Wrocław po TOP-ie – s. 18 Równia pochyła – s. 39 Czy oni mogą wygrać z każdym? – s. 41
Aktualne i dokladne kalendarium imprez we Wroclawiu
wystawy koncertyfilmy
spotkania premiery
informacje reportazefotografiebilety
zajrzyj do Punktu Informacji Kulturalnej!
festiwale
dla zainteresowanych wolontariatem w PIK -
piszcie na adres
Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja.
Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja.
Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja.
Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja.
Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja.
Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja.
Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja.
Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja.
Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja.
Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja.
Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja.
Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja.
Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja.
Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja.
Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja.
Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja. Sesja.
Sesja. Nuda.
Joanna Figarska
Zapowiedzi 4
Publicysyka„Wypływam na otwarte morze” 8
Studenci, do Biur Karier! 16
Wrocław po TOP-ie 18
Fotoplastykon 22
kulturaKAN non-fiction 24
Primavera, po prostu 27
Powrót legendy 30
Recenzje 32
Felietony 36
sPortRównia pochyła 39
Nowe szaty króla 40
Czy oni mogą wygrać z każdym? 41
Street Photo 43
„Kontrast”miesięcznik studentów
Uniwersytetu Wrocławskiegoprzy Instytucie Dziennikarstwa
i Komunikacji Społecznejul. F. Joliot-Curie 15
50-383 Wrocławe-mail: [email protected]
http://www.kontrast-wroclaw.pl/
Redaktor naczelna: Joanna FigarskaZastępcy: Ewa Orczykowska, Michał WolskiRedakcja: Paweł Bernacki, Jakub Bocian, Urszula Burek, Paulina Dreslerska, Ewa Fita, Adrian Fulneczek, Konrad Gralec, Paweł Kuś,
Katarzyna Łazarska, Szymon Makuch, Paweł Mizgalewicz, Agnieszka Oszust, Paulina Pazdyka, Marcin Pluskota, Barbara Rumczyk, Agnieszka Szewczyk, Jan Wieczorek, Joanna Winsyk, Krzysiek Żyła
Fotoredakcja: Zbigniew Bodzek, Łukasz Frejek, Magda Oczadły, Mariusz Rychłowski, Monika Stopczyk Korekta: Katarzyna Bugryn, Magdalena Dziekońska, Alicja Kocik, Eliza Orman, Teresa RaniszewskaGrafika: Ewa RogalskaKonsultacja: Studio gRraphiqueSkład: Robert Rędziak, Ewa Rogalska, Michał Wolski
Rozmowa z Adrianem Koszewskim | Monika Stopczyk
Anna Łopatniuk
Barbara Rumczyk
Bartomiej Babicy
Rozmowa z Jerzym Kaouścińskim | Agnieszka Oszust
Marcin Bieniek
Konrad Gralec
Bernacki, Rybicki, Winsyk, Wieczorek
Orczykowska, Pluskota, Wolski
Grzegorz Frąc
Szymon Makuch
Adrian Fulneczek
Mariusz Rychłowski
...bo chodzi o to, że...
Spis treści
4
Wkrótce usłyszymy oczekiwaną, dziewiątą już
płytę Korn. Nosi ona nazwę Korn III – Remem-
ber Who You Are i jest to także trzeci album
nagrany w składzie bez Briana Welcha, byłego
gitarzysty i jednego z założycieli formacji. Pro-
ducentem jest Ross Robinson, który współpra-
cował z zespołem przy ich dwóch pierwszych
krążkach. Według wokalisty Korn, Jonatha-
na Davisa: „Ross pomógł nam przypomnieć
sobie, po co to robiliśmy”. Album pojawi się
w sklepach 13 lipca.
Minęły dopiero dwa miesiące od ukazania się płyty Oversteps grupy Autechre,
a twórcy elektroniki z Wysp Brytyjskich wydają nowy album zatytułowany
Move Of Ten. Krążek wyjdzie 12 lipca
spod wytwórni Warp Records. Autechre
planują promować swoją nową płytę,
odbywając serię koncertów po Europie.
Pojawią się m.in. w Polsce, a dokładnie
27 sierpnia w byłej KWK w Katowicach.
Piosenkarka Kylie Minogue wydaje nową płytę o tytule Aphrodite. Utwory
powstały we współpracy Australijki z producentem Stuartem Price’em. Jako
współautorów piosenek na albumie wymienia się także Calvina Harrisa czy
Nerinę Pallot. Płyta zagości na półkach sklepowych 5 lipca. Z kolei premie-
ra singla All The Lovers jest planowana
na 28 czerwca. Kylie uznała, że „All The
Lovers musi być pierwszym singlem, bo
idealnie podsumowuje euforyczny kli-
mat płyty.”
The High Confessions to nowopowstała grupa,
w której skład wchodzą: Steve Shelley, perku-
sista z Sonic Youth, Chris Connelly, wokalista
z Ministry, Sanford Parker, basista zespołu
Minsk oraz Jeremy Lemos z White/Light.
Podpisali oni umowę z wytwórnią Relapse Re-
cords, która zapowiedziała ich brzmienie jako
„ciężki, psychodeliczny rock”. Muzycy nagrali
materiał w studio w Chicago. Realizacji podjęli
się Lemos i Parker. Ich debiutancki album za-
tytułowany Turning Lead Into Gold, ukaże się
26 lipca.
Muzyczny hołd zmarłemu w maju tego roku Ronniemu Jamesowi Dio składa
norweski wokalista Jorn Lande. Muzyk rozpoczął pracę nad tribute albumem
zatytułowanym po prostu Dio jeszcze wiosną 2009 r. Oprócz coverów znanych
kawałków kultowej postaci heavy metalu znajdzie się tam również utwór-dedyka-
cja, Song for Ronnie James, do którego nakręcono także teledysk. Przewidywana
data premiery płyty to 2 lipca.
Autechre - Move Of Ten
Kylie Minogue - Aphrodite
Korn – Korn III – Re-member Who You Are
Jorn – Dio
The High Confessions – Turning Lead Into Gold with The High Confessions
Muzyka
5
Incepcja to film w reżyserii Christophera Nolana (Mrocz-
ny Rycerz) opowiadający o możliwościach ingerowania
w ludzki umysł dzięki zaawansowanej technologi. Głów-
ną postać gra Leonardo DiCaprio (Cobb), który jest sze-
fem zespołu specjalizującego
się w podróżach po umysłach
innych osób. Dzięki takim wo-
jażom można zarówno pozy-
skiwać informacje, jak i wpro-
wadzać nowe dane. W filmie
zagrała też Marion Cotillard.
W kinach od 30 lipca.
Film zrealizowany na podstawie znanego serialu dla dzie-
ci, osadzony w świecie fantasy wzorowanym na azjatyckiej
metafizyce, w którym głównymi wątkami są wschodnie
sztuki walki i magia. Potomek znaczącej linii Awatarów
musi nauczyć się odpowiedzialnego działania, aby sku-
tecznie stawić czoła narodowi Ognia i nie dopuścić do
zniewolenia narodów Wody, Ziemi i Powietrza. Za kamerą
stanął M. Night Shyamalan (Osada, Szósty Zmysł). W pol-
skich kinach od 3 września.
Aaron prowadzi koszerny sklep mięsny w dzielnicy zamieszkałej przez ultraortodoksyjnych Ży-
dów. Wraz z żoną i czterema synami wiedzie spokojne, pobożne życie. Zostaje ono zakłócone
pojawieniem się zagubionej duszy – studenta Ezriego, który budzi w Aaronie zakazane uczucia.
Reżyser bada moralne granice własnej religii poprzez dokładne, dojrzałe śledztwo. Powstało
uniwersalne, powściągliwe arcydzieło ukrytych napięć, które są obecne w każdej społeczności.
Na ekranach od 16 lipca.
Czym zajmują się ogry, kiedy już rozprawią się ze
straszliwym smokiem, poślubią piękną królewnę
i ocalą królestwo teścia? Shrek został pantoflarzem.
Małorolni nie uciekają już przed nim z krzykiem. Dziś
proszą, żeby podpisał im się na widłach. Tęskniąc za
czasami, kiedy „żył jak na ogra przystało”, Shrek nie-
opatrznie zawiera pakt z podstępnym Rumplesnickim
i ląduje w rządzonej przez niego, spaczonej, alternatyw-
nej wersji Zasiedmiogórogrodu. Tu na ogry się poluje,
a Shrek i Fiona nigdy się nie spotkali. Czy Shrekowi uda
się odwrócić zaklęcie, uratować przyjaciół i odzyskać
ukochaną? W kinach na początku lipca.
Niemiecko-francuski melodramat. Pewnego dnia Danie-
lowi wyznaje miłość 50-letni mężczyzna. Daniel nie od-
wzajemnia jego uczuć, więc niedoszły kochanek zaczy-
na go nękać. Odbija się to na związku Daniela z Sonią,
który i tak już jest wystarcza-
jąco nadszarpnięty. Główną
rolę kobiecą zagrała znako-
mita Charlotte Gainsbourg.
Premiera 2 lipca.
Ostatni władca wiatru
Oczy szeroko otwatrte
Incepcja
Shrek Forever
Zagubieni w miłości
Film
6
Teatr Polski we Wrocławiu przygotował nie lada grat-
kę dla wszystkich miłośników Skandynawii. W dniach
22-26 czerwca zaprasza wszystkich na Festiwal „Strefa:
Norwegia”, który, organizowany wspólnie z Teatrem Gru-
somhetens z Oslo, stanowi zwieńczenie realizowanego
przez miniony rok projektu. Projekcje filmów, czytania
dramatów, wykłady dotyczące sztuki i kultury Norwegii
tworzyły preludium do czerwcowego festiwalu. Podczas
pięciu dni widzowie będą mieli okazję obejrzeć spekta-
kle Henrika Ibsena: Górski ptak w reżyserii Larsa Øyno
oraz Dom lalki Rolfa Alme. Ponadto 25. na scenie im.
Jerzego Grzegorzewskiego odbędzie się premiera Pani
z morza w reżyserii Piotra Chołodzińskiego – norweskie-
go reżysera polskiego pochodzenia. Podczas festiwalu
odbędą się także spotkania z twórcami norweskiego
kina i teatru (Ari Bern, Nils Gaup oraz Lars Daniel Krutz-
koff Jacobsen, Stein Elvestad i Jørgen Langhelle), pro-
jekcje filmów oraz czytania. Z okazji festiwalu Wrocław
odwiedzi norweska księżniczka Märtha Louise, która
jest małżonką dramatopisarza Ari Behna.
Więcej informacji oraz szczegółowy program można
znaleźć na oficjalnej stronie festiwalu www.norwegia.
teatrpolski.wroc.pl
Teatr
7
Słyszeliście pewnie o Katarzynie Nosowskiej albo
jej imienniczce – pani Groniec. A może podobają się
wam także nowe płyty BiFF’u, Lao Che czy Hey’a. Co
łączy te wszystkie życzliwe postacie polskiej sceny mu-
zycznej? Za tymi oraz dziesiątkami innych istotnych dla
polskiego słuchacza grup stoi osoba Marcina Borsa.
Marcin Bors to producent muzyczny. I to nie ot co, pan
od montowania i sklejania nagrań, ale producent jakie-
go w Polsce szukać należy z całym lichtarzem.
Rola procenta muzycznego to dosyć karkołom-
ne i saperskie zajęcie. Bo przecież zawsze zespół po-
wiedzieć może „aaa bo producent nie zrozumiał, o co
nam chodziło” czy „bo to dyktator jest i dlatego płyta
brzmi jak brzmi”. O Marcinie tak nie powie nikt. W swo-
im wrocławskim studiu wyrabia stachanowskie normy,
spędzając tam czas od zmierzchu do świtu bądź na od-
wrót. Pierwszoligowe zespoły walą do niego drzwiami
i oknami z błagalnymi prośbami o wspólną pracę przy
swoich płytach. Doceniony wśród muzyków, nie zawsze
rozpoznawalny przez słuchaczy. Chociaż chyba o to zbyt-
nio nie zabiega. Nie pojawia się, gdzie „należy” – po pro-
stu pracuje, by na końcu wkładki do płyty podpisać się
małą czcionką „produkcja – Marcin Bors”.
Całkiem niedawno Fryderyka w kategorii „debiut
roku” dostał zespół Ani Brachaczek – BiFF. Ich album
Ano także został namaszczony i ochrzczony w studio
Marcina. Ostatnim dniami na półki trafiła kolejna płyta
Pogodno – Wasza Wspaniałość, nie inaczej – zareje-
strowana wspólnie z Marcinem.
Muzycy mówią o nim, że osłuchaniem, wiedzą,
czuciem muzyki przewyższa ich czterokrotnie, a z kom-
pozycji przeznaczonych przez zespół na odrzut wyciąga
wiodące kawałki albumów. Słuchaczu rodzimy, sław
imię jego!
Późną wiosną wpadła mi w ręce solowa płyta Zygmunta
Staszczyka. Później w sieciowym sklepie, reklamującym
się jako epicentrum kultury, zaatakowała mnie z witry-
ny znana mi i mimo zabiegów fotoedycyjnych pomarsz-
czona twarz pana Gawlińskiego. Jakby tego było mało,
jadąc kilka dni temu porannym autobusem, łamiącym
zasady BHP co do liczby ludzi w środkach lokomocji,
w radiu zaśpiewał mniej lub bardziej przyjemnie Grze-
gorz Markowski, lider szanowanego zespołu, skądinąd
uznawanego za perfekcyjny. Przyznam, że nęka mnie
chęć usprawiedliwienia wydania tych płyt przez naszych
starszych panów. Argumenty zyskania sławy i pieniędzy
raczej za tym nie przemawiają. Niespełnionych ambicji
i pasji, niestety – wypadają jeszcze słabiej.
Powroty, projekty solowe, wyzwolenia czy inne bardziej
wymyślne nazewnictwa płyt archetypów polskiego roc-
ka zakrawają o groteskę, słaby żart. Przemogłem się
i zapoznałem z tym, jak głosi promocja – odkrywczym
materiałem. Odkrycia nie dostrzegłem, nie dostrzegłem
niczego. Sensacja na poziomie grudniowego śniegu. Nie
rozumiem dlaczego ci uznani przecież panowie porywa-
ją się z motyką na słońce, siląc się na retusz, przybranie
nowego makijażu i próby podboju… no właśnie, czego?
Nowych fanów tym raczej nie zyskają. A ci rdzenni kibico-
wać im będą przecież zawsze, chociażby grali na pikniku
dni Pawłowiczek do waty cukrowej i kiełbasek z rusztu.
Boli mnie jednak co innego. Mianowicie kwestia natury
marketingowo-wydawniczej. Trzej panowie wydał płytę
w wielkim jak na nasze standardy wydawnictwie płyto-
wym, pochłaniając przy tym niemałe kwoty na promocję
i cały cyrk z tym związany. A tymczasem zdolne, napraw-
dę zdolne, młode polskie zespoły, reprezentujące muzy-
kę nierzadko na prawdziwym europejskim poziomie mó-
wią „chętnie zagramy w twoim mieście, tylko wiesz co,
za benzynę mógłbyś zwrócić?”. Pozostaje leżeć i kwiczeć
w akcie bezsilności.
Zebrał i opracował Krzysiek Żyła
Blaski i cienieW blasku…Marcin Bors
w cieniu...skamieliny rocka
8Fot.
Gab
riela
Kaz
iuk
9
Monika Stopczyk: Zacznijmy od
tego, że jesteś człowiekiem, któ-
ry prowadzi dosyć intensywny
tryb życia, a Twojemu grafikowi
raczej nie grozi nadmiar nieza-
gospodarowanych miejsc.
Adrian Koszewski: Fakt, je-
stem dosyć zajętą osobą, ale to nie
przeszkadza temu, żeby w wolnym
dniu totalnie się obijać. Na przykład
w ostatni poniedziałek nie zrobiłem
kompletnie nic! Siedziałem w domu
i oglądałem koncerty w Internecie.
Potem oczywiście miałem wyrzuty
sumienia z tego powodu, ale z drugiej
strony nie mogę mieć do siebie zbyt
wielkich pretensji, bo po weekendzie
spędzonym na warsztatach w Byto-
miu, pełnym prób i intensywnej pra-
cy, byłem po prostu zmęczony i nie
mam siły ani chęci na żaden rodzaj
wzmożonej aktywności. Potrzebuję
takich momentów, by się zregenero-
wać. Zastanawiam się, czy ja napraw-
dę jestem taki zajęty i wiesz, chyba
bardziej trafnym określeniem będzie
stwierdzenie, że „bywam zajęty”.
Można powiedzieć, że taniec
zdominował Twoje życie?
Myślę, że w dużej mierze tak.
Aczkolwiek ostatnio wypełniałem
pewną ankietę i w jednym z pytań
były narysowane diagramy, które
miały zobrazować mój stosunek do
tańca. Jestem na takim etapie, że
jeszcze zaznaczam odpowiedzi, gdzie
„taniec” mieści się w zbiorze „ja”. Jest
to moja pasja, która stanowi znaczną
część mojego życia, ale chciałbym
uniknąć sytuacji, kiedy przestanę od-
czuwać radość i satysfakcję z tego, że
tańczę.
Boisz się, że staniesz się rze-
mieślnikiem w złym tego słowa
znaczeniu?
Mam takie aspiracje, by w przy-
szłości zarabiać tańcem na życie.
Z podjęciem każdej pracy wiąże się
jakaś rutyna, poczucie obowiązku,
nie zawsze można się też wyżyć arty-
stycznie w tym, co się robi. Zaczyna
ci to doskwierać, mimo że robisz coś,
co kochasz. Na szczęście nie miałem
okazji odczuć tego na własnej skórze,
ale obawiam się tego w perspektywie
przyszłości.
Ile już lat trwa Twoja przygoda
z tańcem?
Pierwszy raz byłem na warszta-
tach teatru tańca, mając osiemna-
ście lat, ale to był tylko jeden wyjazd.
Za rok pojechałem znowu. Wtedy
jeszcze mieszkałem w Zgorzelcu,
a kiedy przeprowadziłem się do Wro-
cławia, zacząłem studiować i regular-
nie uczęszczać na zajęcia taneczne.
Z tym, że wtedy jeszcze traktowałem
taniec jako hobby, które sprawiało mi
przyjemność i wówczas nic jeszcze
nie zapowiadało, że sprawy przybiorą
taki obrót, a moje życie będzie wyglą-
dać tak, jak na przestrzeni ostatniego
roku. Właśnie od roku tak dużo tań-
czę. Nie ma tygodnia, żebym nie brał
udziału w zajęciach i nie trenował.
Prawdę mówiąc, spodziewa-
łam się nieco innej odpowiedzi.
Przypuszczałam, że opowiesz coś
na kształt historii o małym chłop-
cu, którego mama pewnego dnia
zaprowadziła do domu kultury na
zajęcia dla dzieci i wtedy wszyst-
ko się zaczęło. Tymczasem mamy
tu zdarzenie nie tak bardzo od-
ległe. Osiemnaście lat to chyba
dość późno jak na tancerza?
Tak, późno, aczkolwiek znam
Odkrycie w sobie pasji może sprawić, że dotychczasowe życie obraca się o sto osiemdziesiąt stop-ni, nabiera nowych barw i kształtów. Tak też stało się w przypadku Adriana Koszewskiego – roztań-czonego polonisty o zapędach aktorskich, z którym o teatrze tańca, pracy nad sobą i podejmowaniu
wyzwań rozmawiała Monika Stopczyk.
„Wypływam na otwarte morze”
10
osoby, które startowały jeszcze póź-
niej. Na przykład jeden z moich au-
torytetów na poważnie zaczął zajmo-
wać się tańcem w wieku dwudziestu
trzech lat, więc sporo później niż ja.
Z drugiej strony, to nie było znowu
tak, że jako dziecko w ogóle nie
tańczyłem. Występowałem w Dzie-
cięcym Teatrze Baśni w Zgorzelcu,
gdzie przygotowywaliśmy przedsta-
wienia i tam zdarzało mi się zetknąć
z układami choreograficznymi. Moż-
na powiedzieć, że wtedy miałem
pierwszą styczność z tańcem jako wy-
stępem scenicznym.
Jak wspominasz swoje pierw-
sze poważne warsztaty tanecz-
ne?
Na pewno bardzo pozytywnie.
Kończyły się one pokazem, na który
przygotowałem solówkę i zaprosiłem
znajomych. Były tam też osoby, które
przyjechały na warsztaty, ale akurat
nie brały udziału w tym projekcie.
Właśnie od nich usłyszałem, że to jest
to, co powinienem robić. Dla mnie
było tak ważne i budujące, bo wtedy
byłem jeszcze zupełnie świeży, ni-
gdy wcześniej nie miałem styczności
z tańcem współczesnym, a wszystko
robiłem bardzo instynktownie. Zarów-
no pamięć ruchowa, jak i jakość mo-
jego ruchu nie wynikały z pracy nad
techniką, były w pełni organiczne.
Tylko widzisz, ja wtedy żyłem jeszcze
marzeniami o zostaniu aktorem dra-
matycznym, o graniu Hamleta, Kon-
rada i innych tragicznych bohaterów
literackich. Pomyślałem, że tańczyć
będę dla siebie, przede wszystkim
dla swojej przyjemności, a prioryte-
tem miało być aktorstwo.
Kiedy doszło do przewarto-
ściowania tych pragnień?
Można powiedzieć, że przeło-
mowym momentem były dla mnie
Warsztaty Taneczne Tańca Współcze-
snego w Połczynie-Zdroju, które odby-
wały się na przełomie lipca i sierpnia
ubiegłego roku. Od tego momentu
zmieniło się dosłownie wszystko.
Odkryłem, że teatr dramatyczny nie
pasjonuje mnie tak bardzo, jak teatr
postdramatyczny, który łączy w sobie
różne środki wyrazu. To był kluczowy
moment w moim dotychczasowym
rozwoju.
Czy brałeś udział w jakichś
projektach, które miały na celu
doskonalenie Twojego warsztatu
aktorskiego?
Tak, wydaje mi się, że robiłem
wszystkie możliwe rzeczy, które spra-
wiły, że zainteresowałem się teatrem
i pokochałem go, a z drugiej strony
Fot.
Gab
riela
Kaz
iuk
11
totalnie mnie zmanierowały i zrobi-
ły ze mnie drewnianego aktora. Na-
stępstwem tego był ogrom pracy, jaki
musiałem włożyć, uczęszczając – już
we Wrocławiu – na warsztaty aktor-
skie, by się tego wszystkiego wyzbyć.
Muszę przyznać, że nadal nad tym
pracuję, ale widzę, że jest zdecydowa-
nie lepiej niż na przykład w czasach
licealnych. Już, jak to się mówi, „nie
zagrywam się jak świnia”.
Swoją drogą, bardzo ciekawe
porównanie. Nie jesteś studen-
tem Państwowej Wyższej Szkoły
Teatralnej ani innej szkoły aktor-
skiej, tylko kończysz…
Kończę filologię polską i mam
nadzieję ją skończyć – jak Bóg da.
Nie dostałem się do szkoły teatralnej
i z perspektywy czasu nie dziwi mnie
ta decyzja, bo na podstawie tego, co
zaprezentowałem komisji na egzami-
nach, sam siebie bym nie przyjął. To
nie jest tak, że wylądowałem na po-
lonistyce, bo nie miałem co ze sobą
zrobić i z konieczności zacząłem stu-
dia na tym kierunku. Z drugiej strony,
nigdy nie byłem też molem książko-
wym czy pasjonatem literatury, ale
chciałem to zmienić. Filologia polska
wydawała mi się kierunkiem, który
wiele może mi dać i nie rozczarowa-
łem się, a to chyba najważniejsze.
Udało mi się nawet połączyć poloni-
stykę z moją pasją, bo podjąłem się
napisania pracy magisterskiej o te-
atrze tańca.
Jakie są Twoje obserwacje
i spostrzeżenia na temat teatru
tańca i środowiska tanecznego
w naszym kraju? Czy teatr tańca
ma ugruntowaną pozycję pośród
innych dziedzin sztuki?
Na pewno jest to jeszcze bardzo
niszowa forma sztuki i – co mnie
smuci – niedoceniana, ale widzę
zmiany, prowadzące ku lepszemu.
Samo środowisko natomiast jest
podzielone na poszczególne ośrod-
ki, które nie są dziś jeszcze ze sobą
tak bardzo zintegrowane i skomu-
nikowane, żeby stworzyć stabilne
fundamenty pod rozwój dziedziny.
Współpraca pomiędzy Śląskim Te-
atrem Tańca w Bytomiu, Polskim
Teatrem Tańca w Poznaniu oraz
kształtującymi się infrastrukturami
w Trójmieście, Warszawie czy Kra-
kowie dopiero zaczyna się nawiązy-
wać, ale mam nadzieję, że przynie-
sie efekty. Widać to na przykład po
tym, że spektakle wystawiane na
Scenie Tańca Teatru Muzycznego
Capitol można obejrzeć w Bytomiu,
a Jacek Gębura, tworząc do nich
Fot.
Gab
riela
Kaz
iuk
12
choreografie, współpracuje z Sylwią
Hefczyńską-Lewandowską, która
jest tancerką i choreografką w Ślą-
skim Teatrze Tańca. Poza tym duże
nadzieje wiąże się z powołaniem
Instytutu Tańca, który poprawi sytu-
ację, chociażby w kwestii promocji
teatru tańca w naszym kraju, bo nie-
stety wiele osób po prostu nie zdaje
sobie sprawy z tego, że istnieje taka
forma sztuki. Dodajmy do tego, że
sytuacja edukacji w tej dziedzinie też
nie jest zbyt dobra. Instytucją, która
może „stworzyć” tancerza jest szkoła
baletowa, a to z kolei jest taniec kla-
syczny i nie kładzie się tam nacisku
na inne techniki. Na Zachodzie są
szkoły, w których uczy się poszcze-
gólnych rodzajów tańca, ale w Polsce
nadal tego brakuje.
Gdzie w takim razie przyszli
tancerze szlifują swój warsztat?
Zazwyczaj ma to miejsce na
rozmaitych warsztatach tanecznych,
które trwają czasem kilka dni, cza-
sem nawet dwa tygodnie. Poza tym
biorą udział w zajęciach, jakie są or-
ganizowane w domach kultury. We
Wrocławiu Teatr Muzyczny Capitol
podjął taką inicjatywę. Jednak naj-
więcej pracy tancerze wykonują sa-
modzielnie.
Pomyślałam teraz, że taka sy-
tuacja wymaga od nich ogromnej
samodyscypliny i mobilizacji. Nie
ciąży nad nimi obowiązek posze-
rzania swojej wiedzy, doskonale-
nia warsztatu i tak naprawdę tyl-
ko od nich samych zależy, czego
się nauczą i jak ta nauka będzie
wyglądała.
Tak właśnie jest. Ciało ma to do
siebie, że bardzo szybko się rozleni-
wia i trzeba wypracować sobie pewną
ciągłość treningów, aby do tego nie
doszło. Nie można też przesadzać, bo
jest to zawód podatny na kontuzje, a te
z kolei eliminują tancerza na pewien
czas z jego wykonywania lub ograni-
czają aktywność. Jeśli chodzi o naukę,
to myślę, że trzeba uświadomić sobie,
jak dużą rolę taniec odgrywa w życiu.
Odkąd zdałem sobie z tego sprawę,
staram się uczestniczyć w jak najwięk-
szej ilości warsztatów, spotkań, na któ-
rych mam okazję poznać choreogra-
fów, instruktorów, od których mogę Fot. Gabriela Kaziuk
13
się czegoś nauczyć, ale także innych
uczestników, takich jak ja. To bywa dla
mnie zawsze bardzo inspirujące.
Nie tak dawno można było
zobaczyć część Twoich możliwo-
ści aktorsko-tanecznych podczas
Przeglądu Piosenki Aktorskiej
w koncercie „…rewolucyjna”,
gdzie pojawiłeś się na scenie
obok uznanych aktorów jak Do-
rota Pomykała, Tomasz Kot, Woj-
ciech Mecwaldowski czy Konrad
Imiela. Jakie są Twoje wrażenia
po udziale w przedsięwzięciu na
tak dużą skalę?
To było pierwsze moje doświad-
czenie tego typu i muszę tu nadmienić,
że największą przyjemność sprawiło
mi spotkanie z reżyserką koncertu
Agatą Dudą-Gracz. Jestem pod wiel-
kim wrażeniem tej kobiety i gdybym
był tego typu człowiekiem – a nie
jestem – to zrobiłbym jej w pokoju
ołtarzyk albo przynajmniej założył ze-
szyt i pisał w nim wszystko, co mówi
i robi. To oczywiście żart, ale jest ona
niesamowicie inspirująca artystką
i gdybym miał jeszcze okazję praco-
wać z nią przy jakimś jej projekcie, to
dziękowałbym za to na kolanach. To
jedno z moich marzeń. Podobno ma-
rzeń nie powinno się wymawiać na
głos, ale załóżmy, że słowo ma moc
sprawczą. Wracając do koncertu, nie
miałem tam jakiejś bardzo poważ-
nej roli do odegrania. Byłem jednym
z sześćdziesięciu „rewolucjonistów”,
którzy, można powiedzieć, stanowili
oprawę dla poszczególnych wyko-
nań piosenek. Próby zaczęły się jakiś
miesiąc przed galą, ale pamiętam,
że w ostatnim tygodniu zdarzało się,
że przez cały dzień nie wychodziliśmy
z teatru i uaDSXCFwierz mi, że mam
tu na myśli naprawdę cały dzień.
Towarzyszył Ci duży stres pod-
czas tego występu?
Był stres, zwłaszcza na początku,
ale to była jego mobilizująca odmia-
na. Daleki jestem od mówienia o au-
rze i zagłębiania się w jakąś metafi-
zykę, ale w moim przypadku trema
przeradza się w energię, która potem
rozsadza mnie na scenie. Staram się
ją ukierunkować na konkretne działa-
nia i najlepiej jak tylko potrafię wyko-
nywać zadania, jakie mi powierzono.
A co robi Adrian Koszewski,
kiedy nie tańczy? Gdy wraca do
domu po treningu, warsztatach,
w takich momentach, kiedy nie
jest zaabsorbowany tańcem.
W ostatnim czasie przygotowuję
Fot. Joanna Figarska
Fot.
Gab
riela
Kaz
iuk
14
się do egzaminów na PWST w Byto-
miu. Pracuję nad tekstami, zaczytuję
się w „biblii aktora”, czyli podręczniku
Konstantina Stanisławskiego Praca
aktora nad sobą. Poza tym oglądam
filmy, spotykam się ze znajomymi,
nałogowo pijam kawę na mieście
i przez to bankrutuję. Chodzę też do
teatru. Na przykład ostatnio widzia-
łem świetną sztukę w Warszawie,
Umowa, czyli Łajdak ukarany w reży-
serii Jacquesa Lassalle’a.
W międzyczasie pozujesz też
do zdjęć.
Tak, czasem pozuję. Chyba je-
stem niepoprawnym narcyzem i do-
dam, że nie lubię tej cechy w sobie.
Nie tak dawno można było
oglądać Cię na fotografiach wy-
stawy Taste in Man Gabrieli Ka-
ziuk i Beaty Wilczek.
Gabrysia to moja koleżanka ze
studiów, która z zamiłowania jest fo-
tografem i przyznam, że bardzo lubię,
kiedy robi mi zdjęcia. Wydaje mi się,
że lubię być przez nią fotografowany,
bo na zdjęciach wyglądam inaczej
niż w rzeczywistości, lepiej. Gabrysia
potrafi wydobyć ze mnie coś intere-
sującego i to mnie w pewnym sensie
dowartościowuje. Sporo osób powie-
działo mi, że na zdjęciach wyglądam
na młodszego niż jestem. Mam w so-
bie duży pierwiastek dziecka i chyba
jest trochę tak, że moje usposobienie,
to, że jestem pogodną osobą z poczu-
ciem humoru, odejmuje mi lat na fo-
tografiach.
Myślę, że pierwiastek nar-
cystyczny znajduje w takich sy-
tuacjach zastosowanie. W dzie-
dzinie, z jaką wiążesz swoją
przyszłość i w jakiej chcesz się
spełniać, wydaje się on być nie-
zbędny. Oczywiście w zdrowej
dawce.
Powiem ci, że egzaminy do szko-
ły teatralnej dały mi dużą lekcję po-
kory. Wydaje mi się, że w pewnym
momencie zgłupiałem, wyznawałem
zasadę „kto, jak nie ja?!” i byłem
święcie przekonany, że moje miej-
sce jest na scenie, a nikt nie potrafi
tego dostrzec. W efekcie nie zdałem
egzaminów i myślę, że to mnie cze-
goś nauczyło. Mam nadzieję, że woda
sodowa nie uderzy mi już do głowy.
Zresztą, na razie nie zanosi się na
takie sytuacje, które mogłyby to wy-
wołać.
Co o Twoich poczynaniach
sądzą rodzice? Wspierają Cię,
czy może widziałeś, że powąt-
piewają w powodzenie pomysłu
o roboczej nazwie „Adrian – nasz
Fot.
Gab
riela
Kaz
iuk
15
tańczący syn”?
Jako jedyny w rodzinie mam
aspiracje artystyczne. Wszyscy jej
członkowie to „umysły ścisłe”. Rodzice
zawsze posyłali mnie na korepetycje
z matematyki, bo co roku byłem za-
grożony. Gdybym miał podchodzić do
matury z matematyki, to jestem pew-
ny, że mając dwadzieścia cztery lata,
byłbym człowiekiem bez zdanego eg-
zaminu dojrzałości. Co do samych ro-
dziców, to mój tata nie żyje i niestety
nie doczekał tego etapu w moim ży-
ciu, kiedy odkryłem w sobie taneczną
pasję. Był nieco sceptycznie nastawio-
ny do aktorstwa, ale niczego mi nigdy
nie zabraniał i zawsze kładł nacisk na
to, żebym skończył studia, które będą
gwarantem pewnej przyszłości. Wie-
dział, że artysta w naszym kraju, nie
oszukujmy się, nie ma łatwo i zawód
ten nie jest najlepszym wyborem,
jeśli chodzi o zapewnienie sobie
stabilizacji finansowej. Ostatnio sły-
szałem dowcip, który bardzo mi się
spodobał: – Czym się różni aktor od
pizzy? – Pizza wyżywi czteroosobową
rodzinę. Wbrew powszechnie panują-
cym przekonaniom, jest w tym wiele
prawdy. Mama jest bardzo otwarta
i wspierająca. Wie, że jej dziecko to
wariat i przychylnym okiem patrzy
na moje artystyczne poczynania.
Uważasz, że jesteś teraz
w kluczowym momencie swojego
życia?
Trochę tak. Jakiś czas temu
zauważyłem u siebie coś takiego,
że jednocześnie czułem się usatys-
fakcjonowany i szczęśliwy, ale też
doskwierał mi pewien smutek i nie-
pokój. Jakiś etap w moim życiu się
kończy, ale inny się zaczyna. To jest
oczywiście piękne, ale towarzyszy
temu niepewność: czy to, co przyj-
dzie, nie będzie gorsze od tego, co
już za mną? Przychodzi mi do głowy
taka metafora, że jestem statkiem,
który wypływa na otwarte morze
i nie mam pojęcia, co mnie tam
spotka. Jeśli jestem małym, słabym
stateczkiem, to fala może mnie bar-
dzo szybko wywrócić, ale mogę też
złapać wiatr w żagle i popłynąć hen,
hen daleko. Czas pokaże jak to ze
mną będzie.
To ja Ci w takim razie życzę,
żebyś złapał wiatr w żagle i pły-
nął po taneczno-aktorskich wo-
dach, odnosząc przy tym same
sukcesy. Dzięki za rozmowę.
Ja również dziękuję.
rozmawiała Monika Stopczyk
Fot. Gabriela Kaziuk
16
Główny Urząd Statystyczny podaje,
że już co piąty bezrobotny w naszym
kraju to osoba poniżej 25 roku życia,
czyli jak dotyczy to studentów i świe-
żo upieczonych absolwentów wyż-
szych uczelni. Żeby lepiej dotrzeć do
wyobraźni: jest to około 123 tysięcy
osób, innymi słowy całkiem spore
miasto zaludnione przez samych mło-
dych, energicznych ludzi, często po
studiach, którzy nie mają pracy. Ko-
lejnym z problemów dręczących brać
studencką jest „syndrom filozofa-ka-
sjera”, czyli fakt że często skończenie
kierunku studiów zgodnego być może
z pasją i zainteresowaniami ma się
nijak do wykonywanego później za-
wodu. To dosyć smutna perspektywa,
jednak nie wszystko stracone! Na
przeciw wychodzi nam Biuro Karier.
Co to właściwie jest? Otóż in-
stytucje tego typu są swego rodzaju
przewodnikiem studenta po gąszczu,
jakim często okazuje się dla debiu-
tanta rynek pracy. To my jesteśmy
tam najważniejsi. Biura Karier mają
bardzo szeroko zakrojoną działal-
ność. W ofercie tego wrocławskiego
można znaleźć takie propozycje, jak
prowadzenie indywidualnych rozmów
doradczych, grupowe zajęcia warsz-
tatowe dla studentów i absolwentów,
zapoznanie z krajowymi i europejski-
mi standardami rekrutacji – brzmi
nieźle, prawda? A to dopiero począ-
tek! Po zarejestrowaniu się w bazie
Biura Karier – Wrocław, użytkownicy
są na bieżąco informowani o zmia-
nach na lokalnym rynku pracy, a tak-
że o rożnych kursach i szkoleniach
mogących podnieść kwalifikacje za-
wodowe i tym samym pomóc w efek-
tywniejszym szukaniu zatrudnienia.
Kontakt Biura Karier ze studentami
jest tylko jedną stroną medalu, z dru-
giej jest to sieć powiązań z praco-
dawcami. Wrocławskie Biuro Karier
gromadzi informacje o firmach dzia-
łających w kraju, przeprowadza ich
prezentację na uczelniach oraz orga-
nizuje coroczne targi pracy Profesja.
Wreszcie, co chyba najważniejsze,
pozyskuje oferty pracy i na zlecenie
danego pracodawcy przeprowadza
nabór i preselekcję studentów i ab-
solwentów zarejestrowanych w bazie.
W dzisiejszych czasach nasi wspania-
łomyślni chlebodawcy najchętniej za-
trudnialiby młodych, energicznych lu-
dzi, zaraz po studiach, ale z bogatym,
wieloletnim doświadczeniem, co jest
istnym absurdem, bo jedno drugie
automatycznie wyklucza, ale firmy
korzystające z usług Biura Karier są
nastawione na tzw. świeżaków. Poza
tym wrocławskie biuro ma bogatą
ofertę praktyk i szkoleń robiących
z nas wykwalifikowanych, potencjal-
nych pracowników, a nasze CV dzięki
nim wygląda niemal olśniewająco.
Wszystko wydawałoby się pięk-
ne, właściwie bajeczne gdyby nie
fakt, że o Wrocławskim Biurze Karier
mało kto słyszał. Studenci na pytanie
o Biuro Karier robią zdziwione oczy,
a przecież ta inicjatywa zrodziła się
właśnie z myślą o nich. „Biuro Karier?
Nie, nie słyszałem. Co to niby jest?”,
„Tak, zrobią mi karierę, na pewno”,
„A ile trzeba im zapłacić?” – to reak-
cja młodych ludzi. Właściwie nie ma
czemu się dziwić, niedoinformowa-
nie zazwyczaj owocuje sceptycznym
podejściem. Ci bardziej zorientowani
mówią: „Tak... to taki pośredniak”.
W sumie trudno się nie godzić z tym
stwierdzeniem, zadaniem Biura Ka-
rier jest przecież pośredniczenie mię-
dzy szukającymi pracy studentami
a oferującymi ją firmami. Trudno jed-
Studia to piękny i beztroski okres w życiu każdego z nas, jednak kto nigdy nie obudził się z koła-czącym bezlitośnie po głowie pytaniem – co potem? – jest prawdziwym szczęściarzem albo po prostu wszystko jeszcze przed nim. Statystyki wołają złowieszczo: studenci zasilają rzeszę bezro-botnych w Polsce! Można załamywać bezsilnie ręce i narzekać lub coś z tym zrobić i tu do akcji
walecznie wkracza Wrocławskie Biuro Karier.
Studenci, do Biur Karier!
17
nak znaleźć osoby, które mają pełną
świadomość możliwości, jakie stawia
przed nimi ta instytucja. Znalezienie
takich, którzy korzystają z jej usług
to niemal jak szukanie igły w stogu
siana.
Pozostaje tylko spytać dlaczego?
Wrocławskie Biuro Karier nie trudno
jest znaleźć, nie jest zakonspirowa-
nym „stowarzyszeniem”, wystarczy je
„wygooglować” i naszym oczom uka-
że się przejrzysta, bogata w informa-
cje strona internetowa. Trzeba przy-
znać, ze schludna oprawa graficzna
i klarowny układ zachęca do skorzy-
stania. Można znaleźć tam wszystko,
czego potrzeba studentowi szukają-
cemu pracy, trzeba tylko chcieć.
Wszystko załatwić można on-
line, nie wychodząc z domu, siedząc
sobie wygodnie na kanapie, popijając
poranną kawę albo chrupiąc orzeszki
(wedle uznania). Wystarczy w zakład-
ce „Oferty pracy”, poprzez swojego
maila, zarejestrować się i wypełnić
CV. Proces szybki, łatwy i przyjemny,
a ile może przynieść korzyści! Biuro
Karier załatwia za nas całą czarną
robotę, w gąszczu ogłoszeń, które
można znaleźć na innych, nieprofesjo-
nalnych stronach internetowych znaj-
duje te odpowiednie dla konkretnej
osoby. Ułatwia to bardzo szczegółowe
CV, które dostajemy do wypełnienia
po rejestracji. Oprócz informacji stan-
dardowo zamieszczanych w tego typu
dokumentach, jak dane osobowe,
skończone szkoły czy doświadczenie
zawodowe, znalazło się miejsce na
rzeczy: typu preferencje zawodowe,
oczekiwana płaca, wymiar czasu pra-
cy, a nawet nagrody zdobyte w szkole
średniej i ocena z pracy dyplomowej.
Jest to niewątpliwie kolejnym udogod-
nieniem, bo kto z nas lubi pisać CV?
Słuszna inicjatywa? Nie da się
zaprzeczyć. Wrocławskie Biuro Karier
powinno być najlepszym przyjacie-
lem każdego studenta szukającego
pracy. Póki co, tej przyjaźni na uczel-
nianych i akademikowych koryta-
rzach ani widu, ani słychu. Może war-
to byłoby położyć większy nacisk na
reklamę, zwiększenie świadomości
społecznej? Trudno stwierdzić, czy
praca znaleziona przy pomocy Biura
Karier będzie „dobrą robotą” na dłu-
żej, czy tylko „przejściówką”, ale nic
nie stoi na przeszkodzie, żeby przeko-
nać się o tym samemu. W końcu nic
nie mamy do stracenia, a do zyska-
nia bardzo wiele. Parafrazując PRL-
owskie zawołanie : „Kobiety na trak-
tory!” dodać mogę tylko – Studenci,
do Biur Karier!
Anna Łopatniuk
Fot.
Łuka
sz F
reje
k
18
Dwudziestego maja, gdy wszystkie
media informowały mieszkańców
Wrocławia o niebezpieczeństwie
wynikającym ze zbliżającej się fali
powodziowej na Odrze, na Wzgórzu
Partyzantów pojawiła się ogromna
grupa śmiałków, którzy nie zwa-
żali na pogodę i alarmy. Ponad 40
stowarzyszeń znalazło się tam, by
wziąć udział w Targach Organizacji
Pozarządowych. Wydarzenie to już
po raz czwarty przygotowywali przez
kilka miesięcy studenci zrzesze-
ni w międzynarodowej organizacji
AIESEC, a w realizacji projektu po-
mógł im Sektor 3, Miasto Wrocław
oraz Centrum Informacji i Rozwoju
Społecznego.
Celem tego przedsięwzięcia
była, jak zawsze, próba zachęcenia
młodzieży do sprawdzenia swoich
sił w wolontariacie, do pobudzenia
wrażliwości młodych ludzi, do zain-
teresowania tym, co dzieje się za
oknem, a o czym wcześniej nie mie-
li pojęcia. Tegoroczny TOP upłynął
pod hasłem: Wpływ edukacji na ak-
tywność, odpowiedzialność i wrażli-
wość społeczną młodego obywatela.
Wielu nastolatków wzrusza ramio-
nami na hasło „sektor trzeci”, czę-
sto nie wiedzą nawet, co to znaczy.
Także skrót NGO jest dla nich obcy.
Pozwolę sobie tutaj przytoczyć kilka
słów na temat powyższych termi-
nów. Sektor trzeci to ogólna nazwa
To rzadkość, by w czasie zagrożenia powodziowego, miejscem, które jako pierwsze zostało zalane, było wzgórze. Tak zdarzyło się we Wrocławiu na Wzgórzu Partyzantów, gdzie po raz kolejny zorgani-
zowano TOP - Targi Organizacji Pozarządowych 2010.
Wrocław po TOP-ieFot. Łukasz Frejek
19
obejmująca wszystkie organizacje
non-profit, natomiast miano Sek-
tora 3 nosi Wrocławskie Centrum
Wspierania Organizacji Pozarzą-
dowych prowadzone przez Funda-
cję Umbrella. Centrum troszczy się
o rozwój wrocławskich NGO, czyli or-
ganizacji pozarządowych (ang. non-
governmental organizations).
Wracając do głównej idei Tar-
gów, organizatorzy oraz stowarzy-
szenia biorące w nich udział pragnę-
li uświadomić młodym obywatelom,
że mogą mieć wpływ na to, co dzie-
je się w ich otoczeniu, bez koniecz-
ności angażowania się w działania
związane z polityką. Uczestnicy
mieli szansę przekonać się, jak
działają wolontariusze wielorakich
NGO, kim są, jakimi wartościami
się kierują, z czym muszą zmagać
się na co dzień. Targi były także ad-
resowane do przedstawicieli firm,
które wspierają działalność chary-
tatywną i społeczną. TOP zacieśnia
więzi między przedstawicielami czę-
sto skrajnie różnych organizacji, jest
okazją do wymiany poglądów i do-
świadczeń. Jedną z najważniejszych
części projektu były, jak co roku,
panele dyskusyjne. Dotyczyły one
wielokrotnie podkreślanej roli mło-
dego człowieka w społeczeństwie,
możliwościach rozwoju poprzez
udział w organizacjach oraz wyzwań
i trudności, jakie napotykają sto-
warzyszenia, a także różnic między
pracą w sektorze trzecim a pracą
w zwykłej korporacji. Uczestnikami
paneli byli głownie przedstawicie-
le organizacji, ale w dyskusji mógł
wziąć udział każdy.
Wydarzeniu towarzyszyło kil-
ka dodatkowych atrakcji. Wśród
nich znalazły się konkursy wiedzy
o NGO z ciekawymi nagrodami, po-
kazy filmów dotyczących działalno-
ści organizacji, szkolenia, warsztat
Le Parkour przeprowadzony przez
wolontariuszy ze Slot Art Festiwal
oraz koncert zespołu Tolerancja.
Wzgórze Partyzantów przypominało
pod względem różnorodności lon-
dyńską dzielnicę Covent Garden.
Kolorowe makiety, plakaty, zdjęcia,
muzyka, elementy dekoracji, które
są ściśle związane z działalnością
poszczególnych stowarzyszeń, przy-
ciągały do stoisk równie skutecznie,
jak sympatyczne twarze wolonta-
riuszy, którzy potrafią zarazić pasją
i optymizmem. Ważnym punktem
targów jest nieformalna rozmowa
z członkami stowarzyszeń. Każda
organizacja jest unikatowa i posia-
da bogate cele, ale zdecydowałam
się przybliżyć w skrócie dwa stowa-
rzyszenia, które najbardziej zapadły
mi w pamięć.
„Dobrze, że jesteś” – to słowa,
które każdy chciałby usłyszeć choć
raz w życiu. To także nazwa fun-
dacji, która wspiera ludzi dotknię-
tych chorobami nowotworowymi,
przebywających w szpitalach na
12 oddziałach w Polsce. FUNDACJA
DOBRZE ŻE JESTEŚ skupia wolonta-
riuszy w Gdańsku, Łodzi, Krakowie,
Poznaniu, Warszawie oraz we Wro-
cławiu. We wrocławskim oddziale
działa około 75 osób wspierających
pacjentów rozmową, zrobieniem
drobnych zakupów lub też po prostu
samą obecnością. Wolontariusze,
z którymi miałam przyjemność po-
rozmawiać, to bardzo otwarci i po-
zytywni ludzie, chętnie opowiadają-
cy o swojej działalności. Można ich
rozpoznać po charakterystycznych
Fot. Łukasz Frejek
20
żółtych koszulkach z nazwą stowa-
rzyszenia. Jak wiadomo, żółta ko-
szulka w sporcie zwykle świadczy
o wyjątkowości. Wolontariusze FUN-
DACJI DOBRZE ŻE JESTEŚ są bez
wątpienia liderami w serdeczności
oraz w kreatywności. Mają tysiące
sposobów na to, by umilić pacjen-
tom czas spędzany w szpitalach.
Organizują dla nich Jasełka, Walen-
tynki, Śniadania Wielkanocne, pro-
wadzą Wędrującą Bibliotekę. Nie
przebywają jednak na oddziałach
szpitalnych tylko od święta. Niemal
każdego dnia przynajmniej jedna
osoba w żółtej koszulce mknie ko-
rytarzem szpitalnym, by spotkać się
z chorymi. Te spotkania są dla pa-
cjentów niezmiernie ważne. Jedna
z osób chorych, które są odwiedza-
ne przez ochotników fundacji, tak
określa wolontariusza: „(…) to dla
mnie człowiek, który widzi obok dru-
giego człowieka, w jego sercu jest
wiele miłości i o swojej pracy nie
mówi „ja się poświęcam”, ale czyni
to z potrzeby serca, bo taki jest cel
jego i jego powołanie”. Osoby, które
zainteresuje ta forma działalności,
mogą sięgnąć po więcej informacji
na stronie www.dobrzezejestes.pl
lub też napisać mail na adres wro-
Wolontariusze Fundacji Bene
Facta pragną walczyć z krzywdzą-
cymi stereotypami. Mimo że wciąż
zmagają się z formalnościami, nie
przeszkodziło im to w rozpoczęciu
realizacji trzech projektów. Udało
im się dowieść, że więźniów moż-
na nazwać „Malarzami Uśmiechu”.
Projekt pod taką nazwą obejmuje
działanie na rzecz hospitalizowa-
nych maluchów oraz dzieci pocho-
dzących z ubogich rodzin. Więźnio-
wie odnawiają ściany oddziałów
dziecięcych w szpitalach, świetlice
itp., malując postaci z bajek, aby
sprawić dzieciom choć odrobinę ra-
dości w miejscach, gdzie czekają na
kogoś bliskiego lub na kolejny dzień
badań. Do tej pory, dzięki współpra-
cy z więźniami Zakładu Karnego
nr 1 we Wrocławiu, odmalowano
pomieszczenie w świetlicy środowi-
skowej „Źródełko”, nadano też baj-
kowy wygląd Oddziałowi Neurologii
Dziecięcej w Szpitala im. Tadeusza
Marciniaka we Wrocławiu. Prze-
skocz Stereotyp to nazwa kolejnego
projektu Bene Facta. Członkowie
Fundacji, Stereotypożercy, wcielają
w życie hasło przedsięwzięcia, po-
magając osobom niepełnospraw-
nym, a także komunikują niepełno-
sprawność jako cechę, która wcale
nie wyklucza możliwości posiada-
nia pasji i osiągania niesamowitych
wyników w każdej dziedzinie, nawet
w sporcie. W tym celu organizowa-
ny jest m.in. konkurs fotograficzny,
kręcone są filmy o tych, którzy pa-
radoksalnie nie będąc w pełni sił fi-
zycznych, są niesamowicie odważni
i potrafią wyzwolić pokłady wielkiej
energii. Trzeci projekt, Coolturalni
Ludzie, jeszcze nie doczekał się re-
alizacji, ale ma dokładnie nakreślo-
ny plan oraz misję, którą jest rozwój
postaw twórczych i odkrywanie em-
patii u młodzieży. Członkowie orga-
nizacji, tworząc grupę animatorów,
pragną uwrażliwiać młode osoby
w taki sposób, by stały się właśnie
Coolturalnymi Ludźmi. Więcej infor-
macji na temat Bene Facta można
znaleźć, wchodząc na stronę www.
benefacta.gofreeserve.com.
TOP to także ogromne doświad-
czenie dla organizatorów. Studen-
ci odpowiedzialni za Targi, pytani
21
o czynniki, które najbardziej pomo-
gły im w realizacji projektu, wymie-
niają zaangażowanie stowarzyszeń,
pomoc współorganizatorów, patro-
nów, a także fakt, że stali się grupą
przyjaciół, stworzyli zgraną paczkę,
która razem mogła stawić czoło wie-
lu wyzwaniom. Dla nich to była rów-
nież praca nad sobą, nad własnymi
słabościami, udoskonalanie umie-
jętności. Targi postrzegają jako ini-
cjatywę, która może poruszyć oby-
wateli, pobudzić ich do pozytywnych
zmian. TOP jest kolejnym dowodem
na to, że istnieje wiele osób, które,
oprócz własnego interesu, widzą po-
trzebę nieustannego kształtowania
otoczenia, widzą problemy i radości
ludzi wokół siebie.
Polska znów zmaga się z falą
powodziową i NGO robią wszystko,
co w ich mocy, by pomóc ludziom
dotkniętym nieujarzmionym żywio-
łem. Pokazują, że nawet jeżeli nie
ma się możliwości, by podawać
worki z piaskiem i uszczelniać za-
pory, istnieje wiele różnych sposo-
bów, by nieść ulgę potrzebującym.
Można nawet z daleka stanąć na
wałach ochronnych. Wystarczy tylko
chcieć.
Barbara Rumczyk
P.S. Serdeczne podziękowania
dla organizatorów Targów Organiza-
cji Pozarządowych 2010, członków
wrocławskiego oddziału FUNDACJI
DOBRZE ŻE JESTEŚ oraz Funda-
cji Bene Facta za udzielenie cen-
nych informacji. Więcej o Targach
i wszystkich organizacjach, które
wzięły w nich udział, na stronie
www.top.wroc.pl.
Źródło: archiwum organizatora
22
23
24
Agnieszka Oszust: Trzy równo-
rzędne pierwsze miejsca to no-
wość na KAN-ie.
Jerzy Kapuściński: To ciekawy
festiwal, jednak jak każdy w jednej
kategorii bardziej, w innej mniej in-
teresujący. W tym roku bez wątpie-
nia na pierwszy plan wysunął się
dokument – stąd aż trzy pierwsze
miejsca. Co nie znaczy, że mieliśmy
problem, by przyznać po trzy KANew-
ki w innych kategoriach. Brzydkie
słowa, nagrodzony film fabularny,
był jednym z odkryć tego festiwalu.
Znakomicie zrealizowany, świetnie
zagrany, po prostu dobry film, zapo-
wiadający dobrego, zupełnie nowe-
go reżysera. Podobnie rzecz ma się
z animacją, której poziom w ostat-
nich latach bardzo się podwyższył. Na
festiwalach takich jak ten, prezentuje
się pokolenie młodych, zdolnych lu-
dzi, którzy wychowywani na nowych
mediach, potrafią wykorzystywać róż-
norodne techniki i szukają własnych
stylistyk. To bardzo ciekawe.
Co Pana najbardziej zasko-
czyło w twórczości młodych reży-
serów, których filmy zaprezento-
wano na KAN-ie?
Interesujące są próby czerpa-
nia z otaczającej, najbliższej rzeczy-
wistości, co w tym roku udało się
przede wszystkim reżyserom filmów
dokumentalnych. Wyostrzony zmysł
realiów społecznych czy psycholo-
gicznych warto rozwijać i przenosić
też do filmów fabularnych. Wtedy
prezentowane historie będą bar-
dziej prawdziwe, możliwe do socjo-
logicznej weryfikacji. Taka tradycja
społecznego spojrzenia na bohate-
rów od dawna fascynuje mnie w ki-
nie angielskim. Fabuły Kenta Lo-
acha czy Mike’a Leigh są kręcone
w pewnej dzielnicy, w pewnej kla-
sie społecznej, przez co uchwycony
przez reżysera świat jest po prostu
wiarygodny. Widz porusza się w śro-
dowisku nasiąkniętym oryginalną
kulturą i językiem. Od razu widać,
że nie są to postacie fikcyjne, wymy-
ślone przy komputerze, ale bohate-
rowie z krwi i kości. Myślę, że to jest
jedna z recept na dobre kino fabu-
larne. Oczywiście są też filmy, które
są zupełnie kreacyjne, ale uważam,
że dla młodego filmowca bardziej
logiczną drogą jest droga „przez
rzeczywistość”. Wychodzić od tego,
co jest blisko, co się poznało i do-
świadczyło, dopiero potem można
robić „swoje kino”. Tak karierę za-
czynało wielu reżyserów na przykład
Kieślowski – on też na początku zaj-
mował się tylko dokumentem.
Zauważyłam, że wszystkie
nagrodzone historie w tej kate-
gorii łączyło pozytywne przesła-
nie reżyserów. Prezentowali oni
historie, przy których widz mógł
się uśmiechnąć...
Absolutnie się z tym zgadzam.
W tych filmach widać sympatię do
bohaterów. Nawet jeśli są to osoby
żyjące w ciężkich warunkach czy
społecznie odrzucone, to przekaz
dokumentu, którego są bohaterami
jest optymistyczny: te osoby zmie-
niają coś, realizują swoje cele, prze-
kraczają narzucone im ogranicze-
nia. Dobrym przykładem jest tu film
Dziesięć lat do Nashville, opowieść
o dwójce młodych ludzi, którzy pra-
cują na dworcu w Katowicach: ona
jest sprzątaczką, on pilnuje dworco-
wej toalety. Ich marzeniem jest wy-
cieczka do Stanów, do Nashville na
festiwal muzyki country. I chociaż
przygotowania trwają rok – w koń-
cu im się udaje. W podobnym tonie
utrzymane są dwa inne nagrodzone
dokumenty: Szczęściarze i Miesiąc
miodowy – w tych filmach widać
wielką sympatię do bohatera, mi-
łość do ludzi. Są to produkcje na
„W kinie powinno być więcej ryzyka. Chętnie bym zobaczył więcej odwagi w kinie młodych ludzi. Nawet z narażeniem się, że mogą odkrywać coś, co jest już dawno odkryte.” O festiwalu KAN, szan-sach dla kina niezależnego i braku odwagi u młodych twórców z Jerzym Kapuścińskim rozmawia
Agnieszka Oszust.
KAN non-fiction
25
26
tyle dobrze realizowane, że skrawek
empatii reżysera udziela się też wi-
dzowi. To nie są telewizyjne reporta-
że, węszące anomalii społecznych,
patologii. Te filmy szukają czegoś
innego. Ich autorzy próbują mądrze
zrozumieć ludzi – to dobra tradycja
polskiego dokumentu: takie kino
robili kiedyś Kazimierz Barabasz,
czy w latach ’60 Władysław Ślesic-
ki. Później sięgał po nią Kieślowski
w swoich dokumentach – on też za-
wsze współczuł bohaterowi.
Podczas otwartych obrad
jury przyznał Pan, że film nie
musi być idealnie zrealizowany,
ale musi przyciągać swą orygi-
nalnością. Czy na tym festiwalu
pojawiła się taka produkcja?
Pojawiło się ich kilka. Na pew-
no jedną z nich był film, który dostał
nagrodę specjalną jury – Em. Zna-
komicie zrobiony, osadzony w ory-
ginalnej konwencji, przekraczający
granice gatunkowe. To był film, któ-
ry ostentacyjnie pokazywał, że nie
jest filmem, że jest sztuką. Em może
być znakiem czasu. Udowadnia, że
nawet młodzi twórcy mogą robić
bardzo nowoczesne kino. Drugim
takim „odkryciem” jest dokument
Spacer, robiony poza strukturami
szkolnymi, od początku do końca
niezależny. Udowadniający, że jeśli
ma się dobrych bohaterów, z który-
mi ma się kontakt, że jeśli jest się
wrażliwym obserwatorem, to można
nakręcić ciekawy obraz, robiąc zdję-
cia tylko jednego dnia. Trochę nam
brakowało tu takiego kina – świeże-
go, nie wtłoczonego w szkolne kon-
wencje. Kina poszukującego nowych
sposobów ujęcia i próbującego no-
wymi tematami prowokować.
Zauważył Pan, że na festi-
walu brakuje kina amatorskiego.
Zarzut ten pojawiał się już na po-
przednim KAN-ie. Rok temu jury,
zastanawiało się, czy nie należa-
łoby stworzyć dwóch osobnych
kategorii: dla filmów ze szkół
i produkcji niezależnych.
Tę uwagę jury rozumiem jako
zwrócenie uwagi na pewne dyspro-
porcje w ofercie festiwalu. Rzeczywi-
ście, filmów offowych, amatorskich,
jest naprawdę niewiele. Przeważają
fabuły realizowane w szkołach filmo-
wych, w profesjonalnych warunkach,
przy współpracy z doświadczonymi
reżyserami. A my chcielibyśmy zoba-
czyć więcej filmów spoza oficjalnych
struktur, wnoszących do kina nowa-
torski obraz świata, awangardowe
spojrzenie na niektóre problemy...
Tak to rozumiem i też się z tym zga-
dzam.
Byłaby to też szansa dla kina
zaangażowanego...
Jeśli rozumieć to jako zaanga-
żowanie twórcy przy próbach zmiany
świata, to jak najbardziej. Brakuje ta-
kiego kina, w którym reżyserzy kryty-
kowaliby rzeczywistość, kontestowali
ją. A przecież realia naszego kraju są
bardzo atrakcyjne jeśli chodzi o tego
typu tematy... Kino, zwłaszcza mło-
de, ma prawo do buntu, do analizy
i konstruktywnej krytyki. Tymcza-
sem mało jest prawdziwych historii,
które zamieniają się w fikcję.
Czy nie niesie to ze sobą
problemu, że młodzi twórcy będą
sięgać po tematy, których nie ro-
zumieją? Przecież nie wystarczy
tylko wzniosła potrzeba zmiany
świata, należy też ten świat ogar-
nąć rozumem.
Młodość ma pewne prawa, jed-
nym z nich jest prawo do naiwności.
Ale jeżeli intencje reżysera są dobre,
jeśli to co robi jest szczere, to czemu
nie spróbować? Taka szlachetna na-
iwność może być też wartością. Cho-
dzi przede wszystkim o to, by filmy
były dobrze zagrane, szczere i uczu-
ciowe w sensie artystycznym. Istnie-
je coś takiego jak prawda w sztuce.
Oczywiście, jest to kategoria intuicyj-
na, ale jest. Ona może być siłą takich
filmów i festiwali. Powinno być więcej
ryzyka. Chętnie bym zobaczył więcej
odwagi w kinie młodych ludzi. Nawet
z narażeniem się, że mogą odkrywać
coś, co jest już dawno odkryte.
Nawet ocierając się o śmiesz-
ność?
Może nawet śmieszność! Ale to
zawsze może przynieść nieoczekiwa-
ny, fantastyczny efekt.
Rozmawiała Agnieszka Oszust
27
Jubileuszową, dziesiątą edycję fe-
stiwalu można nazwać nostalgicz-
ną podróżą w alternatywną muzy-
kę gitarową lat 90. Oczywiście nie
zabrakło także mocnej, aktualnej
reprezentacji zespołów z pogranicza
elektroniki oraz popu. Wszystko per-
fekcyjnie dobrane i podane w najlep-
szej formie dźwiękowej.
Festiwalowi Primavera sprzyja
praktycznie wszystko: od miejsca,
za które służy ulokowany tuż nad
brzegiem morza Parc del Forum,
przez wspierające festiwal me-
dia, wśród których znaleźć można
przede wszystkim portal Pitchfrok,
po sponsorów, dzięki którym w trzy
dni, w jednym miejscu można było
zmieścić czołówkę światowej muzy-
ki alternatywnej.
Dzień przed samym rozpoczę-
ciem niewiele wskazywało na to, że
tak istotny festiwal odbywa się wła-
śnie w tym mieście. Jedynymi ślada-
mi zapowiadającymi imprezę były
pojedyncze plakaty porozwieszane
na słupach ogłoszeniowych. Taki
stan rzeczy można wytłumaczyć tym,
że festiwalowe centrum przeniosło
się na południowo-wchodnie obrzeża
Barcelony, do Parc del Forum, który
służy jako teren festiwalu od 2005
roku. Jego betonowa, miejscami
fantastyczna konstrukcja, powstała
z myślą o masowych imprezach od-
bywających się w Barcelonie. Park
miał przede wszystkim ożywić tę od-
ległą część miasta, która z racji spo-
rej odległości od centrum i swojego
industrialnego charakteru, raczej od-
straszała turystów. Z informacji wy-
nika, że festiwal przyciągnął w tym
roku blisko 100 000 uczestników
z całego świata. Od Australii przez
Alaskę po Polskę.
Surfer Blood (19.15 – Pitchfork)
Młodzi surf-rockerzy z Florydy zo-
stali w ubiegłym roku wyłowieni
przez portal Pitchfrok, który wysoko
ocenił ich debiutancki album Astro
Coast, wystawiając mu wysoką
ocenę 8.2. W Barcelonie, na sce-
nie Pitchforka, muzycy dali jeden
z pierwszych festiwalowych kon-
certów. Chociaż młodzi członkowie
zespołu wyglądali jakby przed chwi-
lą odstawili tornistry i ruszyli w tra-
sę, to ich propozycja słonecznego
rock’n’rolla, którą zaprezentowali na
scenie wypadła znakomicie.
Muzyka Surfer Blood w zasa-
dzie nie prezentuje niczego odkryw-
czego – urzeka za to klimatem oraz
lekkością z jaką muzycy grają swoje
utwory. „Surferzy” wykonali więk-
szość materiału ze swojego debiutu,
dodając do repertuaru jeden nowy
utwór.
Scena Pitchforka przez następ-
ne dni festiwalu stała się polem do
popisu głównie dla młodych zespo-
łów, które debiutowały w ostatnim
czasie.
Titus Andronicus (20.30 –
Pitchfork)
Nie ukrywam, że mam problem
z jednoznaczną oceną twórczości ze-
społu Titus Andronicus. Ich materiał,
zebrany na dwóch płytach i kilku po-
mniejszych wydawnictwach, prezen-
tuje średnio odkrywcze połączenie
punkowej energii z shoegaze’owym
hałasem, a jednak zespół w ciągu
dwóch lat zdołał zaskarbić sobie
spore grono oddanych fanów prze-
Tegoroczna edycja festiwalu Primavera Sound odbyła się w dniach 27-29 maja. Jak co roku do Bar-celony zawitała czołówka światowej muzyki alternatywnej. Takie zespoły jak Pavement, Pixies czy Wilco oraz letnia atmosfera sprawiły, że impreza przyciągnęła wielotysięczną publiczność z całego
świata
Primavera, po prostu
28
konanych, że muzyka Andronicusa
to naprawdę coś wyjątkowego. Nie
da się ukryć, że zespół ma wyraźny
pomysł na siebie, jednak czy jego
realizacja wypada faktycznie tak re-
welacyjnie?
Muzycy zjawili się na scenie
w pięcioosobowym składzie. Przez
pierwsze trzy utwory trochę ocięża-
le rozkręcali się na scenie. Właści-
wy koncert rozpoczął się od czwar-
tego numeru, kiedy wokalista zdjął
gitarę, chwycił za mikrofon, wsko-
czył na głośniki i razem z zespołem
wykonał Titusa Andronicusa. Resztę
utworu wykonał niesiony na rękach
przez publiczność. W taki sposób
powinni zacząć ten koncert, później
było już tylko lepiej. Pod koniec rze-
czywiście trzeba było przyznać, że
punkowa dzikość, która dominuje
w muzyce Titusa potrafi porwać,
jednak do ideału Pixies nadal im
daleko.
The XX (21.15 – Ray-Ban)
Zespół wystąpił późnym wieczorem
na scenie Ray Ban, która została
ulokowana w amfiteatrze na tle Mo-
rza Śródziemnego. Trudno wymarzyć
sobie lepsze miejsce dla tej muzyki
– w ubiegłym roku w podobnej sce-
nerii wystąpił m.in. Deerhunter. The
XX to fenomen – zaledwie rok temu
wydali swój debiutancki album, a już
w tym roku przyszło im zagrać jeden
z ważniejszych koncertów na festi-
walu Primavera.
Punktualnie o 21.15 zespół
wyszedł na scenę i rozpoczął kon-
cert od swojego Intro, przechodząc
następnie do Crystalized. Początek
wypadł bardzo blado, sekcja ryt-
miczna brzmiała nierówno, przez co
całość radykalnie odbiegała od ob-
razu, który zespół zaprezentował na
płycie. Wydawało się już, że spraw-
dzą się wszystkie plotki o tym, że
XX na scenie to słaba kopia swojej
wersji studyjnej, jednak z utworu na
utwór, muzyka płynąca z głośników
nabierała charakteru. Efekt potęgo-
wała gra świateł, która po zachodzie
słońca stała się jeszcze bardziej wy-
razista. Ciekawie wyglądało również
zachowanie sceniczne Olivera Sima,
który w specyficzny sposób „tańczył”
na scenie ze swoim basem.
Zespół wykonał prawie cały
materiał ze swojego debiutanckie-
go albumu – nie zabrakło Shelter,
Islands, Heart Skipped a Beat i wy-
konanego na finał Infinity. Między
utworami zespół serwował interesu-
jące instrumentalne wstawki. Nie da
się ukryć, że cała historia XX toczy
się w tak szybkim tempie, że muzycy
prawdopodobnie sami nie ogarniają
tego fenomenu. Widać to zwłaszcza
w dość niepewnym jeszcze zachowa-
niu na scenie. Jednak bez wątpienia
wyrastają na interesującą grupę, któ-
ra w dalekiej przyszłości, bez cienia
przesady, może zająć miejsce takich
tuz jak Depeche Mode.
Superchunk (22.10 – San Mi-
guel)
Superchunk to pierwsza z formacji
występujących na festiwalu, która
szczyty swojej aktywności twórczej
zaliczyła w latach dziewięćdziesią-
tych. Koncerty, które zespół odegrał
na przestrzeni kilku ostatnich lat
można policzyć na palcach obu rąk,
ale grupa zapewnia, że niedługo po-
wróci z zupełnie nowym albumem.
Pierwszym sygnałem mówiącym,
że Superchunk muzycznie nadal ma
coś wyrazistego do powiedzenia, była
bardzo udana EP-ka Leaves In The
Gutter, wydana w ubiegłym roku. Ich
występ na głównej scenie festiwalo-
wej był dowodem na to, że grupa kon-
certowo w niczym nie ustępuje swoim
towarzyszom z Pavement oraz Pixies.
Muzycy dali dynamiczny show,
w trakcie którego Mac McCaughan
okazał się prawdziwym frontmanem.
W pewnym momencie niespodzie-
wanie na scenę wskoczył Tim Har-
rington z Les Savy Fav i zaśpiewał
jeden z utworów. Całość oczywiście
wymknęła się spod kontroli i numer
skończył się w momencie, gdy Tim
złapał za telefon komórkowy i zaczął
filmować Maca grającego obłąkań-
czą solówkę.
Broken Social Scene (23.15 –
Ray-Ban)
Grupa, promując swoje ostatnie wy-
dawnictwo Forgiveness Rock Record,
29
zjawiła się w Barcelonie w ośmiooso-
bowym składzie. Lista utorów oparta
na ostatniej płycie zespołu, prezen-
tującej bardziej „piosenkowe” obli-
cze grupy. Trzeba jednak przyznać,
że o ile na płycie niektóre z utworów
nie porywa, o tyle na żywo prezentu-
ją się naprawdę świetnie. Wystarczy-
ło przyjrzeć się temu, jak tych pięciu
gitarzystów bawi się aranżacjami,
dźwiękiem i możliwościami gitaro-
wych efektów.
Wstawki elektroniczne, które
na nowej płycie pojawiają się dosyć
często, zostały ograniczone do mini-
mum. Koncert rozpoczął World Sick.
Z nowej płyty można było usłyszeć
również bardzo dobre Water In Hell,
Forced To Love, oraz Texico Bitches
wykonane z gościnnym udziałem
Scotta Kannberga z grupy Pavement,
który udzielił się wokalnie w refrenie.
Scott nie był jednym gościem, który
zjawił się na scenie, by wesprzeć BSS.
W utworze Meet Me In The Basement
do muzyków ze swoimi skrzypcami
dołączył Owen Pallett.
Świetnie wypadł utwór All To All,
który całkowicie należał do Lisy Lob-
singer. Uwagę przyciągał nie tylko jej
jedwabisty głos, ale także jej bujna
fryzura oraz sposób w jaki beztro-
sko przechadzała się po scenie. Na
co dzień udziela się również wokal-
nie w kanadyjskim zespole Reverie
Sound Revue. BSS wykonali również
kilka starszych utworów, jak Shoreli-
ne oraz KC Accidental. Cały koncert
wypadł bardzo zjawiskowo i ener-
getycznie. Dodatkowym walorem
były komentarze Kelwina Drewa,
który stwierdził m.in. „Without good
friends you can’t have good life”. Jak
widać sam trafił na najlepszych.
Pavement (01.00 – San Migu-
el)
Chyba nikt nie wyobrażał sobie tego-
rocznej edycji Primavery bez udziału
reaktywowanej w ubiegłym roku gru-
py Pavement. Muzycy zdecydowali
się na jednorazową trasę koncerto-
wą w ramach celebracji dwudziesto-
lecia powstania zespołu W zasadzie
ciężko stwierdzić, dlaczego nagle po-
wstało tyle zamieszania wokół tego
okazjonalnego powrotu zespołu na
scenę.. W latach 90. grupa była do-
syć popularna, zwłaszcza pod koniec
tego okresu, jednak nie na tak jak
Pixies. Po powrocie zespół pojawił
się na większości festiwali (Roskilde,
Summer Sonic, Way Out West, Ope-
n’er, Primavera)
Koncert otworzyli mocnym Cut
Your Hair. Do samego końca czuć
było, że muzycy są na scenie całkowi-
cie wyluzowani i czas, który spędzili
poza wspólnym graniem, nie zatarł
w nich zespołowego ducha. Kolejne
utwory wykonywali z właściwą sobie
niedbałością. Półtoragodzinny wy-
stęp oparli głównie na standardach
jak Stereo, Date With Ikea, Silence
Kit. Na bis pojawiły się Gold Soundz,
Shady Lane oraz wykonane ze świet-
ną psychodeliczną końcówką Stop
Breathin.
O wadze tego koncertu świad-
czą liczni goście, którzy, w trakcie
jego trwania, wystawiali głowy zza
backstage’u. Niektórzy z nich nie
wytrzymali napięcia i tak, jak jeden
z członków Monotonix, wskoczyli na
scenę dać upust swoim emocjom.
Z kolei Kelvin Drew w rewanżu za
wizytę Scotta Kannberga na scenie
podczas koncertu Broken Social
Scene, użyczył w jednym z utworów
swojego głosu.
Na tym oczywiście nie zakoń-
czył się pierwszy dzień festiwalu. Kto
tylko miał siły mógł towarzyszyć im-
prezie do wczesnych godzin rannych.
Mnie udało się zajrzeć pod sceny, na
których całkiem nieźle zaprezento-
wali się Fuck Buttons oraz Moderat.
Oba występy idealnie wpasowały się
w atmosferę głębokiej nocy. W ocze-
kiwaniu na otwarcie metra, muzyka
obu projektów świetnie wprowadza-
ła w stan głębokiego snu. W pozy-
tywnym znaczeniu.
Marcin Bieniek,
www.uwolnijmuzyke.pl
30
Warto. W ciągu swojej 37-letniej
historii w stylu grania zespołu nie
zmieniło się nic. Nadal dokładnie
wiadomo, czego się po nich spodzie-
wać. Zespół nigdy nie dał koncertu
który by rozczarowywał. Ac/Dc nadal
jest rockandrollową maszyną, do-
brze naoliwioną i pędzącą do przodu
pomimo wieku członków, z których
najmłodszy Angus ma 55lat!
Wiele krytyków zarzuca wyko-
nawcom brak zmian, riffy tak podob-
ne do siebie, że prawie identyczne.
Ale poco zmieniać coś co od prawie
40 lat jest świetne?
Wchodząc na teren Bemowa,
uwagę przykuwała scena; niby bez
rewelacji, ale prawdziwy fan zaraz
dostrzegł słynny dzwon czy usta-
wione działa nie odłączne atrybuty
pewnych piosenek zespołu, o czym
za chwilę. Do tego na szczycie sceny
znajdowały się dwie wielkie nadmu-
chiwane czapeczki z diabelskimi
różkami, jakie nosi wspomniany gi-
tarzysta zespołu Angus Young.
Jako support zagrał zespół
Dżem. Osobiście zdziwiło mnie to.
Lubię Dżem, ale uważam, że zespoły
supportujące mają rozgrzać publikę
a nie ją uśpić. Zespól bluesowy nie
nadaję się na wsparcie rockowej ka-
peli. A’propos publiki, to na koncercie
zjawili się nie tylko Polacy w tłumie
dało się usłyszeć również niemiec-
ki, litewski czy czeski. Poza tym, ze-
spół przewyższa stażem scenicznym
większość publiki. Chodź było też
dużo rockowych „wyjadaczy”.
Świadczy to o tym, że muzyka
Ac/Dc trafia do bardzo szerokiego
grona odbiorców.
Punktualnie, jakby z zegarkiem
w ręku, o 21.00 gasną światła na
scenie, na telebimach pojawia się
słynna dwuznaczna animacja Black
Ice Tour (bardzo łatwa do znalezie-
nia na YouTube) z pociągiem, który
rozbija się na scenie! Telebimy się
rozsuwają, światła ogień dym i rze-
czywistych rozmiarów lokomotywa!
Do tego członkowie zespołu poja-
wiają się jakby z nikąd i zaczynają
grać Rock and Roll Train – kawa-
łek, który otwiera każdy koncert ich
obecnej trasy. Dalej było już tylko
lepiej: epickie Back In Black a zaraz
po nim Dirty Deeds – utwory, które
zna na pamięć każdy fan zespołu.
Przy kawałku Hells Bells wokalista
Brian Johnson zadzwonił wspomina-
nym diabelskim dzwonem. Efekt był
niesamowity; nigdy nie widziałem,
żeby ktoś śpiewał na żywo, buja-
jąc się na sznurze w wieku 63 lat!
A przecież on wykonuje owy numer
na każdym koncercie. Oczywiście,
nie mogło zabraknąć słynnego strip-
tizu Angusa do utworu The Jack.
Pomijając fakt bycia lokomotywą
napędzającą zespół, 55-letni pan
Young ma stały zwyczaj rozbierania
się na scenie. Kiedyś było to oznaką
rockowego buntu, dziś jest już tylko
atrakcją dla publiczności. W czasie
Ac/Dc to zespół, którego nie trzeba przedstawiać nikomu. Nie ma nikogo, kto nie słyszałby choć jednego kawałka australijskich dinozaurów rocka. Ostatnią okazję na zobaczenie legendy na żywo
Polacy mieli 13 sierpnia 1991 roku w Chorzowie. Czy warto było czekać 19 lat?
Powrót Legendy
31
You Shook Me All Night Long poka-
zywano na telebimach co ładniejsze
przedstawicielki płci pięknej, które
znajdowały się wśród zgromadzonej
widowni. Cała 65-tysięczna polska
publiczność czekała jednak na T.N.T.
jej tytuł skandowany był od początku
koncertu. Nie mogło również zabrak-
nąć nadmuchiwanej 20-metrowej
lalki w kształcie puszystej bohaterki
piosenki Whole Lotta Rosie która
siedząc na wymienionej wcześniej
lokomotywie, tupała nogą w rytm
muzyki. Każdy utwór był okraszony
oszałamiającymi efektami wizual-
nymi, ale to i tak nic w porównaniu
z ponad 13-minutowym solo Angu-
sa. Ten facet chyba naprawdę zawarł
pakt z diabłem, posiada (zresztą jak
reszta zespołu) energię dwudziesto-
latka, będąc u progu wieku emery-
talnego. Po przepięknej solówce na-
stała cisza, zespół zszedł z sceny, co
spowodowało delikatną konsterna-
cje u publiczności. Wszyscy zadawali
sobie pytanie: „co teraz?”, „czy to już
koniec?”. Na szczęście, po tej krót-
kiej acz dziwnej przerwie nastał mo-
ment upragniony przez wszystkich
– Highway to hell. Utwór ten kojarzy
każdy, nieważne czy jest fanem Ac/
Dc, czy też nie. Szaleństwo osiągnęło
zenit przy następnej, niestety ostat-
niej tego wieczoru piosence zespołu
For those about to rock. Oczywiście
przy tej okazji nie mogło zabraknąć
wystrzałów z specjalnie przywiezio-
nych, rock’and’rollowych armat. Ze-
spół grał na scenie równe 120 mi-
nut. W moim mniemaniu spisali się
znakomicie.
Jeden z recenzentów przyrów-
nał koncerty Ac/Dc do wizyty w ulu-
bionej restauracji. Dokładnie wiemy
czego się spodziewać, a mimo tego
nie wychodzimy rozczarowani. Trud-
no nie zgodzić się z tą opinią, oczy-
wiście zaraz pojawią się głosy co do
„konserwatyzmu” zespołu lub do pro-
blemów technicznych z spięciem mi-
krofonu przy Thunderstruck jednak
kogo to obchodzi? Ogół nagłośnienia
był wspaniały, nie miałem jeszcze do
czynienia z koncertem, który byłby
tak dobrze nagłośniony.
Ac/Dc z racji swojego stażu za-
grało prawdopodobnie ostatni kon-
cert w Polsce. Koncert, który był god-
ny prawie półwiecznej niesplamionej
legendzie zespołu.
Konrad Gralec
Setlista:
Rock N’ Roll Train
Hell ain’t a Bad place to be
Back In Black
Big Jack
Dirty Deeds done dirt cheap
Shoot down In flames
Thunderstruck
Black Ice
The Jack
Hells Bells
Shoot to thrill
War machine
High voltage
You shook me all night long
T.N.T.
Whole lotta Rosie
Let there be rock + solo Angusa
Bis:
Highway to hell
For those about to rock (We salute
you)
Źród
ło: w
ww
.acd
c.co
m
32
N iewą tp l iwą
zaletą książek
wydawanych
przez oficynę
Grass Hopper są ich okładki – wyko-
nane z niemałą wyobraźnią, mrocz-
ne, potrafią wywołać u oglądające-
go miły dreszczyk strachu. Niestety,
dużo gorzej rzecz ma się z tym, co
kryje się w owym ładnym pudełku,
a więc z zawartością książek.
Mimo iż gatunkowo aspirują
one do miana szeroko pojętego hor-
roru, z wywoływaniem strachu mają
niewiele wspólnego. Za to znacznie
częściej na twarzy czytelnika poja-
wia się grymas obrzydzenia albo,
co gorsza, ironiczny uśmieszek. Nie
inaczej rzecz ma się z Decathexis
Łukasza Śmigla.
Akcja książki rozgrywa się
w fantastycznym królestwie Kir-
kegaardu (większych aluzji do tez
słynnego filozofa nie znalazłem),
gdzie panującą religią jest wiara
w Śmierć. W owej krainie z niewy-
jaśnionych przyczyn zmarli prze-
rywają swój wieczny odpoczynek
i zaczynają powstawać z grobów.
Rozwiązania tej zagadki podejmu-
je się młody tanatolog, Jon Pen-
dergast, i jego kompani – legen-
darny szermierz Danse Macabre
oraz szalony wynalazca Albert. Już
ich pierwsze odkrycia wskazują,
że w aferę zamieszani mogą być
najwyżsi przedstawiciele rywalizu-
jących ze sobą władz świeckiej i ko-
ścielnej.
Wydaje się, że w książce dużą
rolę odgrywa pierwiastek detekty-
wistyczno-kryminalny. Bynajmniej
tak nie jest. Decathexis aspiruje do
czegoś więcej. Jak wynika z fabuły,
chce ono być początkiem dłuższej
sagi. Niestety, na aspiracjach się
kończy. Po pierwsze – książka jest
najzwyczajniej w świecie za krót-
ka. Na niespełna trzystu stronach
autor nie jest w stanie odpowied-
nio wprowadzić czytelnika w świat
swojej opowieści. Odbiorca, będąc
bez przerwy bombardowanym dzie-
siątkami pojęć, tytułów, nazw geo-
graficznych czy etnograficznych,
o których nie ma zielonego pojęcia,
traci zupełnie orientację i czuje się
niczym niechciany gość. Po drugie
– kwestia bohaterów. Występujący
w Decathexis herosi może i chcieli-
by zasłużyć na miano epickich, ale
wiele im do tego brakuje. Są bladzi
i jednowymiarowi. Przypominają ry-
sunek kilkuletniego dziecka, gdzie
kilka naszkicowanych schematycz-
nie postaci macha do widza, chcąc
uśmiechem zamaskować brak głębi.
Po trzecie – książka pełna jest nielo-
giczności. Za przykład niech posłuży
pierwszy z brzegu: skoro Śmiegiel
ma ambicje do stworzenia autor-
skiego świata, to czemu wypełnia go
pojęciami ze znanej nam przestrzeni
kulturowej (Kirkegaard, Moria, danse
macabre, ars moriendi) i, na miłość
boską, dlaczego jego bohaterowie
używają łaciny? Przecież w świecie
Kirkegaardu Imperium Rzymskie ni-
gdy nie istniało…
Mimo powyższych uwag nie chcę
Śmigiela całkowicie skreślać. Ma jed-
ną cechę, bez której dobra fantasty-
ka powstać nie może – wyobraźnię.
To jednak za mało. Pisanie książki
wymaga także ogromnej pracy, po-
święcenia dużej ilości czasu, by do-
grać wszystkie szczegóły i rzetelnego
przemyślenia fabuły. Przy tworzeniu
Decathexis tych trzech czynników
zdecydowanie zabrakło. Zamiast ob-
jawienia mamy więc kolejną, co naj-
wyżej przeciętną pozycję.
Paweł Bernacki
Nie taki trup straszny…
33
Call Of Ktulu Me-
talliki, choć nawią-
zanie jest może na wy-
rost. Po marszowych biciach
w bębny, przychodzi kolej na wręcz
thrashowe melodie i solóweczki.
W tle słychać wiolonczelę, nagrane
wypowiedzi, co buduje jakiś klimat,
ale całość nabiera pędu pod koniec,
gdy urozmaicona perkusja i mięsi-
ste riffy dopełniają dzieła. Po odsłu-
chaniu odnosi się wrażenie, że The
Oracle jest porządnie wyszlifowa-
nym muzycznym kryształem.
Nowy album Godsmack nie od-
biega rewolucyjnie od tego, do czego
zdążył nas przyzwyczaić zespół z Bo-
stonu. Płyta miejscami obnaża bar-
dziej metalowy pazur grupy i mimo
to utrzymuje się w stylu starego, do-
brego Godsmacka. Krótko mówiąc,
The Oracle to dawka mocnego hard
rocka na wysokim poziomie.
Marcin Rybicki
dumne, melodyjne gitary. Następny
utwór o tytule Devil’s Swing pokazu-
je na swój sposób bluesowe korzenie
rocka. Na Good Day To Die wokalista
zespołu brzmi łudząco podobnie do
Jamesa Hetfielda, co jeszcze wyraź-
niej podkreśla metalowy charakter
tej ścieżki.
Forever Shamed to po prostu
porządny kawałek rocka, przy któ-
rym chciałoby się poskakać pod
sceną. Z kolei na Shadow Of A Soul
Sully pokazuje, że jest w świetnej for-
mie. Z energią prezentuje żal, ale nie
przesadza w tym i nie traci swojej
buntowniczości. Ogólnie, całość ma
niezłego kopa. Oba utwory mają też
bardziej wdzięczne i rozbudowane
solówki niż na reszcie płyty.
Sporym zaskoczeniem jest
ostatni kawałek z listy, tytułowy The
Oracle. Ten trwający sześć i pół mi-
nuty utwór instrumentalny cieszy
świetnym brzmieniem gitar. Od sa-
mego początku utwór roztacza aurę
tajemnicy i zagrożenia, nieco jak
Godsmack powrócił w maju z albu-
mem The Oracle po niemal czterech
latach przerwy. W międzyczasie kon-
certowali z Mötley Crüe i wydali sin-
giel Whiskey Hangover. Nowa płyta
brzmi ciężej niż wcześniejsze doko-
nania kapeli i pojawiają się takie pe-
rełki, jak tytułowy utwór instrumen-
talny The Oracle, co świadczy o tym,
że zespół Godsmack dobrze wyko-
rzystał czas spędzony w studiu.
The Oracle obiera nieco inny
kurs niż wcześniejsza płyta IV. Na
poprzedniku pojawił się jeden utwór
na gitarę akustyczną i z kobiecym
wokalem w tle. The Oracle nie posia-
da takich łagodnych akcentów. Jest
to dziewięć kawałków utrzymanych
w konwencji hard rocka, ocierają-
cych się także o metal. Cryin’ Like
A Bitch, który otwiera ten album, do-
brze się wpisuje w ten schemat. Tak
dobrze, że właściwie nie wychodzi
poza te ramy. Następny na liście ka-
wałek, Saints and Sinners, również
zaczyna się dość jednostajnie i do-
piero mini-solówki na końcu nieco
go urozmaicają. Na trzeciej w kolej-
ności ścieżce, War and Peace, gitary
są bardziej agresywne, a wklejone
urywki przemówień Hitlera wzmac-
niają wojenny wydźwięk całości.
Love-Hate-Sex-Pain wysuwa na
pierwszy plan ciekawy i mocny śpiew
Sully’ego Erny, zwłaszcza podczas
refrenu, kiedy skanduje słowa tytu-
łu. Przez cały czas towarzyszą mu
Godsmack – The Oracle
34
Aldousa Huxleya nie trzeba chyba
przedstawiać. Autor Nowego wspa-
niałego świata będąc jednocześnie
filozofem i pisarzem, swoje zaintere-
sowania kierował nie tylko w stronę
futurologicznych antyutopii. Oto bo-
wiem na polskim rynku pojawiła się
książka, która swoją fabułą sięga aż
do pierwszej połowy XVII w. Huxley
przytacza bliską także polskiej pro-
zie historię opętania sióstr zakon-
nych, znaną nam z Matki Joanny od
Aniołów Jarosława Iwaszkiewicza.
Autora interesuje nie fabuła
– opętanie czy egzorcyzmy szalo-
nych siostrzyczek zakonnych – ale
to, w jaki sposób w społeczeństwie
zagościć może szaleństwo. Analizu-
je, jak nienawiść czy urażona duma
doprowadzają do śmierci człowieka.
Ukazuje władzę – w tym przypadku
kościelną – która manipuluje rozu-
mem i duszą.
O czym jednak jest ta książka?
Do małego, podzielonego wyznania-
mi francuskiego miasteczka przy-
bywa nowy proboszcz – kształcony
przez jezuitów, atrakcyjny Urbain
Grandier, który staje się ulubień-
cem kobiet i wrogiem mężczyzn.
Proboszcz kradnie serca kolejnych
dam, narażając się przy tym ważnym
dostojnikom; zakochuje się, zawiera
małżeństwo, okazuje wyższość kar-
dynałowi Richelieu i popełnia wiele
nierozsądnych, lecz na pozór nie-
winnych czynów, które okazują się
jednoznaczne ze zbieraniem chru-
stu na własny stos. Nienawiść władz
Kościoła i społeczeństwa Loudun
do księdza okazała się tak silna, że
wmieszano w to nawet diabły, któ-
re za sprawą zawistnego zakonnika
zamieszkały w ciałach znudzonych
urszulanek. Oczywiście, i demony,
i czarna magia, oraz oskarżenia
stawiane Grandierowi były jedynie
efektem zbiorowej histerii, nienawi-
ści, nudy, instynktów, niespełnionych
miłości i ambicji. Ale czy nie w tym
właśnie tkwi diabeł?
Fabuła jest istotnym, ale nie
najważniejszym elementem prozy
Huxleya. Interesujące, wewnętrznie
skomplikowane postaci czy intrygi
wciągają, ale są jedynie pretekstem
do powiedzenia „czegoś więcej”.
Przytaczaną historię autor analizuje
bowiem wielostronnie; współczesny-
mi narzędziami „rozgryza” diabły, ur-
szulanki, władze kościelne i pecho-
wego proboszcza. Z pomocą Pascala,
Voltaire’a czy Junga bada zachowa-
nia mieszkańców prowincjonalne-
go miasteczka, dostrzega analogie
z współczesnością i wyciąga z owych
spostrzeżeń interesujące wnioski,
które niepozbawione są gorzkiej iro-
nii czy, chwilami, humoru.
Książka ta jest trudna w od-
biorze, wielogłosowa i specyficzna.
Obszerne przypisy i długie, eseistycz-
no-filozoficzne fragmenty rwą fabułę
i zmuszają czytelnika do głębszych
refleksji. Niejednorodność gatun-
kowa - nie wiadomo bowiem, czy
to powieść, czy traktat filozoficzny -
także nie sprzyja lekturze. Podobnie
temat – historia chutliwego księdza
czy pragnącej popularności przeory-
szy urszulanek – może wydawać się
kontrowersyjny. Nie jest to jednak
powieść antyklerykalna, a ostrze
pióra Huxleya wymierzone jest nie
w Kościół, a w głupotę, ciemnotę
i brak etyki.
Joanna Winsyk
Diabły, stosy i inne atrakcje
Aldousa Huxleya
35
Absurd, absurd, i jeszcze raz harmo-
nia. No bo jak inaczej podsumować
zbiór opowieści o świecie rządzącym
się jedynie prawami woli i kaprysa-
mi fatum? Świat zamieszkany przez
najmądrzejsze ze znanych stworzeń
Sufoki, Wilkodłaki i Łbubule? Świat
narysowany na pierwszy rzut oka
w zeszycie szkolnym? Mnie przycho-
dzi do głowy tylko wyżej widniejąca
formuła. Morfołaki wreszcie udało
się zebrać, skompletować i opatrzyć
różnorakimi bonusami (scenariusze,
szkice i rysunki). Czym jednak owe
Morfołaki są? Otóż zamieszkują one
groźną i niebezpieczną rzeczywistość
stworzoną przez duet Nikodema
Skrodzkiego i Mateusza Skutnika.
Ich opowieści przesycone są głęboką
refleksją na temat egzystencji jako
takiej, jej ontologicznego wymiaru.
Ta poważna tematyka nie przeszka-
dza jednak wcale
błyskotliwie śmie-
szyć, tumanić, prze-
straszać – w sposób
inteligentny i frapujący. Każda z 49
historii zaskakuje czytelnika świe-
żością i pointą, której nie dociekłby
sam Hitchcock. Groza tych opowie-
ści drzemie cicho i niekiedy wypeł-
za na wierzch, by złośliwie drapnąć
czytelnika. Bywa brutalna, okrutna,
a zazwyczaj niejednoznaczna i to
właśnie ta niejednoznaczność opo-
wieści zdaje się być najgroźniejsza,
choć zarazem najskuteczniej przy-
kuwa uwagę czytelnika. Osobiście
uważam, że 2007 rok na rynku
polskiego komiksu nie zaowocował
niczym ciekawszym od Morfołaków.
Może z wyjątkiem Blakiego, ale to
już inna historia...
Jan Wieczorek
Morfołaki
36
Zacząć felieton od stwierdzenia
„mam problem” to jak z hukiem
otworzyć drzwi do gabinetu psychote-
rapeuty, w którym ktoś inny właśnie
ma wizytę. Co jednak mam zrobić,
jak faktycznie problem posiadam?
„Nie ma lekko” – mówi potoczną
polszczyzną ten czy owy Kazio, a ja
zastanawiam się, dlaczego mówią
w 3. osobie liczby pojedynczej. W tym
wypadku powtórzę jednak, już w od-
powiednim kontekście, za Kaziem:
nie ma lekko ten, kto zostanie prezy-
dentem III Rzeczpospolitej.
Nie, nie będzie wywodu poli-
tyczno – ekonomicznego. Nie znam
się na tych wszystkich prawnych ani
PR-owych kruczkach-sztuczkach, nie
jestem w stanie przeanalizować po-
tencjalnych nastrojów panujących
wśród wyborców. I tak powszechnie
wiadomo, że wieś zagłosuje na Ja-
rosława, głębsza wieś na Andrzeja,
konformiści na Bronisława, indywi-
dualiści na Janusza Korwina, a bura-
ki na Grzegorza. A, zapomniałabym
o Waldemarze… chociaż, szczerze
mówiąc, i tak nie mam pojęcia, kto
na niego zagłosuje.
Przepraszam niniejszym wszyst-
kich, którzy nie czują się wsią, głęb-
szą wsią, burakami, indywidualistami
ani konformistami. Szufladkowanie
uwłacza ludzkiej godności, ale jesz-
cze bardziej uwłacza jej robienie
idioty z obywatela i proponowanie
mu koszyczka z potencjalnie pre-
zydenckimi głowami, które są albo
niedojrzałe, albo zepsute, albo już
dawno przekwitły. Jakkolwiek los się
nie zamachnie – naród będzie nieza-
dowolony, naród będzie szydził i ma-
rudził, blokersi domalują na billboar-
dach wąsy i męskie narządy płciowe,
a YouTube zaroi się od prymitywnych,
acz śmiesznych żartów. Wybraniec
musi być silny psychicznie i mieć do-
bre hasło wyborcze. Te, co nie dziwi,
nabrzmiałe od słów kluczy. Zgoda,
prawo, wolność, tolerancja, Polska.
Jeden sadzi drzewo (swoją drogą
nic innego mu nie pozostało), dru-
gi szerokim gestem łączy w całość
mapę Polski, trzeci wynajmuje dwie
blondynki, które kręcąc bioderkami
śpiewają pieśń, gatunkiem dziwnie
przypominającą najnowszą płytę
Agnieszki Chylińskiej. Obywatel, nie
będący burakiem, konformistą…
etc., wpada w konfuzję. Czy silny
wybraniec to ten, który mamrocze,
ma uśmiech psychopaty, a może ten
o śmiesznym nazwisku? Dylematom
nie ma końca.
Czytając ten tekst wiesz już,
Czytelniku, kto dostąpił godnego za-
szczytu. Zdefiniuj teraz siebie w od-
niesieniu do wybrańca. Masz z tym
problem? Może oznaczać tylko jed-
no - jesteś zdrowy na umyśle i za-
pewne nie płakałeś po całej rzeszy
świętych pamięci. Jak odnaleźć się
w nowej rzeczywistości? Założyć pa-
pierową torbę na głowę i zanegować
rzeczywistość, czy wręcz przeciwnie
– wyjść z uśmiechem na twarzy i na-
dzieją w sercu na ulice starej-nowej
Ojczyzny i czekać, aż nadejdą wieko-
pomne zmiany?
Widzę tu jedno rozwiązanie.
Zawiera się ono w prostych słowach
i narodziło się we mnie po licznych
wewnętrznych dywagacjach, zwią-
zanych z ukrytymi w trzewiach
resztkami poczucia obywatelskiego
obowiązku. Walczyłam ze sobą, przy-
znaję, miałam nawet jedną lub dwie
myśli o charakterze typowo patrio-
tycznym. Teraz jednak, gdy jest już
po wszystkim, mogę spokojnie to
powiedzieć: głosowałam z zamknię-
tymi oczami. Ene, due, rabe, na kogo
wypadnie tego nikt nie zgadnie. Czu-
ję się szczęśliwą obywatelką, mają-
cą wpływ na losy swojego kraju. Bo
przecież Polska jest najważniejsza,
zgoda buduje, a panować i tak bę-
dzie prawo. I sprawiedliwość.
Ewa Orczykowska
Co z tą…?
37
Przeczytałem gazetę – i się wkur-
wiłem. Przeczytałem książkę – i się
wkurwiłem. Tak dalej być nie może!
Kurwa, kurwa NIE! Chwyciłem kiosk,
co stał obok i rzuciłem go w biblio-
tekę! BUM się rozbiła! Taka duża
a taka słaba! Ha! Z kiosku wysypały
się gazety, z biblioteki książki. Czas
na ognisko! Oto lista skazańców.
Spaliłem: Galla Anonima, Ko-
chanowskiego, Szekspira, Flauberta,
Dostojewskiego, Kafkę, Gombrowi-
cza, Hłaskę, Miłosza, Konwickiego,
Zolę, Marqueza, Rabelais’go, Kunde-
rę, Austin, Jelinek, Kołłątaja, Krasic-
kiego, Burgessa, Carolla, Conrada,
Dickensa, Kuncewiczową, Fleminga,
Huxleya, Kiplinga, Milne’a, Orwella,
Pratchetta, Sapkowskiego, Dukaja,
Swifta, Tolkiena, Wellsa, Woolf, Asny-
ka, Baczyńskiego, Białoszewskiego,
Fiedlera, Leśmiana, Mickiewicza,
Słowackiego, Fredrę, Gałczyńskiego,
Gajcego, Norwida, Grocholę, Harasy-
mowicza, Iwaszkiewicza, Jastruna,
Kasprowicza, Krasińskiego, Lema,
Morsztyna, Sępa – Szarzyńskiego,
Pilipiuka, Kossakowską, Reymonta,
Sienkiewicza, Schulza, Przerwę –
Tetmajera, Wujka, Wyspiańskiego,
Boya – Żeleńskiego, Bölla, Goethe-
go, Grassa i wielu, wielu innych. A za
co? Za stwarzanie PRAWDY.
Specjalne miejsce na stosie
znalazło się dla: Hugo – Badera, dla
Tochmana i Kapuścińskiego – bo
ci mówią, że napisali rzeczywistość
i zamknęli ją w słowie! Że nie stwo-
rzona a najprawdziwsza PRAWDA
z ich akapitów wyziera.
Spaliłem też gazety: Wyborczą,
Rzeczpospolitą, Polskę de Tajmsa,
Fakt, SuperExpress i wszystko inne.
Ale się jarało. Ho, ho!
Jak to tak może być? Dlaczego
słowem można wszystko? Czy tylko
dlatego, że mamy tylko słowo? Sło-
wem określamy, słowem oceniamy,
słowem, słowem wszystko. Słowem
rządzi precyzja – a wkoło jest nad-
miar.
Powiedziało się, ustaliło się – że
słowem się da. Ile się da?! Wszyscy
są zgodni, że wystarczająco. Że jak
jest sens – to się udało. Wtedy ki-
wamy głowami i mówi się (słowem
się mówi): „Słowo próbę wytrzymało.
Mówi PRAWDĘ”.
A przecież słowo tworzy sens,
na to człowiek jest wrażliwy, sens wy-
starczy, by zdiagnozować PRAWDĘ.
A żeby nie było, że prawda pochodzi
od słowa to mówi się: „Prawda jest
gdzieś tam”. I się do niej dociera.
A czym? Słowami się dociera. Ta-
kie śmieszne zamknięte koło. Naj-
śmieszniejsze jest jednak to, że ja
też do was słowem. Bo jak inaczej?
Myślę, że dużo ze mnie z hipokryty
– chociaż to też słowo. Najfajniej to
by było, gdyby dało się jakoś tak bez.
O tak: [
]
Jak jest pusto, to nie ma nic.
Sytuacja zmusza mnie więc. Tyle
się mówi, że niewolnictwo jest złe
(słowami się mówi). Czy może być
subtelniejsza forma podporządko-
wania?
A skoro ze słowem jest tak po-
dejrzanie - to ja mówię, że w PRAW-
DĘ można tylko wierzyć. Kto by
pomyślał? Wiara jest przecież dla
rozumu jak trucizna. Tak się słowa
śmieją z wiary. Jest na tym świecie
paru, co w słowa wierzą. Przyznam,
że Biblii nie spaliłem.
Marcin Pluskota
L(e/i)tter
38
Łojej, brajdaszkowie, co się porobiło!
Czego to skierdaszeni niusmeni nie
wykoncypują. Fakin anbiliwibel i cały
ten szajs! Jak się skitrali i paniczyli
po bandzie, to strach było wierzyć
w te ich zajafki. Flud nadciąga – wo-
łali! Flud przyjdzie i wszyscy będzie-
my zwaszeni po same dżordże! Jak
się nigasy zbiegły, coby nawałować
tych worków z sandem na Kozano-
wie, to się myślało, że przyjdzie nie
dla pucu a ryli horror szoł rozbu-
chany łejw. I łejw przyszedł, pierd-
nął i wyszedł, no! Wlaz i wylaz, jak
do kościoła. Więcej tym nigasom
po gaciach ciekło niż im ich hołmy
zalało, gdy woda przez te worki im
stringielnęła na ryje. A niusmeni, że
flud i że ratować trza Breslau, bo się
potopimy i nam zdrałnuje całe mia-
sto, jak w roku dziewięć siedem, bo
wtedy to dopiero flud był. To się rzu-
ciła wiara z glana kapelana i na Ko-
zanów popełzła, coby flud zobaczyć
i z fludem walczyć, jak nasze dziady
pradziady z Ruskimi. No i jak wiara
zoczyła, że to tylko nigasy z Kozano-
wa się po dżordże zwaszyli i że cały
ten flud cieknie jak flegma z nosa,
to się po narodzie rozszedł szałt, że
cały ten flud to szajsu gluta wart i nic
tylko grilla fajczyć i sosedże wcinać
i sznapsy łoić, bo to wszystko szajs
i żadna afera. A niusmeni straszyli.
Straszą i szałtują ci niusmeni,
że aż się rzygać chce jak po sznap-
sie. To dopiero fakin anbiliwibel! Się
madafaki nad każdym pierdnięciem
politykasów i celebrytasów spusz-
czają, aż im po nogach cieknie. Tam
Komor, tu Kaczor, tam tragedia, a tu
polew. I cały ten szajs. Aż się chce
czasem takim szwabsznyclom do
pyska przemówić: no, brajdaszku, co
mi z tego, że dużo wołtów dostaniesz
i wyborzyska wygrasz, jak mam cię
w tym samym nie dla pucu a ryli
horror szoł odbycie co cały ten flud
i zwaszone zady nigasów z Kozano-
wa. Bo dziwisz się jak oni, gdy łejw
przyszedł i ci woda na hołm strin-
gielnęła. Czas się przygrałndować
i zoczyć świat dookoła. De truf is ałt
der! A nie słuchać madafaków poli-
tykasów i niusmenów. Bo się szajsu
gluta znają!
Ty brajdaszku lepiej idź z nami
na rąbdicho do Poola, tam se moż-
na podensować i na niunie polukać,
a niektóre nawet pociufciać. Ciufcia-
nie niuń jest kul, beza kitu! I tylko
to się liczy, nie dla pucu a ryli horror
szoł. W Poolu zawsze się jakaś niu-
nia trafi, jak jesteś batman mada-
faka po dżymie i koksach, to przy-
gruchasz lachę i dżordż będzie hepi.
A jak nie, to się sznapsem nałoisz
i będzie git. Nie myśl, nie czuj – dont
fink, dont fil, noł law, noł pejn – lej
na konwenanse i tłum, co tryli i tryli
bezfinkowo, bo się ten tłum zna jak
kościelny na tankach. To sznabsz-
nycle skierdaszone, madafaki wy-
drylowane, nigasy, co rąbdicha nie
czają i myślą, że się na lajfie znają,
bo szmal zgarniają na kolanie i na
ekspensiw holidejsy latają, bo se
myślą, że tak trza. A potem lament
i zgrzytanie dziąseł, jak się ich hołmy
na Kozanowie zwaszą! Szwabsznylce
i ignoranty, że fakin anbiliwibel!Tu
jest truf, tu jest lajf, tu jest stajl!
Amen. I cały ten szajs.
Michał Wolski
Snatch milky bar
39
AZS Wrocław w zeszłym roku utracił
tytuł mistrzowski, zajmując drugie
miejsce. Ten sezon okazał się jesz-
cze gorszym, bowiem w zawodach
między sześcioma drużynami sił
i umiejętności wystarczyło jedynie
na trzecią lokatę, najsłabszą od se-
zonu 1997/1998.
Piłkarki z Wrocławia do ostatniej
kolejki walczyły o wicemistrzostwo,
lecz musiałyby wygrać z obrońcą
tytułu – Unią Racibórz (licząc jedno-
cześnie na porażkę Medyka Konin).
Finał sezonu zakończył się porażką
1:4, która była jedyną w rundzie wio-
sennej.
W ostatecznym rozrachunku ra-
ciborzanki zdobyły 52 punkty w 20
spotkaniach, przegrały dwa mecze,
remisowały jeden raz, zdobyły aż
84 bramki (ponad 4 na mecz). Na
drugim miejscu uplasował się team
KKPK Medyk Konin z 39 punktami.
Wrocławianki zaś ostatecznie zdo-
były 34 punkty, wygrały połowę spo-
tkań, przy 4 remisach i 6 porażkach.
Bilans bramkowy naszej drużyny to
56-27.
Najwięcej bramek w drużynie
AZS-u zdobyła Patrycja Pożerska
z 11 trafieniami , tuż za nią znalazła
się Sofia Gonzalez z 10 golami, na-
stępnie Karolina Bochra, która zdo-
była 8 bramek.
Trzeba przyznać, że drużynie ze
stolicy Dolnego Śląska nie powiodło
się w rundzie jesiennej. Słaba gra
zaowocowała bolesną porażką 0:7
z Unią Racibórz, trudnościami w za-
wodach z innymi rywalkami, a puen-
tą rundy było przegranie walkowe-
rem z Mitechem Żywiec z powodu
nieuprawnionej zawodniczki.
Wiosenne rozgrywki w naszym
wykonaniu były zdecydowanie lep-
sze. Przez całą rundę odnosiliśmy
głównie zwycięstwa i to zwykle czte-
rema lub pięcioma bramkami, po
drodze dwa remisy i jedynie w ostat-
nim meczu nie udało się pokonać
rywalek.
Sezon jeszcze się nie skończył,
bowiem Dominika Wylężek, Alicja
Pawlak, Patrycja Pożerska, Agata
Tarczyńska, Ewa Żyła i Natasza Gór-
nicka powołane zostały do reprezen-
tacji Polski na zgrupowanie przed
meczami eliminacji do Mistrzostw
Świata. Rywalkami będą piłkarki
z Węgier oraz Bośni i Hercegowiny.
Wrocławska drużyna spisała się
w tym sezonie na medal, został zdo-
byty brąz, jednak po latach triumfów
na krajowym podwórku trzecie miej-
sce nikogo nie cieszy. Z pewnością
ważne jest teraz, by władze klubu
poważnie zastanowiły się, co można
zmienić, ulepszyć, aby zniwelować
jakościową różnicę, jaka pojawiła
się między Unią Racibórz a wrocła-
wiankami. Drużyna z Konina jest do
zwyciężenia, pokazały to wiosenne
mecze, w których AZS grał zdecydo-
wanie lepiej.
Kolejny rok może być szcze-
gólnie ciekawy, bowiem Ekstraliga
przechodzi reformę, zgodnie z którą
najwyższy szczebel rozgrywek liczyć
będzie 10 drużyn. Rozszerzenie ligi
doda rozgrywkom więcej emocji,
których w tym roku nieco brakowało.
Więcej drużyn to mniej tzw. meczów
o sześć punktów i jednocześnie więk-
sza szansa na stracenie punktów.
Powiększenie ligi wydaje się dobrym
rozwiązaniem, gdyż sześć teamów
w Ekstralidze to za mało.
Kibicom pozostaje czekać i wie-
rzyć, że AZS Wrocław wróci na szczyt,
wówczas z pewnością zrobi się cie-
kawiej, niż jeśli teraz nadejdzie dzie-
sięcioletnia era hegemonii Unii Raci-
bórz.
Szymon Makuch
Kolejny sezon Ekstraligi piłki nożnej kobiet w Polsce dobiegł końca, więc można pokusić się o pew-ne podsumowania.
Równia pochyła?
40
Zadziałało już kilka dni po oficjalnej
prezentacji stroju, gdy w Moskwie
Chelsea i Manchester United strze-
lały do siebie z jedenastu metrów,
by zadecydować, kto zdobędzie tro-
feum Ligi Mistrzów 2007/2008.
Cech po dłuższej przerwie wreszcie
obronił rzut karny i to samego Cri-
stiano Ronaldo. Wcześniej, w całym
spotkaniu, czeski golkiper wpuścił
do swojej siatki tylko jedną piłkę i to
po główce. Strzelec (również Cristia-
no) spojrzał w stronę bramki właści-
wie już po strzale.
W kolejnych spotkaniach po-
marańczowa bluza dodawała Ce-
chowi jeszcze kilku procent do jego
już wielkich umiejętności: w pierw-
szych 17 meczach sezonu ligowego
2008/2009 aż 11 razy zachowywał
czyste konto. Ostatecznie, w całym
sezonie Premiership zanotował 19
„czystych kont”, co równało się 54%
jego występów.
Teraz, w maju 2010, Cech znów
prezentuje nowy strój. Tym razem
jeszcze bardziej jaskrawy niż w wer-
sji pomarańczowej, tzn. takim przy-
najmniej jawił się w jasno święcą-
cym na Wembley słońcu, podczas
sobotniego finału FA Cup z Ports-
mouth, w którym Cech najpierw in-
stynktownie obronił strzał z metra,
a później rzut karny (tak czy inaczej
nie najlepiej wykonany) Kevina-Prin-
ce’a Boatenga. Bramkarz „The Blu-
es” nie miał w tym spotkaniu zbyt
wiele do roboty, ale nowego stroju
Cecha, zmieszanego z promieniami
słońca czy też światłem reflektorów,
po prostu nie da się przeoczyć i zdaje
się, że napastnicy będą w tę pułapkę
wpadać.
Dlatego już dziś, 16 maja 2010,
chciałbym zaryzykować tezę, że ko-
lejny sezon Petra Cecha w Chelsea
będzie jego statystycznie najlepszym
podczas całego pobytu w Anglii. Czy
ktoś podejmie zakład?
Wykluczam tutaj oczywiście ta-
kie katastrofy, jak postawa obrony
Chelsea w „roku bluzy pomarańczo-
wej”, bo gdy „The Blues” Luiza Felipe
Scolariego przegrywali np. na Old
Trafford 3:0, to Cechowi nie pomo-
głaby nawet bluza koloru idealnie
białego. Białego, czyli – patrząc na
ilość białych słupków i białych po-
przeczek, które Chelsea ostrzeliwała
w finale FA Cup z „Pompey” – najlep-
szego.
Adrian Fulneczek
W maju 2008 roku, podczas prezentacji nowego, pomarańczowego stroju bramkarskiego, golkiper Chelsea przekonywał, że kolor ma znaczenie. Wspominał o tym, że zawodnik strzelający na bramkę
kątem oka widzi coś jaskrawego i mimowolnie posyła piłkę choćby nieco bliżej bramkarza.
Nowe szaty króla
41
Oglądanie spotkania, w którym naj-
lepsi polscy piłkarze, wybrani z grona
(38) milionów osób zamieszkujących
ziemię pomiędzy Odrą i Bugiem,
przegrywali, było przeżyciem trau-
matycznym.
Widząc Hiszpanów w sprawnie
konstruowanych, łatwych i przemy-
ślanych akcjach, chciałem na kilka
sekund zamienić piłkarzom koszulki
i poczuć się jak kibic, którego rodacy
chodzą po boisku szybciej niż biega-
ją rywale.
Gdy Polacy ogrywali w pamięt-
nych meczach Portugalczyków
i Czechów, wydawało się, że połą-
czenie maksymalnej ambicji i de-
terminacji ze znakomitą taktyką,
może przynieść rezultaty wcześniej
nie osiągalne .Zwycięstwa z najlep-
szymi drużynami świata. Zwycię-
stwa z każdym!
Kuba Błaszczykowski, który wów-
czas na boisku grał najlepsze mecze
w reprezentacji, miał prawo wierzyć,
że może minąć) każdego i jest zdolny
dośrodkować piłkę z precyzją chirur-
giczną. Natchniony husarską walecz-
nością blondynek wierzył, że takich
(spotkań) rozegra dziesiątki.
U progu mundialu, zmęczony
wyczekiwaniem na piłkarskie igrzy-
ska, kibicowski świat znów zwrócił
swe oczy na naszych piłkarzy. Mogli
przecież psikusa sprawić wszystkim
raz jeszcze. Mogli zagrać tak jeszcze
raz. Mogli pokonać Hiszpanów.
Nie mogli, nie byli w stanie. Bra-
kowało pomysłu, kreatywności, siły,
szybkości, koncentracji, komunika-
cji, pewności siebie, talentu i umie-
jętności technicznych. Listę błędów
można wydłużać w nieskończoność.
Nie było niczego.
Żadnego z naszych nie było
stać na niekonwencjonalne zagra-
nie, na przebłysk talentu. W 28. mi-
nucie Błaszczykowski, niczym Jack
Nicholson w słynnej scenie z Lotu
nad kukułczym gniazdem, mógł się
gorzko zaśmiać, że przynajmniej
spróbował. Jeden raz, nieudany je-
den raz.
Dwie minuty wcześniej, gdy
nasi przegrywając 0:2 wiedzieli, że
toczą walkę już jedynie o honor,
odrobinę umiejętności zaprezento-
wał Robert Lewandowski i Sławomir
Nasze Orły poległy (0:6) w meczu z Hiszpanią, aktualnym mistrzami Europy. Na stadionie w Murcii Polacy reprezentowali wszystko, co w futbolu fatalne, nie byli w stanie ani na moment przejąć kon-
troli nad meczem.
Czy oni mogą wygrać z każdym?
Fot. Michał Wielgus (źródło: Super Express)
42
Peszko. W świetle całego meczu, to
zagranie było błędem, koincydencją
wielu czynników, przypadkowym
zrządzeniem losu. Ale kim był Le-
wandowski, gdy zagrywał do Pesz-
ki? Kim był Peszko, gdy uderzał na
bramkę Ikera. Cassilas był Cassila-
sem, ale kim byli Polacy?
Chciałoby się wierzyć, że nasi
piłkarze potrafią tworzyć takie akcje
seriami. A może jednak nie? Może
jesteśmy skazani na futbolowe pery-
feria?
Zasada „wygrać każdy może”
nie znaczy, że każdy z nas będzie
zwycięzcą, a raczej, że zwycięzca
może objawić się w każdym. Gdy
gwiżdże sędzia, nie ma na boisku
milionów. Biegają ludzie. Jestem
zwolennikiem teorii, którą uciele-
śnia wygrana Amerykanów w meczu
z Hiszpanią w Pucharze Konfederacji.
W jednym konkretnym meczu Ame-
rykanie czy Polacy, my i oni, może-
my pokonać każdego. Wraz z pierw-
szym gwizdkiem sędziego milionowe
kontrakty rywali tracą swą wartość.
Dlatego Grecy byli w stanie wygrać
EURO 2004, a Amerykanie z Pucha-
ru Konfederacji wyrzucili Hiszpanów.
Wbrew pozorom nie potrzeba wiel-
kich piłkarzy, by zagrać wspaniały
mecz.
Hiszpanie, choć w składzie mają
Xavi’ego, Iniestę, Villę i Fabregasa,
w rzeczywistości mają tyle samo,
co my - drużynę i 90 minut, by wy-
grać mecz. Trudno o optymizm po
porażce 0:6. Nasza drużyna została
dziś wdeptana w ziemię. Możemy
się czuć zawstydzeni, bo na sporto-
we bitwy wystawiamy żołnierzy tak
słabych, niestety nie posiadamy lep-
szych.
Przegrał nie tylko Dariusz Dud-
ka i Robert Lewandowski, ale prze-
grałem również ja i każdy, kto czuje,
że po części jest to także jego dru-
żyna.
Mam nadzieję, że kiedyś ta re-
prezentacja przyniesie nam jeszcze
radość, ogramy Anglików lub Niem-
ców i znów, jak za czasów znanych
mi tylko z opowieści, wszyscy będzie-
my piłkarzami.
Grzegorz Frąc
Fot. Michał Wielgus (źródło: Super Express)
43
Fot. Mariusz Rychłowski
STREET PHOTO
Top Related