Tom pierwszy

1108

Transcript of Tom pierwszy

Wstp
By na mudzi ród mony Billewiczów, od Mendoga si wywodzcy, wielce
skoligacony i w caym Rosieskiem nad wszystkie inne szanowany. Do urzdów
wielkich nigdy Billewiczowie nie doszli, co najwicej powiatowe piastujc, ale na polu
Marsa niepoyte krajowi oddali usugi, za które rónymi czasami hojnie bywali
nagradzani. Gniazdo ich rodzinne istniejce do dzi zwao si take Billewicze, ale prócz
nich posiadali wiele innych majtnoci i w okolicy Rosie, i dalej ku Krakinowu, wedle
Laudy, Szoi, Niewiay — a hen, jeszcze za Poniewieem. Potem rozpadli si na kilka
domów, których czonkowie potracili si z oczu. Zjedali si wszyscy wówczas tylko,
gdy w Rosieniach, na równinie zwanej Stany, odbywa si popis pospolitego ruszenia
mudzkiego. Czciowo spotykali si take pod chorgwiami litewskiego komputu i na
sejmikach, a e byli zamoni, wpywowi, wic liczy si z nimi musieli sami nawet
wszechpotni na Litwie i mudzi Radziwiowie.
Za panowania Jana Kazimierza patriarch wszystkich Billewiczów by Herakliusz
Billewicz, pukownik lekkiego znaku, podkomorzy upicki. Ten nie mieszka w gniedzie
rodzinnym, które dziery pod owe czasy Tomasz, miecznik rosieski; za do
Herakliusza naleay Wodokty, Lubicz i Mitruny, lece w pobliu Laudy naokó jakoby
morzem ziemiami drobnej szlachty oblane.
Prócz Billewiczów bowiem kilka byo tylko wikszych domów w okolicy, jako
Soohuby, Montwiowie, Schyllingowie, Koryznowie, Siciscy (cho i drobnej braci
tyche nazwisk nie brako), zreszt cae porzecze Laudy usiane byo gsto tak zwanymi
„okolicami” albo mówic zwyczajnie: zaciankami zamieszkaymi przez sawn i gon
w dziejach mudzi szlacht laudask.
W innych okolicach kraju rody bray nazw od zacianków albo zacianki od rodów
jako bywao na Podlasiu; tam za, wzdu laudaskiego porzecza, byo inaczej. Tam
mieszkali w Morezach Stakjanowie, których swego czasu Batory osadzi za mstwo
okazane pod Pskowem. W Womontowiczach na dobrej glebie roili si Butrymowie,
najdusze chopy z caej Laudy, synni z maomównoci i cikiej rki, którzy czasu
sejmików, zajazdów lub wojen murem w milczeniu i zwykli. Ziemie w Droejkanach
i Mozgach uprawiali liczni Domaszewiczowie, synni myliwi; ci puszcz Zielonk a do
2
Wikomierza tropem niedwiedzim chadzali. Gasztowtowie siedzieli w Pacunelach;
panny ich syny piknoci, tak i w kocu wszystkie gadkie dziewczta w okolicy
Krakinowa, Poniewiea i Upity pacunelkami nazywano. Soohubowie Mali byli bogaci
w konie i bydo wyborne, na lenych pastwiskach hodowane; za Gociewicze w
Goszczunach smo w lasach pdzili, od którego zajcia zwano ich Gociewiczami
Czarnymi albo Dymnymi.
Byo i wicej zacianków, byo i wicej rodów. Wielu z nich nazwy istniej jeszcze,
ale po wikszej czci i zacianki nie le tak, jak leay, i ludzie innymi w nich imionami
si woaj. Przyszy wojny, nieszczcia, poary, odbudowywano si nie zawsze na
dawnych pogorzeliskach, sowem: zmienio si wiele. Ale czasu swego kwitna jeszcze
stara Lauda w pierwotnym bycie i szlachta laudaska do najwikszej dosza wzitoci,
gdy przed niewiel laty, czynic pod ojowem przeciw zbuntowanemu kozactwu,
wielk si saw pod wodz Janusza Radziwia okrya.
Suyli za wszyscy laudascy w chorgwi starego Herakliusza Billewicza; wic
bogatsi jako towarzysze na dwa konie, ubosi na jednego, najubosi w pocztowych. W
ogóle szlachta to bya wojenna i w zawodzie rycerskim szczególnie rozmiowana.
Natomiast na tych sprawach, które zwyk materi sejmików stanowiy, mniej si znali.
Wiedzieli, e król jest w Warszawie, Radziwi i pan Hlebowicz, starosta, na mudzi, a
pan Billewicz w Wodoktach na Laudzie. To im wystarczao i gosowali tak, jak ich pan
Billewicz nauczy, w przekonaniu, e on tego chce, czego i pan Hlebowicz, ten znów z
Radziwiem idzie w ordynku, Radziwi jest rk królewsk na Litwie i mudzi, król
za maonkiem Rzeczypospolitej i ojcem rzeszy szlacheckiej.
Pan Billewicz by zreszt wicej przyjacielem ni klientem potnych oligarchów na
Birach — i to wielce cenionym, bo na kade zawoanie mia tysic gosów i tysic szabel
laudaskich, a szabel w rkach Stakjanów, Butrymów, Domaszewiczów lub
Gasztowtów nie lekceway jeszcze w tym czasie nikt w wiecie. Póniej dopiero
zmienio si wszystko, wanie wówczas, gdy pana Herakliusza Billewicza nie stao.
Nie stao za tego ojca i dobrodzieja szlachty laudaskiej w roku 1654. Rozpalia si
wówczas wzdu caej wschodniej ciany Rzeczypospolitej straszna wojna. Pan
Billewicz ju na ni nie poszed, bo nie pozwoli mu na to wiek i guchota, ale laudascy
poszli. Owó, gdy przysza wie, e Radziwi pobity zosta pod Szkowem, a laudaska
chorgiew w ataku na najemn piechot francusk prawie w pie wycita — stary
pukownik, raony apopleksj, dusz odda.
3
Wie t przywióz niejaki pan Micha Woodyjowski, mody, ale bardzo wsawiony
onierz, któren w zastpstwie pana Herakliusza laudaskim z ramienia Radziwia
przewodzi. Resztki ich przybyy take do zagród ojczystych, znkane, pognbione,
zgodzone i ladem caego wojska na hetmana wielkiego narzekajce, e ufny w groz
swego imienia, w urok zwycizcy, z ma si na dziesikro liczniejsz potg si
rzuci, a przez to pogry wojsko, kraj cay.
Lecz wród ogólnych narzeka ani jeden gos nie podniós si przeciw modemu
pukownikowi, panu Jerzemu Michaowi Woodyjowskiemu. Owszem, ci, co uszli z
pogromu, wysawiali go pod niebiosa, cuda opowiadajc o jego dowiadczeniu
wojskowym i czynach. I jedyn to byo pociech dla laudaskich niedobitków
wspomina o przewagach, których pod przewodem pana Woodyjowskiego dokonali:
jako w ataku przebili si niby przez dym przez pierwsze kupy poledniejszego onierza;
jak potem na francuskich najemników wpadszy, cay regiment najprzedniejszy w puch
na szablach roznieli, przy czym pan Woodyjowski wasn rk ci tego regimentu
oberszta; jako na koniec, otoczeni i w cztery ognie wzici, salwowali si po desperacku
z zamtu, gstym trupem padajc i nieprzyjaciela amic.
Suchali z alem, ale i dum owych opowiada ci z laudaskich, którzy wojskowo w
kompucie litewskim nie suc, obowizani byli tylko w pospolitym ruszeniu stawa.
Spodziewano si te powszechnie, e pospolite ruszenie, ostateczna kraju obrona,
wkrótce zostanie zwoane. Bya ju z góry umowa, e w takim razie pan Woodyjowski
zostanie obrany laudaskim rotmistrzem, bo cho si do miejscowego obywatelstwa
nie liczy, nie byo ode midzy miejscowym obywatelstwem sawniejszego.
Niedobitkowie mówili jeszcze o nim, e samego hetmana z toni wyrwa. Tote caa
Lauda na rku go prawie nosia, a okolica wydzieraa okolicy. Kócili si zwaszcza
Butrymi, Domaszewicze i Gasztowtowie, u których ma zosta najduej gocin. On za
tak sobie ow bitn szlacht upodoba, e gdy okruchy wojsk radziwiowskich cigny
do Bir, by tam jako tako po klsce przyj do sprawy — on z innymi nie odszed, ale
jedc z zacianku do zacianku, w Pacunelach u Gasztowtów wreszcie sta
rezydencj zaoy, u pana Pakosza Gasztowta, który nad wszystkimi w Pacunelach mia
zwierzchno.
Co prawda nie mógby by pan Woodyjowski adn miar do Bir jecha, gdy
zachorowa obonie: naprzód przyszy na ze gorczki, potem od kontuzji, któr by
pod Cybichowem jeszcze otrzyma, odjo mu praw rk. Trzy panny Pakoszówny,
synne z urody pacunelki, wziy go w czu opiek i poprzysigy tak sawnego kawalera
4
do pierwotnego zdrowia doprowadzi, szlachta za, kto yw by, zaja si pogrzebem
dawnego swego wodza, pana Herakliusza Billewicza.
Po pogrzebie otwarto testament nieboszczyka, z którego pokazao si, i stary
pukownik dziedziczk caej fortuny, z wyjtkiem wsi Lubicza, uczyni wnuczk sw
Aleksandr Billewiczówn, owczank upick, opiek za nad ni, dopóki by za m nie
posza, powierzy caej szlachcie laudaskiej.
„…Którzy, jako mnie yczliwymi byli (gosi testament) i mioci za mio pacili,
nieche i sierocie tak bd, a w tych czasiech zepsucia i przewrotnoci, gdy przed
swawol i zoci ludzk nikt bezpieczen ani próen bojani by nie moe — niechaj
sieroty przez pami moj od przygody strzeg.
Baczy take maj, aby fortuny w bezpiecznoci zaywaa z wyjtkiem wsi Lubicza,
któr panu Kmicicowi, modemu choremu orszaskiemu, dawam, darowuj i
zapisuj, aby w tym przeszkody jakiej nie mia. Kto by za si tej przychylnoci mojej
dla W-nego Andrzeja Kmicica dziwowa albo w tym krzywd wnuczki mojej urodzonej
Aleksandry upatrywa, wiedzie ma i powinien, iem od ojca urodzonego Jdrzeja
Kmicica, jeszcze z modych lat a do dnia mierci, przyjani i zgoa braterskiego afektu
doznawa. Z którym wojny odprawowaem i ycie mi po wielekro ratowa, a gdy zo
i invidia panów Siciskich wydrze mi fortun chciay — i do niej mi dopomóg. Tedy
ja, Herakliusz Billewicz, podkomorzy upicki, a razem grzesznik niegodny, przed srogim
sdem boym dzi stojcy, przed czterema laty (yw jeszcze i nogami po nizinie
ziemskiej chodzc) do pana Kmicica ojca, miecznika orszaskiego, si udaem, aby
wdziczno i przyja stateczn lubowa. Tame za wspóln zgod postanowilimy
obyczajem dawnym szlacheckim i chrzecijaskim, e dzieci nasze, a mianowicie syn
jego Andrzej z wnuczk moj Aleksandr, owczank, stado uczyni maj, aby z nich
potomstwo na chwa bo i poytek Rzeczypospolitej wyroso. Czego sobie najmocniej
ycz i wnuczk moj Aleksandr do posuszestwa tu wypisanej woli obowizuj,
chybaby pan chory orszaski (czego Bóg nie daj) szpetnymi uczynkami saw sw
splami i bezecnym by ogoszony. A jeliby substancj sw rodzinn utraci, co przy
tamtej cianie wedle Orszy acnie zdarzy si moe, tedy go ma pod bogosawiestwem
za ma mie, choby te i od Lubicza odpad, nic na to nie zwaa.
Wszelako jeliby za szczególn ask Boga wnuczka moja chciaa na chwa Jego
paniestwo swe ofiarowa i zakonny habit przywdzia, tedy wolno jej to uczyni,
albowiem chwaa boa przed ludzk i powinna…”
5
W taki to sposób rozporzdzi fortun i wnuczk pan Herakliusz Billewicz, czemu
nikt si bardzo nie dziwi. Panna Aleksandra z dawna wiedziaa, co j czeka, i szlachta
z dawna o przyjani midzy Billewiczem a Kmicicami syszaa — zreszt umysy w
czasach klski czym innym byy zajte, tak e wkrótce i mówi o testamencie przestano.
Mówiono tylko o Kmicicach nieustannie we dworze w Wodoktach, a raczej o panu
Andrzeju, bo stary miecznik nie y ju take. Modszy pod Szkowem z wasn
chorgiewk i orszaskimi wolentarzami stawa. Póniej znikn z oczu, ale nie
przypuszczano, eby zgin, gdy mier tak znacznego kawalera pewnie by nie usza
niepostrzeenie. Familianci to bowiem byli w Orszaskiem Kmicice i panowie
znacznych fortun, ale tamte strony pomie wojny zniszczy. Powiaty i ziemie cae
zmieniay si w guche pola, kruszyy si fortuny, ginli ludzie. Po zamaniu Radziwia
nikt ju silniejszego oporu nie dawa. Gosiewski, hetman polny, si nie mia; koronni
hetmanowie wraz z wojskami na Ukrainie ostatkiem wojsk walczyli i wspomóc go nie
mogli, równie jak i Rzeczpospolita przez wojny kozackie wyczerpana. Fala zalewaa
kraj coraz dalej, gdzieniegdzie tylko o warowne mury si odbijajc, ale i mury paday
jedne za drugimi, jak upad Smolesk. Województwo smoleskie, w którym leay
fortuny Kmiciców, uwaano za stracone. W powszechnym zamieszaniu, w powszechnej
trwodze rozproszyli si ludzie jak licie wichrem rozegnane i nikt nie wiedzia, co si z
modym chorym orszaskim stao.
Ale e do starostwa mudzkiego wojna jeszcze nie dosza, ochona z wolna szlachta
laudaska po klsce szkowskiej. „Okolice” poczy si zjeda i naradza tak o rzeczy
publicznej, jak o sprawach prywatnych. Butrymowie, najskorsi do boju, przebkiwali,
e trzeba bdzie na congressus pospolitego ruszenia do Rosie jecha, a potem do
Gosiewskiego, by pomci szkowsk przegran; Domaszewicze Myliwi poczli si
zapuszcza lasami, Puszcz Rogowsk, a pod zastpy nieprzyjacielskie, wieci z
powrotem przywoc; Gociewicze Dymni w dymach miso na przysz wypraw
wdzili. W sprawach prywatnych postanowiono bywaych i dowiadczonych ludzi na
odszukanie pana Andrzeja Kmicica posa.
Skadali owe rady starsi laudascy pod przewodem Pakosza Gasztowta i Kasjana
Butryma, dwóch patriarchów okolicznych — wszystka za szlachta, której ufno, jak
w niej pooy zmary pan Billewicz, wielce pochlebia, poprzysiga sobie wiernie sta
przy literze testamentu i pann Aleksandr prawie rodzicielsk opiek otoczy. Tote
gdy czasu wojny, nawet w stronach, do których wojna nie dosza, zryway si niesnaski
i zawichrzenia, na brzegach Laudy wszystko pozostao spokojnie. adnych dyferencji
6
nie podniesiono, nie byo adnego worywania si w granice majtnoci modej
dziedziczki; nie poprzesypywano kopców, nie wycito cechowanych sosen na rubieach
lasów, nie zajechano pastwisk. Owszem, wspomagano zasobn sam przez si
dziedziczk, czym która „okolica” moga. Wic Stakjanowie nadrzeczni dosyali ryby
solonej, z Womontowicz od mrukliwych Butrymów przychodziy zboa, siano od
Gasztowtów, zwierzyna od Domaszewiczów Myliwych, smoa i dziegie od
Gociewiczów Dymnych. O pannie Aleksandrze nikt inaczej w zaciankach nie mówi,
jak „nasza panna”, a pikne pacunelki wyglday pana Kmicica bogdaj tak samo
niecierpliwie jak i ona.
Tymczasem przyszy wici zwoujce szlacht — wic poczto rusza si na Laudzie.
Kto z pacholcia wyrós na ma, kogo nie pochyli wiek, ten na ko siada musia. Jan
Kazimierz przyby do Grodna i tam miejsce jeneralnego zbioru naznaczy. Tam te
cignito. Ruszyli w milczeniu pierwsi Butrymowie, za nimi inni, a Gasztowtowie na
ostatku, jak zawsze czynili, bo im od pacunelek al byo odjeda. Szlachta z innych
stron kraju w maej tylko stawia si liczbie i kraj pozosta bez obrony, ale Lauda
pobona stana w caoci.
Pan Woodyjowski nie ruszy, bo nie móg jeszcze rk wada, wic wanie jakoby
wojski midzy pacunelkami pozosta. Opustoszay „okolice” i jeno starcy z
biaogowami zasiadali wieczorem przy ogniskach. Cicho byo w Poniewieu i Upicie —
czekano wszdy na nowiny.
Panna Aleksandra równie zamkna si w Wodoktach, nikogo prócz sug i swych
opiekunów laudaskich nie widujc.
Rozdzia I
Przyszed nowy rok 1655. Stycze by mrony, ale suchy; zima tga przykrya mud
wit grubym na okie biaym kouchem; lasy giy si i amay pod obfit okici,
nieg olniewa oczy w dzie przy socu, a noc przy ksiycu migotay jakoby iskry
niknce po staej od mrozu powierzchni; zwierz zblia si do mieszka ludzkich, a
ubogie, szare ptactwo stukao dziobami do szyb szedzi i nienymi kwiatami okrytych.
Pewnego wieczora siedziaa panna Aleksandra w izbie czeladnej wraz z
dziewcztami dworskimi. Dawny to by zwyczaj Billewiczów, e gdy goci nie byo, to z
czeladzi spdzali wieczory, piewajc pieni pobone i przykadem swym prostactwo
budujc. Tak te czynia i panna Aleksandra, a to tym acniej, e midzy jej dziewkami
dworskimi same byy prawie szlachcianki, sieroty bardzo ubogie. Te robot wszelk,
7
choby najgrubsz, speniay i przy paniach suebnymi byy, a w zamian za to wiczyy
si w obyczajnoci, lepszego doznajc od prostych dziewek traktowania. Byy jednak
midzy nimi i chopki, mow gównie si rónice, bo wiele z nich po polsku nie umiao.
Panna Aleksandra wraz z krewn sw pann Kulwiecówn siedziay w porodku, a
dziewczta po bokach na awach; wszystkie kdziel przdy. Na potnym kominie ze
zwieszonym okapem paliy si kody sosnowe i karpy, to przygasajc, to znów strzelajc
jasnym, wielkim pomieniem lub skrami, w miar jak stojcy wedle komina wyrostek
przyrzuca drobniejszych brzeniaków i uczywa. Gdy pomie strzeli janiej, wida
byo ciemne drewniane ciany ogromnej izby z nadzwyczaj niskim, belkowanym
sufitem. U belek wisiay na niciach rónokolorowe gwiazdki uczynione z opatków,
krcce si w cieple, a zza belek wyglday motki czesanego lnu, zwieszajce si na obie
strony jakby tureckie zdobyczne buczuki. Cay niemal puap by nimi zaoony. Po
cianach ciemnych byszczay jakoby gwiazdy statki cynowe, wiksze i mniejsze, stojce
lub poopierane na dugich pókach dbowych.
W gbi, przy drzwiach, kudaty mudzin hucza gwatownie arnami, mruczc pod
nosem pie monotonn, panna Aleksandra przesuwaa w milczeniu paciorki róaca,
przdki przdy, nic jedna do drugiej nie mówic.
wiato pomienia padao na ich mode, rumiane twarze, one za z rkoma
wzniesionymi ku kdzielom, lew podszczypujc len mikki, praw krcc wrzeciona,
przdy gorliwie jakby na wycigi, surowymi spojrzeniami panny Kulwiecówny
podniecane. Czasem te spoglday na si bystrymi oczkami, a czasem na pann
Aleksandr jakby w oczekiwaniu, rycho-li mudzinowi mle zakae i pie pobon
rozpocznie; ale z robot nie ustaway i przdy, przdy; wiy si nici, warczay
wrzeciona, migotay druty w rku panny Kulwiecówny, a kudaty mudzin w arna
hucza.
Chwilami jednak przerywa robot, widocznie co si w arnach psuo, bo
jednoczenie rozlega si jego gniewny gos:
— Padas!
Panna Aleksandra podnosia gow jakby rozbudzona cisz, która nastpowaa po
okrzykach mudzina; wówczas pomie owieca jej bia twarz i powane, bkitne
oczy patrzce spod brwi czarnych.
Bya to urodziwa panna o powych wosach, bladawej cerze i delikatnych rysach.
Miaa pikno biaego kwiatu. aobna suknia dodawaa jej powagi. Siedzc przed tym
8
kominem, bya tak w mylach pogrona jak w nie; zapewne nad dol wasn
rozmylaa, gdy losy jej byy w zawieszeniu.
Testament przeznacza j na on czowieka, którego nie widziaa od lat dziesiciu,
a e dobiegaa dopiero dwudziestu, wic pozostao jej tylko niejasne wspomnienie
dziecinne jakiego burzliwego wyrostka, który za czasu swego pobytu z ojcem w
Wodoktach wicej z rusznic po bagnach lata, ni na ni patrzy.
„Gdzie on jest i jaki on jest teraz?” — oto pytania, które cisny si na myl powanej
pannie.
Znaa go wprawdzie jeszcze z opowiada nieboszczyka podkomorzego, który na
cztery lata przed mierci przedsiwzi by dalek i trudn podró do Orszy. Otó,
wedle tych opowiada, mia to by „wielkiej fantazji kawaler, cho gorczka okrutny”.
Po owym ukadzie o maestwo dzieci, zawartym midzy starym Billewiczem a
Kmicicem ojcem, mia ów kawaler przyjecha zaraz do Wodoktów akomodowa si
pannie; tymczasem wybucha wielka wojna i kawaler zamiast do panny pocign na
pola beresteckie. Tam postrzelon, leczy si w domu; potem ojca schorzaego i bliskiego
mierci pilnowa; potem znów bya wojna — i tak zeszy owe cztery lata. Teraz od
mierci starego pukownika upyn ju kawa czasu, a o Kmicicu such przepad.
Miaa tedy o czym rozmyla panna Aleksandra, a moe tsknia do nieznanego. W
sercu czystym, wanie dlatego, e jeszcze mioci nie zaznao, nosia wielk gotowo
do kochania. Iskry tylko trzeba byo, eby na tym ognisku rozpali si pomie
spokojny, ale jasny, równy, silny i jak znicz litewski nie gasncy.
Wic niepokój ogarnia j, czasem luby, a czasem przykry, i dusza jej cigle zadawaa
sobie pytania, na które nie byo odpowiedzi, a raczej dopiero miaa nadej z pól
dalekich. Wic pierwsze pytanie byo: zali on z dobrej woli j zalubi i gotowoci na jej
gotowo do kochania odpowie? W owych czasach ukady rodzicielskie o maestwo
dzieci byway rzecz zwyk, a dzieci, choby po mierci rodziców, zwizane pod
bogosawiestwem dotrzymyway najczciej ukadu. W samym wic zaswataniu jej
nie widziaa panienka nic nadzwyczajnego, ale e dobra wola nie zawsze z obowizkiem
chodzi w parze, wic i ta troska obciya pow gówk panny: „Czy on mnie pokocha?”
I potem ju stado myli opado j, jak stado ptastwa opada drzewa samotnie na
rozlegych polach stojce: „Kto ty jest? Jaki jest? yw chodzisz po wiecie? Czy moe
ju gdzie tam polege?… Daleko ty? Czy blisko?…” Otwarte serce panny jak drzwi
otwarte na przyjcie miego gocia, mimo woli woao ku dalekim stronom, ku lasom i
9
polom nienym noc przykrytym: „Bywaj, junaku! Bo nie masz nic gorszego w wiecie
nad oczekiwanie!”
Wtem, jakby w odpowied woaniu, z zewntrz, wanie z owych nienych dalekoci
noc pokrytych, doszed gos dzwonka.
Panna drgna, lecz oprzytomniawszy, wnet przypomniaa sobie, e to z Pacunelów
przysyano kadego prawie wieczora do apteczki po leki dla modego pukownika; myl
t potwierdzia panna Kulwiecówna mówic:
— To od Gasztowtów po driakiew.
Nieregularny gos dzwonka targanego przy dyszlu brzmia coraz wyraniej; na
koniec ucich nagle, widocznie sanki zatrzymay si przed domem.
— Obacz, kto przyjecha — rzeka panna Kulwiecówna do obracajcego arna
mudzina.
mudzin wyszed z czeladnej, lecz po maej chwili pojawi si z powrotem i biorc
znów za drg od aren, rzek z flegm:
— Panas Kmitas.
— A sowo stao si ciaem! — wykrzykna panna Kulwiecówna.
Przdki zerway si na równe nogi; kdziele i wrzeciona pospaday na ziemi.
Panna Aleksandra wstaa take; serce jej bio jak motem, na twarz wystpoway
rumiece, a po nich blado; ale odwrócia si umylnie od komina, eby wzruszenia
nie okaza.
Wtem we drzwiach pojawia si wyniosa jaka posta w szubie i czapce futrzanej na
gowie. Mody mczyzna postpi na rodek izby i poznawszy, e si znajduje w
czeladnej, spyta dwicznym gosem, nie zdejmujc czapki:
— Hej! A gdzie to wasza panna?
— Jestem — odpowiedziaa do pewnym gosem Billewiczówna.
Usyszawszy to, przybyy zdj czapk, rzuci j na ziemi i skoniwszy si rzek:
— Jam jest Andrzej Kmicic.
Oczy panny Aleksandry spoczy byskawic na twarzy Kmicica, a potem znów wbiy
si w ziemi; przez ten czas jednak zdoaa panienka dojrze pow jak yto, mocno
podgolon czupryn, smag cer, siwe oczy bystro przed si patrzce, ciemny ws i
twarz mod, orlikowat, a weso i junack.
On si za w bok uj lew rk, praw do wsa podniós i tak mówi:
— Jeszczem w Lubiczu nie by, jeno tu ptakiem pieszyem do nóg panny owczanki
si pokoni. Prosto z obozu mnie tu wiatr przywia, daj Boe, szczliwy.
10
— Wapan wiedziae o mierci dziadusia podkomorzego? — spytaa panna.
— Nie wiedziaem, alem go zami rzewnymi opaka, dobrodzieja mojego, gdym si
o jego zgonie od owych szaraczków dowiedzia, którzy z tych stron do mnie przybyli.
Szczery to by przyjaciel, nieledwie brat mego nieboszczyka rodzica. Pewnie wapannie
wiadomo dobrze, e przed czterema laty a pod Orsz do nas przyby. Wtedy mi to
wapann obieca i konterfekt pokaza, do którego po nocach wzdychaem. Bybym tu
wczeniej przyjecha, ale wojna nie matka: ze mierci jeno ludzi swata.
Zmieszaa nieco panienk ta miaa mowa, wic chcc j na co innego odwróci,
rzeka:
— To wapan jeszcze swojego Lubicza nie widzia?
— Czas na to bdzie. Tu pierwsze suby i droszy legat, który naprzód chciabym
odziedziczy. Jeno mi si wapanna tak od komina odwracasz, em dotd i w oczy
spojrze nie móg. Ot tak! Odwró si wapanna, a ja od komina zajd! — Ot — tak!
To rzekszy, miay onierz chwyci nie spodziewajc si takiego postpku Olek
za rce i ku ognisku odwróci, tak ni jak fryg zakrciwszy.
Ona za zmieszaa si jeszcze bardziej i nakrywszy oczy dugimi rzsami, staa tak
wiatem i wasn piknoci zawstydzona. Kmicic puci j wreszcie i uderzy si po
kontuszu.
— Jak mi Bóg miy, rarytet! Dam na sto mszy po moim dobrodzieju, e mi ci
zapisa. Kiedy lub?
— Jeszcze nieprdko, jeszczem nie wapana — odrzeka Oleka.
— Ale bdziesz, chobym ten dom mia podpali! Na Boga! Mylaem, e konterfekt
pochlebiony, ale to, widz, malarz wysoko mierzy, a chybi. Sto bizunów takiemu — i
piece mu malowa, nie one specjay, którymi oczy pas. Mio to taki legat dosta, niech
mnie kule bij!
— Dobrze nieboszczyk dziadu mi powiada, e wapan gorczka.
— Tacy u nas wszyscy w Smoleskiem, nie jak wasi mudzini. Raz-dwa! — I musi
by, jak chcemy, a nie, to mier!
Oleka umiechna si i rzeka ju pewniejszym gosem, podnoszc na kawalera
oczy:
— Ej! To chyba Tatarzy u was mieszkaj?
— Wszystko jedno! A wapanna moj jeste z woli rodziców i po sercu.
— Po sercu, to jeszcze nie wiem.
— Niechby nie bya, to bym si noem pchn!
11
— miejcy si to wapan mówisz… ale my to jeszcze w czeladnej!… Prosz do
komnat. Po dugiej drodze pewnie si i wieczerza przygodzi — prosz!
Tu Oleka zwrócia si do panny Kulwiecówny:
— Ciotuchna pójdzie z nami?
Mody chory spojrza bystro:
— Ciotuchna? — spyta. — Jaka ciotuchna?
— Moja, panna Kulwiecówna.
— A to i moja — odpar zabierajc si do rk caowania. — Dla Boga! To ja mam w
chorgwi towarzysza, który si zwie Kulwiec-Hippocentaurus. Czy nie krewniak,
prosz?
— Dobry chop, ale wicher jak i ja! — doda Kmicic.
Tymczasem wyrostek ukaza si ze wiatem, wic przeszli do sieni, gdzie pan
Andrzej szub z siebie zrzuci, a potem na drug stron, do komnat gocinnych.
Zaraz po ich odejciu przdki zbiy si w ciasn gromadk i nu jedna przez drug
gada a uwagi czyni. Strojny modzian podoba si im bardzo, wic i nie szczdziy mu
sów, wzajemnie si w pochwaach przesadzajc.
— una od niego bije — mówia jedna. — Kiedy wszed, mylaam, e królewicz.
— A oczy ma jak ry, a nimi kuje — odrzeka druga. — Takiemu si nie przeciw!
— Najgorzej si przeciwia! — odpowiedziaa trzecia.
— Pann jak wrzecionem okrci! Ale ju to zna, e mu si udaa bardzo, bo i komu
by si ona nie udaa?
— Ale i on nie gorszy, nie bój si! eby ci si taki zdarzy, poszaby i do Orszy, cho
to podobno na kocu wiata.
— Szczliwa panna!
— Bogatym zawsze lepiej na wiecie. Ej, ej! Zoto to, nie rycerz!
— Mówiy pacunelki, e i ten rotmistrz, któren jest w Pacunelach u starego Pakosza,
pikny kawaler.
— Nie widziaam ja go, ale gdzie jemu do pana Kmicica! Ju takiego chyba na wiecie
nie ma!
— Padas! — zawoa nagle mudzin, któremu znów si co w arnach popsuo.
— A nie pójdziesz, ty kudaty, ze swoimi wymysami! Daje ju spokój, bo si i
dosysze nie mona!… Tak, tak! Trudno lepszego ni pan Kmicic na caym wiecie
znale! Pewnie i w Kiejdanach takiego nie ma!
12
— Niechby si cho przyni…
W taki to sposób rozprawiay ze sob szlachcianki w czeladnej. Tymczasem
nakrywano co duchu w izbie stoowej, a w gocinnej siedziaa panna Aleksandra sam
na sam z Kmicicem, bo ciotka Kulwiecówna posza krzta si wedle wieczerzy.
Pan Andrzej nie zdejmowa wzroku z Oleki i oczy iskrzyy mu si coraz bardziej, na
koniec rzek:
— S ludzie, którym majtno nad wszystko milsza, inni za zdobycz na wojnie
goni, inni si w koniach kochaj, ale ja bym wapanny za adne skarby nie odda!
Dalibóg, im wicej patrz, tym wiksza ochota do eniaczki, eby cho i jutro! Ju t
brew to chyba wapanna korkiem przypalonym malujesz?
— Syszaam, e tak poche czyni, ale jam nie taka.
— A oczy jakoby z nieba! Od konfuzji sów mnie brakuje.
— Nie bardzo wapan skonfundowany, gdy tak obcesem na mnie nastajesz, a mnie
i dziwno.
— To te obyczaj nasz smoleski: do niewiast czy w ogie miao i. Musisz,
królowo, do tego przywykn, bo tak zawsze bdzie.
— Musisz wapan odwykn, bo nie moe tak by.
— Moe si i poddam, niech mnie usiek! Wierz, wapanna, nie wierz, a rad bym ci
nieba przychyli! Dla ciebie, mój królu, gotówem si i obyczajów innych uczy, bo wiem
to do siebie, em onierz prostak i w obozie wicej bywaem nili na pokojach
dworskich.
— Eje, nic to nie szkodzi, bo i mój dziadu onierzem by, ale dzikuj za dobr
ch! — odrzeka Oleka i oczy jej spojrzay tak sodko na pana Andrzeja, e mu od razu
serce jak wosk stopniao i odrzek:
— Wapanna mnie na nitce bdziesz wodzi!
— Oj, niepodobny wapan do takich, których na nitce wodz! Najtrudniej to z
niestatecznymi.
Kmicic ukaza biae jakoby wilcze zby w umiechu.
— Jak to? — rzek. — Mao to ojcowie naamali na mnie rózeg w konwencie, abym
do statku przyszed i róne pikne maksymy spamita, przewodniczki ywota…
— A które najlepiej spamita?
13
To rzekszy, pan Kmicic ju by na kolanach, panienka za woaa, chowajc nogi
pod stoek:
— Dla Boga! Tego w konwencie nie uczyli! Daj wapan spokój, bo si rozgniewam…
i ciotka zaraz przyjdzie…
On za, klczc cigle, podniós gow w gór i w oczy jej patrzy.
— A niech i caa chorgiew ciotek nadcignie, nie zapr si ochoty!
— Wstae wapan.
— Ju wstaj.
— Siadaj wapan.
— Ju siedz.
— A nieprawda, bo jak cauj, to szczerze!… Chcesz si przekona?
— Ani si wapan wa!
Panna Aleksandra miaa si jednak, a od niego a una bia modoci i wesooci.
Nozdrza mu latay jak modemu rebcowi szlachetnej krwi.
— Aj! Aj! — mówi. — Co to za oczki, jakie liczko! Ratujcie mnie, wszyscy wici, bo
nie usiedz!
— Nie trzeba wszystkich witych wzywa. Siedziae wapan cztery lata, ani tu
zajrza, to sied i teraz!
— Ba! Znaem jeno konterfekt. Ka tego malarza w smo, a potem w pierze wsadzi
i po rynku w Upicie biczem pdza. Ju powiem wszystko szczerze: chcesz wapanna,
to przebacz! — Nie, to szyj utnij! Mylaem sobie tedy na ów konterfekt pogldajc:
gadka gadzina, bo gadka, ale gadkich nie brak na wiecie — mam czas! Ojciec
nieboszczyk napdza, eby to jecha, a ja zawsze jedno: Mam czas! eniaczka nie
przepadnie! Panny na wojn nie chodz i nie gin. Nie przeciwiem si ze wszystkim
woli ojcowskiej, Bóg mi wiadek, ale chciaem wpierw wojny zay, jako na wasnej
skórze praktykowaem. Teraz dopiero poznaj, em by gupi, bo mogem i eniaty na
wojn i, a tu mnie delicje czekay. Chwaa Bogu, e cakiem mnie nie usiekli. Pozwól
wapanna rczki ucaowa.
— Lepiej nie pozwol.
— Tedy nie bd pyta. U nas w Orszaskiem mówi: „Pro, a nie daj, to sam we!”
Tu pan Andrzej przypi si do rczki panienki i caowa j pocz, a panienka nie
wzbraniaa zanadto, eby nieyczliwoci nie okaza.
14
Wtem wesza panna Kulwiecówna i widzc, co si dzieje, podniosa oczy do góry.
Nie zdaa jej si ta konfidencja, ale nie miaa strofowa, natomiast zaprosia na
wieczerz.
Poszli tedy oboje, wziwszy si pod rce jakby rodzestwo, do jadalnej izby, w której
sta stó nakryty, a na nim wszelkich potraw obficie, zwaszcza wdlin wybornych, i
omszay gsiorek wina moc dajcego. Dobrze byo ze sob modym, rano i wesoo.
Panna ju bya po wieczerzy, wic tylko pan Kmicic zasiad i je pocz z t sam
ywoci, z jak przedtem rozmawia.
Oleka spogldaa na z boku, rada, e je i pije, potem za, gdy nasyci pierwszy
gód, zacza znów wypytywa:
— To wapan nie spod Orszy jedziesz?
— Bo ja wiem skd?!… Dzi tu bywaem, jutro tam! Takem pod nieprzyjaciela
podchodzi jako wilk pod owce i co tam mona byo urwa, tom urywa.
— A e si to wapan way takiej potdze oponowa, przed któr sam hetman
wielki musia ustpi?
— em si way? Jam na wszystko gotów, taka ju we mnie natura!
— Mówi to i nieboszczyk dziadu… Szczcie, e wapan nie zgin.
— Ej! Nakrywali mnie tam czapk i rk jako ptaka w gniedzie, ale co nakryli, tom
uskoczy i gdzie indziej uksi. Naprzykrzyem si tak, e jest cena na moj gow…
Wyborny ten pógsek!
— W imi Ojca i Syna! — zawoaa z nieudanym przeraeniem Oleka, spogldajc
jednoczenie z uwielbieniem na tego modziana, który razem mówi o cenie na sw
gow i o pógsku.
— Chyba mia wapan potg wielk do obrony?
— Miaem dwiecie swoich dragoników, bardzo przednich, ale mi si w miesic
wykruszyli. Potem z wolentarzami chodziem, których zbieraem, gdziem móg, nie
przebredzajc. Dobrzy pachokowie do bitwy, ale otry nad otrami! Ci, co nie poginli,
prdzej póniej pójd wronom na frykasy…
To rzekszy, pan Andrzej znów si rozmia, wychyli kielich wina i doda:
— Takich drapichrustów jeszcze wapanna w yciu nie widziaa. Niech im kat
wieci! Oficyjerowie — wszystko szlachta z naszych stron, familianci, godni ludzie, ale
prawie na kadym jest kondemnatka. Siedz teraz w Lubiczu, bo co miaem innego z
nimi robi?
15
— Tak jest. Nieprzyjaciel zamkn si w miastach, bo zima okrutna! Moi ludzie te
si zdarli jako mioty od cigego zamiatania, wic mi ksi wojewoda hiberny w
Poniewieu naznaczy. Dalibóg, dobrze to zasuony odpoczynek!
— Jedz wapan, prosz.
— Ja bym dla wapanny i trucizn zjad!… Zostawiem tedy cz mojej hooty w
Poniewieu, cz w Upicie, a godniejszych kompanionów do Lubiczam w gocin
zaprosi… Ci przyjad wapannie czoem bi.
— A gdzie wapana laudascy ludzie znaleli?
— Oni mnie znaleli, gdym i tak ju do Poniewiea na hiberny szed. Bybym i bez
nich tu przycign.
— Pij no wapan…
— Ja bym dla wapanny i trucizn wypi…
— Ale o mierci dziadusia i o testamencie to laudascy dopiero wapanu
powiedzieli?
— A, o mierci to oni. Panie, wie nad dusz mego dobrodzieja! Czy to wapanna
wysaa do mnie tych ludzi?
— Tego sobie wapan nie myl. O aobie mylaam i modlitwie, wicej o niczym…
— Oni te to samo mówili… Ho! Harde jakie szaraki!… Chciaem im da nagrod
za fatyg, to jeszcze si na mnie achnli i nu przymawia, e to moe orszaska
szlachta munsztuuki bierze, ale laudaska nie! Bardzo mi szpetnie przymawiali! Co ja
syszc, myl sobie tak: nie chcecie pienidzy, ka wam da po sto bizunów.
Na to panna Aleksandra chwycia si za gow.
— Jezus Maria! I wapan to uczyni?
Kmicic spojrza zdziwiony.
— Nie przestraszaj si wapanna… Nie uczyniem, cho si dusza zawsze we mnie
na takich szlachetków przewraca, którzy równymi nam si by mieni. Alem sobie
pomyla: okrzycz mnie niewinnie w okolicy za gwatownika i jeszcze przed wapanna
obmówi.
— Wielkie to szczcie! — rzeka oddychajc gboko Oleka — bo inaczej na oczy
bym wapana widzie nie moga.
— A to jakim sposobem?
— Maa to szlachta, ale staroytna i sawna. Dziadu nieboszczyk zawsze si w nich
kocha i na wojn z nimi chodzi. Wiek ycia razem przesuyli, a czasu pokoju w dom
16
ich przyjmowa. Stara to domu naszego przyja, któr wapan szanowa musisz. Masz
przecie serce i nie popsujesz tej witej zgody, w której ylimy dotd!
— To ja o niczym nie wiedziaem! Niech mnie usiek, jelim wiedzia! A przyznaj,
e ta bosa szlachetczyzna jako mi nie idzie do gowy. U nas: kto chop, to chop, a
szlachta wszystko familianci, którzy po dwóch na jedn koby nie siadaj… Dalibóg, e
takim szerepetkom nic do Kmiciców ani do Billewiczów, jak piskorzom nic do szczuk,
cho i to, i to ryba.
— Dziadu powiada, e substancja nic nie stanowi, jeno krew i poczciwo, a to
poczciwi ludzie, inaczej by ich dziadu opiekunami moimi nie czyni.
Pan Andrzej zdumia si i otworzy szeroko oczy.
— Ich? Opiekunami wapanny dziadu uczyni? Wszystk szlacht laudask?…
— Tak jest. Wapan si nie marszcz, bo nieboszczyka wola wita. Dziwno mi to, e
wysacy tego wapanu nie powiedzieli?
— Bybym ich… Ale nie moe to by! Przecie tu jest kilkanacie zacianków…
Wszyscy to oni nad wapann sejmuj? Zali i nade mn bd sejmikowa, czym po ich
myli, czy nie?… Ej! Nie artuj no wapanna, bo si we mnie krew burzy!
— Panie Andrzeju, ja nie artuj… wit i szczer prawd mówi. Nie bd oni
sejmikowali nad wapanem; ale jeli im ojcem za przykadem dziadusia bdziesz, jeli
ich nie odepchniesz, pychy nie okaesz, to nie tylko ich, ale i mnie za serce ujmiesz.
Bd razem z nimi wapanu dzikowaa, cae ycie… cae ycie, panie Andrzeju…
Gos jej brzmia jak proba pieciwa, ale on nie rozmarszcza brwi i chmurny by.
Gniewem wprawdzie nie wybuchn, cho chwilami przelatyway mu jakby byskawice
po twarzy, ale odrzek z wyniosoci i dum:
— Tegom si nie spodziewa! Szanuj wol nieboszczyka i tak myl, e pan
podkomorzy móg ten drobiazg szlachecki do czasu mego przybycia opiekunami
wapanny uczyni, ale gdym tu ju raz nog stan, nikt inny prócz mnie opiekunem
nie bdzie. Nie tylko owe szaraki, ale i sami Radziwiowie birascy nic tu do opieki
nie maj!
Panna Aleksandra spowaniaa i odrzeka po krótkiej chwili milczenia:
— le wapan czynisz, e si dum unosisz. Kondycje dziada nieboszczyka albo
trzeba wszystkie przyj, albo wszystkie odrzuci — rady innej nie widz. Laudascy
nie bd si przykrzy ani te narzuca, bo to godni ludzie i spokojni. Tego wapan nie
przypuszczaj, eby oni ci cicy byli. Gdyby tu jakie niesnaski powstay, tedyby mogli
17
sowo rzec, ale tak mniemam, e wszystko pójdzie zgodnie i spokojnie, a wtedy taka to
bdzie opieka, jakby jej nie byo…
On pomilcza jeszcze chwil, potem rk kiwn i rzek:
— Prawda to, e lub wszystko zakoczy. Nie ma si o co spiera, niech jeno siedz
spokojnie i nie wtrcaj si do mnie, bo dalibóg, nie dam sobie w wsy dmucha;
zreszt mniejsza o nich! Przyzwól wapanna na lub prdki, to bdzie najlepiej!
— Nie wypada teraz o tym mówi w czasie aoby…
— Aj! A dugo bd musia czeka?
— Sam dziadu napisa, eby nie duej jak pó roku.
— Wyschn do tego czasu jak trzaska. Ale si ju nie gniewajmy. Jue wapanna
tak zacza na mnie surowie spoglda jak na winowajc. Bogdaje ci, mój królu zoty!
Com ja winien, kiedy natura we mnie taka: gdy mnie gniew na kogo uchwyci, to bym
go rozdar, a gdy przejdzie, to bym zszy!
— Strach z takim y — odrzeka ju weselej Oleka.
— No! Zdrowie wapanny! Dobre to wino, a u mnie szabla i wino to grunt. Jaki tam
strach ze mn y! Wapanna to mnie usidlisz swoimi oczami i w niewolnika obrócisz,
mnie, którym nikogo nad sob znosi nie chcia. Ot i teraz! Wolaem z chorgiewk na
wasn rk chodzi ni panom hetmanom si kania… Mój królu zoty! Jeli si co
we mnie nie spodoba, to i przebacz, bom si manier pod harmatami uczy, nie we
fraucymerach — w zgieku onierskim, nie przy lutni. U nas tam niespokojna strona,
szabli z rki nie popu. Tote, cho tam i kondemnatka jaka na kim ciy, cho go i
wyrokami cigaj — nic to! Ludzie go szanuj, byle fantazj mia kawalersk.
Exemplum: moi kompanionowie, którzy gdzie indziej dawno by w wieach siedzieli…
swoj drog godni kawalerowie! Nawet biaogowy u nas w butach i przy szabli chodz
i partiom hetmani, jako pani Kokosiska, stryjna mego porucznika, czynia, która
teraz kawalersk mierci polega, a synowiec pod moj komend za ni si mci, cho
jej za ycia nie kocha. Gdzie nam dwornoci si uczy, choby najwikszym
familiantom? Ale to rozumiemy: wojna — to stawa, sejmik — to gardowa, a mao
jzyka — to daleje szabl! Ot, co jest! Takiego mnie nieboszczyk podkomorzy pozna i
takiego dla wapanny wybra!
— Jam zawsze za wol dziadusia sza chtnie — odpara spuszczajc oczy panienka.
— A daje jeszcze rczyny ucaowa, moja sodka dziewczyno! Dalibóg, okrutnie mi
do serca przypada. Tak mnie sentyment rozebra, e nie wiem, jak do owego Lubicza
trafi, któregom jeszcze nie widzia.
18
— Dam wapanu przewodnika.
— Ej, obejdzie si. Ju ja przywykem tuc si po nocach. Mam pachoka z
Poniewiea, który powinien drog zna. A tam mnie Kokosiski z kompanami czeka…
Wielcy to familianci u nas Kokosiscy, którzy si Pypk piecztuj… Tego niewinnie
bezecnym ogoszono za to, e panu Orpiszewskiemu dom spali i dziewk porwa, a
ludzi wyci… Godny towarzysz!… Daje jeszcze rczyny. Czas, widz, jecha!
Wtem pónoc pocza bi z wolna na wielkim gdaskim zegarze w jadalnej izbie
stojcym.
— Dla Boga! Czas! Czas! — zawoa Kmicic. — Nic tu ju nie wskóram! Miujesze
mnie cho na obwinicie palca?
— Kiedy indziej odpowiem. Przecie bdziesz mnie wapan odwiedza?
— Co dzie! Chybaby si ziemia pode mn rozpada. Niech mnie usiek!…
To rzekszy Kmicic wsta i wyszli oboje do sieni. Sanki czekay ju przed gankiem,
wic ubra si w szub i egna j pocz, proszc, by do komnat wrócia, bo z ganku
zimno leci.
— Dobranoc, królowo mia — mówi — pij smaczno, bo ja to chyba oka nie zmru,
o twojej gadkoci rozmylajc!
— Byle wapan czego szpetnego nie upatrzy. Ale lepiej dam wapanu czowieka z
kagankiem, bo to i wilków pod Womontowiczami nie brak.
— A có to ja koza, ebym si wilków mia ba? Wilk onierzowi przyjaciel, bo czsto
si z jego rki poywi. Wzio si te i bandolecik do sanek. Dobranoc, najmilsza,
dobranoc!
— Z Bogiem!
To rzekszy, Oleka cofna si, a pan Kmicic ruszy ku gankowi. Ale po drodze, w
szparze uchylonych drzwi do czeladnej, dojrza kilka par oczu dziewczt, które spa si
nie pokady, aby go ujrze raz jeszcze. Tym posa pan Jdrzej onierskim obyczajem
causa od ust rk i wyszed. Po chwili zabrzcza dzwonek i j brzcze zrazu gono,
potem coraz bardziej mdlejcym dwikiem, coraz sabiej, wreszcie usta.
Cicho si zrobio w Wodoktach, a ta cisza zdziwia pann Aleksandr; w uszach jej
jeszcze brzmiay sowa pana Andrzeja, syszaa jeszcze jego miech szczery, wesoy, w
oczach staa bujna posta modzieca, a teraz po tej burzy sów, miechu i wesooci
takie dziwne nastao milczenie. Panienka nadstawia uszu, czy nie dosyszy jeszcze cho
tego dzwonka od sanek. Ale nie! Ju on tam dzwoni gdzie w lasach, pod
19
Womontowiczami. Wic mocna tsknota ogarna dziewczyn — i nigdy nie czua si
tak samotn na wiecie.
Z wolna wziwszy wiec, przesza do izby sypialnej i klka do pacierzy. Zaczynaa
je z pi razy, nim wszystkie z naleyt powag odmówia. Ale potem jej myli jakby na
skrzydach pognay do tych sanek i do tej postaci w nich siedzcej… Bór z jednej strony,
bór z drugiej, w rodku szeroka droga, a on sobie jedzie… Pan Andrzej! Tu Olece
wydao si, e widzi jak na jawie pow czupryn, siwe oczy i miejce si usta, w
których byszczay biae jak u modego psiaka zby. Trudno bowiem miaa przed sob
zapiera powana panna, e jej si okrutnie podoba ów rozhukany kawaler.
Zaniepokoi j troch, troch przestraszy, ale jake pocign zarazem wanie t
fantazj, t weso swobod i szczeroci.A si wstydzia, e jej si podoba nawet ze
swojej pychy, kiedy to na wzmiank o opiekunach gow jakby turecki dzianet podniós
i mówi: „Sami nawet Radziwiowie birascy nic tu do opieki nie maj…” To nie
niewieciuch, to m prawdziwy! — mówia sobie panna. — onierz jest, jakich dziadu
najwicej miowa… Bo i warto!
Tak rozmylaa panienka — i to j ogarniaa bogo niczym niezmcona, to
niepokój, ale i ten niepokój by jaki luby. Potem zacza si rozbiera, gdy drzwi
skrzypny i wesza ciotka Kulwiecówna ze wiec w rku.
— Straszniecie dugo siedzieli! — rzeka. — Nie chciaam modym przeszkadza,
ebycie si sami pierwszym razem nagadali — Grzeczny wydaje si kawaler. A tobie
jak si uda?
Panna Aleksandra zrazu nic nie odpowiedziaa, jeno bosymi ju nókami przybiega
do ciotki, zarzucia jej rce na szyj, a zoywszy sw jasn gow na jej piersiach, rzeka
pieszczotliwym gosem:
— Oho! — mrukna stara panna podnoszc w gór oczy i wiec.
Rozdzia II
We dworze w Lubiczu, gdy przede pan Andrzej zajecha, okna gorzay i gwar
dochodzi a na podwórze. Czelad, usyszawszy dzwonek, wypada przed sie, by pana
wita, bo wiedziano od kompanionów, e przyjedzie. Witano go zatem pokornie, caujc
po rkach i podejmujc pod nogi. Stary wodarz Znikis sta w sieni z chlebem i sol i bi
pokony czoem; wszyscy pogldali z niepokojem i ciekawoci, jak te przyszy pan
20
wyglda. On za kiesk z talarami na tac rzuci i o towarzyszów pyta, zdziwiony, e
aden naprzeciw jego gospodarskiej moci nie wyszed.
Ale oni nie mogli wyj, bo ju ze trzy godziny byli za stoem, zabawiajc si
kielichami i moe nawet nie zauwayli brzczenia dzwonków za oknem. Gdy jednak
wszed do izby, ze wszystkich piersi wyrwa si gromki okrzyk: „Haeres! Haeres
przyjecha!” — i wszyscy kompanionowie, zerwawszy si z miejsc, poczli i do niego
z kielichami. On za wzi si pod boki i mia si, poznawszy, jako sobie ju dali rady
w jego domu i zdyli podpi, nim przyjecha. mia si coraz mocniej, widzc, e
przewracaj zydle po drodze i saniaj si, i id z powag pijack. Przed innymi szed
olbrzymi pan Jaromir Kokosiski, Pypk si piecztujcy, onierz i burda sawny, ze
straszliw blizn przez czoo, oko i policzek, z jednym wsem krótszym, drugim
duszym, porucznik i przyjaciel pana Kmicica, „godny kompanion”, skazany na utrat
czci i garda w Smoleskiem za porwanie panny, zabójstwo i podpalenie. Jego to teraz
osaniaa przed kar wojna i protekcja pana Kmicica, który by mu rówienikiem i
fortuny ich w Orszaskiem, póki swojej pan Jaromir nie przehula, leay o miedz.
Szed on tedy teraz trzymajc w obu rkach roztruchanik, uszniak, dbniakiem
wypeniony. Za nim szed pan Ranicki, herbu Suche Komnaty, rodem z województwa
mcisawskiego, z którego by banitem za zabójstwo dwóch szlachty posesjonatów.
Jednego w pojedynku usiek, drugiego bez boju z rusznicy zastrzeli. Mienia nie
posiada, cho znaczne ziemie po ojcach odziedziczy. Wojna go take przed katem
chronia. Zawadiaka to by, w rcznym spotkaniu niezrównany. Trzeci z kolei szed
Reku-Leliwa, na którym krew nie ciya, chyba nieprzyjacielska. Fortun on za to w
koci przegra i przepi — od trzech lat przy panu Kmicicu si wiesza. Z nim szed
czwarty, pan Uhlik, take Smoleszczanin, za rozpdzenie trybunau bezecnym
ogoszony i na gardo skazany. Pan Kmicic go ochrania, gdy na czekaniku piknie
grywa. By prócz nich i pan Kulwiec-Hippocentaurus, wzrostem Kokosiskiemu
równy, si jeszcze go przewyszajcy — i Zend, kawalkator, który zwierza i wszelkie
ptactwo udawa umia, czowiek niepewnego pochodzenia, cho si szlachcicem
kurlandzkim powiada; bdc bez fortuny, konie Kmicicowe ujeda, za co laf
pobiera.
Ci tedy otoczyli miejcego si pana Andrzeja; Kokosiski podniós uszniak do góry
i zaintonowa:
gospodarzu miy!
ae do mogiy!
Inni powtórzyli chórem, po czym pan Kokosiski wrczy Kmicicowi uszniak, a
jemu samemu poda zaraz inny pucharek pan Zend.
Kmicic podniós w gór roztruchan i zakrzykn:
— Zdrowie mojej dziewczyny!
— Vivat! Vivat! — krzykny wszystkie gosy, a szyby poczy dre w oowianych
oprawach.
Pytania poczy si sypa:
— A jako wyglda? Hej! Jdru! Bardzo gadka? Czy taka jak sobie imaginowae?
Jest-li druga taka w Orszaskiem?
— W Orszaskiem? — zawoa Kmicic. — Kominy przy niej naszymi orszaskimi
pannami zatyka!… Do stu piorunów! Nie masz takiej drugiej na wiecie!
— Tegomy dla ci chcieli! — odpowiedzia pan Ranicki. — Ano, kiedy wesele?
— Jak si aoba skoczy.
— Ostro, Jdrusiu! — poczli woa wszyscy razem.
— Ju tam chortom orszaskim tskno z nieba na ziemi! — krzykn
Kokosiski.
— Moci panowie! — rzek cienkim gosem Reku-Leliwa — popijem si na weselu
jak nieboskie stworzenia!
— Moi mili barankowie — odpowiedzia Kmicic — pofolgujcie mi albo lepiej mówic:
idcie do stu diabów, nieche si po moim domu obejrz!
— Na nic to! — odpar Uhlik. — Jutro ogldziny, a teraz pospou do stou; jeszcze
tam par gsiorków z penymi brzuchami stoi.
— My tu ju za ciebie ogldziny odprawili. Zote jabko ten Lubicz! — rzek Ranicki.
— Stajnia dobra! — wykrzykn Zend. — Jest dwa bachmaty, dwa husarskie
przednie, para mudzinów i para kamuków, i wszystkiego po parze jak oczu w gowie.
Stadnin jutro obejrzym.
Tu Zend zara jak ko, a oni si dziwili, e tak doskonale udaje, i mieli si.
— Takie tu porzdki? — spyta uradowany Kmicic.
22
— I piwniczka jako si patrzy — zapiszcza Reku — ankary smoliste i gsiory
spleniae jakoby chorgwie w ordynku stoj.
— To chwaa Bogu! Siadajmy do stou!
— Do stou! Do stou!
Ale zaledwie siedli i ponalewali kielichy, gdy Ranicki znów zerwa si.
— Zdrowie podkomorzego Billewicza!
— Gupi! — powtórzyli inni. — Zdrowie gospodarskie!
— Wasze zdrowie!…
— By nam si w tych komnatach dobrze dziao!
Kmicic rzuci mimo woli okiem po izbie jadalnej i ujrza na poczerniaej ze staroci
modrzewiowej cianie rzd oczu surowych w siebie utkwionych. Oczy te patrzyy ze
starych portretów billewiczowskich wiszcych nisko, na dwa okcie od ziemi, bo i ciana
bya niska. Nad obrazami dugim, jednostajnym szeregiem wisiay czaszki ubrze,
jelenie, osie, w koronach z rogów, niektóre ju sczerniae, widocznie bardzo stare, inne
poyskujce biaoci. Wszystkie cztery ciany byy nimi ubrane.
— owy tu musz by przednie, bo widz i zwierza dostatek! — rzek Kmicic.
— Jutro zaraz pojedziem albo pojutrze. Trzeba i okolic pozna — odpar
Kokosiski. — Szczliwy ty, Jdrusiu, e masz gdzie gow przytuli!
— Nie tak jak my! — jkn Ranicki.
— Wypijmy na pocieszenie! — rzek Reku.
— Nie! Nie na pocieszenie! — odpowiedzia Kulwiec-Hippocentaurus — ale jeszcze
raz za zdrowie Jdrusia, naszego rotmistrza kochanego! On to, moi moci panowie,
przytuli nas tu w swoim Lubiczu, nas, biednych exulów, bez dachu nad gow.
— Susznie mówi! — zawoao kilka gosów. — Nie taki gupi Kulwiec, jak si wydaje.
— Cika nasza dola! — piszcza Reku. — W tobie caa nadzieja, e nas za wrota,
sierot biednych, nie wygonisz.
— Dajcie spokój! — mówi Kmicic — co moje, to i wasze!
Na to powstali wszyscy ze swych miejsc i poczli go w ramiona bra. zy rozczulenia
pyny po tych twarzach srogich i pijackich.
— W tobie caa nadzieja, Jdrusiu! — woa Kokosiski — cho na grochowinach
pozwól si przespa, nie wyganiaj!
— Dajcie spokój! — powtarza Kmicic.
23
— Nie wyganiaj! I tak nas wygnali, nas, szlacht i familiantów! — woa aonie
Uhlik.
— Do stu kaduków! Któ was wygania? Jedzcie, pijcie, pijcie, czego, u diaba,
chcecie?
— Nie przecz, Jdrusiu — mówi Ranicki, na którego twarz wystpiy ctki jak na
skórze rysia — nie przecz, Jdrusiu, przepadlimy z kretesem…
Tu si zaci, przyoy palec do czoa, jakby gow wysila i nagle rzek, spojrzawszy
baranimi oczyma na obecnych:
— Jeszcze za swoje zapacimy.
— I do fortun dojdziem.
— Zdrowie wasze! — zawoa Kmicic.
pucoowate policzki. — Bogdaj nam si lepiej dziao!
Zdrowia zaczy kry, czupryny dymi. Gadali wszyscy jeden przez drugiego, a
kady siebie tylko sucha z wyjtkiem pana Rekucia, bo ten gow spuci na piersi i
drzema. Po chwili Kokosiski j piewa: „Len mdlia na mdlicy!” — co widzc pan
Uhlik doby z zanadrza czekanika i nu wtórowa, a pan Ranicki, wielki fechmistrz,
fechtowa si go rk z niewidzialnym przeciwnikiem, powtarzajc pógosem:
— Ty tak, ja tak! Ty tniesz, ja mach! Raz! Dwa! Trzy! — Szach!
Olbrzymi Kulwiec-Hippocentaurus wytrzeszcza oczy i przypatrywa si pilnie czas
jaki Ranickiemu, na koniec kiwn rk i rzek:
— Kiep z ciebie! Machaj zdrów, a tak i Kmicicowi na szable nie dotrzymasz.
— Bo jemu nikt nie dotrzyma; ale ty si spróbuj!
— I ze mn na pistolety nie wygrasz.
— O dukat strza!
Ranicki powlók wzrokiem naokoo, na koniec wykrzykn, ukazujc na czaszki:
— Midzy rogi! O dukat!
— O co? — spyta Kmicic.
— Midzy rogi! O dwa dukaty! O trzy! Dawajcie pistolety!
— Zgoda! — krzykn pan Andrzej. — Niech idzie o trzy. Zend! Po pistolety!
Poczli krzycze wszyscy coraz goniej i targowa si ze sob; tymczasem Zend
wyszed do sieni i po maej chwili wróci z pistoletami, workiem kul i rogiem z prochem.
Ranicki chwyci za pistolet.
— Cicho! Chybisz, chybisz!
— Utrafi, patrzcie!… At! Do tej czaszki, midzy rogi… raz, dwa!…
Wszyscy zwrócili uwag na potn czaszk osi wiszc wprost Ranickiego; on za
wycign rk. Pistolet chwia mu si w doni.
— Trzy! — wykrzykn Kmicic.
Strza hukn, izba napenia si dymem prochowym.
— Chybi, chybi! Ot, gdzie dziura! — woa Kmicic, ukazujc rk na ciemn cian,
z której kula odupaa wiór janiejszy.
— Do dwóch razy sztuka!
W tej chwili wpada na odgos strzau przeraona czelad.
— Precz! Precz! — krzykn Kmicic. — Raz! Dwa! Trzy!…
Znów hukn strza, tym razem drzazgi posypay si z koci.
— A dajcie i nam pistolety! — zakrzyknli wszyscy naraz.
I zerwawszy si, poczli grzmoci piciami po karkach pachoków, chcc ich do
popiechu zachci. Nim upyn kwadrans, caa izba grzmiaa wystrzaami. Dym
przesoni wiato wiec i postacie strzelajcych. Hukom wystrzaów towarzyszy gos
Zenda, który kraka jak kruk, kwili jak sokó, wy jak wilk, rycza jak tur. Co chwila
przerywa mu wist kul; drzazgi leciay z czaszek, wióry ze cian i z ram portretów; w
zamieszaniu postrzelano i Billewiczów, a Ranicki, wpadszy w furi, siek ich szabl.
Zdumiona i wylka czelad staa jakby w obkaniu, pogldajc wytrzeszczonymi
oczyma na t zabaw, która do napadu tatarskiego bya podobna. Psy poczy wy i
szczeka. Cay dom zerwa si na nogi. Na podwórzu zebray si kupki ludzi. Dziewki
dworskie biegy pod okna i przykadajc twarze do szyb, paszczc nosy, spoglday, co
si dzieje we rodku.
25
Dojrza je na koniec pan Zend; wistn tak przeraliwie, e a w uszach wszystkim
zadzwonio, i krzykn:
— Sikorki! Sikorki!
— Dalej w plsy! — wrzeszczay niesforne gosy.
Pijana czereda skoczya przez sie na ganek. Mróz nie otrzewi gów dymicych.
Dziewczta, krzyczc wniebogosy, rozbiegy si po caym podwórzu; oni za gonili je i
kad schwytan odprowadzali do izby. Po chwili poczy si plsy wród dymu,
zamków koci, wiórów, wokó stou, na którym porozlewane wino utworzyo cae
jeziora.
Tak to bawili si w Lubiczu pan Kmicic i jego dzika kompania.
Rozdzia III
Przez nastpne dni kilka codziennie bywa pan Andrzej w Wodoktach i co dzie
wraca wicej rozkochany, i coraz bardziej podziwia swoj Olek. Przed
kompanionami te j pod niebiosa wychwala, a pewnego dnia rzek im:
— Moi mili barankowie, pojedziecie dzi czoem bi, potem za umówilimy si z
dziewczyn, e do Mitrunów wszyscy wyruszymy, aby sanny w lasach zay i t trzeci
majtno obaczy. Ona te nas tam podejmowa bdzie gocinnie, a wy si przystojnie
zachowajcie, bo na bigos posiekam, któren by jej w czymkolwiek uchybi…
Kawalerowie chtnie skoczyli si ubiera i wkrótce cztery pary sani wiozo ochocz
modzie do Wodoktów. Pan Kmicic siedzia w pierwszych, bardzo ozdobnych, ksztat
niedwiedzia srebrzystego majcych. Cigno je trzy kamuki zdobyczne w pstr
uprz przybrane, we wstki i pióra pawie, wedle mody w Smoleskiem, któr od
dalszych ssiadów Smoleszczanie przejli. Powozi pachoek siedzcy w szyi
niedwiedziej. Pan Andrzej, przybrany w zielon aksamitn bekiesz, spinan na zote
ptlice a podbit sobolami i w soboli kopaczek z czaplim wichrem, wesó by, ochoczy
i tak mówi do siedzcego obok pana Kokosiskiego:
— Suchaj, Kokoszko! Podswawolilimy pono przez te wieczory nad miar, a
zwaszcza pierwszego, gdy si to czaszkom i portretom dostao. Ba, dziewczta byy
jeszcze gorsze. Zawsze diabe Zenda podnieci, a potem na kim si skrupi? — Na mnie!
Boj si, eby ludzie nie rozgadali, bo tu chodzi o moj reputacj.
— Powiee si na twojej reputacji, bo na nic innego niezdatna, tak jak i nasze.
26
— A kto temu winien, jeli nie wy? Pamitaj, Kokoszko, e to i w Orszaskiem mieli
mnie przez was za niespokojnego ducha i jzyki na mnie ostrzyli jako noe na osece.
— A kto pana Tumgrata na mrozie przy koniu prowadzi? Kto owego koroniarza
usiek, któren si pyta, czy w Orszaskiem ju na dwóch nogach chodz, czyli jeszcze
na czterech? Kto panów Wyziskich, ojca i syna, poszczerbi? Kto sejmik ostatni
rozpdzi?
— Sejmik rozpdziem w Orszaskiem, nie gdzie indziej, to domowa rzecz. Pan
Tumgrat odpuci mi, umierajc, a co do reszty to nie wymawiaj, gdy pojedynek
najniewinniejszemu si zdarzy.
— Jam ci te wszystkich nie wymieni, o inkwizycjach wojskowych take nie
wspomniaem, których dwie ci w obozie czeka.
— Nie mnie, ale was, bom ja tyle jeno winien, em wam obywatelów rabowa
dozwoli. Ale mniejsza z tym. Stule pysk, Kokoszko, i nie powiadaj o niczym sowa
Olece, ani o pojedynkach, ani zwaszcza o owym strzelaniu do portretów i o
dziewcztach. Gdyby si wydao, na was win zo. Czeladzi ju wspomniaem i
dziewkom, e niechby które sowem wspomniao, ka pasy drze.
— Ka si podku, Jdrusiu, kiedy si tak dziewczyny boisz. Inny ty bye w
Orszaskiem. Widz to ju, widz, e bdziesz na pasku chodzi, a to na nic! Który
filozof staroytny powiada: „Jak nie ty Kachn, to Kachna ciebie!” Dae si ju we
wszystkim usidli.
— Gupi, Kokoszko! A co do Oleki, bdziesz i ty z nogi na nog przestpowa, jak
j zobaczysz, bo biaogowy z tak grzecznym umysem drugiej nie znale. Co dobre, to
ona wraz pochwali, a co ze, tego zgani nie omieszka, bo wedle cnoty sdzi i w niej ma
gotow miar. Tak j ju nieboszczyk podkomorzy wychowa. Zechcesz przed ni
fantazj kawalersk okaza i pochwalisz si, e prawo zdepta, to ci potem jeszcze
wstyd: bo zaraz rzeknie, e zacny obywatel tego czyni nie powinien, gdy to jest
przeciw ojczynie… Tak ona rzeknie, a tobie jakby kto w pysk da i a ci dziwno, e
wprzódy sam tego nie rozumia… Tfu! Wstyd! Warcholilimy si okrutnie, a teraz
trzeba przed cnot i niewinnoci oczami wieci… Najgorsze byy te dziewczta!…
— Wcale nie byy najgorsze. Syszaem, e tu po zaciankach szlachcianki jako krew
z mlekiem i podobno zgoa nieoporne.
— Kto ci to powiada? — spyta ywo Kmicic.
— Kto powiada? Kto, jeli nie Zend! Wczoraj dzianeta dereszowatego próbujc,
pojecha do Womontowicz; przejecha jeno drog, ale widzia sia sikorek, bo z
27
nieszporów wracay. „Mylaem — powiada — e z konia zlec, tak chdogie i gadkie.”
A co na któr spojrza, to mu zaraz wszystkie zby pokazaa. I nie dziw! Co tsze chopy
midzy szlacht to do Rosie poszli, a sikorkom przykrzy si samym.
Kmicic trci kuakiem w bok towarzysza:
— Pojedziemy, Kokoszko, kiedy wieczorem, niby zbdziwszy — co?
— A twoja reputacja?
— O, do diaba! Stule gb! Jedcie sami, kiedy tak; albo lepiej zaniechajcie i wy!
Nie obeszoby si bez haasów, a z tutejsz szlacht chc zgodnie y, bo ich opiekunami
Oleki nieboszczyk podkomorzy wyznaczy.
— Mówie o tym, alem nie chcia wierzy. Skd mu taka konfidencja z szarakami?
— Bo na wojn z nimi chadza i to syszaem jeszcze w Orszy, jak mawia, e cnotliwa
krew w tych laudaskich. Ale eby ci prawd, Kokoszko, powiedzie, to i mnie zrazu
dziwno byo, bo to tak, jakoby ich stróami nade mn uczyni.
— Musisz si im akomodowa i do wiechciów w butach kania.
— Wpierw ich powietrze wydusi. Cicho bd, bo mi gniewno! Oni to bd mi si
kaniali i suyli. Chorgiew to gotowa na kade zawoanie.
— Ju tam kto inny bdzie tej chorgwi rotmistrzowa. Powiada Zend, e tu jest jaki
pukownik midzy nimi… Zapomniaem przezwiska… Woodyjowski czy kto? On pod
Szkowem im przywodzi. Dobrze podobno stawali, ale ich tam i wyczesano!
— Syszaem ja o jakim Woodyjowskim, sawnym onierzu… Ale oto Wodokty ju
wida.
— Hej, dobrze tu ludziom na tej mudzi, bo wszdy okrutne porzdki. Stary musia
by zawoany gospodarz… I dwór, widz, jak si patrzy. Ich tu rzadziej nieprzyjaciel
pali, to si i budowa mog.
— Myl, e o tej swawoli w Lubiczu nie moe ona jeszcze wiedzie — rzek jakby do
siebie samego Kmicic.
Po czym zwróci si do towarzysza:
— Moja Kokoszko, zapowiadam tobie, a ty powtórz jeszcze raz innym, e tu musicie
si przystojnie zachowa, a niech który sobie w czymkolwiek pofolguje, jak mi Bóg miy,
na sieczk potn.
— Osiodali, nie osiodali — tobie zasi!
— Nie patrz mi na Kasi, bo ci do niej zasi — rzek flegmatycznie Kokosiski.
— Pal z bata! — krzykn na wonic Kmicic.
28
Pachoek, stojcy w szyi srebrzystego niedwiedzia, zakrci batem i wystrzeli
bardzo sprawnie, inni wonice poszli za jego przykadem i zajechali wród trzaskania,
rano, wesoo, jakoby kulig.
Wysiadszy z sanek, weszli naprzód do sieni ogromnej jak spichrz, niebielonej, a
std prowadzi pan Kmicic do jadalnej izby, przybranej jak w Lubiczu w czaszki
pobitych zwierzt. Tu si zatrzymali, pogldajc pilnie i ciekawie na drzwi do ssiedniej
komnaty, z której wyj miaa panna Aleksandra. Tymczasem, majc widocznie w
pamici ostrzeenie pana Kmicica, rozmawiali ze sob tak cicho jak w kociele.
— Ty chop mowny — szepta pan Uhlik do Kokosiskiego — ty powitasz od nas
wszystkich.
— Ukadaem sobie przez drog — odrzek pan Kokosiski — ale nie wiem, czyli
bdzie do gadko, bo mi Jdru do konceptu przeszkadza.
— Byle z fantazj! Co ma by, niech bdzie! Ot, idzie ju!…
Panna Aleksandra wesza rzeczywicie i zatrzymaa si troch u proga jakby
zdziwiona tak liczn kompani, a i pan Kmicic sta przez chwil jak wryty od podziwu
nad jej urod, bo j dotd tylko wieczorami widywa, a przy dniu wydawaa si jeszcze
pikniejsza. Oczy jej miay barw chabru, czarna brew nad nimi odbijaa od biaego
czoa jak heban, a powy wos lni si jakby korona na gowie królowej. I patrzya
miao, oczu nie spuszczajc, jako pani w swoim domu goci przyjmujca, z jasn
twarz, odbijajc jeszcze janiej od czarnej jubki obramowanej gronostajami. Tak
powanej i wyniosej panny nie widzieli jeszcze ci zabijakowie przywykli do innego
pokroju niewiast, tote stali szeregiem jakoby na popisie chorgwi i szurgajc nogami,
kaniali si take szeregiem, a pan Kmicic sun naprzód i ucaowawszy kilkanacie razy
rk panienki, rzek:
— Otom ci przywióz, mój klejnocie, komilitonów moich, z którymi ostatni wojn
odbywaem.
— Honor to dla mnie niemay — odrzeka Billewiczówna — przyjmowa w domu tak
godnych kawalerów, o których cnocie i wybornych obyczajach ju od pana chorego
syszaam.
To powiedziawszy uchwycia si koniuszkami palców za sukni i podnoszc j nieco,
dygna z nadzwyczajn powag, a pan Kmicic wargi przygryz, ale jednoczenie a
pokrania, e tak jego dziewczyna mówia miao.
Godni kawalerowie, szurgajc wci nogami, trcali jednoczenie pana
Kokosiskiego.
29
Pan Kokosiski posun si krok naprzód, chrzkn i tak rozpocz:
— Janie wielmona panno podkomorzanko…
powtórzy zmieszany pan Jaromir. — Wybacz wapanna, jeelim si w godnoci
pomyli…
— Niewinna to omyka — odrzeka panna Aleksandra — i nic ona tak wymownemu
kawalerowi nie ujmie…
— Janie wielmona panno owczanko dobrodziko, a nam wielce miociwa pani!…
Nie wiem, co mi w imieniu caego Orszaskiego wicej wysawia przystoi, czy
nadzwyczajn wapanny dobrodziki urod i cnot, czy niewypowiedzian szczliwo
rotmistrza i komilitona naszego, pana Kmicica, bo chociabym si wzbi pod oboki,
chociabym samych oboków dosign… samych, mówi, oboków…
— A zlee ju raz z tych oboków! — zakrzykn Kmicic.
Na to kawalerowie parsknli jednym ogromnym miechem i nagle, wspomniawszy
na przykaz Kmicica, chwycili si rkoma za wsy.
Pan Kokosiski zmiesza si do najwyszego stopnia, zaczerwieni si i rzek:
— Witajciee sami, poganie, kiedy mnie konfundujecie!
Wtem panna Aleksandra uja si znowu koniuszkami palców za sukni.
— Nie sprostaabym ja wapanom w wymowie — rzeka — ale to wiem, em
niegodna tych hodów, które mi w imieniu caego Orszaskiego skadacie.
I znowu dygna z nadzwyczajn powag, a orszaskim zabijakom jako nieswojsko
byo wobec tej dwornej panny. Starali si pokaza jako ludzie grzeczni i nie szo im w
ad. Wic poczli cign si za wsy, mrucze, ka rce na szable, a Kmicic rzek:
— Przyjechalimy tu niby kuligiem w tej myli, eby wapann zabra i do Mitrunów
przez lasy przewie, jako wczoraj bya ugoda. Sanna okrutna, a i pogod Bóg zdarzy
mron.
— Juem ja ciotk Kulwiecówn do Mitrunów wysaa, eby nam posiek
przyrzdzia. A teraz maluczko wapanowie poczekacie, jeno si nieco cieplej
przyodziej.
To rzekszy, zawrócia si i wysza, a Kmicic skoczy do towarzyszy.
— A co, mili barankowie? Nie ksina?… A co, Kokoszko? To mnie, mówie,
osiodaa, a czemu to jako ak przed ni stae?… Gdzie tak widzia?
30
— Nie trzeba mi byo w gb dmucha, cho nie neguj, em si do takiej persony
mówi nie spodziewa.
— Nieboszczyk podkomorzy — rzek Kmicic — wicej z ni w Kiejdanach na dworze
ksicia wojewody albo u pastwa Hlebowiczów przesiadywa ni w domu i tam to tych
górnych manier nabraa. A uroda — co?… Pary jeszcze nie umiecie z gby puci!
— Pokazalimy si jak kpy! — rzek ze zoci Ranicki. — Ale najwikszy kiep
Kokosiski!
— O zdrajco! Mnie to okciem pcha — trzeba ci byo samemu ze swoj ctkowan
gb wystpi!
— Zgod, barankowie, zgod! — rzek Kmicic. — Dziwi si wam wolno, ale nie
kóci.
— Ja bym za ni w ogie skoczy! — zawoa Reku. — Zetnij, Jdrusiu, ale tego nie
zapr!
Kmicic jednak nie myla cina, owszem, kontent by, wsa pokrca i triumfalnie
na towarzyszów poglda. Tymczasem wesza panna Aleksandra ubrana ju w kuni
kopaczek, pod którym jasna jej twarz wydawaa si jeszcze janiejsz. Wyszli na ganek.
— To tymi saniami pojedziem? — pytaa panienka, ukazujc na srebrzystego
niedwiedzia. — Jeszczem te suszniejszych sani w yciu nie widziaa.
— Nie wiem, kto tam nimi przedtem jedzi, bo zdobyczne. Teraz my we dwoje
bdziemy jedzili i bardzo si nadadz, gdy i u mnie w herbie panna na niedwiedziu
si prezentuje. S inni Kmicicowie, którzy si Chorgwiami piecztuj, ale ci id od
Filona Kmity Czarnobylskiego, a ten za znów nie by z tego domu, z którego wielcy
Kmitowie si wywodzili.
— A onego niedwiadka kiedye wapan zdoby?
— A teraz, w tej ju wojnie. My biedni exules, którzymy od fortun odpadli, to jeno
mamy, co wojna upem da. A em tej pani wiernie suy, wic i nagrodzia.
— Daby Bóg szczliwsz, bo ta jednego nagrodzi, a caej ojczynie miej zy
wyciska.
— Bóg to odmieni i hetmani.
To mówic, Kmicic otula panienk fartuchem od sani, piknym, z biaego sukna i
biaymi wilkami podszytym; potem sam siad, krzykn na wonic: „Ruszaj!” — i konie
zerway si z miejsca do biegu.
Zimne powietrze pdem uderzyo o ich twarze, wic zaniemówili i sycha byo tylko
wist zmarzego niegu pod pozami, parskanie koni, ttent i krzyk wonicy.
31
— Dobrze wapannie?
— Dobrze — odrzeka, podnoszc zarkawek i przytulajc go do ust, by pd
powietrza zatamowa.
Sanie gnay jak wicher. Dzie by jasny, mrony. nieg migota, jakby kto na iskry
sypa; z biaych dachów chat podobnych do kup nienych strzelay wysokimi
kolumnami dymy róowe. Stada wron polatyway przed saniami wród bezlistnych
drzew przydronych z krakaniem dononym.
O dwie staje za Wodoktami wpadli na szerok drog, w ciemny bór, który sta
guchy, sdziwy i cichy, jakby spa pod obfit okici. Drzewa, migotajc w oczach,
zdaway si ucieka gdzie w ty za sanie, a oni lecieli coraz prdzej i prdzej, jak gdyby
rumaki skrzyda miay. Od takiej jazdy gowa si zawraca i upojenie ogarnia, wic
ogarno i pann Aleksandr. Przechyliwszy si w ty, zamkna oczy, cakiem pdowi
si oddajc. Poczua sodk niemoc i zdao jej si, e ten bojarzyn orszaski porwa j i
pdzi wichrem, a ona mdlejca nie ma siy si oprze ani krzykn… I lec, lec coraz
szybciej… Oleka czuje, e obejmuj j jakie rce… Czuje wreszcie na wargach jakoby
piecz rozpalon i palc… Oczy si jej nie chc odemkn jakoby w nie. I lec — lec!
Senn pann zbudzi dopiero gos pytajcy:
— Miujesze mnie?
Otworzya oczy:
— A ja na mier i ywot!
Znowu soboli kopak Kmicica pochyli si nad kunim Oleki. Sama teraz nie
wiedziaa, co j upaja wicej: pocaunki czy ta jazda zaczarowana?
I lecieli dalej, a cigle borem, borem! Drzewa uciekay w ty caymi pukami. nieg
szumia, konie parskay, a oni byli szczliwi.
— Chciabym do koca wiata tak jecha! — zawoa Kmicic.
— Co my czynimy? To grzech! — szepna Oleka.
— Jaki tam grzech! Daj jeszcze grzeszy.
— Ju nie mona. Mitruny ju niedaleko.
— Daleko czy blisko — wszystko jedno!
I Kmicic podniós si w saniach, wycign rce do góry i pocz krzycze, jakoby w
penej piersi radoci nie móg pomieci:
— Hej — ha! Hej — ha!
32
— Hej, a hop! Hop! Ha! — odezwali si towarzysze z tylnych sani.
— Czego wapanowie tak pokrzykujecie? — pytaa panna.
— A ot tak! Z radoci! A zakrzyknij no i wapanna!
— Hej — ha! — rozleg si dwiczny, cieniutki gosik.
— Moja ty królowo! Do nóg ci padn!
— Kompania si bd mieli.
Po upojeniu ogarna ich wesoo szumna, szalona, jako i jazda bya szalona.
Kmicic pocz piewa:
Na bujne pola!
Oj, moja dola!”
Zatknij biaymi,
Na wojn z nimi!”
— Wojna, Oleko. W obozie my to sobie z tsknoci piewali.
Dalsz rozmow przerwao gwatowne woanie z tylnych sani:
— Stój! Stój! Hej tam — stój!
Pan Andrzej odwróci si gniewny i zdziwiony, skd towarzyszom przyszo do gowy
woa na nich i wstrzymywa, gdy wtem o kilkadziesit kroków za saniami dojrza
jedca zbliajcego si, co ko wyskoczy.
— Na Boga! To mój wachmistrz Soroka; co si musiao tam sta! — rzek pan
Andrzej.
Tymczasem wachmistrz, zbliywszy si, osadzi konia tak, e ten a przysiad na
zadzie, i pocz mówi zdyszanym gosem:
— Panie rotmistrzu!…
— Jezus Maria! — zakrzykna Oleka.
33
— onierze z mieszczanami. W rynku poar! Mieszczanie si zasiekli i po
prezydium do Poniewiea posali, a jam tu skoczy do waszej mioci. Ledwie tchu mog
zapa…
Przez czas tej rozmowy sanie idce z tyu nadjechay; Kokosiski, Ranicki, Kulwiec-
Hippocentaurus, Uhlik, Reku i Zend, wyskoczywszy na nieg, otoczyli koem
rozmawiajcych.
— O co poszo? — pyta Kmicic.
— Mieszczanie nie chcieli obroków dawa ani koniom, ani ludziom, e to asygnacji
nie byo; onierze poczli gwatem bra. Obieglimy burmistrza i tych, którzy si w
rynku zatarasowali. Poczto ognia dawa i zapalilimy dwa domy; teraz gwat okrutny
i we dzwony bij…
— To i nam trzeba na ratunek! — zakrzykn Kokosiski.
— Wojsko yczkowie oprymuj! — woa Ranicki, któremu plamy czerwone, biae i
ciemne ca twarz zaraz pokryy. — Szach, szach, moci panowie!
Zend zamia si zupenie tak, jak mieje si puszczyk, a si konie zestraszyy, a
Reku podniós oczy w gór i piszcza:
— Bij! Kto w Boga wierzy! Z dymem yków!
— Milcze! — hukn Kmicic, a las odegrzmia, a stojcy najbliej Zend zatoczy si
jak pijany. — Nic tam po was! Nie potrzeba tam siekaniny!… Siada wszyscy w dwoje
sani, mnie jedne zostawi i jecha do Lubicza! Tam czeka, chybabym przysa po
sukurs.
— Jak to? — zaoponowa Ranicki.
Ale pan Andrzej pooy mu rk pod szyj i tylko oczyma straszniej jeszcze
zawieci.
— Ni pary z gby! — rzek gronie.
Umilkli; wida si go bali, chocia tak zwykle byli z nim poufale.
— Wracaj, Oleko, do Wodoktów — rzek Kmicic — albo jed po ciotk Kulwiecówn
do Mitrunów. Ot! I kulig si nie uda. Wiedziaem, e oni tam spokojnie nie usiedz…
Ale zaraz tam bdzie spokojniej, jeno bów kilka zleci. Bd wapanna zdrowa i
spokojna, pilno mi bdzie z powrotem…
To rzekszy, ucaowa jej rce i otuli w wilczur; potem siad do innych sani i
zakrzykn na wonic:
Rozdzia IV
Upyno kilka dni, a Kmicic nie wraca, ale za to do Wodoktów przyjechao trzech
szlachty laudaskiej na zwiady do panienki. Przyjecha wic Pakosz Gasztowt z
Pacunelów, ten, który goci u siebie pana Woodyjowskiego, patriarcha zacianka,
synny z bogactw i szeciu córek; z tych trzy byy za trzema Butrymami, a dostay kada
po sto bitych talarów wiana prócz wyprawy i inwentarzy. Drugi przyjecha Kasjan
Butrym, najstarszy czowiek na Laudzie, dobrze Batorego pamitajcy, z nim zi
Pakosza, Józwa Butrym. Ten, cho w sile wieku, nie mia bowiem wicej jak lat
pidziesit, a na popis pospolitego ruszenia do Rosie nie poszed, albowiem w
wojnach kozackich kula armatnia stop mu urwaa. Zwano go take z tego powodu
kuternog albo Józw Beznogim. By to straszliwy szlachcic, siy niedwiedziej i
wielkiego rozumu, ale surowy, zgryliwy, ostro ludzi sdzcy. Z tego powodu obawiano
si go nieco w okolicach, bo przebacza ani sobie, ani innym nie umia. Bywa take
niebezpieczny, gdy podpi, ale zdarzao mu si to rzadko.
Ci tedy przyjechali do panny, która przyja ich wdzicznie, cho od razu domylia
si, e na zwiady przyjedaj i usysze co od niej o panu Kmicicu pragn.
— Bo my do niego chcemy jecha z pokonem, ale to podobno jeszcze z Upity nie
wróci — mówi Pakosz — tak do ciebie przyjechali pyta kochanieka, kiedy mona?
— Myl, e tylko co go nie wida — odrzeka panna. — Rad on wam, opiekunowie,
bdzie z caej duszy, bo sia dobrego sysza o was i dawniej od dziadusia, i teraz ode
mnie.
— Byle nas nie chcia przyj, jak Domaszewiczów przyj, gdy do niego z wieci o
mierci pukownika przyjechali! — mrukn ponuro Józwa.
Panna dosyszaa i odpara zaraz ywo:
— Wy o to nie bdcie krzywi. Moe i nie do politycznie ich przyj, ale ju tu swoj
omyk wyzna. Trzeba te pamita, e z wojny szed, na której tyle trudów i zmartwie
przeby! onierzowi si nie dziwi, cho i na kogo fuknie, bo to u nich humory jako
szable ostre.
Pakosz Gasztowt, który z caym wiatem zawsze chcia by w zgodzie, kiwn rk i
rzek:
— My te si i nie dziwili! Dzik na dzika fuknie, jak go z naga zobaczy, czemu by
czek na czeka nie mia fukn! My pojedziem po staremu do Lubicza pokoni si panu
Kmicicowi, aby z nami y, na wojn i do puszczy chodzi jako nieboszczyk pan
podkomorzy.
35
— Tak ju powiedz, kochanieka: uda ci si czy nie uda? — pyta Kasjan Butrym.
— Ta to nasza powinno pyta!…
— Bóg wam zapa za troskliwo. Zacny to kawaler pan Kmicic, a chobym te co
przeciw upatrzya, nie godzioby mi si o tym mówi.
— Ale nic nie upatrzya, duszo ty nasza najmilejsza?
— Nic! Zreszt nikt go tu nie ma prawa sdzi, a bro Boe nieufno okaza! Bogu
lepiej dzikujmy!
— Co tu zawczasu dzikowa?! Jak bdzie za co, to i dzikowa, a nie, to nie
dzikowa — odpowiedzia pospny Józwa, który jako prawdziwy mudzin bardzo by
ostrony i przewidujcy.
Oleka spucia oczy.
— Pan Kmicic chce jak najprdzej…
— Ot, co! Jeszcze by nie kcia… — mrukn Józwa. — Chybaby gupi! A który to
niedwied nie kce miodu z barci? Ale po co si spieszy? Czy to nie lepiej zobaczy, co
zacz czowiek jest? Ojcze Kasjanie, ta ju powiedzcie, co macie na jzyku, nie drzemcie
jako zajc o poudniu pod skib!
— Ja nie drzemi, jeno sobie w gow patrz, co by rzec — odpowiedzia staruszek.
— Pan Jezus powiedzia tak: Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie! My te panu Kmicicowi
za nie yczym, aby i on nam nie yczy, co daj Boe, amen!
— Byle by po naszej myli! — doda Józwa.
Billewiczówna zmarszczya swe sobole brwi i rzeka z pewn wyniosoci:
— Pamitajcie, asanowie, e nie sug mamy przyjmowa. On tu panem bdzie i jego
wola ma by, nie nasza. On i w opiece musi wapanów zastpi.
— To znaczy, eby my si ju nie wtrcali? — pyta Józwa.
— To znaczy, ebycie mu przyjaciómi byli, jako on chce by wam przyjacielem.
Przecie on tu wasnego dobra strzee, którym kady wedle upodobania rzdzi. Zali nie
prawda, ojcze Pakoszu?
A Józwa znów zwróci si do starego Butryma:
— Nie drzemcie, ojcze Kasjanie!
— To mówcie, co widzicie.
36
— Co widz? Ot, co widz… Familiant to jest pan Kmicic z wielkiej krwi, a my
chudopachoki! onierz przy tym sawny; sam on jeden oponowa si nieprzyjacielowi,
gdy wszyscy rce opucili. Daj Boe takich jak najwicej. Ale kompani ma nicpotem!…
Panie ssiedzie Pakoszu, cóecie to od Domaszewiczów syszeli? — e to wszystko
ludzie bezecni, przeciw którym infamie s i kondemnaty, i protesta, i inkwizycje.
Katowskie to syny! Cicy byli nieprzyjacielowi, ale i obywatelstwu cicy. Palili,
rabowali, gwaty czynili! Ot, co jest! eby to tam kogo usiekli albo zajechali, to si i
zacnym zdarza, ale oni podobno zgoa tatarskim procederem yli i dawno by im po
wieach gni przyszo, gdyby nie protekcja pana Kmicica, któren jest mony pan! Ten
ich miuje i osania, i przy nim si wieszaj jak latem bki przy koniu. A teraz tu
przyjechali i ju wszystkim wiadomo, co zacz s. To pierwszego dnia w Lubiczu z
bandoletów palili — i do kogo? — do wizerunków nieboszczyków Billewiczów, na co
pan Kmicic nie powinien by pozwoli, bo to jego dobrodzieje.
Oleka zatkaa oczy rkoma.
— Nie moe by! Nie moe by!
— Moe, bo byo! Dobrodziej pozwoli postrzela, z którymi w pokrewiestwo mia
wej! A potem dziewki dworskie powcigali do izby dla rozpusty!… Tfu! Obraza boska!
Tego u nas nie bywao!… Pierwszego dnia zaczli od strzelania i rozpusty! Pierwszego
dnia!…
Tu stary Kasjan rozgniewa si i pocz stuka kijem w podog; na twarz Oleki biy
ciemne rumiece, a Józwa ozwa si:
— A to wojsko pana Kmicicowe, które w Upicie zostao, to lepsze? Jacy oficyjerowie,
takie i wojsko! Panu Soohubowi bydo zrabowali jacy ludzie, mówi, e pana
Kmicica; chopów mejszagolskich, którzy smo wieli, na gocicu pobili. Kto? Te oni.
Pan Soohub pojecha do pana Hlebowicza po sprawiedliwo, a teraz znów w Upicie
gwat! Wszystko to przeciw Bogu! Spokojnie tu bywao jak nigdzie, a teraz cho rusznic
na noc nabijaj i strauj — a czemu? Bo pan Kmicic z kompani przyjecha!
— Ojcze Józwa! Nie mówcie tak! Nie mówcie! — zawoaa Oleka.
— A jak mam mówi? Jeli pan Kmicic nie winien, to po co takich ludzi trzyma, po
co z takimi yje? Wielmona panna mu powiedz, eby on ich przepdzi albo katu odda,
bo inaczej nie bdzie spokoju. A sychana to rzecz strzela do wizerunków i rozpust
jawnie podzi? To caa okolica jeno o tym gada!
— Co ja mam czyni? — pytaa Oleka. — Moe to i li ludzie, ale on z nimi wojn
odprawia. Zali wypdzi ich na moj prob?
37
— Jeli nie wypdzi — mrukn z cicha Józwa — to sam taki!
Wtem w pannie pocza si krew burzy przeciw tym towarzyszom, zabijakom i
kosterom.
— Zreszt, niech tak bdzie! Musi ich wypdzi! Niech wybiera mnie albo ich! Jeli
to prawda, co mówicie, a dzi jeszcze bd wiedziaa, czy prawda, to im tego nie daruj,
ani strzelania, ani rozpusty. Jam sama jedna i saba sierota, ich kupa zbrojna, ale si
nie ulkn…
— My ci pomoem! — rzek Józwa.
— Dla Boga! — mówia Oleka unoszc si coraz bardziej — niech sobie czyni, co
chc, ale nie tu, w Lubiczu… Niech bd, jacy chc, ich to rzecz, ich szyje odpowiedz,
ale niech pana Kmicica nie podmawiaj… do rozpusty… Wstyd! Haba!… Mylaam, e
to onierze niezgrabni, a to, widz, zdrajcy niegodni, którzy i siebie, i jego plami. Tak
jest! le im z oczu patrzyo, ale ja, gupia, nie poznaam si na tym. Dobrze! Dzikuj
wam, ojcowie, ecie mi oczy na tych judaszów otworzyli… Wiem, co mi czyni przystoi.
— To! To! To! — rzek stary Kasjan. — Cnota przez ci mówi, a my ci pomoem.
— Wy pana Kmicica nie winujcie, bo choby co i przeciw statecznoci uczyni, to
mody jest, a oni go kusz, oni podmawiaj, oni zachcaj do rozpusty przykadem i
hab na jego imi cigaj! Tak jest! Pókim ywa, nie bdzie tego dugo!
Gniew wzbiera coraz wicej w sercu Oleki i zawzito przeciw towarzyszom pana
Kmicica wzrastaa, jak wzrasta ból w ranie wieo zadanej. Bo te zraniono w niej
okrutnie i mio wasn kobiec, i t ufno, z jak cae czyste uczucie oddaa panu
Andrzejowi. Wstyd jej byo za niego i za siebie, a ów gniew i wstyd wewntrzny szuka
przede wszystkim winnych.
Szlachta za rada bya, widzc swoj pukownikówn tak gron i do stanowczej
wojny warchoów orszaskich wyzywajc.
Ona za mówia dalej z roziskrzonym wzrokiem:
— Tak jest! Oni winni i musz pój precz, nie tylko z Lubicza, ale z caej okolicy.
— My te pana Kmicica nie winujem, serce ty nasze — mówi stary Kasjan. — My
wiemy, e to oni go kusz. Nie ze zoci my tu i jadem przeciw niemu przyjechali, jeno
z alem, e zbytników przy sobie trzyma. To i wiadomo, e mody, gupi. I pan starosta
Hlebowicz za modu by gupi, a teraz nami wszystkimi rzdzi.
— A pies? — mówi wzruszonym gosem pacunelski agodny staruszek. — Pójdziesz
z modym w pole, a on, durny, zamiast za zwierzem i, to ci koo nóg, pado, swawoli i
za poy ci ciga.
— Nie pacz! — rzek Józwa Butrym.
— Nie pacz, nie pacz!… — powtarzali dwaj starcy.
I tak j pocieszali, ale nie mogli pocieszy. Po ich odjedzie zostaa troska, niepokój
i jakby uraza i do nich, i do pana Andrzeja. Dumn pann bolao coraz gbiej to, e
trzeba byo go broni, usprawiedliwia i tumaczy. A ta kompania! Drobne rce panny
zaciskay si na myl o nich. W oczach jej staway jakby na jawie twarze pana
Kokosiskiego, Uhlika, Zenda, Kulwieca-Hippocentaura i innych — i dostrzega w nich,
czego pierwej nie widziaa; e byy to bezczelne twarze, na których bazestwo, rozpusta
i zbrodnia wycisny pospou swe pieczcie. Obce Olece uczucie nienawici poczo j
opanowywa jak parzcy ogie.
Lecz w tej rozterce wzrastaa zarazem z kad chwil uraza i do pana Kmicica.
— Wstyd! Sromota! — szeptaa do si dziewczyna zbladymi usty. — Co wieczora
wraca ode mnie do dziewek czeladnych!…
I czua si sama upokorzona. Nieznone brzemi tamowao jej oddech w piersiach.
Mroczyo si na dworze. Panna Aleksandra chodzia po izbie pospiesznym krokiem
i w duszy wrzao jej cigle. Nie bya to natura zdolna znosi przeladowania losu i nie
broni si im. Rycerska krew krya w tej dziewczynie. Chciaaby natychmiast
rozpocz walk z t zgraj zych duchów — natychmiast! Ale co jej pozostaje!… Nic!
Jeno zy i proba, by pan Andrzej rozpdzi na cztery wiatry tych habicych
kompanionów. A jeli tego uczyni nie zechce?…
— Jeli nie zechce…
Rozmylania panienki przerwa pachoek, któren wniós narcz jaowcowych
drewek do kominka i rzuciwszy je wedle trzonu, pocz wygarnia wgle spod starego
popiou. Nage postanowienie przyszo do gowy Olece.
— Kostek! — rzeka — sidziesz mi zaraz na ko i pojedziesz do Lubicza. Jeli pan
ju wróci, pro, eby tu przyjecha, a