1966...Edward Stachura - Opowiadania...Falując Na Wietrze

download 1966...Edward Stachura - Opowiadania...Falując Na Wietrze

of 70

Transcript of 1966...Edward Stachura - Opowiadania...Falując Na Wietrze

  • 8/19/2019 1966...Edward Stachura - Opowiadania...Falując Na Wietrze

    1/70

    Edward Stachura

    Opowiadania:FALUJĄC NA WIETRZE 

    Poranek

    Bardzo rzadko nie myślę o niczym. Bardzo rzadko mam takie chwile, że idę sobie i nic mnie

    nie obchodzi, nie myślę o niczym, tylko idę lekko. Przeważnie mam w głowie wielki szum.To jest może jakaś wada albo jakaś choroba umysłowa, żeby nie potrafić czasami nie myśleć.Ja tak wcale nie myślę. Ja myślę, że to dobrze. Że to dlatego, że jestem mądry chłopak. Czylimuszę mieć zawsze coś do myślenia. Ale jednak bardzo chętnie bym czasami nie myślał.Bardzo chętnie bym czasami nie myślał, tylko tak szedł bezwiednie albo tak posiedział

     bezmyślnie, dając się żywotowi ponosić przez jakiś czas. Tak myślę, że to by było niezłe, takiczasami krótki od poczynek. Wieczorami to można by doprowadzić do tego, żeby się udało

     przez ten czas zasypiać normalnie, a nie zapadać się gdzieś z wielkiego natężenia i szumu.Taki sen by był lepszy i spokojniejszy na pewno. Bo jak ja zasypiam z myślami napiętymi, tote myśli, one we śnie ciągną się dalej i robią się z nich potwory. I ta biedna głowa nieodpoczywa wcale, tylko cały czas pracuje, cały czas w niej szumi, chociaż wygląda, że to jest

    śpiące, martwe morze. Ale to jest tylko na powierzchni. W głębinach tam szumi. Kipi.  —  E, panie. Pętla. Koniec trasy —  szturchnął mnie lekko konduktor. —   Nie śpij pan, bo panaukradną. 

     —   Nie śpię —   powiedziałem i wysiadłem z tramwaju. W jednej wsi, gdzie pracowałem pogospodarzach, była jedna krowa, co się nazywała „Wojna". Ogłuchła od wybuchu na wojnie itak ją nazwali. Jak nie była na powrozie i trzeba było ją gdzieś zagnać, to musieli ją szturchać.We wsi już potem tak było, że jak ktoś się zamyślił, to drugi podchodził znienacka i goszturchał, i mówił: „Wojna!" Wyszedłem na szosę i zacząłem iść nie za prędko, nie za wolno, oddalając się. Nie byłabsolutnie wieczór. Odwrotnie. Był poranek. Był listopadowy bardzo wczesny poranek,chociaż może wyglądało, że to jest właśnie wieczór, bo i ja myślałem trochę o spaniu, i

    konduktor mówił: „nie śpij pan", więc to mogło wyglądać na jakiś późny wieczór, a nawet nanoc. Mogło to wyglądać na jakąś późną wracankę nocnym tramwajem. Ale nie. To był

     poranek. Była piąta pięćdziesiąt na wielkim zegarze w bufecie na dworcu, kiedy powiedziałem: „dobra". Spałem do piątej rano, gdzieś od wpół do jedenastej wieczorem icałkiem nieprzerwanie, bo byłem bardzo zmachany. Miałem do wczoraj trzydniówkę przywagonach. Przywieźli wagony z czarnym węglem i paru milionerów dostało robotę. I ja. Także byłem przez  te trzy dni zupełnie skonany wieczorem i spałem przez to nieźle. Spałemwłaśnie ostatnio w jednym miejscu, już cały miesiąc prawie i było tam bardzo możliwie, tylkotrzeba było przed szóstą rano wychodzić, bo przychodziła zmiana. Ja wtedy szedłem nadworzec, bo to zawsze dom, a drugie, że tylko tam można coś zjeść i wypić gorącego o takwczesnej godzinie. Przyszedłem na dworzec wcześniej dzisiaj, o wpół do szóstej, zamówiłemherbatę i kupiłem kotlet mielony i dwie bułki. Jadłem spokojnie i wolno przez przeszło

     piętnaście minut. Jak skończyłem, miałem zapalić papierosa pierwszego po śniadaniu, była za

  • 8/19/2019 1966...Edward Stachura - Opowiadania...Falując Na Wietrze

    2/70

     jedenaście szósta, i naraz wstałem. Nie ważyłem długo losów, trzydzieści sekund może, i powiedziałem: „dobra". Wstałem, kupiłem w bufecie dwa kotlety mielone i cztery bułki.Wsadziłem to do katany i poszedłem do tramwaju, i nawet nie zauważyłem, jak dojechałemtam, gdzie chciałem: tam, gdzie się kończy miasto, a zaczyna świat. Zamyśliłem się wtramwaju i przy pętli konduktor mnie lekko szturchnął, bo myślał,  że śpię. Teraz szedłem

    szosą nie za prędko, nie za wolno, oddalając się. Przejechało parę samochodów, ale nie próbowałem na razie jakiegoś zatrzymać, bo miałem na razie chęć iść. I dobrze, że szedłem. Jakbym siedział czy leżał gdzieś albo jakbym stał nawet, toby mniekości bolały i mięśnie, bo te trzy dni wyładunku to nie była taka sobie pestka i dzisiaj rano,

     jak siedziałem na dworcu śniadaniując, to czułem jedno i drugie, niektóre kości i mięśnie.Dużo mniej niż drugiego dnia roboty, a jeszcze mniej niż pierwszego dnia, i jasne: jakbymdalej robił, toby wszystko powoli przestawało boleć, toby się wszystko powoli wciągnęło wtryb nowoczesnej roboty. Tak że dobrze, że szedłem, a nie siedziałem czy leżałem, czy stałemoparty o bufet. Myślę zresztą, że zawsze jest lepiej iść, niż tkwić. Tu się przynajmniej czujeruch powietrza dokoła głowy. Szedłem zatem więc, nie za prędko, nie za wolno, oddalając się. Czułem ruch powietrza

    dokoła głowy i było mi nieźle, czułem się nieźle, bo nie marzę o wielkiej karierz e, o wielkiej przyszłości i żebym tak całe życie miał kawałek chleba i od czasu do czasu jakąś robotę, iżebym tak całe życie miał zdrowe nogi i rozum, to by była dla mnie wieczna szczęśliwość. Bonie marzę o wielkiej karierze. To mi się nie śni. Nie, żebym nie miał ambicji albo zdolności.Mam. Ale nie na to. Nie po to. Bo wiem już od dosyć dawna, już od dosyć dawna się

     przekonałem i wiele nad tym studiowałem w miejskich bibliotekach, i myślałem, i wiem, że cinajwięksi to nie są wcale ci najwyżej, tylko ci najniżej. Tych trzeba całować w rękę uniżenie.A nie tych, co otoczeni są światłem splendoru. O, większość tych powinna być przez psyrozszarpana albo przez kruki. „Czy będzie kiedyś sprawiedliwość?" —  tak pytali biedni ludzie

     przed wiekami i umierali z tą niewiadomą. Przychodzili nowi biedni ludzie, nowi się rodzilina miejsce tych, co tam odeszli, i znowu pytali i umierali z tą niewiadomą. A jeden, drugi,trzeci dochodził do światła splendoru, podciągał się coraz wyżej, na te tarasy coraz wyższe, i  truł wszystko po drodze, co mu zawadzało, co mu urągało, co go zawstydzało może, jak miał

     jeszcze trochę wstydu. Jak miał jeszcze trochę wstydu, to wlewał truciznę w ten kryształowykielich albo pchał tam sztylet jak do pochwy niby i podciągał się, podciągał się na te tarasycoraz wyższe, a Bóg to widział i zwani historycy, i biedni ludzie, i znowu pytaliśmy: „kiedynadejdzie sprawiedliwość?" I umieraliśmy z tą niewiadomą. Ile razy to pytanie już padało znaszych ust.

    Ale to są wielkie kariery: Augusta, Tyberiusza, Kaliguli, Klaudiusza-Jąkały i innych. Bardzodużo o tym czytałem w miejskich bibliotekach, kiedy na dworze padał deszcz albo śnieg, albowiatr dmuchał przejmujący czy zawieja hulała albo piszczał mróz. 

    Przejechało parę samochodów, ale nie łapałem żadnego, bo chciałem iść jeszcze. Zaczynałasię zresztą, mimo wszystko, mimo wszystkich strasznych ludzkich nieszczęść, głodu, wojen,zarazy, klęsk ognia i wody, zaczynała się mimo tego wszystkiego prawdziwa natura po obustronach szosy. Słońce podnosiło się po prawej, a znad pól podnosiły się też opary, wilgoćziemska podnosiła się ciężko i szerokimi falami, wolno, prawie że bez ruchu, nie tak jaklatem o wczesnym poranku, kiedy słońce od razu żarliwie parzy ziemię i opary znad pól

     prawie że buchają. Żebym tak całe życie, mówię, miał kawałek chleba włożyć do ust i żebymtak dalej zdrów był jak teraz i szedł sobie brzegiem szosy o poranku, to to jest dla mnienajwiększa kariera i lepsza mi się nie śni i nie śmie mi się śnić. Kariery. Największe, najsławniejsze kariery, czym one są przy takim poranku, przy takimsłońcu wstającym czerwono tam na prawo? Po co, tak pytam, oczy są? Ja teraz stanąłem. Ja

    teraz stanąłem i patrzyłem na wschód, i mówię, że oczy o tej godzinie są po to, żeby patrzećna słońce wstające. Bo to jest prawdziwa największa sława i jeszcze raz mówię, że ludzie o

  • 8/19/2019 1966...Edward Stachura - Opowiadania...Falując Na Wietrze

    3/70

    tej godzinie powinni wszyscy na progi swoich domów wychodzić, bo niewiele jest nam dane,niewiele jest nam dane. I przecież wiemy, wiemy, tę jedną rzecz najsławniejszą, że przecieżkiedyś, gdzieś tam, kiedyś, gdzieś tam przecież, gdzieś tam umrzemy, zginiemy, w. ziemięnas zakopią, w piach, ciemności nas pokryją. Wieczne ciemności nas pokryją i nigdy jużświatło nas nie dotknie, nigdy już więcej nie odbije się w naszych oczach b lask. Dlatego,

     przez tę pamięć, mówię, ludzie w porze świtania powinni na progi swoich domów wychodzići przywitać dzień wstający, słońce wschodzące nad półkulą. Bo przecież, kiedyś, gdzieś tam,kiedyś... A co jest równe śmierci? Co może równać się ze śmiercią niezrównaną? Jest cośtakiego? Może trąbka grająca? Trąbka grająca, czy to nie jest strasznie wielka rzecz. Albo

     bęben do boju. W pierwszej chwili, w pierwszym porywie to są rzeczy, które są jakbywiększe od śmierci. Ale to tylko w pierwszym porywie, mówię. Potem to ona, trąbka, już leży

     pogięta na piersi trębacza przestrzelonego, a bęben tak samo rozpruty jak brzuch jego panakochanego. A co jest nad nimi? Co nad nimi krąży? Śmierć. I słońce. Bo ono jeszcze tylkomoże równać się ze śmiercią niezrównaną. O, ja, który wiem, ja, który wiem i który nie zapominam, że śmierć mnie kiedyś obejmie,witam słońce wschodzące, każdy dzień z radością straszliwą i uczę się co dzień żyć prosto i

     jasno, i uczę się też tak samo nie opędzać smutku niepojętego, bo on się nie da odpędzić,tylko nosić go ze sobą jak dolę swoją, nie jak buty letnie i buty zimowe, ale jak głowę, któraczasami boli.

    Ruszyłem dalej drogą wiodącą. Słońce powoli podnosiło się i było też trochę cieplej jednak i będzie cieplej jeszcze jednak za godzinę czy za dwie, chociaż nie za wysoko podniesie sięsłońce listopadowe. I będzie coraz mniej się podnosić, coraz niżej z każdym dniem, corazmniejsze półkola będzie opisywać. Ale za to od Nowego Roku przyjdzie drugi skok. Każdydzień będzie coraz dłuższy, słońce będzie coraz większe półkola robić, przyjdzie

     przedwiośnie, potem wiosna i nastąpi lato nareszcie i wtedy już, żeby pokazać, jak słońcechodzi po niebie, trzeba będzie ręką wielkie półkole zrobić nad samą głową. Dreszcz mnie nagle przeszedł, co to jest, że aż kolana mi się lekko ugięły. Co to jest właśnie,że mnie nieraz taki dreszcz przebiegnie, jakby mnie ktoś wszędzie naraz dotknął, i kolana sięuginają na prostej, równej drodze? Nieraz to od zimna, to może być, ale nieraz przecież nie

     jest wcale zimno i nagle coś tak potrząśnie. Ludzie na to mówią, że to śmierć człowieka przeskoczyła. To jest bardzo obrazowe i nie tylko, bo to jest taka jakby przestroga, żeby byćskromnym, żeby nie zapominać o śmierci, bo ona jest wszędzie i człowiek ani się nawet niespodzieje, kiedy ona go może rozsypać w kawałki. Człowiek ani się nawet nie spodziewa, tak jest. Weźmy na przykład taką rzecz. Taka rzecz mi

     przyszła na myśl. Widzimy jakiś nekrolog nieraz na murze i my znamy to nazwisko.Podchodzimy bliżej. Podchodzimy i idąc do tego afisza, te parę kroków, przyjęliśmy takąmyśl, już żeśmy dopuścili taką myśl, że ten nasz znajomy o tym nazwisku —   nie żyje.

    Podchodzimy i widzimy wtedy, że imię się nie zgadza albo lata, albo zawód, albo coś innego.Ale po co to mówię? Mówię to po to, że ten nasz znajomy o tym nazwisku, który gdzieś tamchodził w tym czasie albo siedział i pił, nigdy by się takiego czegoś nie spodziewał, że on dlakogoś był przez małą chwilę w krainie umarłych i że właściwie wrócił stamtąd,  skąd się niewraca.

    Stanąłem trochę. Obejrzałem się do tyłu, na miasto, które było teraz na pewno już całkiemrozbudzone, gdzieś koło ósmej powinno być, ludzie do roboty, dzieci do szkoły, wielki ruch

     panuje tam teraz. Ale ja byłem daleko. Zawsze jak jestem w mieście i patrzę i patrzę na tenwielki ruch, na ten, co się ciągle gdzieś śpieszy i pędzi, to myślę, że ten wielki ruch miastowyto nie jest właściwie żaden prawdziwy ruch, tylko tak zwana iluzja. Wszyscy gdzieś biegną,

     podążają, pędzą, byle prędzej i oto. I oto wieczorem wszyscy znajdują się tam, skąd rano

    wyskoczyli ze swoich pudełek. Mówię może trochę śmiesznie, ale wcale nie złośliwie, bo nieo to chodzi i ja nie posługuję się złośliwością. Ja się lituję nad ludźmi złośliwymi. To są małe

  • 8/19/2019 1966...Edward Stachura - Opowiadania...Falując Na Wietrze

    4/70

    typk i. Ilu znam, to jeszcze nie widziałem, żeby się któryś powstrzymał, jak jest okazja, co sięnadarza. Nędzne typki. Zauważyłem, że oni to uważają za coś, co wypływa z wielkiej dzie-dziny inteligencji, a może nawet z siódmego zmysłu. Aleja byłem daleko. I jeszcze się oddalałem, bo już dawno ruszyłem dalej. Miasto zostawałow tyle i jego wielki niby ruch. Tu cicho było na świecie. Wiatr się jakoś nie pokazywał i

     piękne, piękne liście leżały sobie pod drzewami, czekając na powiew jakiś boski, co by jeożywił jeszcze ostatni raz, co by je zakręcił w tańcu ostatnim, zanim spadnie śnieg, zanimzakopie je biała śmierć. Podniosłem kilka, żeby oglądać, zanim i mnie zasypie śnieg jakiśwczesny niespodziewany. Przystrojone były na ten ostatni taniec w to, co byłona jpiękniejszego, w najpiękniejsze suknie, jakie tylko są, w tak zwane gamy. Nie pierwszyraz podnoszę jesienne liście i oglądam, co rok to robię, ale czy moje zachwycenie jestmniejsze za każdym ostatnim razem, niż za pierwszym razem, kiedy podniosłem jesiennyliść? Nigdy. I nie potrzebuję chyba mówić, że odwrotnie jest. Bardzo podobne jest to samo zniektórymi melodiami, których można słuchać bardzo wiele razy i one nie przestają się wcale

     podobać, tylko odwrotnie właśnie, coraz więcej się podobają, coraz nowe piękności z nichwypływają i już nie tylko uszy słuchają wtedy, ale wszystko jest zasłuchane, całe ciało słucha

    i się poddaje. Patrzyłem na liście, na te kolory niespotykane i delikatność i czułem, że nietylko moje oczy są zachwycone, ale całe ciało i nawet nogi w butach, i nawet plecy z tyłu podkoszulą, i czoło, czułem, jak mi się wygładza. Ale wiatr się jakoś nie pokazywał. To było dziwne dosyć o tej porze roku. Miesiąc listopad,miesiąc grudzień to są przecież najulubieńsze miesiące wiatrów i ciemnych chmur pędzących.A tu cicho było na świecie. I ładnie. Bardzo pięknie. Chociaż nie była to żadna arcyokolica,urozmaicona i bogata, tylko zwykła równina, zwykła szosa drzewami nierówno porośnięta itu, i tam rosły niskie krzaki, gołe zupełnie, bez liści, ale wisiały na nich czerwone owoce,kulki takie czerwone i to tak wyglądało, jakby z tych krzaków kapała najczystsza krew. To

     był na pewno jeden z ostatnich tych dni. To był na pewno jeden z ostatnich tych dni. Wiedziałem, że jak wiatr teraz wyskoczy, to on

     już się nie skryje z powrotem, tylko będzie dmuchał i dmuchał całymi dniami i nocami.Wiedziałem, że jak chmury teraz wejdą na niebo, to one już długo nie odsłonią widoku, tylko

     będą się kulać i kulać od jednego końca do drugiego, a za nimi coraz nowe i jeszczeciemniejsze, i noce wcześnie będą zapadać, ani wieczoru, ani popołudnia, tylko poranek paręgodzin, dzień parę godzin i już noc zapada czarna straszliwie, że idzie się z ręką naprzódwyciągniętą i maca się czarne powietrze. 

    Nie zlęknę się 

    Szedłem ulicą szeroką, a raczej chodnikiem szerokim niezmiernie na jakieś pięć metrów iwysadzanym drzewami pielęgnowanymi, a ulica była obok, jeszcze pięć razy szersza. Bo

     byłem w wielkim mieście. Bardzo wielkim. W tak zwanej stolicy po prostu się znajdowałem.Ale nie po raz pierwszy w życiu, tylko już po raz któryś. Tak że nie czułem się dziko, jak to

     bywa. Nie czułem się tak, jak to bywa w jakimś mieście po raz pierwszy: trochę dzikowłaśnie, chociaż mam ogromne, no, ogromne obycie w tych sprawach i bardzo często nie madwóch, trzech miesięcy, żebym nie wysiadał albo nie przytaskał istnienia mojego do jakiegośmiasta czy miejscowości po raz pierwszy widzianej na oczy. Chyba, ale to chyba, że mamdobrą robotę. Wtedy w takim miejscu moja noga  postoi dłużej, bo staram się trochę walutynagromadzić na ten czas. Na jaki czas? 

     Na ten czas niewymowny, który mnie co ileś tam napada, kiedy nie mogę nic, nic a nic, kiedyrzucam wszystko, najpiękniejsze miasto czy okolicę, najporządniejszych jeszcze ludzi,

  • 8/19/2019 1966...Edward Stachura - Opowiadania...Falując Na Wietrze

    5/70

    najlepszą robotę nawet, najlepszy dobry początek i idę. Idę, bo duch mnie opętał. Szumwielki. Wielkie ściśnięcie serca. Smutek niezmierzony. Litość niewiadoma. Trwoga nieznana.Idę wtedy na jakieś ubocza, bokami chodzę, ciszy szukam najmożliwszej, spokoju, bezludzia,

     pustyni jakiejś, ale gdzie, więc jakieś małoludzia najmożliwsze, najlepiej na drogi sięwypuszczam. I tak idąc myślę. Myślę. O tym, o czym każdy chyba myśli czasami na pewno,

    aleja za często, za często. Trwoga mnie ogarnia i smutek bezbrzeżny, serce moje ściska się i boli, rozciąga się i boli, głowa moja płynie. Tam gdzie każda głowa płynie może nieraz, ale jaza często, za często. 

     Non timebo millia populi circumdantis me; exsurge Domine; salvum me fac, Deus!

    Salvum me fac, Deus, ąuoniam intraverunt aquae usque adanimam meam! Infixus sum in limo profundi; et n6n est substantia!

    Znam to zawołanie. Kiedy się tego uczyłem, dawno, dawno, byłem sobie chłopaczek iuczyłem się tego dla śpiewania, dreszcz mnie wtedy żaden najmniejszy nie przeszedł.Chłopaczek byłem. Słowikiem byłem w chórze. Nie rozumiałem tych słów przeze mnieśpiewanych. I zapomniałem o tym. I zobaczyłem to potem, kawał czasu potem, w jednejksiążce, dobry kawał czasu potem, parę ładnych lat, jedenaście jakieś lat, a z tego sześć lat

    ostatnich byłem już sam na sam. Czytałem książkę w jednej miejskiej bibliotece, na dworzena pewno musiało być tak, że deszcz może, wiatr, zimno, mróz, na pewno coś takiego, sześćlat już miałem za sobą życia sam na sam i tu już żadna godzina nie była stracona, tu sięwszystko liczyło i nawet godziny snu. One się nawet liczyły na złoto. Deszczowy czyli musiał

     być dzień albo już nawet pierwsze mrozy, to wszedłem do miejskiej biblioteki, które, jużtylko to powiem, że są wielkim, wielkim wynalazkiem, takim samym prawie albo i nawet ta-kim samym jak miejskie łaźnie czarowne. Poszukałem sobie książki i zacząłem czytać,czytałem dosyć długo i zobaczyłem naraz te słowa wtrącone: „Non timebo millia populicircumdantis me" i przy pomniały mi się od razu te słowa, od razu natychmiast mi się przy-

     pomniały, jak je śpiewałem kiedyś, kiedy słowikiem byłem w chórze kościelnym i nierozumiałem, co śpiewam. Pod spodem, na dole, tłumaczenie było tych słów. Przeczytałem to idreszcz mnie przeszedł. Bo to było  tak, że ja jedenaście lat musiałem czekać, żeby siędowiedzieć trafem przypadkowym, że to, co ja śpiewałem jako słowik dumnie, to nie byłowcale śpiewanie piękne łagodne, ale zawołanie straszliwe, krzyk, wejście na góry wysokie istanięcie z zaświatami oko w oko. Sam na sam.Te słowa znaczyły tak: „Nie zlęknę się tysięcznych rzesz, co mnie obstępują; powstań, Panie;ocal mnie, Boże! Ocal mnie, Boże, albowiem wody sięgają aż do mojej duszy! Ugrzązłem wmule przepaści; i nie mam żadnej podpory!" Te słowa znaczyły to. To było wołanie. Wołaniena pomoc. I to nie był, jak to mówią, fałszywy alarm albo piękne słowa na wiatr, bo przecieżwidziałem, co to jest, co za ogień z tego bije i co za smutek i beznadziejność, bo to się czuło i

     było napisane jasno. Więc on, który to pisał, który to wołał, prosił na pomoc Boga wszechmo-

    gącego, w którego wierzy, a raczej chce wierzyć, bo widać, że tak bardzo już nie wierzy, żewłaściwie to on już nie wierzy też nawet w Boga swojego, i rozpacz go ogarnia. Wielkaczarna rozpacz. „Ugrzązłem w mule przepaści; i nie mam żadnej podpory!" Zapadałem wkipiele, w jamy przepastne, w wilcze doły niezgłębione, ziemia mnie chłonie, piaski ruchome;i nie mam żadnej podpory. Te słowa znaczyły to. Wielka rozpacz. Ja bym się na pewno przejął tymi słowami, bo trudno niemożliwie tu było przejść obok i iśćspokojnie dalej, ale miałem w głowie ten widok, jak ja to śpiewam dla sztuki dumnie, jakartysta ze spalonego teatru, jak dziecię. I przez to, przez ten widok właśnie, pamiętam,

     przejąłem się do wielkiej potęgi. I wstyd mi się zrobiło za siebie, powiedziałem cicho: —   przepraszam cię, człowieku, przepraszam cię, stary —   powiedziałem cicho normalnie, nie jak  bym zwariował naraz, ale jak człowiek zdrowy na umyśle, który wie dobrze, co robi i 

    mówi. Wstyd mi było za siebie, a raczej nie tyle za siebie, ile wstyd normalnie, bo niemogłem mieć do siebie wielkich pretensji i żalu, bo byłem mały, to znaczy młodziutki, to zna-

  • 8/19/2019 1966...Edward Stachura - Opowiadania...Falując Na Wietrze

    6/70

    czy chłopaczek, dziecię właśnie. I naprawdę nie mogłem mieć do siebie wielkiego żalu o takąniestosowność i nietaktowność, bo byłem nieświadomy, jak to mówią, i nie miałem jeszcze zasobą ani jednej, ani jedynej godziny życia sam na sam. Oko w oko. Tylko żyłem w wonnychoparach, w kolorowych dymach, w kłamliwym świecie dzieciństwa. Mój Boże, tego ja teraz nie zrozumiem już chyba nigdy, jak czytam wszędzie albo słyszę

    wkoło w krąg: „cudowny świat dzieciństwa". Jak słyszę wszędzie i czytam w książkach, że to jest najpięk niejszy czas  —   dzieciństwo, najpiękniejszy czas życia naszego ciężkiego, żetrzeba wracać myślą do tamtych czasów najmilejszych, żeby ocalić, uratować stamtąd, co sięda, bo to jest, i tak dalej. I nie tak dawno list mnie doszedł długi od przyjaciela drogiego,gdzie on mi pisze, że nawiedzają go wspomnienia dzieciństwa cudowne pełne światła i żewidzi, jak za oknem dzieci grają w piłkę wesoło, a dwóch chłopaczków się ściga z psem i żeon by chciał zatrzymać ich i namawiać, żeby się wysilili mocno i zapamiętali te chwile wła-śnie, jak się tak bawią wesoło, bo potem, później... Mój Boże, ja tego chyba nie zrozumiem już teraz nigdy. Bo dla mnie „cudowny światdzieciństwa" to jest czas zmarnowany i ja go nienawidzę. I znowu mówię nie jak człowiek, naktórego padł nagle obłęd święty, ale jak człowiek zdrowy na umyśle i przytomny w swoich

    władzach, który wie dobrze, co robi i mówi. Więc mówię: czas dzieciństwa to jest dla mnieczas zmarnowany, czas fałszywy i nędzny. Wiosna życia! To nie jest dla mnie nawet

     przedwiośnie z pierwszymi sasankami nieśmiałymi. To jest zmar nowany, stracony na zawszeczas. A nawet czas to nie jest żaden, tylko dym z kadzideł. Czas to jest, gdzie liczy się każda

     jedyna godzina dnia i nocy. Gdzie się nie zapomina, że się żyje i że się umrze. I gdzie sen jest,dlatego nielekki, nielekki. Czy to jest to „cudowny czas dzieciństwa"? Czekam. A czy to nie

     jest może zwykłe złodziejskie spijanie bratniej krwi i innych soków, czyli życie jemioły? Niewinne. Bardzo niewinne niestety. Mówię niestety, bo jakby to nie było niewinne, jakby to było winne, to można by to było jeszcze odkupić jakoś. Na to by się musiał znaleźć czas. Atak to jak? Jak to jest niewinne.

    Czyli życie jemioły więc. To po co, po co tak pisać i tak mówić: „cudowny, najpiękniejszy,świetlisty, niezastąpiony, anielski, trzeba ocalić"? Po co? Kiedy tu się wstydzić trzeba wgruncie. Mimo wszystko. Tak może, jak się człowiek za innych nieraz wstydzi. Może jakośtak. Tak ja się wstydziłem, kiedy zobaczyłem po tylu latach, co ja też za słowa śpiewałemszarmancko jako słowik w chórze braciszka, który, mówili, że sam komponuje melodie.

     Niewinnie. Niewinnie niestety. Bo jakby to było winne. I wstydziłem się nie za sie bie, ale zadzieciństwo właśnie, za kogoś innego. Bo nie byłem cudownym dzieckiem.Więc pisałem przedtem, że nie mogę zrozumieć, i dziwię się bardzo, jak słyszę wszędzie iczytam o „cudownym świecie dzieciństwa". I to u największych, najsławniejszych ludzi

     pióra. To mnie bardzo dziwi, że tak myślą jednostronnie. Bo dla mnie, nie będę powtarzał.Chociaż ja też, wygląda, że myślę i uważam jednostronnie, i tak jest rzeczywiście, ale dla

    mnie moje krótkie życie nigdy nie będzie za długie. I dla mnie tylko to się liczy, gdzie próbuję wiedzieć, co się dzieje dokoła. Pisałem też przedtem o tym czasie, który mnie, co ileś tam na pada, kiedy nie mogę nic, nic anic, kiedy rzucam wszystko, najlepszy dobry początek i tak dalej, i tak dalej, nie będę

     powtarzał. Szedłem chodnikiem stolicy szerokim niezmiernie, wysadzanym drzewami pielęgnowanymi, a ulica była obok i chyba jasne jest, że na padnięty byłem właśnie przez tenczas.

    Przez ten czas, który i tamtego napadł, który napisał te słowa, i których ja nie przepisuję, nie przepisuję, tylko piszę tak samo jak on, te słowa niewymowne: „Non timebo millia populicircumdantis me; exsurge Domine; salvum me fac, Deus! Ocal mnie, Boże, albowiem wodysięgają aż do mojej duszy! Ugrzązłem w mule przepaści; i nie mam żadnej podpory". I tak

    samo jak on chcę wierzyć. I tak samo jak on już nie wierzę, właściwie od dawna, a kiedyświerzyłem tak mocno, tak pięknie, a potem przestawałem powoli, nie wiem dlaczego, a tak

  • 8/19/2019 1966...Edward Stachura - Opowiadania...Falując Na Wietrze

    7/70

    chciałem, tak chciałem mocno z całej duszy mojej pragnącej, ze wszystkich sił moich ostrych,chciałem wierzyć w Ciebie, Boże mój, ale przestawałem powoli, uchodziła ze mnie wiaraojców, stara dobra religia, ile razy, Boże mój, klękałem w nagim polu lub w lesie i modliłemsię do Ciebie, żebyś tchnął mnie, żebyś zatrzymał mnie przy swoim boku, ile razy drogą idąc

     pustą samotniczą czy ulicą ludną wielkiego miasta, czy chodnikiem stolicy szerokim

    niezmiernie, ile razy, Boże mój, chciałem w Ciebie wierzyć mocno i bezpamiętnie, aleuchodziła ze mnie wiara ojców, stara dobra religia, nie wiem jak, nie wiem którędy, nie wiemdlaczego, bo nie dlatego, że nauki postępowe i nowoczesne, nie rozumowo, niekonieczniedrogą rozumową, nie wiem, Boże mój, ale tak jest, jak mówię, i teraz i już od dawna dosyć

     jestem niewierzący w Ciebie, Boże mój. I mówię Ci to prosto i śmiało. W oczy. Sam na sam. Ale kiedy: „Non timebo millia populi circumdantis me; exsurge Domine; salvum me fac,Deus!", kiedy wymawiam „Salvum me fac, Deus, quoniam intraverunt aquae usque adanimam meam!", kiedy wypowiadam w czasie stanów moich to zawołanie straszliwe, tomówię to nie bez wiary, o nie. Mówię to z wiarą. Z wiarą w drugiego człowieka. W drugiegoczłowieka, który umie i potrafi być bogiem i czasami jest, chociaż takjest, że najczęściej jestniczym al bo niewiele czym, albo padalcem. Ale czasami potrafi być bogiem drugi człowiek i

    czasami jest. Wtedy, kiedy jest człowiekiem. I tu jest wiara moja. Tu jest wytłumaczeniewołania mojego, odezwy mojej: „Non timebo millia populi". Mogłem tak nie myśleć kiedyś i tak nie myślałem, zaiste nie. Ale teraz po tylu widokach i

     przez tyle lat, ja, który całą koronę przeszedłem w jedną stronę i w drugą, i widziałem i widzęco krok, jak się wali, jak się wali ludzkość a rosną pomniki, teraz ja już mogę myśleć iuważać, że człowiek, kiedy jest człowiekiem, jest bogiem. I tu jest wiara moja bita ikaleczona tyle razy i jeszcze ile razy, ale niezachwiana. Ale niewzruszona.

    A co to jest marzenie? Marzenie to jest coś innego. Zupełnie inna rzecz. Marzenie nie jesttakie potrzebne jak wiara czy jak woda, czy jak gaz, tlen. Chociaż marzenie też może być

     bardzo prze piękne. Powiem tu nie swoje marzenie, które powiem kiedy indziej. Powiem tumarzenie, jakie uszy moje słyszały od jednego człowieka, który człowiekiem, więc który jestdla mnie bogiem. Więc on, ten bóg, powiedział mi, że ma jeszcze takie marzenie, żeby sięznaleźć na wielkiej pustej łące wczesnoletnią słoneczną porą, żeby się tam ułożyć w trawie iżeby przyszedł do niego młody cielak i polizał go po twarzy. 

    Płynięcie czasu 

     Nocuję od kilku dni w wagonach na bocznicy. Przyszła mi ta myśl--olśnienie kilka dni temuwłaśnie, kiedy po robocie chodziłem nad morzem długi czas, a potem koło portu, a potem po

    torach  —   na bocznicę mnie zaniosło. Patrzyłem na wagony stojące tam po siedem, osiemsztuk i wpadło mi nagle, że to jest przecież coś dla mnie. Zjawiłem się tu, w tym portowym mieście, niedawno. Nie przyjechałem tu szukać szczęściaani dlatego, że tu mnie akurat poprowadziła nitka żywota gzygzakowata. Przyjechałem tunormalnie za robotą. Potrzebowałem pieniędzy na zimę, która czaiła się tuż za horyzontem,gotując się do skoku, żeby już potem wielkimi krokami. Czułem już w powietrzu tę słynnąniecierpliwość, która jest zawsze na przełomie jesieni i zimy i która jest też tak samo na prze-łomie zimy i wiosny. Niecierpliwość w powietrzu jest ta sama tu i tam. Ale nie ta sama, nie tasama jest niecierpliwość u ludzi w czekaniu na jedno, a na drugie. Podmuch zimy i podmuchwiosny: dla mnie i według mnie to jest wprost różnica śmiertelna. Potrzebowałem czyli pieniędzy na zimę, która, jak już mówiłem, czaiła się, i potrzebowałem

    też trochę grosza na jakiś prezent, który chciałem zrobić jednemu małżeństwu za okazaną mi pomoc w jednej sprawie i za to jeszcze bardziej, że się kochali pięknie i przyjaźnili ze sobą,

  • 8/19/2019 1966...Edward Stachura - Opowiadania...Falując Na Wietrze

    8/70

    co się bardzo rzadko widuje i coraz rzadziej w tych gigantycznych czasach. Tylko widzi sięwszędzie rozkładówkę, walące się gmachy. Życie na ostrzu. Nędzę się widzi i żałość.Rozkładówkę. Trupa litosnego, który kiedyś cały był żywą pochodnią, a oczy mieniły mu się

     jak perły i głos mu się mienił jak perły, i oddech mu się mienił jak perły, a teraz trup litosny. Nędza i żałość. Rozkładówka. To się teraz widzi w tych gigantycznych czasach.

    Więc chciałem ja temu małżeństwu ofiarować jakiś prezent za to, co już powiedziałem, że siękochali pięknie i długo, bo nie byli już bardzo młodzi. Nie byli już bardzo młodzi. Ale oczyim się ciągle mieniły jak perły. I patrzeć na nich, nie znając ich, to się myślało, że chybaniedawno musieli się poznać, tak sobie usługiwali z radością i nie przerywali sobie wmówieniu, tylko jak jedno mówiło, to drugie słuchało. Więc patrzeć na nich to mnie bardzo

     podnosiło na duchu, tak jak się widzi nieraz jakiś czyn szlachetny mały najmniejszy, nawetzwykłą grzeczność tak zwaną, i lepiej się wtedy trochę robi, że jednak nie jest tak źle, żemoże jednak nie zagryzą się w końcu wszyscy nawzajem, że może jednak nie zostanie z tegowszystkiego kamień na kamieniu. Ten prezent jakiś, który chciałem im zrobić, pomyślałem sobie, że to będzie też prezent odemnie dla miłości w ogóle, która to potrafi, że kamień drży jak listek brzozowy na wietrze. 

    Ale zacząłem, że nocuję od tygodnia w wagonach na bocznicy. Tu się zagościłem. Przyszłami ta myśl-olśnienie tydzień temu właśnie, kiedy po robocie chodziłem nad morzem długiczas, a potem koło portu, a potem po torach  —   na bocznicę mnie zaniosło. Patrzyłem nawagony stojące tam po siedem, osiem sztuk i wpadło mi nagle, że to jest przecież coś dlamnie. Przypomniało mi się, że ja widziałem gdzieś taki widok, jak w jednym wagoniemieszkali ludzie, rodzina jakaś, a może i dwie, firanki na oknach normalne domowe, komin

     był na dachu wagonu, pamiętam dobrze, długa wąska rura, dym z niej szedł, więc musiał byćtam piec wstawiony i ludzie musieli się tam ściskać wokoło, zima była, przypominam so bieteraz dobrze, nawet tam podszedłem blisko, taki byłem zdziwiony, młody jeszcze, bardzomłody. Teraz jestem dużo starszy. W sierpniu skończyłem dwadzieścia dwa lata. To znaczy oddwóch miesięcy mam dwadzieścia trzy lata. Od dwóch miesięcy jestem w dwudziestymtrzecim roku. A za trzy lata będę w dwudziestym szóstym. Widzę to jakoś. Ale za siedem lat

     będę miał trzydzieści lat i widzę to już bardzo mętnie. Bardzo mętnie. Dalej już nic nie widzęzupełnie. Czarne powietrze nieprzebyte. Bardzo to jest dziwne to płynięcie czasu.  Kiedyśmiałem na przykład dziesięć lat. A jeszcze przedtem miałem pięć lat, cztery lata.

     Nigdy się chyba tak jak należy nad tym nie zastanawiałem: nad płynięciem czasu.Dwadzieścia pięć lat temu na przykład nie było mnie zupełnie. Nie istniałem. Może istniałemw czyimś marzeniu, to może być możliwe i to jest dla mnie strasznie miła myśl. Strasznie

     pięknie mnie ta myśl obezwładniła, że może istniałem w czyjejś tam głowie marzącej,dwadzieścia pięć lat temu, kiedy mnie jeszcze nie było, kiedy żadnej fotografii mojej nie było,

    kiedy mnie jeszcze żadne oko nie widziało ani żadna woda nie odbiła. To jest dla mniestrasznie piękna myśl i kołysząca. Ale wracam do tamtego: o płynięciu czasu. Dwadzieścia pięć lat temu na przykład nie byłomnie, bo rzeczywiście mnie, mimo wszystko, nie było, a czas płynął. Czas płynął. Sto lattemu też czas płynął tak samo. Tysiąc lat temu też. Widzę to zupełnie dobrze. Dziesięć ty-sięcy lat temu też widzę, że czas płynął i widzę tam siebie zupełnie wyraźnie i jasno. Co to

     jest, że tak daleko widzę w tył, tysiąc, dziesięć tysięcy lat w tył, a nie widzę się zupełniedziesięć: raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem dziewięć, dziesięć lat naprzód.Tylko czarne powietrze nieprzebyte. Naprawdę co to jest? Usnąłem wczoraj nie z tą ostatnią myślą złowrogą, że nie widzę siebie zupełnie za dziesięć latnaprzód, tylko z tą słodką myślą i kołyszącą, że istniałem może w czyimś marzeniu, jak mnie

    nie było wcale zupełnie, jak mi jeszcze było daleko. Ale może już ktoś chciał jednak, żebymsię urodził, żebym wypełnił takie i takie czyny, żebym pomścił może kogoś, czyjeś krzywdy i

  • 8/19/2019 1966...Edward Stachura - Opowiadania...Falując Na Wietrze

    9/70

    łzy albo coś innego może, żebym odkupił czyjś straszny grzech, czyjeś winy ciężkieniezmazane albo coś innego może, żebym dokończył dzieła, nie wiem. Z tą myśląniesamowitą usnąłem wczoraj, która mnie obezwładniła całkiem, że prawie nie oddychałem.Leżałem na tych aksamitnych pluszowych siedzeniach w przedziale pierwszej klasy, wciemności czarnej —   bo na niebie było bezkrólewie —  i ta myśl mnie ściskała za gardło. 

    Obudziła mnie ta sama sprzątaczka co wczoraj, przedwczoraj i trzy dni temu. Przychodzą tu oszóstej posprzątać wagony, umyć, wytrzeć szyby od środka, pozamiatać w korytarzach i w przedziałach, bo ta wielka myjka, co tryska wodą z mydłem i pod którą się przepuszczawagony, wymyje je tylko od zewnątrz. W środku muszą posprzątać sprzątaczki. Potem

     przyjeżdża lokomotywa i zabiera skład, żeby go podstawić na jakiś tor przy umówionym peronie, gdzie już czekają ludzie, żeby wsiąść i zająć dobre miejsce albo jakiekolwiek.Obudziła mnie lekko, dotknęła mi ręki leciutko i patrzyła, jak otwieram oczy i jak znowuzamykam, bo zobaczyłem, że to ona, i spać mi się chciało bardzo. Wczoraj nie mogłem długozasnąć. Myślałem długo o jednej rzeczy, która jest taka niezmierzona, że można by całe życienic nie robić, tylko o tym myśleć. I to już by była kropla w morzu. I to też by nic nie dało.Myślałem o płynięciu czasu. A potem ta myśl. Ta myśl potem zawrotna, że może istniałem w

    czyimś marzeniu, w czyjejś tam głowie marzącej, kiedy mnie jeszcze nie było, kiedy mi jeszcze było daleko.  —   No wstań już. Usiadłem z zamkniętymi oczami ciągle. Jeszcze małą chwilę. 

     —  Tak mi się nie chciało cię obudzić, bo tak spałeś ładnie, śmiałeś się przez sen, to znaczy,miałeś taką minę śmiejącą, że aż nie mogłam cię obudzić. Dobre pięć minut tu siedzę i widzę. Otworzyłem oczy. Ale musiałem wciągnąć w to wolę wyćwiczoną, żeby je otworzyć, takamnie senność niewoliła. 

     —  Wczoraj, jak przyszłam, spałeś całkiem inaczej. Miałeś zaciśnięte zęby, przedwczoraj też,od razu cię obudziłam. Na pewno ci się coś niedobrego śniło. Ale nie pytałam co, żebyś sobienie przy pominał niepotrzebnie. Poprawiłem sobie włosy palcami i zacząłem rozcierać nogi i ręce na krzyż, bo zdrętwiałemdosyć, ale normalnie. Ranki już chłodne wstawały od dawna. W pociągach jeszcze nie palili.Jakby palili, to zawsze by tego ciepła trochę zostało w wagonach. Ale jeszcze nie palili. I byłytylko resztki małe i zwiewne tego ciepła, co ludzie ci zostawili, którzy jechali tym  pociągiem.Kiedy przychodziłem na noc, czułem je jeszcze wyraźnie. Niezbadane są drogi. 

     —  Zmarzłeś, bidaku. Ścierpłeś.  —  Trochę. Za to wypocę się przy taczkach.  —  Byłeś wczoraj w robocie?  —  Byłem.  —  Dobrze. To dobrze. Ale co z tobą będzie? Jak ty chcesz tak dalej?

     —  To będzie, co ma być. Dam sobie radę. Niech się pani nie martwi.  —  Jak ja mam się nie martwić, jak widzę taką ludzka krzywdę, jak marnieje po wagonachczłowiek, jak ja mam... 

     —  Idę. Do widzenia.  —   Poczekaj. Poczekaj. Już nic nie będę mówić ani pytać. Przyniosłam ci trochę chleba zesłoniną. 

     —  Pani ma dla siebie? —  Mam, mam. —   Niech pani pokaże.  —  Masz. Widzisz.Jadłem, a ona patrzyła na mnie, jak jem. 

     —  Usiądź —   powiedziała. Usiadłem. Nie wiem, jak ona w niektórych chwilach na mnie patrzy. Zupełnie jakimiś nie

  • 8/19/2019 1966...Edward Stachura - Opowiadania...Falując Na Wietrze

    10/70

    swoimi oczami. Coś się wtedy z nią dzieje. Jakieś fale w nie przypływają. Ona sama chybanie wie, co to jest. Bardzo ładną ma twarz wtedy, chociaż nie jest młoda, tylko starsza. Zjadłem, wytarłem usta przedramieniem, podziękowałem bar dzo grzecznie i powiedziałem,że idę się trochę umyć i że będę już leciał. Nic nie powiedziała. Zamknąłem cicho przedział,nie mówiąc: „do widzenia", nic nie mówiąc, nie mówiąc też: ,Jeszcze Polska nie zginęła", tak

     jak mówiłem do niej ze śmiechem, żeby ją rozweselić, kiedy się żegnałem, idąc do roboty.Zamknąłem cicho przedział, nic nie mówiąc. Bo nie chciałem jej przeszkadzać. Bowidziałem, że te fale ciągle w niej przepływają i było jej chyba do brze.Poszedłem do ubikacji, nalałem trochę wody z konewki do zlewu, który zatkałem papierem, izacząłem się myć, to znaczy płukać ręce i twarz zimną wodą półlodowatą, ale która jeszczenie zamarzła. Mrozu jeszcze nie było i nie zauważyłem jeszcze też przymrozków porannych,szronu, suchego wiatru, co ścina. Ale patrzeć niedługo. Patrzeć niedługo, jak szron oblecze

     poranki.

    Popłukałem się, ręce i twarz, i za uszami, żeby senność odpędzić. Nie mówię, że sięwymyłem, bo to jest żadne mycie bez mydła. Ale wczoraj po robocie byłem w łaźni.„Błogosławiona bądź łaźnia-boginia / kąpiel ty jesteś śródziemna malina / a wodotryski tylko

     promieniste / są jak pieszczoty wdzięku pełne czyste / Błogosławiona bądź łaźnia-boginia /łaska ty jesteś raj dla poganina / co wybiedzony utrudzony / przez najdalniejsze gwiazdy

     prowadzony / Więc bądź dla niego i grzeczna i chrzestna / umyj go uczesz ucałuj i przebacz /na długą drogę daj mu siły końskie i wachlarz wodny gdy się wścieka słońce / W listach dosióstr tkliwie go polecaj". Ułożyłem ją, tę modlitwę, zeszłej zimy. Ale mówię dalej. Więc

     byłem wczoraj w łaźni błogosławionej i wymyłem się za cały tydzień, który był. Jaki był, taki był. Wymyłem się do spodu. Dwie i pół godziny siedziałem w łaźni pod prysznicem i trochęw parze. Całą kostkę mydła wytapiałem za trzy osiemdziesiąt pięć. Prawie. Został plasterekcienki, ale wpadł mi pod deski, pod kratę i dałem spokój. Tak że brudny nie jestem. Popłukałem się i wysuszyłem papierem toaletowym, który akuratwisiał na swoim miejscu, którego akurat nie ukradli. Dziw. Brakowało go w całym pań stwie.Patrzyłem w lustro na moją twarz, na mój dwudziesty trzeci rok. A kiedyś miałem dziesięćlat, pięć lat, trzy lata. Wyskoczyłem z wagonu rozejrzawszy się na strony. Drzwi cicho za sobą zamykając. Ranek

     był chłodny. Ranki już chłodne wstawały. Zatrzęsło mnie parę razy z zimna jak nic, jaksłomkę, jak trzcinę myślącą, jak powiedział jeden. Tak, zima czaiła się tuż za horyzontem, tużza tymi ostatnimi wagonami jakieś dwieście metrów ode mnie. Znowu mnie zatrzęsło.Sprzątaczki dwie młode mnie zauważyły, jak wychodziłem na otwarte tory. Uśmiechnęły siędo mnie i zaczęły jakiś szept. Lubię, jak się ktoś do mnie śmieje. Dla mnie to jest tak, jakbymsiedział na słońcu. Uśmiechnąłem się też. A one szeptały cały czas i śmiały się jak na balu. Przeszedłem przez tory do drogi, do szosy i stanąłem w kolejce na przystanku trolejbusowym,

    żeby dojechać do miasta. Ludzie stali na przystanku, naród roboczy. Nikt nic nie mówił.Wszyscy milczeli, wyrwani z ciepłej pościeli gwizdem pierwszej albo drugiej syreny.Znajomi się witali i milkli. Niektórzy stali z zamkniętymi oczami. Może próbowali sobie

     piękny sen przypomnieć, co im się śnił. Kolejka rosła. Raz po raz ktoś dołączał i już nic sięnie ruszał, stał nieruchomo, zmieniając tylko nogę. Młody chłopak z dziewczyną rozmawialicicho, ale też zamilkli. Ponuro było. Ranek był taki i ten cały czas. Nikt w górę nie patrzył,ale niebo było takie samo. Ponure. Ciemne chmury zakrywały widok nad widoki. Przyjechał jeden trolejbus, ale nie stanął. Ani się obejrzał. Załadowany był do ostatniej deski.Minął jakiś czas, przepłynęły cicho bez plusku jakieś sekundy i minuty i drugi zajechał istanął. Hamulce mu zapiszczały dziko. Od razu się wszystko rozpadło: cały porządek rzeczy.Kto mógł, ten się ładował i nie patrzył. Czy się komuś dzieje krzywda. Czy ktoś był pierwszy

    w kolejce, czy ostatni z rzędu. Każdy myślał o sobie. Byleby on.  Nie był to widok chlebny.Jakby się ktoś przewrócił, zdeptaliby. Siła tu grała: łokcie, brzuchy i samozaparcie. Jakby się

  • 8/19/2019 1966...Edward Stachura - Opowiadania...Falując Na Wietrze

    11/70

    ktoś przewrócił, już by się nie podniósł. Zdeptaliby. „Żołnierze go nie żałują, jeszcze końmigo tratują". Nie był to widok chwalebny, mówię. Nie była to wielka chwila ludzkości. Mogłem się dostać. Mogłem się wśliznąć śmiało albo uczepić, ale zauważyłem, że jedzie ztyłu autobus tym razem. Trolejbus po jechał oblepiony wiszącymi jak winogrona. W autobusieteż był tłok, też było ludzi od Chrystusa, ale wszyscy się załadowali. Pojechaliśmy. Na

    następnym przystanku i na następnym jeszcze się sporo na potęgę napchało, a nikt niewysiadał i już nie można było się obrócić, ani nawet wyciągnąć ręki z monetą. Ci, cosiedzieli, spali. Ci, co stali, stali. Kilku się kłóciło, że jak się nie podoba, to trzeba było wziąćtaksówkę, a nie zawracać tu głowy, że się depce buciki. Tylko wziąć taksówkę i jechać jaklord. I nie zawracać głowy, że tego, śmego, łokieć zawadza, kolano, przepraszam, że żyję. Ja stałem. Udało mi się wejść w to przejście między miejscami siedzącymi i stałem oparty oszybę. Myślałem o płynięciu czasu. Ta myśl mnie dopadła, nie wypuszczając za obręb. Jak nałańcuchu byłem przez nią związany. Jadę teraz. Wczoraj też jechałem. Jutro będę jechał.Wczoraj, dziś, jutro. Jutro, dziś, wczoraj. Który z tych dni jest najważniejszy? Co tu się liczy?Może jestem za młody i za głupi, żeby się zabierać do tego i próbować coś z tego wszystkiegowyszarpnąć. Może zawsze będę za głupi do tego. Przede mną na pewno było wielu i na

     pewno dużo mądrzejszych. Nie wiem, ilu doszło i jak daleko, ilu coś zrozumiało, ilu sięzgubiło, ilu powariowało, ilu machnęło ręką. Nie wiem i to mnie właściwie nie obcho dziakurat w tej sprawie. Można być mądrym, ale nigdy się nie będzie za mądrym i zawszemożna od każdego się czegoś nauczyć, od najgłupszego. Ale są niektóre rzeczy, w którychnikt nikomu nic nie pomoże, w których na nic się zda mądrość i nauka drugiego. Bo trzeba donich dojść samemu. Własnym rozumem, własnym wyczuciem, własną stopą wydeptać.Własnymi nieszczęściami. Jest kilka takich rzeczy, gdzie trzeba być samoukiem. I międzyinnymi to: który dzień jest najważniejszy? Na który dzień trzeba stawiać? Na wczoraj, na dziśczy na jutro?

    Ja myślę, na ile mnie stać, że najważniejszy jest dzień dziś i on się liczy, na niego trzebastawiać. Wiem o tym, że nie zawsze. Że nieraz trzeba być cierpliwym, czekać w cierpliwościna jutro, na ten dzień, który musi kiedyś przyjść, i wtedy się postawi wszystko, wypełni się to,co cierpliwie czekało. Ale to jest trochę inna rzecz jednak. Bo to jest na przykład zemsta.Wiem o tym, znam to. I jeśli o to chodzi, to czekam cierpliwie.Więc wiedząc o tym i o tamtym, a nie wiedząc na pewno o tysiącach innych rzeczy, ogalaktykach, myślę, że najważniejszy jest dzień dziś. Który jest. W którym przyszło się żyć. I

     bardzo lekko można dojść do tego, że właściwie jest tylko dziś, bo jutra przecież nigdy niema, a wczoraj jest tak daleko, że nie ma do niego miary i nigdy nie będzie. Bo to jest właśnie płynięcie czasu. Autobus już wjeżdżał w centrum tak zwane. Ta chwila,kiedy teraz skręca w aleję, ta minuta teraz, już jej nie ma, już jej nigdy nie będzie. Już onazapadła w bezdenne przepaście, przepadła na wieki wieków. Przypomina mi się teraz, że ja

     już jednak myślałem dawno przedtem o płynięciu czasu. Przypomina mi się bardzo dokładnie jedna chwila, kiedy powiedziałem sobie, że zatrzymam czas. Byłem w kościele na mszy.Pamiętam dokładnie tę chwilę, ale ile miałem wtedy lat, w którym byłem roku —  zabij, nie

     powiem. Byłem w kościele na mszy. Może miałem trzynaście lat, może czternaście, może piętnaście. Więc miałem kiedyś trzynaście lat. A kiedyś miałem na przykład osiem lat, pięćlat. A dwadzieścia pięć lat temu nie było mnie zupełnie, nie istniałem. Usta się moje nieśmiały, oczy nie płakały, nerwy moje jak te dzikie zwierzęta namalowane na ścianach w

     jaskiniach czekały na dzień urodzin. Z podkurczonymi nogami, w lekkim przysiadzie czekałyzastygłe na ten dzień zeskoku ze ściany płaskiej na ziemię, na płytę wirującą. Ale może już ktoś chciał jednak, jak mnie ta myśl obezwładniła pięknie, jak ona mnie kołyszemiękko, jak ona mi rozświetla ten ponury dzień, ta myśl zawrotna, ze może ktoś już dawno

    chciał, żebym się urodził i żebym żył. W autobusie był teraz luz. Byliśmy w centrum tak zwanym i ludzie się wysypywali na

  • 8/19/2019 1966...Edward Stachura - Opowiadania...Falując Na Wietrze

    12/70

    każdym przystanku. I ja wysiadłem na swoim. Na budowę miałem blisko. Dochodziła chybasiódma. Ta jedyna godzina. Każda godzina jest jedyna, każda minuta, i tak schodząc. Mówięto, ale chyba sobie nawet dobrze nie zdaję z tego sprawy. I chyba mało kto zdaje sobie z tegodobrze sprawę. I chyba nie można, niemożliwe jest, żeby sobie dobrze zdać z tego sprawę: żekażda sekunda jest jedyna. Można sobie z tego zdawać sprawę tylko w dalekim, bardzo

    dalekim przybliżeniu. To jest wielkie szczęście jednak. Inaczej bardzo wielu ludzi byłoby przez to zupełnie zgubionych dla życia budowniczego. Siedzieliby, nic by nie ro bili, tylkosiedzieliby albo leżeliby w milczeniu niewymownym, słuchając, jak płynie bez pluskusekunda za sekundą. Doszedłem do budowy i wszedłem do baraku. Rozebrałem się, założyłem spodnie robocze i

     bluzę, które mi dali parę dni temu w magazynie. Trochę to było na mnie za duże, ale wmagazynie powiedzieli, że już nic nie mają, że nie ma z czego wybierać. W ogóle z ubraniamiroboczymi były różne kombinacje. Ci w magazynie uważali robotników za złodziei   ikanciarzy, a robotnicy uważali ich. Ja myślę, że trochę racji było po obydwu stronach. Gorąca czarna kawa stała na ławce. Pożyczyłem od jednego Kaszuba kubek, żeby wypić paręłyków przed wyjściem na chłodne powietrze. Trochę przemarznięty byłem, nie da się ukryć.

     Nie dlatego, żeby zimno było, bo zimno tak bardzo nie było, chociaż ciepło wcale. Wiatr nie ztych gorących dmuchał po arenie. Przemarznięty byłem trochę dlatego, że spałem w tym, wczym chodziłem w dzień. Ni mniej, ni więcej. Nie przebierałem się na noc w piżamę, tak jaksię powinno. I dlatego. Dlatego znowu mnie zatrzęsło jak nic, jak słomkę, jak trzcinę myślącą.Chociaż ubrany chodzę grubo, dwie podkoszulki, dwa sweterki, bo często nie mam gdziezostawić rzeczy, i wszystko, co mogę, kładę na siebie.Wypiłem szybko parę łyków. Przy przełykaniu parzyło w gardle, że trzeba by to chuchać iwciągać powietrze dla ochłody. Wyszedłem z baraku i przeszedłem plac w stronę tego domu,gdzie pracowała moja brygada. Byłem jako pomoc przy murarzach. Robiliśmy trzecie piętro.Byłem w mieście portowym, a robiłem na budowie. To prawda. Ale z moimi papierami do

     portu bym się nie dostał. Wziąłem więc pierwszą lepszą gazetę. Roboty nie brakowało.Ogłoszeń była cała rakieta: że poszukuje się elektryków, zdunów, hydraulików, pomocedomowe, dochodzące, do dziecka i robotników na budowę —   coś właśnie dla mnie. Bo

     jestem właśnie bez fachu, nie mam fachu w ręku, jak to mówią. Niedobrze. Niedobrzewłaśnie to jest. Bo fach w ręku to jest fach w ręku. Nie mam. Chociaż coś tam umiem. Umiem kilka rzeczy, nawet dobrze, a znam się na wielu. I znam sięteż, znam się też na niektórych rzeczach dosyć nieśmiertelnych. Nie mówię tego wszystkiego,co jeszcze nie jest wszystkim, żeby rangę fachu poniżyć. Fach w ręku to jest fach w ręku.Mówię to zawsze. To jest pewny chleb. I myślę sobie, że będę musiał się jakiegoś fachuwyuczyć, szoferki może albo za elektryka, albo za ślusarza, nie wiem jeszcze, dokładnie

     jeszcze nie wiem.

    Przedpołudnie minęło szybko. Z początku, kilka dni temu, tydzień temu, jak zacząłem robić,żółw się wlókł. Dzisiaj się zaczął drugi tydzień mojej tutaj na budowie roboty. Jaki będzie,taki będzie. Dzisiaj przedpołudnie śmignęło sam nie wiem kiedy. Starałem się nie myśleć,tylko robić. To jest wielkie szczęście, że nie można sobie dobrze zdać sprawy z płynięciaczasu. To jest wielkie szczęście, że można, że udaje się czasami nie myśleć. Inaczej ta po-chodnia, która jest we mnie, żagiew, ten znicz, którym jestem cały od góry do dołu i od stópdo włosów blond, ten ogień już by długo nie pociągnął, już by się może nawet wypalił cały.

     Na pewno. I już by mnie nie było. Już bym nie żył. Kiedy źródło wysycha, rzeka umiera.Jeszcze jakiś czas wody płyną, ale już są skazane. Godziny są już też wtedy policzone. To jestten czas chyba wtedy jedyny, kiedy można sobie dobrze zdać sprawę, kiedy można nieźlezobaczyć płynięcie czasu. Kiedy my właśnie przestajemy płynąć. Kiedy już nie płyniemy

    razem z czasem ramię w ramię, bok w bok, pierś w pierś. Wtedy dopiero można zobaczyćdobrze, jest możliwość zobaczyć nieźle, jak płynie czas, jak nas zostawia w tyle coraz bar -

  • 8/19/2019 1966...Edward Stachura - Opowiadania...Falując Na Wietrze

    13/70

    dziej. Jak nam ucieka spod nóg. I krew nam ucieka. Bladość pokrywa twarz. Wody płyną jeszcze coraz wolniej, koryto schnie w oczach. Nurt

     jeszcze się wije wąziutki, ale już go nie ma. I jeszcze tylko smuga przemknie wilgociwsiąkającej w piasek. To koniec. Więc udało mi się nie myśleć całe przedpołudnie. Robiłem, co mogłem. Lgnąłem do roboty.

    Łapałem się wszystkiego. Nie chciałem sobie na dłuższą wolną chwilę pozwolić, żebym zaraznie zaczął myśleć. Żeby znowu nie tryskały z mojej głowy płomienie. I tak się narobiłemdosyć. Ale duch mój odpoczął. Ale narobiłem się dosyć bardzo —   ręce i krzyż. I barki odtaczek. Najgorzej z windy je ściągać, jak podjadą naładowane cegłami albo cementem. Trzebanogę na windę postawić, żeby je odwrócić do siebie. Jedna ręka silniej podniesie albo drugasłabiej, ciężar się przechyli, sto kilo, jak nie więcej, i można nie utrzymać, można już niewyprostować. Albo się szarpnie za ostro jedną ręką, a drugą się za silnie na -ciśnie i w drugąstronę się przechyla cały lak. Niech to szlag trafi, jakie to są głupie chwile. Przedwczoraj omało nie poleciałem w dół razem z cegłami. Chciałem, głupi, utrzymać taczki, żeby one

     przynajmniej nie poleciały. Utrzymałem, ale niech to szlag, jaka to była głupia chwila.Poleciała falanga cegieł. Pod windą, jasne, nikogo nie było, to znaczy nie powinno być i nie

     było, ale jakby ktoś był, jakby się ktoś tam zanucił. Niech to szlag. Zbluzgali mnie z dołu strasznie. Co mogłem zrobić? Milczeć. Milczałem. I tak było za dużosłów. Ale wczoraj przychodzę rano do roboty, wchodzę do baraku i pomocnik drugi —  młody

     byk  —   mówi głośno: —   Oho, przyszedł siłak. Że jak weźmie gówno w ręce i ściśn ie, tomiedzy palcami mu wytryśnie. Podszedłem do ściany, wziąłem w obie ręce kawał żelaza, co tam był, podszedłem trzy kroki

     przed nim i powiedziałem:  —  Powiedz jeszcze coś, to ci zadudnię w łeb. I jest dobrze. Dali spokój. Skończyli mój wątek. Jakbym tak  nie zrobił, obraliby mnie sobie.Za potyrcze. Za ofiarę drwin. Ale jest przerwa południowa i trzeba by coś zjeść. Dobrze by było. Wszyscy walą do barakówzabrany z domu chleb ze smalcem albo boczkiem przekąsić, czarną kawą popić, co stoi w ko-tle na ławie i dymi pięknie. Kawę funduje dyrekcja. Można pić. Co nasze, to nasze. Pójdę cośkupić, jakieś bułki. Za rogiem na głównej ulicy, na alei, jest sklep „SAM". Samemu się tamwybiera z półek, co się chce, na co jest człowieka stać. Bierze się tylko koszyk i robi siękółko, i potem się przechodzi przed kasą, gdzie kasjerka sprawdza, a maszyna sumuje. Po

     bokach straże są rozstawione, co filują, czy ktoś zamiast do koszyka nie chowa do karmany. Wchodzę więc do sklepu. Biorę koszyk i rozglądam się po półkach.

     —  Czego dusza pragnie, to powiem  —  słyszę z tyłu. Stoi za mną kierownik. Słyszałem, jakgo tak tu nazywają. 

     —  Oglądam —  mówię. 

     —  Proszę bardzo.  —  Tuńczyka w sosie adriachańskim, zdaje się, nie macie —  mówię.  —   Nie, niestety. Ale zamówiłem, bo już paru pytało. Jak będzie, to ja już na pewno nie zapytam. Ta gotówka, co mi została, ciężka ona nie jest.Musi mi ona jeszcze trochę posłużyć do wypłaty. Po wypłacie może i sobie nawet każę jedną

     puszkę tego tuńczyka w adriachańskim sosie. To nie jest zła rzecz. To jest bardzo dobra rzecz.Jedliśmy to raz z Karamelą i piliśmy dobre wino, przegryzając tuńczykiem właśnie irozmaitymi serami. Może i sobie każę po wypłacie. Ale raz. Grosz mi potrzebny, już mówi-łem. Przypomniało mi się, jak się raz upił facet po wypłacie, jakiś inżynier podobno, i w tramwajunapadła go wielka rzewność, i zaczął wypłatę rozrzucać, a ludzie zamiast zebrać i mu oddać,

    to się bili i kotłowali wszyscy o tę forsę i potem inni z góry biegli, bo słyszeli, rozeszło się błyskawicznie, że ktoś rozrzuca pieniądze setkami. 

  • 8/19/2019 1966...Edward Stachura - Opowiadania...Falując Na Wietrze

    14/70

    Zakupiłem cztery bułki w tym „SAMIE" i dziesięć deko czarnego salcesonu w drugim sklepiei trzy cebule w budce zielarskiej. Siedzę teraz w baraku i jem. Jem! Przekroiłem bułkę nożemi przełożyłem ją wędliną. Zaraz mi ten pożyczy kubek do kawy, bo jeszcze sam nie skończył.Jedną cebulę też obrałem —  tę ruską kiełbasę, jak niektórzy mówią ironicznie, ale nie wiedzą,co mówią. Bo mało jest lepszych rzeczy od surowej cebuli albo uprażonej na tłuszczu. A już

    nie ma dla mnie nic jak młoda cebula z zielonym, świeży chleb i sól. Siedzę na ławie przy kotle blisko, od którego ciepło bije lube. Jem! Nie patrzę na nikogo i nierozmawiam z nikim. Nie jestem parszywa owca i nigdy nad nikim się nie wywyższam, i niewywyższam się nad nich tutaj, jeszcze mi oni są najbliżsi. Jem. Sekundy i minuty płyną bez

     plusku. Jeszcze mi oni są najbliżsi z całej targowicy. I nawet on —  drugi pomocnik —  młody byk. Gdzie on jest? Pali papierosa koło brygadzisty. Nie patrzy na mnie. Nie wiem, czymachnął na mnie ręką, czy mi baty szykuje w cichości myśli za to, że go tak przy wszystkichonieśmieliłem. Nie patrzy na mnie. Muszę uważać, żeby go nie spotkać w ciemnym kącie, bonie mam z nim co szukać. Sekundy i minuty płyną bez plusku. Przedpołudnie śmignęło sam nie wiem kiedy. Przerwa teżsię kończy. Wszyscy się zbierają powoli. Skończyłem jeść. Papierosa zapalam i wychodzę za

    wszystkimi. Stróż zamyka drzwi za mną na klucz. Przez plac idę za moją brygadą. Ponurydzisiaj jakiś dzień. Słońca nie widziałem ani na   błysk. Ciemne chmury zakrywają widok nadwidoki. Ciemne wachlarze wdów opłakujących. Ale deszcz nie pada. Za silny trochę wiatr.

     Na morzu fala się wznosi. Woda zmienia kolor. Kutry płyną z pluskiem do portów. Sekundy iminuty płyną bez plusku. I oto stoi już młody wieczór przede mną. Po robocie, po fajrancie poszedłem na obiad i terazna skarpie jestem nad morzem, pól siedząc, pół leżąc. Odkryłem tu wnękę na stoku dobrzeosłoniętą, ale z widokiem na dal, i przychodzę tu co dzień wypalić dwa, trzy papierosy. Kiedy

     przyszedłem po czwartej, ciemny dzień jeszcze był. Teraz jest koło piątej i oto już wieczór - junior stoi przede mną. W porcie zapalają się światła. Morze z hukiem bije w falochrony.Piana bryzga wysoko i daleko. Ale do nóg mi nie sięga. Zapalę. Zmęczony jestem. Ciemno już jest zupełnie. Czarne powietrze nieprzebyte. Wiatrgwiżdże przeciągle. Morze wali się przez falochrony na brzeg i to jest taki głos, jakbygruchały tysiące gołębi. Zdaje się, że się trochę zdrzemnąłem. 

    Pękały brzozy, śpiewały roztopy

    Od pieca buchnęły iskry. 

     —  Ktoś przyjdzie —   powiedział stary. I zatrąbił klakson od bram. Stan' wstał i wyszedł otworzyć świeżo pomalowane niebieskie podwoje. Słychać było, jak mruczy: „zara, zara" i odciąga sztabę. Wysoka, okryta brezentemciężarówka wjechała na strzeżone podwórze. Niskie światło reflektorów jakby szukało czegoś

     po ścianach i oknach pustego, obumarłego baraku biura, po zaryglowanych składnicachróżnotowaru i wyludnionym placu. Patrząc przez okno na węszące, niuchąjące światła,

     przyłapałem się, że czekam w bladym strachu na to, że pełznący świetlisty snop padnie zarazna rzędy kolczastych drutów rozpiętych między wysokimi betonowymi słupamizakrzywionymi u góry do środka, przesunie się po tym, nagle zatrzyma się, cofnie kawałek dotyłu i zwali się całym oślepiającym ciężarem na skuloną pod drutami postać w obozowym

     pasiaku. I to jestem ja. Który nigdy tam nie byłem. Ale groza przeszła od innych i na mnie

     prostą drogą przejęcia i niekoniecznie chorej wyobraźni. Czasami to na  mnie spadało jakciemne ponure natchnienie.

  • 8/19/2019 1966...Edward Stachura - Opowiadania...Falując Na Wietrze

    15/70

    Stary wrócił i usiadł na swoje miejsce. Chwilę za nim wszedł szofer w długiej do kostekarchanielce, jak na to mówiłem, czyli barani kożuch. 

     —  Dobry wieczór —   powiedział i na powitanie uchylił do góry nauszniki półkozackiej swojejczapy.

    Wyciągnął plik papierów obciągnięty gumką i podał staremu świstek. Stary założył wolno

    okulary, wyciągnął długopis i wpisał mu godzinę. Te ruchy stary miał wymierzone. Niemówię skrupulatnie, bo to słowo nie należy do mojego nie liczącego się języka.  —  Którą pan wpisał? —  zapytał szofer.  —  Dwudziesta —   powiedział stary, podnosząc głowę.  —  Dobra. —  Paskudna jazda, co, panie Ziółek?  —  Jak to nasze drogi, panie Stefanie: oddaj się Bogu, wliź w konopie.  —  Dobre dla czołgów —   powiedziałem w trwającym jeszcze ciemnym moim natchnieniu.  —  Tak. Dla czołgów tak. No i śniegu jeszcze leży kupa. Aha, kto poleciał z meblami, panieStefanie?

     —  Romanoch.

     —  Wrócił?  —  Jeszcze nie. —  Aha. To dobranoc panom. —  Dobranoc. Na dworze pod drzwiami kapał rzadki, dziurawy deszcz opadającej z gałęzi śniegowej wody.Siedziałem w dyżurce u dobrego znajomego —  nocnego stróża magazynów. Góra z górą sięnie zejdzie. Chyba że trzęsienie ziemi. Ale człowiek z człowiekiem —  tak. Starego poznałem

     będzie  drugi miesiąc, a tak jakbym go znał od zarania. Od tych niepamiętnych czasów.Zawsze. Przychodziłem wieczorem, kiedy miał służbę —  co drugą noc, pogadać, pogrzać się

     przy piecu, wypalić papierosa, jednego, dwa, trzy, pomilczeć. I tak, i nie tylko lak, i jeszczeinaczej mijała zima nam. Moja któraś tam dwudziesta, starego któraś tam sześćdziesiąta. Alenikt z nas nie próbował się wywyższać tym, co miał. Żaden z nas nie wynosił się naddrugiego tym, co niezaprzeczalnie miał. Pasowaliśmy do siebie. Nadawaliśmy się do siebienie tak jak sześćdziesiąt nadaje się do dwudziestu, ale jak sześćdziesiąt i dwadzieścia nadajesię do osiemdziesięciu. Starego polubiłem jeszcze, może za to najwięcej, że nie był zbytciekawy. To była wielka ulga. Moją dosyć bardzo skomplikowaną historię trudno by mi było

     jasno odmalować. Nawet gdybym chciał. A przecież naprawdę to nie chciałem nigdy. Pewnie,coś się tam nieraz wypsnęło przez zęby, coś się tam nieraz wycharczało przez gardło, paręzdań tych z dołu kopalni, nieraz nawet jakieś dłuższe opowiadanie, pewnie, ale raczej jednakto były łagodniejsze urywki, krótkie fragmenty, raczej to był jednak ten jaśniejszy margines.Ducha nie wyzionąłem jeszcze przed nikim. Tu na pewno nie zaskoczy mnie nigdy chwila

    spowiednia i słuchacz serdeczny domniemany.Ale i tego nawet, tych kilku wynurzeń przyszło mi potem przeważnie gorzko żałować, bookazało się to, co teraz wiedzie moją rękę nieuchronnie do napisu: nie warto było. Ach, kiedyzaswędzi zbyt mocno język, lepiej ugryźć go. Lepiej naciąć się tak, niż naciąć się inaczej.Tylko to wszystko tak się mówi. Więc stary. Więc stary, on miał tę piękną cnotę, nieświadomą czy świadomą, że nie zapędzałsię swoją ciekawością za daleko w moje przeszłe i przyszłe dane życie. To była wielka ulga.Mówiłem sam, dobrze, nie chciałem mówić, dobrze. Nie wypytywał nachalnie ani chytrąkrzywizną i zakosami nie obtańcowywał mnie, żeby dowiedzieć się czegoś, co mnie trudno

     by było jasno odmalować. Więc tak to było z nami. Niepisane delikatne prawo między namiobowiązywało. 

    Tak to było. Siedzieliśmy w maluteńkiej jak puzderko dyżurce, stary na krześle przy stole, ja pod ścianą na ławce, na której w nocy stary kładł się na godzinę czy dwie nielegalnego więcej

  • 8/19/2019 1966...Edward Stachura - Opowiadania...Falując Na Wietrze

    16/70

    snu, ale dopiero tak nad ranem, o czwartej, o wpół, kiedy zapalają się po mieście pierwszechude okna, pierwsza wstaje zmiana i już raczej przepadł pełnonocny złodziejski czas na

     pachtę i skok. Na razie był wieczór. Od czasu do czasu ciężka spadająca z drzewa kroplastukała o niski dach przybudówki. Z niedalekich rogatek miasta dochodziła wesoła muzykaharmonii i bumbanie bębna. Pijackie uniesienia, wycia i wielogłosy zagłuszały grę

    instrumentów. Muzyka próbowała się wydostać z błędnego koła.  —  Weselisko? —  U kogo? —  spytał stary.  —   Nie wiem. Ja się pytam —   powiedziałem.  —  Może weselisko, może chrzciny. Od torów słychać było wekslowanie towarowych pociągów, donośne zwarcia buforów,

     potężne ziewania parowozów i kolejarskie gwizdki. Z drugiej strony, od wsi, szczekałygospodarskie kundle. Niektóre tak ochryple, że głos nie był to fanfar, lecz krakania wron nad

     padołem. Muzyka próbowała się z tego wszystkiego wydostać. Wynajęci taperzy robili, comogli.

     —  W powszedni dzień? 

     —  Co w powszedni dzień?  —  No, weselisko czy chrzciny? —  Prawda. —  Imieniny chyba. —   Najprędzej to imieniny.  —  Albo urodziny. —  Albo urodziny.W piecu trzaskały brykiety. To też była również muzyka. Rozgrzewająca zmęczone naszeosiemdziesiąt kości. Siedziałem pod ścianą, stary przy stole. Weszła kobieta, oddała klucze i

     poszła pasażem. Za jedne „dobranoc" otrzymała dwa. Stary podał mi klucze i powiedział„dwadzieścia osiem". Przechyliłem się do tyłu i powiesiłem pęk na tablicy pod numer. 

     —  Ostatnia. —  Ostatnia —   powtórzył stary.  —  Długo siedzi.  —  Przychodzi chyba na dwunastą, to i teraz dopiero ma fajrant. Ale nawet nie wiem. A jaktam u ciebie w robocie?

     —  Wychodzi na to, że się kończy —  odpowiedziałem wolno i nie od razu.  —  No? —  Klepki się kończą.  —  Przywiozą nowe.  —  Pewnie. Pewnie, że przywiozą nowe, ale to nie wszystko. 

     —  Co, masz jakieś sęki? Z Nowakiem znowu?  —  Skąd. Nowaka przecież już dawno nie ma. Mówiłem, Nowak poszedł, jak tylko skończyłysię stare skrzynki. Reperować on chciał, tu wbić gwóźdź, tu dwa gwoździe, klepkędosztukować i na bok. Nawet jak skrzynka była dobra, to wbił dwa, trzy gwoździe, że by nowełebki się świeciły, że niby reperował. I na bok, i na bok. Jak zdawał, to po sto skrzynek iwięcej. To jemu się opłacało. Ale jak się skończyła reperacja i trzeba było zbijać noweskrzynki od klepki do klepki, od początku do końca, to on wolał podziękować. Powiedział, żenie wychodzi na swoje i pożegnał Spółdzielnię Ogrodniczą. Żegnaj, miła; spłyń z lodami.Robi teraz w Fabryce Guzików czy gdzieś. Nowaka już dawno nie ma. Jeszcze przed tymimrozami poszedł. Wszyscy poszli. Sam zostałem. 

     —  To z kim masz sęki? Z personalnym? 

     —  Z nikim. Z nikim nie mam sęków. Jak mam, to najwyżej ze sobą.  —  Ze sobą, mówisz? Co jest? 

  • 8/19/2019 1966...Edward Stachura - Opowiadania...Falując Na Wietrze

    17/70

     —   No jak to, ojcze nasz, co jest? A co to idzie do nas od południowej granicy? Kulawy pies? —  Zara. Mów no po ludzku trochę.  —  Tak jest. No to mówię: czy to kulawy pies, czy tak może wiosna idzie?Szła. Była niedaleko. Był ten czas,, kiedy dzień dzisiaj dłuższy o cztery godziny i trzynaścieminut od najkrótszego dnia roku, tak podali rano w głośniku, jutro jeszcze jaśnieć będzie parę

    minut dłużej i tak coraz więcej. Był mój czas: przedwiośnie. W młodym słońcu tajały śniegi. Na nagich krzakach berberysu i dzikiej róży wisiały kropelki rosy. Nad parującą ziemią dzieńi noc stała mgła gęsta od budzącej się miłości. Z bazi opadał kaptur kryjący różowy pąk. Byłmój czas. Z górek redlinkami biegła w dół śpiewająca woda. Po nasłonecznych zboczachciężko dyszała wyzwolona ziemia. Po cienistej brzuchate zaspy śniegu niedostrzegalnietonęły same w sobie jak wojenne bezpańskie mrące z głodu po pustkowiach cielne krowy. Byłmój czas. Na wąskim narzecznym oparzelisku pławiło się wodne ptactwo. Krzyżówki pewnie,gągoły. Lody jeszcze nie ruszały, ale już niedługo. W lesie tak jakbym słyszał dziwnechrapanie słonki. Może się przesłyszałem. Przypomniał mi się Matis, brat Hege, ten, który z ciągiem słonki złączył swój los. 

     —  Wiosna, mówisz. Rusza ci się krew. Niesie cię —   powiedział stary. 

     —  Oj, niesie mnie, ojcze nasz. Niesie mnie. Niosło mnie. Patrzyłem na bure wzgórza pokryte grabiną, na pola niżej zaciągnięte mokrymtopniejącym śniegiem, na mgłę nad tym wszystkim stojącą, gęstą od budzącej się miłości, iniosło mnie, aż bolało mnie w brzuchu. Siedziałem na wystającym nadziemnym korzeniuwierzby, z otwartej naprzeciw jak rana skarpy zmywana wodą czerwona glina rozlewała sięwzorami po śniegu. Pękały brzozy, śpiewały roztopy, był mój czas. Niosło mnie wsiąkać wmgłę potulnie. Krok za krokiem. Znikać z oczu. Znikać z pola widzenia. Ale to już jest innarzecz, dalsza rzecz. Patrzyłem dokoła i aż bolało mnie w brzuchu z tego wszystkiego. 

     Na razie musiałem jeszcze czekać. Na razie musiałem jeszcze siedzieć. Od siódmej rano dotrzeciej po południu w warsztacie szopy, zbijając jedną za drugą skrzynki na sezon warzyw iowoców. Po południu, po obiedzie, na korzeniu nadziemnym starej wierzby w parowie,wieczorem u starego w dyżurce na ławce pod ścianą. 

     Na razie musiałem jeszcze siedzieć. Cierpliwości się ucząc. Do końca miesiąca zostałarewolucyjna dekada i trzeba było zaczekać na wypłatę. Przeliczyć papierki czerwonymiobtłuczonymi paluchami, schować do karmany i podpisać listę rodowym nazwiskiem ojca, ale

     już imieniem syna. Do magazynu z żelazem kufajkę oddać, co przeszła moim zapachem, a ja jej, bo trzy miesiące to może przesiąknąć jedna rzecz drugą, i jeszcze w niej spałem, zimowenoce u starej panny Amelii, u której wynajmowałem przepierzenie, nie były najgorętsze. Więcspałem w kufajce, zdejmowałem tylko dwa razy dziennie do mycia.Więc do wypłaty musiałem siedzieć na miejscu, chociaż duża forsa się nie szykowała. Przezten boży palec. Zrobiło mi się świństwo od zadry na palcu, na samym stawie, ropień czy

    zastrzał, jak powiedział chirurg, który mi to przeciął i dał trzy dni zwolnienia. Potem dodał jeszcze dwa. Ale prawie cały tydzień potem nie mogłem sobie dobrze dać rady z młotkiem, zgwoździami i klepkami. Jeszcze musiałem moczyć palec w riwanolu, potem w sodzie oczy-szczonej, jeszcze ćwiczyć zginania i akordowa moja robota wyglądała przez to wszystko

     blado. O bólu nie mówię. Tak jakby bez przerwy pies trzymał ten palec w zębach, to silniejzwierając szczęki, to słabiej. Taka jakaś namiętna przenikliwa gra na skrzypcach. 

     —  To gdzie cię teraz poniesie? —  zapytał stary.  —   Nie wiem. Zobaczy się.  —  To kiedy? —  Do końca miesiąca muszę porobić. Wezmę wypłatę, wtedy się rozejrzę. Nałożę trochę.  —   Nałóż. 

    Załadowałem parę brykietów do pieca i otworzyłem szeroko dolne drzwiczki. Przeciąg poszedł od popielnika do rury, szum serdeczny. Śpiewał jeszcze pięknie żelazny stary grat.

  • 8/19/2019 1966...Edward Stachura - Opowiadania...Falując Na Wietrze

    18/70

     —  To myślisz, że gdzie indziej będziesz miał lepiej? Myślisz, że gdzie indziej to jest życieromana? Nie myśl sobie bratku. Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma.

     —  Pewnie. Ale czyja się skarżę, że mi tu źle? Trzy miesiące robiłem spokojnie. Teraz mnieniesie gdzie indziej i nic więcej. Ja tam zbytniego szczęścia nie szukam. 

     —  A co ty szukasz? Ty chociaż wiesz, co ty szukasz?  

     —  Co ja mogę szukać? Wiatru w polu.  —  Tak mi się zdaje —  mruknął star y.Muzyka imienin dolatywała teraz do nas z dalekiego naddunaju. Walc teraz toczył się miękkogórą i dołem. Walca zagrali na rogatkach, tam, w ciasnej izbie imienin, gdzie meblewyniesione, a krzesła i stołki pod ścianą, i już kłania się solenizantce, za którą rozciąga sięmoże po nierównym terenie dwadzieścia pięć  hektarów drugiej klasy gruntu, już kłania się

     jeden z drugim: żądny; więc walc poszedł stamtąd, z dalekiego naddunaju, ten modry, przezgóry, rzeki i dwie granice sunął falując, wirując w krynolinie tiulu i koronkach do rogatektubylczych miasteczka, skąd już bliziutko do naszej budy, do naszej malej budyżurki, gdziestary przy stole na krześle, a ja na ławce pod ścianą, zebute stopy na rozłożo nej gazecie„Panorama" grzejąc lubo. 

     —  Walc —   powiedział stary. I zobaczyłem, że z niego też, tak jak ze mnie, wyłazi to rzewne stworzenie, zwierz łagodny,choć nie oswojony, a oczy nam się mrużą, zmniejszają w szczeliny, w szparki, w wąski rzutkikształt, po to chyba, żeby lepiej podołać odległościom, lotom tym niezmierzonym, które sięotwierają przed pamięcią i za nią, i pod, i nad, i z boków płomienistych, które się przedmarzeniem, zamarzeniem, przed tęsknotą straszną, o zamazanych konturach, blado-świecącą,nie wyjawioną nikomu, bo niewymowną, niedościgłą nigdy, po łuku tym, po zakolu, po

     paraboli tej.

     —  Walc —   powiedziałem. A walc skończył się już dawno, można powiedzieć. Myśmy natomiast dopiero wracali ztrajektorii, z dalekiej transpodróży, krążąc jeszcze jak czaple, coraz ciaśniejsze kołazataczając nad niską ziemską naszą siedzibą. Aż siedliśmy. Stary na krzesło przy stole, ja naławkę pod ścianą. I zachciało nam się zapalić. Sięgnąłem ręką po papierosy, które suszyły sięna szufli przy piecu, i wyciągnąłem paczkę do starego. Wziął, ja wziąłem, pokręciliśmy w

     palcach, żeby rozkruszyć trochę tytoń, i zapaliliśmy. I paliliśmy nic nie mówiąc, mocno jeszcze skołowani, otrząsając skrzydła z resztek ciężkiej mokrej mgły, układając i plasującsterówki i lotki. Minęła chwila i jeszcze jedna, i jeszcze jedna. Milczało się dobrze. Milczenie było dobre iciepłe między dwojgiem ludzi i nie ma sensu mącić dalszym słowem, jak kamieniem,spokojnej równej gładkiej tafli wielkiej wody. 

    Pod Annopolem

    Mało, mało brakowało, jak cię kocham, życie moje, a bym ominął to miejsce, gdzie jestem:na ławce pod kasztanem. Pod Annopolem na brzegu tej największej rzeki, nad którąmieszkałem nie raz i nie ostatni. Wysiadłem z samochodu, co mnie wiózł i który dalej nie

     jechał, i chociażby chciał, toby nie pojechał, bo była rzeka i nie to, że nie było mostu, bo most był, ale był właśnie w budowie. Na samym wykończeniu, ale jednak jeszcze nie. Żołnierz stałz karabinem u wejścia i strzegł. Gorącz panowała straszliwa od dłuższego już miesiąca, trzydzieści pięć, czterdzieści pięć

    stopni pod słońcem to było normalne, a pięćdziesiąt to nie było też nienormalne, i tak dzień wdzień od dłuższego już miesiąca, dawno już nie było czegoś takiego. Ludzie mówili, że

  • 8/19/2019 1966...Edward Stachura - Opowiadania...Falując Na Wietrze

    19/70

    szesnaście lat temu było coś podobnego i tak samo w pierwszym roku wojny —  dwadzieściatrzy lata temu. Jeszcze dalej w tył słynny był rok —  trzydzieści cztery lata temu. Jeszcze dalejgazeta już podawała, że słynny był w gorączkę jeden rok na pięć lat przed końcem wiekuminionego. Wszystko wszystkim susza i gorącz była straszliwa i nawet ja, chłopak słoneczny

     jak rzadko spotkać, syn słońca, musiałem co jakiś czas w cieniste się chować, taki żar padał z

    nieba namacalny. I co jeszcze. W koszuli lżej było niż bez. A deszczu nic a nic całymitygodniami i to już zaczynała być klęska dla ziemi spalonej i dla całego narodu. To jużzaczynało być niedobrze dosyć. Modlił się więc naród religijny o deszczu zesłanie, ludziedawali na mszę, szli na procesję, ksiądz kropił, ale to było ciągle na razie wszystko —   taświęcona woda. To był na razie cały deszcz. Zszedłem na dół na brzeg do ostrogi, gdzie były łodzie i gdzie powinien być prom, bochciałem się na drugi brzeg dostać, żeby jechać dalej. Ale prom był akurat tam, gdziechciałem się dostać. To ja, czekając, rozejrzałem się dokoła. Po lewej nade mną most się

     budował cały rozhukany, a spod niego, między jego nogami widać było całą lewą stronę, całąlewicę —  szerokie pole piaskowe, plaża ogromna, bo rzeka schła i schła, i cofała się corazdalej i tylko tam, gdzie były doły, woda się zatrzymywała, dzieci tam pluskały jak bobry, a

    dalej, daleko, konie biegały po piasku rozpuszczone, kładąc się i tarzając, bo ich też ogieńsłoneczny nie omijał. Jeszcze po lewej stał brzeg wysoki —  skarpa wysoko podniesiona, w

     bieli cała jaśniejąca. Bo były to skały wapienne piękne i wieś tam spoczywała na tychzboczach. Po prawej, po prawicy brzeg i skar  pa były też wysokie i plaża też ogromna sięrozprzestrzeniła po drugiej stronie rzeki, która płynęła wolno i zygzakiem. Obróciłem siętyłem do rzeki, twarzą do brzegu wysokiego —   był tam dom na górze otoczony sadem. Promwracał z drugiego brzegu z ludźmi wesołymi, ale ja już schodziłem z ostrogi myśląc o czyminnym. Zacząłem iść pod górę do domu tego otoczonego sadem, gdzie teraz jestem: na ławce

     pod kasztanem. Pod Annopolem na brzegu tej największej rzeki. A wszystko stąd, że promunie było akurat po tej stronie i ja się rozejrzałem dokoła, bo inaczej już bym był nie wia domogdzie. A rozglądać, tobym się rozejrzał z promu na pewno, i zachwycić, tobym się zachwyciłtak samo na pewno, ale może bym zawrócił, może nie. Tego ja już nie wiem. Bo to byzależało od rzeczy nieuchwytnych.Ale wracam do tyłu, do siebie, jak idę właśnie pod górę z pewną myślą. Doszedłem do płotu,co otaczał, otworzyłem furtkę i na podwórze wszedłem rozszczekane wiernymi psami. W

     prawym rogu studnia była, a obok pod kasztanem ławka i stół. Człowiek tam siedział.  —  Dzień dobry —  mówię.  —  Dzień dobry —  on mówi —  chce się pić? Proszę, proszę, tylko trzeba naciągnąć młodymirękami, bo już pusty kubełek. 

     —  Dziękuję —  mówię i zacząłem nabierać. Wyciągnąłem kubełek, garnuszek stał na studni,nabrałem do niego wody i, popijając, usiadłem lekko na ławce. 

     —  Bardzo ładnie tu —  mówię.  —  A tak, niektórym tu się podoba.  —  Bardzo ładnie. Komu tu by się mogło nie podobać?  —  Wie pan, jak to jest: jeden woli morze, drugi woli góry.  —  Zaraz —ja mówię. —  Może tu by dało radę zatrzymać się u pana, to znaczy przenocowaćgdzieś parę dni. Może być w stodole, nie nazywam się Wygodnicki. Spojrzał na mnie trochę uważniej i zamyślił się. Ja nic nie mówię, tylko czekam. 

     —   Niby to z jednej strony wolałbym nie bardzo, a z drugiej strony trudno odmówić, bo powiedz pan: przychodzi człowiek, co nic nie chce, tylko przenocować gdzie bądź, to jak tuodmówić. 

     —   Zapłacę, ile będzie trzeba —   przemówiłem. —   Coś tam  pomogę, kłopotu ze mną nie

     będzie ani zwady. Piłem dobrą zimną wodę małymi łykami, chociaż chciało mi się wypić to za jednym

  • 8/19/2019 1966...Edward Stachura - Opowiadania...Falując Na Wietrze

    20/70

     przechyleniem, taka była gorącz, ale wiedziałem, że za dużo wody na gorącz nie jest takienajlepsze i że właśnie odwrotnie: tu się trzeba hamować. Piłem czyli wolno małymi łykami iczekałem. 

     —   No dobrze  —   on powiedział. —   Proszę bardzo. Tylko zjedzeniem będzie kłopot, bowłaśnie mi żona przedwczoraj poszła do szpitala i zostaliśmy z wujem sami. Jemy to i to,

    zsiadłe mleko, jajka, ale nic nie gotujemy. —   Będzie dobrze —   mówię. —   Damy sobie radę. A z żoną coś bardzo niedobrze, że doszpitala?

     —  Nie —  on mówi. —  Serce, nic takiego. Ale co jakiś czas jedzie do szpitala, bo mamy tamznajomego lekarza. Dałem jej dzisiaj przez jednego na czekoladę, na pomidory. Milczałem chwilę i powiedziałem: 

     —  To może ja teraz zostawię worek i pójdę trochę zobaczyć.  —  Dobrze, dobrze. Włożymy do mieszkania i niech się pan nie martwi. Było południe, jak żeśmy załatwili tę sprawę, i ja poszedłem. Poszedłem nad rzekę, na plażęogromną z lewej strony mostu, gdzie leżałem dobre cztery i pół godziny, co jakiś czas dowody wskakując. Ludzi tam było na takie miejsce i czas bardzo niedużo. Może dziesięciu.

    Potem przyszło może jeszcze z pięciu. A, nie mówiąc już o   czasie, miejsce było na jakąśdawną bitwę dwóch wojsk po dwadzieścia tysięcy na koniach. I znowu nie mówiąc teraz otaborze. Czyli coś takiego. Istna dziejowa arena nad rzeką wolnopłynącą. Leżałbym nad wodą jeszcze i dłużej, do samego wieczora, bo przyjemność to była bardzo takco chwila się moczyć i chłodzić, ale byłem już dosyć głodny i trzeba było coś jednak

     przekąsić. Można się całe życie uczyć i być głupim, ale jeść trzeba. To jest siła major.  Na przyczółku przy wjeździe na most była budka czy kiosk z różnymi rzeczami. Podszedłemtam. Do jedzenia były tylko czerstwe bułki i ogórki. Trochę to było za mało i nie całkiem to.Kupiłem małe piwo i zacząłem się rozglądać za jakimś wozem czy motorem, co by mnie

     podrzucił do miasteczka, które było właściwie  bardzo blisko, bo jakieś trzy kilometry, aledlaczego by nie. Ludzi tu się kręciło natomiast sporo, sporo robotników, a jeszcze więcejżołnierzy, bo to oni budowali most. Oni tu byli budowniczowie. Obóz rozbili zaraz na górce.Stało tam dużo ciężkich samochodów przy namiotach. Zdarzyło się, że jeden cywil zacząłmotor zapuszczać, podszedłem do niego, ale jechał za most, na drugą stronę, bo motory jużmogły jechać, nie puszczali tylko jeszcze samochodów. Chociaż jeszcze w południe nie

     puszczali nawet motorów. Nie czekałem już, tylko ruszyłem do miasteczka. Wywiedziałemsię, że są tam dwie restauracje i jest nawet również kawiarnia. Słońce miało się raczej kuzachodowi więcej, to znaczy ku dołowi, bo do zachodu było jeszcze ile, a gorącz nieustępowała  nic, ani kroku, tylko leżała rozwalona jak stado bawołów. Powietrze stało.

     Najmniejszy wiew nie poruszał przestworzy, najmniejszy zefir —   lekki zachodni wiatr. O, było niedobrze. Było niedobrze. Nie było tak, żeby nie można było powiedzieć, że mogłoby

     być gorzej, ale było niedobrze dosyć. Ludzie zwozili, sprzątali zboże w spokoju, to prawda.Podrywki jednak trzeba było odkładać, bo orać szło tylko tam, gdzie piach. Tam, gdzie lepszaziemia, to stwardniała na kość. Koń by nie pociągnął, człowiek by nie utrzymał, pług by mógłtrzasnąć. O, deszcz był upragniony, deszcz był wyczekiwany. Wiele głów podnosiło się wniebo, szukając tego, czego tam ciągle nie było: pięknych obłoków. Dochodziłem powoli do miasteczka, tak się martwiąc o kraj mój ciągle i ciągle bic zowany,

     jakby jakieś przekleństwo nieludzkie prowadziło go od żałoby do żałoby. Na dużej tablicynapis mówił, że miasteczko bierze udział w wielkim wojewódzkim konkursie czystości imoże dlatego tak czysto było. Wkroczyłem na rynek krokiem powłóczystym. R estauracja

     była zaraz za rogiem, wlazłem tam i usiadłem. Bractwo piło. Ja zamówiłem zupę szczawiowąi pieczeń cielęcą bez kieliszka, bo rozumiem wejść z trzaskającego mrozu do knajpy

    zadymionej i ciepłej i golnąć sobie jednego czy dwa, żeby zagrzać nerwy, ale tankować wtaką ciepłotę, to mi coś tu nie gra. Jadłem to, co jest, i patrzyłem bez zdziwienia na bractwo

  • 8/19/2019 1966...Edward Stachura - Opowiadania...Falując Na Wietrze

    21/70

     pijące, bo chociaż mi to nie gra, to nie znaczy, żebym się miał zaraz dziwić. Bo nie znammiejsca, dnia ani godziny, żeby bractwo nie piło. Zjadłem swoje i wyszedłem. Ostatnio nie

     było źle ze mną. Gwiazda moja świeciła jasnym blaskiem. Miałem też trochę szczęścia. Parękroków kawiarnia była ta. Poszedłem tam, może lody zjeść, może kawy się napić, papierosawypalić po obiedzie. Do zachodu była jeszcze lepsza godzina. Powietrze stało jak woda. Naj-

    lżejszy zefir. W kawiarni panował mrok, bo okna były zaciągnięte grubymi zasłonami, aleniedługo się oczy przyzwyczaiły, lodów nie było. Brak. Zamówiłem kawę i usiadłem przystoliku w pierwszej małej salce. Druga była jeszcze mniejsza, zdaje się. Siedziało tam dwóchksięży, zauważyłem, w długich czarnych sutannach i ktoś trzeci. Pili alpini, bo akurat jeden zdwóch zamawiał: „Pani kierowniczko, proszę jeszcze trzy lampki alpini uprzejmie". W mojej salce, gdzie były cztery stoliczki, przy jednym dwóch grało w szachy i dwóchkibicowało, ale jeden wyszedł i ja dotykając lekko ręką wolne krzesełko, spytałem, czymożna popatrzeć. Nie myślałem, że spotkam jeszcze tego dnia szachistów. Nie przypu -szczałem, przyznam, tego, chociaż przecież tak jak żyję to mogę przypuszczać wszystko i nicmnie nie powinno specjalnie zaskakiwać: czy spotkam na swojej drodze takiego człowieka,czy takiego, czy wściekłego psa, czy dzikiego kota, czy samego diabła. I tak jest

    rzeczywiście, że nastawiony jestem na różne przypadki i rodzaje i przypuszczam przeważnie bardzo wiele. Przypuszczam, że może mnie spotkać prawie wszystko. Tak trzeba. Żeby nicnie było zaskoczeniem, gdzie nie wiadomo co robić i człowiek się łapie za głowę. Dlategotrzeba przypuszczać wszystko. Że wszystko może się zdarzyć. Inaczej te kilka minutzaskoczenia czy nawet kilka sekund mogą zrobić wiele szkody, a nawet zgubić Bogu duchawinnego. Nie chce mi się szukać tak zwanych przykładów z historii ogólnej czy z własnejhistorii, z własnego świadectwa, ale tak jest, jak mówię, a ci, co nie wierzą, no cóż, ci, co niewierzą. Co do szachistów, to chyba dlatego nie przypuszczałem, że to właściwie nic takiegonie było, żadne zaskoczenie, co by mnie mogło zgubić. I to mnie nie zmartwiło. To jest umnie dobre, tak mi się zdaje, że spodziewam się najgorszego, że nastawiony jestem zawsze nanajgorszy traf i dlatego nigdy nie narzekam na własny los i skarżę się bardzo rzadko, chyba żetyle się nagromadzi, że pachnie siarką  i prochem, wybuchem niebezpiecznym. Wtedy.Zacząłem o tym i od razu mnie ogarnęło to jedno z moich najgorszych