Ale bez przerwy odczytywała szybkość:

— Sto trzydzieści pięć, sto czterdzieści, sto pięćdziesiąt, sto sześćdzie-

siąt, sto siedemdziesiąt, sto siedemdziesiąt pięć... Nie może pan wrócić na sto

sześćdziesiąt?

— Staram się, staram się! — Wreszcie wyrównał lot do poziomu i

szybkość na sto sześćdziesiąt. Rękawem spiesznie otarł czoło obawiając się

puścić stery choć na tyle, by wyjąć z kieszeni chustkę. — Mamy sto sześćdzie-

siąt, tak?

— Tak.

— Dzięki Bogu! — Spencer oparł się plecami o fotel. — Odpocznijmy

chwilkę, dobrze? — Wydobył na twarz uśmiech. — Widzisz, jaki ze mnie mar-

ny pilot? Powinienem był to przewidzieć.

— Nie, nie, to moja wina, powinnam była pilnować cały czas szybkości.

— Wciągnęła głęboko powietrze chcąc uspokoić przyspieszone bicie serca. —

— Daje pan sobie wspaniale radę. — Jej głos lekko drżał.

Nie uszło to uwagi Spencera. Powiedział z przesadną szczerością:

— Ale uprzedzałem o tym, uprzedzałem! No jazda, zaczynamy!

— Halo, Jerzy, halo, Jerzy! — zaskrzeczał w słuchawkach głos Trele-

avena. — Opuściłeś już klapy? Odbiór.

— Właśnie mamy to zrobić, kapitanie — odpowiedziała Janet.

— Wstrzymajcie się. Zapomniałem wam powiedzieć, że jak je opuści-

cie, maszyna wytraci szybkość. Będziesz ją musiał podnieść do stu czterdzie-

stu. Odbiór.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

100

— Niech mnie!.,. — wykrzyknął Spencer. — Bardzo miło z ich strony,

że sobie przypomnieli. Dobrze, że nie za pół godziny.

— Można im wybaczyć. Pan sobie wyobraża, co się tam dzieje na lotni-

sku? — powiedziała Janet, która świetnie znała różne sceny rozgrywające się

czasem w pokoju kontroli ruchu. — Dziękujemy za uwagę, kapitanie! — po-

twierdziła. — Zaczynamy manewr! Odbiór! — Na znak Spencera pchnęła

dźwignię jak najdalej. Spencer wpatrywał się w przyrząd wskazujący wychy-

lenie klap.

— Dobrze, teraz powrót i zatrzymanie na drugim ząbku!

Bardzo ostrożnie zwiększał szybkość, aż wskazówka pokazała sto

czterdzieści.

— Powiedz mu, Janet, że gotowe.

— Halo, Vancouver. Opuściliśmy klapy o piętnaście stopni, szybkość

sto czterdzieści węzłów.

— Siedemset czternaście, czy lecicie poziomo?

Spencer kiwnął głową.

— Powiedz mu, że tak. No, w każdym razie mniej więcej poziomo.

— Halo, Vancouver. Mniej więcej.

— Dobrze, siedemset czternaście. Następna czynność to opuszczenie

kół. Wtedy dopiero poczujesz maszynę. Tak, jak przy lądowaniu. Staraj się nie

wytracić wysokości i szybkości, kiedy będziesz gotów ... a sprawdź wszystko,

żebyś był naprawdę gotów... wysuń podwozie. Szybkość może spaść do stu

dwudziestu. Prawdopodobnie będziesz musiał dodać gazu, żeby przy takim

oporze utrzymać szybkość. Powiedz mi; czy masz jakieś wątpliwości. Odbiór.

— Spytaj go, co z ustawieniem skoku śmigieł i mieszanką.

Po pytaniu Janet Treleaven mruknął do Burdicka:

— No, facet przynajmniej myśli! To już coś! — A do mikrofonu rzucił:

— Chwilowo się tym nie zajmuj! Skoncentruj całą uwagę na utrzymaniu szyb-

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

101

kości przy opuszczonym podwoziu i klapach. Potem ci powiem, co jeszcze

trzeba zrobić przed lądowaniem. Odbiór.

— Powiedz, że zrozumiałem — polecił Spencer. — Opuszczamy teraz

podwozie. — Spojrzał w zamyśleniu na dźwignię przy nodze. Uważał, że bę-

dzie znacznie rozsądniej trzymać obie ręce na sterach. — Słuchaj, Janet, lepiej

ty przesuń dźwignię. I odczytuj szybkość podczas opuszczania podwozia.

Janet wykonała polecenie. Natychmiast szybkość spadła tak znacznie,

jakby zaczęły działać jakieś hamulce. Odepchnęło ich od foteli.

— Sto trzydzieści, sto dwadzieścia pięć, sto dwadzieścia, sto piętna-

ście... za mało!

— Czytaj dalej!

— Sto piętnaście, sto dwadzieścia, sto dwadzieścia... Ciągle na stu

dwudziestu!

— Jeszcze się nauczę — powiedział Spencer. — Maszyna zachowuje się

jak osiemdziesięciotysięcznik na morzu.

Odezwał się Treleaven z nutą niepokoju w głosie:

— Wszystko w porządku? Jerzy, podwozie już powinno być opuszczo-

ne.

— Opuszczone, Vancouver.

— Gdy zapalą się trzy zielone światełka na tablicy, to znaczy, że pod-

wozie jest zabezpieczone w pozycji otwartej. Znajdź wskaźnik manometru po

lewej stronie środkowej tablicy pokładowej. Wskazówka powinna być na zie-

lonym polu. Odbiór.

— Światła są? — spytał Spencer. Janet znalazła i twierdząco skinęła

głową. — No, to im potwierdź!

— Wszystko w porządku, Vancouver. Odbiór.

— I powiedz, że stery ciągle tępe jak cholera.

— Halo, Vancouver, pilot mówi, że dalej stery tępe jak cholera.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

102

— Niech się tym nie martwi. Teraz całkowicie opuścimy klapy, dobrze?

I wtedy znajdziesz się w warunkach takich jak przy lądowaniu. Szybko się z

tym oswoisz. Teraz słuchaj uważnie! Pełne klapy, szybkość sto dziesięć wę-

złów, wyreguluj przepustnice dla utrzymania stałej wysokości. Potem będę ci

podawał czynności odwrotnie: jak podnieść podwozie i klapy przy tej samej

szybkości i wysokości. Odbiór.

— Czy pan powiedział sto dziesięć, kapitanie? — pytała z niepokojem

Janet.

— Powiedziałem sto dziesięć. W porządku, Janet! Wykonujcie dokład-

nie to, co mówię, a nie będziecie mieli żadnych zmartwień. Wszystko jasne,

Jerzy?

— Powiedz mu, że teraz opuszczamy klapy.

Dłoń Janet nacisnęła dźwignię. Szybkość maszyny zaczęła spadać.

— Sto dwadzieścia, sto piętnaście, sto piętnaście, sto dziesięć, sto dzie-

sięć...!

Spencer odezwał się stłumionym głosem, jak podczas olbrzymiego wy-

siłku fizycznego. Widać było, że zmusza się do mówienia:

— Dobra, Janet, powiedz mu, że gotowe. Boże, ależ to opór setek ton!

— Halo, Vancouver! Klapy opuszczone, szybkość sto dziesięć. Pan

Spencer mówi, że straszny opór.

— Świetnie, Jerzy! Jeszcze zrobimy z ciebie pilota pasażerskiego! Teraz

przywrócimy poprzedni stan. A potem jeszcze raz wszystko powtórzymy z

pewnymi dodatkami, jeśli idzie o rekwizyty. Mieszanka, skok śmigieł i tak da-

lej. Dobra? Odbiór.

— Jeszcze raz! — jęknął Spencer. — Nie wiem, czy będę miał siły. No

cóż, potwierdź, Janet.

— Halo, Vancouver, jesteśmy gotowi.

— Świetnie, siedemset czternaście. Wykonując wszystko odwrotnie

ustaw klapy na piętnaście stopni jak poprzednio, szybkość sto dwadzieścia

węzłów. Lekko zmniejszysz gaz, żeby utrzymać tę szybkość. Jazda.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

103

Pochylając się Janet chwyciła gałkę dźwigni i pociągnęła. Dźwignia nie

drgnęła. Janet pochyliła się niżej i spróbowała jeszcze raz.

— Co się stało? — spytał Spencer.

— Zacięła się! Nie mogę jej ruszyć!

— Nie powinna się zaciąć. Pociągnij mocno!

— Tak, to pewno ja nie mam siły. Nie rusza się?

— Poczekaj, spróbuję. — Zdjął jedną rękę z wolantu i bez specjalnego

wysiłku pchnął dźwignię. — Widzisz? Trzeba mieć po prostu wyczucie... Teraz

chwilę odpocznij.

— Uważaj! — krzyknęła przerażona. — Szybkość!

Szybkościomierz wskazywał dziewięćdziesiąt, siedemdziesiąt pięć...

Utrzymując się z wysiłkiem w pochylonym do tyłu fotelu Spencer zda-

wał sobie sprawę, że stracili szybkość i grozi im korkociąg. „Spokojnie, spokoj-

nie!” — rozkazywał sobie ostro. „I myśl! Myśl! Jeśli wpadniemy w korkociąg,

to koniec! W którą stronę maszyna się zwala? W lewo! Przypomnij sobie, cze-

go cię uczono w szkole lotniczej. Ster wysokości od siebie, ster kierunku w

prawo! Teraz! Uważaj na przyrządy. Chyba się popsuły, przecież czuję, że się

obracamy. Nie! Ufaj instrumentom! Musisz im ufać. Bądź gotów na wyrówna-

nie lotu! Tak, dobrze, jazda, stary gracie! No, ruszże się, rusz się!”

— Góry! — krzyknęła Janet — widzę ziemię!

„Spokojnie, spokojnie, cofaj stery, nie za szybko, utrzymuj szybkość!

Wychodzimy z poślizgu, wychodzimy! Dobra! Boże, wychodzimy z tego!”

— Sto pięć, sto dziesięć, sto piętnaście — czytała Janet przez zaciśnięte

gardło. — Jest zupełnie ciemno, weszliśmy we mgłę czy co?

— Podnieś koła!

— Góry, musimy...

— Powiedziałem, podnieś koła!

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

104

Z trzaskiem otworzyły się drzwi kabiny pasażerskiej. Słychać było gło-

sy przerażonych pasażerów.

— Co oni robią! — zawołała histerycznie jakaś kobieta.

— Co tu się stało! Ja zobaczę! Muszę zobaczyć, co się stało!

— Proszę wracać na miejsca! — To był głos Bairda.

— Proszę mnie przepuścić!

W otwartych drzwiach stanął jakiś mężczyzna wpatrując się w mrok

kabiny pilotów. Rzucony nagłym szarpnięciem zatoczył się jak pijany i chwycił

się skrzynki z kablami. Zbaraniałym wzrokiem patrzył na tył głowy Spencera,

a potem spojrzał na dwie nieprzytomne sylwetki na podłodze. Przez jego usta

nie przedarł się żaden dźwięk. Potem mężczyzna cofnął się, jakby zobaczył

ducha, wypadł z kabiny i zaczął krzyczeć.

— To nie pilot! On nas wszystkich zabije! Rozbijemy się. Piloci nie żyją!

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

105

ROZDZIAŁ ÓSMY

0 4 . 2 0 – 0 4 . 3 5

U wieńczone wełnistymi aureolami neonowe światła przed wejściem

do budynku pasażerskiego lotniska w Vancouverze odbijały się w mokrym

asfalcie podjazdu. To miejsce zwykle ciche i spokojne w ostatnich godzinach

ustępującej nocy — z wyjątkiem krótkich okresów przyjazdu i odjazdu auto-

busu z pasażerami — przedstawiało teraz zupełnie inny obraz. Na zakręcie z

głównej szosy stało auto policyjne częściowo blokując szeroką wstęgę asfaltu.

Czerwone światło na dachu migotało ostrzegawczo jak latarnia morska na

wybrzeżu. Samochody, którym zezwolono na wjazd, były szybko usuwane

przez policjantów na specjalne miejsca wydzielone do parkowania, dość odle-

głe od głównego wejścia do budynku. Ci, co przybywali tymi samochodami,

stali przez pewien czas w wilgotnym powietrzu nocy rozmawiając przyciszo-

nymi głosami i przytupując od czasu do czasu, żeby się rozgrzać. Ciekawość

budziły nadjeżdżające wozy straży pożarnej i karetki pogotowia, które z zasa-

dy zatrzymywały się na parę sekund pośrodku centralnego placyku, żeby

odebrać instrukcje co do miejsca koncentracji. Błyszczący czerwony wóz

techniczny z wielkim dźwigiem ruszył z hałasem nie synchronizowanych bie-

gów i zniknął w mroku pozostawiając za sobą przykrą ciszę, w którą dopiero

po paru sekundach wdarło się radio jakiegoś wozu zaparkowanego o kilkana-

ście metrów dalej.

— Panie i panowie, oto ostatnie wiadomości z lotniska Vancouver! Kie-

rownictwo lotniska podkreśla, że chociaż samolot Empress C6 jest pilotowany

przez pilota niewykwalifikowanego, nie ma powodu do niepokoju i paniki.

Podjęte zostały odpowiednie środki ostrożności, mieszkańcy w pasie wokół

lotniska zostali ostrzeżeni; w chwili obecnej czyni się wszystko, aby nie grozi-

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

106

ło nikomu żadne niebezpieczeństwo. Stacja nasza za chwilę poda dalsze wia-

domości, proszę czekać...

Zabłocony Chevrolet ostro zahamował przed budynkiem pasażerskim,

zakręcił i podjechał do parkingu. Głośny wizg opon zabrzmiał żałośnie. Wóz

stanął na wyznaczonym miejscu. Po lewej stronie przedniej szyby przyklejona

była czerwona kartka: PRASA. Z samochodu wyszedł trzaskając drzwiczkami

wysoki, tęgi mężczyzna o siwiejących włosach, w rozpiętym nieprzemakalnym

płaszczu. Podszedł szybko do wejścia budynku, skinął głową policjantowi na

służbie i zniknął w drzwiach. Prześliznął się między dwoma lekarzami w bia-

łych fartuchach i rozejrzał w poszukiwaniu biurka Linii Nieregularnej, do któ-

rego się następnie skierował. Dwaj mężczyźni rozmawiali z umundurowanym

pracownikiem Linii. Jeden z nich czując dotyk ręki na ramieniu obrócił się i

uśmiechnął na powitanie.

— Co jest, Terry? — spytał nowo przybyły.

— Przekazałem do redakcji wszystko, czego się dowiedziałem, panie

Jessup — powiedział drugi z dwójki, znacznie młodszy. — To jest Ralf Jessup,

Kanadyjska Agencja Prasowa — przedstawił przybyłego pracownikowi Linii.

— Kto się zajmuje prasą? — spytał Jessup.

— Zdaje się, że Howard. Za chwilę będzie miał konferencję prasową —

powiedział funkcjonariusz linii lotniczej.

— No, to chodźmy! — zdecydował Jessup. Ujął młodszego kolegę pod

ramię i odciągnął na bok. — Redakcja przysyła fotoreporterów?

— Tak, chociaż nie ma obawy, prawie wszyscy będą robili serwis foto-

graficzny. Nawet kronika filmowa powinna przyjechać...

— Hmm... przypomnij im w redakcji, żeby nie zapomnieli o obsłudze

terenu ewentualnej ewakuacji ludności cywilnej za lotniskiem. Potem ten sam

człowiek może pozostać na skraju lotniska. Jeśli wejdzie sobie na płot, to przy

odrobinie szczęścia może zrobić parę niebrzydkich zdjęć katastrofy. I szybciej

dostanie się z tym do miasta niż inni. Co to za facet pilotuje maszynę?

— Jerzy Spencer z Toronto. Tyle wiem.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

107

— No, redakcja na pewno już dzwoniła do korespondenta w Toronto,

żeby coś przewąchał na jego temat. Teraz łap budkę telefoniczną w sali od-

praw i nie ruszaj się z niej, żeby się waliło i paliło! Miej przez cały czas połą-

czenie z redakcją.

— Tak, panie Jessup, ale...

— Wiem, wiem... — powiedział ze smutkiem Jessup — ale tak musi

być, mój chłopcze! Gdyby nawalił telefon w sali konferencji prasowej, to jedy-

na nasza szansa w tobie i w automacie.

Jessup szybkim krokiem oddalił się przez hall do sali konferencyjnej.

Poły płaszcza rozwiewały mu się jak skrzydła, głowę miał pochyloną nisko do

przodu jak nacierający byk. W sali zastał już wielu dziennikarzy — trzech za-

topionych w poufnej rozmowie, jeden pisał szybko na którejś z sześciu ma-

szyn stojących na wielkim stole, dwóch rozmawiało przez telefony w budkach

ustawionych po obu stronach wyłożonej sosnową boazerią sali. Na posadzce

walały się skórzane futerały ze sprzętem fotograficznym.

— Cześć, chłopcy! — powitał ich Jessup ze złośliwą nutką w głosie. —

Co was tu sprowadziło?

— Cześć, Jess! — odparł jeden z nich. — Nie wiesz, gdzie jest Howard?

Nie widziałeś go?

— Zaraz tu będzie. — Jessup wytrząsnął sobie papierosa z paczki. —

No, jazda! Kto i co wie na ten temat?

— Dopierośmy przyjechali — powiedział Stephens z „Monitora”. —

Zadzwoniłem wewnętrznym do biura kontroli ruchu i mnie objechali.

— Tym razem macie kupę czasu. Co za szczęście! — zauważył Jessup

zapalając papierosa i wypluwając tytoń, który przylepił mu się do warg. — Za

późno na wydanie poranne, a masa czasu na wieczorne, chyba że będziecie

drukować dodatek nadzwyczajny. Widać od razu, kto dziś musi za was haro-

wać. — Ruchem głowy wskazał dwóch reporterów w budkach telefonicznych,

reprezentujących dwie inne agencje prasowe: Prasę Kanadyjską i UPA.

— Udław się! — odpowiedział Stephens. — Jak się słucha was, gości z

agencji, to pomyślałby kto, że...

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

108

— Przestańcie się wygłupiać — przerwał im Abrahams z „Post-

Telegram”. — Lepiej zróbmy trochę hałasu, żeby się nami zajęto, bo lada chwi-

la przygna tu cała kupa innych i ruszyć się nie będzie można!

Obrócili głowy, gdy do sali wszedł młody mężczyzna z plikiem papie-

rów w ręku. Był to Cliff Howard. Zawsze pełen energii, zawsze w dobrym hu-

morze. Jego krótko przystrzyżone włosy, okulary bez oprawy i spokojne an-

gielskie krawaty były znane wszystkim na lotnisku. Dziś nie uśmiechnął się

jednak do dziennikarzy, chociaż większość z nich znał dobrze, a z wieloma się

nawet przyjaźnił.

— Dziękuję wam bardzo, że siedzicie na miejscu i nie pętacie się po

lotnisku! — powiedział.

— Już mieliśmy zacząć natarcie — odparł Stephens. Obaj przedstawi-

ciele agencji prasowych szybko skończyli rozmowy telefoniczne i wyszli z bu-

dek.

— No, jazda, Cliff!

Howard spojrzał na Jessupa.

— Widzę, żeś też się dopiero co zwlókł z łóżka! Tak jak ja — zauważył

wskazując na piżamę wystającą spod kurtki Jessupa.

— Masz rację, ale zaczynaj i nie zawracaj głowy głupstwami.

Howard rzucił okiem na kartki w ręku, potem na mężczyzn zebranych

wokół niego. Czoło miał spocone.

— Dobra. Oto wszystko, co wiem: w Toronto grupa kibiców sporto-

wych udających się na dzisiejszy mecz w Vancouverze wynajęła maszynę typu

Empress C6. Wkrótce po starcie z Winnipeg obaj piloci zachorowali. Jeden z

pasażerów siedzi przy wolancie. Nie ma doświadczenia w lotach na maszynie

tego typu. Prowadzimy go z ziemi. Zajął się tym osobiście kapitan Paweł Tre-

leaven, szef pilotów Transkanady. Niemniej kierownictwo portu uważa za

wskazane podjęcie dodatkowych środków ostrożności ewakuując tereny

przyległe do lotniska, a to na wypadek, gdyby podczas lądowania powstały

komplikacje.

Skończył mówić. Długą ciszę przerwał po chwili jeden z dziennikarzy.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

109

— No i co dalej!

— Więcej nic nie wiem i nie mam już nic więcej do powiedzenia! —

oznajmił Howard tonem przepraszającym. — Robimy wszystko, co można, i

będziemy wam niesłychanie wdzięczni, jeśli nam...

— Na miłość boską, Cliff, zwariowałeś! Co ty opowiadasz! — zaprote-

stował Stephens. — Jak to się stało, że obaj piloci zachorowali?

Howard zakłopotany wzruszył ramionami.

— Nie wiemy tego jeszcze na pewno... Być może sprawy żołądkowe.

Mamy lekarzy zmobilizowanych na lotnisku...

— Słuchaj no, Howard! — przerwał ostro Jessup. — Dosyć tej ciuciu-

babki. Na miasto przeciekło już wystarczająco dużo. Wszystko, coś powiedział,

redakcje wiedzą od godziny. Zacznijmy od początku. Ile jest prawdy w plot-

kach o zatruciu żywnością?

— Co to za facet siedzi przy wolancie? — dodał Abrahams.

Howard oddychał głęboko. Uśmiechnął się i zrobił dramatyczny gest,

jakby rzucał trzymane w ręku kartki na ziemię.

— Słuchajcie, chłopcy! Powiem wam wszystko szczerze i otwarcie.

Wiecie przecież, że nigdy nic przed wami nie ukrywam. Jeśli mogę. Chcę od

was zapewnienia, że za moją szczerość nie odpłacicie świństwem. Nie chcemy,

żeby cała sprawa została rozdęta i rozdmuchana. Ogłosiliśmy stan pogotowia,

nie mam zamiaru ukrywać tego przed wami. Ale zrobiono wszystko, co w

ludzkiej mocy, aby zmniejszyć ryzyko. Właśnie akcja, jaką zorganizowaliśmy,

jest chwalebnym dowodem, że linie lotnicze działają sprawnie. Naprawdę,

jeszcze nigdy nie widziałem, aby podobne...

— Fakty, Howard, fakty!

— Dobrze, dobrze, fakty! Ale chciałbym, abyście dobrze mnie zrozu-

mieli, że cokolwiek wam teraz powiem, nie jest to oficjalny komunikat kie-

rownictwa lotniska czy też linii lotniczej. Linia Przewozów Nieregularnych

robi wszystko, aby sprowadzić samolot bezpiecznie na ziemię, a mnie wysłano

do was po to, abym was informował o przebiegu akcji. — Zadzwonił jazgotli-

wie telefon, ale nikt nie pospieszył go odebrać. — Więc dobrze... — ciągnął

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

110

Howard. — Z tego, co wiem, w samolocie wybuchła po prostu epidemia jakiejś

choroby. Prawdopodobnie jest to zatrucie. Oczywiście przedsięwzięte są...

— Czy chcesz przez to powiedzieć, że żywność podana pasażerom i

personelowi była zatruta?

— Tego nikt nie wie. Powtarzam: najprawdopodobniej przyczyną za-

trucia jest żywność i proszę, abyście nie zniekształcali mojego oświadczenia.

Mgła opóźniła odlot z Toronto, samolot przybył do Winnipeg również z opóź-

nieniem, i to takim, że stała firma zaopatrująca lotnisko była już nieczynna.

Zakupiono porcje w innej firmie. Część tych porcji to łosoś i ten łosoś był

prawdopodobnie niedobry. Wydział sanitarny w Winnipeg już przedsięwziął

wszystkie środki, aby wyjaśnić sprawę.

— A ten gość, co teraz pilotuje? — powtórzył Abrahams.

— Chcę, abyście zapamiętali, że Linia Przewozów Nieregularnych po-

siada jedne z najostrzejszych przepisów, jeśli idzie o higienę. Taki wypadek

jak dziś to nieszczęście, jakie zdarzyć się może raz na milion, i to każdemu...

— Gość przy sterach? Co powiesz o nim?!

— Po kolei, chłopcy! — powiedział sprytnie Howard, odpierając atak

pytań. — Załoga Empress jest jedną z najlepszych załóg, a znając Linię może-

cie być pewni, że są to ludzie o najwyższych kwalifikacjach. Kapitanem jest

Lee Dunning, drugim pilotem Piotr Levinson, stewardessą Janet Benson. Mam

tutaj ich dane, jeśli to was interesuje...

— Schowaj je na później! — powiedział Jessup. — Jak będziemy chcieli,

to poprosimy. — Do sali wpadli dwaj dziennikarze i wepchnęli się w środek

grupki otaczającej Howarda. — — Co to za historia, że jakiś pasażer pilotuje to

pudło?

— Mam informację, że najpierw drugi pilot, a potem kapitan zachoro-

wali. Na szczęście wśród pasażerów znalazł się facet, który jest licencjonowa-

nym pilotem. Przejął stery z niesłychaną łatwością. Nazywa się Jerzy Spencer.

Pochodzi z Toronto, wsiadł w Winnipeg...

— Mówiłeś, że kiedy on latał? — nalegał Abrahams. — Czy to znaczy,

że był przedtem pilotem tej linii?

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

111

— No, nie... — przyznał Howard. — Wiem, że posiada olbrzymią ilość

godzin lotu z czasów wojny... na mniejszych maszynach...

— Z czasów wojny? To ileż to lat temu!

— Na jakich mniejszych maszynach? — zapytał Jessup.

— Spitefire’y, Mustangi i wiele innych typów maszyn...

— Chwileczka! Mówisz o myśliwcach. To znaczy, że ten gość jest pilo-

tem myśliwskim z okresu wojny?

— Pilot to pilot, wszystko jedno na czym lata — z wyraźnym niepoko-

jem mówił Howard. — Poza tym jest pod stałym radiowym nadzorem kapita-

na Treleavena, szefa pilotów Transkanady, który sprowadzi go na ziemię.

— Co ty bajdurzysz! — powiedział Jessup tonem zdumionego dziecka.

— Przecież Empress to czteromotorowiec! Ile ma koni?

— No, około ośmiu tysięcy.

— I chcesz w nas wmówić, że były pilot myśliwski z okresu wojny, któ-

ry zna wyłącznie maszyny jednosilnikowe, po tylu latach da sobie radę z czte-

romotorowcern? — Nastąpiło chwilowe zamieszanie, gdy trzech dziennikarzy

wyskoczyło z grupy i pomknęło do telefonów.

— Oczywiście, że jest pewne ryzyko... — przyznał Howard — i dlatego

też zostały przedsięwzięte wszystkie środki ostrożności, jak na przykład ewa-

kuacja terenu przyległego... Przyznaję, że sytuacja jest dosyć napięta, ale nie

ma powodów do obaw...

— Pewne ryzyko! — przedrzeźniał Jessup. — Ja sam trochę latałem i

mogę sobie wyobrazić, co przeżywa w tej chwili ten facet w samolocie. Po-

wiedz coś więcej o nim!

Howard rozłożył ręce.

— Nic więcej o nim nie wiem.

— Co? Nie wiesz nic więcej o człowieku, od którego zależy w tej chwili

los... Ile ludzi na pokładzie?

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

112

— Pięćdziesięciu dziewięciu łącznie z załogą. Mam tutaj kopię listy pa-

sażerów, jeśli to was interesuje...

— Cliff — powiedział poważnie Jessup. — Przestań się bawić z nami w

ciuciubabkę.

— Kiedy ci powiedziałem, Jess, że nic więcej o nim nie wiem. To szcze-

ra prawda. Z ostatnich meldunków wynika, że daje sobie świetnie radę.

— Ile mamy jeszcze czasu do chwili rozbicia maszyny? — zapytał

Abrahams.

Howard obrócił się na pięcie w jego kierunku.

— Nie ma mowy o żadnym rozbiciu maszyny! Samolot powinien lądo-

wać mniej więcej za godzinę, może parę minut wcześniej.

— Czy prowadzicie go na radarze?

— Nie jestem pewien, ale z tego, co wiem, kapitan Treleaven woli ra-

czej wydawać dyspozycje słowne. Powtarzam, że sytuacja jest całkowicie

opanowana. Wszystkie pasy startowe zostały zwolnione. Miejska straż ognio-

wa na wszelki wypadek przysłała dodatkowy sprzęt.

— A jeśli przeskoczy lotnisko i wpadnie do wody?

— To jest mało prawdopodobne, ale policja zawiadomiła wszystkie

jednostki pływające i patrolowe, aby krążyły w pobliżu. Zapewniam was, że

nigdy jeszcze nie zostały przedsięwzięte tak daleko idące środki ostrożności...

— Boże, co za historia! — zawołał Abrahams i pomknął do kabiny.

Kiedy wykręcał numer, słuchał jeszcze przez otwarte drzwi, o czym mówią. ,

— Cliff! — powiedział Jessup nie bez widocznej sympatii dla szefa pra-

sowego lotniska. — Ile oni mają benzyny?

— Nie wiem dokładnie, ale z całą pewnością dostateczną ilość, by dole-

cieć nawet do zapasowego lotniska — odparł Howard rozluźniając . krawat.

Widać było, że nie jest zbyt przekonany o tym, co mówi.

Jessup przyglądał mu się przez parę sekund spod zmrużonych powiek.

Potem uderzyła go nagła myśl:

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

113

— Poczekaj no, kochaneczku, jeśli obaj piloci stracili przytomność z

powodu zatrucia pokarmem, to chyba nie tylko oni jedni...

— Przyślijcie, kogo tylko możecie ściągnąć. Potrzebna mi pomoc —

mówił Abrahams do słuchawki. — Będę wam podawał wszystko na bieżąco.

Kiedy będzie dość na pierwsze wydanie, ubierzecie to w dwie wersje i czekaj-

cie: jedna wersja — straszliwa katastrofa, druga — cudowne lądowanie. Zo-

baczymy, co wyjdzie, dobra? Przełącz mnie na Berta. Bert, jesteś gotów? Za-

czynam dyktować: — „Dziś o świcie port lotniczy w Vancouver przeżył naj-

większą katastrofę w historii...”

— Słuchaj, Jess — mówił ostro Howard. — To dynamit! Mogę ci

wszystko powiedzieć, ale błagam, nie krzywdź tych tam, na górze, na pierw-

szym piętrze w pokoju kontroli ruchu. Pracują jak szaleńcy; Robi się, co moż-

na, żeby pomóc tym w samolocie. Nic nie przeoczyliśmy...

— Znasz nas tutaj wszystkich, Cliff, wiesz, że ci nie zrobimy kawału. Ja-

ki jest stan pasażerów w samolocie?

— Paru z nich zachorowało, ale na pokładzie jest lekarz, który udziela

im wszelkiej możliwej pomocy. Poza tym w razie potrzeby można w każdej

chwili udzielić im dodatkowych porad lekarskich przez radio z ziemi. Stewar-

dessa jest zdrowa i pomaga Spencerowi obsługując radio. Teraz wiesz

wszystko to, co ja sam wiem.

— Zatrucie pokarmem to poważna sprawa — ciągnął uparcie Jessup.

— Czynnik czasu odgrywa tu niesłychaną rolę...

— To prawda.

— Więc jeśli tych ludzi nie odda się pod opiekę szpitalną w odpowied-

nim czasie, to mogą nawet... umrzeć...

— Prawda — mruknął Howard przez zęby.

— Ale to przecież sensacja na skalę światową! Gdzież oni teraz są, jaka

jest aktualna sytuacja w samolocie?

— No, piętnaście minut temu...

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

114

— To nieważne, co było piętnaście minut temu! — krzyknął Jessup. —

W takim wypadku kilka minut może całkowicie zmienić sytuację. Dowiedz się

natychmiast, Cliff! Kto jest dzisiaj szefem ruchu? Zadzwoń do niego, bo jeśli ty

tego nie zrobisz, ja zadzwonię...

— Nie, Jess, nie! Poczekaj! Mówiłem ci, że oni wszyscy...

Jessup chwycił Howarda silnie za ramię

— Cliff, sam byłeś dziennikarzem i dobrze wiesz, że to jest największa

lotnicza sensacja dziennikarska od lat. Bez względu na to, czy lądowanie się

uda, czy zakończy katastrofą. Za godzinę będziesz miał na karku kronikę fil-

mową, telewizję, dziesiątki reporterów. Jeśli nam teraz nie pomożesz, to sami

idziemy na lotnisko i będziemy przeszkadzać. Po- wiedz nam, co chcemy, i idź

sobie odpoczywać przez te kilka minut, kiedy będziemy przekazywali wia-

domości.

— Już dobrze, dobrze, puść mnie! — Howard podszedł do telefonu na

stole. — Mówi Howard, proszę kontrolę ruchu. — Wykrzywił się w stronę

Jessupa. — Oni mnie przez ciebie zlinczują, Jess! Halo, kontrola? Jest tam Bur-

dick? Dajcie go, pilna sprawa... Harry? Tu Cliff. Słuchaj, Harry, chłopcy na-

ciskają! Nie mogę ich dłużej utrzymać. Chcą znać aktualną sytuację. Mają nie-

przekraczalne terminy redakcyjne.

— Oczywiście! — parsknął ironicznie Burdick do słuchawki. — Posta-

ramy się, żeby samolot rozbił się w czasie dla nich najwygodniejszym.

Wszystko dla prasy!

— Spokojnie, Harry! Oni tylko wykonują swój obowiązek.

Burdick odjął słuchawkę od ucha i zwrócił się do szefa ruchu, który stał

z Treleavenem przed radiostacją. — Panie Grimsell, Howard ma tam piekło z

prasą. Nie chcę stąd odchodzić. Czy Stan mógłby porozmawiać z prasą?

— Chyba tak... — odparł szef ruchu. Spojrzał na swojego zastępcę. —

No co, Stan? Lepiej nakarmić lwy. Tylko zrób to szybko. Ty to potrafisz!

— Już idę.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

115

— Nie ma sensu niczego przed nimi ukrywać — poradził Burdick. —

Powiedz im wszystko do tej ostatniej historii... ale o niej samej nie mów... —

ruchem głowy wskazał nadajnik.

— Rozumiem. Dam sobie radę. — Zastępca szefa wyszedł z pokoju.

— Schodzi do was zastępca szefa ruchu, Cliff — powiedział Burdick i

odłożył słuchawkę. Ciężkim krokiem podszedł do obu mężczyzn stojących

przed radiostacją. Po drodze ocierał twarz wygniecioną chustką.

— No i co, mamy ich? — spytał zmęczonym głosem.

Treleaven potrząsnął przecząco głową. Nie obrócił się. Twarz miał po-

szarzałą ze zmęczenia.

Szef ruchu wydał krótkie polecenie telefoniście przy centralce:

— Dalekopisem do Calgary i Seattle, rozmowa błyskawiczna. Niech

powiedzą, czy odbierają siedemset czternaście.

— Siedemset czternaście, siedemset czternaście! Vancouver woła sie-

demset czternaście — wywoływał monotonnie radiotelegrafista.

Treleaven oparł się ciężko na stole radiostacji. Fajka, którą trzymał w

ręku, dawno wygasła.

— No cóż... — powiedział ponuro. — To może już koniec!...

— Siedemset czternaście, siedemset czternaście, czy nas odbieracie?

Siedemset czternaście, odezwijcie się!

— Już dłużej nie wytrzymam! — powiedział Burdick. — Hej, John nie!

— odezwał się do jednego z pracowników. — Przynieś mi kawy, cholera, czar-

nej i mocnej!

— Cicho! — wykrzyknął nagle radiotelegrafista.

— Co, usłyszałeś coś? — wykrzyknął szef ruchu.

— Nie wiem, przez chwilę myślałem, że... — Pochylony nisko nad gał-

kami odbiornika, ze słuchawkami na uszach, telegrafista dostrajał delikatnie

gałkę częstotliwości. — Halo, siedemset czternaście, siedemset czternaście,

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

116

tutaj Vancouver! — I przez ramię: — Coś chyba słyszę... to być może oni. Nie

jestem pewien. Jeśli oni, to mają rozstrojony nadajnik.

— Musimy ryzykować. Powiedz, żeby zmienili częstotliwość nadawa-

nia.

— Lot siedemset czternaście! — wywoływał telegrafista. — Tu mówi

Vancouver! Tu mówi Vancouver! Zmieńcie częstotliwość na sto dwadzieścia

osiem koma trzy! Czy mnie słyszycie? Częstotliwość sto dwadzieścia osiem

koma trzy!

Treleaven obrócił się do szefa ruchu.

— Niech lotnictwo wojskowe wykona jeszcze jeden namiar radarowy.

Wkrótce powinniśmy ich mieć na naszych ekranach.

— Lot siedemset czternaście! Zmieńcie częstotliwość na sto dwadzie-

ścia osiem koma trzy i zgłoście się — powtarzał telegrafista.

Burdick usadowił się na rogu stołu pośrodku sali. Jego dłoń pozosta-

wiała mokry ślad na politurze.

— Nie, to niemożliwe, niemożliwe! To się nie mogło zdarzyć! — prote-

stował martwym głosem, wpatrzony tępo w radiostację. — Jeśli ich zgubimy,

to koniec, nie uratuje się nikt!

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

117

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

0 4 . 3 5 – 0 5 . 0 5

Spencer miał wrażenie, że to jakiś potworny sen. Był na skraju wy-

trzymałości, co mocą paradoksu dało mu nadludzką siłę i wolę. Z zębami zaci-

śniętymi i twarzą zlaną potem walczył przeciwko siłom grawitacji chcąc odzy-

skać panowanie nad maszyną. Jedną rękę zacisnął na dźwigni gazu, drugą na

wolancie. Oprócz wrażenia nierzeczywistości gorzała w nim złość na samego

siebie: tak bez sensu, bez powodu wytracił szybkość, a potem wysokość. Jed-

nakże świadomość zaprotestowała przeciwko jakimkolwiek próbom analizy

wypadków ostatnich dwu minut. Zdarzyło się coś, co odwróciło jego uwagę.

Tyle sobie przypominał, tyle chciał wiedzieć. Może usiłował się usprawiedli-

wić? Czyżby w parę sekund mógł utracić tyle tysięcy stóp? Prawdopodobnie

już przedtem lecieli łagodnie w dół zamiast w poziomie. Ale przecież nie tak

znowu dawno spojrzał na wariometr. Od tego są przyrządy, żeby sygnalizo-

wać nieprawidłowość lotu. Czy możliwe, żeby benzyna...?

Miał nieprzepartą ochotę wyć, wrzeszczeć. Wrzeszczeć jak dziecko. Ze-

rwać się z fotela, rzucić słuchawki i uciekać od ironicznie podrygujących

wskazówek i wyszczerzających się ku niemu kontaktów, drążków, dźwigni.

Rzucić to wszystko! Uciec do ciepłej kabiny pasażerskiej i wołać: Nie potrafię!

Powiedziałem wam, że nie potrafię! Nie chcieliście mnie słuchać. Człowiekowi,

kory czegoś nie potrafi, nie powinno się kazać właśnie tego robić...

— Odzyskujemy wysokość — usłyszał przedziwnie spokojny głos Ja-

net.

A więc tutaj jeszcze ktoś z nim jest? Wewnętrzny krzyk rozpaczy połą-

czył się w tej chwili z realnym krzykiem jakiejś pasażerki z tyłu za nim, krzy-

kiem wyrażającym obłędny strach.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

118

A potem głos mężczyzny:

— To nie jest pilot! Mówiłem wam, że to nie pilot! Obaj piloci leżą nie-

przytomni! Jesteśmy zgubieni!

— Niech pan stuli pysk i siada! — to był Baird.

— Nie będzie mi pan rozkazywał!

—- Powiedziałem raz: stulić pysk i siadać!

— W porządku, doktorze, ja się już zajmę tym panem — rozległ się bas

Czajnika.

— No, panie szanowny, zamkniesz się pan, czy mam...!

Spencer przymknął oczy. Niech te wskazówki i strzałki skończą wresz-

cie swój oszalały kpiarski taniec! Z rozpaczą zdał sobie sprawę, że jest do cna

wyczerpany. Zupełnie stracił formę. Człowiek to dziwne stworzenie; goni z

miejsca na miejsce jak pies, zawsze ma coś pilnego do załatwienia i nagle —

stop! Pierwszy prawdziwy kryzys, pierwszy wypadek, kiedy trzeba dać z sie-

bie więcej niż zazwyczaj — i koniec! Pada się plackiem na nos. To najgorsze,

czego się można o sobie dowiedzieć: kondycja słaba, nie wytrzymuje napięcia.

Jak stary samochód, który nie potrafi wjechać pod górę, za chwilę stanie — i

potem zacznie się staczać.

— Przepraszam, to moja wina — odezwała się Janet.

Ani na chwilę nie zwalniając uścisku na wolancie, zdziwiony rzucił na

nią okiem.

— Co? — spytał troszkę zmieszany.

Siedziała częściowo zwrócona w jego kierunku. W zielonkawym świe-

tle lampek tablicy przyrządów jej twarz wydawała się przezroczysta.

— Przepraszam za moją nieporadność. I tak ma pan pełne ręce roboty.

Nie potrafiłam pomóc... przepraszam...

— Nie mam pojęcia, o czym pani mówi — burknął szorstko nie wie-

dząc, co ma właściwie powiedzieć. Dochodziło do nich głośne szlochanie ko-

biety w przedziale pasażerskim. Spencer był zawstydzony.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

119

— Wyciągam tę kupę żelaza w górę, jak najszybciej chcę to zrobić, ale

się boję znów coś sknocić.

Od drzwi, przedzierając się przez wycie silników doleciał ich głos Bair-

da:

— Co się tu u was dzieje? Wszystko w porządku?

Spencer odpowiedział:

— Przepraszam, doktorze, stara kobyła się wyrwała, ale teraz już chy-

ba wszystko w porządku.

— Trzymaj że ten samolot poziomo — prosił Baird. — Mam tu chorych

ludzi...

— To moja wina — powiedziała Janet. Zdążyła zaobserwować zmęczo-

ny oddech Bairda, jego wyczerpanie. Doktor uczepił się framugi drzwi, żeby

zachować równowagę.

— To nieprawda — zaprotestował Spencer. — Gdyby nie Janet, już by-

śmy się rozbili. To ja nie umiem dać sobie rady z maszyną.

— Bzdury! — skomentował krótko Baird.

Usłyszeli krzyk mężczyzny: „Gdzie jest radio!” i po chwili podniesiony

głos doktora: — Proszę wszystkich o uwagę! Wszystkich! Panika jest naj-

większą zarazą, najgorszą rzeczą, jaka może się nam jeszcze zdarzyć! — Po-

tem trzasnęły drzwi i zostali sami.

— Tamten mówił o radiu! Dobra myśl — powiedziała spokojnie Janet.

— Trzeba się odezwać do kapitana Treleavena.

— Racja — zgodził się Spencer. — Opisz, co się stało, i powiedz, że od-

zyskujemy wysokość.

Janet wcisnęła guzik mikrofonu i wywołała Vancouver. Nie było odpo-

wiedzi. Wywołała jeszcze raz. Odpowiedzi nie było.

Spencer poczuł znane mu już dławiące uczucie strachu. Siłą woli się

opanował.

— Co się stało? — spytał. — Jesteś pewna, że nadajnik działa?

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

120

— No... chyba tak.

— Dmuchnij w mikrofon. Jeśli działa, usłyszysz swoje dmuchnięcie.

Zrobiła to.

— Tak, słyszałam. Halo, Vancouver, halo, Vancouver, mówi siedemset

czternaście. Czy mnie słyszycie? Odbiór.

Cisza.

— Halo, Vancouver, tu lot siedemset czternaście, prosimy o odpowiedź.

Odbiór.

Nadal cisza.

— Ja spróbuję! — powiedział Spencer.

Puścił dźwignię gazu, wziął mikrofon i nacisnął guzik.

— Halo, Vancouver, halo, Vancouver, mówi Spencer, lot siedemset

czternaście. Wiadomość alarmowa, wiadomość alarmowa! Prosimy o zgłosze-

nie. Odbiór.

Cisza wydawała się niemal dotykalna. Jakby oni tu, w samolocie, pozo-

stali jedynymi ludźmi na święcie...

— Z położenia gałki wynika, że nadajemy na właściwej częstotliwości...

— mówił Spencer. — Jestem pewien, że nasze słowa idą w eter. — Spróbował

jeszcze raz, ale również bez skutku. — Wołam wszystkie stacje! Mayday, may-

day, mayday! Tu lot siedemset czternaście w sytuacji krytycznej. Prosimy się

zgłosić. Odbiór. — W eterze trwała głucha cisza. — To wyjaśnia sprawę! Nie

nadajemy na właściwej częstotliwości!

— Jak to się mogło zdarzyć?

— Pojęcia nie mam. Wtedy, jak spadaliśmy, wszystko się mogło zda-

rzyć. Spróbuj nasłuchiwać na innych częstotliwościach, Janet!

— Czy to nie ryzykowne? Zmieniać częstotliwość?

—Głowę dam, że i tak się sama zmieniła. Wiem tylko, że bez radia od

razu możemy skierować nos maszyny w dół, ku ziemi, i wreszcie z tym skoń-

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

121

czyć! Nie mam pojęcia, gdzie jesteśmy, a nawet jeślibym się domyślał, to i tak

nie potrafię wylądować.

Janet wysunęła się z fotela, ciągnąc za sobą sznur słuchawek i mikrofo-

nu. Podeszła do nadajnika. Powoli przesunęła selektor częstotliwości. Słychać

było trzaski i gwizdy.

— Sprawdziłam wszystko. Przejechałam wokół całej tarczy.

— Jeszcze raz! — polecił Spencer. — Wreszcie coś na pewno usłyszysz,

Jeśli nie, zaczniemy wywoływać kolejno na każdym kanale. — Nagle usłyszeli

w słuchawkach daleki głos z ziemi.

— Chwileczkę, co to było?

Janet szybko wróciła na poprzedni kanał.

— Zwiększ siłę odbioru!

— ...na sto dwadzieścia osiem koma trzy — rozległ się wyraźny głos,

jakby zza ściany. — Kontrola ruchu Vancouver do lotu siedemset czternaście!

Zmieńcie częstotliwość na sto dwadzieścia osiem koma trzy. Proszę potwier-

dzić. Odbiór.

— Zostaw w tym położeniu! — krzyknął Spencer do dziewczyny. —-

Czy masz na sto dwadzieścia osiem koma trzy? Zabezpiecz w tym położeniu.

Dzięki gwiazdom! Mamy szczęście. Szybko potwierdź odbiór.

Janet wróciła na miejsce i wywołała Vancouver:

— Halo, Vancouver, tu siedemset czternaście. Słyszymy was wyraźnie i

głośno. Odbiór.

Vancouver odpowiedział natychmiast. W głosie telegrafisty czuli ulgę i

przejęcie.

— Siedemset czternaście, mówi Vancouver. Zgubiliśmy was w eterze.

Co się stało?

— Vancouver, tu siedemset czternaście, co za szczęście, że znów was

słyszymy — powiedziała Janet drugą ręką trzymając się za czoło. — Mieliśmy

kłopoty. Maszyna straciła szybkość i potem straciliśmy łączność radiową. Ale

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

122

teraz jest już wszystko w porządku. Tylko pasażerowie niezbyt dobrze zarea-

gowali na tę całą historię. Odzyskujemy wysokość. Odbiór.

Tym razem odezwał się Treleaven głosem spokojnym i pełnym życzli-

wości, lecz nie bez odcienia ulgi:

— Halo, Janet! Cieszę się, że

mieliście dość rozsądku, żeby nas

szukać na innej częstotliwości. Je-

rzy, uprzedzałem cię o niebezpie-

czeństwie utraty szybkości! Bez

przerwy zwracaj uwagę na szyb-

kość! I jeszcze jedno; jeśli w takiej

sytuacji dałeś sobie radę, to zna-

czy, że niezły z ciebie pilot!

— Słyszałaś? — zapytał Spencer z niedowierzaniem spoglądając na Ja-

net. Wymienili krótkie nerwowe uśmiechy.

Treleaven ciągnął dalej:

— Pewno się porządnie najadłeś strachu, więc przez parę minut nie

będę cię męczył niczym nowym. Wydrapuj się spokojnie pod niebo i podawaj

mi tylko pewne dane z przyrządów kontrolnych. Zaczniemy od stanu paliwa...

Podczas gdy kapitan dyktował, co chce wiedzieć, otworzyły się drzwi

kabiny pasażerskiej i zajrzał Baird. Zobaczył, że Spencer i Janet siedzą z gło-

wami nisko pochylonymi nad tablicą kontrolną, więc nic nie mówiąc, cichutko

zamknął drzwi i przyklęknął na jedno kolano przy Dunningu i Piotrze, oftal-

moskopem oświetlając ich twarze. Dun się odkrył i leżał z kolanami podcią-

gniętymi pod brodę jęcząc cicho. Piotr nie odzyskał przytomności.

Doktor poprawił pledy obu, otarł im twarze mokrą serwetką, którą wy-

jął z kieszeni, i jeszcze przez kilka sekund pozostawał w tej samej pozycji.

Wreszcie wstał opierając się o ściankę, żeby utrzymać równowagę na pokła-

dzie wychylonym ku górze. Janet głośno odczytywała dane do mikrofonu.

Doktor bez słowa wyszedł z kabiny cicho zamykając za sobą drzwi.

Kabina pasażerska przypominała raczej polowy szpital niż wnętrze

wielkiego samolotu pasażerskiego: część oparć foteli opuszczona, chorzy owi-

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

123

nięci w pledy, wielu z nich cichutko jęczało, inni skręcali się z bólu, szczęśliwsi

stracili przytomność. Przyjaciele i członkowie rodziny patrzyli na swoich bli-

skich z przerażeniem w oczach zmieniając im wilgotne okłady na głowach.

Pochylony, jakby chciał nadać większą moc swoim słowom, Czajnik

przemawiał do mężczyzny, którego przed chwilą siłą posadził w fotelu:

— Nie mam do pana pretensji, nie, czasami człowiek musi się wygadać

i ulżyć sobie. Ale wrzeszczeć na cały głos do ludzi, ¡którzy i tak źle się czują, do

kobiet! Nasz doktor to fajny chłop, wie, co robi, i tych dwoje, co tam siedzą w

kabinie pilotów, też nie wyskoczyło psu spod ogona. Zresztą nie ma innych,

musimy im zaufać, jeśli chcemy się znaleźć na ziemi tako cali.

Pasażer, do którego tak przemawiano, uspokoił się już nieco. Był to

wielki mężczyzna i chyba dwukrotnie przewyższał Czajnika tuszą. Patrzył te-

raz tępo we własne odbicie w szybie okna kabiny.

Czajnik widząc doktora podszedł do niego. Baird z wdzięcznością po-

klepał go po ramieniu.

— Umie pan sobie radzić z ludźmi, gratuluję!

— Właściwie to ja się boję jeszcze bardziej od niego — zapewnił go

poważnie Czajnik. — To święta prawda. Cholera, gdyby pana tu nie było, to

nie wiem!.,. — Wzruszył znacząco ramionami. — I co, jak sytuacja, doktorze?

— Czy ja wiem... — odparł Baird. Twarz miał ściągniętą. — Nie bar-

dzo... — wskazał głową kabinę pilotów. — Trudno im się dziwić. Spencer pilo-

tuje w straszliwym napięciu. Na jego barkach spoczywa większa odpowie-

dzialność niż na którymkolwiek z nas.

— Daleko jeszcze?

— Pojęcia nie mam. Zupełnie straciłem poczucie czasu. Ale jeśli nie

zboczyliśmy bardzo z kursu, to już chyba niedaleko. A wydaje się, że minęły

dni.

— I co pan sądzi? Jakie są nasze szanse, doktorze? — spokojnie zapytał

Czajnik.

Baird zlekceważył pytanie wzruszając lekko ramionami.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

124

— Co pan mnie pyta! Szansa jest zawsze. Ale utrzymać maszynę w po-

wietrzu a wylądować i nie roztrzaskać jej na tysiąc kawałków — to dwie zu-

pełnie różne rzeczy. Tyle to i ja rozumiem. W każdym razie dla wielu z nich już

niedługo lądowanie i szybko opieka lekarska będą sprawą życia i śmierci.

Ukląkł obok pani Childer, pod pledem wymacał jej dłoń, by zbadać

puls. Widział znieruchomiałą, wysuszoną twarz, słyszał urywany oddech.

Pan Childer zapytał ochrypłym głosem:

— Doktorze, czy nie możemy jej w czymś pomóc?

Baird patrząc w zapadnięte oczy kobiety odpowiedział powoli:

— Panie Childer, ma pan prawo znać prawdę. Jest pan rozsądnym

człowiekiem. Powiem panu prosto z mostu, szczerze: staramy się jak najszyb-

ciej wylądować i odesłać chorych do szpitala. W wypadku pańskiej żony jest to

sprawa gardłowa. — Usta Childera poruszyły się martwo, bezgłośnie. — Chcę,

żeby pan mnie dobrze zrozumiał — ciągnął Baird. — Zrobiłem wszystko, co

było można. I nadal będę robił. Ale to jest mało wobec tego, co trzeba by zro-

bić. Gdybym wcześniej zastrzyknął jej morfinę, zmniejszyłbym prawdopodob-

nie jej cierpienie. Teraz jednak jest to już zbędne. Organizm sam zastosował

środek znieczulający — omdlenie.

Childer wydobył z siebie głos:

— Niech pan sobie nic nie wyrzuca doktorze. Wiem, że zrobił pan

wszystko! I bez względu na to, co... co się stanie, jestem panu wdzięczny.

— Wszyscy jesteśmy wdzięczni — wyrwał się Czajnik. — Nikt na pana

miejscu nie zrobiłby więcej. Dziękujemy panu, doktorze!

Baird uśmiechnął się blado, jego ręka spoczęła na czole kobiety.

— Uprzejme słowa nie zmienią sytuacji — powiedział sucho. — Jest

pan człowiekiem odważnym, panie Childer, mam dla pana szacunek. Niech

pan nie ulega złudzeniom...

„Chwila szczerości — pomyślał Baird. — A więc to ma taki smak! Wie-

działem cały wieczór, że to przyjdzie! Wiedziałem nawet, jaką otrzymam od-

powiedź.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

125

Oto słony smak prawdziwej szczerości. Żadnych romantycznych odru-

chów. Żadnego podmalowanego obrazu własnego bohaterstwa lub obrazu

człowieka, jakim by się chciało być teraz w oczach innych. Oto prawda, naga

prawda! Być może za godzinę nikt z nas nie będzie już żył. No cóż, przynajm-

niej umrę tym, kim jestem, obnażony, śmierdzący fałszem i obłudą. Gdy nad-

szedł czas, nie umiałem go wykorzystać. Wspaniały napis na nagrobku!”

— Mówię panu — ciągnął Childer z przejęciem— że jeśli z tego wyj-

dziemy, wszystkim powiem! Wszyscy będą wiedzieli, ile panu zawdzięczamy.

— Co pan mówi, co? — wyrwało się Bairdowi. Nie dotarły do niego

słowa Childera. Wstał. — Niech pan w dalszym ciągu pilnuje, żeby żona była

dobrze okryta, panie Childer. I od czasu do czasu niech pan jej zwilża wargi.

Gdyby panu udało się wlać jej do ust parę kropel wody, ooo! To byłoby bardzo

dobrze. Proszę pamiętać, że żona pańska straciła olbrzymią ilość potrzebnych

organizmowi płynów.

W tym samym czasie w pokoju kontroli ruchu w Vancouverze Harry

Burdick uzupełniał płyny swojego ciała następną szklanką kawy.

Treleaven oprócz mikrofonu w ręku miał teraz na uszach parę słucha-

wek z małym mikrofonem do stacji radarowej. Mówił właśnie do niego.

— Radar, macie już coś na ekranie?

W innej części gmachu kierownik stacji radarowej siedząc wraz z po-

mocnikiem przed wielkim ekranem odpowiedział:

— Jeszcze nic.

— Nie mogę tego zrozumieć — komentował Treleaven do szefa ruchu.

— Powinni już być w zasięgu naszego radaru.

Burdick pośpieszył z wyjaśnieniem:

— Nie zapominajcie, że podczas swojej przygody Spencer wytracił

szybkość.

— Tak, to prawda — zgodził się Treleaven. Powiedział do małego mi-

krofonu:

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

126

— Pamiętajcie, żeby mnie natychmiast zawiadomić, gdyby się coś po-

jawiło. — Do szefa ruchu: — Boję się ściągać go na dół przez chmury, dopóki

nie wiem, gdzie on jest. Proszę poprosić lotnictwo wojskowe o jeszcze jeden

namiar. — Skinął głową telegrafiście: — Włącz na nadawanie! Halo, siedemset

czternaście! Słuchaj mnie uważnie, Jerzy! Powtórzymy sobie wszystko jeszcze

raz, ale przedtem chcę ci wyjaśnić parę rzeczy, o których mogłeś zapomnieć

od wojny albo które odnoszą się wyłącznie do wielkich maszyn. Słyszysz mnie

dobrze? Odbiór.

Janet odpowiedziała:

— Proszę mówić dalej, Vancouver! Słyszymy dobrze. Odbiór...

— Świetnie, siedemset czternaście! Przed lądowaniem trzeba wiele

rzeczy sprawdzić i odpowiednio ustawić różne dźwignie. Mówię o czynno-

ściach dodatkowych poza tymi, które przed chwilą ćwiczyłeś. Teraz tylko

wymienię te czynności, żebyś wiedział, co cię potem czeka. Więc przede

wszystkim pompa hydrauliczna: po prostu trzeba ją włączyć. Ciśnienie musi

wynosić od dziewięciuset do tysiąca funtów na cal kwadratowy. Pewno sobie

przypominasz coś podobnego z okresu pilotowania myśliwców, ale teraz nie

zaszkodzi mały kurs odświeżający pamięć. Kiedy podwozie jest już opuszczo-

ne, włączasz dodatkowe pompy paliwa i sprawdzasz, czy masz odpowiednią

mieszankę; musi być bogata. Następnie ustawienie skoku śmigieł! Zrozumia-

łeś to wszystko? Kiedy trzeba to będzie wykonać, będę ci powtarzał czynność

po czynności. Janet może włączać odpowiednie dźwignie. Teraz ci powiem,

gdzie się znajduje każda z tych rzeczy. Zaczynamy...

Janet i Spencer kolejno wyszukiwali każdy kontakt, w miarę jak im Tre-

leaven wyjaśniał.

— Powiedz mu, że już wiemy co i gdzie, Janet!

— Halo, Vancouver. Już wiemy. Odbiór.

— Świetnie, siedemset czternaście. Jesteście pewni, że wiecie, gdzie

każda rzecz się znajduje i jak ją obsługiwać? Jesteście pewni? Odbiór.

— Tak, Vancouver, wiemy. Odbiór.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

127

— Siedemset czternaście, sprawdzić jeszcze raz, czy lecicie w pozio-

mie. Odbiór.

— Tak, Vancouver, lot poziomy ponad chmurami. Odbiór.

— Dobrze, siedemset czternaście. Teraz, Jerzy, znowu opuść klapy o

piętnaście stopni, szybkość sto czterdzieści. Przejdziemy wszystkie czynności

opuszczania podwozia. Czuwaj nad szybkością! Jeśli jesteś gotów, zaczynaj!..,

Spencer w ponurym nastroju zaczął wykonywać polecone mu czynno-

ści. Każdy jego ruch poprzedzała chwila pełnej koncentracji. Janet odczytywa-

ła głośno szybkość i obsługiwała dźwignię klap. Ponownie maszyną szarpnęło,

gdy szybkość gwałtownie zmalała po opuszczeniu klap. Od wschodu na niebie

pojawiły się pierwsze ślady dnia.

W pokoju kontroli ruchu Treleaven wykorzystał wolną chwilę, by prze-

łknąć parę łyków zimnej kawy. Przyjął od Burdicka papierosa i głośno wy-

puszczał dym. Był zgnębiony i zmordowany, wokół brody rysował mu się nie-

bieskawy zarost.

— I jak pan obecnie ocenia sytuację? — spytał Burdick.

— Ani lepiej, ani gorzej, niż myślałem — odparł kapitan. — Czas ucieka

w niebezpiecznym tempie. Spencer powinien mieć co najmniej dziesięć prób

samego opuszczania klap i kół. A obecnie, jeśli będziemy mieli szczęście i nic

się nie stanie, uda nam się to zrobić najwyżej trzy razy i już będziemy ich mieli

nad nami. Przyjmując, że nie zabłądzi...

— A poćwiczy pan z nim podchodzenie do lądowania? — spytał szef

ruchu.

— Oczywiście. Bez tego nie dałbym złamanego szeląga za ich życie. Z

absolutnym brakiem kwalifikacji Spencera... Dopiero przy podchodzeniu będę

w stanie ocenić, czy w ogóle można ryzykować. W przeciwnym wypadku!... —

Treleaven zawahał się.

Burdick rzucił niedopałek na ziemię i przygniótł go obcasem.

— W przeciwnym wypadku co?...

Treleaven obrócił się do nich:

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

128

— Spójrzmy prawdzie w oczy: Spencer Jest w szalonym napięciu, nie-

przytomny ze strachu. Nie bez racji. Jeśli nie wytrzyma napięcia, może lepiej

kazać mu siadać na wodzie...

— Ale uderzenie?! — wykrzyknął Burdick. — I chorzy! No i samolot?

Do spisania na straty!

— Trudno, lepsze to niż... — Treleaven mówił lodowatym głosem, pa-

trząc prosto w oczy grubasowi — Jeśli nasz przyjaciel będzie miał zamiar

zrzucić nam na głowy tysiąc szczątków, to i tak twój samolot będzie do spisa-

nia na straty.

— Harry’emu nie o to chodziło! — szybko wtrącił szef ruchu.

— Nie, nie, ja wcale nie... — dołączył swój głos Burdick.

— I powstaje jeszcze dodatkowe ryzyko, że gdy rozwali się na lotnisku,

to spowoduje pożar! Niemal stuprocentowa pewność. Wtedy nie będzie szan-

sy uratować nikogo. Lecąc nad ziemią może nawet porwać instalacje portowe.

Przy wodowaniu poharata maszynę, zgoda, ale pozostaje szansa ocalenia

przynajmniej niektórych pasażerów — tych zdrowych. Przy tej lekkiej mgle i

praktycznie bez wiatru woda jest zupełnie spokojna. Uderzenie będzie słab-

sze. Radarem poprowadzimy go na brzuch, jak najbliżej łodzi patrolowych i

ratowniczych...

— Połącz się z marynarką — polecił szef ruchu zastępcy. — I z lotnic-

twem wojskowym. Patrole morskie i powietrzne powinny być w pogotowiu.;

Niech ruszają na morze i czekają dyspozycji radiowych.

— Co prawda nie chciałbym tego robić — powiedział Treleaven obra-

cając się do mapy na ścianie. — To w praktyce oznaczałoby zrezygnowanie z

góry z uratowania chorych. Nie udałoby się ich wydostać przed pójściem ma-

szyny na dno. Ale cóż, to może być konieczne... — Do małego mikrofonu po-

wiedział: — Radar, jest coś?

— Jeszcze nic — usłyszał spokojną, niemal obojętną odpowiedź, która

zupełnie nie odzwierciedlała olbrzymiego napięcia, jakie panowało na stacji

radarowej. — Zaraz, zaraz, czekajcie!... Może to oni!... Tak, kapitanie, mamy

ich! Zboczyli z kursu dziesięć mil! Zmienić kurs w prawo na dwieście sześć-

dziesiąt pięć.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

129

— Dobra robota! Dziękuję! — powiedział Treleaven. Skinął głową na

znak, że chce mówić z samolotem.

Telefonista zawołał z centrali:

— Lotnictwo wojskowe donosi o kontakcie optycznym. Przewidziany

czas lądowania: za trzydzieści osiem minut!

— Dobrze! — Treleaven podniósł mikrofon bliżej do ust. — Halo, sie-

demset czternaście! Czy wykonaliście odwrotne czynności? Podniesienia

podwozia i klap? Odbiór.

— Tak, Vancouver. Odbiór — usłyszeli głos dziewczyny.

— Tym razem nie było kłopotu? Lot w poziomie?

— Wszystko w porządku, Vancouver! Pilot mówi, że dotychczas w po-

rządku. — Usłyszeli jej urywany, nerwowy śmiech.

— Świetnie, siedemset czternaście! Już was mamy na radarze. Zboczy-

liście z kursu dziesięć mil na południe. Proszę o łagodny zakręt w prawo, do-

dając gazu, żeby nie wytracić szybkości, i lecieć kursem dwieście sześćdziesiąt

pięć. Powtarzam: kurs dwieście sześćdziesiąt pięć. Czy wszystko jasne? Od-

biór.

— Zrozumiano, Vancouver. Odbiór.

Treleaven wyjrzał przez okno. Mrok na dworze zaczynał ustępować.

— Na szczęście będzie już coś niecoś widział! — mruknął. — Chociaż

dopiero w ostatniej chwili.

— Wszyscy na stanowiska! — powiedział szef ruchu. Zawołał do za-

stępcy: Zawiadom wieżę, Stan! Niech dadzą znać straży ogniowej. — Potem do

telefonisty: — Połącz mnie z komendą policji w mieście.

— A mnie z Howardem w pokoju prasowym — dorzucił Burdick. Ob-

rócił się do Treleavena: — Lepiej powiedzmy tym szakalom o koncepcji wo-

dowania. To lepsze, niż żeby sami zaczęli snuć swoje poronione pomysły i

wnioski... Nie! Nie możemy! — uderzył się w czoło i spojrzał przerażony na

kapitana. — Nie możemy im powiedzieć, że istnieje myśl skazania chorych na

zagładę. Mówiąc to podrzynałbym własne gardło!

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

130

Treleaven nawet nie słuchał. Usiadł — po raz pierwszy, od kiedy tu się

zjawił. Głowę oparł na dłoni, którą przesłonił oczy. Nie słyszał nawet szmeru

rozmów wokół siebie. Jednakże na odgłos szumu w głośniku, zapowiadające-

go Janet, zerwał się z miejsca i chwycił mikrofon.

— Halo, Vancouver! — wywoływała Janet. — Tak jak nam poleciliście.

Jesteśmy w tej chwili na kursie dwieście sześćdziesiąt pięć. Odbiór.

— Siedemset czternaście, jestem z was dumny — odparł Treleaven

zmuszając się do obojętnego tonu. — Wspaniale! Powtórzymy teraz wszystko

od początku, co? To już ostatnia próba, nim znajdziesz się nad lotniskiem, Je-

rzy, więc się postaraj na sto dwa!

Szef ruchu cicho i z przejęciem mówił do słuchawki:

— Tak, będę tu za pół godziny, wytaczajcie wszystko, co macie, i na

stanowiska!

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

131

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

0 5 . 0 5 – 0 5 . 2 5

Spencer usiłował rozprostować zdrętwiałe nogi Zdawało mu się, że ma

połamane wszystkie kości i pokaleczone ciało. W trosce, aby nic nie uszło jego

uwagi, zupełnie niepotrzebnie wydatkował wszystkie siły. Teraz czuł się jak

wyżęta szmata. Drżały mu ręce—, nawet nie próbował nad tym panować:

Wpatrując się bez ustanku w ruchliwe wskazówki i strzałki tracił zdolność

rozróżniania przedmiotów. Nie zauważył nawet, kiedy pojawiło się światło

dnia, Przez cały czas jego własny wewnętrzny głos — równie realny jak głos

w słuchawkach — powtarzał mu: „Trzymaj się! Jeśli się załamiesz, to koniec

was wszystkich. Pamiętasz? Miałeś podobną historię podczas wojny! Wtedy

niemal codziennie przeżywałeś to samo. Nieraz myślałeś, żeś zabrnął w ścież-

kę bez wyjścia. Sądziłeś, że ci nie pozostało ani grama energii. A jednak uda-

wało się. Wiele razy tak bywało, a jednak zawsze skądś wydobywałeś dość

siły, żeby wybrnąć z paskudnej sytuacji. Zawsze znalazłeś w sobie coś, co ci

pomogło.

Spojrzał na Janet. Chciał powiedzieć cokolwiek, byle się odezwać.

— Jak nam się udało ostatnim razem? — spytał. Był w tej chwili bliski

utraty przytomności.

Zrozumiała jego potrzebę mówienia i cel pytania.

— Świetnie —- odpowiedziała wesoło. — W każdym razie kapitan Tre-

leaven był bardzo zadowolony, prawda?

— Prawie nie słyszałem tego, co mówił — odparł kręcąc głową. Szyja

mu zdrętwiała. — Mam jedyną nadzieję, że dość już z ćwiczeniami. Ile razy

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

132

próbowaliśmy opuszczania klap i podwozia? Trzy? Jeśli on będzie chciał jesz-

cze raz, to...

„Spokojnie, mówił wewnętrzny głos. Nie daj jej poznać, w jakim jesteś

stanie!”

Janet pochyliła się nad nim i otarła mu twarz i czoło chustką.

„No, jazda, weź się w garść! To tylko nerwowa reakcja po tym piwie,

coś je sam nawarzył. Pomyśl o Treleavenie: on jest w gorszej sytuacji od cie-

bie. Co prawda stoi na pewnym gruncie, ale powiedzmy, że zapomniał o czymś

ci powiedzieć, i...”

— Zauważyłeś, słońce wzeszło! — Janet po raz pierwszy odezwała się

do niego przez „ty”.

— O, widzę! — skłamał podnosząc wzrok. Po zachodniej stronie dywan

chmur przybrał barwy różową i złotą, a nad chmurami rozpościerał się pułap

rozjaśnionego nieba. Na południe, na lewo, widział dwa szczyty górskie — izo-

lowane wyspy w skłębionym oceanie wełnistych chmur. — Już niedługo bę-

dzie dzień — stwierdził i zamilkł. — Janet! — powiedział po długiej chwili.

— Słucham?

— Zanim zejdziemy w dół, spojrzyj po raz ostatni... to znaczy jeszcze

raz zerknij na pilotów. Może będzie trochę rzucało, wiesz, więc trzeba by ich

jakoś zabezpieczyć przed...

Janet rzuciła mu uśmiech pełen wdzięczności.

— Dasz sobie przez chwilę radę sam?

— Nie bój się, w razie czego krzyknę.

Zdjęła słuchawki i wstała z fotela. Otworzyły się drzwi i wszedł Baird.

— Co się stało?

— Chciałam rzucić okiem na pilotów, żeby zobaczyć, czy są dobrze

okryci...

— Nie potrzeba — powiedział doktor. — Sprawdzałem przed paroma

minutami. Byliście oboje tacy zajęci, żeście mnie nie zauważyli

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

133

— Jak tam u pana, doktorze? — spytał Spencer.

— Właśnie w tej sprawie przyszedłem. Mamy coraz mniej czasu, coraz

mniej...

— Czy porada z ziemi przez radio pomogłaby panu w jakiś sposób?

— Chętnie bym wymienił moje obserwacje diagnostyczne z lekarzem

w porcie, ale znacznie ważniejsze są wasze rozmowy. Nie będę blokował radia.

Ile czasu do lądowania?

— Około trzydziestu minut. Zdążymy?

— Może, nie wiem, nie mam pojęcia — odparł Baird. Trzymał się opar-

cia fotela Spencera. Po sylwetce doktora widać było jego krańcowe wyczerpa-

nie. Stał bez marynarki, krawat miał rozwiązany. — dwaj chorzy są w stanie

agonii, u nich to kwestia minut. Mogą wytrzymać, ale... Ale niedługo. A jest pa-

ru innych, których stan jest ciężki i nadal się pogarsza.

Spencer skrzywił się.

— Ktoś panu pomaga?

— Jasne, inaczej nie dałbym sobie rady. Zwłaszcza jeden, wspaniały

typ. Ten, którego przezywają Czajnik. Z niego...

Ożyło radio:

— Halo, siedemset czternaście, tu mówi Vancouver. Odbiór.

Spencer ruchem ręki nakazał Janet zajęcie miejsca. Szybko włożyła na

uszy słuchawki.

— No, jeszcze do was przyjdę! — powiedział Baird. — Życzę szczęścia!

— Chwileczkę — powiedział Spencer dając Janet znak głową.

— Tu siedemset czternaście — zgłosiła się. — Za chwilę będziemy

wolni. Odbiór.

— Doktorze — szybko zaczął mówić Spencer. — Nie będę pana oszu-

kiwał. To może być wcale nie tak, jak sobie wyobrażamy. Zdarzyć się może

wszystko...

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

134

Doktor nic nie odpowiedział.

— Wie pan, co mam na myśli? Może mocno szarpnąć... Niech wszyscy

siedzą na swoich miejscach... Niech pan”.

Baird jakby się zastanawiał nad słowami Spencera. Potem odpowie-

dział szorstko:

— Pan się postara wykonać swoje zadanie, a ja zajmę się pasażerami.

— Lekko poklepał młodego człowieka po plecach i wyszedł.

— Dobra, daj Vancouver — polecił Spencer dziewczynie.

— Słuchamy, Vancouver powiedziała do mikrofonu.

— Halo, siedemset czternaście — odezwał się pewny głos Treleavena.

— Teraz, jak już odpocząłeś po ostatniej próbie, Jerzy, będziemy szli dalej.

Chyba teraz słyszysz mnie lepiej. Proszę potwierdzić. Odbiór.

— Powiedz mu, że trzymałem przez parę minut nogi w powietrzu —

polecił Spencer. — I powiedz, że odbieramy go z siłą dziewięć.

— Pilot jest wypoczęty jak nowo narodzone dziecko — powiedziała Ja-

net. — I słyszymy was z siłą dziewięć.

— Brawo, Jerzy! Lekcja trochę cię zmęczyła, to jasne, ale za to nie bę-

dziesz miał najmniejszych trudności przy lądowaniu. Niedługo zejdziesz niżej,

ale przedtem chcę mówić z Janet. Słuchasz, Janet?

— Halo, Vancouver. Tak. Słucham.

— Janet, przed lądowaniem wykonasz wszystkie czynności przewi-

dziane instrukcją alarmową. Rozumiesz? Odbiór.

— Rozumiem, kapitanie. Odbiór.

— I jeszcze jedno, Janet! Przed samym lądowaniem Jerzy naciśnie

dzwonek alarmowy. Przy okazji, Jerzy — przycisk tego dzwonka znajduje się

tuż nad fotelem drugiego pilota, pomalowany jest na czerwono.

— Widzisz go, Janet? — spytał Spencer nie podnosząc głowy.

— Tak jest.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

135

— Dobrze, zapamiętaj to sobie!

— Janet — ciągnął Treleaven — dzwonek alarmowy będzie dla ciebie

znakiem, byś przeszła do pasażerów, bo chcemy, żebyś podczas lądowania by-

ła z nimi...

— Powiedz mu, że się nie zgadzam — przerwał szybko Spencer. —

Musisz być tutaj.

— Halo, Vancouver — przekazywała Janet. — Rozumiem wasze pole-

cenie, ale pilot potrzebuje mojej pomocy. Odbiór.

Nastąpiła długa cisza, a po niej:

— Dobrze, siedemset

czternaście. Rozumiem to. Nie-

mniej do obowiązków Janet na-

leży sprawdzenie, czy zostały

wykonane wszystkie zarządze-

nia alarmowe dla pasażerów.

Czy jest ktoś, komu byś mogła

przekazać całą instrukcję i wy-

jaśnić sposób przygotowania

pasażerów?

— Może doktor? — pod-

sunął Spencer.

Janet potrząsnęła głową.

— Ma swoją robotę.

— No to przez chwilę będzie miał jej więcej — burknął. — Musisz zo-

stać tutaj, jeśli mamy mieć jakąkolwiek szansę wylądowania.

Chwilę jeszcze wahała się, potem wcisnęła guzik na nadawanie.

— Halo, Vancouver. Doktor Baird i tak musi pilnować chorych pasaże-

rów podczas lądowania. Uważamy, że jest on odpowiedzialną osobą, która za-

pewni wykonanie przez pasażerów zarządzeń alarmowych. Pomaga mu jeden

z pasażerów.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

136

— Halo, Janet, zgadzamy się. Na chwilę zostaw teraz mikrofon i wyja-

śnij doktorowi co trzeba. Nie wolno nam o niczym zapominać. Nie należy ni-

czego zaniedbać. Zawiadom mnie, kiedy wrócisz na miejsce. — Janet odłożyła

słuchawki i mikrofon i wyszła. — Słuchaj mnie uważnie, Jerzy — ciągnął Tre-

leaven. — Nie zgub obecnego kursu. W razie potrzeby podam ci poprawkę.

Zbliżasz się do lotniska, masz wiele czynności do wykonania przed lądowa-

niem. Teraz zapoznam cię z ich kolejnością. Niektóre rzeczy przypominasz so-

bie na pewno ze swoich dawnych dni w lotnictwie. Musisz jednak dobrze wie-

dzieć, gdzie są poszczególne włączniki. Jeśli będziesz miał jakieś wątpliwości,

zapytaj mnie, mamy czas. Będziesz mógł zrobić tyle prób podchodzenia i lą-

dowania, ile będziesz chciał, ale pamiętaj, że przy ostatnim, właściwym podej-

ściu musisz już wykonywać wszystkie czynności pewnie i w odpowiedniej ko-

lejności. Zaczniemy, jak tylko wróci Janet...

W pokoju kontroli ruchu w porcie Vancouver Treleaven wyjął z ust

zgasły niedopałek papierosa i rzucił go na ziemię. Spojrzał na zegar elektrycz-

ny na ścianie.

— Ile mają benzyny?

Grimsell wziął kartkę papieru ze stołu.

— Na blisko dziewięćdziesiąt minut lotu.

— Chodzi panu o to, ile będzie czasu na krążenie nad lotniskiem i ćwi-

czenie podchodzeń, kapitanie? — zapytał Burdick.

— Tak, to konieczne. To jego pierwszy lot solo na podobnej maszynie.

Niech pan pilnuje zużycia benzyny, panie Grimsell. Musi im zostać dość ben-

zyny, żebym mógł ich wysłać nad wodę, gdyby się okazało w ostatniej chwili,

że to jest jedyna szansa...

— Panie Burdick! — zawołał telefonista z centralki. — Pański dyrektor

dzwoni z Montrealu.

Burdick zaklął.

—Ale sobie wybrał porę! Powiedz mu, że nie mam teraz czasu na roz-

mowę. Zresztą przełącz go na nasze biuro. Poczekaj!... Daj mi biuro! — Wziął

słuchawkę i czekał niecierpliwie na połączenie.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

137

— Halo, to ty, Dave? Mam dla ciebie niespodziankę, stary jest na linii,

zajmij go, czym możesz, opowiedz mu parę bajeczek. Powiedz, że siedemset

czternaście trzyma się dobrze i że jego modlitwy nie są gorsze od naszych.

Powiedz, że zadzwonię natychmiast po... jak tylko będę miał coś do powiedze-

nia. Głowę dam, że on wtedy wsiądzie w samolot i przyleci do nas. Dobra? No,

to do roboty!

Zastępca szefa ruchu zasłaniając ręką mikrofon słuchawki telefonicznej

mówił do swojego zwierzchnika:

— Howard skarży się, że prasa...

— Ja z nim porozmawiam! — Wziął słuchawkę z ręki zastępcy. — Słu-

chaj no, Cliff! Nie będziemy przyjmować tu żadnych telefonów poza operacyj-

nymi. Zbliża się punkt krytyczny... Tak, wiem dobrze! Jeśli mają oczy, mogą

widzieć sami. — Z trzaskiem odłożył słuchawkę.

— Ten chłopak wcale dobrze pracuje — mruknął Burdick.

— Pracuje, nikt mu tego nie odmawia — zgodził się szef ruchu. — A

dziennikarze również nie wykonywaliby swojej pracy, gdyby siedzieli cicho.

Niemniej teraz nie mamy na nich czasu.

Treleaven stał przed radiostacją, oczy wbił w zegar, palcami przebierał

po blacie stołu. Na lotnisku, w pierwszym świetle dnia, trwały przygotowania

do lądowania maszyny. W szpitalu pielęgniarka odłożyła słuchawkę i coś po-

wiedziała do lekarza pracującego przy sąsiednim stole. Gdy wstał, podała mu

płaszcz, sama też się ubrała. Wybiegli z pokoju i po paru minutach uniosły się

wielkie drzwi szpitalnego garażu. Wyjechała z nich jedna karetka, potem dru-

ga...

W komendzie miejskiej straży pożarnej jedna z niewielu załóg, które

zatrzymano do ostatniej chwili, chwytała z wieszaków ekwipunek. Ostatni

wybiegający chwycił ze stołu karty swojego przeciwnika, zdziwiony zmarsz-

czył brwi i pognał za kolegami.

Za lotniskiem, przed domkami, które skupiły się na przedłużeniu

głównego pasa startowego, policja pomagała mieszkańcom zajmować miejsca

w jednym z dwóch autobusów. Ludzie byli zaspani, przeważnie narzucali tyl-

ko płaszcze na koszule nocne i piżamy. Jakaś dziewczynka wpatrzona w niebo

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

138

zaplątała się w zbyt długą nogawkę piżamy. Policjant ją podniósł i wsadził do

autobusu. Dał znak szoferowi, że mogą jechać.

— Halo, Vancouver! — wywoływała Janet nieco zdyszana. — Wydałam

wszystkie konieczne dyspozycje. Odbiór.

— Brawo, Janet — powiedział Treleaven z ulgą. — Jest coraz mniej

czasu. Przede wszystkim nastawcie wysokościomierz na trzydzieści koma je-

den. Potem zmniejszyć nieco gaz, ale utrzymać tę samą szybkość opuszczając

się z szybkością pięciuset stóp na minutę. Pilnujcie przyrządów. Będziecie

mieli długi przelot przez chmury.

Spencer szeroko rozstawił palce i objął dźwignię przepustnicy. Lekko

ją cofnął. Wariometr pokazał opadanie sześćset, potem podniósł się i utrzymał

już na pięciuset.

— Idzie chmura — powiedział, gdy nagle z poświaty wpadli w mrok. —

Spytaj go, jaka jest podstawa chmur.

Janet powtórzyła pytanie.

— Około dwóch tysięcy stóp — odparł Treleaven. — Powinniście

wyjść z chmur na piętnaście mil od lotniska.

— Powiedz mu, że wytracamy równiutko pięćset stóp na minutę — po-

lecił Spencer.

Janet powtórzyła.

— Świetnie, siedemset czternaście. Teraz, Jerzy, zabieramy się do rze-

czy bardziej skomplikowanej. Nie rozpraszaj uwagi, stale patrz na wariometr.

Ale jednocześnie, jeśli możesz, a chciałbym, żebyś mógł, wyszukuj wymienio-

ne przeze mnie dźwignie i włączniki potrzebne przy wstępnej kontroli przed

lądowaniem. Dasz sobie radę?

Spencer nie próbował odpowiadać. Oczy miał wlepione w przyrządy,

zacisnął jeszcze bardziej usta i skinął głową.

— Tak, Vancouver. Spróbujemy!

— Dobrze. Przy jakichkolwiek komplikacjach natychmiast mnie zawia-

dom.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

139

Treleaven strząsnął z ramienia czyjąś rękę — kogoś, kto chciał mu

przerwać. Przymknął oczy znowu wpatrzony w czarny punkt na ścianie. Pró-

bował wyobrazić sobie wnętrze kabiny pilota.

— Jerzy, przy podchodzeniu pierwszą twoją czynnością będzie włą-

czenie pomp hydraulicznych ciśnieniowych. Tylko sobie zapamiętaj, nic jesz-

cze nie rób. Manometr znajduje się po lewej stronie głównej tablicy, trochę na

lewo od żyrokompasu. Znalazłeś? Odbiór.

Słyszał odpowiedź Janet:

— Pilot zna tę dźwignię, Vancouver, i znalazł włącznik.

— Dobrze, siedemset czternaście. Prawda, jak się wszystko przypomi-

na? — Treleaven wyjął chustkę i otarł szyję. — Następnie będziesz musiał wy-

łączyć urządzenie odladzające. Na pewno jest w tej chwili włączone, zresztą

sprawdź na wskaźniku po prawej stronie tablicy, naprzeciwko Janet. Obok te-

go znajduje się włącznik paliwa. To jest rzecz prosta i łatwa, ale pamiętaj, że

kontakt musi być wyłączony przy lądowaniu. Patrzysz na wariometr, Jerzy?

Następny punkt: ciśnienie hamulców. Są dwa wskaźniki; jeden na prawy ha-

mulec, drugi na lewy. Znajdują się one tuż na prawo od dźwigni pompy hy-

draulicznej, o której przed chwilą mówiliśmy. Odbiór.

Po dłuższej chwili Janet potwierdziła:

— Znaleźliśmy je, Vancouver. Hamulce wskazują dziewięćset pięćdzie-

siąt i... tysiąc dziesięć funtów... to na kwadratowy cal, tak?

— A więc są w porządku, ale musicie to jeszcze raz sprawdzić przed

samym lądowaniem. Teraz zasłonki chłodzące, muszą być w jednej trzeciej

przymknięte. Przełącznik znajduje się tuż koło prawego kolana Janet, ozna-

czony jest w trzech częściach. Potwierdźcie. Odbiór.

— Znaleźliśmy, Vancouver. Odbiór.

— Ty się tym zajmiesz, Janet. Ustawisz zasłonki chłodzące, jak trzeba.

Zaraz obok, w tym samymi rzędzie włączników, jest prawy i lewy włącznik

chłodzenia. Są wyraźnie oznaczone. Trzeba je będzie włączyć. Zapamiętasz,

Janet? Całkowicie włączyć aż do oporu. Następna i najważniejsza rzecz to

podwozie. Ćwiczyłeś już opuszczanie, ale jeszcze raz dokładnie przejdziemy

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

140

każdą czynność ustnie, zaczynając od klap i kończąc na całkowitym opuszcze-

niu kół i sprawdzeniu, czy są zabezpieczone w tym położeniu. Klapy całkowi-

cie otworzysz dopiero wtedy, kiedy maszyna będzie siadać, kiedy zdecydujesz

się na lądowanie. Będę wam pomagał. Czy zrozumieliście oboje? Odbiór.

— Podziękuj mu — powiedział Spencer nie odrywając oczu od tablicy.

Straszliwie swędziła go łopatka, ale pokonał pokusę puszczenia wolantu.

— Dobrze, siedemset czternaście. Kiedy podejdziecie do lądowania i

opuścicie koła, pompy tłoczące paliwo muszą pracować, w przeciwnym wy-

padku zgasną wam silniki w najgorszym momencie. Włącznik pomp znajduje

się na lewo od autopilota, tuż za dźwigniami regulacji mieszanki.

Janet, zagubiona, szukała po tablicy.

— Gdzie? — szepnęła. Spencer spojrzał na tablicę i wskazał jej włącz-

nik.

— Tu — palcem dotknął małej dźwigni tuż nad zębatymi prowadnica-

mi dźwigni przepustnic.

— Dobrze, Vancouver — odparła słabo. — Znaleźliśmy. Odbiór.

— Teraz mieszanka! Trzeba ją zmienić na bogatą. Wiem, że Jerzy od

początku o tym myśli, więc już nic nie będę mówił. Da sobie radę. Potem trze-

ba ustawić skok śmigieł tak, żeby zapaliły się zielone lampki pod kontaktami.

Znajdują się one tuż pod kolanami Jerzego, prawda? Są?

— Pilot mówi, że wie, Vancouver.

— Wreszcie sprężarki. Po opuszczeniu kół trzeba je ustawić na „start”,

to znaczy w górnym położeniu. Są to cztery dźwigienki na lewo od przepust-

nic. No, co teraz? Są pytania? Odbiór.

Spencer z rozpaczą spojrzał na Janet.

— Wszystko jest jednym wielkim pytaniem. Nigdy tego nie zapamię-

tam.

— Halo, Vancouver — powiedziała Janet. — Chyba nie zapamiętamy

wszystkiego!

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

141

— Wcale nie musicie pamiętać, siedemset czternaście. Ja będę za was

pamiętał. Pozostają jeszcze inne drobne szczegóły, o których pomówimy póź-

niej, kiedy przyjdzie czas. Teraz chciałem wam pokazać główne przyrządy, bo

podczas lądowania Jerzy musi wykonywać wszystko bez wahania, nie rozpra-

szając uwagi potrzebnej na rzecz główną: pilotowanie maszyny. Pamiętajcie,

to jest tylko ćwiczenie we włączaniu kontaktów i poruszaniu dźwigniami. W

dalszym ciągu musisz pamiętać, że pilotujesz samolot!

— Spytaj go o czas. Ile mamy czasu? — polecił Spencer.

— Już powiedziałem, Jerzy: masz tyle czasu, ile chcesz, ale nie wolno go

marnować. Nad lotniskiem będziesz za jakieś siedem minut. Nie martw się

tym. Podchodzić możesz tyle razy, ile chcesz. — Nastąpiła chwila ciszy. — Ra-

dar podaje, że potrzebna jest korekta kursu o pięć stopni. Na dwieście sześć-

dziesiąt. Odbiór.

Treleaven wyłączył mikrofon i odezwał się do szefa ruchu:

— Są na torze podejścia. Jak tylko ich zobaczę, podam im poprawkę i

wezmę na ćwiczebne krążenie. Zobaczymy, jak mu się będą udawały podej-

ścia, i wtedy ostatecznie zdecydujemy.

— Wszystko gotowe — powiedział szef ruchu. Zawołał do zastępcy: —

Alarm na lotnisku!

— Halo, Vancouver! — dobiegł głos Janet z głośnika. — Zmieniliśmy

kurs na dwieście sześćdziesiąt. Odbiór.

— Świetnie, siedemset czternaście. — Treleaven jedną ręką podciągnął

spodnie. — Podajcie nam wysokość lotu. Odbiór.

— Halo, Vancouver — odezwała się po chwili Janet. — Dwa tysiące

pięćset stóp.

W słuchawkach Treleaven słyszał meldunek kierownika stacji radaro-

wej.

— Piętnaście mil od lotniska.

Nacisnął guzik mikrofonu.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

142

— Świetnie, Jerzy, za chwilę -wyjdziesz z chmur. Wtedy od razu szukaj

świateł lotniska.

— Złe wiadomości meteo — odezwał się Burdick. — Pogarsza się po-

goda. Znów zaczyna padać.

— Nic na to nie poradzę — warknął Treleaven. — Dajcie mi wieżę kon-

trolną — polecił szefowi ruchu. — Powiedzcie im, żeby zapalili światła.

Wszystkie, jakimi dysponują. Za chwilę tam przejdziemy. Niech ich radiostacja

wejdzie na tę samą częstotliwość, na jakiej teraz rozmawiam. Spencer nie bę-

dzie miał czasu bawić się strojeniem.

— Dobrze —- powiedział szef ruchu i ujął słuchawkę telefonu.

— Halo, siedemset czternaście! — wywołał Treleaven. — Jesteście

piętnaście mil od lotniska. Czy już wyszedłeś z chmur, Jerzy? Odbiór.

Nastąpiła dłuższa cisza. Nagle odezwał się głośnik wychwytując Janet

wpół zdania. Mówiła z podnieceniem:

— ...lekko się podnosi. Zdawało mi się, że coś widzę. Nie jestem pewna.

Tak, tak, widzę! Widzę! Widzisz, Jerzy? Tuż przed nami! Światła portowe Van-

couveru!

— Mój Boże! — powiedział Treleaven do Burdicka. — Są! Teraz zaczy-

na się najgorsze. Halo, Jerzy! — wywołał Spencera. — Lot poziomy na dwóch

tysiącach i czekaj na instrukcje. Przechodzę do wieży kontrolnej, więc przez

parę minut nie będziesz mnie słyszał. Potem wybierzemy paś lądowania. Zde-

cydujemy to w ostatniej chwili w zależności od wiatru. Przedtem wykonasz

kilka ćwiczebnych podejść, żebyś opanował dokładnie wszystkie czynności.

Odbiór.

Usłyszeli głos Spencera:

— Ja odpowiem, Janet! — Potem parę niezrozumiałych, urywanych

słów ożywionej rozmowy, wreszcie zaczął mówić Spencer. Widać było, że jest

niesłychanie zdenerwowany.

— Nic z tego, Vancouver! Sytuacja na pokładzie nie pozwala na prze-

dłużanie lotu. Lądujemy od razu.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

143

— Co!? — wybuchnął Burdick. — On nie może tego robić!

— Nie bądź szaleńcem, Jerzy! — mówił Treleaven. — Musisz wykonać

parę ćwiczebnych podejść!

— Obniżam lot, podchodzę do lądowania. — Spencer był niewzruszo-

ny, tylko głos lekko mu drżał. — Wiozę ludzi umierających. Umierających! Czy

możecie to wtłoczyć w swoje zakute łby? Będę miał równie małe szanse lądu-

jąc po dziesięciu podejściach, jak i teraz. Ląduję!

— Ja z nim pomówię! — powiedział szef ruchu.

— Nie! — zdecydował Treleaven. — Nie ma czasu na dyskusje. Musimy

szybko działać. — Twarz miał białą jak kreda, na skroni pulsowała mu żyłka.

— Nie mamy wyboru. Według wszelkich zasad on dowodzi na pokładzie samo-

lotu. Przyjmuję jego decyzję.

— Nie może pan tego zrobić! —jęczał Burdick. — Czy nie zdaje pan so-

bie sprawy, że!...

— Dobrze, Jerzy — mówił Treleaven. — Jeśli tego chcesz, ja się zga-

dzam. Lot w poziomie i czekaj na moje wywołanie. Idziemy teraz na wieżę. Ży-

czę szczęścia nam wszystkim. Koniec! — Zerwał słuchawki z uszu, rzucił je na

stół i zwrócił się do mężczyzn stojących za nim:

— Idziemy! — Wszyscy trzej wyskoczyli na korytarz. Burdick ciężko

sapiąc na końcu. Przelecieli koło windy i pognali schodami na górę niemal

przewracając kogoś, kto schodził. Z impetem wpadli do pokoju kontroli. Przy

olbrzymim oknie stał dyspozytor, który badał niebo przez silną lornetkę

— Są! wykrzyknął. Treleaven porwał ze stołu drugą lornetkę, spojrzał

w niebo, odłożył ją.

— Dobrze! — oddychał ciężko. — Zdecydujemy się na pas do lądowa-

nia!

— Zero osiem będzie najlepszy — powiedział dyspozytor. — Najdłuż-

szy i pod wiatr.

— Radar! — zawołał kapitan.

— Jestem, kapitanie!

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

144

Treleaven podszedł do małego stolika, na którym pod szkłem leżał

plan lotniska. Za pomocą grubego dermatografu wyznaczył na szkle kierunek

podejścia samolotu.

— Tak będzie najlepiej! Oni znajdą się tutaj. Skierujemy ich tu! Stąd łu-

kiem w lewo, pełne koło i obniżenie lotu o tysiąc stóp. Wtedy rozpocznę z nim

ostatnie sprawdzanie przyrządów, pokładowych przed lądowaniem. Potem

skierujemy go nad morze, skąd zawróci łukiem w prawo na właściwy kieru-

nek lądowania. Jasne?

— Tak, kapitanie — powiedział dyspozytor.

Treleaven wziął słuchawki, które mu podano, i założył je na uszy.

— Podłączone do radaru? -— spytał.

— Tak, kapitanie.

Szef ruchu recytował do małego mikrofonu:

— Wieża do wszystkich pojazdów! Pas startowy zero osiem. Ciągniki

portowe, zająć sektory jeden i dwa. Wozy cywilne, sektor trzy. Wszystkie ka-

retki pogotowia, sektory cztery i pięć. Powtarzam: żaden pojazd nie ruszy z

miejsca, póki maszyna nie minie ich sektoru. Wykonać!

Pochylając się nad konsoletą kapitan włączył mikrofon. Obok obracały

się cichutko krążki magnetofonu.

— Halo, Jerzy Spencer! — wywołał pewnym głosem. — Mówi Paweł

Treleaven z wieży kontroli portu lotniczego w Vancouverze. Słyszysz mnie?

Odbiór.

Głos Janet wypełnił mały pokój wieży:

— Tak, kapitanie. Słyszymy pana głośno i wyraźnie. Odbiór.

Przez telefon meldował operator radaru:

— Dziesięć mil, przejść na kurs dwieście pięćdziesiąt trzy!

— Dobrze! Uważaj, Jerzy, jesteś teraz dziesięć mil od lotniska. Zmień

kurs na dwieście pięćdziesiąt trzy. Zmniejsz gaz i zaczynaj wytracać wysokość.

Do tysiąca stóp. Janet, wydaj wstępne zarządzenia alarmowe dla pasażerów.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

145

Żadne z was niech nie potwierdza odbioru dalszych moich dyspozycji, chyba

że będziecie chcieli zadać mi pytanie.

Kolejno odejmując jedną, potem drugą rękę od wolantu Spencer gim-

nastykował palce. Udało mu się zdobyć na uśmiech, gdy spojrzał na dziewczy-

nę.

— Dobra, Janet, rób, co ci kazał!

Zdjęła mikrofon wiszący na ścianie i nim zaczęła mówić, nacisnęła gu-

zik.

— Uwaga, uwaga! — Ślina dostała się do krtani i głos jej się załamał,

zacisnęła mocniej palce na mikrofonie i odchrząknęła. — Proszę zająć miejsca

i zapiąć pasy bezpieczeństwa. Za parę minut lądujemy. Dziękuję!

— Świetnie to zrobiłaś — pochwalił Spencer. — Zupełnie jakby to było

zwykłe lądowanie, co?

Próbowała odpowiedzieć uśmiechem przygryzając dolną wargę.

— No, niezupełnie...

— Masz stalowe nerwy, można ci tylko zazdrościć — powiedział po-

ważnie. — Ciekaw jestem, czy bym w ogóle wytrzymał do tej chwili, gdyby

nie... — Przerwał, delikatnie odpychając wolant i czekając na reakcję maszyny.

— Janet... — odezwał się po chwili. — Nie mamy wiele czasu. — Oczy miał

wlepione we wskaźnik pochylenia. — Nadeszła chwila, o której wiedzieliśmy,

że musi nadejść. Chciałbym, żebyś zrozumiała, dlaczego muszę próbować od

razu wylądować, za pierwszym razem...

— Tak, rozumiem cię — odpowiedziała bez patosu.

Zapięła swój pas, dłonie złożyła na kolanach, zaciśnięte w pięści.

— Chcę ci podziękować — mówił dalej jąkając się. — Nie obiecuję ni-

czego. Nie obiecywałem na początku, nie będę i teraz. Ty najlepiej ze wszyst-

kich wiesz, jaki ze mnie pilot. I krążenie nad lotniskiem nic mi nie pomoże. A

niektórzy z chorych mogliby nie wytrzymać... lepiej żeby... żebym wykorzystał

tę jedyną dla nich szansę...

— Powiedziałam, że rozumiem. Nie musisz mi tłumaczyć.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

146

Spojrzał na nią zaniepokojony. Przez sekundę obawiał się, że źle przy-

jęła to jego wynurzenie. Janet patrzyła na szybkościomierz. Nie widział jej

twarzy. Spojrzał w prawo na wystające w przestrzeń skrzydło, którego koniec

zataczał ledwo widoczne koło, jakby podkreślając rząd zamglonych niebiesko-

szarych świateł ulicznych. Pod brzuchem maszyny, po drugiej stronie, prze-

suwały się światła portu lotniczego — strasznie odległe, małe, jak drobniutkie

koraliki, czerwone i pomarańczowe, rozsypane przez bawiące się dziecko.

Słyszał bicie własnego serca. Jego ciało również ogłaszało swój własny

stan alarmowy, jakby zdając sobie sprawę, że dalszy ciąg życia mierzyć należy

już tylko na minuty, a może nawet na sekundy. Teraz potrafił ocenić siebie

krytycznie patrząc na własne działanie z pozycji człowieka zupełnie obcego:

Jerzy Spencer powraca do lotu poziomego i zaraz będzie lądował.

Usłyszał własny głos:

— No, zaczyna się, Janet. Obniżam lot. Już!

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

147

ROZDZIAŁ JEDENASTY

0 5 . 2 5 – 0 5 . 3 5

Harry Burdick odjął lornetkę od oczu i oddał ją szefowi ruchu.

Z tarasu obserwacyjnego okalającego pokój na wieży dwaj mężczyźni

po raz ostatni rozejrzeli się po lotnisku: pasy startowe wolne, cysterny z ben-

zyną usunięte daleko z pola, widoczne z daleka w szarzejącym świetle poran-

ku, na skraju pola grupka ludzi wpatrzonych w niebo. Warkot samochodów

ciężarowych stojących na podjazdach potęgował nastrój napięcia, działał na

ludzkie nerwy i tak już napięte do ostatecznych granic.

Burdick gorączkowo szukał w myślach jakiegoś błędu w planie Trele-

avena. Samolot zjawi się nad lotniskiem na wysokości nieco poniżej dwóch

tysięcy stóp i poleci nad zatokę, wreszcie zawróci nie obniżając lotu. W tym

czasie Treleaven przećwiczy ze Spencerem wszystkie czynności, które po-

przedzają lądowanie. Potem ostatni łuk przed podejściem na wybrany pas lą-

dowania, co da pilotowi czas na dobranie właściwej szybkości. Wreszcie —

betonowy pas pola startowego!

Plan jest dobry, uwzględnia i wykorzystuje coraz silniejsze światło

dnia. Burdick myślał także o napięciu, jakie w tej chwili przeżywają ci pasaże-

rowie, którzy są na tyle zdrowi, że ich jeszcze coś obchodzi. Będą widzieć za-

tokę, lotnisko, fale oceanu, znowu lotnisko, na którym ma wylądować maszyną

człowiek nie mający o tym pojęcia. Burdickowi zdawało się, że jest teraz mię-

dzy nimi, że wraz z nimi dławi go strach i przygniata świadomość, że być może

za chwilę czeka ich śmierć, że tylko parę sekund dzieli ich od katastrofy, z któ-

rej nikt się nie uratuje. Wzdrygnął się. Stojąc w przepoconej koszuli, bez ma-

rynarki, poczuł ostre cięcia chłodu poranku.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

148

Na chwilę czas przestał istnieć, jakby cały świat wstrzymał oddech. Ale

to trwało tylko ułamek sekundy.

— Mamy kurs dwieście pięćdziesiąt trzy — rozległ się wyraźny głos

Janet. — Obniżamy lot.

Burdick z niepokojem w oczach spojrzał pytająco na młodego mężczy-

znę, który stał obok. Nic nie mówiąc do siebie weszli z balkonu do pokoju kon-

troli. Treleaven i Grimsell byli pochyleni nad mikrofonem, twarze mieli ską-

pane w zielonkawym świetle monitora radaru umieszczonego W płycie kon-

solety.

— Wiatr bez zmian? — spytał kapitan.

Grimsell skinął głową.

— Pod bardzo ostrym kątem do pasa zero osiem, ale nie ma lepszego

podejścia. W każdym razie to najdłuższy pas.

— Radar! — wezwał Treleaven przez mikrofon. — Informujcie mnie

bez przerwy, bez względu na to, czy rozmawiam z nimi, czy nie! To nie będzie

normalne prowadzenie samolotu. Wszelkie zasady proceduralne w kąt, jeśli

tylko Spencer coś nawali. Włączać się wtedy i głośno krzyczeć,

Burdick dotknął ramienia kapitana.

— Może jeszcze raz spróbujemy z nim pogadać, żeby...

— Decyzja powzięta! — uciął krótko kapitan. — Spencer jest u kresu

wytrzymałości. Jeśli zaczniemy z nim dyskutować, przekreślimy wszystkie

szanse. Wtedy na pewno spisze pan maszynę na straty. — Burdick wzruszył

ramionami i odszedł. Treleaven kontynuował spokojniejszym głosem: — Ro-

zumiem twoją sytuację, Harry, ale ty też musisz zrozumieć jedno: Spencer ma

przed oczami masę przyrządów, których nigdy nie widział na oczy, jest zde-

nerwowany do ostatecznych granic.

— A co będzie, jeśli mu się nie uda? — spytał Grimsell. — Wtedy co?

— Najprawdopodobniej mu się nie uda. Spójrzmy prawdzie w oczy —

odparł ponuro Treleaven. — Jeśli zobaczę, że sytuacja jest zupełnie bezna-

dziejna, spróbuję go poderwać. Ale chwilowo nie będę z nim dyskutował przez

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

149

radio. Dopiero jak zobaczę, że nie ma żadnej szansy. Wtedy spróbuję go prze-

konać, żeby siadał na wodzie. — Przez chwilę słuchał monotonnego meldunku

ze stacji radarowej, potem nacisnął guzik mikrofonu. — Jerzy, sprowadź szyb-

kość do stu sześćdziesięciu i utrzymuj ją.

Głośnik ożywił się falą nośną z siedemset czternaście. Minęła jednak

długa, rozpaczliwa chwila, nim Janet zaczęła mówić.

— Tracimy wysokości Odbiór.

Jak olbrzymie ptaszysko dumna maszyna przeleciała majestatycznie

nad zachodnim krańcem toru wyścigowego, okrytego teraz poranną mgłą, nad

odnogą Rzeki Frasera, na lewo od mostu na Sea Island.

— Dobrze! — powiedział Treleaven. — Teraz ustaw dźwignię, o której

ci mówiłem, na położenie „start”, to znaczy, podnieś ją maksymalnie w górę.

— Spojrzał na zegarek licząc sekundy. —Spokojnie, Jerzy, masz czas! Kiedy

będziesz gotów, wyłącz termostaty karburatorów. Kontakty znajdują się obok

dźwigni gazu.

— A zbiorniki paliwa? — spytał Burdick ochrypłym głosem.

— Sprawdziliśmy już przedtem — uspokoił go Grimsell. — Leci na

głównych zbiornikach w skrzydłach.

Spencer ze zmarszczonym czołem przenosił wzrok z jednego włączni-

ka na drugi. Twarz jego zastygła w maskę. Słyszał monolog Treleavena:

— Następnie, Jerzy, zasłonki chłodzące na jedną trzecią! Nie śpiesz się.

— Spencer rozglądał się nieprzytomnie. — Obsługa zasłonek to mała dźwi-

gienka poniżej dźwigni mieszanki. Podnieś ją do góry.

— Widzisz ją, Janet? — spytał Spencer w panice.

— Tak, tak, jest! — Dodała szybko: — Patrz, jesteśmy prawie nad lotni-

skiem! Widać główny pas startowy.

— Mam nadzieję, że jest dość długi — zażartował Spencer nie podno-

sząc głowy.

— Teraz przełączniki sprężarek — ciągnął Treleaven — to są cztery

rączki po prawej stronie dźwigni mieszanki. Ustaw je w górnym położeniu.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

150

— Znalazłaś? — spytał Spencer.

— Tak.

— Brawo! — Zdawał sobie sprawę, że linia horyzontu faluje, podnosi

się i opada, ale nie miał odwagi oderwać oczu od tablicy kontrolnej. Ryk silni-

ków obniżył się.

— Teraz spuść klapy o piętnaście stopni — dyktował Treleaven. —

Piętnaście stopni, drugi ząbek! Wskaźnik właściwego ustawienia znajduje się

na samym środku głównej tablicy pokładowej. Kiedy będziesz miał piętnaście

stopni, zmniejsz powoli szybkość do stu czterdziestu węzłów i wyrównaj do

lotu poziomego. Kiedy to zrobisz, natychmiast włącz pompę hydrauliczną, jej

włącznik znajduje się po twojej lewej ręce, na samym skraju, tuż koło żyro-

kompasu.

W słuchawkach Treleavena odezwał się

głos kierownika stacji radarowej:

— Kurs na dwieście dwadzieścia pięć. Za-

raz będę miał odczyt wysokości, kapitanie... Bar-

dzo skacze, od dziewięciuset do tysiąca trzystu

stóp.

— Zmienić kurs na dwieście dwadzieścia pięć —- polecił Treleaven. —

I zwracaj bardziej uwagę na wysokość. Skaczesz. Staraj się trzymać tysiąca

stóp.

— Spada za szybko — powiedział radar. — Tysiąc sto, tysiąc, dziewięć-

set... osiemset... siedemset... ,

— Uważaj na wysokość! — krzyknął Treleaven. — Zwiększ obroty sil-

ników! Nos do góry!

— Sześćset pięćdziesiąt... sześćset... pięćset pięćdziesiąt...

— Wysokość! — ryknął Treleaven. — Wróć na wysokość tysiąca! Po-

trzebujesz tysiąca stóp!

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

151

— Pięćset pięćdziesiąt... czterysta pięćdziesiąt... — recytował dyżurny

przy radarze spokojnym głosem, chociaż pocił się z wrażenia. — Źle, kapita-

nie... Czterysta;.. czterysta... czterysta pięćdziesiąt... Winduje się! Pięćset...

Na chwilę Treleaven załamał się. Zerwał z uszu słuchawki, cisnął nimi

o stół.

— On nie potrafi latać! — zwrócił się do Burdicka. — Latawce powi-

nien puszczać! Nic z tego nie będzie, to nonsens!

— Rozmawiaj z nim! — Burdick podskoczył do kapitana i chwycił go za

ramię. — Na miłość boską nie zostawiaj go teraz samego! Mów mu, co ma da-

lej robić!

Treleaven chwycił mikrofon, zbliżył go do samych ust.

— Spencer! — powiedział głosem pełnym napięcia. — Nie możesz lą-

dować od razu. Słuchaj mnie! Musisz wykonać parę okrążeń nad lotniskiem i

próbnych podejść. Musisz. Masz paliwa na blisko dwie godziny lotu. Nie ląduj,

słyszysz!

Wszyscy czekali w napięciu na odpowiedź Spencera:

— Myślałem, żeście mnie zrozumieli przedtem. Ląduję. Słyszycie mnie?

Ląduję. Są tutaj chorzy, którzy umrą przed upływem godziny, nie mówiąc już o

dwóch. Może trochę pognę blachę na tym starym trupie, trudno, to jest ryzyko,

na które musimy iść. Dajcie mi teraz wskazówki lądowania. Wysuwam pod-

wozie. — Słyszeli jeszcze jego słowa: — Koła w dół, Janet!

— Dobrze, Jerzy, już dobrze! — Treleaven oddychał ciężko. Wsunął

słuchawki. Odzyskał panowanie, tylko szczęka drgała mu konwulsyjnie. Na

chwilę zamknął oczy, potem je otworzył i gdy się odezwał, głos jego miał po-

przednie jasne brzmienie: -— Jeśli opuściłeś podwozie, sprawdź, czy zapaliły

się trzy zielone lampki, pamiętasz? Trzymaj się kursu dwieście dwadzieścia

pięć. Zwiększ nieco obroty silników, żeby wyrównać opór po opuszczeniu kół.

Sprawdź, czy lecisz w poziomie, i trzymaj maksymalną wysokość. Dobrze!

Sprawdź, czy ciśnienie hamulców wynosi tysiąc funtów, wskaźnik znajduje się

na tablicy obok pompy hydraulicznej. Jeśli masz ciśnienie w porządku, nie od-

powiadaj mi. Zasłonki chłodzące na jedną trzecią. Pamiętasz, Janet? Kontakt

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

152

wiesz, gdzie jest? Oznaczony w trzech częściach. Odpowiadajcie tylko wtedy,

jeśli mówię zbyt szybko. Następnie chłodzenie...

Gdy Treleaven omawiał tak punkt po punkcie, Burdick podszedł do

wielkiego, oszklonego okna i wpatrzył się w niebo nad horyzontem. Światło

dnia było jeszcze szare, nie mogło się przedrzeć przez gęsty zwał chmur. Sły-

szał, jak Treleaven poleca zmienić kurs na sto osiemdziesiąt w lewo, łagodnie,

chcąc sprowadzić samolot na kierunek pasa startowego, jak powtarza, aby się

nie spieszył, gdyż ma czas, i trzeba wszystko dokładnie sprawdzić. Spokojny

ton, precyzyjne uwagi kapitana były ponurym tłem dla jeszcze bardziej ponu-

rych myśli bliskiego rozpaczy przedstawiciela Linii.

— Ale historia! — powiedział do telefonisty siedzącego obok. Telefoni-

sta się skrzywił. —: Jedna rzecz jest pewna — ciągnął Burdick. — Bez względu

na to, jak się ostatecznie wszystko skończy, za parę minut będziemy tu mieli

piekło na ziemi. — Poklepał się po kieszeniach szukając papierosów, rozmyślił

się, machnął ręką i otarł usta wierzchem dłoni.

— Teraz ustaw skok śmigieł — dyktował Treleaven. — I obroty! Każdy

motor równo dwa tysiące dwieście pięćdziesiąt obrotów na minutę. Spraw-

dzaj na obrotomierzach. Nie potwierdzaj wykonania.

— Dwa tysiące dwieście pięćdziesiąt! — mruknął Spencer do siebie

wpatrując się w tarcze przyrządów, po wykonaniu polecenia. — Janet! — za-

wołał. — Jaka szybkość?

— Sto trzydzieści... — zaczęła beznamiętnie — sto dwadzieścia pięć...

sto dwadzieścia... sto dwadzieścia pięć... sto trzydzieści..

W wieży kontrolnej Treleaven odbierał przez słuchawki meldunki sta-

cji radarowej:

— Wysokość nadal zmienna. W tej chwili około dziewięciuset stóp.

— Jerzy! — zawołał do Spencera. — Staraj się zablokować szybkość na

sto dwadzieścia. Powtarzam: szybkość sto dwadzieścia! — Spojrzał na zega-

rek. — Spokojnie, masz czas!

— Dalej na łuku, ale traci wysokość— meldowała stacja radarowa. —

Osiemset stóp, siedemset pięćdziesiąt... siedemset...

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

153

— Znowu tracisz wysokość, Jerzy! — rzucił w mikrofon Treleaven. —

Tracisz wysokość! Winduj się w górę! Musisz trzymać się tysiąca stóp!

Janet wyczytywała szybkość:

— Sto dziesięć... sto dziesięć... sto dziesięć... sto pięć... sto dziesięć... sto

dziesięć... sto dwadzieścia... stale na stu dwudziestu!

— W górę! W górę! — szeptał do siebie przez zęby Spencer przyciąga-

jąc wolant. — Co za cholernie ciężki grat! Zupełnie nie reaguje! Wcale nie re-

aguje!

— Sto dwadzieścia pięć... sto trzydzieści... sto trzydzieści... utrzymuje

się na stu trzydziestu...

— Pułap dziewięćset stóp — zameldował operator radaru. — Dzie-

więćset pięćdziesiąt... tysiąc... Utrzymuje się na tysiącu!

Treleaven zawołał do szefa ruchu:

— Jest na łuku podejścia. Wygasić, wszystkie światła pasów starto-

wych z wyjątkiem zero osiem. — Do mikrofonu powiedział: -— Wyrównaj

kurs na kierunek między 074 i 080. Uważaj na szybkość i pułap. Utrzymuj się

na tysiącu stóp, póki ci nie powiem.

Seriami zaczęły wygasać pasma świateł na poły zatopionych w trawie

przy pasach startowych. Pozostały tylko dwa rzędy przedzielone betonem pa-

sa.

— Wyjdź z zakrętu, kiedy złapiesz właściwy kierunek, Jerzy! — powie-

dział Treleaven — i ustaw się na linii pasa, który widzisz na wprost. Pada

deszcz, więc włącz wycieraczki. Kontakt znajduje się po stronie drugiego pilo-

ta i jest wyraźnie oznaczony.

— Znajdź go, Janet! — powiedział Spencer.

— Utrzymuj wysokość tysiąc stóp, Jerzy! Wyciągnęliśmy cię daleko za

lotnisko, więc masz czas. Niech ci Janet poszuka kontaktu reflektorów. Znajdu-

je się na tablicy nad głową, nieco na lewo. Trzymaj wysokość!

— Znalazłaś kontakt świateł? — spytał Spencer.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

154

— Chwilkę... Tak, jest!

Spencer pozwolił sobie na podniesienie wzroku znad tablicy.

— Mój Boże! — Wyrwał mu się okrzyk.

Światła pasa — błyszczące punkciki owinięte mgiełką poranku — wy-

dawała się z tej odległości oddzielać zaledwie wąska ścieżyna, nie szersza niż

para torów kolejowych. Na chwilę uwolnił jedną rękę, żeby przetrzeć oczy,

które załzawiły mu się od ciągłego wysiłku patrzenia na instrumenty.

— Popraw kurs! — polecił Treleaven. — Ustaw się dobrze w stosunku

do pasa. Utrzymuj wysokość. Teraz słuchaj uważnie: celuj na jedną trzecią pa-

sa. Od lewej masz lekki wiatr, przygotuj się więc na poprawkę sterami. —

Spencer właśnie wychodził z wirażu. — Jeśli dotkniesz ziemi ze zbyt wielką

szybkością, użyj hamulców bezpieczeństwa. Włącza się je pociągając za czer-

woną rączkę którą masz nad głową. Jeśli i to nie pomoże, wyłącz cztery kon-

takty zapłonu, masz je również nad głową.

— Widzisz te kontakty, Janet?

— Tak.

— Jeśli będzie trzeba je wyłączyć, to na pewno w ułamku sekundy —

powiedział Spencer. — Więc jak krzyknę, od razu łap za nie, nie zwlekaj. —

Gardło miał suche, spieczone i jakby pełne piasku.

— Dobrze — odpowiedziała Janet szeptem. Splotła dłonie, żeby stu-

szować ich drżenie.

— No, już niedługo, nie martw się. A co z dzwonkiem alarmowym?

— Nie zapomniałam. Nacisnę przed samym lądowaniem.

— Uważaj na szybkość. Wyczytuj.

—Sto dwadzieścia... sto piętnaście... sto dwadzieścia...

— Niech schodzi! — powiedział operator radaru. Czterysta stóp na mi-

nutę. Niech sprawdzi koła i klapy. Kierunek ten sam.

— Uwaga, Jerzy!—powiedział Treleaven. — Opuść całkowicie klapy,

zmniejsz szybkość do stu piętnastu, wyrównaj, wytracaj wysokość czterysta

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

155

stóp na minutę. Powtarzam: pełne klapy, szybkość sto piętnaście, w dół czte-

rysta stóp na minutę. Utrzymuj ten sam kurs. — Obrócił się do Grimsella. —

Na lotnisku wszystko gotowe?

Szef ruchu skinął głową.

— Gdybyśmy mieli jeszcze rok, nic byśmy więcej nie zrobili..

— A więc nadeszła chwila ostatecznej próby. Za sześćdziesiąt sekund

będziemy znali odpowiedź.

Słyszeli warkot zbliżającej się maszyny. Treleaven sięgnął po lornetkę.

Podał mu ją szef ruchu.

— Janet, klapy w dół! — polecił Spencer. Pchnęła z całej siły dźwignię.

— Wysokość i szybkość, podawaj!

— Tysiąc stóp, sto trzydzieści węzłów... osiemset stóp, sto dwadzieścia

węzłów... siedemset stóp, sto pięć węzłów... Obniżamy się zbyt szybko!

— Odzyskaj wysokość! — krzyknął Treleaven. — Wróć wyżej! Zbyt

szybko tracisz wysokość!

— Wiem, wiem! — odkrzyknął Spencer. Dodał gazu. — Wyczytuj dane!

— zawołał do Janet.

— Sześćset pięćdziesiąt stóp, sto węzłów... czterysta stóp, sto...

Oczy zalewał mu pot, gorączkowo usiłował osiągnąć właściwy stosu-

nek szybkości do opadania. Paraliżował go strach przed bezlitośnie zbliżają-

cym się pasem betonu, coraz bliżej, coraz groźniejszym z każdą sekundą. Ma-

szyna zatoczyła się na boki, silniki pracowały nierówno.

Burdick wrzasnął z tarasu wieży kontrolnej:

— Patrzcie! Stracił panowanie!

Nie przestając obserwować samolotu przez lornetkę Treleaven chwycił

mikrofon.

— Dodaj gazu! Dodaj gazu! Zbyt szybko tracisz Wysokość! Uważaj na

szybkość, na miłość boską, uważaj! Zbyt wysoko zadarty nos, zwiększ gaz, bo

stracisz szybkość!

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

156

— Usłyszał! — powiedział Grimsell. — Podciąga!

— Boże drogi! — szepnął Burdick.

Operator radaru zawiadomił:

— W dalszym ciągu o sto stóp poniżej toru podejścia, pięćdziesiąt stóp

poniżej...

Jeszcze wyżej, Jerzy, jeszcze! Jeśli nie daliście sygnału alarmowego, daj-

cie go teraz! Podnieście oparcia foteli, pasażerowie schować głowy!

Na ostry dzwonek, jaki przeszył ciszę kabiny, Baird krzyknął na cały

głos:

— Wszyscy schować głowy! Pochylić się!

Skuleni przysięgli kibice sportowi, Joe i Hazel Greer, otoczyli się wza-

jemnie ramionami — siedzieli spokojnie, pełni godności i opanowania. Szar-

piąc się gorączkowo, nieporadnie, pan Childer usiłował przyciągnąć do siebie

bezwładne ciało żony. Nie udawało mu się, więc szybko pochylił się nad nią i

przykrył ją swoim ciałem. Gdzieś ze środka kabiny rozległ się szept głośnej

modlitwy przerywanej łkaniem, gdzieś dalej okrzyk jednego z czwórki pijac-

kiej:

— Boże, ocal nas, Boże!

— Cicho! — wrzasnął Czajnik. — Zamknąć się!

Na wieży Grimsell mówił przez telefon:

— Jest na skraju lotniska. Wozy pożarnicze zapuścić motory i czekać,

póki samolot was nie minie. Może stracić kierunek. — Głos szefa ruchu prze-

kazywany przez dziesiątki głośników obijał się metalicznym echem po budyn-

kach lotniska.

— Wrócił na dwieście stóp — meldował operator radaru. — Nadal po-

niżej toru podejścia. Sto pięćdziesiąt stóp, nadal poniżej toru podejścia. Leci

zbyt nisko, kapitanie. Sto stóp!

Treleaven zerwał z głowy słuchawki, w jedną rękę chwycił lornetkę, w

drugą mikrofon.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

157

— Utrzymuj tę wysokość, póki nie zbliżysz się do betonowego pasa.

Bądź gotów usiąść potem... łagodnie... Tak... Dobrze...

— Cholera z tym deszczem! — przeklinał Spencer. — Prawie nic nie

widzę! — Wiedział tylko, że są nad trawą lotniska. Przed sobą miał niewyraź-

ny zarys początku pasa startowego.

— Uważaj na szybkość! — ostrzegał Treleaven. — Za bardzo zadzie-

rasz przód maszyny. — Przez chwilę na tle jego głosu słychać było inne roz-

mowy. — Wyrównaj przed dotknięciem ziemi i bądź gotów na zepchnięcie

przez wiatr od prawej. Dobrze... Teraz...! Wyrównaj działanie wiatru!

Początek betonowego pasa szerokiego na dwieście stóp wpadł pod

maszynę.

— Teraz! — krzyknął Treleaven. — Podszedłeś za szybko! Podnieś

przód! Podnieś! Gaz zmniejsz! Gaz zero! Wytrzymuj! Teraz wolno, wolno,

opuszczaj!

Podwozie, o parę stóp od powierzchni betonu! Spencer ostrożnie prze-

suwał wolant do przodu i do tyłu usiłując wyczuć ziemię. Gardło zacisnął mu

przeraźliwy strach, gdyż dopiero teraz zdał sobie sprawę, o ile wyżej znajdo-

wała się teraz ta kabina od kabiny pilota w maszynach, na których niegdyś la-

tał. Uniemożliwiało mu to zupełnie właściwą ocenę odległości od pasa.

Przez wieki całe koła znajdowały się tuż nad betonem nie dotykając go,

potem z wielką siłą uderzyły o beton, rozległ się wizg, wydobył dym, uderze-

nie odbiło maszynę w powietrze. Po chwili balony opon znowu usiłowały

wejść w stały kontakt z betonem.

Potem trzecie uderzenie, potem następne i następne. Klnąc przez zaci-

śnięte zęby Spencer przeciągnął wolant pod brodę, wszystkie lęki minionych

godzin sparaliżowały go całkowicie. Szary pas przed oczami skakał, oddalał

się, znowu zbliżał. Nagle jakimś cudem pozostał na miejscu. Koła potoczyły się

po ziemi. Ze wszystkich sił nacisnął hamulce nożne. Patrząc kątem oka ocenił,

że znajdują się na dwóch trzecich długości pasa. Nigdy w życiu nie uda mu się

zatrzymać przed skrajem lotniska.

Lądujesz zbyt szybko! — wrzasnął Treleaven.— Hamulce bezpieczeń-

stwa! Pociągnij za czerwoną rączkę!

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

158

Spencer w panice pociągnął za rączkę. Wsadził sobie kolumnę wolantu

w brzuch, nogami z całej siły naciskał hamulce nożne. Czuł straszliwe parcie

na ramię, gdy samolot miał przez chwilę tendencję do wyrwania się w lewo.

Hamulce bezpieczeństwa zablokowały na chwilę koła — ślizgali się. Potem

hamulce zerwało, koła potoczyły się dalej.

— Wyłącz zapłon! — krzyknął do Janet. Po chwili kontakty były wyłą-

czone. Odgłos silników zamarł pozostawiając w kabinie szum eteru w słu-

chawkach radiowych i na zewnątrz pisk opon.

Spencer patrzył przed siebie w śmiertelnym przerażeniu. Bez motorów

samolot dalej toczył się szybko, ziemia przelatywała obok jak zamazany obraz.

Widział już szachownicę oznaczającą koniec pasa. W ułamku sekundy oczy

jego zarejestrowały obraz wozu pożarniczego, którego kierowca potknął się i

przewrócił uciekając.

Z siłą wybuchu dotarł doń głos Treleavena:

— Ile sił w lewo! W lewo ile sił! Ster kierunku w lewo!

W momencie natychmiastowej decyzji Spencer wparł się z całej siły

nogą w lewy pedał.

Zsuwając się gwałtownie z pasa bieżni maszyna zaczęła zataczać ostry

łuk. Rzucony na skraj fotela Spencer walczył, aby skrzydła nie zaczepiły o

ziemię. Słychać było wzrastający trzask, posypały się iskry — zabłysło —

urwało się podwozie i maszyna dalej ¡sunęła na brzuchu. Uderzenie poderwa-

ło Spencera z fotela, poczuł ból, gdy pas bezpieczeństwa wpił mu się w ciało.

— Schowaj głowę! — krzyknął. — Kapotujemy!

Ledwo się trzymając zesztywniałymi palcami i chowając głowę w oba-

wie przed szaleńczym wstrząsem i szarpaniem, skulili się w fotelach. Samolot

sunął tyłem, rozcinając trawę skrzydłami niby lemieszem. Z okropnym zgrzy-

tem metalu maszyna przeleciała w poprzek innego pasa wyrywając światła i

wznosząc w powietrze fontanny ziemi.

Spencer modlił się o szybki koniec.

Jak więzień w szaleńczej gonitwie, z krwią w kącie ust od uderzenia,

którego nawet nie poczuł, czekał na nieuchronny kapotaż, na straszliwy ło-

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

159

skot, który objawi mu się tysiącem jaskrawych punktów, nim wszystko za-

padnie w wieczną ciemność.

Potem nagle przestali pędzić. Świat znieruchomiał! Spencer czuł jesz-

cze ten obłąkany pęd, ale oczy mówiły mu, że samolot tkwi w bezruchu. Na

kilka sekund wszystkie dźwięki ustały. Spencer uniósł się trochę z przechylo-

nego fotela i spojrzał na Janet. Twarz miała ukrytą w rękach i cichutko płaka-

ła.

W kabinie pasażerskiej, za plecami słyszał szepty — szepty ludzi, któ-

rzy są zdumieni, że żyją. Ktoś się roześmiał — krótko, histerycznie, i to wy-

zwoliło dziesiątek innych głosów.

Usłyszał pytanie Bairda:

— Czy ktoś jest potłuczony?

Pojedyncze głosy spotężniały w jeden ogólny harmider. Spencer za-

mknął oczy. Dygotał.

— Lepiej otworzyć zapasowe drzwi — doszedł go basowy głos Czajni-

ka. — I niech wszyscy siedzą, gdzie są!

Z wyrwanych podczas lądowania drzwi do kabiny usłyszał głos dokto-

ra:

— Wspaniale, Spencer! Oboje w porządku?

— Rozwaliłem podwozie — mówił do siebie Spencer z niesmakiem. —

Cholera, obróciliśmy się w kierunku, z którego przylecieliśmy! Ale się skom-

promitowałem!

— Bzdura! — odparł Baird. — Udało ci się znakomicie! Z tego, co wi-

dzę, nikomu się nic nie stało, najwyżej parę śmiałków. Jak tam nasz kapitan i

drugi pilot, musiało ich zdrowo rzucić.

Spencer obrócił się w stronę doktora. Ledwo mu się to udało, tak go

bolała szyja.

— Doktorze! — spytał ochrypłym głosem. — Czy zdążyliśmy?

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

160

— Chyba tak. Akurat. Teraz wszystko zależy od szpitala. Ty swoje zro-

biłeś, chłopcze!

Spencer próbował wstać z fotela. Uświadomił sobie istnienie jakiegoś

przenikliwego dźwięku. Na chwilę owładnęła nim panika. Dopiero po sekun-

dzie uświadomił sobie, że to ze słuchawek, które upadły na ziemię. Pochylił

się, podniósł je i przyłożył jedną do ucha.

— Jerzy Spencer! — wołał Treleaven. — Jerzy Spencer! Słyszysz mnie?

Z zewnątrz rosło wycie syren zbliżających się wozów pożarniczych i

karetek pogotowia.

— Tak — odpowiedział. — Jestem.

Treleaven wpadł w ogólny nastrój, jaki zapanował na lotnisku. Na tle

jego głosu słychać było radosne pokrzykiwania i śmiech wielu osób.

— Jerzy, to był pokaz najgorszego lądowania, jakie odbyło się na tym

lotnisku. Więc nie próbuj nas prosić o pracę pilota na żadnej z linii. Ale chciał-

bym uścisnąć ci dłoń, a potem zaprosić na whisky do baru. Nie ruszaj się z

miejsca, Jerzy, jedziemy po ciebie!

Janet podniosła głowę i uśmiechnęła się drżącymi wargami,

— Powinieneś się przejrzeć w lusterku — powiedziała. — Masz czarną

twarz.

Nie przychodziła mu do głowy żadna dowcipna odpowiedź, żadne sło-

wa podzięki. Nic tu nie pasowało. Poza tym był strasznie zmęczony i było mu

mdło. Wyciągnął rękę do Janet i uśmiechnął się.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

161

Nota edytorska

Niewiarygodne — ale moja fascynacja książką „714 wzywa pomocy” zaczęła się od słuchowi-

ska w programie I Polskiego Radia około roku 1960. Byłem wtedy dwunastolatkiem, słucho-

wiska i adaptacje radiowe, filmy i wydarzenia sportowe inspirowały nas do zabaw. Toteż i po

tym słuchowisku wkrótce na boisku szkolnym i podwórkach zaczęliśmy odgrywać sceny z bo-

haterskiego wyczynu pilota-amatora. Pierwsze polskie wydanie książki „714 wzywa pomocy”

ukazało się w tym samym 1960 roku. Oczywiście zaraz też rozpoczęły się poszukiwania tej

książki w księgarniach i bibliotekach.

Powieść napisana przez dwóch angielskich autorów: Johna Castle’a i Arthura Haileya cieszyła

się niebywałym powodzeniem. Najpierw miała tytuł „Runway Zero-Eight” lecz z powodu du-

żego zainteresowania twórców filmowych, natychmiast przerobiono ją na scenariusz pod

tytułem „Flight Into Danger”. W Polsce została wydana pod tytułem „714 wzywa pomocy” w

tłumaczeniu Jana Zakrzewskiego, znanego dziennikarza, felietonisty i tłumacza m. in. Hemin-

gwaya, Caldwella, Wouke’a, Steinbecka i Mailera a także wieloletniego korespondenta Pol-

skiego Radia i Telewizji w Paryżu i Nowym Jorku. Jej wartka dramatyczna akcja niemal na-

tychmiast zainspirowała twórców filmowych. Po serialu nakręconym przez CBS pt: „Flight

Into Danger” i Zero-Hour” w 1971 roku Bernard L. Kowalski zrealizował kolejną wersję jako

„Terror In the Sky”.

Motyw przewodni powieści był jeszcze wielokrotnie wykorzystywany, m. in. w filmie radziec-

kim „713 prosi o pozwolenie na lądowanie” reż. Grigorija Nikulina (1962), czy amerykańskiej

parodii „Czy leci z nami pilot?” z1980. W 1964 roku powstała niemiecka wersja filmu pt:

„Flug in Gefahr”. Także Rozgłośnia Radiowa Czechosłowacji wyprodukowała słuchowisko

„Pozwolić zrobić nebezpečí w reżyserii Jiří Horčička. Wspomniane wyżej słuchowisko Polskie-

go Radia, było znakomicie zaadaptowane i opracowane w świetnej obsadzie aktorskiej ze

znakomitymi efektami akustycznymi.

Sytuacja, w której za sterami samolotu musi usiąść nieuprawniony pilot powtarzała się po-

tem jeszcze w wielu filmach. Temat ten podjął sam autor w powieści „Airport” (1968), prze-

niesionej na ekran w 1970 przez Henry Hathawaya, specjalistę od westernów.

John Castle współautor „Flight into Danger zasłynął jeszcze jedną powieścią,

wojenną „The Password is Courage” (Hasłem jest — Odwaga). Później osie-

dlił się na stałe w Szkocji.

Arthur Hailey urodził się w Luton w Anglii w 1920 r. i w okresie II wojny świa-

towej służył w lotnictwie RAF. W 1947 przeniósł się do Kanady i zajął pracą

pisarską. Był m.in. scenarzystą popularnego serialu CBS „Flight Into Danger”.

W 1965 osiadł w Kalifornii, a później na Bahamach. Zmarł w 2004 roku prawdopodobnie na

udar.

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

162

Hailey podczas jednej z podróży samolotem zaczął zastanawiać się, co by

się stało, gdyby obaj piloci zachorowali z powodu zatrucia pokarmowego.

Rozważania te zrodziły pomysł napisania pierwszej katastroficznej powie-

ści i doprowadziły do pierwszego wielkiego sukcesu. Powieścią „Flight into

Danger” Hailey stworzył szablon dla przyszłych filmów katastroficznych.

„714 wzywa pomocy" to pełna grozy i napięcia powieść sensacyjna oparta

na sugestywnej a równocześnie powściągliwej relacji faktów, dawkowanej bez cienia patosu.

Cóż bowiem może wróżyć lot pasażerskiego czteromotorowego samolotu, gdy w pewnej

chwili okazuje się że część pasażerów i obaj piloci zjedli na kolację... nieświeżą rybę. Część

pasażerów zwija się z bólu, obaj piloci są nieprzytomni, samolot leci na automatycznym pilo-

cie. W przestrzeni ciemność i nieprzeniknione chmury, pod samolotem Góry Skaliste. Na po-

kładzie przytomność zachowują zaledwie cztery osoby: doktor Baid, stewardessa Janet Ben-

son, rozważny kibic o przezwisku Czajnik i odważny lecz równie wystraszony i przerażony pa-

sażer Jerzy Spencer. Jemu przypadnie zadanie sprowadzenia samolotu na ziemię. Ma niewiel-

ką wiedzę o samolotach, w czasie wojny latał bowiem na myśliwcach. O prowadzeniu samo-

lotu pasażerskiego, potężnego czteromotorowca nie ma najmniejszego pojęcia. Kontrola lo-

tów w Vancouver wzywa na pomoc doświadczonego pilota kapitana Treleavena.

[JW48]

Materiały na których oparto opracowanie, wykorzystano z pełnym poszano-

waniem praw autorskich i w przekonaniu, że stanowią źródło danych o naszej

kulturze i historii oraz że stanowią własność publiczną, a ich rozpowszechnia-

nie służy dobru ogólnemu.

Dokument w formacie *pdf może być wykorzystany wyłącznie do użytku oso-

bistego bez prawa do dalszego obrotu i obiegu komercyjnego lub handlowego i

nie może być poddawany modyfikacjom bez zgody autora edycji.

Należy go traktować tak, jak książkę wypożyczoną do przeczytania.

Przeczytaj następną stronę!

John Castle, & Arthur Hailey—714 WZYWA POMOCY

Opracowanie edytorskie: Jawa48©

2

Uwaga!!!

Bez zezwolenia twórcy wolno nieodpłatnie korzystać z już rozpo-

wszechnionego utworu w zakresie własnego użytku osobistego.

Nie wymaga zezwolenia twórcy przejściowe lub incydentalne zwielo-

krotnianie utworów, niemające samodzielnego znaczenia gospo-

darczego

Można korzystać z utworów w granicach dozwolonego użytku pod

warunkiem wymienienia imienia i nazwiska twórcy oraz źródła.

Podanie twórcy i źródła powinno uwzględniać istniejące możliwości.

Twórcy nie przysługuje prawo do wynagrodzenia.

Pliki można pobierać jeśli posiada się ich oryginał a pobrany plik bę-

dzie służył jako kopia zapasowa.

Można pobierać pliki nawet jeśli nie posiada się oryginału, pod wa-

runkiem że po 24 godzinach zostaną one usunięte z dysku komputera.

Szczegółowe postanowienia zawiera USTAWA z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie

autorskim i prawach pokrewnych

oraz Regulamin Świadczenia Usług Drogą Elektroniczną Portalu Chomikuj.pl.

Opracowanie edytorskie: Jawa48©