201301181324mamo michal ziolo

20

description

https://www.wdrodze.pl/fragmenty/201301181324Mamo_Michal_Ziolo.pdf

Transcript of 201301181324mamo michal ziolo

2

2

Michał Zioło OCSO

4

© Copyright by Michał Zioło OCSO, 2011

Copyright © for this edition by Wydawnictwo W drodze 2011

Redaktor drugiego wydaniaLidia Kozłowska

Redaktor technicznyJustyna Nowaczyk

IlustracjeJarosław Zioło OP

Opracowanie okładki i stron tytułowychPiotr Łysakowski

ISBN 978-83-7033-776-6

Wydanie drugie

Wydawnictwo Polskiej Prowincji DominikanówW drodze 2011

ul. Kościuszki 99, 60-920 Poznańtel. 61 852 39 62, faks 61 850 17 82

[email protected] www.wdrodze.pl

Druk i oprawa: Nasza Drukarniaul. J.Gutenberga 5, 62-023 Żerniki k. Poznania

5

Czy historia to nie jest po prostu ten czas,gdy nas jeszcze nie było?

Odczytywałem moje nieistnienie po ubraniach, które nosiła moja matka, nim mogłem mieć

jakieś o niej wspomnienia.

Roland Barthes

6

Wyjaśnienie tytułuWyjaśnienie tytułu

Była taka w�dzieciństwie zabawa: wybrana „matka” sta-wała przed dzieciarnią, czymś tam dyrygowała, komuś na coś zezwalała, czegoś zakazywała, przepytywała z�tego przygarstka wiadomości o�świecie, które ona i�dziecko zdążyli zgromadzić. Ale to, co zasadnicze w�tej zabawie, to stałe, choć wolne, po-suwanie się w�jej stronę – aż do osiągnięcia linii, na której sta-ła – za jej zgodą. I�poruszające do dziś swoją dziwnością zaklę-cie: „Mamo, mamo, ile kroków mi darujesz?”. Pytania „matki” były łatwe i�trudne. Za odpowiedź na pytanie wymagające re-fl eksu, inteligencji i�wiedzy czekała nagroda – dziecko mogło zrobić krok duży, skok prawie. Łatwiejsze zasługiwały jedynie na kroki nie większe niż dziecięca stopa.

Dziwna zabawa, dziwna jak życie. Zabawa nie zabawa, bo przecież każdy drżał, kiedy padało pytanie zbyt trudne, trium-fował cały dzień, kiedy udało mu się dotrzeć do „matki” przed innymi. Wstyd, nadzieja i� radość, a� także gniew i� może za-zdrość. Przygotowanie do życia. A�może życie samo.

Poruszam się w�stronę Matki drobnymi kroczkami. Dużo pytań – zdawałoby się łatwych, a�jednak myślę, że wiele od-powiedzi, wiele z�tej mojej pamięci wyciągniętych obrazów nie zadowoliłoby Matki. To tylko za sprawą Jej miłości posuwam

7

się w�Jej kierunku, ciągnąc za sobą drobną, nieważną, innym podobną w�swej szarości historię pewnego domu.

A jeśli miłość, to i�wiara rodząca się z�tego, co się słyszało i� słucha, sięgająca swoimi korzeniami pamięci, pamięci nie-kiedy uderzającej w�człowieka tak mocnym strumieniem, że potrafi go przyprowadzić do nawrócenia, w�którym najtrud-niejszym elementem zapewne jest przyjęcie przebaczenia. Sam niewierny i�nieudolny w�przekazywaniu obrazów, wierzę wciąż w�wierną Jahwe Resztę Izraela, która ocali i�przechowa losy dawno odeszłych i� sama wychowa następców. A� jednak hi-storia, aby oczyścić serce: „Wspomnij na dni dawno minione” – mówi Bóg Niezmienny. Był i�jest Ten sam, chociaż my zdaje się inni...

Ilustracje do tej książki wykonał mój brat Jarek, dominika-nin, wnikliwy i�inteligentny obserwator, późny uczestnik opi-sywanych historii. Niech te kreski i�barwy układające się raz po raz w�postacie i�migawki zdarzeń dopowiedzą to, co tak trudno było mi przekazać.

Algier, Tibhirine, 14 lutego 2001 roku

8

WiewiórkaWiewiórka

Numer cztery. Krzesło bez tylnej nogi na niebieskiej emalii. Jedyny order tego domu, żadnej tablicy, krzyża, zni-cza, kapliczki. Wejście od ryneczku. Plamy wilgoci i�moczu na korytarzu. Strych zaś z�ogromnym szklanym oknem. I�roz-rzucone w� pyle książki. Czyje? Nikt nie wiedział, nikt ich nie czytał. Był czas, że nie umiałem czytać. I�to był właśnie ten czas. Poszedłem na strych, znalazłem książkę w�piasko-wej oprawie, starłem z�niej kurz, zaniosłem matce pokazać.

– Patrz, mamo, znalazłem żydowską książkę. A�było to W pustyni i�w�puszczy Sienkiewicza. Ale dom

był pożydowski. A� dlaczego pożydowski? Bo Garnfunkel, sprzedawca cajgowej odzieży, zabity, Franzblau krawiec za-bity, Abraham Bursztyn – rzeźnik, miał praktykę u� Majra Bursztyna – kto go tam wie, gdzie się podziewa?

Schodami do góry. I�już my, na dwóch pokojach z�ciemną kuchnią. W�jasnym pokoju od ryneczku okrągły stół, perski dywan na ścianie. Chrystus w� łodzi naucza. Pytam matkę przed wieczornym wspólnym pacierzem: Pokaż mi Juda-

99999999999999999999999999999999999

10

sza. Pokazuje. Ale ja i�tak wiem, że to nie ten. Mój Judasz stoi bardzo blisko Jezusa razem z�kilkoma kobietami, rajcu-je z�nimi, nie słucha Jezusa. Na środku stół okrągły i�cztery gięte krzesła. Pod obrazem radio z�zielonym okiem. Wycho-wałem się przy radiu. Godzinami siedziałem z� uchem przy jego głośniku. Otwierałem usta, żeby oddychać, bo nos mia-łem zawsze zapchany. Wchodził niedobry kuzyn: „Zamknij paszczę, bo ci naszczę”. Zamykałem. W�rogu piec. W�wieku czterech lat poznałem odruch Pawłowa. Było wczesne lato. Zachorowałem na grypę. Wstrząsały mną dreszcze. Wreszcie spojrzałem na piec – to tam moje ocalenie. Zebrałem z�łóżka koce i�doczołgałem się do zimnego pieca. Tam znalazła mnie matka. Zaniosła do łóżka, napaliła w�piecu.

Z kuchni rozchodził się każdego ranka zapach kawy. Piło się wtedy zbożówkę marki „Turek”. Na torebce orientalny profi l, czerwony fez, lecz zapach swojski, palonej zbożowej słomy. Smak? Goryczka cykorii, czasami z� kroplą mleka, jeśli się nie zwarzyło. Często się warzyło. Cienki wapienny serek. Zjadał go kot Udziakowej, wielkiej pani. Miała nie-szczęście używać tych samych schodów, krętych, drewnia-nych, podkutych gwoźdźmi, z�żelazną, nagą poręczą wpusz-czoną w�zaropiały ślimak schodowej klatki. Na półpiętrze, na tak zwanym „odskoku” on. Na jednym pokoju z�korytarzy-kiem, który też pełnił funkcję kuchni. Cebula znów. Prawie codziennie w�kuchni-korytarzyku. Pokój w�zielonym pluszu, przedmioty, których przeznaczenia nie znałem.

– One są po nic – wyjaśniała matka. – Jak to po nic? – Stoją tylko, są siedliskiem kurzu, może cieszą oko, ale

w�takich ciemnościach?

11

– My takich nie mamy, prawda? – upewniłem się dość ostrożnie w�poczuciu swojej wyższości.

– Nie mamy, synku, bo my jesteśmy z�chłopów, a�to są przedmioty zbytku.

Teraz wiem, że należał do nich barometr, okrągły termo-metr pod drewnianą głową łani i�dębowymi liśćmi, srebrna gilotyna do obcinania cygar przykręcona do krawędzi sto-łu. Ale to wszystko nic! W�chińskim domku, który zajmo-wał ważne miejsce w�pluszowym pokoju, mieszkała wiewiór-ka! Żelazna pagoda przykryta miniaturowymi dachówkami była domem rudej wiewiórki, która całymi dniami kręciła się w�młynku.

– Śpi na orzeszkach przykryta ogonkiem – opowiadałem matce, choć nigdy śpiącej jej nie widziałem. Dziecko żyje obietnicą, wiadomo, a�staruszek obiecał mi, że jak wiewiórka urodzi małe, to da mi jedno na wychowanie.

– Czy już? – dopytywałem się pełen nadziei. – Jeszcze nie, ale, ale... – staruszek zawieszał głos i�znów

mogłem budzić się, zasypiać, marząc o�drucianej pagodzie, młynku. Właśnie, właśnie – pewnego dnia odkryłem, że przedmiotem mojej miłości nie jest wiewiórka, lecz jej wię-zienie.

– Czyli architektura, a� nie natura – jak wyjaśnił mi wcale tym nie zmartwiony staruszek. Pewnie matka miała w�tym swój udział, bo to ona ucięła krótko moje zachwyty nad sprawnością zwierzątka pokonującego długie kilometry w�młynku:

– Miejsce wiewiórki jest na wolności, w�parku, na drze-wie, tam ją Pan Bóg umieścił. – Widać było, że nie lubi na-szego sąsiada. Inaczej ojciec:

12

– Nienaganne maniery, olśniewająca znajomość języków obcych, no i�niezwykłe oczytanie. Przedwojenna inteligen-cja... Jest czarujący!

Sąsiad farbował sobie włosy. Nosił na serdecznym palcu lewej ręki złoty sygnet. Żółte buty z�popękanym lakierem. Je-dwabną chustkę pod szyją, zamiast krawata. I�praca jego nóg – jak u�boksera wagi piórkowej, taniec właściwie, kiedy rozma-wiał na korytarzu. Wygięcia, przegięcia, podskoki, powroty po dramatycznym odwróceniu się do słuchacza plecami, wskazy-wanie na niebo i�ziemię, zahaczanie szponiastą ręką o�trzewia problemu, wydzieranie z�łona tajemnicy jej istoty. Akuszer, ar-cheolog, adwokat, kaznodzieja, męczennik. Choć i�ktoś z�fami-lii, kiedy zdejmował niewidzialną nitkę z�ramienia rozmówcy, strzepywał troskliwie z�jego rękawa wapienny pył, zbierał spraw-nymi palcami z�klapy marynarki długi kobiecy włos, mrugając przy tym porozumiewawczo. Jego ręce, dłonie, białe, wypielę-gnowane, natarte pachnącymi kremami. Paznokcie szlifowane krótkim, długim i�średnim pilnikiem. Dłonie, jedyna cząstka piękna, bo twarz miał brzydką. Oglądał je i�badał, jak bada się dzieci przed snem, czy naprawdę umyły uszy i�szyję. Był suro-wy, zawsze niezadowolony – dopieszczał je i�doskonalił, rzeźbił i�balsamował.

– Niechby wpadł w�ręce Rosjan – prychała matka – ta-kie dłonie to przecież pewna śmierć. Komisarz wystarczyło spojrzał, czasami dotknął: nie chłopskie, nie robotnicze, nie popękane – znaczy ukrywający się ofi cer.

– Już jest po wojnie, już po wszystkim – uciszał matkę oj-ciec – po co rozgrzebywać, stało się.

– To znaczy, nie jesteś zadowolony, że ocalał – wyzłośli-wiała się matka.

13

– Ależ, co ty opowiadasz?! Jak możesz?! – A�mogę. Znam go z�Wilna. – To jeszcze nie dowód... – To diabeł. – Ha ha ha – śmiał się sztucznym głosem ojciec.Słońce majowe nad kościołem, który stał po drugiej stro-

nie ryneczku. Staruszek palił papierosa pod emaliowaną ta-bliczką z�numerem 4 i�wystawiał twarz do słońca. Ludzie szli do kościoła.

– Pięknie, sielsko wręcz, panie Herba – zwrócił się do ojca powracającego z�porannej mszy – verweile doch, bist du so schön.

Ojciec przyjął postawę zasadniczą. – Oj, panie Herba, to piękny Goethe, a�nie komendant

obozu. Po mszy już? A�ja chodzę i�nie chodzę, to znaczy po-glądy... – strzepnął ze świątecznej marynarki ojca pył, który opadł w�kościele z�barokowego anioła – ale język, ten rytm łaciński, mówię panu, przepadam, choć akcent tego biednego proboszcza iście berdyczowski, ale nie wymagajmy za wiele. Dziś popracujemy trochę nad krajobrazem. Wisła to bardzo wdzięczny temat, zwłaszcza w�taką pogodę.

– Oleje? – chciał znaleźć się ojciec – czasami widzę sąsiada z�tymi małymi sztalugami na ramieniu...

– Ot, drobiazg, akwarelki, amatorszczyzna. Cóż więcej można, skoro świat i�tak już jest urządzony?

– Teraz jednak można rozpoczynać wszystko od początku – recytował ojciec – nowy człowiek, ba, nawet ustrój.

– Daj pan spokój, przyjacielu, partolenie roboty, walka to-czy się i�tak na górze.

– Rozumiem. – Nic pan nie rozumie. Pięknie, sielsko wręcz...

14

– Pójdę już, do widzenia, życzę dobrego dnia sąsiadowi – żegnał się zbity z�tropu ojciec.

– Proszę się tak nie śpieszyć, bo omni servi tui vivunt et omnia animalia... panie Herba.

W majowym słoneczku nad Wisłą bal. Ogromne wojskowe namioty z�podniesionymi burtami i�w�namiotach tańce. A�za-raz obok dwie ciężarówki z�wysokimi skrzyniami i�grube kobiety w�białych fartuchach sprzedają z�tych wysokości letnią gotowa-ną kiełbasę z�„piekiełkiem”, czyli musztardą chrzanową. Butelki z�czerwoną nalepką, ale na balu nie ma półlitrówek, które chęt-nie skupuje później skład opakowań wtórnych na Krótkiej. To zasada – trzeba bawić się kulturalnie, bierz człowieku ćwiartu-nię-małpeczkę i�rób obywatelu miejsce drugiemu spragnione-mu. Zasmakujesz, możesz stanąć w�kolejce jeszcze raz. Będzie ci mało, to znowu, a�któż ci tam będzie wyliczał.

– Dzień dobry, szanownemu państwu, no i�proszę, sku-siła nas robotnicza kiełbaska. A�pan, panie Herba, nie tań-czy? Z�taką żoną? Ona powinna nazywać się Ester, no, nie wstydzić się takiego noska i�tak ślicznie podbitych cieniem oczków – staruszek schodził wolniutko z�wiślanego wału, ba-lansując sztalugami i�wydzierając się na cały głos.

– Już nas zauważył – westchnęła ciężko matka. – No i�niech pani Esterka patrzy, jak te krowy tańczą. – Kto, przepraszam? – Ciężko biją piętami o�podłogę, jedna łopatka wyżej od

drugiej, a�jakie zalotne w�tym proletariackim tańcu! Obrzy-dliwość, pani Esterko, ale nie nam o�tym dyskutować: stwo-rzenia Boże.

– Tak tylko przyszliśmy popatrzeć, nawet pieniędzy nie wzięliśmy, właściwie to syn chciał popatrzeć na prom – tłu-

15

maczył naszą obecność na festynie ojciec, próbując zarazem dyskretnie wyśledzić, co też staruszek namalował na trzyma-nym pod pachą kartoniku.

– Ach – domyślił się staruszek – nic wielkiego, jeśli tak można nazwać ten rodzaj nostalgii: gdziekolwiek usiądę i�zła-pię w�kadrze ten Boży świat, zawsze, zawsze – proszę mi wie-rzyć – maluję wileński Zakret. Do widzenia państwu, i� jak to mały mówi: „Wiewiórka śpi na orzeszkach i�przykrywa się ogonkiem”.

– To on! – szepnęła przerażona matka. – Nie, nie pomyli-łam się. To on, a�widzisz, a�widzisz Mieczyk, to on sam! Prze-siadywał za sztalugami w�ogrodzie botanicznym na Zakrecie, malował te niby akwarelki... A�w�rzeczywistości... Och, był młodszy! Ale nie, taki sam, prawie taki sam, no i� ten sy-gnet, o�Chryste, Mieczyk! – matka złapała ojca mocno za rękę.

– Proszę cię, przestań – ojciec przybrał obiektywny ton, zdolny ostudzić każdą kobiecą histerię. Ale nie umiał ukryć zadowolenia z�tego faktu, że oto jest matce na coś potrzebny. – Chodźcie, posłuchamy muzyki... – No, nie jest to Phil Na-poleon – rozbawił się szczerze ojciec, podpatrując rozpaczli-we wysiłki spoconego trębacza, który brał oddech i�spluwał przed siebie w�tej samej sekundzie. Mnie zaś to bardzo im-ponowało.

– Słucha pan radia? – spytał mojego ojca staruszek. – Wiem, proszę nic nie mówić. Słucha pan jazzu, jak wszyscy, którym nie podoba się ustrój. Biedacy. Z�tego rewolucji nie będzie.

16

– Słucham, bo lubię, tak po prostu lubię... – Nieznośna jest ta bezinteresowność, słucha się po coś,

czegoś się chce! Najgorsze zło i�ból dla mnie to bezinteresow-ność – złościł się staruszek – grzech, jak to wy mówicie. Ale lepsze to pewnie niż kołysanie się w� takt tego kujawiaczka „Chłopom polskim szczęść Boże, mówi do was Jacek Śniady”.

– Mnie się władza ludowa podoba – pośpieszył ojciec – mam żonę i�dzieci.

– Nie bądź pan głupi, to idioci, partaczą robotę, z�worka chcą uszyć smoking, kto za tym pójdzie bez bata?!

– Miało być inaczej... – nie dał się sprowokować do na-rzekań ojciec.

– A�miało, miało. Nawet Lenin został opieczętowany sy-fi lisem jak wielcy wybrani: poeci, wodzowie, muzycy, wyna-lazcy kontrapunktu, buntownicy i�bluźniercy, którzy podpi-sali cyrograf – chichotał kwaśno staruszek. Zakaszlał. – Dam panu książkę, panie Herba, trzeba pracować, ot co.

Wieczór. Matka w�kuchni szerokim nożem próbuje roz-smarować margarynę na chlebie, z�którego sypią się troci-ny. Podgrzewa na patelni ziemniaki z�obiadu. Ojciec siedzi na brzeżku łóżka zawinięty w�ciężką zieloną kapę z�perskimi wzorami. Czyta.

– Co czytasz? – wychyla się z�kuchni matka. – Nic. – Widzę, że czytasz. – Renan. – Kto? – Taki pisarz. – O�czym ta książka?

152

Spis treściSpis treści

Wyjaśnienie tytułu . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 7

Wiewiórka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 8

Niebieski Ptak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 38

Rosjanie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 52

Zające myśliwego Kłosa . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 70

Obiad na Gnojnej. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 88

Tabor . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 108

Witryna . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 118

Dusza . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 140