2. Weneckie półdiablę

22
Weneckie póldiablę Zabierając glos jako przedstawiciel mniejszości, której narodzinom towa- rzyszylo bicie w dzwony, powszechne ucztowanie, wróżby i radosne nabożeń- stwa – jednym slowem gaudiumpowszechne w chatach i palacach, należy bez zwloki wyjaśnić, że mialo to miejsce grudnia roku . Dodajmy też, że na skutek jakiegoś widzimisię ojca lub babci w księgach jako datę mego urodze- nia wpisano stycznia , co niezaprzeczalnie o jeden rok mnie „odmlodzi- lo”. A zatem, chociaż radowaly się cale kontynenty, mnie ni chwaly, ni pożyt- ku to nie przysparza. Zresztą nawet ci, którym rzeczywiście fundowano bicie w dzwony i salwy honorowe, jacyś następcy tronów, infanci i inne delfiny, nie zawsze spelniali oczekiwania i nie wszyscy dorastali do roli jaką im najwspa- nialsze nawet powitanie wróżylo. Nie spelnil ich też pierworodny niezbyt majętnej, urzędniczej rodziny tra- pionej skutkami pamiętnego kryzysu, obchodzący urodziny grudnia, czego zresztą trudno zazdrościć – boć prezenty, goście i przyjęcia nie są w takim dniu niczym wyjątkowym. By zaś pech solenizanta jeszcze wyraźniejszym uczynić, dodajmy, że zafundowano mu również i imieniny. Familijne konsylium, zwa- żając na fakt, iż babcia byla de domo Mickiewiczówna uznalo, że wigilijny pre- zent – wzorem Wieszcza powinien zostać Adamem. Tu wtrąćmy, że babcia Jadwiga odegrala w mym wychowaniu rolę decydującą. Przeniosla chyba, na osieroconego w wieku czterech lat, wnuka wszystkie uczucia jakimi niegdyś ob- darzala mego ojca – jej ukochanego Jureczka. Tato, najmlodszy z czterech bra- ci, byl ponoć dość chorowity, ale lagodny i niesprawiający klopotów. Bylo więc rzeczą zupelnie naturalną, że po śmierci mej matki w roku babcia zamiesz- kala z owdowialym synem zajmując się czteroletnim, o ile wiem, wielce niesfor- nym, bachorem. Warto przypomnieć, dla porządku, że wychowala sześcioro dzieci i doczekala się szesnaściorga wnuków. W rodzinie Bielnickich ostenta- cyjne okazywanie uczuć i zewnętrzna czulostkowość nie byly mile widziane, a pewien purytanizm w poczeniu z przyslowiowym „wbijaniem szpileczek” radość

description

Czas zaprzesły - Rozdział II

Transcript of 2. Weneckie półdiablę

Page 1: 2. Weneckie półdiablę

!!

Weneckie półdiablę ¶Zabierając głos jako przedstawiciel mniejszości, której narodzinom towa-

rzyszyło bicie w dzwony, powszechne ucztowanie, wróżby i radosne nabożeń-stwa – jednym słowem gaudium ⁴ powszechne w chatach i pałacach, należy bez zwłoki wyjaśnić, że miało to miejsce grudnia roku . Dodajmy też, że na skutek jakiegoś widzimisię ojca lub babci w księgach jako datę mego urodze-nia wpisano stycznia , co niezaprzeczalnie o jeden rok mnie „odmłodzi-ło”. A zatem, chociaż radowały się całe kontynenty, mnie ni chwały, ni pożyt-ku to nie przysparza. Zresztą nawet ci, którym rzeczywiście fundowano bicie w dzwony i salwy honorowe, jacyś następcy tronów, infanci i inne delfi ny, nie zawsze spełniali oczekiwania i nie wszyscy dorastali do roli jaką im najwspa-nialsze nawet powitanie wróżyło.

¶Nie spełnił ich też pierworodny niezbyt majętnej, urzędniczej rodziny tra-pionej skutkami pamiętnego kryzysu, obchodzący urodziny grudnia, czego zresztą trudno zazdrościć – boć prezenty, goście i przyjęcia nie są w takim dniu niczym wyjątkowym. By zaś pech solenizanta jeszcze wyraźniejszym uczynić, dodajmy, że zafundowano mu również i  imieniny. Familijne konsylium, zwa-żając na fakt, iż babcia była de domo Mickiewiczówna uznało, że wigilijny pre-zent – wzorem Wieszcza powinien zostać Adamem. Tu wtrąćmy, że babcia Jadwiga odegrała w mym wychowaniu rolę decydującą. Przeniosła chyba, na osieroconego w wieku czterech lat, wnuka wszystkie uczucia jakimi niegdyś ob-darzała mego ojca – jej ukochanego Jureczka. Tato, najmłodszy z czterech bra-ci, był ponoć dość chorowity, ale łagodny i niesprawiający kłopotów. Było więc rzeczą zupełnie naturalną, że po śmierci mej matki w roku babcia zamiesz-kała z owdowiałym synem zajmując się czteroletnim, o ile wiem, wielce niesfor-nym, bachorem. Warto przypomnieć, dla porządku, że wychowała sześcioro dzieci i doczekała się szesnaściorga wnuków. W rodzinie Bielnickich ostenta-cyjne okazywanie uczuć i zewnętrzna czułostkowość nie były mile widziane, a pewien purytanizm w połączeniu z przysłowiowym „wbijaniem szpileczek”

⁴ radość

Page 2: 2. Weneckie półdiablę

!"

Fot. 4. Babcia Jadwiga, której, nie bez podstaw, zarzucano konsekwentne rozpieszczanie „we-neckiego półdiablęcia”

Fot. 5. Matka – Stanisława z Bobrskich, kwiecień 1930

Fot. 6. Ojciec – ok. 1930

Page 3: 2. Weneckie półdiablę

!#

można było obserwować na każdym kroku. Toteż wyjątkowe przywiązanie bab-ci do osieroconego Dudusia (później Dudka), jak byłem przez całe dzieciństwo nazywany, nie mogło nie budzić kontrakcji i przez wiele lat, w zależności od wartościującego, Dudek bywał określany jako babcin ukochany wnuczek, lub znacznie bliżej prawdy, jako weneckie półdiablę.

¶W związku z owym infernalnym przydomkiem, nie od rzeczy będzie wtrącić, że ojciec – Jerzy Bielnicki urodził się był na Świętym Krzyżu, gdzie dziadek Sta-nisław pełnił funkcję „rządowego lekarza” (prawitielstwiennyj wriacz) tamtej-szego, ciężkiego więzienia, zaś z parafi alno-urzędowych względów jako miejsce urodzenia wpisano Jerzemu Stanisławowi: Łysa Góra! I podkreślając wściekły charakterek Adasia – Dudusia, co złośliwsi członkowie rodziny, z najgłębszym przekonaniem twierdzili, że Zły najwyraźniej zamanifestował się w drugim po-koleniu. A że było coś na rzeczy, niech świadczy całkiem spora awantura, jaką zafundowałem zgromadzonym z okazji mego chrztu gościom w kieleckiej ka-tedrze. Z nieznanych mi względów stałem się katolikiem dopiero w wieku lat czterech, tak, że co nieco z owego wydarzenia pamiętam. I to, że mnie wierz-gającego jakiś stary kościelny do chrzcielnicy ciągnął. Że na pytanie prałata Łapota (przyjaciela rodziny): „Czego żądasz od Kościoła bożego”, wrzasnąłem: „Puszczaj mnie, ja chcę do domu”! Że najpierw rzuciłem podaną mi świecą o posadzkę, by nie chcieć jej oddać, gdy nastąpił koniec owego spektaklu, któ-ry kieleckie dewotki długo jeszcze na swój sposób komentowały. Sam, ze swej strony, owe pogańskie manifestacje tłumaczyłem zawsze faktem, że może Łysa Góra, diabeł i czarownice na Gołoborzu – swoją drogą, ale bardziej liczy się fakt, że do dziś, nieopodal świętokrzyskiego klasztoru, istnieje uroczysko zwa-ne Bielnik, gdzie, ani chybi, moi praojcowie czcili Śwista i Pośwista, zanim ich Piastowie z ojcowizny nie wygryźli. Może więc, po wiekach, pogaństwo ode-zwało się w ostatnim z Bielnickich po mieczu.

¶Podsunięte przez babcię imię – Adam przeznaczeń nie zmieniło. Nomen nie musi być – omen i z poezją, zwłaszcza liryczną, byłem zawsze na bakier, ale za to Panią Twardowską do dziś potrafi ę in extenso wyrecytować, chociaż wbiłem ją sobie w pamięć już zimą roku . A była to zima nad zimami… A wracając do muz, które nad kolebkami czuwają, to jeśli nawet muza poezji lirycznej uni-kała mnie z wielką determinacją, to polityka i historia wcześnie zaglądnęły do mej kołyski. No, z tą kołyską to może nieco przesadziłem, ale pamiętam swój pierwszy komentarz geopolityczny, gdy – mając lat sześć – na usłyszaną w ra-dio wiadomość o pakcie o nieagresji z Niemcami, zacząłem się wymądrzać, że teraz już nic nie stoi na przeszkodzie, by ruszyć na Moskala.

¶Nie pamiętam, czy i jak komentowałem doniesienia o wejściu wojsk generała Bortnowskiego na Zaolzie w pierwszych dniach października , ale sądzę,

Page 4: 2. Weneckie półdiablę

!$

Fot. 7. Z mamą. Sitkówka, lato 1932

Page 5: 2. Weneckie półdiablę

!%

Fot. 8. Rodzice. Zakopane, Wielkanoc 1934

Page 6: 2. Weneckie półdiablę

!&

Fot. 9. Od lewej: stryj Wacław, pierwszy, polski dyrektor słynnego Browaru Książęcego w Tychach, ojciec i Teresa Reczko. Sitkówka ok. 1934

Page 7: 2. Weneckie półdiablę

!'

że w domu mówiło się raczej o familijnym aspekcie wydarzenia. Ponoć w szta-bie Bortnowskiego był nasz dalszy powinowaty, pułkownik Romiszewski. Samo Zaolzie dane mi było zobaczyć latem , bowiem ojciec, w ramach zasiedlania odzyskanego dla Polski skrawka Śląska, został przeniesiony na jakieś stanowi-sko do trzyniecko-bogumińskiej fabryki… stali, drutu, zbrojeń czy innych im podobnych cacuszek. I tak oto kawałek ostatniego, przedwojennego lata spę-dziłem w Cieszynie – zwanym ówcześnie Zachodnim.

¶Sierpień . Upalne dni, pełne entuzjazmu kopanie „rowów” – jak określa-no prymitywne schrony dla mieszkańców małomiasteczkowych, pozbawionych piwnic, domów. Oklejanie szyb paskami papieru, by zapobiec rozpryskowi szkła.

¶Innymi słowy, wcale rozsądne środki ostrożności, na poziomie doświadczeń poprzedniej wojny. Rozmowy starszych o doniesieniach z Niemiec, o  jakichś polskojęzycznych audycjach z Wrocławia. O tym, że Hitler wyznaczył swych następców: Göringa, Hessa i  „najdzielniejszego żołnierza” armii niemieckiej.

¶Pierwszy września – piątek, w Skarżysku-Kamiennej – ciepło i bardzo mglisto oraz warkot wielkiej liczby samolotów. Żadnych objawów niepokoju sobie nie przypominam, mimo iż Skarżysko to ważny węzeł kolejowy, no i przede wszyst-kim niemała fabryka amunicji… Bombardowanie okolicy dworca kolejowego nastąpiło dopiero w niedzielę, przed południem. Było chyba niedbałe i niezbyt skuteczne, bowiem już po południu zaczęło się wędrowanie ciekawskich do je-dynego spalonego budynku, apteki położonej nieopodal terenów kolejowych.

¶Mobilizacja – ojca i stryja Kazika. Ewakuacja do Skarżyska Kościelnego. Prze-jazd jakąś chłopską furmanką nocą przez zaciemnione miasto, pierwsze z wo-jennych doświadczeń – totalne zaciemnienie i zupełna pustka – laboratoryjny przykład miasta wymarłego.

¶Pobyt babci, cioci Duni, Jędrka, Dzika, Marka i Dudusia u gościnnego gospo-darza, pewnie jakiegoś klienta stryja Kazika, acz przyjemny, trwał może dobę… Bowiem jedną z atrakcji owej miłej wioski okazało się być jej położenie – za-ledwie o  kilkaset metrów od strategicznie ważnej towarowej stacji kolejowej obsługującej fabrykę amunicji! Ktoś się widocznie w porę zrefl ektował i zostali-śmy, bez większych ceregieli, przeniesieni do równie przyjaznych włościan, ale tym razem w wsi Wzdół Rządowy, ukrytej w samym sercu świętokrzyskiej pro-wincji. W stronach, o których jeszcze w połowie XX wieku, gdy gomułkowcy majaczyli o budowaniu jakiegoś real-socjalizmu mawiano, że tak na dobrą spra-wę to nawet chrześcijaństwo się tam jeszcze nie zupełnie przyjęło. Przyjęli się i to całkiem sprawnie Niemcy. Tam właśnie, a musiało to być około września, spotkaliśmy się z niekończącymi się zmotoryzowanymi kolumnami pędzącymi po piaszczystych, świętokrzyskich drogach – z  reguły bez zatrzymania – no i oczywiście bez śladu konfl iktów.

Page 8: 2. Weneckie półdiablę

!(

Fot. 10. Dwuletni Duduś

Fot. 11. Wuj Zygmunt Bobrski. Zawodowy wojskowy. Zaginął w r. 1942

Page 9: 2. Weneckie półdiablę

!)

¶Starcia były gdzie indziej. Do dzieci docierały urywki rozmów starszych – o okrucieństwach Niemców, o horrendalnych stratach – „w Łącznej na stacji było trupa na chałupę…”, o ogromnych zniszczeniach skutkiem bombardowań. Naocznie oglądałem z bliska tylko jeden rozbity, niemiecki myśliwiec, na po-lach pod Pogorzałem.

¶Ciekawostki z pierwszych tygodni okupacji to nocne wyprawy dorosłych po chleb do piekarni, do kolejek formujących się na długo przed świtem, a także słonie i inne cyrkowe zwierzęta pasące się na pokrytych pierwszym śniegiem łąkach nad Kamienną. Nie pomnę nazwy owego cyrku, który wojna zaskoczyła w prowincjonalnym Skarżysku.

¶Inne signum temporis ⁵ to pierwsze rozstania, ucieczki do Francji, która „lada moment przyjdzie nam z pomocą”. Z najbliższej rodziny pierwszy był stryj Ka-zik, ofi cer rezerwy. Zwolniony z  niewoli wraz z innymi obrońcami Modlina, krótko zabawił w domu. Już po kilku dniach ruszył w drogę w kierunku Słowacji, w drogę do Sikorskiego. Ofi cerskie szczęście zawiodło go jeszcze przed granicą. Wydany przez ukraińskich kolaborantów, fi guruje na liście straconych w pobliżu Sanoka.

¶Codzienność okupacyjna dla dzieci to uruchomienie szkół, do których po-szliśmy gdzieś w połowie października, ja do klasy drugiej, jako że do pierwszej się ponoć nie nadawałem, ale zbyt długo naukami się nie cieszyliśmy. Przerwa świąteczna przeciągnęła się gdzieś do wiosny. Bowiem nowoczesny budynek zajął Wehrmacht – w sobie tylko znanych celach, a nauki podjęliśmy już w tak zwanej „kolejówce” – położonym koło stacji, drewnianym budynku pamiętają-cym pewnie czasy Apuchtina, a wyglądającym jak dacza jakiegoś czynownika z przedmieść Saratowa czy Kaługi.

¶Zresztą o eksmisji szkoły na pewno wiele się nie myślało owej wielce mroźnej i śnieżnej zimy –. Wprawdzie Boże Narodzenie pamiętam jako całkiem „przedwojenne” i  tak wystawne, że podobnego nie przeżyłem przez wiele lat następnych. Niewielkie miasto żyło owej zimy pierwszą falą aresztowań, tak licznych, że na długo pozostały miarą dalszych, których w ciągu najbliższych lat nigdy nie brakowało. Najgłośniejsze było nocne najście na podmiejski klasz-tor Franciszkanów, zatrzymanie jednych zakonników, dramatyczne ucieczki innych, a nade wszystko stanowcza postawa zadzierżystego księdza – Japoń-czyka, na owe czasy zjawisko niezwykle egzotyczne, który zapewne przybył do Polski wraz z Maksymilianem Kolbe. Otóż onże samuraj w habicie podob-no mocno się Niemcom postawił, ułatwiając ucieczkę kilku polskim współ-braciom. Traktowanie Schupo czy Gestapo z  tupetem nie wydaje się w  tym

⁵ znak czasu

Page 10: 2. Weneckie półdiablę

"*

Fot. 12. Ciotka Irena Bobrska przed zesła-niem do Oświęcimia. Stachów 1943

Fot. 13. Autor ma lat pięć

Page 11: 2. Weneckie półdiablę

"!

wypadku niemożliwe. Wszak do tej pory nikt sobie jeszcze możliwości terroru nie wyobrażał, a poddanemu cesarza Hirohito prowincjonalny Szkop niewiele mógł zrobić.

¶Nieco inaczej sprawy się miały, gdy rozpoczęła się fala systematycznych aresz-towań – głównie nocami. Pamiętam pełne napięcie czuwanie dorosłych, po-środku mroźnej nocy, w całkowitej ciszy i zupełnych ciemnościach nasłuchują-cych warkotu motorów, łomotanie do drzwi i głośne krzyki… Oraz westchnienie ulgi, że nas ominęli… W takich nastrojach pomniejsze niedogodności schodziły na plan dalszy. Konfi skata radioodbiorników, wysiedlenia z lepszych mieszkań – przeznaczonych dla Niemców. Aresztowania za posiadanie nawet części mun-duru wojskowego czy harcerskiego.

¶Kwestia żywności stawała się z wolna dominującym aspektem życia. Kartko-we zaopatrzenie trzeba było uzupełniać, oczywiście nielegalnie, na rodzącym się właśnie wtedy (a mającym nam towarzyszyć przez lat) czarnym rynku. Małe miejscowości graniczące opłotkami ze wsią żyły nieco lepiej niż taka na przykład Warszawa, ale tzw. szmugiel – przewożenie żywności połączone z ła-pankami na szosach, dworcach i targowiskach – był przez całą wojnę zajęciem tyleż dochodowym, co niebezpiecznym. Przypomnijmy, że kara śmierci lub co najmniej obóz groziły za obrót mięsem, lepszymi gatunkami mąki, spirytu-sem i dziesiątkami innych towarów, podobnie jak za nielegalny przemiał zboża i posiadanie żaren. Do legendy przeszedł węzeł kolejowy w Skarżysku, który jesienią stał się centralnym kanałem przerzutowym dla wielkich ilości nie-legalnie zdobywanej marmolady z  zakładów w  Dwikozach. Przez całą wojnę szmuglarze stali się nadzwyczaj ważnym czynnikiem umożliwiającym nieco lepsze życie, które niemniej stawało się coraz cięższe.

¶Jak po każdej klęsce nastała moda na wróżby i przepowiednie. Nie omijała na-wet dzieci i dokładnie pamiętam domorosłych Wernyhorów interpretujących sojusze „lewka z kogutem…” ⁶. Wieszczenia te wcale skutecznie podsycały prze-konanie o rychłym wybawieniu przez Anglię i Francję, podobnie jak docierają-ce przez Czerwony Krzyż listy ze świata, donoszące, że „niedługo wrócimy do zdrowia, bo ciocia Ania i Frania obiecują wizytę na wiosnę…”. Nic nie utkwiło mi natomiast w pamięci odnośnie nastrojów po klęsce Francji – najważniejsze było w owych dniach rozpoczęcie wakacji i promocja do trzeciej klasy.

¶Nowy rok szkolny stanął pod znakiem przybierających na sile trudnościach dnia codziennego. Godzina policyjna, zakaz używania elektryczności przed . wieczorem i związany z tym popyt na lampy karbidowe. Zakupy na kartki, piece trocinowe i kartki żywnościowe…

⁶ Symbolizujących Anglię i Francję.

Page 12: 2. Weneckie półdiablę

""

Fot. 14. Rok 1938 Skarżysko – Place: „…A ciotki żegnały się mówiąc, że po świecie jeździ weneckie półdiablę, na welocypedzie” (dowolnie, za Panem Tadeuszem)

Page 13: 2. Weneckie półdiablę

"#

¶Trudno się przeto dziwić, że drugie wojenne Boże Narodzenie już nie kojarzy mi się z dostatkiem, ale z kopnym śniegiem na ulicach i pierwszym kontaktem z Trylogią. Cóż może robić -latek w drugi dzień świąt, gdy dorośli siedzą przy brydżu a kuzynki bawią się lalkami? Zaczyna myszkować w książkach wypeł-niających stryjową bibliotekę. Przypadek lub Klio sprawiają, że trafi a na drugi tom oprawnego w skórę Potopu – wydanego z błogosławieństwem rosyjskiej cenzury chyba w roku . Słowo potop zawierało szczyptę pikanterii, a to za sprawą skąpo odzianych grzeszników (a zwłaszcza grzesznic), których ogląda-łem ratujących się w czasie biblijnego Tsunami, na freskach pana Styki na ścia-nach kieleckiej katedry.

¶Kąpiących się pań w obozie pod Ujściem latem oczywiście się nie doszu-kałem, ale facecje błazna Ostróżki i zdrada wojewody Opalińskiego wciągnęły mnie w atmosferę Sarmacji i historii w ogóle na lat blisko ! Na równi z Panią Twardowską wydrukowaną na łamach pisemka „Ster”, które z  błogosławień-stwem niemieckiej cenzury wydawane było jako surogat podręcznika do nauki języka ojczystego dla polskojęzycznych mieszkańców Generalnego Gubernator-stwa. Zainteresowanie wzbudziła ostentacyjna ingerencja cenzora, która strofę: Diabeł to był w wódce na dnieIstny Niemiec, sztuczka kusa.Skłonił się gościom układnie,Zdjął kapelusz i dał susa.

zastąpiła kulawym dwuwierszem i dwoma liniami kropek: Diabeł to był w wódce na dnie.Skłonił się gościom układnie.…………………………………………………………

¶Ocenzurowanie nie mogło nie zachęcić do bliższego zapoznania się z resztą niezrównanej ballady, którą do dziś potrafi ę w całości wyrecytować nawet zbu-dzony pośrodku nocy…

¶Rok stanowi cezurę tak w życiu naszej rodziny, jak i całego kraju. W mar-cu przenieśliśmy się do Kielc, na przedmieście Baranówek, naówczas sielską dzielnicę małych domków, bynajmniej nie o  charakterze wsi, na tyle jednak rustykalną, że stryj Stefan z powodzeniem trzymał dwa konie i przy pomocy wozu na gumowych kołach, rzecz będąca w tamtych latach budzącym podziw fenomenem, zapewniał rodzinie wcale godziwe utrzymanie. Piszę o rodzinie,

Page 14: 2. Weneckie półdiablę

"$

Fot. 15. Klan Bielnickich. Skarżysko ok. 1932. 1. Jadwiga z Mickiewiczów Bielnicka, 2. Wacław Biel-nicki, 3. Zofi a z Bielnickich Łagoszowa, 4. Stefan Bielnicki, 5. Kazimierz Bielnicki, 6. Jerzy Bielnicki, 7. Irena z Zalewskich Bielnicka, 8. Zofi a z Amsterów Bielnicka, 9. Józef Reczko, 10. Franciszek Ła-gosz, 11. Klaudia z Grelów Bielnicka, 12. Danuta z Bielnickich Reczko, 13. Ewa Bielnicka (Grychow-ska), 14. Wanda Bielnicka (Keilowa, Kubiakowa), 15. Teresa Reczko (Barszowska), 16. Krzysztof Łagosz, 17. Wojciech Łagosz, 18. Andrzej Bielnicki, 19. Włodzimierz Bielnicki

Page 15: 2. Weneckie półdiablę

"%

bowiem także ojciec współpracował ze stryjem jako „wozak” – do czasu zna-lezienia pracy odpowiedniejszej do wykształcenia i niezbyt dobrego zdrowia. Czerwiec na dobre zapadł mi w pamięci, jako że urodził się ojcu drugi „jedynak” – Jacek, zaś rozpoczęła się wojna niemiecko-rosyjska.

¶Nie bardzo pamiętam jakie były nastroje pierwszych dwóch lat wojny, a o po-wiedzeniu, że „im słoneczko wyżej – tym Sikorski bliżej” dowiedziałem się znacznie później, ale pamiętam, że w obliczu niemieckich sukcesów na wscho-dzie atmosfera tymczasowości i nadzieja na rychły koniec wojny zaczęła ustę-pować przekonaniu, że zaciągnęło się na dobre. „Zapierające dech w piersiach wielkopomne zwycięstwa armii niemieckiej…” – jak to wdzięcznie ujął duński minister spraw zagranicznych Scavenius – zgasiły resztki irracjonalnej nadziei i kazały zająć się szukaniem sposobów na jakie takie przeżycie. Na przetrwanie w rzeczywistości łapanek ulicznych, aresztowań i ograniczeń w każdej niemal dziedzinie życia.

¶Paradoksalnie jednak niemiecka wyprawa na wschód, mimo kolejnych sukce-sów, traktowana była jako pomyślny omen. Starsi nieustannie przywoływali przy-kład pierwszej wojny nabierając pewności, że i obecna musi się skończyć podob-nie, a my, naród wybrany zostaniemy wybawieni przez niezawodnych Aliantów. Zyskiwała na popularności wspomniana już „Przepowiednia Wernyhory”, w któ-rej czarno na białym stało, że „Czarny orzeł gdy oczy na wschód obróci… ze zła-manym skrzydłem powróci…”. Niezmąconego przekonania o pomyślnym końcu wojny nie podważały ani niezwykłe postępy Niemców na froncie, ani coraz częst-sze łapanki (na roboty do Niemiec), ani bezwzględna likwidacja gett w mniej-szych miasteczkach i spędzanie coraz większej ilości Żydów do niewielkiego getta kieleckiego, ani nasilające się represje w odpowiedzi na działania partyzantki, na Kielecczyźnie wyjątkowo aktywnej, aresztowania i publiczne egzekucje. Te ostat-nie przybrały formę publicznego wieszania zakładników „na Młyńskiej”.

¶ Czupurne nastroje i niezachwiana wiara w pomyślny koniec wojny były na-macalnym faktem, jednakowoż, patrząc z  perspektywy dziesięcioleci, widać wyraźnie, że właśnie wtedy, mniej więcej po dwóch latach wojny, zakończyła swój byt Polska „przedwojenna” i zaczął się pięćdziesięcioletni okres tymczaso-wości i oczekiwania na pomoc, z Nieba, z Zachodu czy czego tam jeszcze. Sym-bolem tego stawało się coraz powszechniej używane słowo p r z e d w o j e n -n y jako desygnat wszystkiego co lepsze, solidniejsze i  będące przedmiotem westchnień. Przedwojenne towary, przedwojenni, rzemieślnicy, przedwojenne koleje, przedwojenni nauczyciele… Wybiegam tu nieco w przyszłość, ale czyż jeszcze w latach . przedwojenny profesor nie był autorytetem, przedwojenne PKP niedościgłym wzorem dla gomułkowskiej szmelc-tandety, a przedwojen-ny radioodbiornik produkcji wileńskiej fi rmy Elektrit przedmiotem westchnień

Page 16: 2. Weneckie półdiablę

"&

Fot. 16. Jedyne świadectwo szkolne autora z bardzo dobrym stopniem ze sprawowania. Kielce, czerwiec 1941

Page 17: 2. Weneckie półdiablę

"'

posiadaczy topornych stolic czy pionierów? I to mimo kilkunastoletniego skoku w rozwoju techniki radiowej.

¶Po dwóch latach okupacji rzeczywistość zaczęła dawać się we znaki w miarę jak owe przedwojenne rzeczy i zjawiska zaczęły znikać bezpowrotnie. Zniszczone buty, podarta książka, płaszcz, z którego się wyrosło… nie mogły być zastąpione, powodowały schodzenie na dziady utrwalając zarazem legendę „przedwojen-nej” obfi tości, solidności i beztroskiego bytu… Pozytywną stroną była natomiast skłonność do oszczędności, szanowania i „chomikowania” wszystkiego, co mo-gło być ostatnim egzemplarzem z dotychczasowych zasobów.

¶Był jeszcze jeden aspekt ówczesnej rzeczywistości, tyleż ważny, co niewy-obrażalny dla ludzi dorastających i żyjących mniej więcej od połowy lat pięć-dziesiątych… Oto jakkolwiek nieprawdopodobnie by to dziś brzmiało, rośli-śmy i  dorośleli bez jakiegokolwiek kontaktu z  muzyką. Ani z  tą prawdziwą z pięciolinii, ani z tą nowszą, mierzoną w decybelach, której ostatnio dzielni jankesi używają do torturowania więźniów. Dość powiedzieć, że w moim przy-padku kontakty z muzyką na przestrzeni kilku lat policzyć można na palcach jednej ręki. Jakaś wizyta u sąsiadów, którzy mieli walizkowy gramofon na korb-kę i kilka płyt (-ki o czasie grania trzech minut), jeden czy dwa przemarsze niemieckiej orkiestry wojskowej i babcia grająca na pianinie u wujostwa Ła-goszów w  Stachowie… Jak na okres sześciu czy ośmiu lat – imponujące to nie było. Przypomnijmy, że przez całą wojnę posiadanie radia było zabronione pod karą śmierci, do kina się nie chodziło, a jakiekolwiek koncerty były surowo wzbronione (podobnie jak imprezy sportowe). Także instrumenty muzyczne były rzadkością, a jeśli ktoś sobie prywatnie przygrywał, to przecież nie robił tego dla dzieci… W tym kontekście pada czasem pytanie o muzykę w koście-le i osławione „lekcje śpiewu”. Jeśli się weźmie pod uwagę jakość zawodzenia babin w podmiejskim kościółku z fi sharmonią zamiast organów oraz przeraź-liwie nudne lekcje śpiewu, to na cud zakrawa moja pasja do muzyki mimo „drewnianego ucha” i totalnego braku wyczucia rytmu.

¶Wojenna rzeczywistość, nawet oglądana oczami dziesięciolatka, nie ogra-niczała się oczywiście do materialnych braków i  niewygód. Wprawdzie nasz dom: ojciec, jego druga żona, „mama Helena” i ich jedynak Jacek – wraz ze mną najgorszego uniknął, ale reszta rodziny podzieliła w stopniu dość proporcjonal-nym losy narodu.

¶Brat ojca – stryj Kazik zginął rozstrzelany w Sanoku przy próbie przedzie-rania się przez Słowację do wojska we Francji. Starsza siostra, ciotka Zosia Łagoszowa zmarła w Oświęcimiu a jej mąż, wuj Franciszek, zasłużony przed-wojenny nadleśniczy zginął najprawdopodobniej w  Buchenwaldzie. Starszy brat matki Zygmunt Bobrski, zawodowy wojskowy, aresztowany jesienią ,

Page 18: 2. Weneckie półdiablę

"(

zginął ponoć w lubelskim Zamku, gdzie go rzekomo widziano wraz z serdecz-nym przyjacielem panem Gołasem, ojcem znanego dziś aktora, Wiesława. Siostra matki, Irena Bobrska przeżyła Oświęcim i przy pomocy Czerwonego Krzyża znalazła się w Szwecji, by wrócić do kraju już w  wielce rozczaro-wana skandynawskim życiem. Bardzo mnie to – wielbiciela wszystkiego, co północne dziwiło i dopiero po kilku dziesiątkach lat spędzonych nad Sundem w  duńsko-szwedzkim SAS-ie zrozumiałem, że nasza hurrapatriotka wiele racji miała. Ostatnią ofi arą niemieckich represji stał się stryj Stefan, który złapany w wielkiej obławie kieleckiej we wrześniu spędził ostatnie pół roku wojny na przymusowych robotach w jakiejś fabryce koło Osnabrück. Jak widać, cienko przędła wtedy Trzecia Rzesza, skoro potrzebny jej był blisko -letni chodzący o  lasce (po kontuzji na wojnie bolszewickiej roku ) i używający dość silnych okularów mężczyzna! Ojca, również aresztowanego we wspomnianej obławie, wyreklamował niemiecki pracodawca jako księgo-wego, nieodzownego ponoć dla zaopatrzenia Rzeszy w  kieleckie ziemniaki i wieprzowinę.

¶Były też jaśniejsze strony lat wojny. Przede wszystkim dwukrotne wakacje w nadleśnictwie w Stachowie u wujostwa Łagoszów, gdzie wuj Franek zarzą-dzał, z niemieckiego nadania, ogromnymi lasami warecko-kozienickiemi. Po-sadzili go tam austriaccy koledzy ze studiów wiedeńskich w czasach c.k. mo-narchii. Znajomości owe nic jednak wujostwu nie pomogły, gdy jesienią radomskie Gestapo i żandarmeria dokonały najścia na stachowskie nadleśnic-two aresztując niemal wszystkich jego mieszkańców. Ocalała jedynie siedem-dziesięcioletnia babcia i -letnia Majka. Bogiem a prawdą to cud, że nie stało się to wcześniej. W nadleśnictwie kręcili się nieustannie „chłopcy z lasu”, z okazji potańcówek i przyjęć strzelano na wiwat, wszyscy wiedzieli, że obydwaj syno-wie – Wojtek i Krzysiek są w oddziale, a trudno było wykluczyć, że w pobliskich budynkach „kancelarii” nie bywają i Niemcy, zawodowi donosiciele i beztroskie gaduły z pobliskich wsi…

¶Skończyło się, jak się skończyć musiało. Przeżyła babcia, Majka i obaj chłop-cy, którzy właśnie wtedy byli na jakiejś akcji, a  miejsce stachowskiego nad-leśnictwa – dworu w roku wskazywał jedynie rosnący w gęstwinie nad strumykiem kasztan, w  miejscu, gdzie była brama wjazdowa na dziedziniec gospodarczy. Ale jak straszne by nie były losy rodziny wujostwa Łagoszów, w  pamięci -latka Stachów pozostał obrazem niezmąconej idylli i  „wzor-cem sewrskim” domostwa osadzonego w  przyrodzie. A  czytając poetyckie opisy raju, mam nieodpartą chęć zapytania wizjonerów, czy widzieli zimowy zmierzch w zaśnieżonym lesie świerkowym lub sannę przez pokryty szadzią brzozowy młodniak…

Page 19: 2. Weneckie półdiablę

")

¶Wojenne zimy stawały się jednak coraz łagodniejsze, a osławione białe Boże Narodzenia mogę policzyć na palcach jednej ręki. Może pod Moskwą lub nad Wołgą było inaczej i  gdyby Hitler ograniczył swoje apetyty do Kielecczyzny, lub ewentualnie Generalnego Gubernatorstwa, to strach pomyśleć, gdzie byli-byśmy dzisiaj. Ale o katastrofę można było się otrzeć także na kieleckim Bara-nówku. I tylko szczęściu, które przeważyło moją głupotę, zawdzięczam całkiem zwyczajnie przeżycie. Otóż przypadek chciał, że latem , gdy przedmiotem lekcji rachunków były właśnie kwadraty i sześciany, na łąkach rozciągających się przed nasza szkołą, Szkoła Powszechna nr przy dzisiejszej ulicy Dygasiń-skiego, niemieckie oddziały zmotoryzowane założyły sobie jakiś przejściowy skład skrzyń, skrzynek, beczek i kanistrów. A wszystko poustawiane z niemiec-ką militarną precyzją w wysokie kolumny, sztaple i sześciany… Dla bezmyśl-nego smarkacza wymarzony obiekt obliczeń. Usadowiłem się na przydrożnej skarpie i z zapałem zabrałem się do obliczania i zapisywania… szerokość, dłu-gość, podstawa razy wysokość… Ile beczek, skrzynek, kanistrów… Matematy-ka czy szpiegostwo na zapleczu frontu…? Zapewne jedno i drugie, zwłaszcza gdyby mnie dostrzegł któryś z całej gromady pracujących żołnierzy… No, ale udało się, choć wcale nie musiało. Po głębszej refl eksji, po latach, przestałem się dziwić, że Jamesowi Bondowi uchodziły na sucho całkiem śmiałe sztuczki…

¶A  poza tym szkołę nam wkrótce zajęli Niemcy na jakieś koszary czy szpi-tal i nauka odbywała się w prywatnych domach, każda klasa w innym miejscu. Zresztą i  ta forma edukacji nie była trwała, bo okresy, kiedy nie uczono nas w ogóle powtarzały się (ku szczerej radości zainteresowanych nastolatków) kil-kakrotnie. W moim przypadku zbyt długo radować się nie było mi dane. Po jakiejś głośniejszej zabawie z  okolicznymi „chłopaczyskami” ojciec przekazał mnie pod opiekuńcze skrzydła stryja Stefana, który utrzymywał się uprawiając zawód „wozaka”. Para koni i wóz na gumowych kołach pozwalały na całkiem dostatnie życie bez zwracania na siebie uwagi władz. I w ramach tego właśnie jednoosobowego przedsiębiorstwa zostałem z dnia na dzień czymś w rodzaju chłopca stajennego lub, wyrażając się w terminologii okupanta, Unterpferdla-stwagenkutscher ⁷. Pomoc przy koniach i jazdy do okolicznych lasów po drew-no opałowe na pewno mi na złe nie wyszły. A  że i  atrakcji nie brakło, moż-na powiedzieć, zażywałem wojny w  pigułce. Wojny na przykład w  jej leśnej odsłonie. Kilka razy zatrzymywali nas autentyczni partyzanci, po raz pierwszy zobaczyłem wtedy stena, który wydał mi się zresztą bronią bardzo prymityw-ną w porównaniu z niemieckim em-pi, którego się naoglądałem u Niemców. Znacznie bardziej ekscytujące było spotkanie, latem , gdzieś w  lasach za

⁷ podfurman konnego wozu towarowego

Page 20: 2. Weneckie półdiablę

#*

Chmielnikiem, z autentycznym patrolem sowieckim. Dwóch dość sympatycz-nych bojców szwendających się kilkadziesiąt kilometrów od linii frontu. Stryj Stefan, weteran wojny bolszewickiej, łatwo się z nimi dogadał. Zapytali o pa-pierosy i  oświadczyli, wyszli na razwiedku, załapat Giermanca… Zegarków ani wódki się nie domagali, w przeciwieństwie do reszty swych towarzyszy, ale może na głębokich tyłach nieprzyjaciela standardowy kodeks zachowań armij-nych nie obowiązywał.

¶Spotkanie z  trzecią siłą – Werhrmachtem miało skutki nieco trwalsze, jako że pod koniec lipca na przedmieściach Kielc zatrzymał nas patrol żandarmerii polowej; to tacy panowie z ozdobnymi „ryngrafami” na szyi. Bez większych ce-regieli zabrali nasz pojazd z całą załogą do transportu budulca potrzebnego do konstrukcji okopów i umocnień na przedmieściach miasta. Praca w charakterze „podwody” była oczywiście bezpłatna i zdesperowany stryj Stefan zgrzytał zę-bami, ale dla mnie były to nadzwyczaj ekscytujące tygodnie. Pod dowództwem przydzielonego nam jakiegoś gefreitra – Ślązaka poruszaliśmy się po miejscach, do których wstęp był zakazany od początku wojny, takich jak koszary, magazy-ny, umocnienia, a nawet odrutowany obóz dla rosyjskich jeńców wojennych.

¶Wojna to jednak przede wszystkim zabijanie. Z wojenną śmiercią spotkałem się kilka razy. Sobotni wieczór latem , długo po godzinie policyjnej. Dwie ulice od naszego domu gwałtowna strzelanina, kilka wybuchów i łuna pożaru. Zaatakowany został dom w którym odbywało się jakieś wesele. Wypalone ruiny oglądaliśmy następnego dnia rano w drodze z kościoła. Zanim nie rozpędziła nas grupa przybyłych na motocyklach Niemców, zdążyłem zobaczyć dymiące resztki domu i coś co wyglądało na zwęglone szczątki ludzkie… Nigdy się nie dowiedziałem, czy była to akcja „leśnych” na jakichś kolaborantów, napad czy-sto bandycki czy niemiecka pacyfi kacja.

¶Niewątpliwą likwidacją było inne wydarzenie z lata . Idąc pustą aleją wzdłuż cmentarnego muru, ujrzałem dwóch ludzi biegnących w moim kierunku. Gdy byliśmy oddaleni o kilka kroków, padło kilka strzałów z pistoletu. Uciekający padł niemal u moich stóp, napastnik pochylił się nad nim, chyba czegoś szuka-jąc i nie zwróciwszy uwagi na skamieniałego ze strachu wyrostka, przeskoczył mur cmentarny znikając między drzewami. Dopiero wtedy zrozumiałem, że – jak mawiał pan Zagłoba – periculum in mora ⁸ i wziąłem nogi za pas. Jak się później okazało, zabitym był pan Jargot, ojciec kolegi z czwartej klasy. Podobno folksdojcz, podobno pracownik policji kryminalnej, podobno detektyw… Woj-na była, jak wszystkie wojny, czasem panowania wszechpotężnej plotki, więc podaję tylko to, co na własne oczy widziałem.

⁸ niebezpieczeństwo w zwłoce

Page 21: 2. Weneckie półdiablę

#!#!

¶Na własne oczy widziałem też, choć nie powinienem był oglądać, pięciooso-bową rodzinę państwa Pieczynogów zamordowanych jesienią , tym ra-zem chyba przez zwykłych bandytów. Byli to mieszkający nieopodal uchodźcy z Wołynia, prawosławni i stąd ceremonialne wystawienie zwłok w otwartych trumnach przed kaplicą na prawosławnym cmentarzu. Widok pokiereszowa-nych dzieci, które przedwczoraj biegały po naszej ulicy, uodpornił mnie na zawsze na pokusy udawania się na pogrzeby, stypy, ekshumacje i wszelkie im podobne relikty pogańskich ceremonii. Nie pobiegłem też z resztą chłopaków na Mahometańską , gdzie właścicielka domu, w  którym mieszkali państwo Gołasowie, niejaka Kościuszkowa zamordowała i zakopała pod altanką, przy pomocy synalka, naszego starszego kolegi, dwie „warszawianki”. Mianem tym określało się wysiedlonych z  popowstaniowej Warszawy, na ich nieszczęście często podejrzewanych o posiadanie jakichś kosztowności. Morderczynię szyb-ko aresztowano, ale ponieważ po kilku tygodniach Niemcy Kielce opuścili, pani Kościuszkowa zapewne w glorii bohaterki ruchu oporu wolność odzyskała.

¶Kolejną okazją do spotkania ze Stwórcą w  tempie ekspresowym stała się se-kwencja zdarzeń w godzinach walk o Kielce stycznia . Wobec zbliżają-cej się kanonady kilkanaście kobiet i dzieci urządziło sobie prymitywny schron w piwnicy domu, w którym mieszkaliśmy, przy Wybranieckiej . Nie pamiętam zbyt głośnej strzelaniny czy wybuchów i nie bardzo potrafi ę określić czas prze-bywania w podziemiu, przeważnie w egipskich ciemnościach. Do końca życia nie zapomnę natomiast frontowego qui pro quo, czyli zupełnie nie śmiesznej ko-medii pomyłek na samiutkiej linii frontu. Zaczęło się od niespodziewanej wizyty w naszym schronie kilku rosyjskich sołdatów strojnych w zbyt obszerne płaszcz--pałatki i zbrojnych, jak zwykle, w pepesze. Zachowywali się nadzwyczaj przy-jaźnie, pogadali nieco w polsko-migowym języku i znikli równie szybko, jak się pojawili. Owo zniknięcie nie było jednak zbyt wyszukane, by ujść uwadze jakiejś pobliskiej placówki niemieckiej. Uzbrojony po zęby patrol niemiecki zjawił się bardzo szybko i bez dalszych ceregieli szykował się do zaatakowania kryjówki Ro-sjan przy pomocy granatów. Na szczęście jedna z pań znająca niemiecki zdążyła wykrzyczeć, że Iwana (standardowe określenie Niemców sowieckich żołnierzy) już tu nie ma, a piwnicę wypełniają kobiety i dzieci. Do egzekucji nie doszło, jed-nak kazano nam wszystkim wychodzić i stawać pod ścianą, ale po wydostaniu się kilku pierwszych osób jeden z Niemców machnął ręką i patrol pośpiesznie opu-ścił podwórko. Takie to były czasy, że obecność kobiet łagodziła obyczaje, nawet w sytuacji frontowej i „przechodzenia z rąk do rąk” przyfrontowego obiektu. Cie-kawe, jak podobna sytuacja wyglądałaby dziś, gdy awanturnicze samki pchają się do koszar i mundurów, a co za tym idzie, każda niewiasta w „wieku poborowym” nawet w cywilnym przebraniu może być niebezpiecznym kombatantem?

Page 22: 2. Weneckie półdiablę

¶Ostatni przykład otarcia się o „gwałtowne zejście” to przypadek kolegi z po-dwórka, Tadka Gejca, z  którym zabawialiśmy się w rozmontowywanie poci-sków artyleryjskich, masami walających się po rowach, polach i ogrodach po zajęciu Kielc przez Rosjan stycznia. Odzyskany materiał wybuchowy nada-wał się na efektowne fajerwerki, ale zabawy te miewały też ciemniejszą stronę. Najdramatyczniejszym przykładem był właśnie los Tadka G. W  samą Wiel-ką Sobotę wybijaliśmy w jakimś leju po bombie, jak sto innych razy, rurkowy proch, tzw. makaron, z nabojów do niemieckich dział „”. Musiałem zabawę zostawić, bodaj wezwany do pomocy w domowej, świątecznej krzątaninie. Do-piero po południu dowiedzieliśmy się, że Tadek nie żyje trafi ony jednym, nie-wielkim odłamkiem… Czy był to odłamek naszej -ki, czy inna zabawka, nie dowiedziałem się nigdy.