Sztuczne Ognie

197

description

Kiedy już wydawało ci się, że śpisz.

Transcript of Sztuczne Ognie

Page 1: Sztuczne Ognie
Page 2: Sztuczne Ognie

SZTUCZNE OGNIE

SZOPA

Page 3: Sztuczne Ognie

PROLOG Siedzę w bujanym fotelu mojej wyobraźni. Dobry Boże,

bujany fotel. Zastanawia mnie, kiedy minął ten czas. Dałbym sobie głowę uciąć, że jeszcze przed chwilą biegałem po placu zabaw i wywracałem się raz za razem, potykając o moje grube nogi i uderzając twarzą w ziemię. Inne dzieci zawsze wymyślały mi dziwne przezwiska, z reguły odnoszące się do mojej wagi. Lub do tego, że miałem najdziwniejszą fryzurę, jaką można sobie wyobrazić. Nazywała się "matka obcinała mnie w łazience tępymi nożyczkami z kuchennej szafki z petem w gębie", chociaż pewnie hiperbolizuję ten obraz. A teraz? Patrzę na siebie, a raczej opisuję to, co zobaczyłbym, gdybym mógł stanąć przed sobą. Zastanawiam się, kiedy czas zdążył wyżłobić w mojej twarzy te wszystkie zmarszczki. Te głębokie koryta czasu, noszące w sobie tyle wspomnień. Bardzo smutnych, dałbym sobie głowę uciąć po raz drugi, gdybym nie zrobił tego za pierwszym razem. Patrzę na mój zabawny, niebieski szlafrok, który nie wiedzieć czemu powinien być czerwony. Mam też na sobie puszyste kapcie, jedne z tych, które noszą starsi panowie, którym jestem. Patrzę w sam środek ogniska, bijącego niczym serce zza żeliwnych prętów komina i szturcham je od czasu do czasu pogrzebaczem, żeby nie zgubiło rytmu. Żłopię słodką, czerwoną herbatę, która smakuje cynamonem, pomarańczą i pękiem miłych wspomnień. Jest ich niewiele, więc staram się rozkoszować tą chwilą. Przeszkadza mi w niej mój przestarzały kot, Feliks, który mimo tego, że zasypia mi właśnie na kolanach, co chwilę się przeciąga wbijając pazury w moje uda. Zamykam oczy i skupiam się na tej błogiej chwili, intensywnie wdychając zapach pleśniejących desek na poddaszu, słuchając jak pająki tkają pajęczynę w kątach mojej piwnicy. Robią to niesamowicie głośnie i jestem w stanie usłyszeć każdą jedną nić przeplataną w rogu tuż pod sufitem, tam, po lewej stronie, tuż nad pustymi beczkami. Kiedyś dostałem od dobrego znajomego w prezencie Dwie beczułki Whisky i sam nie potrafię określić, kiedy

Page 4: Sztuczne Ognie

zdążyłem je wypić. Ale było to dawno temu. Na tyle dawno, bym już zapomniał. Ręką sięgnąłem po fajkę i opakowanie z tytoniem - zorientowałem się jednak w czas, że fajka jest już nabita, a ja, głupi staruch, na śmierć o tym zapomniałem. Tytoń zajął się ogniem w ułamku sekundy, kiedy to przystawiłem do fajki płonącą zapałkę firmy "Swan". Przez jeszcze kilka sekund czułem w powietrzu charakterystyczny, ostry zapach siarki, który zawsze bardzo lubiłem. Kojarzył mi się z młodością, z czasami kiedy nie było stać mnie na zapalniczkę. I pewnie tylko przez tą dziwną nostalgię wciąż kupuję zapałki. Ha, młodość. Ciągły bieg. Ciągła pogoń za niczym. Zawsze kojarzyła mi się z tańcem, cholera wie czemu. A nigdy tańczyć nie potrafiłem. Nie jestem pewien, czy powinienem zrzucić moje życiowe porażki na ten fakt i złożyć skargę wyższemu bytowi, rządzącemu tym wszechświatem, że też nie wysłał mnie na lekcje rumby przed pięćdziesiątką.

Zamykam oczy, po raz kolejny. Tym razem nie mam w planie niczym się rozkoszować - żadnym zapachem, smakiem, wspomnieniem. Chcę się zatracić w czymś, czego dawno nie odwiedzałem. Zarywam teraz dłońmi sterty pajęczyn, które tak hałaśliwie plotły pająki w mojej piwnicy i ignoruję pazury mojego głupiego kota. Stoję teraz Pośrodku niczego i przywołuję zza grobu nieistniejące, niczym nekromanta odprawiający rytuał. Widzę formę nieistniejącego - jest ciemne i lepkie. Wyobraźcie sobie coś, co ma strukturę pulsującej wątroby, bijącej niczym serce. Lepkiej i smolistej. Wyobraźcie sobie klatkę zbitą z żeliwnych, powykrzywianych prętów, ogromnych rozmiarów. W jej wnętrzu znajduje się ta nieistniejąca masa, przypominająca żywy organ, wypluwający z siebie strugi dymu. Stoję tuż przed nim, w moim niebieskim szlafroku, który powinien być czerwony i głowię się nad tym, co wyprawiam. Nie wiedzieć czemu, pomieszczenie, w którym się znalazło, miało drzwi. Obszedłem nieistniejące dookoła i chwyciłem za mosiężną, ciężką klamkę.

Page 5: Sztuczne Ognie

–Ojej! Dotarło do mnie, że na chwilę zasnąłem. Nigdzie nie

widziałem mojego kota, ale wiedziałem, że błądzi gdzieś między hebanowymi szafkami, szukając much, na które mógłby zapolować.

–Chyba nigdy nie wyjdzie mi z nawyku to przysypianie. Uśmiechnąłem się sam do siebie i spojrzałem w ogień, który

prawie zgasł. Teraz już tylko małe, figlarne strzępki ognia panoszyły się po zwęglonych kłodach. Powiedziałbym, że tańczyły, ale ile, na litość boską można wracać do tego tańca? Chwyciłem za poręcze mojego bujanego fotelu wyobraźni i lekko odepchnąłem się w tył. Lubiłem to uczucie, bujania się w przód i w tył. Jak gdyby było się na huśtawce. Niektórym zdarza się mówić, że ludzie na starość dziecinnieją, a bujane fotele są na to najlepszym dowodem. Nasze małe huśtawki, dla starych, szurniętych ludzi. Odpychałem się raz za razem i w którymś momencie zacząłem tęsknić, sam z siebie, bez większego powodu. Zacząłem tęsknić za jesienią. Najbardziej jednak brakowało mi tego nieistniejącego wspomnienia starości, której nie mogę się doczekać.

Page 6: Sztuczne Ognie

1

Postawiłem pierwszy krok z większą uwagą niż zwykle. Byłem

prawie pewien, że weszła już na piętro i siedzi w swoim pokoju, ale

ciężko określić czy faktycznie tam jest. Jedyne co da się słyszeć z jej

pokoju to szum telewizora, jakieś piorące mózgi stacje. Czasami Olly

Murs. Więc stałem tak, w korytarzu, przebierając stopami w miejscu,

od czego deski na całym piętrze hałaśliwie skrzypiały. Nasłuchiwałem,

czy tam jest. Stałem tak jak idiota przez dobre dwie, trzy minuty i

myślałem. Na początku o tym, jak śmieszne byłoby gdyby jedna ze

współlokatorek wyszła właśnie na korytarz i zobaczyła mnie w

eleganckiej koszuli, uczesanego i gotowego do wyjścia, pomijając

brak spodni, z gąbką w lewej ręce i skrawkiem gazety w prawej.

Pewnie natychmiast ruszyłbym do najbliższej toalety i udał, że

dopiero co wyszedłem z pokoju, choć, gdyby były wystarczająco

czujne, zauważyłyby, że drzwi nie wydały żadnego dźwięku przy

otwieraniu, kiedy to rzekomo wyszedłbym z pokoju. Ale to nieistotne.

Teraz najważniejsze jest obranie taktyki. Za piętnaście minut muszę

być w drodze do pracy, słuchając Milli Jovovich z otwartą gębą.

Wolałbym zatracić się wsoundtracku z "Piątego Elementu", ale nie

mam czasu na szukanie kabla USB, z resztą i tak wyłączyłem już

komputer. Przez minutę myślałem o tym, czy moja skala głosu jest

wystarczająco wysoka, żeby wyciągnąć ''Diva Dance'', ale potem

przypomniałem sobie, że nawet gdybym spełnił ten warunek, to nie

potrafię śpiewać. Czas ucieka, stoję jak idiota w tym przejściu.

Obliczam, która łazienka jest położona w większej odległości od

pokoju Lindy. Siedzi tam i ogląda telewizję, a ja wypiłem za dużo

mleka. Nigdy nie podejrzewałem nietolerancji laktozy, za to ona

podejrzewała mnie o romans z mlekiem czekoladowym. Jasne,

zawsze miałem lekki sztorm w jelitach po kawie z mlekiem czy misce

Page 7: Sztuczne Ognie

Müsli, ale nigdy nie zamieniało się to w skurcze i mordercze

konwulsje. Wyjazd do Anglii był złym pomysłem. Mleko z co-op'a jest

absolutnie cudowne. Wykorzystuję wszystkie możliwe zniżki i

promocje, co by kupić go jak najwięcej. Miałem zły humor po pracy,

byłem zmęczony, chciałem się pocieszyć. Jakoś to wyszło, że wypiłem

te dwa litry. A teraz stoję jak wariat w korytarzu i kalkuluję, czy

monstrum w moich jelitach zbudzi współlokatorów i dzieci sąsiadów.

Nie pójdę do toalety na dole. Sprawa wygląda poważnie. Skończył mi

się papier toaletowy, chusteczki, wszystko. Nie mam czasu iść do

sklepu, stąd gazeta i gąbka w moich rękach. Dlaczego nie mogę zejść

do ubikacji na dole? Plan wygląda tak: z braku możliwości podtarcia

się i ewentualnego hałasu, który wydadzą moje zderzające się z taflą

wody w muszli toaletowej fekalia, obmyśliłem taktykę. Zawsze

zastanawiało mnie, jak wydalanie postrzegają osoby trzecie. Przecież

to jak najbardziej ludzkie i na miejscu, że człowiek musi się wysrać, a

mimo to czynność ta napawa wszystkich obrzydzeniem. I pytanie

brzmi, czy tylko ja to tak postrzegam? Kiedy usłyszę współlokatorów z

ubikacji, będących tam za poważniejszą potrzebą i czy to puszczą

bąka, czy użyją odświeżacza powietrza, nigdy mnie to nie obrzydzało,

bo to ludzkie. Jak można na czynność tak istotną i konieczną narzucić

temat tabu? Niby nie mam tendencji do ulegania schematom i w

miarę możliwości staram myśleć się samodzielnie, więc nie

powinienem się tym przejmować. Ale co broń boże pomyśli sobie

Linda, która mnie nie obchodzi? Czemu tak bardzo przejmuję się tym,

że dowie się, że sram. Każdy to robi, nikt nie ma wyboru, od kupy nie

uciekniesz, a jednak próbuję ją zamaskować, jak gdybym się jej

wstydził. To siedzi głębiej jak w mojej świadomości, prostą decyzją

"nie wstydź się" nie zwalczę tego oporu i zażenowania. Wiele rzeczy z

mojej psychiki wyplewiłem, ale nie to. Więc i tym razem stanę się

niewolnikiem mojego organizmu – ofiarą społeczeństwa, które

zasiało we mnie ziarno wstydu. Chyba odrobinę zboczyłem z tematu,

Page 8: Sztuczne Ognie

bo przecież mówiłem o tym, dlaczego toaleta na dole odpada. Ze

wszystkich obrzydliwych alternatyw podtarcia się, wybrałem gąbkę.

Nigdy jej nie używam, nie wiem nawet, po co ją mam. Uznałem, że

awaryjnie będę się nią podcierał i spłukiwał wodą z mydłem na

wypadek, gdyby skończył mi się papier w jakiejkolwiek formie. Po

powrocie do pokoju zawijam ją w jednorazową „foliówkę” i chowam

w absolutnej ciemności, ażebym to unikał jej osądzającej mnie istoty.

Gąbki wydzielającej każdym ze swych otworów okrzyk "spójrz, co ze

mną zrobiłeś. Miałam pienić na tobie żel pod prysznic, a ty podcierasz

mną tyłek'', więc unikam jej obecności jak tylko najlepiej potrafię. A w

tym wypadku unikam toalety na dole - oznaczałoby to, że musiałbym

przebyć trzy razy dłuższą drogę z gąbką wstydu. Co pomyślałyby

współlokatorki, gdyby zobaczyły mnie chodzącego po mieszkaniu z

gąbką? W samych bokserkach? Może nie będzie tak dziwnie, jak

założę spodnie? I kiedy już myślę, że to jest to, dociera do mnie, że

ubikacja pod schodami jest bliżej pokoju Lindy. Pamiętaj, dolnej

używaj jak śpi. Po wieczności spędzonej w przejściu na obmyślaniu

najlogiczniejszego sposobu opróżnienia jelit, skręcam w lewo i

wchodzę do głównej łazienki. Zapalam światło i przesuwam zamek.

Przykładam ucho do ściany łączącej toaletę z pokojem Lindy. Jest na

niej obrzydliwe lustro, zawsze zachodzi parą, kiedy ktoś bierze gorący

prysznic. Stoję tak i marznę, bo ktoś rozwalił okno, a raczej

podejrzany zawias, którego nie da się zawrócić na jego pierwotne

miejsce pobytu. Słyszę telewizor, siedzi tam i ogląda. Skup się na

telewizji, Linda. Daj sobie prać mózg, a ja bezszelestnie wydalę kał.

Skrawek gazety z matematyczną dokładnością umieszczam na tafli

wody w muszli klozetowej, aby zapobiec rozpryskowi i

niepotrzebnemu hałasowi. Właśnie dociera do mnie, że mogę nim

zatkać toaletę. Trudno, stało się. Rozkraczam nogi i siadam na sedesie

rozwierając pośladki. Jedyne o czym myślę, to wypróżnienie się w

trybie natychmiastowym, bez żadnych komplikacji i hałasu. Skup się. I

Page 9: Sztuczne Ognie

kiedy czuję, że oto stanie się, oto będę wolnym człowiekiem nachodzi

mnie strach, że hałas dotrze do jej pokoju. Z niepokojącym drżeniem

jelit panikuję i próbuję zagłuszyć własny organizm. Myślę szybko i

desperacko. Odkręcam kurek z wodą. Odkręcam oba. Kto, do cholery,

wpadł na pomysł oddzielnych kurków na ciepłą i zimną wodę?

Oczekuje się ode mnie, że zatkam kran, naleję trochę zimnej, trochę

ciepłej wody i będę tak mył ręce? Ile wysiłku to wymaga? Słyszałem,

że kranówa w Anglii jest czysta w kranie z zimną wodą i można ją

normalnie pić. Fajnie, ale kto pije wodę w toalecie? Czasami z garści,

po umyciu zębów, jednak nie zdarza się to często. Rozumiem w

kuchni, ale w łazience? Woda narobiła hałasu, co dwa kurki to nie

jeden. Sam nie zauważyłem, kiedy udało mi się załatwić "dwójkę".

Wstaję więc i chwytam za gąbkę. Patrzę na nią ostatni raz przed

podtarciem się, jak gdybym przepraszał ją wzrokiem. Jak nisko

musiałem upaść, żeby podcierać tyłek gąbką? Nie mam czasu iść do

sklepu ani wskoczyć pod prysznic, niczego innego bym nie wymyślił.

Chociaż na pewno istnieje jakieś logiczne rozwiązanie, które nie

przyszło mi na myśl.

Zawsze istnieje jakieś idealne wyjście, która naprawiłaby

wszystkie problemy w twoim życiu, ale o dziwo najbardziej oczywiste

rzeczy wydają się nie do pomyślenia, to też nawet nie próbujemy

skomunikować się z racjonalnie myślącą partią naszego umysłu.

Płuczę gąbkę, opłukuję ją z mydłem w płynie. Wygląda na czystą. Ile

wysiłku i psychicznego stresu kosztuje mnie wydalenie się. Czemu

czynność tak prosta i niewinna, konieczna w ludzkim istnieniu, musi

wywoływać tyle stresu? Przyszedł czas na najgorsze, bo do pokoju

zakradnę się bez problemu. Wiem które miejsca w podłodze

zaskrzypią. Teraz pora użyć odświeżacza powietrza. Do tej pory Linda

mogła myśleć, że, nie wiem, myję zęby czy coś. Ale po wyszorowaniu

Page 10: Sztuczne Ognie

zębów nikt powietrza nie odświeża. Nikt nie wchodzi do toalety

myśląc sobie "a może psiknę, będzie ładnie pachniało". Nigdy. Więc

psikam, bo teraz już nic mnie nie obchodzi, nawet Linda. Mam ją

teraz gdzieś i niczym się nie przejmuję i psikam, aż zapach sosny

odurza mnie wręcz do nieprzytomności. Ciekawie o czym teraz myśli.

"O kurwa, co za oblech, psika jak pojebany, pewnie walnął mega

kloca, lepiej tam nie wchodzić" bo przecież nie przejdzie jej przez

myśl "Jak miło, że odświeża powietrze". Całe to życie jest głupie u

samych podstaw i nie ma to nic do mojego nastawienia, choć

perspektywa odgrywa dużą rolę. Najgłupsze, najbardziej bazowe

czynności które wykonujemy wiążą się z jakimś wstydem i

niepokojem. Nie wszystkie, ale duża ich część. Na takie wydalanie w

tym wypadku złożyła się masa okoliczności, bardzo niefortunnych.

Niewiele mogłem na to poradzić, z drugiej strony. Wychodzę z

toalety, wracam do pokoju i zarzucam w pośpiechu kurtkę na plecy,

wrzucam niewygodne, eleganckie buty do torby i biegnę do pracy.

Nie mogę przestać myśleć o masie rzeczy. Jak gdyby podświadomość

zarwała jakąś barierę, obaliła mur i dała mi dostęp do wszystkich

procesów myślowych toczących się w tle. Słucham tego soundtracku

mojego życia i chce mi się wymiotować i nie mogę nawet powiedzieć

o czym myślę, bo jest tego zbyt wiele. Przytłacza mnie to wszystko i

pozwalam sobie być przytłoczonym przez minutę, bo nie mam na to

więcej czasu. Sfrustrowany wybiegam z mieszkania, w furii odpalam

papierosa i idę do pracy, przez zimną i mokrą Anglię, a Milla Jovovich

mówi mi, że sprowadziliśmy zniszczenie na naszą planetę*.

*Parafraza tekstu utworu „Alien Song” Milli Jovovich.

Page 11: Sztuczne Ognie

2

Stoję przed Hotelem i czekam, aż otworzą się drzwi automatyczne i przeżywam jeden z tych niepokojących impulsów, kiedy to zwęża ci się źrenica a skomplikowany proces myślowy, którego przełożenie na słowa zajęłoby ci kilka dobrych minut, odbywa się w sekundę. Po drugiej stronie, w recepcji, stali Felicia i Jacob. Nie wiem, czemu coś tak nieistotnego i niemającego dla mnie znaczenia wywołało burzę, ale strasznie dużo podczas tej sekundy myślałem o Felicii, chociaż nie mam z nią żadnego kontaktu. Głupie cześć i nieszczere śmiechy, jak tam w pracy, hehe, brzydka pogoda, haha, ale leje. I myślałem o tym ile takich Felicii znam. Śmieszne wydało mi się, że nie przeszkadza mi perspektywa tych nieszczerych znajomości, bo jak wyglądałoby witanie współpracowników i szczerym i soczystym "pierdol się" każdego dnia. Kiedy to normalnie oszczerstwo i hipokryzja powodują, że odkrywam istnienie gruczołów jadowych na obszarze całego mojego ciała, tak teraz wydało mi się, że jest to jak najbardziej uzasadnione. Dotarło do mnie, że nie mam na to siły. Pomyślałem o tym, ile wysiłku kosztowałoby mnie poznanie takiej Felicii i jak bardzo bym się tym zawiódł, ile czasu zmarnowałbym dając kolejnej osobie szansę, ażeby spróbować jej nie nienawidzić. I wszystkie te Felicie które tak moglibyśmy poznać stoją w naszej hierarchii na poziomie "tolerowalnych". Bo umarłbym wyciskając z niej wszystko co wartościowe, mieląc każde jej słowo i starając się nawiązać z nią rozmowę. A jestem w tym bezczelnie dobry. Nikt tak jak ja nie udaje, że coś go interesuje. Nikt tak jak ja nie wywoła u drugiej osoby przekonania, że jest wysłuchiwana, że wysilam się nad każdą odpowiedzią, by była naprawdę ciekawa i na temat. Ale kiedy tak w życiu słucham tych Felicii, to dochodzę do wniosku, że niewiele się od siebie różnią. I kiedy patrzę na nie moim penetrującym

Page 12: Sztuczne Ognie

wzrokiem, analizującym każdy szczegół i wychwytującym informacje, a raczej wyglądam, jakbym to robił, myślę o pierdołach. Myślę o tym jak brzydkie masz kąciki ust, jak nudna jesteś. Jak bardzo chciałbym spędzić ten czas śpiąc lub jedząc, zajmując się wybrakowanymi podstawami mojego życia. Wybacz mi, ale jestem w strzępach i kiedy moje ciało wymaga odpoczynku i regeneracji na tak elementarnym poziomie ostatnią rzeczą o której będę myślał, będzie prowadzenie rozmowy z tobą. To nie twoja wina. To niczyja wina. I naprawdę jest mi na rękę, że zgadzamy się na tą niepisaną uprzejmość wymiany kilku zdań, która do niczego więcej mnie nie zobowiązuje. I kiedy z mojego życia zniknie taka osoba, nie zauważę. Ona też nie zauważy mojego zniknięcia, bo z jej perspektywy, to ja jestem Felicią. Wchodzę do hotelu, obliczam kiedy się przywitać. Jestem przy windzie, wychwyciłem milisekundę podczas której milczeli. Zarzuciłem szybkim „cześć, jak się macie?”, zawiesiłem kurtkę na krześle i przetransportowałem się na czwarte piętro. Żadnych zbędnych komplikacji, rozmów, straty czasu.

Muszę jakoś przeżyć. Ostatnią rzeczą o jakiej marzę jest praca w hotelu. Mam plany, ale o nich kiedy indziej. Robię to tylko dla pieniędzy, którymi gardzę, ale za coś trzeba jeść, a rodziców nie stać na utrzymanie syna za granicą. Funt jest drogi. Wykastrowałem więc moje życie z wolnego czasu, pracując na pełen etat jako nocny portier, o ile można to tak nazwać, jednocześnie studiując na uniwersytecie, na studiach dziennych. W wolnym czasie śpię, żeby dalej się katować, czyli wolnego czasu nie mam, co ostatnimi czasy przestało mi przeszkadzać i może niedługo się przyzwyczaję. Praca jest stosunkowo prosta, poza irytującym chodzeniem po hotelu i sprawdzaniem, czy ktoś nie zarzygał sali konferencyjnych, to głównie papierkowa robota, wypełnianie raportów i dokumentów, bankowości. Jest w niej dużo wolnego czasu, który spędzam na wyjadaniu ciasta cytrynowego z hotelowej kuchni. Nigdy wcześniej go

Page 13: Sztuczne Ognie

nie jadłem, obecnie jestem gotów wyjść za osobę, która je upiekła, bądź nawet za ciasto samo w sobie. Ale na jedzenie za wcześnie, dopiero co pojawiłem się na zmianie, a ucztę zaczynam w okolicach trzeciej nad ranem. Pierwsze co robię po przyjściu do pracy to upokarzanie się. Wciąż czekam na mój klucz do szafki i uniform, co zajmuje podejrzanie długo, a muszę gdzieś zmieniać buty, bo nie jestem w stanie przemaszerować pół godziny w lakierkach. Tak, powinienem był pojechać autobusem, ale jestem biednym skąpcem, który przy okazji dba o linię, więc zostańmy przy spacerze. Wchodzę więc do hotelowej toalety i zamykam się na każdy z istniejących zamków, siadam na klapie od sedesu i zmieniam trampki na eleganckie buty. Poprzednią parę wrzucam do torby z Deichmanna, umieszczam ją potem wplecaku. Wychodzę z kabiny i staję przed lustrem. Patrzę na moje odbicie. Wyciągam z torby krawat i zawiązuję go na szyi, zaciskam i poprawiam kołnierz. Czuję się, jak gdyby była to pętla zwisająca z szubienicy i pewnie czułbym się bardziej komfortowo zakładając takową. Nie ma to nic wspólnego z myślami samobójczymi, jednak ideatego, że dziś wieczór mógłbym być martwy wydaje się błogaw porównaniu do dwugodzinnego spaceru po hotelowych korytarzach w lakierkach. Wychodzę z łazienki i biegnę do pomieszczenia gospodarczego po kawę, wrzucając przy tym torebki z darmowym cukrem do kieszeni. Kiedy nikogo nie będzie w pobliżu, przerzucę je do plecaka. Mogą wypaść mi ze spodni. Pewnie wymyśliłbym jakieś usprawiedliwienie na ich posiadanie, ale po co komplikować sobie życie. Zalewam kawę wrzątkiem, wlewam mleko. Maszyna dozującajest... niepokojąca. Rura z której wypływa mój samobójczy eliksir z laktozą przypomina wymię. Muszę z kimś o tym porozmawiać, nie wiem, czy to tylko moje skojarzenie, czy faktycznie tak jest. Może inni myślą tak samo. Wracam do recepcji. Wypełniać papiery, zajmować się bankowością, przeliczać nic nie znaczące wyciągi z magicznych maszyn, oddając się matematycznej kamasutrze. Bo przecież to świetna, dobrze płatna praca.

Page 14: Sztuczne Ognie

–Czemu jesteś taki ponury? Spójrz na niego, on wygląda,

jakby lubił swoją pracę. –Kocham swoją pracę. Może jestem ponury, miły Panie, bo właśnie zdechł mi pies.

Albo szczur, wolę szczury. Może kochałem tego szczura i był mi droższy niż matka. A może ten szczur miał raka, może ja miałem raka. A co jeśli ten rak miał na imię Przemek?

–Pracujesz w hotelu, jesteś jego twarzą. Powinieneś być uśmiechnięty. Jesteś pierwszą osobą, którą widzą goście. To bardzo spostrzegawcze, drogi Panie, któryś pojawił się w moim miejscu pracy o drugiej w nocy z butelką piwa w ręce. I wydało ci się na miejscu, żeby biegać po hotelu, w którym nie wynajmujesz pokoju z tym piwem, bo jest druga w nocy i jak widać, to w porządku. Jestem w tej pracy dlatego, że to najmniejsze zło ze wszystkich dostępnych. Śmiem twierdzić, że lubię moją pracę. Ale z jakiego powodu miałbym się do ciebie uśmiechać, drogi Panie. Jest druga w nocy, marznę, boś przylazł i otworzyłeś drzwi automatyczne w recepcji, mam wirusa którego mój kruchy organizm będzie zwalczał przez jeszcze co najmniej trzy dni, nie jadłem porządnego posiłku od dni pięciu, o ośmiogodzinnym śnie nie wspominając. Zaniedbałem absolutne podstawy piramidy potrzeb a ty mnie pytasz, czemu się do ciebie nie uśmiecham, drogi Panie. A może spytałbyś mnie, co chcę w życiu osiągnąć, jakie są moje marzenia i co robię, żeby je zdobyć? Czy walczę? Ktoś mnie kiedyś o to spytał i jestem mu wdzięczny, że raczył mi o tym przypomnieć, a początkowo nie znaczył dla mnie nic. Dokładnie tak, jak ty teraz. Ale teraz siedzę tutaj i odmrażam sobie dupę i myślę o tym wszystkim, patrząc na moje brudne paznokcie stukające w klawiaturę, udające, że pracuję i coś wypełniam, bo niezręcznie mi na ciebie patrzeć, na dziwny kształt twojej twarzy, która karze mi się do

Page 15: Sztuczne Ognie

ciebie uśmiechać. Myślę o tym, jak uciec. Mógłbym wziąć brudne kubki, wynieść do kuchni, mógłbym uciec metaforycznie i skłamać, po części. Lubię moją pracę, ale kiepsko się czuję i ciężko mi się w takim stanie uśmiechać. Nie jest to kariera moich marzeń i nigdy nie zdecydowałbym się na bycie tutaj, gdyby nie było to moją jedyną opcją. Skoro jednak muszę ty siedzieć, będę próbował w jakiś sposób cieszyć się tym czasem – i raduję się tym, że moje obowiązki nie są ciężkie. Tym, że mogę jeść ciasto cytrynowe. Jednak nie mogę w żaden sposób odnaleźć w sobie chociażby odrobiny szczęścia kiedy stoisz tutaj, przede mną, drogi Panie. Który nie bierzesz pod uwagę jakichkolwiek zależności i powodów. Który zakładasz, że jedynym rozwiązaniem będzie oddzielenie mojego życia prywatnego od zawodowego, jak gdyby było to możliwe. Jak gdybym mógł moją dezaprobatę wobec życia puścić w niepamięć, cały mój smutek i nieszczęście, byleby tylko służyć ci z uśmiechem na twarzy. Oczekujesz ode mnie, że najwyższym priorytetem, kluczową aspiracją będzie dla mnie ta praca, a satysfakcję w tej marnej egzystencji i absolutną nirwanę osiągnę będąc dla ciebie miłym. Więc nie skazuj mnie, miły Panie, na przystosowanie każdej mojej cechy na potrzeby zawodu, który jest źródłem utrzymania, a nie moją życiową pasją, powołaniem i wizją na przyszłość. Siedzę tak i uśmiecham się jak debil patrząc na mojego kolegę z pracy. On nie ma problemów. Kocha swoją pracę i nie ma w tym nic złego. Wszystko jest kwestią tego, z czyjej perspektywy obserwujemy sytuację. Jacob lubi to co robi i tak długo, jak nie musi prowadzić wewnętrznego melodramatu na temat swojego powołania, wszystko jest w porządku. Prawdopodobnie będzie tak dalej, jeżeli nie zacznie rozbijać swojego życia i każdego podejmowanego ruchu na kawałeczki, na małe partie, w których doszuka się niepewności i smutku. Teraz rozmawia z tym miłym Panem jak z dobrym kumplem, ale widzę, że koleś wciąż się na mnie niepewnie patrzy. Jest obrażony i zły, bo śmiałem się nie cieszyć i nie potakiwać na wszystko co mówi. Niech złoży skargę, co by mogli mnie wypierdolić z roboty za złe nastawienie do życia. Kiedy to ja mam

Page 16: Sztuczne Ognie

świetne nastawienie do życia - robię absolutnie wszystko, ażeby nie wciągnęło mnie w swoją rutynę i bezsens. Jeżeli wymaga to na tym etapie walki i cierpienia, niech wymaga, przeboleję, ale to jeden z warunków. To powód dla którego nie uśmiecham się do ciebie mój miły Panie, więc idź sobie, a ja pójdę na górę, do baru. Napiję się lemoniady z baru, o ile mnie nie opryska ten zraszacz piekielny, co strzela napojami na wszystkie strony. I wydrukuję tajemnicze liczby z magicznych maszyn i razem z moim kolegą przekalkulujemy je, przemielimy w Excelu i wyślemy do księgowej. Lubię tą pracę, mogę skupić się na prostych czynnościach związanych z liczbami. Czuję prawdziwą ulgę, kiedy bilans wreszcie wychodzi na zero, po godzinach zmagań. Bo może księgowa sobie pomyśli "cholera, dopiero co go zatrudnili a już wszystko rozumie". Lubię być dobrym pracownikiem, dla kogoś to jest ważne. Nie dla mnie, ale komuś zależy, żebym dobrze pracował. Ale przecież w tej pracy nie chodzi tylko o papiery, chodzi o kontakt z klientem. Tym razem ten kontakt był bardzo niemiły. Będę się śmiał, bardzo głośno. Zaniosę się szaleńczym chichotem, jeżeli wyrzucą mnie z pracy, bo nie wykonałem mojej powinności, nie uśmiechnąłem się. Bo uśmiech najwidoczniej nie musi być oznaką szczęścia, tego, że odczuwam przyjemność. On ma utwierdzić ciebie, drogi Panie, w przekonaniu, że sprawia mi radość twoja obecność tutaj. Jestem więc niewolnikiem twojego dobrego samopoczucia, bo tylko to się liczy. Twoja samoocena i moje brudne paznokcie.

–A myślałeś kiedyś w barze pracować? Tam to każdy dzień inny, z ludźmi byś się obył. Dobrze by ci tak zrobiło w barze popracować, może powinieneś się przenieść.

–Idę na przerwę, zejdzie mi z dziesięć minut. Cały dzień myślałem o tym cieście cytrynowym.

–Spoko, też pójdę, jak tylko wrócisz.

Page 17: Sztuczne Ognie

Wsiadam do windy, na odchodne zobaczyłem twarz Jacoba w lustrzanym odbiciu wnętrza windy, nim drzwi zdążyły się zamknąć. Zignorował mnie, ale i tak dobrze wiem, że kiedy winda odjedzie, podbiegnie do monitora i będzie mnie obserwował. Kochane kamery. A może i nie. Może tylko ja tak robię? Obserwowanie ludzi, którzy są na sam ze sobą jest ciekawe. Z autopsji wiem, że robimy dziwne rzeczy. A może to znowu tylko ja? Powinienem o tym z kimś porozmawiać. Kiedy nikt nie patrzy lubimy gapić się na siebie, dotykać po skroniach czy ciągnąć za włosy. Robić głupie rzeczy z naszym ciałem, wykonywać pozbawione celu ruchy, instynktownie i bez jakiegokolwiek uzasadnienia. Wciskam czwórkę i przycisk zamykający windę jednocześnie, z przyzwyczajenia i bez potrzeby. Jak zwykle próbuję to zrobić na raz, jedną ręką, używając kciuka i małego palca. Któregoś dnia złamię na tym rękę. Dwie minuty później jestem już w kuchni i kombinuję, jak ukroić cytrynowe ciasto. Niby mógłbym zjeść tyle, co zostało w lodówce, ale ostatnim razem chcieli mnie zabić za wchłonięcie ostatniego kawałka. Zwłaszcza Jacob. Też je bardzo lubi. Nie znalazłem czystego noża, więc opłukałem brudny. Ukroiłem mały kawałek ciasta, nałożyłem sobie łyżką mandarynki i pomarańcze. Obrane ze skórek i zalane syropem. Siedzę w tej kuchni i jem. Po raz pierwszy od dawna dociera do mnie, że nie pamiętam, kiedy ostatnio jadłem dla samego procesu konsumpcji. Z reguły oglądam jakiś serial na laptopie, albo czekam, aż załaduje mi się jakaś gra, ekran startowy czy coś. Rzadko kiedy jem faktycznie skupiając się na samym jedzeniu. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Prawdopodobnie nie ma to znaczenia, chociaż może to świadczyć o tym, że jestem ostatnio zbyt zapracowany. Z tym akurat nie mogę się kłócić. Nie podoba mi się idea bycia narzędziem wielofunkcyjnym, jedzącym w przerwach na inne czynności, czy podczas ich trwania. Chociaż, to też nie ma znaczenia. To tylko oznaka tego, że nie mam czasu. Samo w sobie nie jest to złe. Oszczędzam czas. Lubię przerwy w pracy. Jestem sam w tej wielkiej kuchni i mogę zjeść co tylko zechcę i podczas, kiedy będę jadł, nie będę musiał niczego robić. Ani

Page 18: Sztuczne Ognie

w ramach pracy, ani w ramach wolnego czasu. Będę po prostu jadł, żeby jeść. Ta myśl wydała mi się błoga. Nałożyłem sobie więcej ciasta. Żeby jeść jeszcze przez chwilę.

Page 19: Sztuczne Ognie

3

Wracanie z zajęć ceramiki, dwa lata temu, kiedy jeszcze byłem w liceum plastycznym, było okropne. Droga z pracowni na przystanek autobusowy, przez to wiecznie mokre i zimne miasto była niesamowicie długa. Wiele raz też musiałem czekać ponad godzinę na autobus. Ale uwielbiałem rzeźbić, byłem gotów zmarnować dwie godziny, czekając na ostatni autobus powrotny. Wciąż uwielbiam to robić, teraz po prostu nie mam na to czasu. Nawet nie wiem, czy mają tu jakieś warsztaty czy zajęcia. Pomyśleć, że jeszcze niedawno byłem w Polsce i odkładałem grosze na zbudowanie pieca do ceramiki, do wypałów raku*. Może teraz siedziałbym w pracowni, na tyłach dużego mieszkania mojej babci i rzeźbił. Kiedy jeszcze myślałem, że może się udać, narobiłem gipsowych odlewów naczyń, na przyszłość. Pod masową produkcję. Nawet takie głupie odlewanie byłoby przyjemne. Ale wtedy o tym nie myślałem, wtedy nie miałem pojęcia, że podejmę się dyplomu z rzeźby, chociaż podejrzewam, że już wtedy o tym myślałem. Nie mógłbym obrać innej drogi, z kierunków, które miałem do wyboru, tylko to mnie interesowało i "jeszcze" sprawiało mi przyjemność. Sztuka może obrzydnąć, kiedy zmuszany jestem do parania się nią przez pięć dni w tygodniu, bez potrzeby czy powodu. Tylko po to, by szkolić rzemiosło. Bo był to kolejny z moich życiowych wyborów, świadomy i na pewno nieprzemyślany. Ale za tą głupią ceramikę jestem wdzięczny, naprawdę. Na początku edukacji nikogo nie bałem się tak bardzo jak nauczycielki od rzeźby. Myślałem, że mnie nie znosi. Na każde moje pytanie wydawała się odpowiadać agresywnie. Dwa lata zajęło mi przyzwyczajenie się do tego, że niektórzy mimowolnie przybierają

* Japońska technika ceramiczna, podczas której naczynia są poddawane wpływowi dymu – węgiel dostaje się do porów w glinie I zmienia w ten sposób jej kolor na czarny.

Page 20: Sztuczne Ognie

swojego rodzaju "defensywny" styl bycia, a jak się już ich pozna, to są najmilszymi ludźmi na świecie. Jak Pan Antoni, chociaż to nie do końca Pan, bo on chyba nie istniał i jest spora szansa, że to jakiś schizofreniczny wycinek mojego życia, którego nikt mi nigdy nie wytknął, bo świadkowie pewnie myśleli, że zwariowałem i bali się zapytać, co jest ze mną nie tak. Ale to mogło się zdarzyć, skoro pamiętam, że miało miejsce. Nikt również nie zwrócił mi uwagi, że rozmawiam sam ze sobą, więc szanse rosną. Chociaż ludzie na przystanku również mogli nie istnieć. Był naprawdę późny wieczór, kiedy to w zimie odmrażałem sobie tyłek na ławce Zielonogórskiego PKS-u. Nie czułem nóg, cały dzień chodzenia to na autobus, to do Domu Harcerza na zajęcia. Ale czułem się świetnie. W torbie świeżo co wypalona rzeźba żaby, którą mam do dziś. Uwielbiam żaby w rzeźbie. Kompletnie bez powodu, bo nie jestem ich fanem w świecie przyrody. Jak już wiadomo, kibicuję szczurom. Musiałem wtedy o czymś myśleć. Na pewno odliczałem czas. Pięćdziesiąt minut do autobusu. Menele w Zielonej Górze zawsze byli przemili i szczerzy. Kiedy tak zaczepiali cię i prosili o kilka groszy, ciężko było odmówić. Albo szli z tobą do sklepu, żeby udowodnić ci, że naprawdę chcą kupić jedzenie, albo wprost mówili, że chcą na wino. Dwukrotnie jeden z żuli płakał rzucając mi się na szyje, kiedy dawałem mu po raz kolejny pieniądze na jedzenie. Zawsze pod Lidlem, na tej ulicy na "S", koło Domu Harcerza. Staszica?

I tego wieczoru jeden z meneli toczył się przez przystanki

zaczepiając przypadkowych ludzi. Po kolei go spławiali. Inni, którzy z daleka widzieli, że zagaduje przypadkowe osoby, oddalali się na pobliskie ławki czy do wnętrza budynku stacji. Ja siedziałem, jak gdyby nigdy nic. Spojrzał w moją stronę. Na początku myślałem, żeby skoczyć na spacer do biedronki czy gdziekolwiek, co by go uniknąć, ale byłoby to niezręczne, a w końcu każdemu może być przykro, nawet jeżeli koleś jest bezdomny, nawet jeżeli jest pijany. Było go kiepsko widać, stał w zacienionej części stacji, na postoju z którego za

Page 21: Sztuczne Ognie

niecałą godzinę będę odjeżdżał, w miejscu, do którego nie docierało światło latarni. Ja z kolei siedziałem na ławce tuż pod głównym zegarem. Podszedł do mnie i jak gdyby nigdy nic i usiadł obok. Wydawał się być pijany. Siedzieliśmy tak przez kilka sekund, które strasznie się dłużyły, w oczekiwaniu na reakcję. Kątem oka widziałem, że ma stosunkowo czyste ubrania. Nie było od niego czuć alkoholu czy smrodu, był ogolony. Miał ze sobą zamkniętą torbę pumy. Spojrzał na mnie. Patrzyłem przed siebie, ale stwierdziłem, że nie ma sensu go ignorować, więc obróciłem się w jego stronę.

–Antoni jestem. –Damian.

I siedzieliśmy dalej. Znowu patrzyliśmy przed siebie, jednocześnie nie ignorując drugiej osoby, raczej czekając na reakcję. Nie wiem czemu ale wydawało mi się, że oczekiwał ode mnie, że każde słowo które powiem, będzie dokładnie przemyślane. Ludzie zaczęli na mnie dziwnie patrzeć, próbował rozmawiać ze wszystkimi. Byli zdegustowani tym, że rozmawiam menelem. Czekałem dalej, bo nie dotarło do mnie, czemu z innymiprowadził dyskusję, a przy mnie milczy. Ponownie spojrzał w moją stronę i wyciągnął rękę, którą uścisnąłem raz jeszcze.

–Antoni. –Damian. Minęła dłuższa chwila. Wyciągnął z torby piwo, podał mi i

zasugerował skinieniem głowy, żebym się napił. –Palisz? –Palę. Poczęstował mnie papierosem. O dziwo pamiętam, że były

toViceroye niebieskie. W tamtym okresie paliłem więcej, niż teraz, pieniędzy też było mniej, musiałem oszczędzać na fajkach. Byłem po całym dniu bez choćby jednego papierosa.

–Jak się zastanowić, to spada mi Pan z nieba - powiedziałem. –Czemu to?

Page 22: Sztuczne Ognie

–Bo palę jak smok, a nie miałem dzisiaj okazji zapalić ani jednego papierosa, takie zamieszanie. Nawet kupić nie miałem kiedy.

Odjeżdżały kolejne autobusy, najpierw do Nowej Soli, dwa razy pod rząd. Brzydkie i niebieskie. Nienawidzę jeździć do Nowej Soli, mimo, że mieszka tam moja przyjaciółka. Już nawet nie kwestia strachu przed miastem, z którego zionie agresją w każdym miejscu. Autobusy są okropne. Nie mają automatycznych drzwi, trzeba je samemu zamknąć. Kiedy pierwszy raz nimi jechałem kierowca był święcie przekonany, że zatrzasnę je za sobą, a kiedy tego nie zrobiłem, poprosił mnie o to. Pięć minut szukałem klamki i męczyłem się z uchwytem. Nie lubię niezręcznych sytuacji.

–Antoni jestem. –Damian, miło mi poznać. –Wziąłem pieniądze, wyszedłem z domu i zostawiłem rodzinę

- po tym zdaniu odczekał chwilę. Robił niesamowicie długie przerwy między wypowiedziami, był bardzo pijany - Nie wiem co tu robię i po co tu przyszedłem. Najpierw wypiję tyle, ile będzie trzeba. Potem się obudzę. Potem pomyślę.

–To nie taki zły plan. Posmutniał na twarzy. Wypił piwo do końca, zgasił papierosa

i natychmiast odpalił następnego. Poczęstował mnie kolejnym. Wyglądał jak typowy polski ojciec, jeżeli można mówić o istnieniu takiego wizerunku. Pracujący fizycznie, mało zarabia. Viceroye w tamtym roku były jednymi z najtańszych papierosów, dopiero rok później poszły w górę. Miał na sobie dżinsowe ubrania, w tym grubo szytą katanę.

–O co Pan walczy, Panie Damianie? –O muzykę - odpowiedziałem bez wahania. Zabrzmiało to

zbyt wyniośle. Cała scena, cały dialog wydał się bardziej niż niemożliwy.

–W takim razie masz o co walczyć. Doszło do jakiejś krótkiej konwersacji między nami, której nie

pamiętam. Poprosił mnie, żebym kupił mu piwo w sklepie i dał mi

Page 23: Sztuczne Ognie

pieniądze. Nigdy nie oszukałbym kogokolwiek, więc powiedziałem, że wrócę za dziesięć minut z piwem i żeby tu na mnie czekał. W drodze do sklepu spojrzałem na banknot. Dwieście złotych. Świeżo wypłacone z bankomatu, niepogięte. Nie znalazłem żadnego sklepu, wróciłem na stację. Pan Antoni rozmawiał z grupą ludzi. Wyglądali na zaniepokojonych, musiał ich dopiero co zaczepić.

–Antoni Jestem. –Damian - odpowiedziałem - Panie Antoni, wszystkie sklepy

były zamknięte. To Pana pieniądze. I proszę nigdy więcej nikomu pieniędzy nie dawać i nie ufać ludziom, że to piwo Panu kupią. Bo większość te pieniądze by Panu zabrała i nigdy by ich Pan nie zobaczył.

Minęła krótka chwila. Zaczął się dziwnie uśmiechać, wciąż bardzo pijany, jak gdyby sam nie był pewien, co się dzieje. Potem przekręcił głową odrobinę i zaczął ponownie mówić.

–Panie Damianie, ludzi uczciwych już nie ma i nie wierzę, że Pan mi te pieniądze zwraca. Bo ja już nie pamiętam, że je komuś dałem. Ja nie pamiętam, że z Panem rozmawiałem. Usiadł z powrotem na ławce, czekałem, aż schowa pieniądze do portfela. Wstał. –Antoni. –Damian.

Pokazał palcem na bar po drugiej stronie ulicy, koło hotelu

"Lion". Chciał, żebym poszedł się z nim napić. Normalnie nie odmówiłbym, zwłaszcza, że po dziś dzień nie byłem w tym barze, a zawsze był mi po drodze i przykuwał moją uwagę. Zostało mi dziesięć minut do odjazdu autobusu. Musiałem odmówić. Pożegnałem się z Panem Antonim i poprosiłem go, żeby uważał. Chwilę później siedziałem w autobusie. Różnica temperatur była duża, poczułem, jak pieką mnie uszy. Założyłem moje słuchawki studyjne ze zdjętym dużym Jackiem, sprawdzając przedtem, czy muzyka nie jest za głośna,

Page 24: Sztuczne Ognie

żeby nikt nie usłyszał, czego słucham - nie tyle co żeby nikomu nie przeszkadzała. W świecie, w którym każdy słucha popularnej muzyki dźwięki muzyki klasycznej, jazzu czy piano rocka mogą wydawać się komuś dziwne. Nie widzę ku temu powodu, ale mam wrażenie, że ktoś mógłby na mnie za to krzywo spojrzeć. Nie żebym się tym kiedykolwiek przejmował, ale zakładając, że nie przejmuję się niczyim zdaniem nie tyle robię co mi się podoba, co unikam kontaktu z przypadkowymi ludźmi. Nie ma potrzeby się w taki wdawać, a słuchanie muzyki głośniej mogłoby skończyć się pytaniami. "A mógłby Pan ściszyć, Weź kurwa ścisz, jełopie. Ojej, Pan klasycznej słucha, niewiarygodne, ja też" Na zajęciach z ceramiki nasza nauczycielka często puszczała starą płytę z kompozycjami Erika Satie. Słuchałem go już wcześniej, ale dopiero wtedy zaczął mi się podobać. Jest jak podkład muzyczny do codziennego życia. I ten utwór, pierwszy z płyty, "Gymnopedie 1" brzmi jak kończąca się jesień. Jak gdyby wszystko to co obumarło, miało udać się na sen i wiosną odtajać, przegnić. Ale w tym utworze nic nie gnije. W tym utworze martwe idzie spać. I czeka na wiosnę. Na najobrzydliwszą z pór roku, gdzie malownicza nostalgia i przemijanie jesieni przebudza się w smrodzie i zgniliźnie. Zacząłem gapić się na wzór tapicerki w autobusie. Nigdy mi się nie podobały, kolory są zawsze okropne, zawsze są to dziwaczne szlaczki. Zastanawia mnie jedyne, czy są to materiały z odzysku, czy ktoś faktycznie te wzory projektuje w przekonaniu, że mogą się podobać. Znowu zacząłem obserwować, co dzieje się za oknem. Absolutna ciemność i mgła. za pięć minut przejadę nad mostem cigacickim, nad Odrą. Widać jedynie pojedyncze przebłyski dogasających, starych latarni przy drodze. Zawsze bałem się przyglądać drzewom o tej porze dnia, oświetlane reflektorami autobusu znikają szybko, a ja mam tendencję by w tych urywkach dopatrywać się rzeczy, które nie istnieją. Jak dziecko, które po zgaszeniu światła w swoim pokoju widzi monstrum w każdym pluszaku. Pan Antoni mógł nie istnieć, ale jestem przekonany, że naprawdę go spotkałem. To była kwestia dobrania odpowiedniego

Page 25: Sztuczne Ognie

momentu. Pijany koleś, który przypadkiem powiedział najwłaściwszą możliwą rzecz, w najlepszym możliwym czasie. Sam sobie zadałem przez niego pytanie. Idealne pytanie. O co walczę. Nawet nie zauważyłem, kiedy przejechałem przez most.

Page 26: Sztuczne Ognie

4

Siedzę tak, w tym skrzypiącym krześle i patrzę przez okno.

Przy najmniejszym nawet poruszeniu czuję, jak jego nogi uginają się pod moim ciężarem. Grawitacja działała z większym natężeniem niż zwykle. Przyglądam się z niesamowitą dokładnością całemu otoczeniu. Pokój był niewielki, z krzesłem po lewej stronie, tuż pod porysowanym oknem. Jak gdyby ktoś wyżłobił sieć pajęczyn gwoździem w szkle. Meble były brązowe, prawie szare. Bardzo stare, sprawiały wrażenie spróchniałych. Skojarzyły mi się z wiejskim, osiemnastowiecznym skansenem. Na jednym z krzeseł siedziała moja matka, przy stole. Przebierała w zasuszonych, polnych kwiatach, jak gdyby były jej potrzebne do czegoś bardzo ważnego. Wybierała tylko te, które spełniały ustalone przez nią kryteria. Widziałem, jak skupiona była na doborze odpowiednich okazów. Na drugim krześle, przy łóżku, które u swojego boku miało skrzynię z ciężkim, grubym wiekiem, siedziało jakieś dziecko. Wyglądało na martwe, mimo, że miało otwarte oczy i czasami poruszało głową. Nikt na mnie nie patrzył ale zdawało się, że wiedzą o mojej obecności. Wstałem z krzesła i wyszedłem przez uchylone drzwi. Jak wcześniej zauważyłem dzięki widokowi zza okna, byliśmy na pierwszym piętrze. Tuż pod parapetem widziałem zadaszenie kryjące mały taras. Poza tym jednym pokojem, niczego innego nie było, jedynie schody prowadzące w dół, do kolejnych drzwi. Zszedłem powoli na dół, przyglądając się barierce schodów, pokrytej bordowym, łuszczącym się lakierem. Mimo, że dom był stary i zniszczony, ktoś dbał o jego czystość, w pewnym sensie. Nie było w nim śladu pajęczyn czy kurzu. Chwyciłem za mosiężną gałkę drzwi u ostatniego progu schodów. Przekręciłem i zajrzałem do środka. Powinienem spodziewać się korytarza, jednak coś mi mówiło, że go tam nie znajdę. Nie zaskoczył

Page 27: Sztuczne Ognie

mnie więc widok starego, małego schowka, wypełnionego prześcieradłami i ręcznikami. Były świeże, chociaż na pierwszy rzut oka zdawały się wilgotne, jak gdyby ciężkie. Nie odebrałem żadnego bodźca po dotknięciu ich. Nie byłem w stanie określić ile ważą, czy jak bardzo są przemoczone. Zawróciłem na górę, z powrotem do pokoju w którym moja matka przebierała w kwiatach. Zamknąłem za sobą drzwi. Dopiero teraz zauważyłem, że za krzesłem na którym siedziała znajdowała się kolorowa, czerwono-niebieska klatka na jakieś zwierzę. W środku był średniej wielkości, czarny szczur. Kiedyś miałem szczura, wyglądał bardzo podobnie. Coś mi powiedziało, że to samica. Nie robił nic specjalnego, siedział tak na trocinach, w dolnej części swojej celi i patrzył na mnie swoimi oczami, ciemnymi jak węgiel. Jego spokój mnie w pewien sposób przeraził. Było to oczekiwanie, jak gdyby wyczuł zagrożenie i kalkulował, co należy zrobić. Zdawał się myśleć, że ma jeszcze czas, nim będzie trzeba panikować. Matka zaczęła szybciej przebierać w pękach kwiatów. Za oknem coś się paliło i szybko gasło, jak gdyby wystrzeliwało promieniami i odbijało się w szybach. Nie mogłem podejść do okna, bez żadnego konkretnego powodu, widziałem jedynie odbicia, echo eksplozji. Czerwone i żółte, śmierdzące jak popiół. Perspektywa zmieniła się, nie byłem już sobą. Byłem istotą w pomieszczeniu, która obserwowała wszystkich jednocześnie, jak gdybym mógł rozerwać swój wzrok na trzy części i spoglądać zza pleców swoich, matki i tego bladego dziecka. Mógłbym przysiąc, że wszystko zaczęło się trząść, że poczułem gotowość do walki. Jedyne co słyszałem to głos w każdej z głów osób znajdujących się w pomieszczeniu, jak gdyby ktoś przekazywał im telekinetyczną informację. Głos był niewyraźny, jak gdyby ktoś w nieznanym języku szeptał przez megafon, nakładając zdanie na siebie raz po raz tak, że słychać jedynie było niewyraźny szmer.

–Słyszałam to. Jak gdyby nie było z zewnątrz, jakby ktoś to powiedział tutaj - powiedziała matka ze stoickim spokojem.

–Też to słyszałem - odpowiedziałem po chwili.

Page 28: Sztuczne Ognie

Spojrzałem na dziecko, które wciąż siedziało w krześle. Bawiło się martwym pająkiem. Nagle pojawiło się ich niesamowicie dużo, pełzły po ścianach i podłodze. Zacząłem się ich bać dopiero wtedy, gdy wziąłem jednego z nich do ręki. Nie przeraził mnie ich widok. Dziecko nie bało się ich w ogóle. Zgniatało je z wyrazem obojętności na twarzy w rękach. Były to kątniki, tyle, że o wiele większe niż te domowe. Miały nawet po dziesięć, piętnaście centymetrów długości. Światło za oknem nasiliło się. Odbicie tego światła zaczęło pulsować i trząść wnętrznościami wszystkich osób w pokoju.

Odczuli przerażenie. Już nie niepokój, a czysty strach. Zrzucili z siebie pająki i wybiegli z pokoju. Matka, biegnąc za mną, sypała za sobą uschnięte kwiaty. Wiem to, bo nie byłem już przecież sobą, a wszystkimi. Wiedziałem też, że drzwi u dołu schodów nie prowadzą do schowka z pościelą. Odniosłem wrażenie, że pościel nie jest mi już potrzebna i że znajdę tam zejście na taras. Coś pozwoliło nam uciec, wybiec z mieszkania. Korytarz prowadzący do wyjścia z domu nie był stary, wyglądał na dopiero co wykończony, porównując z resztą umeblowania w mieszkaniu. Klasyczne, zadbane lakierowane meble i drzwi prowadzące do innych pokoi. Tylko to jedno pomieszczenie, w którym przebywaliśmy, zdawało się być stare, nadgryzione zębem czasu. Wszyscy stali na trawniku przed posesją, a światło pulsowało coraz mocniej, chociaż nikt nie wiedział, co jest jego źródłem. Każdy czuł, że czas się kończy i będą musieli eksplodować, takie jest ich przeznaczenie. Odwróciłem się. Dachówki zadaszenia nad tarasem były ciemno-zielonego koloru, choć mógłbym przysiąc, że gdy wybiegaliśmy z domu, były czerwone. Nie widziałem tego, ale wiedziałem, że wcześniej były czerwone. Wbiegłem z powrotem do środka. Wszystkie drzwi na głównym korytarzu parteru były w idealnym stanie. Nie widziałem zewnętrznej strony tych, które prowadziły do naszego pokoju. Wszystkie były zamknięte, było ich sześć lub osiem par. Z każdego pokoju wylewały się kątniki, posesja

Page 29: Sztuczne Ognie

trzęsła się jak gdyby pulsowała w rozkładającej dom chorobie, zabójczej infekcji. Deski wypluwały ze swoich szpar pająki, rozrywające drewno w drzazgi. Wbiegłem w drzwi, które były najbliżej mnie. Wyglądało na to, że trafiłem do dobrego pokoju. Znowu te stare, skrzypiące schody i lakierowana barierka w kolorze ciemnej zieleni. Coś zdawało się nie być na miejscu, ale wbiegałem z powrotem dalej. U końca schodów były drzwi do naszego pokoju, zamknięte. Otworzyłem je. Nikogo nie było w środku, jedynie chmary pająków i kaszlące deski. Na podłodze widziałem zgniecione płatki kwiatów, białych lilii i pęki chabrów. Skrzynia stała pod oknem, które znajdowało się po prawej stronie pokoju. Nie było porysowane. Światło wciąż odbijało się, lecz tym razem wydawało dźwięk, którego nie jestem w stanie porównać do czegokolwiek, z czym miałem styczność. Możliwe, że blask postanowił wydawać dźwięk, skoro okno przeniosło się na drugą stronę pokoju i nie mogę już oglądać jego odbicia. Może postanowiło dać mi o sobie znać za pomocą innego medium. Podbiegłem do ściany naprzeciwko, do żółto-zielonej klatki na małe zwierzę, którym był szczur. Szczur walczący na arenie swojej celi z pająkami. Jego ciało jak magnes przylegało do drzwiczek klatki. Był to ten sam szczur, mimo, że był inny. Był mniejszy, młodszy z wyglądu. Ale o wiele bardziej zmęczony i wycieńczony. Wypłowiały, z przymkniętymi, zmęczonymi oczami. Grawitacja ciągnęła jego ciało na lewy bok, jak gdyby działała horyzontalnie. Otworzyłem drzwiczki. Nie widziałem już siebie, przez długie minuty widziałem drzwiczki i ciało gryzonia, desperacko przelewające się na zewnątrz. Było powstrzymywane przez nieistniejącą błonę. Próbowałem mu pomóc, widziałem swoje palce, delikatnie chwytające go za futro i ciągnące ku wyjściu. Światło było coraz głośniejsze, a ja opadłem z sił.

Otworzyłem oczy, był to już któryś raz z kolei tej nocy. Pierwsze co usłyszałem, to fajerwerki. Zasłony były zasunięte, widziałem jedynie odbijające się na nich blade, barwne plamy. Odgłosy wybuchów sztucznych ogni były głośne. Możliwe, że to one

Page 30: Sztuczne Ognie

mnie obudziły. Chwytam po komórkę i patrzę na zegarek. Kiedy moja ręka była w drodze po to szatańskie urządzenie dotarło do mnie, że jest ciemno. Wróciłem z pracy w okolicach ósmej nad ranem, zjadłem coś niedobrego i udałem się na krótką drzemkę, bo trzy godziny później zaczynałem pierwszy poniedziałkowy wykład, "Czy Psychologia ma znaczenie?". Podejrzewam, że tak, chociaż ten moduł sam w sobie niekoniecznie, jeżeli jego półrocznym celem jest wspieranie mnie w udzieleniu odpowiedzi na to jedne pytanie. Mimo to, dla papieru dającego mi możliwość pełnienia zawodu, muszę tam chodzić. Nie jest mi to co prawda potrzebne, bo to, co się liczy, to zdane prace pisemne i dobrze napisane egzaminy, do czego jestem w stanie przygotować się we własnym zakresie. Jednak, istnieje szansa, że wyrzucą mnie za nieobecności, a postanowiłem sobie, że przyłożę się do mojego "nowego życia" i nie opuszczę żadnych zajęć. Gdybym jednak to zaplanował, dam moją kartę do zeskanowania kolegom z roku. Żeby nie robić sobie problemów. Jednak, z nieznanego mi powodu (choć podejrzewam o to niedobór snu, wirusa i złą dietę) obudziłem się dziś nie po dwóch, lecz dziesięciu godzinach, zły jak nigdy, rzucający sam do siebie kurwami. Byłbym w okropnym nastroju już teraz, choć ledwo co otworzyłem oczy i uruchomiłem szare komórki, które w moim przypadku potrzebują co najmniej piętnastu minut na "odpalenie się". Do tego czasu wszystkie czynności wykonuję podświadomie, co raz skończyło się myciem zębów żelem pod prysznic. Zbyt mnie jednak rozbawiła wizja "rzucania kurwami do samego siebie", jeżeli wyobrazić by to sobie dosłownie. Kiedy odkryłem kołdrę okazało się, że od szyi w dół jestem zlany potem. Pokryty kropelkami potu jak trawnik rosą o poranku. Przypomniało mi się, że od prawie dwóch dni nie brałem prysznica. Ciągle byłem zbyt zmęczony i głodny, ciągle nie miałem czasu i wolałem spać. Biorąc pod uwagę moją słabą psychikę nie rozumiem, jakim cudem jeszcze żyję. Co gorsza, mam się całkiem nieźle - nie widzę żadnych objawów depresji czy typowego dla mnie szaleństwa, z reguły mającego miejsce na porządku dziennym i bez powodów.

Page 31: Sztuczne Ognie

Może po prostu nie mam czasu analizować wszystkiego krok po kroku, jak to miałem w zwyczaju, rozdrabniać się nad każdą pierdołą. Może ten brak wolności zrobi mi dobrze. Bo na samym końcu niczego nie ma i nic się nie liczy i jeżeli uda mi się nie przejmować tym, że zaprzepaszczam swoje nadzieje i porzucam plany, to będzie dobrze. Tak długo, jak nie będę się z tym źle czuł.

Biorę długą, gorącą kąpiel, podczas której puszczam z mojej okropnej komórki z androidem odtwarzanie muzyki w trybie losowym. Słyszę Sinead O’Connor, która twierdzi, że kocha Johna*. Zamykam oczy i skupiam się na strumieniu wody wylatującym ze słuchawki prysznica, spadającym na moje klejące się od lakieru włosy. Polewam głowę odżywką, tylko po to, żeby pomogła włosom odkleić się od siebie. Czekam tak, aż tego dokonają z pomocą ciepłej wody, bo nie mam siły im pomóc. Opłukują moje ciało stojąc, patrząc przy tym w lustro na ścianie graniczącej z pokojem Lindy i wyginam się do przodu obserwując mój brzuch, prezentujący mi małą fałdę tłuszczu. Nie jest tak źle, myślę. Chyba nie przytyłem. Z drugiej strony, nawet gdyby do tego doszło, nie podjąłbym żadnego kroku w celu odchudzenia się, więc może po prostu przestanę katować się głupimi myślami i chwycę za ręcznik, wytrę się i wreszcie stąd wyjdę. Schodzę powoli do kuchni i zastanawiam się, czy Hiszpan śpi. To czwarty mieszkaniec tej nory, obok Lindy, Annie i mnie. Jest bardzo miły i zawsze pyta mnie, czy mam papierosy tylko po to, żeby zrobić mi skręta z tytoniu, gdyby mi się skończyły. Żadnych przy sobie nie mam a mimo choroby, która prawdopodobnie zatkała mi wszystkie pęcherzyki płucne, chętnie bym zapalił, więc po cichu się modlę, że nie śpi. Idę do kuchni przygotować sobie śniadanie. Zawsze unikałem tłustych potraw, jednak któregoś dnia po pracy byłem bardzo zmęczony i chciałem jakoś siebie nagrodzić. Przypomniało mi się, że nie jadłem jeszcze typowego śniadania "full english". Postanowiłem

*Parafraza utworu Sinead O’Connor – John, I Love You

Page 32: Sztuczne Ognie

więc kupić bekon. Lało wtedy jak z cebra i zapomniałem, że jest niedziela. Większość sklepów była zamknięta. W drodze do domu zaszedłem do Morisson's i kupiłem osiem plastrów za dwa funty. Było mi szkoda tych dwóch funtów. Wypłata prawie za miesiąc, a zostało mi ich ledwie dwadzieścia w portfelu. Siedzę teraz w kuchni i smażę znów ten bekon, po czym na patelnię zalaną po brzegi śmierdzącym olejem wbijam dwa jajka. Podgrzewam fasolę z puszki w mikrofali. Nie wiem po co to robię, bo mógłbym się bez niej obyć. Jest dziwnie słodka jak na fasolę, a jestem przyzwyczajony do przyrządzania jej po bretońsku. Zjadam ją zawsze pierwszą, żeby potem w świętym spokoju delektować się resztą. Prawdopodobnie jem ją tylko po to, żeby móc otwarcie powiedzieć, że było to prawdziwe, angielskie śniadanie, jak gdybym musiał przed kimś zdać z niego raport. O dziwo czuję się po tym lepiej, jak gdybym zrobił coś dla siebie. Nagrodził się małym gestem za to, że się tak katuję przez ostatnie dni. Następnym razem zjem to śniadanie w cylindrze, z monoklem w oku. Nie będę robił sobie zdjęć ani nikomu o tym mówił, ale będzie mi poprawiało humor wspomnienie, że coś takiego zrobiłem. Może powinienem też powiesić zdjęcie królowej na ścianie, podczas jedzenia tego śniadania? I puścić Kate Bush. To akurat robię dość często, więc mogę sobie odpuścić. Dziwi mnie, że mało kto w tym kraju o niej wie. Zawsze wydawała mi się ikoną brytyjskiej muzyki. Ba, ona nią jest. Mają w tym kraju wspaniałych artystów, ale mało kto ich najwidoczniej zna. Nie spotkałem jeszcze nikogo kto by słuchał takiej Katarzyny Krzak, albo chociaż Masywnego Ataku*. Głowa zaczyna mnie boleć, a za czterdzieści minut muszę biec do pracy. Dotarło do mnie, że od dwóch dni nie spędziłem ani sekundy na głupich grach wideo, na marnowaniu czasu. Czuję, że tego potrzebuję. Przede mną trzy dni wolnego, które spędzę w samych majtkach, obżerając się bekonem i nadrabiając serialowe zaległości. Teraz jeszcze szybko sprawdzę facebooka i maila. Ciekawe co u babci. Muszę do niej

*Kate Bush i Massive Attack

Page 33: Sztuczne Ognie

niedługo zadzwonić, mam z nią strasznie mało kontaktu od czasu wyjazdu, a wiem, że się martwi. Matka z ojcem też, ale oni to jakoś przeżyją. Babcia niekoniecznie. Jest między nami zabawna więź, nosząca tytuł "jesteśmy jedynymi kompetentnymi osobami w tej rodzinie". Szkoda, że nie sprawdza maila, pisałbym do niej częściej. Komputera ogólnie też raczej nie używa, już prędzej dziadek. Zadzwonię do nich przez jakiś komunikator i pogadam chwilę. Aż mi głupio, że od tak dawna nie miałem z nimi kontaktu. Za dwadzieścia minut muszę wyjść. Ciężko mi się podnieść z tej kanapy. Zapach przypalonego bekonu czuć w salonie, jednak nie motywuje mnie to do tego, żeby go opuścić. Te stare, tanie kanapy są bardzo wygodne. Wciągają cię do środka razem z groszami zalegającymi ci w kieszeniach i po kilku minutach wydaje ci się, że twoje ciało stało się jednością z tą śmierdzącą sofą. Nie mam wyboru, trzeba iść. Zbieram w sobie motywację, co jest jedynie pustym frazesem od kiedy jej nie mam i wystrzeliwuję na piętro, do swojego pokoju. Zmieniam szybko ubrania, zakładam trampki i wrzucam eleganckie buty do torby, żeby później założyć je w toalecie. Dociera do mnie fakt, że katar praktycznie uniemożliwia mi oddychanie i muszę się wysmarkać. Jak zwykle nie mam ani chusteczek ani papieru toaletowego. Szukam gdzie się da jakichś starych papierów, które nie potną mi nosa na kawałki, ale nic nie znajduję. Patrzę na torbę z cienkiego materiału, której nigdy nie używam. Ma na sobie napis "Do whatyouhave to do". Dostałem ją na Woodstocku, w Kostrzynie nad Odrą, trzy miesiące temu. Rozdawali je z papierosami. Byłem tam wtedy z większością moich znajomych. Mimo okropnego humoru towarzyszącego mi podczas imprezy, mam z tego okresu dobre wspomnienia. Co nam przyszło do głowy, pojęcia nie mam, ale z Martą wyjechaliśmy na ten festiwal z prawie tygodniowym wyprzedzeniem i siedzieliśmy w tym lesie jak idioci, czekając, aż reszta przyjedzie. Patrzę na tą torbę, chwytam za nożyczki i wycinam w niej kwadrat. Tnę dodatkowo drugi, żeby był na później. Robi mi się straszliwie smutno, czego się nie spodziewałem, bo emocje trzymam z reguły na wodzy.

Page 34: Sztuczne Ognie

Zniszczenie tej torby w jakiś sposób mnie rozeźliło. Nigdy nie przywiązywałem wagi do pamiątek. Nie czuję się też samotny, co normalnie wzmogłoby mój smutek, niszczenie jedynej pamiątki jaką mam z mojej ostatniej, dużej imprezy w Polsce. Wyciąłem nierówny kwadrat i smarkam w napis na skrawku materiału obrzydliwą, żółtą flegmą. Nie wiem teraz, czy źle mi z tym, że zniszczyłem tą torbę, czy dlatego, że upokarzam napis "do whatyouhave to do". Nie wiem czy smucę się dlatego, że chwytliwe hasło, które tak dobrze oddaje moje nastawienie do życia zostało skalane. Zaczynam się bać, że głupi gest oddaje to, co robię ze swoim życiem. Boję się, że wkradłem się w literniczy świat tego wycinka z mojej torby i zbezcześciłem moją wolność. Nie wiem czy przypadkiem w tym chaosie nie zacząłem robić tego, co muszę.

Page 35: Sztuczne Ognie

5

Przechodzę przez pierwsze pasy na głównej drodze w centrum, zaraz obok "Westfield City Center". Wybieram drogę przez rynek, koło wielkiej, obłej rzeźby. Nie wiem co przedstawia, mimo, że dokładnie obejrzałem ją z każdej strony. Działa na mnie uspokajająco fakt, że formy przestrzenne w jakikolwiek sposób znalazły tu dla siebie miejsce. Pochwalić niestety nie mogę architektury. Początkowo ekscytowałem się wymyślnymi tympanonami, które wyglądały jak gdyby pochodziły z późnego gotyku, z masą gargulców i ostrych, geometrycznych ozdobników. W którymś momencie zorientowałem się, że wyglądają podobnie do siebie - na tyle, by stwierdzić, że są identyczne. Viva la formy odlewnicze i moje rozczarowanie. Przechodzę tym brudnym dziedzińcem koło siedziby HSBC, mieszczącej się w wielkim, starym budynku. Wszędzie roi się od banków i z każdego okna łypią na mnie pracownicy, z tym swoim za szerokim uśmiechem. Wrzeszczy im z oczu, żebym składował moje bogactwa w ich skarbcach, kiedy mnie na portfel nie stać. Widziałem ostatnio na jakiejś stronie instruktaż składania takiej tam portmonetki z torby ze starbucksa, uznałbym to za oszczędność, gdybym miał wystarczająco funduszy na odwiedzanie takich knajp. Przechodzę obok Victoria coś tam, sprzedają tam drogie jedzenie dla ludzi, których stać na nie przejmowanie się cenami. Przechodzę więc w milczeniu obok, ze słuchawkami na uszach. Bjork coś krzyczy, że strasznie humorzaści ci ludzie*. Bardzo dobrze ją w tej kwestii rozumiem i popieram. Przechodzę obok biura podróży i jak zwykle dwoje pracowników z Derby Telegraph stoi tam z pęczkiem gazet i wypatruje, komu by je wcisnąć.

*Parafraza utworu Bjork – Human Behaviour

Page 36: Sztuczne Ognie

–Dziękuję, mam już jedną - grzecznie kłamię. Chwilę potem gryzę się w język i myślę o tym, jakby to

zawrócić i powiedzieć, że jednak chcę dzisiejszy numer. Na myśl o perspektywach podcierania się. Smutne to życie, jedyne o czym myślę, to jedzenie i wypróżnianie się. Przechodzę przez Friar Gate, na drugą stronę ulicy, po prawie dziesięciu minutach stania na przejściu, bo światła działają jakby niedomagały. Jakby je ktoś doxepiną nafaszerował, leżą na środku ulicy i kwiczą, żeby z nimi skończyć. Muszę kupić chleb, ale nie pójdę do Morisson's, bo tam tylko bekon mają tani i dobry. Bochenek za funt pięćdziesiąt, a mnie na takie wydatki nie stać. Tak czy siak będę musiał pożyczyć pieniądze. Idę więc do najdroższego sklepu, koło mojej ulicy, co-op'a. Idę tam i sieję zło i zamęt. Chaos promocyjny, jakiego sam szatan nie odważyłby się rozpętać. Podchodzę z bochenkiem do kasy, do rudej ekspedientki. Żeby podejść, czekałem pół minuty, aż drugi z pracowników pójdzie układać towar na półkach.

–Dzień dobry - witam się. –Dzień dobry, reklamówkę Pan chce? - pyta ekspedientka. –Nie, dziękuję – odpowiadam, po czym próbuję sprawić

wrażenie zaintrygowanego - Czy to prawda, że macie Państwo promocję dla studentów? Ktoś coś mi wspominał o jakiejś zniżce.

-Tak, tak, Pan nie słyszał? - dziwi się. –Dopiero co się tu przeniosłem, do Anglii, w sensie - kłamię. –Witamy w takim razie! - uśmiecha się do mnie - Przy

pierwszym zakupie ze zniżką, dostaje Pan bochenek chleba za darmo i bon na przyszłość, dziesięć procent zniżki na produkty spożywcze. A widzę, że Pan tylko chleb chciał kupić, toteż nic nie trzeba płacić.

–O jak cudownie, dziękuję bardzo i miłego dnia - żegnam się i wychodzę.

To już dziesiąty chleb, który tak załatwiłem. Pilnuję się i nawet spisuję sobie, jak wyglądali pracownicy, żeby ich nie pomylić, bo jeszcze mnie poznają. Jak skończą się ekspedienci, od których nie wybłagałem zniżki, to spróbuję chodzić o innych porach. albo do

Page 37: Sztuczne Ognie

drugiego co-op'a, w centrum miasta. Idę teraz przez Cecil Street, czuję jak spadł mi cukier i trzęsą mi się ręce. Nienawidzę tego uczucia. Zawsze, kiedy zapalę papierosa po długim, męczącym dniu, w drodze do mieszkania dostaję tych okropnych objawów. Więc sunę do przodu jak najszybciej, żeby położyć się na kanapie i zjeść zawartość lodówki, ażeby uspokoić organizm. Rzuca mną na boki. Jakbym miał napad epilepsji, który zwalczam na tyle skutecznie, żeby występował w pionie. W tym moim tanecznym pląsie brnę do przodu i prawie zadeptuję na śmierć kota, na skrzyżowaniu z moją ulicą. Zawsze kiedy go spotykam, staram się go pogłaskać i z reguły mi się udaje. Teraz nawet nie myślę o schylaniu się i wykonywaniu niepotrzebnych gestów, ignoruję więc zwierzę z wyrzutami sumienia. Docieram do tej mojej brzydkiej kamienicy, wlewam się do pokoju i leżę tak, na brudnej pościeli i myślę o tym, jak bardzo nie mam siły, żeby cokolwiek wyprać.

Page 38: Sztuczne Ognie

6

–O, hej, jak minął ci dzień? Annie ma bodajże dwadzieścia osiem lat, albo siedem, nie

pamiętam. Zawsze zapominam. Pracuje w sieci angielskich marketów, od lat sześciu i szczerze tego nienawidzi. Jak się zastanowić, to nienawidzi bardzo wielu rzeczy. Również tego nie ukrywa. Twierdzi że to wina Ecstasy, zaniża ona próg produkcji serotoniny poprzez bombardowanie receptorów w synapsach. Wiem to, ponieważ jestem bardzo mądrym studentem psychologii. Następnego dnia człowiek nie ma godności i duszy, ale tego drugiego bardziej. Szczerze ciekawi mnie, czy by nie spróbować kiedyś Ecstasy, bo na co dzień tej duszy nie mam, więc może efektów ubocznych nie będzie. Jednak długotrwałe stosowanie może być straszne. Moje nihilistyczne podejście do wszystkiego w normalnych warunkach kazałoby mi się nie przejmować tym, że próg pozwalający mi odczuwać szczęście zostanie zrównany z ziemią. Ale gdzieś tam jest jakaś głupia nadzieja, że kiedyś tą radość odczuję. Żyję z tym głupim przekonaniem, jak gdybym nie zauważył, że życie jest niesprawiedliwe, a zwycięstwo to "nieuchwytna kurwa", jak to śpiewa pewien szalony rudzielec*. Włączam czerwony alarm i staram się iść ostrożnie. Annie nie boi się niebezpieczeństwa. Nie jest sfrustrowana, ani zawiedziona. Ona po prostu widzi rzeczywistość taką, jaką jest. Rozczarowującą. Prawie każdego ranka widywaliśmy się w kuchni, w okolicach ósmej nad ranem. Oboje kończyliśmy nasze zmiany w podobnym momencie i pozwalało nam to złapać siebie rano na rytualnego papierosa.

–Równie okropnie, jak wczoraj - odpowiadam -a twój? –Spałam cały dzień. Chcesz papierosa?

*Odwołanie do twórczości Tori Amos, utwór „Code Red”

Page 39: Sztuczne Ognie

Wyciąga z torby tytoń i zaczyna zwijać dwa skręty. W międzyczasie szarpię się z drzwiami na mały, brzydki taras. Wychodzimy i stoimy tak na brudnym, mokrym chodniku i nie przeszkadza nam, że milczymy.

–Jestem zmęczona. Nienawidzę nocnych zmian - mówi, wywracając oczami i zaciąga się papierosem jak stara palaczka.

–Wszyscy jesteśmy zmęczeni, życie jest męczące - odpowiadam, jak prawie każdego dnia, kiedy to dokonujemy porannego rytuału narzekania na wszystko po kolei.

Rozmawialiśmy o tym, jak minął nam dzień, o muzyce i o ludziach. Dużo zostało powiedziane na temat tego, jak dorastanie sprawiło, że przestaliśmy przejmować się opinią innych. To akurat miało odniesienie do imprez na których Annie bywa ze swoimi znajomymi.

–Kiedyś mi zależało - powiedziała - żeby wszyscy mieli o mnie dobre zdanie. Nie wiem nawet po co, patrząc na to z obecnej perspektywy. Teraz mnie to nie obchodzi i to ludzie powinni udowodnić mi, że są warci przeprowadzenia z nimi konwersacji.

–Tak długo, jak każdy dostaje szansę, masz rację. –Jasne, że tak - mówi ożywiona - każdy taką szansę dostanie.

Nawet jeżeli oceniam kogoś z góry, to niech udowodni mi, że się mylę.

–Linda nie dała nam takiej szansy. –Mówiliśmy już o tym tysiąc razy. –Niby tak - odpowiadam - ale czy to nie jest dziwne? Nigdy

nie spotkałem się z takim nastawieniem. Żeby nawet nie spróbować kogoś poznać? Kogoś z kim, do cholery, mieszkasz pod jednym dachem?

Dziwna sprawa z tą naszą współlokatorką. Z Annie od razu znaleźliśmy wspólny język. Dopiero co byliśmy razem w kinie na "Biophilia Live". Cała sala dla nas, nikogo najwidoczniej nie interesuje starsza Pani z Islandii śpiewająca o wirusach i kryształach. Był też jej przyjaciel, Leo. Nie rozmawiałem z nim, jakieś tam szybkie cześć.

Page 40: Sztuczne Ognie

Czasami piszemy do siebie na jakimś komunikatorze, w sensie, ja i Annie. A to żeby spytać, czy mamy gdzieś awaryjny papier toaletowy, albo żeby wyjść na papierosa. Z Lindą nie mamy żadnego kontaktu i nikt nie jest w stanie określić dlaczego. Patrzy na nas jakby z góry, czuję się przez to gorszy od niej. Albo nie. Ona chce, żebym się taki czuł, a ja tą pogardę w pewnym sensie odwzajemniam. W moim entuzjastycznym " Ooo hej, jak minął ci dzień? wszystko w porządku?". Musi czuć się taka upokorzona, kiedy to mówię. Nie potrafię być niemiły bez konkretnego powodu. Jak już go mam, to zamieniam się w zło ostateczne, absolutne nemezis. Trzeba mnie wtedy zraszać wodą święconą, żebym się uspokoił. Wracając do Lindy - nikt nie wie, co się dzieje. Żaden ze współlokatorów z nią nie rozmawia, tylko szybkie przywitania i unikanie nas, w ten niemiły sposób. Jakby nas nie było. Na początku myślałem, że to dziewczyna Annie, bo pierwszego dnia, zaraz po przyjeździe Hiszpan powiedział mi, że śpią razem w pokoju, chociaż mają oddzielne. W praniu wyszło, że źle go zrozumiałem i nie kwitnie między nimi miłość. O Lindzie wiemy tyle, co nic. Że pracuje z dziećmi, że ma jakieś dwadzieścia cztery lata i słucha Olly'ego Mursa. Drugiego dnia zapukałem do jej drzwi.

–Hej, przepraszam, że cię tak nachodzę, ale właśnie się tu wprowadziłem i chciałem się przywitać.

–Uh, jestem teraz zajęta, przyjdź później, ok? Nie przyszedłem, oczywiście. Na początku doszliśmy do

wniosku, że się wstydzi i jest introwertykiem. Dobre usprawiedliwienie, które nie oczernia jej w żadnym stopniu. Ale potem okazało się, że co chwilę ma gości, z którymi plotkuje i piszczy w swoim pokoju. Równie często widać, że wychodzi na imprezy, w dobrych, modnych ubraniach. Po prostu nami gardzi. Bez powodu. Jak jakąś podrasą. Zastanawiam się, czy to nie jakiś siedzący w jej podświadomości rasizm, bo ma to swoje usprawiedliwienie. Jestem Polakiem, Branny (którego prawdziwe imię jest niemożliwe do wypowiedzenia i za często myli mi się z Boromirem z "Władcy

Page 41: Sztuczne Ognie

Pierścieni", więc używam skróconej wersji) jest Hiszpanem, a Annie, mimo, że urodziła się w Anglii, ma ciemniejszą karnację, jak gdyby pochodziła z Włoch. To jedyne sensowne wyjaśnienie, jakie przyszło nam do głowy. Niby nie odwzajemniamy tej nienawiści, ale weszło nam w nawyk żartowanie sobie z Lindy, żeby rozładować to napięcie.

–Cholera! Słyszałaś, jak strzeliło? Brzmiało jakby rura w łazience pękła.

–Albo to Linda stawia wielkiego kloca. Głupio było mi się śmiać z tych żartów Annie, ale były

naprawdę zabawne. Głównie dlatego, że wyskakiwała z nimi w niespodziewanych momentach. Wcale nie dlatego, że były obrzydliwe i trafiały perfekcyjnie w moje spaczone poczucie humoru. Skończyliśmy palić. Z ostatnim zaciągnięciem się połknąłem odrobinę dymu i odbiło mi się, jak gdybym miał zaraz zwymiotować. Często mi się to zdarza, kiedy kończę palić. Przykucnąłem w przejściu do kuchni i oparłem głowę o framugę pokrytą pajęczyną. Annie patrzyła się w pojedynczą cegłę wystającą z zewnętrznej strony budynku. Leżały pod nią niedopałki papierosów po których chodził kątnik.

–Często nie ma ciebie w domu - zauważyłem. –To przez ten przeklęty listopad - mówiła - nocuję u

chłopaka. Nie mogę spać przez te hałasy dochodzące zza okna. –Ja nic nie słyszę. –Masz pokój od strony działek, ja od ulicy. Ciągle ktoś się

tłucze, jeździ samochodami. I te cholerne fajerwerki - tu przerwała na chwilę - głupie święto.

–Kiedy był ten spisek prochowy? Piątego? - spytałem. –Ta, przedwczoraj. Już dwa tygodnie jak puszczają te

fajerwerki i pewnie drugie tyle to potrwa. –Używają tych hukowych, co nie? - pytam dalej - bo żadnych

nigdy nie widzę. –Żartujesz? Całe niebo było czerwone we wtorek. –Musiałem spać.

Page 42: Sztuczne Ognie

Odwracam się i podchodzę do lodówki. Wyciągam masło i ciemny, tłusty salceson. Chleb wkładam do tostera i zagotowuję wodę na kawę. Annie przeszła do kuchni, usiadła na jednej z tych gnijących sof i zaczęła grzebać w telefonie. W tle słyszałem irytujący dźwięk powiadomień z jakiegoś komunikatora. Usiadłem na drugiej kanapie z przygotowanym śniadaniem. Obserwowałem, jak masło topi się na kromce chleba. Nim kanapki ostygły, bawiłem się ulotkami leżącymi na małym, drewnianym stoliku przede mną. Zastanawiałem się czy włączyć telewizor, ale żadne z nas i tak telewizji nie ogląda. Normalnie w tym momencie zaczynamy prowadzić rozmowę, z reguły długą, wręcz za długą jak na nasze zmęczenie. Żadne z nas nie miało tym razem siły. Widziałem po ruchach Annie, że zbiera swoje rzeczy, powoli kieruje rękę, żeby chwycić kurtkę pod pachę i pójść do swojego pokoju.

–Chyba pójdę spać, padam z nóg. –Jasne. Kiedy wyszła, patrzyłem jeszcze przez chwilę na te głupie

drzwi prowadzące do przedpokoju, które zatrzaskują się z hukiem przy najmniejszym nawet przeciągu. Siedziałem tak i jadłem łapczywie kanapki z salcesonem zapijając je kawą ze stanowczo za dużą ilością mleka. Myślałem o tym, jak bardzo irytuje mnie, że mieszkamy pod jednym dachem. Bo gdybyśmy myśleli bardziej "stereotypowo" o kontaktach międzyludzkich, czulibyśmy zobowiązanie do spędzania ze sobą większości czasu, zabierania sobie prywatności, bo jesteśmy dwójką ludzi, która się lubi, a mieszkamy przecież pod jednym dachem, w tym samym mieszkaniu. Ale każde z nas szanuje autonomię drugiej osoby. Czuję się głupio pisząc do Annie, czy nie poszlibyśmy na spacer bo i tak widujemy się wręcz za często, a dobrze spędza mi się z nią czas. Nie mam tu zbyt wielu znajomych a los chciał, żebym trafił na współlokatorkę równie zgorzkniałą co ja. Jednak czuję, że kradnę jej czas. Czas, który spędziłaby ze swoimi znajomymi. Ale przecież ja też nim jestem. Tak sądzę. Mimo to jest między nami jakaś idiotyczna bariera, której nie

Page 43: Sztuczne Ognie

potrafię zidentyfikować. Nie jest to wiek, nie jest to płeć. Jest to jakieś dziwne wrażenie, że kradnę komuś prywatność, na którą zasługuje po ciężkim dniu pracy. Możliwość nacieszenia się ciszą i spokojem. Odrobina przyjemnej, kojącej samotności.

Page 44: Sztuczne Ognie

7

Zasypiam przy świetle latarki w komórce, którą podłączyłem do laptopa. Dwa dni temu żarówka w moim pokoju eksplodowała. Naturalnie nie mam pieniędzy na kupno nowej, nie wspominając o tym, że nawet, kiedy stoję na krześle, nie jestem w stanie dosięgnąć sufitu żeby wykręcić zepsutą. Nogi ciągle plączą mi się o kable, ale nie mam siły kombinować, jak ustawić to głupie oświetlenie, żeby działało cały czas. Jak ładuję telefon, nie ma żadnych problemów, świeci jak reaktor. Zaryzykuję więc życie w gąszczu przedłużaczy. Nie mam siły się kąpać, zrobię to wieczorem, bo oczywiście muszę spać za dnia. Dziś wieczór znów do pracy. To ja w ogóle miałem od niej jakąś przerwę? Co ja robiłem przez ostatnie dni? Strzepuję z prześcieradła jakieś czarne paprochy i przykrywam się kołdrą. Zasypiam prawie natychmiast i zaczynam śnić bardzo intensywnie, sam nie wiem o czym. Ale kiedy się przebudziłem na tą chwilę, byłem bardzo zdziwiony, ile rzeczy zdążyło mi się przyśnić. Po godzinie znowu odzyskałem świadomość na sekundę, wyrwany ze snu hałasem za oknem, jakimś hukiem. Nim znowu położyłem głowę na poduszce przeszło mi przez myśl, że jeżeli postanowię przejąć władzę nad światem, oblężenie zacznę od Anglii, w listopadzie. Hałas w okolicach piątego jest tak ogromny, jak gdyby za oknem panoszył się blitzkrieg, więc nawet nikt się nie zorientuje, że ktoś przeprowadza inwazję. Raz jeszcze owijam się kołdrą niczym kokonem, szczelnie i dokładnie. Tym razem było odwrotnie i ostatnie, trzecie przebudzenie się było bolesne. Bo nie zdążyłbym pstryknąć palcem, kiedy to rzekomo przespałem trzy godziny i mój limit czasu się skończył, bo i tak przestawiłem budzik dwukrotnie.

Leżałem tak niedowierzając, że za godzinę trzydzieści mam stać w recepcji, przyjmując gości i czarując liczbami. Wierzyć się nie chce. Poświęciłem dodatkowe pół godziny snu, żeby zjeść coś

Page 45: Sztuczne Ognie

przyzwoitego, żeby wstać wcześniej. Zszedłem na dół w bokserkach, bez koszulki. Narzuciłem na siebie wełniany, zapinany na guziki sweter. Bodajże mówi się na takie "kardigan" czy jakoś tak, ale nie lubię tego słowa. Wydaje się brzydkie i wyniosłe. Za to uwielbiam ten konkretny sweter, który kiedyś kupiłem w lumpeksie. Wygląda, jakby przynależał do starszego Pana, w jesieni swojego życia. Bujającego się w fotelu przed kominkiem, z co najmniej pięcioma kotami na kolanach. Siedziałby tak i palił fajkę, bo nikt przecież nigdy nie widział staruszka w bujanym fotelu odpalającego czerwone marlboro (ale ja bym pewnie takie właśnie zapalił). Myślałby o tym, jak ten czas minął. Jak to wszystko szybko przeleciało mu przed oczami. Analizowałby swoje życie i niespełnione plany. A ja nosząc ten sweter, przyjmuję na siebie jego mentalność. Bo chociaż mam przed sobą całe, cudowne życie, to jakoś nie potrafię się zmobilizować, żeby się nim przejąć. Pogodziłem się z przegraną na samym starcie, teraz już tylko czekam, w międzyczasie dobijając wielkim, stalowym młotem ostatni promyk nadziei mówiący mi, że wszystko się zmieni. Uderzam w niego z impetem co dnia, aż wreszcie nie da rady i wyzionie ducha. Stoję przy starej, obślizgłej kuchence i kroję kaszankę, po czym wlewam olej na patelnie. Kiedy będzie się smażyć, posmaruję chleb masłem i zapalę papierosa. Zalewam wcześniej przygotowanym wrzątkiem kawę. Otwieram drzwi na ten okropny, brzydki taras i odpalam peta. Słyszę na górze jakiś hałas, oby to była Annie. Mam nadzieję, że zejdzie na dół i powie mi, że wszystko jest do dupy i żebym się niczym nie przejmował. Koniec końców wszyscy umieramy i nic nigdy nic nie znaczyło. Zawsze to sobie powtarzam, bo pozwala mi to pogodzić się z tym wszystkim, z czym się kłócę. Nie przeraża mnie perspektywa śmierci. Cieszy mnie fakt, że patrzę na moje życie z tej strony. Bo mam świadomość, że nie muszę niczego osiągnąć i że cała ta transcendencja to ściema. Z grobu nie będę się martwił, że nie zostałem muzykiem, że nie dostałem "Nobela". Nie powiem, byłoby miło, ale łatwiej jest mi się tym nie przejmować.

Page 46: Sztuczne Ognie

Za każdym razem kiedy o tym myślę, patrzę na drugi koniec,

czyli na początek. Bardziej od tego, że mogę przestać istnieć przeraża mnie fakt, że wcześniej już nie istniałem. Analizuję to uczucie i próbuję zagłębić się w tej śmiesznej świadomości. Bo sama idea nie żyje tak długo, jak nie poczuję jej całym sobą. Niech przerazi mnie do szpiku kości to, że byłem nicością, że byłem niczym. Niech każda moja komórka poczuje, że jej nie było. Przeraża mnie to, ale chcę zatrzymać w sobie to uczucie. Żeby nie bać się śmierci już wcale i żyć dalej. Skoro przez milennia nie przeszkadzało mi, że mnie nie było, to później też nie będzie. Śmieszy mnie, że stać nas ludzi na takie wyniosłe przemyślenia, biorąc pod uwagę że jem właśnie kaszę zmieszaną ze świńską krwią, palę jakiś chwast i zaraz pójdę do toalety, żeby poprzedników kaszanki wypuścić na wolność. Siedzę teraz w salonie i czekam, aż kawa wystygnie, bo nie mam jeszcze siły umyć zębów i przejąć się tym, że muszę gdzieś iść, coś robić. Muszę się przebrać w te niewygodne ubrania i przypiąć głupie coś na marynarkę, taki okrągły badziew z moim imieniem. Nikt nie schodzi na dół. Jestem głodny rozmowy, opinii. Chcę z kimś porozmawiać, cieszyć się spędzaniem czasu z drugą osobą. Sprawić, że ktoś poczuje się wysłuchany. Nie po to, by poprawić sobie samoocenę, żeby ktoś pomyślał sobie "lubi mnie". Nie chcę po prostu przyjmować na swoje uszy fal dźwiękowych i rozumieć. Chcę, żeby pojawił się ktoś, kto powie coś tak wspaniałego i odkrywczego, że cała ta iluzoryczna wata zalegająca mi w uszach pęknie jak tama, a oczy wyjdą mi z orbit. Czekam aż po schodach zejdzie ktokolwiek, kto tego dokona. Pewnie nawet nie przejąłbym się, że nie mieszka w tym domu, bo byłbym zbyt poruszony mocą jego słów. Ten cudowny ktoś sprawi, że znów poczuję tą śmieszną euforię, łaskoczącą moje wnętrzności. Słyszę skrzypiące deski na piętrze i już mam nadzieję, że stanie się cud, śnię na jawie o aniele dialogu, z którym utnę sobie pogawędkę trwającą po kres istnienia ludzkości. Przebudzam się i uderza mnie w twarz rzeczywistość, bije mnie po mordzie sms od szefa pytający, czy

Page 47: Sztuczne Ognie

pamiętam, że mam dzisiaj zmianę. A na górze to albo Linda albo włamywacz i nie wiem, co gorsze. Wszystkie marzenia legły w gruzach i nic mnie już nie obchodzi. Jestem dziwnie zły i wylewam kawę do zlewu, bo czuję, że na nią nie zasługuję. Stoję przed drzwiami prowadzącymi do tego mokrego, zimnego świata. Już mi się wydaje, że zacznę ryczeć, oczy zachodzą mi łzami a twarz wykrzywiam w obrzydliwym grymasie. Katar wrócił i wydzielina z nosa zaczyna ze mnie wyciekać. Zagryzam zęby, wycieram się chusteczką i wychodzę z mieszkania. Na koniec już tylko zastanawia mnie, skąd wziąłem chusteczkę.

Page 48: Sztuczne Ognie

8

Idę ulicami miasta, przechadzam się po mojej cennej godzinie. Wydaję ją rozważnie. Mógłbym teraz siedzieć przy laptopie, zalewać sobie zupki z kukurydzą i makaronem. Wlewać je w siebie, grać w jakieś gry MMO. Miażdżyć ludzi w Internecie i podbudowywać sobie samoocenę. Znacie to uczucie, kiedy jest się przepojonym kawą i pijanym zmęczeniem? Kiedy idziesz przez zimne, mokre miasto i nawet nie zwracasz uwagi na deszcz, idziesz z szeroko otwartymi oczami i rozkoszujesz się każdym ruchem ciała. Obserwujesz. Idę tak teraz, czując resztki kofeiny, rozbiegane po moich polikach, po mojej bladej twarzy, dogasające jak niedopałki. Jak ostatnie, figlarne iskry ledwo płonącego ogniska. Po nocy spędzonej w lesie, na piciu alkoholu i rozmowach. Jestem tym ostatnim, który postanowił, że nie zaśnie i patrzę teraz na ten tlący się płomień mojej twarzy, skrapiany mżawką. Błądzę moim rozdygotanym spojrzeniem po ulicach i słucham muzyki, która do mnie nie dociera. Bo jestem odurzony życiem. Albo może dlatego, że znowu słucham Mylene* i nie rozumiem ani słowa po francusku. Tak. Pewnie dlatego.

Stawiam krok za krokiem, powoli i uważnie. Błądzę po jakiejś

części Normanton i mijam polskie sklepy. Ludzi w podkoszulkach w siatkę, z dębowym mocnym w ręku. Chodzą tak o siódmej nad ranem jakby czegoś szukali i nie mogli za cholerę znaleźć. Po mojej lewej widzę stare boisko do piłki nożnej, jeszcze z tych trawiastych. Jest zaniedbane. Idę w jego stronę, przechodząc przez ulicę w przypadkowym miejscu, bo nigdzie nie widzę pasów czy świateł. Słyszę straszliwy hałas dobiegający z pobliskiej budowy. Stawiają

*Mylene Farmer, francuska piosenkarka.

Page 49: Sztuczne Ognie

nową stację paliw. Siadam na brudnej, zimnej ławce i odmrażam sobie tyłek, aż temperatura wyrówna się na tyle, że przestanie mi to przeszkadzać. Siedzę tak i wyciągam ruskie papierosy, które kupiłem w jednym z okolicznych sklepów. Odpalam jednego z niesmakiem. Nie czuję w nim nikotyny i boję się je palić. Czerwone fajki nie powinny być tak łagodne i dziwnie niedrażniące. Patrzę przed siebie, na mgłę między drzewami a bramką na drugim końca boiska. Widzę jakieś małe zwierzę biegające w wyższej trawie, koło płotu. Dalej widzę działki i stare kamienice. Na ulicy przy skrzyżowaniu, przylegającej do głównej, mieści się klub. Patrzę w jego stronę i widzę dwie kobiety. Wyglądają na około dwadzieścia lat. Są w moim wieku. Z budowy raczej niskie, choć stosunkowo zgrabne. W oczy rzuca się jedynie pojedyncza fałda tłuszczu na brzuchu blondynki, którą miażdży lateksową suknią. Wygląda w niej jak blok baleronu. Druga, brunetka ma wybity obcas w bucie. Haczy nim o chodnik przy każdym niepewnym ruchu. Są zmęczone, przemarznięte. Śmieją się w najlepsze i brną tak przed siebie, tuż przed moimi oczami. Przeszły na drugą stronę. Idą teraz wzdłuż krótszego boku boiska, dygocąc udami na boki. Mówią po polsku.

–Ty, bo kurwa jak ten murzyn do nas podbił, to już myślałam, że nie wyrobię - mówi blondynka.

–A chuj tam murzyn, ci to jeszcze, ale widziałaś jak ciapaci przyszli?

–No kurwa, Irena z nimi na tyłach siedziała dobre dwie godziny.

–Suka. Przechodzą teraz tuż obok mnie. Czas zwolnił. Siedzę na tych

brudnych deskach w garniturze, bo nie byłem jeszcze w domu po pracy i nie miałem kiedy się przebrać. Mam więc na sobie marynarkę i koszulę wystającą ze spodni, głupie coś przypięte do kołnierza, na którym widnieje moje imię. Zapomniałem ściągnąć. Mam mój piękny, szary krawat, czysty i lśniący i eleganckie buty, zdarte na czubkach, ledwo tydzień po zakupie. Siedzę w bezwładzie a one przechodzę tuż

Page 50: Sztuczne Ognie

obok mnie i na tą sekundę zamieniają się w rzeźby na które patrzę, na ich ceramiczne suknie i filigranowe uszy. Na ich terakotową twarz i porcelanowe buty. Wdycham je i czuję nadmiar perfum, alkohol. Kiedy na nie patrzę, czuję jakiś dziwny rodzaj smutku. Jakby ktoś lekko stukał dłutem po moim ciele i próbował wydobyć coś ze środka. Siedzę z otwartą gębą i widzę, jak brunetka odwraca twarz w moją stronę. Patrzy na mnie z obrzydzeniem. Jak gdyby spróbowała sushi po raz pierwszy w życiu i ktoś kazał użyć jej wasabi, a ta głupia baba włożyła całą łyżkę do gęby, bo myślała, że to zwykły chrzan.

–Ty, Ela, patrz jaki przymuł - mówi do swojej koleżanki. –Czego się kurwa smucisz, nie poruchałeś, co? –Nie, nie poruchałem - odpowiadam, patrząc przed siebie,

nie zwracając na nie uwagi. –To masz kolego pecha ! - odpowiada blondynka, bo poczuła,

że wypada coś powiedzieć, chociaż niekoniecznie chciała. Zbite z tropu moim zachowaniem i nieobecnością, zaczęły się

śmiać zakładając, że muszę być chory umysłowo. Śmiały się tak ze mnie i słyszałem jeszcze na odchodne jak rzucają przekleństwami. Spojrzałem za nimi po raz ostatni. Blondynka miała na tyle sukni małą, brzydką plamę. Patrzyłem na tą plamę i myślałem o niej, chociaż nie potrafię sprecyzować, w jakim sensie. Ale byłem na niej bardzo skupiony. Zaciągnąłem się papierosem z impetem, jakby był ostatnim w moim życiu. Zrobiłem to melodramatycznie, rytualnie. Chciałem poczuć nikotynę krążącą po moich żyłach, ale najwidoczniej papierosy jej nie zawierały.

Mam ser w kieszeni marynarki. Czuję się jak zbrodniarz. Czuję się, jak gdybym popełnił najgorsze z przestępstw, a mimo to, jedyne o czym myślę to pytanie "na ile kanapek starczy mi tego sera?". Cztery dziwne serowe sardelki, każdy po dwadzieścia osiem gram. Razem mamy sto trzydzieści dwa gramy sera w kieszeni marynarki,

Page 51: Sztuczne Ognie

wewnętrznej. W kieszeni spodni jakiś baton. Mój obecny fundusz wynosi trzy funty i jakieś tam miedziane pensy, a wypłata za dni dwadzieścia. Niby znajoma z roku zaoferowała się pożyczyć mi jutro trzydzieści funtów, ale to i tak może nie starczyć. Niby mi ten ser do życia koniecznie potrzebny nie jest, ale zastanawiałem się, czy jestem w stanie wejść w tryb survivalowy. Wszystko przez to, że naoglądałem się "The Guild" z Felicią Day i postać Vorka zainspirowała mnie do skrajnej oszczędności. Dopiero co byłem w kuchni, a z powrotem czuję głód. Ogarnia mnie straszliwe zmęczenie. Od piętnastu minut słucham, jak mój współpracownik śpiewa do piosenek Katy Perry i głowa zaczyna mi już pękać. Piję herbatę z ogromnej, białej filiżanki. Patrzę na nią z pogardą, na jej idealny kształt i myślę sobie z odrazą "Odlano cię z formy. Jest ciebie na świecie milion takich. Nie mogę na ciebie patrzeć. Brzydzę się tobą". Jak tak myślę o tym, jaką krzywdę mojej psychice wyrządziły zajęcia z ceramiki przypomina mi się, że największy uraz mam po tych z reklamy wizualnej. To wręcz niesamowite, że kupując wodę mineralną jestem w stanie zapłacić prawie dwa razy więcej za markę, która użyła ładnego liternictwa. Patrzę na te wielkie butle ustawione w piramidę, pięć litrów za pół funta. Biegnę do nich w slowmotion, a mój mózg wizualizuje pole stokrotek pod mymi stopami i już wpadam w ich objęcia, kiedy spostrzegam gradient w tle loga. Żółto-niebieski. Ta miłość nie ma żadnych szans, nie pozostawia mi wyboru. Skręcam ku szkockiej mineralnej, wydobytej z głębin ziemi przez islandzkie sieroty, które przepuszczały ją przez sita utkane z własnych włosów. Funt pięćdziesiąt za litr. Wygrałaś ze mną, wodo. Wygrała ze mną twoja czcionka bez szeryfów. Łykam dalej herbatę. Oczy same mi się zamykają. Myśl o tym, że mógłbym być w moim cudownym, ciepłym i wygodnym łóżku śpiąc pochłania mnie całkowicie. Czuję ekstazę na samo wspomnienie o śnie. Nachodzą mnie deja vu, jedno za drugim. To z przedawkowania kofeiny. Ostatnio oglądałem jak wygląda w postaci czystego ekstraktu, gdzieś w Internecie. Wygląda jak zalane kwasem pąki tulipanów, nakładające się jeden na drugi, o

Page 52: Sztuczne Ognie

konsystencji mąki zmieszanej z wodą, takiej jak na leniwe kluski. Jest oliwkowo zielona. Kiedy na to patrzyłem wydawało mi się, że nie smakuje jak kawa. Bardziej jak coś metalowego, a zarazem słodkiego. Uderza teraz do mnie to przedawkowanie i czuję się, jakby mnie tu nie było. Nie jestem świadom tego gdzie i kim jestem i co chwilę odnoszę wrażenie, że już to wszystko przeżywałem, że moje życie to jeden wielki, obrzydliwy replay. Jacob idzie na swoją przerwę, wchodzi na górę i widzę go jeszcze w kamerze, jak wychodzi z windy i udaje, że nie wie, że go obserwuję. Och, jaką radość mi to sprawia i jak mnie śmieszy to podążanie wzrokiem za ludźmi. Jedyne o czym myślą to to, z których części hotelu ich widać. Kiedy są obserwowani. Wracam do mojego komputera i przewijam jakąś stronę ze śmiesznymi obrazkami kotów.

–Dobry wieczór, macie może jakieś wolne pokoje? Prawie zszedłem na zawał. W jednej sekundzie jedyne, co

mieści się w kadrze mojej świadomości to kot na kręcącej się płycie gramofonowej, aż tu nagle ładna, czarna Pani stoi metr ode mnie w recepcji. Przez chwilę myślałem, co powinienem odpowiedzieć. Patrzyłem na nią jak absolutny tępak, kiedy to mój mózg dokonywał ponownego uruchomienia systemu.

–Oh, przepraszam - odpowiadam - mamy dzisiaj pełen zestaw i nie ma już żadnych wolnych pokoi. Ale proszę spróbować w hotelu po drugiej stronie budynku.

–Też skończyły im się wolne pokoje... –Naprawdę mi przykro. Ale wcale nie czułem się z tym źle. Bo nie mogłem nic z tym

zrobić. Do momentu, kiedy to wyszła i uświadomiłem sobie, że mogłem. Mieliśmy jeden wolny pokój, ale ponieważ ostatnim dziesięciu pijanym, potencjalnym gościom odmówiłem, z automatu wyleciałem z formułką, którą powtarzałem do tej pory. Bo sam już zapomniałem, że faktycznie mamy ten jeden pokój. Okłamałem sam siebie i patrzyłem teraz jak ta biedna kobieta wypatruje wzrokiem taksówki, stojąc przed wejściem do hotelu. Nie pamiętam, kiedy

Page 53: Sztuczne Ognie

ostatni raz byłem na siebie tak zły i czułem, że jest mi... przykro. Już chciałem wybiec przed hotel, ucałować ją w stopy z okrzykiem "Droga Pani, jest jedno wolne miejsce, stało się!" ale zniknęła z zasięgu mojego wzroku.

Jacob wrócił z kuchni. Puściłem jakąś playlistę z muzyką pop, bo wiem, że poprawia mu humor. Zaczął śpiewać prawie natychmiast, strasznie się przy tym ruszając i nadmiernie gestykulując. Wyglądał na uradowanego faktem, że Rihanna znalazła miłość w beznadziejnym miejscu*. Ja dalej siedziałem w krześle i myślałem o rzeczach, które sprawiłyby mi teraz przyjemność. Czasami czuję, jak mój organizm przeszywa dreszcz ekstazy na myśl o tym, że mógłbym coś jeść, grać w jakąś grę. Kiedy już załapię, na co moje ciało zareaguje w danym momencie, odświeżam to wspomnienie, jak gdybym atakował przycisk "F5" na klawiaturze. Myślałem teraz o tym, jak cudownie byłoby wrócić do starych, dobrych MMO. Jakiś dobry serwer do World of Warcaft dałby radę, najlepiej z Wotlkiem*, jak zwykle. To wszystko przez ten serial, "The Guild". Teraz jedyne o czym myślę, to gry. Czuję, jak mój kręgosłup pruje nić euforii, kiedy przez multimedialny ekran wnętrza mojej czaszki przewijają się wspomnienia ze wspólnego grania ze znajomymi. Ciągną się jedno za drugim, tkając mi całun, oddzielający mnie od rzeczywistości. Okrywam się nim i rozkoszuję jego lawendowym zapachem, tym, jaki jest miękki i przyjazny. Widzę siebie z jakimś genialnym zestawem ekwipunku na osiemdziesiąty poziom, jak ciskam z mojej pokracznej maczugi promieniami leczącymi towarzyszy. Stawiam klocowate totemy i trzymam wszystkich przy życiu. W tle leci "Stayin' Alive", w ramach skojarzenia. Widzę siebie przed laptopem, okrytego kocami. Za oknem pada śnieg. W tym śnie na jawie mam na sobie spodnie od

*odwołanie do utworu Rihanna – We Found Love fr. Calvin Harris *Wotlk – Wrath of The Lich King, drugi oficjalny dodatek do gry komputerowej World of Warcraft

Page 54: Sztuczne Ognie

piżamy, piję kawę i jem sernik, bardzo powoli. Mam założone słuchawki i jacyś ludzie wyzywają mnie od idioty i wrzeszczą, że ich nie buffuję*. Jestem szamanem, do cholery, nie mam czym. Roztkliwia mnie to marzenie. Jest takie proste i osiągalne. Salwa szczęścia bombarduje powierzchnię mojej skóry. Jakiś bodziec z zewnątrz mnie wybudza, ale ja się nie poddaję. Zaciskam na sobie ten koc wspomnień przemieszanych z nadzieją. Widzę jak kawa paruje z kubka. Wszystko jest takie czyste i pachnące. Intensywne. Nie jestem w tym pięknym śnie zmęczony, jestem idealnie wypoczęty, ale odczuwam satysfakcję z tego co robię, jakbym dopiero co przepracował tydzień bez chwili wytchnienia, jakby to granie w głupie gry było nagrodą. Jakbym zasłużył na to wszystko, czym teraz się delektuję. Ciepłą kołdrą, za wędrówkę przez ten zimny świat. Przepysznym posiłkiem, danym mi za lata głodowania. Wygrywam właśnie walkę z głównym bossem, na ostatniej instancji, podsumowującej tą część gry. Słyszę, jak jestem wychwalany.

–Już myślałem, że nie wyhealujesz - mówi ktoś - nieźle. –Ha, ma mniejszy gearscore* niż nasz główny healer, a dał

takiego czadu. Przebił go, co nie? –Przebił, prawie o połowę. Uśmiecham się do siebie i szukam ręką talerza z sernikiem,

który położyłem na pościeli po mojej prawej stronie. Dłonią dotykam kołdry i błądzę po omacku każdym z palców. Całym sobą zaabsorbowany jestem ekranem, na którym widzę, jakie przedmioty wypadły z bossa. Umieram z podekscytowania, bo widzę, że mam ponad dziewięćdziesiąt punktów w rzucie kością w walce o genialny hełm. Ręka napotkała przeszkodę. Poczuła, że coś jest pod kołdrą. Nie znalazła talerza. Odwracam głowę. Na poduszce obok mnie leży głowa. Należy ona do jakiegoś chłopaka, niewiele starszego ode mnie. Ma twarde, męskie rysy twarzy. Kilkudniowy zarost, ciemne włosy i

*buff – zaklęcie pozytywnie wpływające na statystyki sojuszniczej postaci. *gearscore – licznik punktów mocy ekwipunku definiujący klasę uzbrojenia.

Page 55: Sztuczne Ognie

brązowe oczy. Właśnie się zorientowałem, że są otwarte. Chyba cały czas były. Podnosi swoje ciało, opierając je na łokciach. Przymyka powieki i widzę, jak jego wargi kierują się w stronę mojej szyi. Biega nimi po mojej krtani, całując ją raz po raz. Otwiera usta.

–Dzień dobry. Ocknąłem się. Przede mną, w recepcji stoi jakiś starszy Pan.

–Dzień dobry, jak mogę Panu pomóc? - pytam. –Wymeldowanie. –A tak, sekunda. Mogę spytać o numer pokoju? –Dwieście sześć. Szukam w tym głupim programie hotelarskim pokoju, żeby

wydrukować pokwitowanie. Staram się uśmiechać ale czuję, jak obezwładnia mnie ból. Jakby ktoś wlał mi do gardła truciznę, która z niesamowitą siłą i zręcznością neutralizuje wszystko, co jest we mnie pozytywne. Wszystko co kiedykolwiek mogłoby mi sprawić przyjemność. Nie odczuwam smutku, odczuwam kłującą mnie od wewnątrz obojętność. Widzę jak swoimi igłami szyje mi kaftan. Sprowadza na miejsce wszystkie nici, które rozprułem przez ostatnie minuty. Już prawie o wszystkim zapomniałem.

–Proszę, oto potwierdzenie płatności - mówię - Dziękujemy za wybranie naszego hotelu!

–Dziękuję, do widzenia. –Do widzenia. Siadam z powrotem na krześle. Patrzę się w pustą przestrzeń

i zastanawiam się, czy dałbym radę się rozpłakać. To tylko teoretyczne przemyślenie, które nie ma absolutnie nic wspólnego z tym, jak się czuje. Nie pamiętam, kiedy ostatnio to robiłem. Kilka dni temu czułem łzy pchające mi się do oczu ze zmęczenia, kiedy wychodziłem do pracy. Pytam, czy mógłby spowodować to smutek. Odczuwam niepokój. Stałem się bardzo zgorzkniały. Moja przezorność szyje mi kaftan bezpieczeństwa i nikt nigdy nie będzie chciał się do mnie zbliżyć, bo ze związanymi rękoma nie odwzajemnię uścisku. Jacob na chwilę przestał bujać się na boki do jakiejś

Page 56: Sztuczne Ognie

tandetnej piosenki i spojrzał w moim kierunku. Nawet nie zauważyłem, kiedy wrócił.

–Wszystko w porządku? –Tak. Jestem tylko trochę zmęczony. –Nie tylko ty!

Udaję, że czaruję jakimiś liczbami w komputerze. Myślę o tym, że nie paliłem już od tygodnia. Nie stać mnie na papierosy. Zawężam spektrum moich marzeń i widzę tylko jeden, mały refleks w jego pryzmacie. Mówi mi, że nikotyna uratowałaby mi teraz życie. Pytam się wszechświata gdzie jest Pan Antoni, kiedy naprawdę go potrzebuję. Myślę o moim poprzednim marzeniu, o moim pięknym śnie. O serniku i wargach błądzących po mojej szyi. Czasami po prostu nie wiem, jak ciężko musiałbym pracować, żeby na to zasłużyć.

Jacob puścił Madonnę. Pamiętam tę piosenkę z dzieciństwa. Widzę tylko to, co moje oczy chcą widzieć. Jestem przemarznięty, kiedy moje serce nie jest otwarte*. Drzwi automatyczne otwierają się. Wchodzi nimi dwójka mężczyzn, obydwoje wyglądają na gości hotelu. Po jakimś czasie jest to dość łatwe do określenia. Widać pewność w ich ruchach, idą w stronę windy bez wahania. Wiedzą, gdzie się kierują. Obydwaj wyglądają dziwnie podobnie, poza tym, że jeden jest brunetem, a włosy drugiego już posiwiały. Mają na sobie identyczne koszulki polo, w zielono-białe pasy i jeansowe spodnie, w nieznacznie różniących się od siebie odcieniach. Słyszę w ich głosie północny akcent, twardy i niezrozumiały. W którymś momencie spojrzeli dziwnie na mojego współpracownika i powiedzieli coś, czego nie zrozumiałem. Zaśmiali się i weszli do windy. W jej lustrzanym wejściu zobaczyłem, jak jeden z mężczyzn w dziwny sposób chwyta drugiego za ramię. Kiedy drzwi automatyczne zamknęły się, Jacob zaśmiał się do siebie i pokręcił głową.

*Parafrazautworu Madonna - Frozen

Page 57: Sztuczne Ognie

–Co powiedzieli? - spytałem - W ogóle nie zrozumiałem ich akcentu.

–Spytali nas, czy nie chcemy wpaść do ich pokoju. Na początku nie zrozumiałem, po co mielibyśmy tam iść.

Zastanawiałem się, czy coś mogło im nawalić, telewizor albo nie wiem, klimatyzacja. Może światła. Chwilę później dotarło do mnie, że widziałem, jak na chwilę chwytają się za ręce. Uświadomiłem też sobie, że dobrze zrozumiałem jedno zdanie. Na początku wydało się wyrwane z kontekstu i nie miało sensu, więc je zignorowałem. "Jak myślisz, który jest ładniejszy?". Zamykam na chwilę oczy i zaciskam zęby. Otwieram je i przez sekundę patrzę na sufit. Nie mam siły, żeby sprecyzować, o czym myślę. poddaję się i wracam do pracy.

Page 58: Sztuczne Ognie

9

Siedzę teraz w klasie na czwartym piętrze i uczestniczę w

seminarium o psychologii. Pomieszczenie jest o tyle niesamowite, że

nigdy nie pomyślałbym, że „szkolna klasa” mogłaby tak wyglądać. W

pierwszej kolejności po raz setny zadziwia mnie to, że w sali jest

dywan. Pomarańczowo-niebieski, co akurat mnie drażni. Ławki są

czyste i ciężkie, wydają się przez to drogie. Pomieszczenie

wyposażone jest w całą masę sprzętu multimedialnego, rzutników i

takich tam. Zastanawia mnie, kiedy się tymi studiami zacznę

przejmować. Poza sesjami z części biologicznej, większość czasu na

tych zajęciach spędzam rysując w zeszycie lub leżąc na ławce i

podnosząc głowę jedynie w obecności wykładowcy, który i tak nie

zdaje się tym przejmować. Winą nie jest moje lenistwo czy

zarozumialstwo, ale wszystko, czego się podczas tych zajęć

dowiaduję, jest mi już znane. A nawet jeżeli nie, to są to wiadomości

łatwo przyswajalne, które zapamiętuję zaraz po tym, jak je usłyszę.

Więc pozwalam sobie na bycie niesprecyzowanym

jednokomórkowcem, który może kiedyś, za długie lata, wyewoluuje

w organizm bardziej zaangażowany do uczestniczenia w studiach.

Głównie, podczas tych wykładów, odczuwam poirytowanie. Cztery

lata ciągłej pracy ze sztuką doprowadza mnie do szaleństwa przy

najlżejszym nawet objawie herezji, w związku z czym

prawdopodobnie wyglądałem, jakbym dostał ataku epilepsji, kiedy

jeden z wykładowców powiedział, że kolorem przeciwnym do

niebieskiego jest żółty. Nie będę ciągnął tego tematu dalej. To zbyt

bolesne.

Page 59: Sztuczne Ognie

Kontynuuję siedzenie w ławce, wyczerpany i przemęczony po

nocnej zmianie, po której nie odespałem ani godziny, bo wreszcie

dorwałem Annie w mieszkaniu i mieliśmy okazję pogadać.

Narzekaliśmy na wszystko po kolei słuchając przy tym Morissey’a, a

niebiosa wiedzą, że jest nieszczęśliwy*. Moja współlokatorka planuje

zmienić pracę, dużo o tym rozmawialiśmy. Śmialiśmy się też z

ogłoszeń, w których poszukują mikrobiologów i neurochirurgów, jak

gdyby ludzie tak wykształceni mieli większy problem ze znalezieniem

pracy. Annie zaaplikowała o kilka śmiesznych pozycji dla żartu,

wliczając w to operatora żurawia. Siedzimy na tych wygodnych

kanapkach w salonie, ja na niebieskiej, ona na żółto-brązowej.

Biegam co chwilę do kuchni, żeby zamieszać w garnku makaron na

spaghetti, bo to przecież idealna potrawa na śniadanie. Annie je

plastry żółtego sera prosto z opakowania. Bez powodu, naszła ją

wewnętrzna potrzeba konsumpcji wyrobów mlecznych w

morderczym szale. Gryzie te płaty sera z wściekłością i śmieje się, że

ludzie teraz szykują dzieci do szkoły i piją poranną kawę, podczas

kiedy ja gotuję gar makaronu, a ona w ekstatycznym szale wrzuca w

swoje ciało ser, w przerwach zaciągając się papierosem.

–Dzienna porcja rafaello?

–Pytasz.

Moja przyjaciółka uzależniona jest od tych słodyczy i każdego

ranka, o ile się spotkamy, jemy po jednym. Chwila na złapanie

oddechu i zjedzenie orzecha zalanego kokosową pastą. Pyta mnie

potem, czy chcę, żeby skręciła mi papierosa, bo widzi, że nie

zapaliłem.

–Wiesz, że głupio mi ciebie prosić o papierosy – mówię.

–Gdybym nie chciała cię poczęstować, nie zrobiłabym tego.

*Parafrazautworu The Smiths – Heaven Knows I’m Miserable Now

Page 60: Sztuczne Ognie

–Zawsze mogę myśleć, że robisz to z uprzejmości, bo sytuacja

tego w jakiś sposób wymaga. Wiem, że nie jesteś na tyle głupia i mnie

za takiego też nie uważasz, ale tozobowiązanie ma swoje miejsce.

–W tym wypadku – odpowiada – ze szczerą ochotą

poczęstuję cię tym petem i obiecuję nie powtarzać sobie w głowie

„błagam, niech powie, że nie chce”.

–Niech będzie.

Palę szybko, bo zostało mi dwadzieścia minut, żeby

przetransportować się na uniwersytet. Nie chcę tym iść i skamlę jak

szczeniak, że nie mam siły, że chcę spać. Poprosiłem jeszcze szybko

Annie o przysługę. Nie mam pieniędzy na koncie w banku, bo

wszystko wypłaciłem, a chciałem zrobić zakupy w Asdzie, bo tak

wychodzi taniej. Po piętnastu minutach zmagań udało jej się zrobić

przelew, klnąc przy tym zaledwie kilka razy.

Więc jestem teraz na tym seminarium. Zamiast odpoczywać i

przygotowywać się na następną zmianę w pracy, jestem zmuszony

siedzieć tutaj, wbrew mojej woli. Niby pozwalam na to wszystko, ale

niewiele więcej mogę zrobić. Jestem w tym kraju tylko dlatego, że

postanowiłem studiować za granicą. Teraz tego nie chcę. Nie mogę

powiedzieć dlaczego. To zbyt ważne, zbyt istotne. To powód tak

kolosalny, że waży się na jego szali całe moje życie. Sam przed sobą

nie chcę się do niego przyznać, bo to co teraz robię i reprezentuję

sobą to oznaka porażki. Słabości, która mnie w tym miejscu trzyma,

bo nie mam odwagi całej mojej egzystencji rzucić na szalę ryzyka.

Czuję, że muszę z tym poczekać. Nasz wykładowca stuka na dziwnym,

pionowym ekranie monitora i mówi nam o dzisiejszych zajęciach.

Wywracam co chwilę oczami, bo uważam je za pozbawione sensu

bardziej niż dotychczas. Puści nam krótki fragment jakiegoś starego

filmu sci-fi o facecie, któremu usunięto mózg, ale za pomocą jakichś

magicznych fal nawiązuje on kontakt ze swoim ciałem. Film

Page 61: Sztuczne Ognie

przedstawia fragment, w którym poddają go eutanazji. Przebudza się

on w następnej scenie. Zabierają go do laboratorium, w którym

znajduje się jego mózg. Fragment został zatrzymany i padło pytanie

„co powiedziałbyś, gdybyś mógł zobaczyć własny mózg?”. Na chwilę

mnie to obudziło, bo pytanie było przebiegłe. Wszyscy zaczęli

dyskutować o tym, jak je zinterpretować. Grupa, z którą musiałem

wykonać jedno z zadań wideo siedziała obok mnie. Dobraliśmy się

zaraz na początku, bo byliśmy jedynymi ludźmi, którzy nie znali

nikogo innego. Nasz niepisany przywódca, Diana, zaczęła mówić z

ożywieniem o możliwościach zinterpretowania pytania. Wykładowca

krążył po klasie rozmawiając ze studentami. Słyszałem urywki

rozmów mojej grupy, ale byłem zmęczony żeby wdawać się w

dyskusję. Diana miała obrzydliwe irytującą tendencję do kłócenia się.

Czasami miała rację, ale w większości przypadków popełniała jeden

błąd, którego nie mogłem jej wybaczyć. Swoje subiektywne opinie

narzucała wszystkim wokół, rzadko kiedy pozwalając innym na

wyrażenie opinii. Nie była w tym procesie agresywna i mówię tutaj o

sytuacjach, kiedy na jakiś temat nie można udzielić jednoznacznej

odpowiedzi i jest to kwestia prywatnego odczucia. Nie była pewnie

świadoma i gdyby usłyszała teraz, że tak o niej myślę, zabiłaby mnie.

Była miłą dziewczyną, ale irytowało mnie to, że była zamknięta na

świat zewnętrzny, żyjąc w idealnym systemie podążania za

autorytetem i tytułem. Nie obchodziło jej, że mógłbym być bogiem w

jakiejś dziedzinie tak długo, jak nie miałem tego na papierze, więc nie

liczyła się z moją opinią. A nawet jak miałem udokumentowane, że

jestem mistrzem sztuk pięknych, czarodziejem rzeźbiarstwa i władcą

zjednoczonych królestw wizualnych, pozwalała sobie na ignorowanie

tego. Pierwszy raz dała znać o tym, że gardzi tym, co potrafię, kiedy

mieliśmy za zadanie zrobić prezentację multimedialną na jakieś

zajęcia. Mimo mojego niekończącego się powtarzania – że nie możesz

na jednej stronie użyć dwóch stylów dopasowania tekstu (bo według

Page 62: Sztuczne Ognie

niej wyśrodkowany napis i reszta tekstu od lewej wyglądała spoko),

że kolorystyka takiego projektu powinna być zrobiona w

monochromie (ale żeby napis się wybijał, kompletnie na serio myślmy

głośno o fioletowym napisie i żółtym tle), że czcionki z szeryfami są

obrzydliwe (a wyglądają według niektórych tak profesjonalnie).

Dowiedziałem się również o tym, że jeżeli wkleję jakiś obrazek na

slajd, to zobowiązuje mnie to do posiadania grafiki na każdej stronie.

Wszyscy się z tym zgodzili, bo to ogólne znana ludzkości wiedza, a ja

jestem ignorantem.

–Dobra, teraz, jeżeli mogę prosić chętnych, możecie śmiało

udzielać odpowiedzi na pytanie do tego fragmentu filmu.

Gary jest profesorem, z którym prowadzimy te seminaria. Nie

wyróżnia się jakoś specjalnie i wygląda w mojej opinii na nudną

osobę. Ma na sobie z reguły wytarte jeansy i koszulkę polo w

poziomie paski, biało-czerwone lub biało-granatowe. Kolor jego

włosów oscyluje pomiędzy jasnym blond a rudym. Ma cienkie włosy,

które sprawiają wrażenie, jak gdyby zaczęły już wypadać. Niedawno

urodziło mu się dziecko i dopiero co wrócił do prowadzenia naszych

zajęć. Inni studenci zaczęli udzielać odpowiedzi.

–Ja powiedziałbym, że ten mózg nie należy do mnie –

powiedział jakiś chłopak. Jego imię zaczynało się na „C”.

–Ja tak samo – mówi inna studentka, na którą wskazał Gary.

–Ja bym pewnie przeklęła.

Odpowiedzi były podobne, możliwe, że osoby, których

pomysły były w jakiś sposób skomplikowane, po prostu milczały. Nasz

wykładowca usłyszał wcześniej co ja bym powiedział, kiedy chodził

między grupami. Nie skomentował tego, ale widziałem, że nawet,

jeżeli to zrozumiał, to co najwyżej go to bawiło i uznał moją

odpowiedź za żart.

–Powiesz reszcie klasy jaki był twój pomysł?

Page 63: Sztuczne Ognie

Udałem zażenowanie, żeby złagodzić sytuację, bo

wyszedłbym na snoba. Znowu nie wiem, czemu obchodzi mnie

jakakolwiek opinia. Zapytałem głupio „ A muszę?”. Odpowiedział, że

jak nie chcę, to nie muszę. Mimo to zgodziłem się, bo pomyślałem

sobie, że jeżeli na sali jest ktoś, kto uzna to za interesujące, spróbuje

ze mną później porozmawiać albo nawiązać kontakt. A ja jestem

wygłodniały kontaktu z ludźmi wartymi dyskusji. Z aniołami dialogów.

-Czemu rzecz, na którą patrzę, zmusza samą siebie do

myślenia o tym, co powiedziałaby, gdyby mogła siebie zobaczyć.

Półtorej sekundy ciszy, potem salwa śmiechu. Najwidoczniej

wszyscy doszli do wniosku, że był to kiepski żart.

Profesor na następnym wykładzie użył czcionki Comic Sans MS. Chyba

mam mdłości. Czuję się, jakbym grał w Simsy.

Page 64: Sztuczne Ognie

10

Dzwonek do drzwi. Słyszałem wcześniej pukanie. Nie wiem,

jakim cudem dało radę mnie wybudzić, bo mam pokój na piętrze, a

drzwi do mieszkania i tak są na drugim końcu korytarza. Zbiegam na

dół w samych bokserkach. Nim otworzyłem, na szybko poprawiłem

jeszcze włosy.

–Dzień dobry! – mówi starszy pan w zielonym uniformie –

zamówienie z Asdy.

–A tak, dzień dobry.

–Trzech produktów brakowało, więc wybraliśmy substytuty,

jeżeli to Panu odpowiada.

Patrzę na wydruk mojego zamówienia i odczuwam

przerażenie. Nie wiem, jak moja twarz wygląda na zewnątrz, ale jej

mentalny odpowiednik wykrzywia się w bólu i rozpaczy. Zamienniki,

które przysłali są droższe. O wiele. Ponad dwukrotnie. A mi zostały

dwa funty w portfelu i nie stać mnie na dopłacanie.

–Przepraszam – pytam i czekam, aż miły Pan niosący mi

reklamówkę z mrożonkami spojrzy w moją stronę – ale skoro

przysłano mi inne produkty, powinienem za nie dopłacić różnicę, tak?

–He? – pyta – A, nie. Nic nie trzeba dopłacać. To na koszt

sklepu w związku z brakiem jedzenia, o które Pan prosił. Nie

odpowiadają Panu te produkty?

–Skądże, wszystko w porządku, tak tylko pytam –

odpowiadam – Do widzenia.

–Do widzenia.

Miły starszy Pan odchodzi. Zamykam drzwi. Biorę reklamówki

i staram się być spokojny. Układam je na blacie w kuchni. Potem

zaczynam tańczyć. Jasna cholera. Zamówiłem paczkę krewetek za

funt coś tam, bo nie stać mnie na drogie jedzenia, a oni przysłali mi

Page 65: Sztuczne Ognie

dwa razy większe opakowanie za pięć funtów. Na ich koszt. O innych

rzeczach nie wspominając. Od tej pory zamawiam tylko u nich,

najtańsze produkty i modlę się, żeby nie było ich na magazynie.

Opracuję na to jakiś schemat. Rozpakowuję jedzenie i chowam po

szafkach. Wczoraj wyczyściłem całą kuchnię w ramach mojej

dzisiejszej dostawy prowiantu, więc mogę teraz na spokojnie chować

wszystko w górnych szafkach, które wczoraj wyglądały jakby

nekromanta* próbowała sprowadzić je z powrotem do świata

żywych. Albo jakby została zarażona wirusem zombie i próbowała

odgryźć mi kończyny. Delektuję się widokiem mojego ulubionego

jedzenia. Gorąca czekolada, banany, krewetki, bekon, kaki (takie

wielkie chińskie owoce, które wyglądają jak pomidor skrzyżowany z

pomarańczą, a smakują jak niesamowicie słodka dynia, która

postanowiła kamuflować się cytrusowym posmakiem. Ich miąższ ma

konsystencję podobną do miękkiego awokado). Zjadam jakieś

miniaturowe ciasta jabłkowe w foremkach, które zawierają tak dużo

cukru, że zaczął on krystalizować się na ich powierzchni. Słyszę

kolejny dzwonek do drzwi.

–No siema, myślałam, że nie trafię.

Była to Agata. Zadzwoniłem do niej, żeby wpadła, to razem

rozwiążemy test z biopsychologii. Nie spodziewałem się, że tak

szybko przyjdzie. Musiała wziąć taksówkę. Ledwo zdążyła usiąść i już

pobiegła do sklepu po ziemniaki, bo zachciało nam się prawdziwego,

polskiego obiadu ze schabowymi. Wróciła po piętnastu minutach.

Błądziła chwilę po okolicy, nim udało jej się znaleźć otwarty sklep.

Poza ziemniakami, przyniosła ze sobą zamrożoną pierś z kurczaka, z

którą toczyliśmy walkę na wszystkie możliwe sposoby. Warto tu

*W świecie fantastyki nekromanta to czarownik obdarzony zdolnością przywoływania zmarłych do świata żywych.

Page 66: Sztuczne Ognie

wspomnieć chociażby o tym, że ubijaliśmy mięso butelką po winie, bo

nie mam tłuczka. Po ponad godzinie gotowania i siekania ogórków na

mizerię, siedliśmy w salonie i jedliśmy rozmawiając. Głównie

plotkując. Nie wiem, co myślę o Agacie. Jest z Polski, ale mieszka tu

już od dziesięciu lat. Cała jej rodzina przeniosła się do Wielkiej

Brytanii. Przeniosła się do Derby, bo nie zdała na wcześniejszym

uniwersytecie, na pierwszym roku psychologii. Nienawidzę oceniać

ludzi. Wszyscy jesteśmy sobie równi, jeżeli założyć, że wszystko zależy

od subiektywnego punktu widzenia. Jeżeli ktoś myśli bardziej

„przyziemnie”(jeżeli to słowo, którego szukam) i kręci go

interesowanie się życiem gwiazd, plotkami, uprawianie seksu w

klubowych toaletach czy upijanie się do nieprzytomności, niech to

robi. Jedyne co się liczy, to bycie szczęśliwym. Nie mówię tu o nikim

konkretnym - moje myśli znowu zboczyły gdzieś dalej. Wszystko

zależy od punktu widzenia. Nie mnie oceniać i potępiać. To, że sam

nie czerpię z tego żadnej radości nie znaczy, że dla kogoś innego nie

jest to rozwiązaniem. Zamyka się to niestety na tolerancji, bo ludzie

myślący w innym tokiem, nie nazywając ich tutaj „mądrzejszymi”, bo

nie wierzę w ten podział (bo niestety nie da się go zmierzyć, a iloraz

inteligencji jest jedynie wskaźnikiem predyspozycji, która

niekoniecznie jest wykorzystywana), nie dogadają się z pierwszą

grupą. Ja mimo to próbuję. Drugim problemem w moim kontakcie z

Agatą jest moje poczucie humoru, które mało komu odpowiada. Za

bardzo lubię bawić się infantylnymi insynuacjami, przepełnionymi

sarkazmem. Siedzimy teraz na moim łóżku i grzebiemy na swoich

laptopach. Zakładamy mi konto na jakiejś stronie randkowej, bo

znowu pomyślałem, że można by spróbować.

–Weź zaznacz tam z boku, żeby dodało ci zdjęcia z fejsa, to

nie będziesz się pierdolił i szukał po dysku – mówi Agata.

–A nie udostępni, że zrobiłem tam konto?

–Chyba nie.

Page 67: Sztuczne Ognie

Chwilę później pokazuje mi zdjęcia facetów, którzy jej się

podobają. Głównie są czarni. Zaczęliśmy dużo rozmawiać o związkach

i o tym, na czym dla nas polegają. W którymś momencie przytoczyła

pewien przykład.

–No bo przecież, jeżeli jestem w związku z facetem i pocałuję

się z dziewczyną, to to nie jest zdrada, co nie? No bo przecież to

dziewczyna.

Sięgnąłem ręką do małej szafki nocnej i wyciągnąłem

opakowanie różowych nalepek. Zerwałem taśmę, pod którą

były zapieczętowane i zerwałem jedną. Bez słowa przykleiłem

ją na czoło Agaty.

–To naklejka wstydu – mówię z absolutną powagą – możesz

ją zdjąć dopiero, kiedy przemyślisz to, co powiedziałaś.

–Co, chyba cię popierdoliło, że będę z tym chodzić na czole.

Wyjąłem drugie opakowanie, zielonych. Nakleiłem jej na

czole następną.

–Słyszałaś, co powiedziałem. Jeszcze jedna taka sytuacja i

lądujesz w szafie.

–Głupi jesteś – zaczęła się śmiać – przecież mam rację.

–A gdyby twój chłopak pocałował innego, byłoby tak samo,

tak?

–No nie! – mówi – ale z dziewczyną to inaczej.

–Nie. Wcale nie.

Nie kłóciliśmy się, mówiłem wszystko pół poważnie, pół

żartem, żeby łatwiej do niej dotrzeć. Mogła by się „wystraszyć”,

gdybym próbował sprowokować poważną dyskusję. Nie chcę z resztą

wysuwać jakichkolwiek argumentów w rozmowie z osobą, która

może uznać niektóre z nich za agresywne. Nad każdą wypowiedzią

długo myślałem, tak, aby mogła ją bez problemu przyswoić, nie

uznając jej jednocześnie za obelżywą. Chciałem by były jasne i

klarowne. Żeby o tym pomyślała i wyciągnęła własne wnioski. Bo

Page 68: Sztuczne Ognie

naprawdę ją lubię i chciałbym, żeby patrzyła na sprawy w bardziej

otwarty sposób. Chwilę później wzięła taksówkę i wróciła do domu,

było już późno. Z domu wysłała mi zdjęcie. Nie zdjęła naklejek.

Page 69: Sztuczne Ognie

11

Siedzę na moim łóżku, upijam się winem i jem jakieś ciastka.

Długo rozmawiałem dzisiaj ze znajomymi z mojej gildii o tym, że nie

mam ostatnio czasu z nimi grać i jak mnie to denerwuje. Potem

siedziałem na Skypie z Elizą, przyjaciółką z Polski i piliśmy razem,

każdy u siebie. Denerwowała mnie ciągłym paleniem w pokoju, bo ja

nie mogę tego robić w mieszkaniu. Byłem jednak już na tyle pijany, a

rak klekotał w moich płucach szczypcami na tyle głośno, że

pozwoliłem sobie ten jeden raz zapalić. Kiedy później poszedłem po

herbatę i wróciłem, dotarło do mnie jak okropny był to pomysł. Cały

pokój śmierdział fajkami. Na dodatek rozlałem wino na dywanie i

musiałem je szorować gąbką z proszkiem do prania. Tak, tą samą

gąbką co zawsze. Leżałem na łóżku i paliłem następnego papierosa.

Jedyne co do mnie docierało, to muzyka lecąca z laptopa. W którymś

momencie przerwałem rozmowę z Elizą i powiedziałem, że jestem

zmęczony i mam ochotę pójść spać. Wyłączyłem rozmowę na Skypie i

usiadłem. Patrzyłem się beznamiętnie w ścianę. Alkohol zaczął powoli

uderzać do mojej głowy i odniosłem wrażenie, że coś nie jest na

miejscu. Zacząłem czuć się niesamowicie obco. Samotny.

Kładę się na łóżku, na plecach. Zakrywam głowę poduszką i

zwijam się w kłębek, bujając się na boki, ignorując rytm muzyki. Uderza mnie zapach wina odparowującego z dywanu. Playlista w laptopie zdaje się ciągnąć bez końca i nie wiem już nawet, ile piosenek odsłuchałem. O czymś dramatycznie myślę. W mojej podświadomości toczy się walka. Słyszę cichy, stłumiony dźwięk. Jak gdyby ktoś niesamowicie cicho grał na jakimś instrumencie dętym.

Page 70: Sztuczne Ognie

Potem słyszę projekcję dziwnego, elektrycznego dźwięku. Brzmi jak szarpnięcie o struny harfy, ale pozostawia za sobą elektryczny podźwięk. Wiem, czyja to piosenka, ale nie pamiętam nazwy. Wiem, że masa ludzi ją uwielbia, ale do mnie nigdy nie docierała. Leżę na łóżku wykręcając kończynami we wszystkie strony, doprowadzam sam siebie do szaleństwa i wykrzywiam twarz w grymasie. Wkładam róg kołdry do ust i zagryzam. W mojej głowie panuje chaos, próbuję go uporządkować. Czuję, że nie chcę tego robić i będzie mnie kosztowało ogromny wysiłek, żeby sprowadzić cały ten proces myślowy na jeden, konkretny tor. Wyciszam się i skupiam. Nie chcę przez to przechodzić, ale jeżeli nie przełożę na słowa tego szaleństwa, będzie się jedynie pogarszać. Wstaję. Potykam się przy tym o drewnianą nogę łóżka. Staję przed małym lustrem, w którym odbija się lampa i poduszki. Jest wysokie i wąskie. Widzę moją twarz, opuchniętą i wysuszoną. Ten ktoś w lustrze, kto teraz zdaje mi się obcy, przełyka ślinę i otwiera usta. Zadrżała mu dolna warga.

–Jest źle. Wiesz o tym - mówi - Zrób coś wreszcie. Patrzę dalej w swoje odbicie. Nie podoba mi się, że to co

wypełzło z moich ust nie było... Na tyle konkretne, na ile bym chciał. Było zbyt ogólne i rozpaczliwe. Proszę sam siebie o ukierunkowanie myśli, o sprecyzowanie czemu, do cholery, czuję się tak okropnie. Jestem pijany i wcale nie jest to takie łatwe. Wspomnienia mam rozedrgane, przeplatają się jak nigdy.

–Jest źle. Wiem o tym - mówię - Dobrze wiem czemu. Za dużo o myślałem przez ostatnie dni. Albo po prostu za

bardzo wszystkim się przejmowałem. Ma to swoje odzwierciedlenie w moich snach. W tych niekontrolowanych marzeniach które snuję za dnia. Które wyplatam z siebie jak nici, jedna po drugiej. Wyprułem ich z siebie niesamowicie dużo na przestrzeni lat i chyba powoli zaczynam się rozlatywać. Jestem ciekaw, gdzie one wszystkie przepadają. Skręcam w lewo i otwieram drzwi od mojego pokoju, chwytając przy tym jednocześnie szklankę z komody. Idę korytarzem i kieruję się w stronę schodów. Schodzę na dół i zapalam światło w

Page 71: Sztuczne Ognie

salonie. Potem w kuchni. Wyciągam z kieszeni swetra paczkę papierosów. Otwieram drzwi na taras i kucam w przejściu odpalając peta. Głowę chowam w kolanach. Ściskam ją kolanami i lekko kiwam się na boki. Kiedy wypuszczam dym wiatr wdmuchuje go z powrotem do moich ust. Zostawiłem otwarte okno w pokoju (co przy okazji znaczy, że po powrocie na piętro przejrzę wszystko milion razy w poszukiwaniu pająków). Słyszę muzykę dobiegającą zza okna. Wciąż leci ta sama piosenka. Dziwi mnie to, bo myślałem, że minęło o wiele więcej czasu. Otwieram usta. Wciąż ten sam utwór, który zaczął krążyć po mojej głowie i którego tekst znalazł swoje przełożenie w mojej głowie. W myślach, które do tej pory były nieokreślone i nie mogły znaleźć słów. Teraz zaczynałem widzieć klarowniej i nabrałem na tyle odwagi, by pozwolić muzyce na wyplatanie moich obaw ustami.

–Nasza miłość, w kłębku przędzy*. Przygryzam dolną wargę i prawdopodobnie wyglądam,

jakbym był pogrążony w rozpaczy. Ale nie jestem. Nic nie czuję. A jeżeli czuję, to skutecznie to blokuję. Nie mam siły myśleć czy mówić o tym, co się wydarzyło do tej pory. Bo teraz to nieistotne. Ważne jest jedynie to, żebym o tym nie zapomniał. O drodze, którą przebyłem do tej pory. Żeby być teraz tutaj. Muszę o tym wszystkim pamiętać. Bo życie nagrabiło sobie u mnie gigantyczny dług i mam szczerą nadzieję, że wreszcie go spłaci. Przepracowałem więcej niż powinienem i nie czuję, żebym został za to wynagrodzony. W chwilach takich jak ta żałuję, że nie wierzę w boga. Mógłbym teraz obwinić go za całą niesprawiedliwość tego świata albo wmówić sobie, że wszystko jest częścią boskiego planu i muszę czekać na znak. Bo tak powinno być. Ale nie jest. Pozwolę więc sobie dźwigać na własnych barkach cały ten ciężar, a żal mieć będę tylko do siebie. Chociaż nie powinienem. Czuję jednak, że tylko ja jestem odpowiedzialny za każdy krok, który podjąłem. Nie mam nikogo, żeby

*Parafraza tekstu Bjork - Unravel

Page 72: Sztuczne Ognie

obarczyć go ciężarem moich problemów. I właśnie przeszło mi przez myśl, że gdyby ta druga osoba była obok mnie, to również bym tego nie zrobił. Odpowiadam za swoje zmartwienia tylko przed sobą, a jestem wystarczająco silny, żeby dać im radę. Zaczynam trzeźwieć. Chwytam za butelkę, odkręcam nakrętkę, którą wcześniej przedziurawiłem korkociągiem. Myślałem, że ma korek.

Wspinam się po schodach. Słyszę hałas dobiegający z zza ściany. Ktoś uprawia seks. Staję na chwilę w miejscu żeby przysłuchać się skąd dobiega dźwięk. Czysta ciekawość. Oczy wychodzą mi z orbit. Hałas dochodzi z tego mieszkania, z pokoju Lindy. Wszyscy jesteśmy ludźmi, stosunek płciowy to coś naturalnego, nie ma co się dziwić. Jednak, zważywszy na pewne okoliczności, mam prawo być zaskoczony. Jestem w domu od rana i nie widziałem, żeby ktokolwiek tu przychodził. Jestem wręcz pewien, że nie mogła mieć żadnych gości. Ani śladu rozmów, odgłosu otwieranych drzwi, butów w przedpokoju. Absolutnie nic. Istnieją trzy opcje. Pierwsza, cyber seks. Chociaż wątpię. Nie wygląda na osobę, która wdaje się w kontakty przez internet. Druga opcja, masturbuje się. Nigdy nie rozumiałem kobiet, więc i teraz pozwolę sobie na ignorancję ich natury i tego, że są w stanie być tak głośne podczas zabawiania się ze sobą. Straszna ze mnie świnia, generalizuję tak wszystkie osoby przynależące do jakiejś płci. Z drugiej strony, może to faktycznie jest warte głębszego przemyślenia? Może istnieje jakiś powód, który jest mi nieznany, a który ma wpływ na to, że kobiety podczas stosunków seksualnych są „hałaśliwe”. Jednak to nie podchodzi pod jakiś tam hałas, to wokalne trzęsienie ziemi, podczas którego płytom tektonicznym towarzyszy niemała dawka ekstazy. Mimo wszystko. W trzecim scenariuszu jestem zboczeńcem, a moja współlokatorka tak naprawdę gorliwie się modli. Puszczam tą sytuację w niepamięć i wracam do pokoju. Patrzę na zawartość szklanki, którą ze sobą przyniosłem. Jest pusta. Nie pamiętam, kiedy zdążyłem się z niej napić. Ale nawet na trzeźwo mi się to zdarza i wiecznie jestem zdumiony pustymi kubkami po kawie.

Page 73: Sztuczne Ognie

Odczuwam głód, ale zmęczenie bierze górę. Opadam z sił i jestem zły na to, w jaki sposób o wszystkim myślę, jak odnotowuję moje własne przemyślenia i ubieram je w słowa. Chcę wrócić do mojego obiektywnego "ja", kiedy to nie melodramatyzowałem i byłem sam sobie obserwatorem własnego życia, który patrzył na nie z dystansem. Kładę głowę na poduszce i zamykam oczy. Nie wyobrażam sobie jutrzejszego dnia. Ani żadnego innego. Dezintegrację razy jeden poproszę, na wynos i frytki do tego. Moje życzenie chyba się spełnia, bo słyszę teraz wybuch. Światła odbijające się w oknie. Tylko blask, bo już prawie śpię. Wspomnienie eksplozji. Rozpoczynam moją hibernację, a tłem snu stają się kolory tańczące po ścianach. Eksplodujące Fajerwerki.

Page 74: Sztuczne Ognie

12

Nigdy nie byłem przywiązany do mojej rodziny. Złożyło się na to niesamowicie wiele okoliczności, których opisanie przysporzyło by mi sporego bólu głowy i kryzysu egzystencjalnego. A jednak stoimy teraz tutaj wszyscy, na stacji Orlenu. Nie do końca uświadomiłem sobie jeszcze, co się dzieje. Jest po północy, okolice pierwszej. Absolutny mróz, każdy trzyma w ręku kawę lub herbatę. Eliza tańczy na głównej drodze, robiąc przy tym pokraczny moon walk i blokując przejazd dla jakichkolwiek pojazdów. Śpiewamy przy tym większość kawałków, które do tej pory przerabialiśmy w nieskończoność podczas wieczornych spacerów. Dziadkowie umierają ze śmiechu, bo zaczęliśmy gestykulować do jednej z piosenek Tori Amos. Mamy jeden głupi układ, który zawsze wykonujemy. Każdy ruch poparty jest częścią tekstu, wygląda to dość komicznie biorąc pod uwagę, że mamy pokrywającą sięw stu procentach koordynację. Po tej samej stronie ulicy, jednak trochę dalej, bliżej głównej autostrady stoi trójka ludzi. Starsza para i młodsza od nich dziewczyna, która zdaje się być ich córką.

–Pójdę spytać, czy też czekają - mówi mój ojciec - może wiedzą, czemu się spóźnia.

Eliza zaczęła nucić jakiś kawałek z lat osiemdziesiątych, moja babcia znowu wybuchła śmiechem, wypuszczając jednocześnie dym z płuc. Zgniotła papierosa na chodniku i wyciągnęła następnego.

–Chcesz? - spytała, machając w moją stronę paczką. Ojciec zdążył wrócić i powiedział, że ta młoda dziewczyna też

będzie jechała ze mną autokarem. Wykonał też telefon do kierowcy i dowiedział się, że za dziesięć minut będzie na miejscu. Matka znowu wybuchła płaczem.

–Uspokój się - mówię - Dramatyzujesz. To tylko życie. Wrócę na wakacje.

–Ja się boję, że sobie tam nie poradzisz.

Page 75: Sztuczne Ognie

–Co za różnica - odpowiadam beznamiętnie. –Jak możesz tak mówić! Palę papierosa rozglądając się przy tym po okolicy.

Wybucham śmiechem, bo widzę, że Eliza przeszła moonwalkiem dobre trzydzieści metrów i znika za budynkiem super marketu wykrzykując przy tym tekst "SmoothCriminal". Będzie mi tego trochę brakowało. Czuję, że wszyscy oczekują ode mnie objawu empatii. Żebym wspomniał chociaż, że będę za nimi tęsknił. Ale nie będę. Jestem zbyt podekscytowany tym, że wreszcie dokonuję tej wielkiej zmiany, że wreszcie zresetuję swoje otoczenie i zacznę wszystko od nowa. I chociaż powinno mnie to wrażenie przepełnić w całości, powinienem być przepełniony emocjami, to nie mogę ich w sobie zebrać. Przestępuję z nogi na nogę i oglądam przy tym czubki swoich zdartych trampek. Jest na nie za zimno, powinienem był wziąć inne buty. Teraz, kiedy o tym myślę, w torbie mam parę ocieplanych. Zmienię je w autokarze, który właśnie wjechał na parking, doprowadzając moją matkę do kolejnej salwy płaczu. Kierowca wychodzi z pojazdu i odpala peta, ignorując przy tym nowych pasażerów, którzy bombardują go pytaniami. Wygląda na krytycznie zmęczonego.

–No, wsiadać - mówi - tam w środku naklejki dostaniecie na bagaż.

Biorę od ojca torby i wrzucam je do bagażnika. Druga pasażerka, która się ze mną dosiada robi to samo. Pytam kierowcę, ile zostało czasu do odjazdu. Pytam czy robi sobie teraz jakąś dłuższą przerwę. Odpowiedział, żeby wsiadać, bo już jedziemy dalej. Bo i tak jesteśmy spóźnieni. Matka rzuca mi się na szyję i całuje mnie w policzek. To prawdopodobnie najbardziej niezręczna sytuacja w moim życiu, a moje nieobeznanie w tym, jak powinienem zareagować podczas interakcji z innymi ludźmi owocuje wewnętrznym błaganiem, że mieć to już za sobą.

–Bądź dzielny, dasz sobie radę.

Page 76: Sztuczne Ognie

Przez połowę mojego życia kłóciłem się z tą kobietą, będącą epicentrum wszystkich domowych kłótni, a teraz oczekiwane jest ode mnie, żebym okazał jakieś uczucia. Nie żeby mi cokolwiek przeszkadzało na chwilę obecną, bo jesteśmy na poziomie bezprecedensowego tolerowania siebie nawzajem. Po prostu wydaje mi się to nie na miejscu. Zbieram w sobie całą empatię jaką posiadam.

–Aha - odpowiedziałem. Wsiadam do autobusu razem z drugą pasażerką. Były tylko

dwa wolne miejsca. Zajęła to przy oknie. Siadam na swoim i rozglądam się po wnętrzu. Jest stosunkowo ciasno. Upycham torbę i laptopa pod siedzeniem, w nogach. Staram się usiąść stosunkowo wygodnie i dociera do mnie, że powinienem spojrzeć przez szybę i pomachać rodzinie i Zofii. Wywracam oczami, zbieram w sobie resztki siły i patrzę w ich stronę wykonując horyzontalny ruch ręką. Wszyscy jak jeden mąż zaczęli machać w moją stronę, niektórzy zaczęli przy tym ryczeć. Cały autobus spojrzał się w moją stronę. Albo przynajmniej wydało mi się, że czuję na sobie spojrzenie pasażerów siedzących w okolicy. Poczułem, że wypadałoby to jakoś skomentować, bo sytuacja znowu jest niezręczna.

–Ach, ta rodzina - powiedziałem bez przekonania. Sprawdziłem jeszcze po raz ostatni, czy mam dostęp do wi-fi.

Założyłem słuchawki na uszy i ustawiłem w telefonie losowe odtwarzanie piosenek. Autokar ruszył, dzięki boże i nie muszę już czuć się zobowiązany do nawiązywania kontaktu z kimkolwiek. Zamknąłem na chwilę oczy i prawdopodobnie od razu zasnąłem. Widziałem jeszcze przez niedomknięte powieki, jak moja sąsiadka grzebie coś w telefonie i przekłada mentolowe papierosy do kieszeni kurtki. Śniąc obmyślałem plan nawiązania z nią kontaktu podczas wspólnego wyjścia na szluga, jeżeli będziemy mieli częste postoje. Dwadzieścia cztery godziny zlecą szybciej.

Page 77: Sztuczne Ognie

Stanęliśmy. Jeszcze jesteśmy w Polsce, bo nie dostałem powiadomienia o roamingu. Pasażerowie zaczęli wychodzić na zewnątrz i widzę moją współpasażerkę walczącą z gąszczem toreb i ładowarek.

-Przepraszam, Pani wychodzi na zewnątrz? - pytam. –Ta, idę zapalić. Również postanowiłem wyjść, czując w tym okazję na

nawiązanie rozmowy. Wytaczamy się z wnętrza autokaru i stajemy na uboczu, obok dużego tira. wyciągam paczkę i odpalam papierosa.

–Masz ogień? –Jasne, proszę - odpowiadam. –I nie mów do mnie tak wyniośle, kurde - mówi - Aga jestem. –Damian, miło mi. –Też do Londynu, co? - pyta mnie Aga. –Trochę bardziej na północ, Derby. –Nawet nie wiem gdzie to dokładnie, ale coś kojarzę. Rozmawialiśmy potem chwilę o papierosach. Paliła dokładnie

te same fajki co moja matka. Jak tak o tym myślę, to dużo osób je pali. Kiedyś próbowałem mentolowych slimów ale nie sposób się do nich przyzwyczaić. Są słabe i mdłe. Prawdopodobnie nie przerzucę się nigdy z niebieskich. Czasami palę czerwone, ale to tylko wtedy, kiedy jestem pijany i mam naprawdę zły humor. Wróciliśmy do środka autokaru. Zaczęliśmy więcej rozmawiać. Kiedy powiedziałem jej, że to pierwszy raz, jak jadę do Anglii, wyglądała na odrobinę zszokowaną.

–O kurde, nie żartuj! - mówi - Ale będziesz miał przygodę. Do pracy, co?

–Na uniwersytet. Cudem się dostałem, ale pracy też będę szukał.

Zaczęła mi opowiadać o swoich doświadczeniach z życia w Anglii, o swoim chłopaku i pracy. Rozmawialiśmy przez sporą część podróży i razem wychodziliśmy na papierosy. Czas leciał stosunkowo szybko i niewiele się działo.

Page 78: Sztuczne Ognie
Page 79: Sztuczne Ognie

13

Idę przez czerwony most wykuty ze stali. Wygląda, jakby ktoś wytopił go z pojedynczej formy. Nie widać, w których miejscach poszczególne części zostały ze sobą pospawane. ciągnie się na kilkaset metrów, a po jego dolnej części można iść pieszo, jak gdyby był przeznaczony do spacerów. Nie ma jednak żadnych barierek i wydaje się, że to strasznie nieodpowiedzialna konstrukcja. Sprawia wrażenie dziwnie żywej i gorącej, jakby sam się rozbudowywał. To wrażenie nie ma jednak uzasadnienia, bo most jest ukończony. Pośrodku stoi jakaś kobieta. Teraz już nie pamiętam jakiego koloru były jej ubrania, ale wydaje mi się oczywiste stwierdzić, że była to biała suknia. Jak gdyby była to najbardziej prawdopodobna opcja. Stoi na tej czerwonej, podłużnej beli mostu i patrzy się przed siebie. Nie ma wiatru, a odgłosy z miasta znajdującego się na drugim końcu wybrzeża zdają się być stłumione i niewyraźne. Przechylam ciało na lewy bok i patrzę w dół. Pode mną znajduje się jakiś zbiornik wodny. Możliwe, że jest to ocean. Podnoszę tors i widzę, że ktoś stoi przede mną. Dostrzegam krawędź białego materiału, ale nie mogę się do końca wyprostować. Patrzę na jej nagie stopy. Słyszę głos.

–Myślisz, że to już?

W ustach czuję irytujący niesmak, nazywany przez wielu "kapciem". Jakby żółć zalewała mi usta, jednocześnie odsysając je z jakiejkolwiek wilgoci. Powoli otwieram oczy i patrzę przed siebie. Pierwsze wrażenie jakiego doświadczyłem, to zapach autobusowej tapicerki uderzającej mnie w nozdrza. Za oknem widzę las, droga wygląda na autostradę. Drzewa po mojej prawej. Są wysokie i przesycone igłami, wyciągającymi się na boki, żeby złapać promienie słońca. Co do niektórym roślinom brakuje jednak refleksu i prawdopodobnie za kilka godzin dopiero ich nastroszone liście uspokoją się na wieść o tym, że niebo jest zachmurzone aż po

Page 80: Sztuczne Ognie

horyzont. Patrzę w dół, na pędzący pod moimi nogami asfalt, na białe linie uciekające mi spod stóp. Dociera do mnie, że jadę po lewej stronie autostrady. Patrzę w stronę Agi. Ma otwarte oczy, wygląda, jakby obudziła się już dawno temu. Wyciągam z torby butelkę z wodą i rozpadający się sernik, z którego śmiała się przez całą drogę. Większość podróży spędziłem na próbie dobrania się do niego bez niepotrzebnego rozrzucania go po okolicznych siedzeniach.

–Gdzie jesteśmy? - pytam. –W Anglii, no. Zdziwiłbyś się chociaż. –Mhm. Dziwię się tym, że jazda po innym pasie mnie nie zaskoczyła.

Do szału jest w stanie doprowadzić mnie kartka leżąca pod irytująco nieprawidłowym kątem względem stołu, jak gdyby miało to jakieś znaczenie. Jestem chodzącą, niezdiagnozowaną nerwicą natręctw i nawet podetrzeć muszę się parzystą ilość razy. A mimo to nie przeszkadza mi, że jadę wbrew prawom fizyki pojazdem, którego kierownica znajduje się w opozycji do obranego pasa autostrady. Wjeżdżamy na przedmieścia jakiegoś większego miasta. W tle widziałem zabudowania miejskie, oddalone o długie kilometry od miejsca, przez które teraz przejeżdżamy. Może to po prostu jakaś okoliczna wioska. Nie czuję, że jestem w innym kraju, co jest odrobinę zaskakujące. Dotychczasowe wyjazdy za granicę ograniczone były do wizyty w Berlińskim Zoo i przekraczania granicy z Republiką Czeską, żeby kupić piwo "Złoty Bażant" tuż przy przejściu granicznym. Jestem teraz na wyspie, oddalonej od mojego miasta o tysiąc pięćset kilometrów, widzę chmarę mew lecących nad miastem niczym jakaś kosmiczna mgławica, nad dachami starych kamienic zbudowanych z czerwonej cegły. Nic mnie nie dziwi i nie zaskakuje. Im bliżej centrum jesteśmy, tym więcej brudu i zamieszania w mieście. Więcej czerwonych budek telefonicznych, szkarłatnych autobusów i żółtych taksówek. Więcej ludzi o ciemnej karnacji, ludzi każdej karnacji. Jak na osobę, która żyła dwadzieścia jeden lat w kraju nie przepuszczającym przez swoje granice żadnych imigrantów,

Page 81: Sztuczne Ognie

jestem dziwnie niewzruszony mnogością ras i subkultur, które teraz oglądam przez okno autobusu.

–Ale jak wyjdziesz, to dopiero poczujesz ten kraj - mówi Aga - wszędzie śmierdzi.

–Czym? –Brudem i syfem. –Trochę przesadzasz - odpowiadam - jak tak patrzę na ulice,

to wcale nie jest tak krytycznie. –Jeszcze zobaczysz później, tutaj wszyscy mają wyjebane i

wywalają śmieci gdzie się da - tu przerwała na kilka dłuższych sekund i zaczęła rozglądać się po okolicy - A tak w ogóle, to jesteśmy na miejscu.

–Już ? –No. Wysiadamy z autobusu. Wygrzebuję z torby mój bilet, na

którym mam jakieś czarodziejskie naklejki, które zwrócą mi prawa do mojego bagażu. Podchodzę do kierowcy, wyrzucającego z wnętrza pojazdu wszystko jak leci. Trzymam w powietrzu mój bilet i kojarzy mi się to ze sceną z "Piątego Elementu" i prawie wrzasnąłem "Multipass". Po chwili odbieram moje dwie, wielkie torby, dygocące na rozklekotanych kołach. Widzę jakiegoś chłopaka u boku Agi. Nawet nie zauważyłem, kiedy się pojawi.

–Ej, Tomek, to mój kolega z podróży - mówi - Pierwszy raz tu jest, pokażemy mu gdzie stacja.

–Hej, miło mi - odpowiadam. –No siema. Dużo masz jeszcze czasu? - pyta mnie Tomek. –Prawie dwie godziny. –To jeszcze ci pokażę gdzie kartę SIM można kupić, żebyś nie

zginął tutaj i miał jak po pomoc dzwonić - zaśmiał się. Odprowadzili mnie na główną stację i pokazali budkę, w

której jakiś młody chłopak siedział przy biurku i tasował broszurami sieci telekomunikacyjnych. Aga spojrzała w moją stronę.

Page 82: Sztuczne Ognie

–No, to dasz sobie radę - mówi - tutaj masz mój numer, jakbyś się zgubił albo coś poszło nie tak, to dzwoń od razu. Tomek, też mu daj swój numer.

–Spokojnie, dam sobie radę. –A tobie co, instynkt macierzyński się włączył? - zadrwił

Tomek. –Może mi się kurwa włączył, co tobie do tego. Zaczęli się kłócić na środku ulicy i chwilę potem odeszli w

stronę parkingu. Stałem tak jeszcze na chodniku kończąc papierosa, którego wcześniej odpaliłem i czekałem, aż znikną za zakrętem, żeby móc zacząć panikować. "Okej" mówiłem do siebie, "teraz się zaczyna karambol. Jesteś w Anglii. Chyba. Tak to wygląda. Masz kasę, laptopa i kompletny nieogar w głowie. To dobry początek". Wziąłem bagaże, z którymi ledwo co byłem się w stanie poruszać i ruszyłem w stronę budki, do młodego araba, który sprzedawał karty SIM. Dotarło do mnie, że to pierwszy raz w życiu, jak będę musiał dogadać się z rodowitym Brytyjczykiem i nie byłem do końca przekonany, jakiego akcentu się spodziewać. Jedyne, co byłem w stanie z siebie wykrzesać na tą chwilę to "Cześć, ja być ziemniak, pomoc", jednak postanowiłem zmobilizować się i ułożyć odrobinę bardziej skomplikowane zdanie.

–Dobry wieczór - zacząłem - chciałbym kupić kartę O2. W tym momencie doszło do jednej z większych komplikacji,

jakich mogłem się spodziewać. Aż po dziś dzień podtrzymuję wersję, że mój angielski był tak dobry, że arab doszedł do wniosku, iż muszę być rodowitym mieszkańcem Anglii. Z jego ust wypełzła kompilacja dźwięków, których nie raczyłem się spodziewać. Trzykrotnie prosiłem go, żeby zwolnił i wytłumaczył mi wszystko na spokojnie, spędzając przy tym pięć minut na tłumaczeniu mu, że to pierwszy raz jak jestem w Wielkiej Brytanii i jest pierwszą osobą, z którą mam okazję się skomunikować. Powiedział mi, że muszę rozmienić pieniądze, bo nie ma drobnych. Poszedłem do drugiej budki, zostawiając przy tym ze stresu wszystkie torby w kompletnie innym miejscu, żeby kupić gumę

Page 83: Sztuczne Ognie

do żucia (w ramach informacji - paczka gum starczyła mi na dwa miesiące). W kasie zostałem obsypany ciężkimi monetami, których nie byłem w stanie za żadną cholerę zidentyfikować, bo nie przyszło mi do głowy, żeby zaznajomić się z tutejszą walutą. Wracam do mojego araba i podnoszę bagaże, które o dziwo wciąż były na swoim miejscu. Kupiłem od niego kartę, która nie chciała działać i dobre dwadzieścia minut spędziliśmy na gadaniu o pierdołach, kiedy to raz po raz uruchamiałem mój telefon od nowa z nadzieją, że w końcu zadziała. Obydwie karty, moja stara, polska z t-mobile oraz nowa, brytyjska karta O2 miały zablokowany dostęp do sieci, mimo dobrego zasięgu.

–Po co przyjechałeś do Anglii? - spytał mnie. –Studia. –Czemu akurat tutaj? –Nie dostałem się na ten sam kierunek w Polsce –

odpowiedziałem - próg był wysoki. Wciąż do mnie nie dociera, jakim cudem przyjęli mnie tutaj.

Chwilę później pożegnałem się z ekspedientem, który poświęcił o wiele więcej czasu niż powinien na walkę z moim telefonem. Bez skutku, niestety. Przeszedłem na drugą stronę ulicy, przy czym prawie rozjechał mnie samochód, bo jakoś nie dotarła do mnie nieobecność pasów. Wchodzę na główny dworzec, "Victoria Coach Station" i rozglądam się za rozkładem jazdy. Moją uwagę odwrócił jednak gołąb, który chodził w tą i z powrotem przez główny korytarz, ignorując przy tym obecność ludzi. Wydało się to co najmniej dziwne, biorąc pod uwagę, że gołębie w Polsce były raczej płochliwe. Znalazłem numer mojego autobusu na elektronicznym rozkładzie jazdy. Wyszedłem jeszcze na chwilę przed budynek żeby zapalić. Zastanawiało mnie, jak prawo ma się tutaj do palenia papierosów i czy kogokolwiek to obchodzi, bo nie byłem pewien, czy mam bać się nadchodzących z daleka policjantów. Potem przypomniało mi się, że nie mam pojęcia gdzie się na dobrą sprawę znajduję, biorąc tu pod uwagę geografię mojego zdrowia

Page 84: Sztuczne Ognie

psychicznego, oraz faktu, że nie mam dostępu do komórki. Nie mam jak poinformować rodziców o tym, że żyję, co jest zaskakujące, ani jak zadzwonić do Steve’a. Jest to kolega miłej Pani, u której wynajmuję mieszkanie. A raczej będę wynajmował zaczynając od dziś wieczór. Znalazłem pokój w kamienicy, w której obecnie mieszka trójka innych ludzi. Ofertę znalazłem na jakiejś stronie internetowej. Wpłaciłem już zaliczkę i sprawdziłem dokładnie moich przyszłych wynajemców, ich adresy e-mail i informacje o firmie. Nie miałem jak obejrzeć mieszkania wcześniej, więc musiałem się upewnić, że na wypadek gdyby byli oszustami, są autentycznymi, istniejącymi osobami, na które będę mógł napuścić organy władzy. Po upewnieniu się, że są fizycznymi, istniejącymi jednostkami, wybiegającymi autentycznością poza moją niezdiagnozowaną schizofrenię, podpisaliśmy umowę, bazując na przesyłaniu sobie zeskanowanych dokumentów. A teraz muszę jakimś cudem skontaktować się z ich kolegą, Stevem, który zaoferował się podwieźć mnie do mieszkania z centrum miasta. Mimo, że wszystko jest ustalone, to żyję w przeczuciu, że wszystko jest jedną wielką ściemą i dziś wieczór skończę w przytułku o suchej bułce i kranówie.

Wracam do środka stacji autobusowej, biegam pomiędzy stacjami i szukam numeru dwadzieścia trzy, z którego to za dwadzieścia minut odjadę w stronę Derby. Siadam na plastikowym, niewygodnym krześle i rozglądam się. Z czystą ciekawością oglądam twarze ludzi i przypomina mi się, jak kiedyś moja nauczycielka od rzeźby, która prowadziła te zajęcia z ceramiki opowiadała, o mieszkaniu w bodajże Belgii. Zachwycała się wtedy tym, że czarnoskóre kobiety mają najpiękniejsze twarze i zawsze w autobusach gapiła się na nie z fascynacją, produkując szkice w notesach i zeszytach. Zwracam teraz na nie szczególną uwagę i analizuję każdy szczegół twarzy, próbuję zrozumieć to zafascynowanie. Kiedy tak dokonuję dogłębnego rozeznania w strukturze nosa jednej z siedzących naprzeciwko mnie kobiet,

Page 85: Sztuczne Ognie

dostrzegam starszego Pana siedzącego po jej prawej stronie i zaskakuje mnie, że jego twarz wygląda znajomo. Otworzył usta.

–Dzień dobry.

Page 86: Sztuczne Ognie

14

–Dzień dobry - odpowiadam. Patrzę się na tego starszego Pana siedzącego przede mną,

obok tej niesamowicie ładnej, czarnej Pani. Jakby poznaję jego skórzaną kurtkę i dziwnie młodzieńcze spojrzenie i zaczynam kojarzyć, że widziałem go w autokarze do Londynu. Nie pamiętam, czy wsiadł w Polsce czy już w Berlinie, ale pamiętam go z widzenia.

–A, ja z Panem jechałem tym busem! - mówię. –Ano. Siadam koło niego i mówię, że to niesamowita ulga jechać z

kimś, kogo kojarzę chociaż z widzenia. Ma na imię Zbyszek i wrzeszczy na mnie za każdym razem, kiedy zwracam się do niego per "Pan", więc staram się przerzucić na "ty" tak szybko, jak jestem w stanie. Jest to jednak bardziej niż kłopotliwe, bo mimo, że wielu z moich znajomych jest ode mnie o wiele, wiele starszych, to w tym wypadku jest to prawie potrójna różnica wieku. Rozmawialiśmy chwilę narzekając na dotychczasową podróż i na to, jak powoli leciał. Dowiedziałem się, że Zbyszek jedzie do Leicester, chociaż na początku nie miałem pojęcia o jakie miasto mu chodzi, bo wymawiał to "Lester". Dopiero później wyjaśnił mi, że Anglicy to dziwny naród i czasami bez powodu nazywają jakieś miasto lub rejon w sposób, który zdaje się być oczywisty do wymówienia, a potem przekonujesz się, że ma jakąś kosmiczną wymowę. Jechał tam na długo wyczekiwane wakacje, na dwa tygodnie. Miał się przy okazji zająć tam domem swojej córki i zięcia, którzy wyjechali na ten okres. Nie był tu już po raz pierwszy i zaczął opowiadać mi o kraju, jednak chwilę później podjechał nasz transport i ruszyliśmy w stronę następnego autokaru. Chwilę mocowaliśmy się z kierowcą, bo żadne z nas nie kwapiło dogadywać się z kimkolwiek po angielsku, mimo, że była to obecnie dla mnie największa rozrywka i test umiejętności. Zacząłem czuć się trochę niepewnie, głównie przez to, że co do niektórzy mieli

Page 87: Sztuczne Ognie

bardzo silny akcent. Innym zdarzało mówić się szybko i niedbale, nie mogłem ich zrozumieć. Wnętrze busa było wypełnione skórzanymi siedzeniami, które były bardzo wygodne. Jeżeli dojadę na czas, mimo, że już jestem trochę spóźniony, to będę na równi z godziną, którą ustaliłem ze Stevem, więc odbierze mnie bez problemu i nie będę musiał do niego dzwonić. Autobus nie odpalił. Kierowca powiedział coś po angielsku.

–Ojej, chyba coś się zepsuło - powiedział Zbyszek. –Genialnie.

Wyruszyliśmy z prawie pół godzinnym opóźnieniem, bo jakaś głupia lampa nie chciała się zapalić, a to z kolei nie pozwalało silnikowi ruszyć, bo mają tutaj jakieś niedorzeczne zabezpieczenia. Z samego Londynu wydostawaliśmy się dobre dwadzieścia minut. Przypomniałem dla Zbyszka o moim problemie z telefonem - zaoferował się pożyczyć mi swój. Kolejne dwadzieścia minut mocowałem się z przekładaniem kart SIM, które nie chciały działać za żadną cholerę, więc w końcu poprosiłem go, czy mógłbym wykonać telefon z jego komórki. Po trzech sygnałach usłyszałem głos.

–Tak? –Dobry wieczór, rozmawiam zeStevem? - spytałem. –Tak. –Z tej strony nowy lokator od Amie, wspominała ci, że

przyjeżdżam dzisiaj do Derby? Powiedziała, że będziesz na tyle miły, żeby odebrać mnie z dworca.

–Tak, mówiła - odpowiedział - kiedy dokładnie będziesz? –Mam pół godzinne opóźnienie, będę o jedenastej

wieczorem. Dzwonię z telefonu kolegi, bo mój zwariował, więc nie będę miał ani jak odebrać, ani zadzwonić jak będę na miejscu - składnia zaczęła mi się wywracać do góry nogami, przeklęty język - mam na sobie czarną kurtkę, powinieneś od razu mnie poznać, bo pewnie będę jedyną zakłopotaną osobą z milionem bagaży. Stanę przed głównym wejściem na dworzec.

–Okej, do zobaczenia, jakoś cię znajdę.

Page 88: Sztuczne Ognie

–Dzięki wielkie, cześć. Przez połowę rozmowy musiałem zgadywać, co do mnie

mówił, więc dialog jest tylko przytoczeniem domysłu tego, jak ta rozmowa naprawdę się potoczyła. Ale mówiłem w miarę zrozumiale, bo przynajmniej odpowiadał, zamiast prosić o ciągłe powtarzanie tego, co bełkoczę. Podziękowałem dla Zbyszka i wróciliśmy do rozmowy, bo była niesamowicie ciekawa. Przetoczyło się bardzo dużo komentarzy na temat muzyki, wspomniał o Indili, francuskiej piosenkarce, o której mówił mi inny kolega. Muszę ją wreszcie sprawdzić. Zeszliśmy później na kwestię polityki i narodu polskiego. Padło bardzo dużo komentarzy, rozmawialiśmy o tym dobrą przeszło godzinę.

–A już przede wszystkim nie mogę pojąć tej panoszącej się wszędzie nienawiści - mówił mój nowy kolega - nieuzasadnionej.

–Co się na to poradzi - odpowiadam - cała ta frustracja spowodowana tym, co działo się kiedyś. Przekazują to na następne pokolenia.

–Ale po jaką cholerę. –Nie wiem. Nie wszyscy tacy są, ludzie stali się bardziej

otwarci. Irytuje mnie tylko, że pielęgnują tą nienawiść jak jakieś dobro narodowe.

Potem zaczęliśmy rozmawiać o głupotach, o tym jak wyglądały imprezy za jego czasów. Nie wiele różniły się od tego, jak ja sam spędzam czas z moimi znajomymi. Wlewanie w siebie alkoholu całymi nocami w czyimś mieszkaniu, niekończące się rozmowy o wszystkim.

–Raz tak się napiłem, że zjadłem szklankę - powiedział. –Całą? –Bez denka, było za twarde - odpowiedział - nie mogłem się

przegryźć. Po dwóch godzinach jazdy wysiadł, była prawie jedenasta.

Zostało mi dziesięć mil do Derby, byłem sam. Musiałem zgadywać, kiedy wysiąść. Wjechaliśmy do dużego miasta, zatrzymaliśmy się na

Page 89: Sztuczne Ognie

dwóch przystankach. Trzeci wyglądał jak stacja autobusowa. Znajdowała się przy dużym hotelu, który mieścił się w tym samym, dużym budynku. Wysiadłem, dziękując przy tym i żegnając się z kierowcą. Przeszedłem z moimi bagażami przez kilka postoi i wszedłem do środka. Zdziwiłem się, że nikt nie ukradł mi laptopa. Ani żadnej z dużych toreb. Miałem w nich drogocenne bloki sera gouda, które wymagały jak najszybszego znalezienia się w lodówce. Wyszedłem przed budynek, było to chyba główne wejście. Stały tam żółte taksówki. Odpaliłem papierosa i czekałem. Usłyszałem, jak ktoś wychodzi z samochodu. Z opisu wyglądał jak Steve, niski, starszy Pan, odrobinę przy kości.

–Hej, to chyba ty? –Tak, Steve? - spytałem - miło cię poznać. –Ciebie też, pomogę ci z bagażami. Wziął moje torby i zaniósł je do bagażnika, wydawał się

bardzo przyjacielski. Przez kilka sekund krążyłem wokół auta, próbując znaleźć wejście, bo zapomniałem, że kierownice są tutaj z innej strony. Ruszyliśmy. Spytał mnie o coś, ale nic nie zrozumiałem. Nie byłem pewien, czy mówi niewyraźnie, czy mają tutaj strasznie skomplikowany akcent. Na większość jego pytań potakiwałem albo siedziałem cicho (na wypadek gdyby tego wymagały - patrzyłem się też w przestrzeń, bo w drugim wariancie mógłby pomyśleć, że nie usłyszałem pytania ze względu na zmęczenie podróżą). Jechaliśmy przez pięć minut, podczas których jedyne pytanie, jakie zrozumiałem, było o to czy orientuję się, gdzie co jest w mieście. Wcześniej spędziłem odrobinę czasu na oglądaniu mapy miasta przez Internet. Pokazując palcem wskazywałem, gdzie jest centrum, Markeaton Park czy nawet mieszkanie, do którego się kierowaliśmy. Powiedział, że nieźle orientuję się w okolicy, po czym znowu zaczął mówić dialektem węży rodem z Harry'ego Pottera i musiałem go ponownie zignorować, tym razem stosunkowo bezczelnie. Zatrzymaliśmy się na ulicy, przy której znajdowało się mieszkanie. Ponownie pomógł mi z bagażami. Przypomniało mi się, że mam dla niego pieniądze za dwa

Page 90: Sztuczne Ognie

miesiące czynszu, więc przekazałem mu kopertę. Dał mi klucz do mieszkania, drugim otworzył drzwi i wprowadził mnie do środka. Wszystko przebiegło irytująco szybko - przeprowadził mnie przez mały przedsionek, poszliśmy w górę schodów na koniec korytarza. Otworzył "mój" pokój, zostawił bagaże i spytał, czy wszystko w porządku. Pięć minut później go nie było.

–O kurwa mać - powiedziałem, będąc już sam. Co ja mam teraz zrobić? Zostałem wrzucony do innego kraju,

do małego pokoju, w którym właśnie siedzę z masą bagaży. Inni współlokatorzy są w mieszkaniu, a z nikim nie rozmawiałem. Co sobie pomyślą, jak rano mnie zobaczą? Albo, że włamywacz, albo, że imigrant wkradł im się do mieszkania i właśnie pisze list do swojej rodziny z jakiegoś słowiańskiego kraju, żeby przyjeżdżała karawaną, a on w tym czasie rozbije obóz na ich posesji. Głównym problemem były moje pokłady żółtego sera zalegające gdzieś w gąszczu bagaży. Nie wiedziałem gdzie jest kuchnia ani łazienka, niczego mi nie pokazał. A co, jeżeli przypadkiem wejdę do czyjegoś pokoju? Podłączyłem laptop, włączyłem go i złapałem wi-fi. W międzyczasie wypakowałem część ubrań do komody znajdującej się pod ścianą i zawiesiłem kurtkę w szafie. Odpaliłem Skype i zadzwoniłem do rodziców.

–Żyjesz ! -powiedziała matka. –Niestety. I jestem w czarnej dupie, nie wiem co się dzieje i

gdzie jestem. Opowiedziałem jej po krótce przebieg całej podróży i moją

przeklętą sytuację. Chciała rozmawiać jak najdłużej się dało, ale nagliłem ją, bo chciałem zrobić rozeznanie i jakimś cudem wyczuć, gdzie znajduje się kuchnia i łazienka. Rozłączam się i zamykam system. Wstaję i niepewnym krokiem wychodzę z pokoju na palcach, trzymając w rękach bryłę sera. Pierwsze drzwi po lewej do mojego pokoju były otwarte, zajrzałem do środka. Coś posmyrało mnie po twarzy. Prawie zszedłem na zawał serca. Okazało się, że to jakiś zwisający z sufitu sznurek, który pełni rolę włącznika światła. Trafiłem

Page 91: Sztuczne Ognie

do łazienki, więc jeden problem mam z głowy. Dwa pozostałe pokoje na piętrze należały do współlokatorów, bo nie miałoby sensu umieszczanie kuchni z salonem na górze, a pamiętałem, że są połączone ze sobą. Zszedłem na dół. Dwa pokoje, z czego oba zamknięte. Wyszedłem przed mieszkanie zapalić papierosa. Po prawej stronie budynku okien nie było, zaś po lewej było jedno, sporych rozmiarów, zakryte zasłonami. Obstawiłem, że drzwi po lewej będą prowadzić do salonu, jednak myśl o wtargnięciu do cudzego pokoju była zbyt przerażająca. Wróciłem do siebie. Rozpakowałem się do końca i wziąłem prysznic. Nie było nic więcej do zrobienia, nic więcej, czym mógłbym się przejąć. Poszedłem więc spać i na koniec pomyślałem sobie o tym, że wreszcie jestem w Anglii, ale jakoś mnie to wszystko nie przekonuje.

Page 92: Sztuczne Ognie

15

Przebudzam się i rzucam w brzęczący telefon poduszką, jak gdyby mogło to dać jakikolwiek efekt. Uzyskanie pełnej świadomości po przebudzeniu wymaga niespełna piętnastu minut absolutnej niewiedzy odnośnie wykonywanych czynności. W którymś momencie zauważasz, że od niewiadomej ilości czasu jesteś na nogach, ubrany, a przed tobą leży pusty talerz po jajecznicy z bekonem. Smuci cię wtedy jedynie to, że nie pamiętasz, kiedy go zjadłeś. Ten automatyczny tryb funkcjonowania przejmuje władzę nad twoim ciałem i podświadomość wykonuje za ciebie większość czynności. To prawie jak lunatykowanie. Przez ten krótki okres nikt nie powinien się do ciebie odzywać, bo wszyscy wiemy, do jak niewyobrażalnego gniewu jest to w stanie nas doprowadzić. Najgorsze w tym są matki, które z niesamowitą precyzją pytają o szczegóły z twojego prywatnego życia, kiedy to w hipnotycznym transie myjesz zęby w znoszonych gaciach, a twój mózg nie jest w stanie wygenerować żadnej odpowiedzi. Jak niesprawny, zawirusowany keygen. Wybudzenie się z tego hipnotycznego trybu zajmuje odrobinę czasu, więc przeraziło mnie, że w momencie, w którym otworzyłem oczy dopadła mnie jakiś dziwny smutek, bo rzadko kiedy ponoszą mnie jakiekolwiek emocje, jeżeli w pierwszej kolejności jestem głodny. Na rozpacz nie ma czasu o pustym żołądku.Po krótce podsumowałem sobie, co powinienem robić, a co się działo przez ostatnie kilka dni. Dzisiaj moja czwarta nocka. Przez to, że nie miałem jak się zmobilizować do robienia czegokolwiek, bo odczuwałem od kilku dni straszną niemoc, cały mój wolny czas przespałem. Brałem jedynie prysznic i co jakiś czas robiłem sobie przerwy w spaniu, żeby coś zjeść, bo z niewiadomego powodu budziłem się przez głód, co nie miało do tej pory miejsca. Na mówienie o ważnych rzeczach potrzeba wyniosłych, przepełnionych dramatyzmem sytuacji. Mam na to teraz ochotę, a nie spełniam prawdopodobnie żadnego z kryteriów

Page 93: Sztuczne Ognie

podbiegających pod jeden z tych wzruszających, ważnych w życiu momentów. Leżę teraz w majtkach na łóżku i prowadzę wewnętrzny monolog, który zdaje się mnie usypiać. Czuję, że to moje bełkotanie we wnętrzu czaszki ma jakiś głębszy sens i nie przejmuję się teraz jego okolicznościami. Bo one nie mają żadnego znaczenia. Zaczynam się śmiać sam do siebie na pomysły, które przychodzą mi do głowy. Jak powinna wyglądać ta "specjalna" okoliczność? Powinienem teraz rzucić moją dziewczynę oświadczając jej, że gram w innej lidze. Albo leżeć w szpitalu po nieudanej próbie popełnienia samobójstwa. Najlepszy pomysł jaki przychodzi mi na myśl to patetyczna scena, w której postanawiam powrócić do religii, po młodości spędzonej w obozach chrześcijańskich, których nauki zaprzepaściłem. Powinienem teraz klęczeć w kościele i ze łzami w oczach spowiadać się bogu i prosić go o przebaczenie - potem napisałbym o tym, jaką ulgę odczułem po zrzuceniu z siebie tego ciężaru. Pisałbym o tym, że poczułem jego obecność, jakby stał tuż obok. Potem rozdział o tym, jak powrót do kościoła wyleczył moją obolałą duszę. Ale tak raczej nie będzie. Nie czuję się niczemu winny, a według pewnej ideologii, powinienem być istną kopalnią wyrzutów sumienia, którymi wypadałoby kogoś obarczyć. Zaciskam kołdrę między nogami i miażdżę pościel stopami jakbym się z kimś siłował. Zostało mi siedem minut, po których będę musiał podnieść tyłek i iść do pracy, zarabiać grube funty, które pójdą co do jednego na mieszkanie i edukację w pierwszej kolejności, jedzenie i fajki, będące priorytetem w moim życiu, stawiając na drugim. Tutaj zaczyna się cały dramat moich zarobków. Bo ostatnimi czasy ciągle o czymś zapominam. Czasami zbaczam z powrotem na ten stary, utarty już tok myślenia i przypadkiem błądzę w nim, aż myśli powrócą do oazy, którą zbudowałem kilka lat temu. Siedzę w niej i kontempluję nad tym, jak sprawić, by ożyła. W jej centrum rosną kwiaty, białe lilie. Na ziemi ugniecione jest siedzisko, jak gdyby ktoś miał zająć to miejsce, medytować w centrum i skupiać się na czymś ważnym. Ale teraz nikogo tu nie widzę i nie rozumiem, czemu to miejsce dalej tętni

Page 94: Sztuczne Ognie

jakimś zabawnym, naiwnym życiem. Strumień utkany w skarpie, lewitującej nad ziemią jak w jakimś filmie science-fiction powoli spływa w dół, kapiąc kropla po kropli do sadzawki, której tafla wody praktycznie styka się z dnem. Wygląda niczym obszerna kałuża. Widok ten kojarzy mi się z pewną areą z gry komputerowej, w której grawitacja była absolutnie zachwiana i fragmenty ziemi unosiły się w powietrzu, niosąc na sobie drzewa i rzeki, tworząc piękny, podniebny krajobraz. Patrzę z powrotem w dół, na sadzawkę. Zostało w niej niewiele wody, ale jak widać wystarczająco, by utrzymać te głupie badyle przy życiu. Słyszę jak ktoś łamie gałąź białej lilii i całym mną wzdraga dreszcz. Przeskakuję w absolutnie inne miejsce i chyba dociera do mnie, że znowu śnię. Stoję teraz z powrotem na wielkim, czerwonym moście. Nie, leżę - zwinięty w kłębek na jednym jego końcu. Pamiętam to miejsce, jak gdybym kiedyś już tutaj był. Ale ponieważ musiałem znowu zapaść w sen, nie jestem w stanie uświadomić sobie, że to kontynuacja odległego wspomnienia. Kiedy się obudzę pewnie nie skojarzę, że były ze sobą połączone. Podnoszę się, opierając rękę na stalowym podłożu i unoszę moje ciężkie ciało, prostując się przy tym i próbując nie zamykać oczu, których powieki opadały w dół raz za razem, jak ciężka brama garażowa zbita ze starej, powyginanej blachy. Widzę przede mną kobietę w białej sukni, stoi daleko. Mniej więcej w połowie długości mostu, który zdaje się pulsować. Jest chłodny i ciężki ale zarazem sprawia wrażenie, jak gdyby ewoluował i wypluwał z siebie kolejne żeliwne pręty, rozbudowywał je fragment po fragmencie. Nie widzę, dokąd ten tor ewolucji zmierza, ale czuję tą witalną siłę, klonującą jego poszczególne elementy. Znów patrzę przed siebie na kobietę stojącą pośrodku. Widzę, że trzyma coś w ręce i kiedy obraca się dostrzegam jakby biały pręt z którego wyrastają stalowe, białe płatki lilii. Nie widzę jej twarzy, chociaż patrzę prosto na nią. Zamykam oczy.

Słyszę budzik. Wstaję. Jest równo dziewiąta. Pamiętam, że budziłem się co chwilę, ale tym razem dziwi mnie, że zasnąłem na

Page 95: Sztuczne Ognie

dosłownie kilka minut, a śniło mi się coś, co zdawało się skonsumować długie godziny. Był to bardzo odżywczy sen. Siadam z powrotem na łóżku i kładę ręce na kolanach. Są lepkie od potu. Pościel też jest wilgotna. Jestem zły, bo ktoś znowu musiał wyłączyć bojler i przepociłem się pod kołdrą, która działa jak jakiś magiczny grzewczy koc. Gdyby w pokoju było wystarczająco ciepło, nie zakrywałbym się nią do końca i pewnie uniknąłbym robienia dzisiaj prania. Patrzę na swoje dłonie, których wnętrze właśnie otworzyłem. Patrzę na ich zewnętrzną stronę i ruszam palcami jakbym grał coś na pianinie. Jest mi ciężko kontynuować to, co robię, kiedy nie spełniam swojego marzenia a jedynie doprowadzam plan awaryjny do skutku. Wybrałem najmniejsze zło z całej jego palety - psychologię. Zastanawiam się, czemu z myślenia o moim oblepionym potem ciele schodzę na temat mojej kwitnącej kariery, ale nie ma co się w tym doszukiwać powodów. Nad mózgiem nie zapanujesz, robi co chce. Więc myślę dalej - dlaczego robię, to co robię? Jedyną rzecz, którą ewentualnie chciałbym studiować, a która okazała się niewyobrażalnie nudna, jest właśnie psychologia. Nie wiem czy to możliwe, ale chyba wciąż boję się złamać ten narzucony mi schemat edukacji. Chciałbym teraz pracować i oszczędzać każdy grosz, żeby uzbierać na pianino. Tak, na pianino. Najlepiej starą, dobrą Yamahę S90ES, o której marzę od dawna. Bo moim największym marzeniem zawsze było zrobić coś z muzyką, a nigdy nie miałem na to czasu. Teraz z kolei brakuje mi odwagi, żeby rzucić wszystko w cholerę i robić to, co faktycznie mogłoby mi sprawić radość. Nie boję się porażki, bo zawiodłem się zbyt wiele razy. Przeraża mnie sama idea tego, że mógłbym działać w tym kierunku, bo w pewnym sensie wywalczyłem sobie taką możliwość. Denerwuje mnie to, że siedzę na tym uniwersytecie marnując czas, skoro i tak planuję zrobić wszystko co będę w stanie, żeby uniknąć typowej pracy zarobkowej i zająć się tym, co jest dla mnie ważne. Nim zacznę roztkliwiać się nad moimi pokracznymi marzeniami, które wolę nazywać snami, czuję się zmuszony do dygresji na temat mojego spojrzenia na szkolnictwo, a

Page 96: Sztuczne Ognie

potem na cudowne perspektywy zawodowe. Cechą przewodnią systemu edukacji jest to, żeby była niepotrzebnie trudna, aniżeli uczyła rzeczy przydatnych. Wszyscy dobrze wiedzą, jaka jest nudna i w ogromnej ilości aspektów zbyteczna. Ile razy ktoś przytaczał cudowny przykład tego, że nie wie, jak wypełnić PIT, ale za to z niesamowitą zręcznością jest w stanie wyliczyć deltę. Bo to najprzydatniejsza ze zdolności w dorosłym życiu. Czuję, że nie przeżyłbym dnia bez znajomości wzorów skróconego mnożenia. Podejrzewam, że sprawa wygląda tak absolutnie wszędzie. Teraz w kwestii systemu nie tylko edukacji, ale jako takiego - nikt już nie wie, kto system kontroluje, bo takiej osoby prawdopodobnie nie ma, a raz rzuceni w ten ohydny wir utknęliśmy w nim i jesteśmy jego niewolnikami. Tkwi w nim jednak pewne piękno - komfort jaki nam zapewnia pozwala na dogodne życie i unikanie trudu wielu czynności, takich jak chociażby, rolnictwo (które jest moim ulubionym przykładem - dzięki systemowi żadne z nas nie musi uprawiać cebuli w balkonowych donicach). Warunkiem jego poprawnego istnienia (tj systemu) jest jednak to, aby każdy mu się podporządkował i od dziecka zakodował w swojej podświadomości, że jest on niezbędny. Tak, aby w dorosłym życiu absolutnie niemożliwym, chaotycznym i pozbawionym sensu wydawało nam się wyrwanie spod jego kontroli - na każdą zaś osobę, która to zrobi, chociażby było to absolutnie racjonalne przedsięwzięcie, spojrzymy jak na szaleńca. Edukacja podporządkowana tym zasadom jest tak niesamowicie skomplikowana i utrudzona, aby ludziom nie chciało się przez nią przebrnąć. Daje nam to cudowną mieszankę nadziei na to, że każdy ma równe szanse i żadnemu z nas nie stoi żadna przeszkoda na drodze, żeby to zostać dyrektorem zarabiającej miliony spółki, a jednocześnie w całym tym chaosie produkowana jest niezliczona ilość pracowników fizycznych, którzy budują fundament gospodarki. Po co nam menadżerzy zarządzania, jeżeli nie mają kim zarządzać? Po co nam dyrektorzy spółek, w których nie ma kto pracować? Cudowna maszyna edukacji wypluwa z siebie ludzi, którzy się poddali, bo całe

Page 97: Sztuczne Ognie

to życie wymaga za dużo wysiłku. Dostarcza nam wystarczająco dużo rozczarowań, żeby zawiesić ręce i poddać się, siedzieć w recepcji hotelu i wypełniać nic nie znaczące w twoim życiu dokumenty z przekonaniem, że osiągasz sukces i pniesz się po szczeblach kariery. Jest też niesamowita ilość osób, których poziom ignorancji jest na tyle wysoki, by od samego początku nie przejmowali się niczym. Nie muszą się godzić na pełnienie jakiejkolwiek roli, bo odpowiada im wszystko to, co dostaną, traktując to jako szansę. Nie mają żadnych standardów. Wydaje mi się, że mam na nich stosunkowo zdrowe spojrzenie - tak długo, jak coś sprawia ci szczęście i nie widzisz w swoim życiu problemu odnośnie kariery zawodowej, kim jestem, by cię osądzać? Bo spotykam się co dnia z ludźmi pędzącymi w tym wyścigu szczurów, gardzącymi każdym, kto zaprzepaścił swoją szansę osiągnięcia "sukcesu":

–Marnują swoje życie. –Dostali szansę, której nie wykorzystali. –Szkoda mi ich, bo nigdy nie mieli okazji dowiedzieć się, co

naprawdę kochają robić. A może po prostu, ubierając to w wulgaryzm, maja to w

dupie i nikt nie powinienem się tym interesować? Bo całe to społeczeństwo i system podpierają od początku do końca. Ci wszyscy, którzy się poddali lubi nawet nie raczyli spróbować są teraz fundamentem, po którym snoby mojego pokroju kroczą i nie potrafią być wdzięczne za to, że ktoś skasował im bochen chleba w Tesco. Bochen, który teraz niesiesz idąc przez chodnik, który wykładał jakiś śmierdzący robol, do domu, który postawił ci pracownik budowlany. Wkładasz go do metalowego chlebaka, który powyginał jakiś robot zaprogramowany przez inżyniera. Zrobisz sobie później tosty w maszynie, którą podłączysz do gniazdka zamontowanego przez elektryka. Czuję się wobec tego świata zobowiązany za całą tą paranoję, bo bez niej moje życie nie stałoby na jakimkolwiek standardzie. Ale co jeżeli chcę być tą jedną osobą, która w społeczeństwie nie spełni żadnej roli, bo moją aspiracją jest coś

Page 98: Sztuczne Ognie

niemalże nieosiągalnego? Sztuka, która nie ma zastosowania? Czuję się źle z tym, że w systemie, który jest filarem podtrzymującym funkcjonowanie każdego z nas chcę się parać czynnością, z której nie każdy odniesie korzyśc. Która nie będzie dla kogokolwiek przydatna. Znacząca. Nigdy nie śmiem obrazić kogokolwiek, pracującego w jakimkolwiek zawodzie czy wykonującym pracę fizyczną służącą - w jakimś stopniu - mnie. Dzięki tym ludziom moje życie staje się łatwiejsze. Może lubią swój zawód, może są szczęśliwi robiąc to, czym się parają? Problem jest po mojej stronie, bo nie potrafię przetrwać dnia nie tworząc czegoś. Nie pisząc rozdziału książki, nie rysując czegoś na boku, nie uderzając w klawisz pianina. Więc niestety będę chciał zająć się czymś, co nie przysłuży się systemowi. Coś, co nie pozwoli mi na postawienie chodnika czy zamontowanie gniazdka elektrycznego. Czuję wymagania - na moim karku wisi mi system i każdy, kogo znam. Bo według opinii osób, które znajdowały się w moim otoczeniu mam predyspozycje i uzdolnienia wymagane, żeby piąć się w systemie szkolnictwa jak i zawodowym, bo nigdy żadne z nich nie sprawiało mi problemu. W tym momencie rzucenie wszystkiego równoznaczne jest z tym, że większość się ode mnie odwróci. Bo planuję wykręcić się z systemu, w którym mój plan awaryjny się zagnieździł. Nie podoba mi się to. Żadna opcja nie daje mi jasnej i klarownej odpowiedzi. Nie zmieniając nic, rodzina będzie mnie wielbić za jakkolwiek przez nich rozumiane osiągnięcie "sukcesu", a przyjaciele będą mnie nienawidzić za znajdowanie się w komfortowej sytuacji, a ich zazdrość powinna być dla mnie wyznacznikiem szczęścia (patrząc na to z perspektywy tego, co uznajemy za pochlebne). Rzucając uniwersytet będę jedynie mizernym polaczkiem, który wyjechał z kraju z nadzieją na lepsze życie i w moim życiu nie znajdę miejsca na tytuł naukowy, którego rodzina ode mnie oczekuje. Czego ja od siebie oczekuję? Myślę o tych wszystkich ludziach. Stoją za moimi plecami i chcą, abym odniósł w Anglii sukces, został psychologiem i przez

Page 99: Sztuczne Ognie

czterdzieści lat pracy uświadamiał ludziom, że są popierdoleni. Potem umrę i już mnie nie będzie. Wracając do tej perspektywy, nie powinno mnie obchodzić jak spędzę to życie, ale, cholera, czuję wciąż na sobie jakieś zobowiązanie wobec... siebie. Chciałbym móc szczerze się uśmiechnąć, zmusić mięśnie tej utkanej z białka skorupy nazywanej ciałem, ażeby wygięły kąciki moich ust. Jestem już bliski postawienia ostatniego kroku i dlatego jestem w ostatnich dniach przygnębiony i nieobecny. Bo dociera do mnie, że w ciągu jednego dnia jestem w stanie rzucić uniwersytet i skupić się na zarabianiu pieniędzy niczym przeklęty robot, żeby za rok kupić sobie mikrofon i porządne pianino cyfrowe, zacząć budować moje małe, domowe studio. Nie mam czasu na myślenie o porażce, bo za kilkadziesiąt lat umrę. Moje ciało będzie próchniało. Najgorsze będzie to, że będzie to ciało psychologa. A chciałbym, żeby czerwie żarły ciało należące do muzyka. Nawet, gdybym sam sobie miał być jedyną publicznością. Podnoszę się z łóżka i kończę wszystko, kończę myśleć o czymkolwiek. Biegnę do zamrażalnika i wykładam na metalową tackę małe ruloniki z kiełbaskami w środku, wrzucam je do piekarnika i zaczynam szykować się do pracy. Uwijam się w dwadzieścia minut, żeby potem móc delektować się podejrzaną mrożonką. Wczoraj przypomniało mi się, że je kupiłem i byłem ciekaw, jak smakują. Wyjąłem je z głębin kuchenki, ułożyłem na talerzu z odrobiną frytek, które jem tylko po to, żeby się zapchać, bo przerwę w pracy będę miał za jakieś pięć godzin. Kończę z tymi małymi kiełbaskami i dopijam wcześniej przygotowaną kawę i zamykam oczy, w tym długim, wymownym mrugnięciu, na myśl o spędzeniu kolejnego dnia w pracy. Idę tam i nie dzieje się nic, poza jednym pytaniem ze strony Jacoba:

–Co planujesz później robić? - spytał. –W sensie? –No, w kwestii zawodowej. –Nie jestem pewien, czy powinienem ci o tym mówić -

odpowiedziałem.

Page 100: Sztuczne Ognie

–Nie przejmuj się - zarzucił lekko zdziwiony - nie zależy mi przecież na tym, żebyś siedział w hotelarstwie.

W tym momencie zebrałem w sobie wszystkie siły, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Myśl o tym, że ktoś może podejrzewać mnie o pracowanie w hotelach po kres moich dni. Nie ma w tym nic złego, ale nie byłbym w stanie. Nigdy. Mój współpracownik przypomniał mi, co zaczyna się dziać. Że jeszcze trochę i tu utknę. Muszę ruszyć naprzód.

–Czemu nie chcesz powiedzieć? - pytał dalej - Pewnie marzy ci się kariera striptizera, haha.

Tak. Zostanę striptizerem. To rozwiąże wszystkie problemy.

Page 101: Sztuczne Ognie

16

Zostało mi niewiele czasu do wyjścia, więc zbieram się najszybciej jak potrafię i pakuję notatki do torby. Potem dociera do mnie, że i tak ich nie przejrzę ani niczego nie zanotuję, więc wyciągam je i wkładam do torby laptopa, żeby grać na wykładzie w mini gry na praktycznie czarnym ekranie, żeby nikt nie zauważył. Będę też pewnie przeglądał stronę Asdy i gapił się na jedzenie, na które mnie nie stać - byle do jutra, wreszcie dostanę wypłatę i wcale nie przeleję osiemdziesięciu procent jej wartości żeby opłacić czynsz. Pieniądze uciekają tak szybko. Jak czas, biorąc pod uwagę, że mam już dziesięć minut opóźnienia. Wstałem prawie że godzinę temu i czuję się jakby minęła chwila - poranne przygotowywanie się do dnia trwa niesamowicie długo, a cały ten czas, który pożytkuję znika sam nawet nie wiem kiedy. Miałem obudzić się wiele wcześniej, żeby zjeść porządne śniadanie, ale byłem zbyt zmęczony. Nie wiem z jakiego powodu, skoro mieliśmy wczoraj czwartek i nie robiłem nic istotnego. Wrzucam w siebie teraz płatki müsli kupione po cenie tak niskiej, że niemożliwym byłoby, żeby miały jakikolwiek smak. Jem więc te płaty kartonu i patrzę się na parapet przy oknie, na któym ktoś umieścił wiadomość. Ten cudowny liścik rozpętał wczoraj wojnę. Zobaczyłem go w okolicach południa, Branny (Na którego obecnie mówimy Breno, bo nasz wynajemca pomylił się i wymyślił to wspaniałe imię) zmywał wtedy naczynia i też nie wierzył w to, co czyta. Linda, która z grubsza nic nie robi w mieszkaniu, a co najwyżej jest głośna przy wykonywaniu każdej czynności - od masturbacji poprzez laserowe imprezy w jej pokoju, na oddychaniu kończąc - pozostawiła nam instrukcję odnośnie obchodzenia się z naczyniami. Bo najwidoczniej nikt z nas nie ma zielonego pojęcia, do czego służą. "Naczynia wymagają zmywania. To niesprawiedliwe, że jedno z nas musiało pozmywać za wszystkich". Pozwoliłbym nazwać siebie, czy Breno lub

Page 102: Sztuczne Ognie

Annie potworami za forsowanie jej do mycia bałaganu, który narobiliśmy, gdyby nie fakt, ze wszystkie naczynia należały do niej. Więc praktycznie zostawiła nam "wiadomość do niewolników, jestem lepsza, walcie się", w której informuje nas, że powinniśmy zmywać po niej. Miarka się przebrała i zapewniam, że nie były to pogodne, wygodne ciuszki. Była to czarna skóra i pejcz. Poleciały wiadomości do właściciela mieszkania ze skargami na wszystko. W odpowiedzi napisała jedynie, że powinniśmy mieć z nią grupową rozmowę i ustalić, na czym stoimy, jak gdyby miało to dać jakikolwiek efekt. Chwilowo zignorowaliśmy sytuację, chociaż wszyscy są źli i czekamy na dalszy rozwój wydarzeń. Skończyłem jeść płatki i dopiłem haustem kawę, która zdążyła wystygnąć już dwukrotnie, po tym jak byłem na tyle mądry, żeby czarną sypaną podgrzewać w mikrofali. Smakowała jak czysta esencja śmierci. Jak gdyby ktoś wykręcił samego żniwiarza niczym mokry ręcznik wprost do mojego kubka. Musiałem biec na uniwersytet - na odchodne zobaczyłem jeszcze, że na stoliku w salonie leży skręt. Przypomniało mi się, że Breno czasami zostawia mi skręconego papierosa, bo wie, że nie mam pieniędzy żeby kupić całą paczkę. Chwyciłem go z nadzieją, że nie ma w nim trawy. Potem, w drodze na uczelnię, paląc go po drodze, autosugestia brała górę i byłem święcie przekonany, że lada moment THC dotrze do mojego mózgu i skończę rzucając się po mokrych liściach w epileptycznym szale. Nigdy dobrze nie reagowałem na zioło. Mówiąc o narkotykach...

Pierwsza noc w nowym łóżku była naprawdę zaskakująca. Materac był niesamowicie wygodny i dla samego łóżka, ciepłej i pachnącej pościeli jestem w stanie nie narzekać na to, że pokój jest mały. Będę musiał wspomnieć w mailu do wynajemcy, że jestem jej naprawdę wdzięczny za załatwienie poduszek i kołdry, które są tak dobrej jakości. Zawsze miałem problemy z zasypianiem i jak widać nie powinienem był tego zwalać na problemy leżące po stronie mojej psychiki, a na łóżko, które było tak twarde, że sam Jezus położony w

Page 103: Sztuczne Ognie

nim po ukrzyżowaniu na pewno nie wytrzymałby trzech dni i zmartwychwstał w tempie natychmiastowym. Wtedy nawet nikt nie zauważyłby, że umarł, tak szybko by się podniósł. Ubieram pierwsze lepsze spodnie, które wyciągnąłem po omacku z komody i zbieram się do wyjścia z pokoju. Usłyszałem jakiś hałas na korytarzu. Przypomniało mi się, że do tej pory nie poznałem jeszcze ani jednego ze współlokatorów i prawdopodobnie zejdą na zawał, kiedy mnie zobaczą. Otwieram drzwi i wychodzę na korytarz, na którym stoi pulchna dziewczyna w porozciąganej pidżamie. Wygląda, jakby była w moim wieku i patrzy się na mnie obojętnie.

–O, hej ! - witam się - Dopiero co się tutaj wprowadziłem, przepraszam, że wczoraj się nie przywitałem, ale pewnie wszyscy spali.

–Cześć - odpowiedziała - Nie ma sprawy. Jestem Annie. –Chciałem tylko spytać, gdzie konkretnie jest kuchnia i gdzie

mogę się rozpakować. Zaprowadziła mnie na dół i pokazała po kolei, które szafki są

wolne. Porozmawialiśmy chwilę o tym, kto z nami mieszka i jak działa magiczna machina susząca pranie w tempie natychmiastowym. Nawet do głowy by mi nie przyszło, że coś takiego istnieje. Kiedy już przestałem ekscytować się tym, że mogę wysuszyć gacie w kwadrans, zacząłem słuchać o reszcie lokatorów. Hiszpan, który jest po trzydziestce dopiero co wyjechał na tydzień odwiedzić swoją rodzinę. Z tego co do mnie dotarło, jest bardzo sympatyczny i na pewno się z nim dogadam. O drugiej współlokatorce dowiedziałem się tyle, co nic. Nikt z nią nie rozmawia i nie ma kontaktu, widzą ją dosłownie raz na tydzień czy dwa. Na chwilę obecną, z wiedzą o tym, gdzie mogę umiejscowić zawartość moich toreb dokonałem aktu najwyższej wagi, którym było wypakowanie sera na terytorium o ujemnej temperaturze. Teraz mój dobytek opływający w laktozę jest bezpieczny. Spytałem Annie, gdzie mogę znaleźć najbliższy sklep.

–Jest zaraz za rogiem, dosłownie dwie minuty pieszo. Po wyjściu z budynku skręcasz w lewo i cały czas prosto. Skoczyć z tobą?

Page 104: Sztuczne Ognie

–Nie trzeba - odpowiedziałem - później się przejdę. Porozmawialiśmy jeszcze chwilę o jakichś pierdołach i po

krótce pytała mnie, skąd pochodzę, co i dlaczego tu robię. Odpowiadałem ogólnikami. Edukacja, szmery bajery. Wydawała się bardzo miła, ale nie mogłem znaleźć z nią wspólnego języka. Kiedy skończyliśmy rozmawiać, wróciłem do mojego pokoju i zacząłem szukać zajęcia. Dopiero jutro planuję przejść się po raz pierwszy na uniwersytet, więc mogę na spokojnie dzisiaj odpocząć, ogarnąć swoje życie i pograć w jakieś gry. Z drugiej strony, nieswoje wydawało mi się spędzanie czasu na grach komputerowych w sytuacji, w której dopiero co wczoraj przyjechałem do kompletnie innego kraju. Powinienem teraz być podekscytowany, zwiedzać okolicę i zachwycać się tym w jak krytycznym stopniu nie jestem w stanie się z nikim dogadać, bo posługują się tutaj jakimś absurdalnym akcentem. Na szczęście z Annie mogę rozmawiać bez problemu - z tego co się dowiedziałem, wychowała się w okolicach Londynu i mówi w bardzo zrozumiały i wyraźny sposób. Zacząłem przeglądać Internet i pisać ze znajomymi. Zeszło mi na tym niesamowicie dużo czasu. Postanowiłem zrobić sobie przerwę, wyjść do sklepu i zapalić. Udałem się w stronę Sainsbury’s, które dało się widzieć na horyzoncie zaraz po skręceniu w lewo. Chwilę po tym jak odpaliłem papierosa i minęło góra kilka sekund, chwiejnym krokiem podszedł do mnie jegomość, prosząc o coś.

–Przepraszam? – spytałem zakłopotany. Nie zrozumiałem, co powiedział, ale usłyszałem coś o papierosie. Zrozumiałem, że pyta, czy bym go nie poczęstował, więc wyciągnąłem paczkę w jego stronę.

–Palisz trawę? - spytał. –Czasami mi się zdarza, ale raczej rzadko. –Czekaj chwilę. masz bletki? –Nie. Grzebał w kieszeni kurtki przez kilka sekund, po czym

wyciągnął worek wypchany po brzegi zielskiem. Otworzył go i kazał

Page 105: Sztuczne Ognie

mi powąchać. Spytał, czy dobrze pachnie. Nie byłem w stanie określić, bo się na tym najnormalniej w świecie nie znam, ale zapach był bardzo intensywny.

–Przepraszam, ale to normalne, żeby tak skręcać na środku ulicy w biały dzień?

–Tak - zaśmiał się. Chwilę później dał mi skręta, którego włożyłem do kieszeni

bluzy. Później musiałem zwijać go na nowo, bo rozwalił się doszczętnie. Bluzę prałem co najmniej trzy razy, nim ponownie ją założyłem, bo dostałem paranoi, że psy policyjne mogą coś wyczuć. Poszedłem wreszcie do sklepu lekko zszokowany, że jedna z pierwszych interakcji z kimkolwiek w mojej nowej dzielnicy była tak przypadkowa i dziwna. Chociaż z reguły dość ciężko jest mnie zaskoczyć. Gdybym miał jednak ubrać to w słowa, zostańmy przy lekkim szoku. W sklepie kupiłem podstawowe produkty, jak mleko, mąka, jajka czy cukier, nie będąc jeszcze świadom tego, że przepłacam trzykrotnie, bo nie miałem zielonego pojęcia o tutejszych cenach. Kiedy o tym myślę z perspektywy obecnego bankructwa, wydaje mi się, że złym pomysłem było kupowanie magicznego bio-szpinaku i grzybów o nazwie tak wymyślnej, że nie byłem w stanie jej wymówić. Ledwo co byłem w stanie poskładać do kupy litery tworzące ich nazwę. Wróciłem do mieszkania, rozpakowałem zakupy. Zrobiłem sobie kawę i zapaliłem następnego papierosa siedząc na ganku, w przejściu. Na dół zeszła Annie.

–O, hej - zaczęła - wszystko w porządku? –Tak, dzięki. Wróciłem z zakupów. –Znalazłeś sklep? –Tak, ceny nie były aż tak wysokie jak się tego spodziewałem. –To super. Daj mi chwilę, skręcę sobie tylko papierosa. Siedzieliśmy razem z tyłu mieszkania paląc. Zaczęliśmy

rozmawiać na tematy wybiegające poza "jak minął ci dzień". Z każdą chwilą zaczynałem lubić moją nową współlokatorkę coraz bardziej. Okazało się, że mamy ze sobą dużo wspólnego w kwestii poglądów na

Page 106: Sztuczne Ognie

religię. Słuchamy też stosunkowo podobnej muzyki i bardzo spodobało mi się, w jaki sposób prowadzi rozmowę. Słucha bardzo uważnie i kiedy zauważa, że kończą się możliwości na kontynuowanie jakiegoś tematu, bo każdy wyczerpał go do końca, bezpośrednio przeskakiwała do następnego, bez koniecznego nawiązania do poprzedniego. Anioł dialogu to może nie, ale potencjał na co najmniej jakiegoś kupidyna miała. Po jakiejś pół godziny rozmowy wróciła do swojego pokoju - miała dzisiaj nocną zmianę i chciała zdrzemnąć się przez jeszcze chwilę. Siedziałem teraz sam i zastanawiałem się, czy powinienem spalić teraz to zioło. Rzecz w tym, że kiedyś miało ono na mnie nienajgorszy wpływ. Pamiętam, kiedy paliłem pierwszy raz. Było cudownie. Fakt, że wszystko organy biły mi jak u królika i czułem, że jestem bliski śmierci. Było to intensywne ale relaksujące jednocześnie. Z każdym kolejnym było coraz gorzej, aż do moich ostatnich urodzin rok temu, kiedy z dwójką przyjaciół spaliliśmy jeden głupi gram we trójkę. Byliśmy wtedy w lesie za miastem, razem z kumplem zrobiliśmy urodzinowe ognisko z ostrym piciem przy akompaniamencie gitar. Wszyscy na to miejsce mówili "leszczyny", bo kiedyś był tutaj sad, ale wszystko wycięli w pień. Pamiętam, że mam zdjęcia z tego wieczoru - nie mam zielonego pojęcia, jaki miałem powód odnośnie mojego ówczesnego wyglądu, ale włosy miałem natapirowane jak CyndiLauper. Chwilę po tym, jak spaliliśmy zioło wszystko miało się całkiem nieźle, zwłaszcza, że dużo tego nie było, a i bodajże ktoś się jeszcze pod nas podczepił, więc nie powinno być jakichś krytycznych efektów. Byłem w błędzie. Do teraz nie rozumiem, w jak zabawnie przypadkowy sposób działa trawa w zależności od osoby - jedni czują lekkie rozluźnienie, drudzy są bliscy śmierci. Według sprawozdania Elizy, która mnie wtedy pilnowała, sytuacja miała się następująco - Ja po pięciu minutach od spalenia uznałem za idealny pomysł obalenie prawie całej flaszki (co na tamten czas niekoniecznie mi szkodziło, zwłaszcza, że była to jakaś słabsza nalewka i nie powinienem był się po niej nawet poczuć pijany) po czym leżałem pod drzewem (tuż po tym, jak z niego

Page 107: Sztuczne Ognie

spadłem) z czkawką, która trwała pięć godzin. Podobno początkowo próbowałem pozbyć się jej pijąc i jedząc. Miałem na tą noc przygotowany prowiant około dziesięciu drożdżówek i baniak wody. Znaleziony zostałem z kontynuacją czkawki, pozbawiony jakiegokolwiek jedzenia, płacząc przy tym, że ktoś zjadł mi wszystkie drożdżówki.

–Idioto - mówiła Eliza - siedziałeś pod tym drzewem cholera wie ile i zżarłeś wszystko co do jednej drożdżówki.

–Tak? –Wiesz, że wszyscy skandowali za twoimi plecami, bo nikt nie

wierzył, że dasz radę to wszystko zjeść? –Widział ktoś moją wodę? –Wypiłeś wszystko. –Aha. Marta widziana była ostatnio dwie godziny temu, turlając się

i robiąc fikołki wokół ogniska, wrzeszcząc, że jest naleśnikiem. Bartek i Łukasz zidentyfikowani zostali dopiero nad ranem - dało się słyszeć, jak ludzie potykali się o jakieś dwa zgony na drodze prowadzącej w głąb lasu, gdzie wszyscy szli załatwiać swoje potrzeby fizjologiczne. Twierdzili, że spało im się bardzo wygodnie. Ida zareagowała najciekawiej, trzęsąc się jak przy napadzie epileptycznym. Twierdziła, że jest na innych płaszczyznach rozumowania. Słyszała też kolory. W związku z tymi wszystkimi doświadczeniami, które miałem sam i tym, co udało mi się zaobserwować nie byłem pewien, czy najlepszym pomysłem jest robienie kolejnego podejścia. Stwierdziłem jednak, że nie ma większej różnicy czy to zrobię, czy nie, a każde nowe doświadczenie jest istotne, niezależnie od tego, czy będzie przyjemnie, czy też przeciwnie. Zawsze to wyciągnę jakieś wnioski, a nie pamiętam już, jakie to uczucie zapalić sobie takie zioło. Wyciągnąłem skręta z kieszeni bluzy i odpaliłem. Zaciągnąłem się kilkakrotnie, bardzo szybko w małych odstępach czasu, niczym z karabinu maszynowego. Trzymałem dym w płucach jak najdłużej. Coś było nie tak z zapachem, był strasznie chemiczny. Na szybko

Page 108: Sztuczne Ognie

pomyślałem jeszcze, że pewnie palę jakieś gówno, do którego dosypano domestos i pewnie nic nie poczuję. Jak się okazało dosłownie kilka sekund później, ten domestos był co najmniej metą. Kiszoną w zaprawie z LSD.

Czuję, jak uginają się pode mną nogi. –O nie - mówię do siebie - nie nienienienie. O kurwa.

Wyrzucam skręta. Nie mam pojęcia jakim cudem, ale dałem radę zamknąć za sobą drzwi na ganek. Szybko, myślę. Wbiegaj po schodach i kładź się na łóżku. Specjalnie wziąłem prysznic i zaścieliłem sobie do snu chwilę wcześniej, na wypadek, gdybym miał "zły trip". Idę przez salon. Stawiam ciężkie kroki i czuję się jak gigant biegnący przez góry. Wszedłem do przedpokoju, uderzając głową o kant drzwi zaledwie dwukrotnie. Czołgam się w górę schodów. Myślę sobie, że Annie pewnie jest w pokoju, obok którego teraz przechodzę. Umarłaby ze śmiechu, gdyby wyszła teraz na korytarz. Jestem na ostatniej prostej, na końcu widzę drzwi do mojego pokoju. Sprintem wbiegam do środka, obracam się jak prima balerina zamykając przy tym drzwi i ląduję na łóżku. Kładę się na kołdrze. Jest mi gorąco. Na dworze jest ciemno i jedyne co widzę to przebijająca się zza okna poświata. Lekki, eteryczny blask księżyca. Zatracam się w tym, co czuję. Leżę na łóżku w absolutnym bezwładzie i nie mogę poruszyć żadna kończyną. Mój mózg pulsuje. Początkowo postępowało to i z każdą kolejną chwilą wpadałem w panikę, bo było coraz gorzej. Na którymś etapie całe moje ciało odrętwiało. Największym problemem było to, że doszło do zaburzenia partii mózgu odpowiedzialnej za interpretowanie upływu czasu. Czułem, jak mijają tygodnie i nie mogłem przerwać tego, co działo się w mojej głowie. A było to okropne uczucie, które trwało przez absolutną wieczność. Ból i wrażenia były intensywne jak nigdy. Doszło do zarwania bariery trzymającej procesy zachodzące w tle mojej podświadomości. Wyobraźcie sobie, że wasz komputer zużywa sto procent mocy procesora na całą masę obliczeń z tą różnicą, że w ciągu jednej

Page 109: Sztuczne Ognie

sekundy przez ekran przewijają się wszystkie jedynki i zera, wszystkie obliczenia w systemie binarnym dzieją się przed twoimi oczami. Teraz przełóżmy komputer na mózg, a system binarny na rozpierdol, który sunął przed moimi oczami. Wszystko zaczęło się mieszać. Wspomnienia z przeszłości i teraźniejszości. Zatracona została jakakolwiek równowaga. Przez mój mózg przepływały tysiące obrazów na minutę, przetasowywane jak karty. Miliony myśli w ciągu jednej sekundy. Formy i kolory, których nie byłem w stanie zinterpretować. Moje ciało drętwiało coraz bardziej, nie mogłem nim ruszać. Gdybym miał zwizualizować to, w jakim stanie się znajdowałem, porównałbym to do usunięcia fizycznego ciała i zastąpienie go fantomowym odpowiednikiem. Każdy ruch, mrugnięcie, poruszenie palcem wymagało ode mnie wysiłku tak ogromnego, jak gdybym przedzierał się zza drugiej strony do realnego świata. Raz, po nieokreślonym upływie czasu, udało mi się ruszyć lewą ręką. Ledwo nią drgnąć. Wysiłek był tak niewyobrażalny, że do końca tego przeżycia nawet na myśl mi nie przyszło, żeby znowu się do czegoś takiego posunąć. Mijały tygodnie. W którymś momencie udało mi się przyblokować podświadomość i co jakiś czas dawałem radę ubrać moje myśli w słowa. Doszedłem do wniosku, że nie żyję. Było to całkiem wykonalne. Jeżeli do tego zielska dosypano jakiegoś syfu, czemu miałby mnie nie zabić? Sama trawa doprowadza mnie do stanu bliskiego śmierci. Obecnie czuję się, jak gdybym był martwy - jaki mam dowód na to, że żyję? Próbuję ukierunkować tok myślenia i skupić się na tym, co zdaje się rzeczywiste, bo powoli przestawałem wierzyć w to, że cokolwiek kiedykolwiek istniało. Jesteś teraz w swoim nowym pokoju, w Anglii, po tym jak się tutaj przeprowadziłeś. W pokoju obok mieszka twoja nowa koleżanka, Annie. Wierzysz w to, co mówisz? Bo na chwilę obecną wszystko brzmi, jak jakieś odległe kłamstwo. Jak wygenerowane wspomnienie. Czuję się, jakby wszystko, z czym kiedykolwiek się zetknąłem - rodzina, przyjaciele, ja - nigdy nie istniało. Czułem się jak jaźń wepchnięta w słój, podłączona do elektrod generujących bodźce. Czułem, jak nic nie istnieje, jak

Page 110: Sztuczne Ognie

wszystko co jest mi znane zamienia się ogromne kłamstwo. Leżę teraz sobie na łóżku, które nie istnieje, a jest zaledwie projekcją łóżka, które znałem kiedy byłem jeszcze żywy. Prawdopodobnie moja podświadomość musiała wygenerować jakieś miejsce, w którym osadziłaby moje martwe "ja". Mam jedynie nadzieję, że obecnie poszukuję nieświadomie jakiegoś nowego pojemnika, w którym dopełni się proces mojej reinkarnacji. Myśl o spędzeniu wieczności sam na sam z moją podświadomością spuszczoną z wodzy była przerażająca - zwłaszcza, że doskonale rozumiałem teraz znaczenie słowa "nieskończoność". Jego perspektywa była wykańczająca. Nie miałem już siły na kontynuowanie tego procesu, obezwładniał mnie w każdym swoim aspekcie. Na chwilę dotarło do mnie, że wolałbym jednak nie umierać, zważywszy na okoliczności. Pomyślałem potem jeszcze, że jestem ciekaw kto znajdzie moje zwłoki oraz ile czasu im to zajmie. Podejrzewam, że zainteresują się dopiero, kiedy smród rozkładającego się ciała rozniesie się po mieszkaniu. Wszystko urwało się sam nie wiem kiedy. Prawdopodobnie obudziłem się następnego ranka i kontynuowałem moje życie. Mimo tego, że było to najgorsze doświadczenie z jakim kiedykolwiek się zetknąłem, jestem za nie wdzięczny - fakt, że wszystko jest kwestią punktu widzenia i percepcji jednostki, a rzeczywistość jest ograniczona do możliwości odbioru bodźców daje dużo do myślenia. Na dobrą sprawę, rzeczy istnieją tak długo, jak możemy odebrać informacje na ich temat. Solus Ipse, dziwki. Doświadczenie zaniku podstawowych zmysłów w sposób tak krytyczny, zatracenie świadomości - mój mózg jest wszystkim, co mam. Nie istnieje nic poza nim. A teraz dajcie mi wszyscy spokój, bo jestem cholernie wyczerpany. Dajcie mi zjeść moje nieistniejące śniadanie.

Page 111: Sztuczne Ognie

17

Siedziałem tym razem w fotelu, bo strasznie bolały mnie nogi. Chodzenie na zajęcia w ogóle nie było dla mnie męczące, ale przeliczałem to na fakt, że moje łydki mogą eksplodować po całym tygodniu chodzenia pieszo na uniwersytet i do pracy. Czasami rezygnowałem z dnia nauki, czy tam dwóch w tygodniu, żeby moje nogi mogły się zregenerować. Autobusami nie jeździłem głównie dlatego, że uczenie się rozkładu i nauka poruszania się komunikacją miejską w tym kraju byłaby wyczerpująca psychicznie. Kosztowałoby mnie to też trzy funty dziennie, co w miesiącu daje dziewięćdziesiąt funtów. To z kolei równa się prawie pięciuset złotym. Na dobrą sprawę, jeżdżenie autobusem wyniosłoby mnie połowę pensji o najniższej stawce, porównując to do polskich warunków. Tak długo, jak mam zdrowe nogi, będę chodził pieszo. Siedziałem więc w fotelu składając karty rejestracyjne gości hotelu. Soboty były o tyle wspaniałe, że nie musiałem pre-autoryzować kart kredytowych, a to dobra godzina roboty z głowy, jeżeli mamy wielu gości następnego dnia. Wreszcie mogę bez wyrzutów sumienia siedzieć w pracy - dostaliśmy informację, że będziemy mieli "sekretnego gościa", który sprawdzi standardy naszego hotelu, więc wszystko miało działać jak w zegarku. Oznaczało to pożegnanie się z siedzeniem w wygodnym krześle podczas przetasowywania papierów na dwa tygodnie, bo ktoś doszedł do wniosku, że nie wygląda fajnie, kiedy ktoś w nim siedzi. Nie rozumiem jaki ma to sens, skoro poza sobotami nikt się nie szwęda po recepcji między północą a szóstą rano. Zajmowałem się resztą sprawozdań z poprzedniego dnia i zamawiałem gazety dla gości na jutrzejszy poranek. Jakiś czas temu, przed dostarczeniem ich pod drzwi pisaliśmy przy nagłówku "Dzień dobry!" ale nie pozostawiło to żadnego pozytywnego odzewu, więc się poddaliśmy. Miałem teraz zmianę z Jacobem i chociaż nie mam tego w nawyku, to zaczęliśmy odrobinę plotkować. Zatrudniono nowego pracownika, z

Page 112: Sztuczne Ognie

którym mamy zmiany na przemian. Spędzam z nim teraz niedziele i poniedziałki, Jacob męczy się z nim przez resztę tygodnia. Nie mam w zwyczaju oceniać ludzi czy mówić o nich za ich plecami, ale kilka spraw wymagało chociażby krótkich komentarzy, ażeby upewnić się, że przeszkadza to nie tylko mnie. Na początku, kiedy zobaczyłem jego CV byłem bardzo dobrej myśli - starszy koleś, w zainteresowaniach gry komputerowe, sport. Pewnie się z nim dogadam.

–Na twoich zmianach też puszcza bąki? - spytałem. –I beka. To obrzydliwe. Ostatnio zdarza mi się być w błędzie częściej niż mam to w

zwyczaju. Pomyliłem się i w tym przypadku. Nie wspominając o tym, że mówi cały czas o rzeczach, które kompletnie mnie nie interesują. Jak piłka nożna. Nie mam mu niczego za złe, ale nie podoba mi się, że nie dociera do niego, kiedy mam ochotę posiedzieć w ciszy. Cały czas mówi. Nie mogę skupić się na czymkolwiek - czy to na robieniu notatek na studia, czy na czytaniu książek. Jakby było tego mało, gry wideo, o których wspomniał w CV to dokładniej gry akcji na konsole - które są niebezpiecznie daleko od gatunku gier, w które ja mam zwyczaj grywać. Ma tu człowiek ochotę porozmawiać o nowym dodatku do jednej z moich ulubionych sieciówek i dupa. Wielka czarna dupa rozpaczy. Zamyśliłem się do tego stopnia, że nawet nie zauważyłem gdzie zniknął Jacob. Jestem prawie pewien, że poszedł po wydruki płatności z baru. Nie zauważyłem też, że od kilku minut stoi przede mną para ludzi.

–O, przepraszam, nie zauważyłem państwa - powiedziałem, autentycznie zdziwiony.

–Nic się nie stało - powiedział mężczyzna chwiejnym głosem - Macie jakieś wolne pokoje?

–Tak, coś powinno być, zaraz sprawdzę - program ładował rezerwacje, podczas kiedy para rozmawiała ze sobą. Kobieta była niższa o głowę, miała na sobie skąpą, lazurową sukienkę i blond włosy. była blada i miała długi, wąski nos. Zdawało się, że jest pijana.

Page 113: Sztuczne Ognie

–Mamy kilka podwójnych pokoi - odpowiedziałem - z góry jednak uprzedzam, że cena za nocleg w weekendy wynosi sto dziewiętnaście funtów.

–Ile? Tłumaczyłem im potem przez dłuższą chwilę, że nie zależy to

ode mnie i nie ma niestety żadnych zniżek czy bonusów wliczonych w cenę pokoju. Starałem się wyjaśnić im, że jest to spowodowane tym, że w weekendy większość hoteli nie ma wolnych miejsc i to czysty marketing, niezależny ode mnie. Jestem jedynie recepcjonistą. Kobieta chciała mnie o coś spytać. Nie pamiętam teraz co to było, ale niekoniecznie miało sens i przeprosiła mnie po chwili, jeżeli powiedziała coś źle, bo angielski nie jest jej pierwszym językiem. Była bardzo ładna. Wyglądała na Białorusinkę. Nie wiem, po czym to stwierdzam, bo nie jestem w stanie odróżnić żadnej z narodowości od siebie, nieważne jak charakterystycznie ktoś by wyglądał. Może po prostu stwierdziłem, że wygląda na Rosjankę, a że ma strasznie bladą cerę, to skojarzyło mi się z BIAŁOrusią. Stwierdzili, że pójdą poszukać innego hotelu. Wrócili po piętnastu minutach. Nigdzie nie było wolnych miejsc. Do czego czasu mój współpracownik zdążył wrócić i zajął się gośćmi. Zrobił im rezerwację, autoryzował kartę i dał klucz do pokoju.

–Bardzo dziękujemy! - powiedziała kobieta nim weszła do windy, przy czym się roześmiała.

–Nie ma sprawy. Zniknęli po chwili za zamykającymi się drzwiami i tyle ich

było. Potem już tylko Jacob robił komentarze na temat tego, że kobieta wyglądała mu na prostytutkę. Mówił o tym w sposób wulgarny.

–Co złego jest w prostytucji? - zapytałem. –Ty się jeszcze pytasz?! –Nie widzę w tym nic złego, w pewnych okolicznościach -

mówiłem - są ludzie, którzy nie są przywiązani emocjonalnie do

Page 114: Sztuczne Ognie

swojego ciała. Którzy nie mają wyrzutów sumienia robiąc to za pieniądze. Nie oceniam ich, to nie mój wybór.

–Ja już wiem, czemu ty tak bronisz prostytutek! Pewnie sam wieczorami dorabiasz sobie kilka groszy w ciemnych uliczkach - niesmacznie zażartował. Reszta wieczoru mijała powoli choć irytująco. Co chwilę przychodzili pijani ludzie, pytając, czy mamy wolne pokoje. Nie wiem co odbiło mojemu genialnemu współpracownikowi, ale zamiast kłamać, że wszystko zajęte (jak to mamy w zwyczaju) przyjmował wszystkie rezerwacje. W którymś momencie w recepcji było prawie że tłoczno, a to dość dziwny widok o trzeciej nad ranem. Jakby tego było mało, wszyscy ci pijani goście co chwilę zamawiali obsługę pokojową, to jakiś alkohol czy napoje. Kiedy już uporaliśmy się z większością można było wreszcie spokojnie usiąść i oglądać filmiki z kotami na youtubie.

–Skoczę na papierosa - powiedziałem. –Nie przyznaję ci zezwolenia. –Spadaj. Wyszedłem przed hotel, były okolice piątej. Wciąż ciemno.

Rozjaśniało się dopiero w okolicach siódmej. Odpaliłem Chesterfielda i stałem tak na mrozie, zaciągając się raz za razem. Dowiedziałem się od mojej współlokatorki, że ta marka papierosów nie jest tutaj popularna, co mnie zdziwiło. Zawsze myślałem, że to typowo angielska firma produkuje Chesterfieldy. To samo Winstony. Ostatnio kupiłem też jakieś nowe, Windsory bodajże. Kiedy o nie poprosiłem kasjerka była bardziej niż zdziwiona. Chyba też nigdy o nich nie słyszała. Jakby tego było mało, dowiedziałem się, że wszystkie paczki wyżej wymienionych marek zawierają dziewiętnaście sztuk papierosów, nie dwadzieścia. Oświecił mnie napis na Windsorach, który o tym informował. Usłyszałem dźwięk otwieranych drzwi frontowych. Miałem nadzieję, że to nie żaden z gości, a przynajmniej nie jeden z tych, którzy mają ciągłą tendencję do składania skarg i obarczania mnie winą za głośną klimatyzację, jak gdybym to ja wbudował ją w ścianę, śrubka po śrubce. Ostatnio myślałem o tym

Page 115: Sztuczne Ognie

przez dłuższą chwilę - jak cudownym uczuciem jest świadomość, że klienci, niezależnie od tego, gdzie pracujesz wiedzą, że coś nie jest twoją bezpośrednią winą. Ostatnio miałem tego idealny przykład - śpieszyłem się do pracy, a moje zamówienie ze sklepu (z dowozem do domu) spóźniało się dwadzieścia minut. Miałem tego dnia okropny humor i nie zjadłem niczego sensownego, więc zamówiłem sobie cztery familijne serniki na poprawę humoru (tak, jem cały czas, nie mam w tym większych przerw). Nie dość, że zamówienie spóźniło się to zapomnieli o całej sekcji mrożonych produktów. W tym o serniku, za który jednak pamiętali potrącić mi kilka funtów z konta. Zamówiłem go ponownie dwa dni później, zaraz po tym, jak zrefundowali mi pieniądze za brakujące jedzenie. Tym razem zamówienie dostarczył inny kierowca, który był bardzo miły. Wytłumaczył mi wszystko na temat procedury odbierania moich toreb wypełnionych żarciem od podstaw, jakbym zamawiał po raz pierwszy.

–Wszystko super - powiedziałem - chciałem tylko spytać o jedną rzecz.

–Tak? –Przy ostatnim zamówieniu brakowało kilku rzeczy -

powiedziałem, po czym spojrzałem na mojego "dostarczyciela", który wyglądał, jakby już chciał zacząć się tłumaczyć, jednak kontynuowałem - nie mam nikomu niczego za złe, bo dostałem pieniądze z powrotem. Chciałem tylko spytać, jak do tego doszło. Zostało to pominięte na magazynie, czy jest szansa, że kierowca zapomniał czegoś wypakować?

–Bardzo za to przepraszam, ale to nie moja wina. Nie ja wtedy dostarczałem zamówienie. Niech się Pan skontaktuje z nami telefonicznie, jeżeli chce Pan złożyć skargę, ja niestety nie mam na to wpływu.

–Ależ ja nie mam nikomu nic za złe! - mówię - wszyscy jesteśmy ludźmi, pomyłki się zdarzają, a co dopiero winić za to kogoś, kto nie ma z tym nic wspólnego. Chciałem tylko wiedzieć, na którym

Page 116: Sztuczne Ognie

etapie się to zdarza. Bo jeżeli to kierowca zapomina wypakować, zawsze mogę sprawdzić, czy wszystko co jest na liście dostarczono i wtedy mógłby zerknąć jeszcze raz, czy nie zapomniał czegoś z auta.

–To raczej na magazynie - odpowiedział kierowca - oni wszystko pakują, my tylko jeździmy. Raz jeden koleś nie chciał pozwolić mi odjechać, bo czegoś brakowało. Jakby to była moja wina.

–Naprawdę? Był bardzo miły i odczuwałem satysfakcję z informowania go

o tym, że rozumiem, iż problem nie leżał po jego stronie. Wspomniałem jeszcze raz o tym, że wszyscy jesteśmy tylko ludźmi - pomyłki się zdarzają i przecież nikt nie zapomina o moim serniku z czystej zawiści. Chociaż było to niesamowicie perfidne w tym przypadku - żeby z całej góry jedzenia, którą zamówiłem, zapomnieć o najważniejszym. Zboczyłem straszliwe z tematu. Stałem przed wejściem do hotelu. Nie dosłownie - bardziej po prawej stronie, z perspektywy recepcjonisty, paląc na boku, schowany za niedużą ścianką. Osobą, która wyszła przed hotel była ta śliczna kobieta, która dopiero co się zameldowała. Ta, którą Jacob podejrzewał o bycie prostytutką. Tym razem nie miała na sobie dolnej części sukienki - prawdopodobnie było to jakiegoś rodzaju przedłużenie w postaci dodatkowej spódnicy. Całość wydawała się teraz jeszcze bardziej "skąpa" niż wcześniej i wyglądała wręcz, jakby nie miała na sobie bielizny, gdyż sukienka odkrywała sporą część ciała. Chodziła w tą i z powrotem paląc papierosa. Pamiętam, że wzięli pokój dla niepalących. Od czasu do czasu patrzyła w moją stronę, jakby nie pewna, czy to ja jestem tym kolesiem, który wcześniej próbował ich zameldować. Ktoś przebiegł przez ulicę i podbiegł do niej. Coś biadolił przez krótką chwilę, po czym wyciągnęła z małej torebki paczkę papierosów i poczęstowała petem młodego, czarnoskórego chłopaka. Wyglądała przy tym, jakby było dla niej oczywiste, że należy go poczęstować. Nie zależało jej też na tym, żeby za to dziękował. Mową ciała zdawała się mówić, że chce, by zostawić ją w spokoju. Chwilę później wszedłem do środka. Czułem niesmak w ustach - tanie marki

Page 117: Sztuczne Ognie

papierosów mają to do siebie. Może najwyższa pora zaszaleć i kupić coś droższego?

–Hej - zaczął Jacob - widziałeś JĄ? –No tak. –Przestań reagować, jakby nic cię nie ruszało! - oburzył się -

wyszła na dwór praktycznie naga. –Nie była naga - powiedziałem - może po prostu nie obchodzi

ją, co sobie o niej ktokolwiek pomyśli. Z resztą co za różnica, jest prawie szósta nad ranem. Miasto śpi.

W momencie, w którym skończyłem mówić weszła do środka. Spojrzała w naszą stronę i uśmiechnęła się na ułamek sekundy, po czym jej wyraz twarzy wrócił do pierwotnego stanu. Unikała kontaktu wzrokowego, jakby bała się, że będziemy osądzać ją naszym spojrzeniem. A może po prostu czuła się niezręcznie mówiąc po angielsku.

Page 118: Sztuczne Ognie

18 Najlepiej czuję się wtedy, kiedy śpię z przerwami. Ustawiam

sobie budzik na dwie, trzy godziny później i zdaję kilkusekundowe sprawozdanie z tego, czy mam już siłę męczyć się z tym smutnym światem.

–Ok, jeszcze nie. A potem wracam spać na godzinę czy dwie i sprawdzam raz

za razem, czy jestem już wystarczająco naładowany. Wolę to od pełnego snu bez przerw, chociaż zdarza mi się to rzadko - z reguły w piątki, przed pracą, kiedy nie mam już absolutnie nic do roboty i postanawiam wreszcie pójść spać. Zdarza się, że godzina snu zdaje się dla mnie wiecznością i odnoszę to złudne wrażenie, że spałem przez całe milennia. Uwielbiam to uczucie. Najlepsze jednak jest to, że dziś po raz pierwszy od wielu dni wyspałem się jak nigdy i ostatnią godzinę przeleżałem nie mogąc zasnąć, jednocześnie delektując się przy tym komfortowym ciepłem łóżka i spokojem. Świadomość tego, że nie muszę wstawać i niczego robić była cudowna - mieliśmy dziś wtorek, obecnie był późny wieczór, okolice północy. Wstałem wreszcie i wziąłem długi prysznic, podczas którego wmasowywałem w siebie odżywkę kokosową i ogólnie rzecz biorąc polewałem się raz za razem szamponami i żelami, których kupiłem całą górę. Nie podoba mi się, że społeczeństwo nie przekonało się jeszcze do tego, że normalnym jest, aby facet używał produktów do kąpieli przeznaczonych dla kobiet. Skąd w ogóle ten podział? Struktura naszych włosów stosunkowo niczym się nie różni. Naprawdę pojąć nie mogę, dlaczego miałoby obdzierać mnie z męskości to, że kiedy już kupuję jakiś szampon czy odżywkę wybieram zapachy owocowe, jak na przykład maliny czy pomarańcze, które uwielbiam, zamiast ostrych, korzennych zapachów. Tak, wolę, żeby moje włosy pachniały jak świeżo ścięta trawa. Jak cytrusy, jak owoce leśne. Przepraszam cię, świecie, zwyzywaj mnie od skończonej cioty, ale nie chcę, żeby

Page 119: Sztuczne Ognie

moje włosy i skóra pachniały jak jebany korzeń. Ostrym, nieokreślonym zapachem, który gryzie mnie w nos kiedy zasypiam. Skończyłem melodramatyzować i zrobiłem sobie śniadanie. Posiłków nie określam już w zależności od pory dnia, ale od ilości czasu, który spędziłem nie zasypiając. Zrobiłem sobie jajecznicę z bekonem i tosty. Do tego kawa z mlekiem i szklanka soku. Próbowałem ograniczać się z jedzeniem - ostatnio konsumuję bez większych przerw i dobrze wiem, że w którymś momencie zacznę tyć. Jako dziecko byłem odrobinę przy kości i mój metabolizm dobrze o tym pamięta. Przypomina mu się o tym zwłaszcza wtedy, kiedy zżeram blachę sernika przeznaczonego dla sześciu osób. Wracam do mojego pokoju i przeglądam powiadomienia na telefonie. A tak, od dwóch dni nie sprawdziłem tej śmiesznej aplikacji randkowej. Fakt faktem, że nadzieję na bycie z kimkolwiek straciłem już dawno temu, ale kto wie, czy nie trafię przypadkiem na kogoś, kto nie zechciałby ze mną wysadzić całego tego świata w pizdu. Przeciągam więc ludzkie twarze na lewo i prawo, w zależności od tego, czy jakkolwiek interesuje mnie nawiązanie z nimi kontaktu. Dostają powiadomienie, kiedy ktoś również się mną zainteresuje - dopiero wtedy mogę wysłać im wiadomość. Tasuję tak sobie ludzi, odrzucając większość i szczerze nie mogę trafić na nikogo ciekawego. Wszystkie opisy są profili są po prostu nudne. "siedemnaście lat, student gdzieś tam, szukam zabawy / Mieszkam na wsi przy gdzieś tam, pracuję tam, lubię imprezy / Nie napisałem o sobie nic ciekawego, ale szukam przypadkowych facetów na jeden wieczór i mam na profilowym zdjęcie z gołą klatą". A jeżeli nie nudne, to co najmniej żenujące. Nawet jeżeli którykolwiek z nich byłby atrakcyjny, to co mi z tego, skoro nie miałby nic innego do zaoferowania. A z kolei jeżeli uznaję już, że ktoś wydaje się być ciekawy, to najczęściej nie podoba mi się pod względem fizycznym. A jaki ma sens szukanie partnera wmawiając sobie, że liczy się wnętrze, skoro nigdy nie poczuję, że chcę, by mnie dotknął? To wszystko działa w dwie strony. Najgorsze jest to, że ludzie najbystrzejsi i bogaci w doświadczenia są tymi, których kiedyś zraniono i odrzucono. Patrzą

Page 120: Sztuczne Ognie

na świat przez pryzmat tego, jak kiedyś cierpieli i mogą porównać obydwie strony w większości sytuacji. Nie ma tu jednak przecież zasady, ale widać przecież zależność - ci, którym powodziło się od samego początku, rzadko kiedy są w stanie patrzeć na coś obiektywnie. Są optymistami, tyle, że niepoprawnymi. Doświadczenie mówi mi też, że największą przyjemność czerpię z rozmów z ludźmi, którzy doświadczeń się nie boją - nie tylko tych dobrych, ale i złych. Najcudowniejszymi ludźmi na świecie są ci, którzy niefortunne zdarzenia traktują jako punkt, do którego w przyszłości będą mogli się odnieść. Jako nową perspektywę.

Dobiła okolica trzeciej. Wyciągnąłem butelkę rumu, którą kupiłem sobie kilka dni temu i piłem szklanka za szklanką. Mam strasznie słabą głowę. Nie robiłem dużych przerw ani nie piłem go z niczym innym. Czysty z lodem. Słuchałem muzyki. Dawno nie poświęciłem wolnego czasu muzyce samej w sobie - nie słuchając jej jako podkładu do innych czynności, ale w pełni się w niej zatracając. Alkohol przy okazji zawsze pomagał mi w jej odbiorze. O tym, że wypiłem o jeden łyk za dużo przekonałem się wtedy, kiedy znowu dopadły mnie te wszystkie nieistniejące wspomnienia. Zacząłem myśleć o tym, co kiedyś sobie wyobrażałem. Od dobrych paru lat mam tendencję do wizualizowania siebie na scenie, śpiewającego utwór, którego właśnie słucham. Zawsze wyglądałem odrobinę inaczej w tych wspomnieniach - stałem na środku sceny, spowity pojedynczym snopem światła, padającym z reflektora nade mną. Miałem szare włosy i byłem ubrany w większości na czarno. Szczególnie podobał mi się czarny kardigan, który sięgał mi aż do stóp. Na szyi miałem jakiś wisiorek - z czasem się zmieniał. Dawno temu, bardzo, bardzo dawno temu widziałem zwisającą z mojego karku metalową kostkę do gitary. Kiedyś ktoś mi taką podarował. Dzisiaj, kiedy widzę siebie na scenie, mam na szyi mały wisiorek w kształcie wilczego pyska. Stoję w tym snopie światła i jestem pewny

Page 121: Sztuczne Ognie

siebie jak nigdy w życiu. Czuję się cudownie. Odruchowo wstałem z łóżka, ciągnąc za sobą wszystkie kable podłączone do laptopa, o których zapomniałem, bo jestem pijany. Podbiegam do lustra wiszącego na ścianie - jedynego, jakie mam w pokoju, a w którym widzę prawie całą swoją sylwetkę. Słuchawki wciąż miałem na uszach, pociągnąłem je za sobą wraz z laptopem. Były wystarczająco długie. Leciał teraz jeden z najpiękniejszych utworów, jakie miałem okazję ostatnio usłyszeć. Autorem był mały, składający się z dwóch osób zespół ze Szwajcarii. Rozpoczęli swoją karierę bardzo głośno, czemu się nie dziwię. Muzyka, którą grają jest niesamowicie mocna, a głos wokalistki uderza w uszy jak armata. Słuchałem teraz nagrania na żywo. Stałem dalej przed lustrem - poniósł mnie tutaj impuls. Patrzyłem w swoje odbicie. Ruszałem ustami do słów piosenki i czekałem na refren. Kiedy przyszedł, wybuchłem całym moim ciałem, gestykulując do każdego zdania i całym sobą dałem ponieść się muzyce. Nie było mnie już w pokoju, więc nie było nic dziwnego w tym, że obudziły się we mnie tak intensywne emocje. Stałem teraz na wielkiej scenie na otwartym powietrzu, mając przed sobą setki ludzi z transparentami w rękach. Wyglądało to na jakiś festiwal. Wiedziałem, że wyświetlają moją twarz na telebimach. Usłyszałem perkusję i wiedziałem, że po trzech uderzeniach wchodzę. Reflektory uderzyły mnie w twarz, nie mogłem prawie niczego zobaczyć. Stałem przed mikrofonem i śpiewałem, ruszając przy tym całym ciałem w rytm muzyki. Widziałem sam siebie. Smutnego jak nigdy. Bo żaden z utworów, które zaśpiewałem tego wieczoru nie był wesoły. Nie powiedziałbym też jednak, żeby miały negatywny wydźwięk. Znam przecież wszystkie ich słowa na pamięć. One po prostu zamykają bardzo smutny rozdział w moim życiu. Coś, co nie powinno się nigdy więcej wydarzyć. Tylko na mojej małej scenie wyobraźni pozwalam sobie na to, by poniósł mnie smutek, kiedy śpiewam te utwory. Bo zdarzenia, które opisują były właśnie takie. Smutne. Same piosenki jednak takie nie są. Ja opowiadam historie, a nie nad nimi rozpaczam. Mówię o wojnie, którą przetrwałem - o bliznach, które w sobie noszę.

Page 122: Sztuczne Ognie

Mówię o niej, by wszyscy wokół pamiętali, co do niej doprowadziło. By nigdy więcej do niej nie dopuścić.

Stoję w pokoju, przed lustrem, cały zmachany. Piosenka skończyła się kilka sekund temu, ale stałem tak jeszcze myśląc o czymś intensywnie. Zdjąłem słuchawki i położyłem się z powrotem do łóżka, chociaż byłem na nogach od zaledwie kilku godzin. Doszedłem do wniosku, że nie zaszkodzi poleżeć przez chwilę, żebym wytrzeźwiał. Nim zdążyłem się zorientować, że jestem podejrzanie senny, zasnąłem. Obudziłem się pięć godzin później - ze strasznym bólem głowy i zgagą.

Page 123: Sztuczne Ognie

19 Jak bardzo irytującym można być? Wczoraj, przed wyjściem

na trening do pracy który, swoją drogą, był bezsensowny, rozmawiałem chwilę z Lindą. Wspomniałem jej, że jutro wprowadza się nowa dziewczyna.

–O, serio? To tyle. Zero rozmowy. Szczyt bezczelności. Już chyba każdy

próbował nawiązać z nią konwersację na każdy sposób - urywa je najszybciej jak się da i robi wszystko co możliwe, ażeby uniknąć kontaktu z którymkolwiek ze współlokatorów. Miałem chociaż nadzieję, że na wieść o nowym przybyszu zaoferuje się posprzątać jakąś część mieszkania. A gdzie tam, mogę o tym pomarzyć. Rozwaliła się na kanapie i zaoferowała mi niezręczną ciszę, podczas kiedy gotowałem kukurydzę, co trwało wieczność z Lindą na karku. A raczej na sofie. Stałem tak ze szpatułką w ręku, bo podsmażałem jeszcze pierś z kurczaka. Mógłbym na szybko zjeść jakieś kanapki czy coś, ale postanowiłem zdrowo się odżywiać, w związku z moim przybieraniem na wadze - dlatego też cała lodówka wypełniona jest po brzegi brokułami i kukurydzą. Podobno jedzenie warzyw jest kluczowe w kwestii trzymania linii, a to jedyne dwa, które lubię. Resztę toleruję lub nienawidzę z głębi serca. Obracałem teraz szpatułką pierś z kurczaka, która co chwilę przywierała do teflonowej patelni, bo smażyłem ją bez oleju. Nie mogę się już doczekać momentu, w którym zacznę rwać zębami na strzępy ten wysuszony na wiór kurzy mięsień. Posypałem ją jeszcze po wierzchu imbirem, nie wiem sam czemu, skoro nie jestem w stanie zidentyfikować jego smaku w jakikolwiek sposób pośród reszty przypraw. Wpatrywałem się w kuchenkę gazową, bo zapomniałem wziąć ze sobą telefonu i byłem zmuszony znaleźć sobie zajęcie. Skupiłem się na strukturze płytek, pokrytych z każdej strony odpadami z przelewających się garów - zaschnięty, odparowany brud i stare żarcie. Nie lubiłem tej kuchenki,

Page 124: Sztuczne Ognie

była nieintuicyjna - nigdy nie wiedziałem, na jak długo zostawić w niej jedzenie. Nagrzewała się niesamowicie szybko. Rozglądałem się też po podłodze, czasami moją uwagę przykuwały niesamowicie duże plamy na szafkach, których nie byłem w stanie zidentyfikować. Cholera jasna, przydałoby się posprzątać. Mieszkanie powinno wywrzeć dobre wrażenie na nowej współlokatorce. Prawdopodobnie pozamiatam i umyję podłogi jak wrócę, w końcu to tylko trening. Spojrzałem na prawo, w stronę salonu. Linda siedziała dalej na kanapie. Swoimi świdrującymi oczami, które umiejscowione były w zbyt dużej odległości względem siebie (niczym bliźnięta rozdzielone przy porodzie) penetrowała telewizor. Oglądała jakiś show muzyczny. Wyglądało to na "X-Factor". Normalnie poczekałbym, aż skończy i dopiero wtedy zszedł na dół, ale byłem zbyt głodny, a za pół godziny musiałem wychodzić do pracy. Zaczynała denerwować mnie sama jej obecność. Po ostatniej akcji, kiedy to zostawiła stertę brudnych naczyń w kuchni z karteczką "naczynia wymagają mycia" nienawidzę jej bardziej niż zwykle. Zapomniała, że to jej własny syf, który powinna po sobie posprzątać i zrzucała kolejną robotę na mnie. Ano, na mnie, bo nikogo innego w tym domu już nie widuję - Annie jest w jakiejś niesamowicie skomplikowanej związkowej sytuacji - przynajmniej z mojej perspektywy - i co chwilę nocuje to u swojego chłopaka, który co drugi dzień przestaje nim być, a to u swojego przyjaciela, który jest jej byłym. Nie widziałem jej już od dobrych dwóch tygodni i przeciąga się to coraz bardziej. Branny z kolei trzy dni temu wrócił do Hiszpanii - zostawił nam przeuroczą wiadomość, w której dał nam swój numer i podziękował za bycie dobrymi współlokatorami. Był też fragment o tym, że życzy nam, aby nasza marna egzystencja na tej planecie była udana. Chociaż pewnie napisał to mniej melodramatycznie. Przykleiłem tą kartkę taśmą do ściany w kuchni, żeby Linda zauważyła, że o niej nie wspomniał. Chociaż prawdopodobnie gówno ją to obchodzi. W związku z tym, że Hiszpan zniknął z naszego życia, wprowadza się nowa dziewczyna. Według Branny'ego, jest w moim wieku i wydawała się bardzo miła.

Page 125: Sztuczne Ognie

Oprowadzał ją po mieszkaniu jakiś czas temu, jeszcze nim wyjechał. W najgorszym możliwym scenariuszu to tylko pozory i tak naprawdę jest bratnią duszą Lindy, a ja zwariuję już do reszty. Zwłaszcza, że Annie zaoferowano pracę w jej rodzinnym mieście i jest duża szansa, że lada moment ją przyjmie i również zniknie z mieszkania. Inna sprawa - niby nie mam prawa narzekać na właścicieli mieszkania, bo o wszystko dbają i idą mi na rękę w większości spraw, ale przede wszystkim liczy się dla nich kasa, tak też nie patrzą nawet kogo wpuszczają do mieszkania. Nie próbują dopasować lokatorów względem godzin pracy, żeby ich życia ze sobą nie kolidowały. Nie dobierają ich pod względem wieku czy na podstawie przeczucia. Po prostu upychają nas jak bydło w tych małych chatkach. Naprawdę obawiam się nowej współlokatorki. Nałożyłem sobie dwie kolby kukurydzy i plastry piersi z kurczaka, która pachniała całkiem nieźle na talerz i poszedłem na górę, do mojego pokoju. Wyminąłem przy tym Lindę, idąc wokół stołu, zasłaniając jej chwilowo telewizor moim wielkim zadem i unikając kontaktu wzrokowego. Prawie jak z bazyliszkiem. Któregoś dnia wybuchnę i rozniosę ją w strzępy.

Wciąż mamy ten sam wieczór - idę właśnie na dwugodzinny trening do pracy. Nie mam na to najmniejszej ochoty i przeczuwam, że będzie bezużyteczny, ale jak trzeba to trzeba. Miałem kilka dni wolnego, więc nie będę narzekał - powinienem był je spędzić na kończeniu moich prac na studia, jednak o wiele bardziej interesujące okazało się granie na komputerze ze znajomymi. Nie będę kłamał, większość prac wykonałem i wszystko jest pozdawane w terminie - został tylko jeden raport z badań praktycznych w psychologii. Zapomniałem też zrobić jednego z ważniejszych testów z części bio-psychologicznej, ale wykładowca poinformował mnie, że nawet gdybym nie tknął palcem pozostałych egzaminów, to i tak zdam, bo mam wystarczająco dobre wyniki, więc nie mam czym się przejmować. Żyć nie umierać, fajna praca, dobre wyniki na studiach, stabilna sytuacja finansowa z wykluczeniem uzależnienia od nikotyny,

Page 126: Sztuczne Ognie

które ściąga mnie na dno pod koniec miesiąca. Ale ja i tak zawsze będę odczuwał brak satysfakcji. Ostatnio doszedłem do wniosku, że nie powinno mnie to aż tak przygnębiać, bo głównym powodem jest to, iż sam sobie postawiłem poprzeczkę tak wysoko, że nigdy do niej nie dosięgnę. Ubzdurałem sobie, że kiedyś będę muzykiem. Nie potrafię śpiewać i nigdy się nie nauczę, to niestety potwierdzony przez rzeczywistość fakt - jestem głuchy muzycznie. A mimo to próbuję i sam siebie torturuję tym przedsięwzięciem, sam nie wiedzieć czemu. Powinienem się poddać, ale nie. Może to moja wewnętrzna potrzeba dążenia do osiągnięcia jakiegoś celu, który jest poza moim zasięgiem? Lubię walczyć. Może przyjemność sprawia mi bycie w tej podróży, a nie jej kończenie? Z drugiej strony, dużo w tym prawdy. Najmilej wspominam dzień, w którym kupiłem sobie wreszcie to głupie pianino, dwa lata temu. Miło wspominam pisanie tych wszystkich tekstów piosenek. Może wreszcie miło będę wspominał pisanie do nich muzyki? Może miło wspomnę moją pierwszą porażkę na scenie? Tak. Sądzę, że tak. Patrzę pod nogi. Dopiero co musiał padać deszcz, czuję wciąż odparowującą glebę. Nie jest to zapach tak intensywny jak w Polsce, biorąc pod uwagę, że prawie wszystko zalane jest tutaj betonem. Odpaliłem właśnie playlistę na telefonie i założyłem słuchawki. Przechodzę na pierwszym skrzyżowaniu przy Cecil Street, którego z całego serca nienawidzę. Mój głupi telefon próbuje złapać każde połączenie Wi-Fi, jakie tylko uda mu się zarejestrować. Na tym skrzyżowaniu zawsze przerywa mi piosenkę w najlepszym momencie, brzęcząc przez kilka sekund, bo moim największym priorytetem jest posiadanie połączenia z Internetem. Czasami w trakcie tego rytuału zawiesza się, czyści mi playlistę, przełącza na przypadkową piosenkę lub wyłącza się bez powodu. Przechodzę dalej i skręcam w lewo. Idę obok zarzyganego chodnika. Przyzwyczaiłem się już do takich widoków. Przechodzę na drugą stronę ulicy i rozkoszuję się wieczornym spokojem, bo rankiem nie idzie się tutaj poruszać. Ciekawy fakt - Anglicy nie potrafią chodzić. Wyobraźcie sobie sytuację, w której

Page 127: Sztuczne Ognie

idziecie ulicą. Tak ogólnie, to istnieje niepisane prawo, które mówi, że obieramy lewą stronę chodnika. Idziecie więc lewą stroną chodnika, praktycznie po krawężniku, a chodnik sam w sobie ma rozpiętość dobrych dwóch metrów. Naprzeciw wyjeżdża rowerzysta, który sunie środkiem, idealnie tak, żeby nie mieć pojęcia, którą stroną iść, by nie doszło do kolizji z nadjeżdżającym pojazdem. Tak to się ma z każdą sytuacją. Wszyscy poruszają się w zwolnionym tempie, ciągle musisz wszystkich wyprzedzać na chodniku, bo poruszają się tak powolnie, że to niewyobrażalne. Wszyscy przy tym chodzą/stoją tak, żeby było to prawie niemożliwe. Zawsze stanę w jedynym możliwym przejściu, albo będą szli z naprzeciwka tak, jak gdyby próbowali ciebie staranować. Dziewiąta rano jest najgorsza - matki prowadzą swoje pociechy do szkoły. O zgrozo. Powrót do domu zajmuje mi wtedy dwa razy tyle co normalnie. Wychodzę teraz na główną drogę, Ashbourne Road i kieruję się w stronę FriarGate. Przechodzę obok salonu fryzjerskiego, w którym wczoraj byłem - odwalili kawał dobrej roboty i chyba pierwszy raz jestem zadowolony z mojej nowej fryzury. Nie było nawet tak drogo, a salon był bardzo profesjonalny. Idę dalej - przechodzę koło co-opa, którym od tygodni gardzę. Odkrycie zakupów internetowych w Asdzie usadowiło go na przegranej pozycji. Idąc dalej, ciemną już ulicą, na chwilę jeszcze wystraszyłem się małej rzeźby wystającej z muru - wszędzie się od nich roi, a usadowili je w najbardziej niespodziewanych miejscach. Poprawiam słuchawki i przełączam piosenkę. Słucham nowego albumu Steczkowskiej. Nie przepadam za Polską muzyką, poza kilkoma wykonawcami, ale Justyna wygrała moje serce pół roku temu "Dziewczyną Szamana". Do tej pory jedyne utwory z jakimi się spotkałem, a które były jej autorstwa nie przypadły mi do gustu. Potem jednak, sam nie wiedzieć czemu, zacząłem szperać w jej dyskografii i znalazłem tą perłę z dziewięćdziesiątego szóstego. Jestem wielkim fanem trip-hopu i nie spodziewałem się, że na Polskiej scenie muzycznej trip-hopowy album kiedykolwiek wypuszczono. A tutaj szok - artystka, po której nie spodziewałem się zbyt wiele okazała się trafić w mój gust

Page 128: Sztuczne Ognie

idealnie. Nie mówiąc już nawet o muzyce, która idealnie łączy jazz, trip-hop i elektronikę, a skupiając się bardziej na motywie płyty, bardzo kontrowersyjnym z resztą. W skrócie, modyfikując tekst jednej z piosenek - kochanka diabła i zazdrosny bóg, podglądający ją z szafy galaktyk. Poproszę na wynos i do tego frytki. Potem szperałem dalej, ale żadna inna płyta nie wywarła na mnie takiego wrażenia, aż do teraz. Odpaliłem "Animę" i przeżywam szok. Teksty tak cudowne, że po całym ciele biegają ciarki. A spokojne ballady, których jest na płycie pełno, zamiast zlewać się w jednolitą breję, wciągają w trans niczym stare dobre "Mezzanine". Idę przez miasto w tym transie i jestem tak podekscytowany tą muzyką, że mam ochotę całemu światu wywrzeszczeć, jak świetną płytę znalazłem. Mam teraz ochotę z miejsca wskoczyć w garnitur (po chwili namysłu dociera do mnie, że właśnie w nim jestem) i przetransformować się w menadżera Steczkowskiej. Załatwiłbym jej trasę koncertową po Europie. I Stanach. I frytki.

Po dwugodzinnym "treningu" Wróciłem do domu. Nie wydarzyło się nic ciekawego - tak naprawdę, nie powinno mnie tam być. Większość czasu spędziłem siedząc na oparciu i gapiąc się na Jacoba który pocił się przy komputerze, żeby wszystko zrobić jak najdokładniej, bo obserwowała ich Monica - magiczna babka od finansów, która pociąga za sznureczki. Miała za zadanie upewnić się, że każdy krok, który podejmujemy (i'll be watching you) i wszystko, co robimy, wykonywane jest najpoprawniej jak możliwe, bo ostatnio dużo rzeczy nie zgadzało jej się w papierach. Jacob próbował namówić mnie, żebym poszedł na imprezę świąteczną firmy. Moje "nie" było bardzo stanowcze w tej kwestii - dobrze wiem, że nawet, jeżeli lubię tych ludzi, będę tam siedział niezręcznie i próbował nawiązać rozmowę z pojedynczymi osobami, podczas kiedy większość dysponuje niesamowitą zdolnością integrowania się z całą grupą jednocześnie. Po tych marnych dwóch godzinach treningu stałem w

Page 129: Sztuczne Ognie

recepcji i szykowałem się do wyjścia. Zakładałem płaszcz i szukałem słuchawek.

–Kurde, jest pierwsza - powiedziałem - w centrum jest bezpiecznie o tej godzinie?

–Raczej tak - odpowiedział Jacob - normalnie się szwendam w okolicach drugiej czy trzeciej po mieście.

–Ok, najwyżej ktoś mnie zamorduje. –Szczęściarz. Będąc już w domu położyłem się na kanapie w salonie i

szperałem w komórce. Szukałem aplikacji do idiotycznej gry przeglądarkowej, żeby mieć do niej częstszy dostęp. Normalnie nie gram w takie pierdołowate, małe gierki, ale okoliczności są w tym wypadku wyjątkowe. Kilka dni temu miałem rozmowę z koleżanką z roku o grach komputerowych.

–Wyglądasz na niewyspanego - powiedziała. –Nic nowego, całą noc nie spałem. –Praca? –Nie, grałem w gry. –Całą noc grałeś w gry? –Tak - kontynuowałem - wreszcie miałem dzień wolnego,

musiałem się naładować. –Ja ostatnio grywam w śmieszną grę przeglądarkową,

czasami zżera trochę czasu. Napisała mi na kartce nazwę gry, serwer, na którym gra i

swoje koordynacje. Zacząłem grać w tą grę spodziewając się, że będzie to "casualowy" syf, jednak gra jest całkiem ciekawa, a moja koleżanka ma w niej bardzo dobre wyniki. Jednak moja potrzeba rywalizacji wzięła górę i moim nowym celem jest absolutna dezintegracja wszystkich jej prowincji na serwerze.

–Zbieraj szybciej to drewno. W międzyczasie zrzuciłem z nóg moje czarne, ocieplane

trampki i podkuliłem nogi. Prawdopodobnie dzisiaj wprowadza się nowa laska, a syf taki, że strach chodzić bez butów. Linda do

Page 130: Sztuczne Ognie

sprzątania nie zmuszę, bo ma nas gdzieś, a Annie praktycznie już tutaj nie mieszka. Trudno. Chwyciłem za miotłę i wysprzątałem wszystkie pokoje i korytarze. Pozmywałem naczynia, umyłem podłogi, wyszorowałem gazówkę. Zeszła mi na tym dobra godzina. W międzyczasie zrobiłem sobie coś ambitnego do jedzenia - naleśniki ze szpinakiem. Kocham jeść i przynajmniej niech moje żarcie trzyma jakikolwiek poziom, skoro już potrafię gotować. Chwilę po tym jak się najadłem wróciłem do mojego pokoju i zrzuciłem z siebie wszystkie ubrania. Miałem iść się kąpać, ale zaciekawił mnie widok w lustrze. Poza tym, że przytyłem, moje ciało nie wyglądało aż tak źle. Wszystko zmieniło się w momencie, kiedy postanowiłem stanąć na łóżku, żeby zobaczyć całego siebie, od stóp do głów. Jasna cholera - jakim cudem genetyka dopuściła do tak krytycznej dysproporcji? Poszczególne partie ciała wyglądają spoko, ale fakt, że moje udo jest szerokości klatki piersiowej - niekoniecznie. Fakt, hiperbolizuję, ale to jedna z tych rzeczy co do których nie powinienem był się upewniać. Teraz pewnie znowu wpadnę w poczucie winy i moje "trzymanie linii", które jest jak najbardziej na miejscu lada moment przeistoczy się w "liść sałaty dziennie brzmi rozsądnie". Wytrzymam tak może ze cztery godziny, a potem zamówię deszcz kebabów. To się nigdy nie udaje. Schodzę z łóżka, chwytam bokserki i ręcznik pod rękę. Okrywam się w pasie na wypadek, gdyby Linda wyszła z pokoju, co jest raczej niemożliwe, bo śpi jak zabita. Wszystkie światła na korytarzach pogaszone i nawet nie słyszę, żeby się masturbowała, więc nie mam czym się przejmować. Profilaktycznie staram się nie chodzić po skrzypiących deskach - powoli kieruję się do łazienki. Spędzam długie minuty pod prysznicem, wmasowując sobie we włosy kokosową odżywkę. Nie ma lepszego sposobu na twardy, odżywczy sen niż unoszący się wokół zapach kokosa. Usypia automatycznie. Wykonuję bazowe czynności, takie jak mycie zębów i sprawdzanie, czy nie mam australijskich pasożytów pod powieką (raz zobaczone nie może być odzobaczone - przeklinam was, filmy przyrodnicze). Wracam do łóżka. Niby nie jestem śpiący, ale co mam robić. Nie mam nic do

Page 131: Sztuczne Ognie

roboty. Nie mam z kim grać, nie mam na czym komponować. Pianino przyszło kilka dni temu, ale wciąż nie mam jak na nim grać - matka zapomniała wrzucić do paczki zasilacza i leci już w drugim pakunku. Książek nie mam, a jak mam, to przeczytane. Trudno więc, idę spać. Nawet mi nie przeszkadza, że nie mam nic do robienia. To miłe uczucie wiedzieć, że mogę sobie pozwolić na absolutną wegetację. Pozwalam sobie i leżę. Jak zwierzę*.

*Parafraza tekstu utworu Maria Peszek – Pan Nie Jest Moim Pasterzem

Page 132: Sztuczne Ognie

20

Sobotnia noc w mojej wyobraźni pachnie mokrym lasem i najtańszym winem spod lady, tym, którego nikt o zdrowych zmysłach i pełnym portfelu za nic w świecie by nie kupił. Ta tania nalewka, która wypala ci w gardle dziurę na wylot, wędrującą wgłąb twojego ciała. Nikt tak naprawdę nie wie dokąd ta dziura zmierza i za jakie grzechy zmuszamy się do rycia w niej raz za razem, niczym dzik, który ryjem wygrzebuje z twardej ziemi grzyby, pracowicie dbając o wykarmienie swojego potmostwa. Tyle, że te grzyby to muchomory, a wrażenia po ich spożyciu są dla rodziny dzików stosunkowo mieszane. Ta nalewka uderza ci do głowy w nieokiełznanym tempie i twoje pierwotne "dobry Boże, co to jest" powoli zamienia się w "gdzie mój agropol". W mojej wyobraźni las jest wypełniony po brzegi ludźmi, jest nas równie wiele, co drzew w tym małym zagajniku, a z niektórych nawet zwisamy nie wiedząc, jak się na nich znaleźliśmy. Jest nas tak wiele jak kamieni, o które raz za razem się potykamy idąc odlać się wgłąb lasu. Potykamy się też o ludzi, którzy na pierwszy rzut oka zdawali się przyjąć mentalność tych kamieni i leżą tak na środku ścieżki, niepewni swojego istnienia. Siedzimy razem, każdy obok drugiej osoby. W tle ktoś gra na gitarze, przy akompaniamencie kłótni między władcami gitarowych riffów, którzy w stanie absolutnego upojenia nagle uświadomili sobie, jak niesamowitymi są muzykami. Tłuką się o tą gitarę, a gdzieś na boku grupa dziewczyn, które nie mają pojęcia jak się w tym lesie znalazły obgadują wszystkich jednego po drugim i wyzywają nas od meneli. Ciągle tylko namawiają swoich facetów, żeby już wracali do domu, bo przecież taka wiocha i wstyd co oni tu robią chodźmy do klubu, w klubie jest fajnie, pijmy drogie drinki z rumu, chwastów i zawyżonej samooceny, tam jest nasze miejsce. Wokół ogniska siedzą ludzie, których znam, których lubię. Jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności uwielbiamy nasze wspólne towarzystwo i pławimy się w nim co wieczór, jednocześnie nie będąc

Page 133: Sztuczne Ognie

dla siebie ważnymi. Po prostu jesteśmy, a to ognisko na czwartej nad ranem i nasze wspólne towarzystwo napawa nas satysfakcją, w której topimy się niczym nasze osmolone twarze w świetle ogniska, do którego ktoś wrzucił dwumetrowy świerk. Nikt się tym nie przejmuje i płonąca gałąź dobierająca się do moich stopni, podpalając większość moich ubrań zdaje się nie mieć znaczenia. Ten dziwny wieczór również zdaje się nic nie znaczyć, jednocześnie będąc tak istotnym. Nigdy nie pomyślałbym, że będę jeden z nich wspominał. Wtedy nie zdawały się być znaczące, to były po prostu nasze wieczorne spotkania, upijanie się i dyskutowanie o życiu, którego tak mi brakuje. Orientuję się, że za tym tęsknię i zaskakuję sam siebie. Patrzę wgłąb ogniska, które odpowiada na moje spojrzenie. Poprzez tańczące na czarnym jak smoła niebie płomienie widzę twarz któregoś z moich znajomych, jednak ciężko mi ją rozpoznać. Patrzę w jego brązowe oczy i widzę jak otwiera usta, żeby powiedzieć:

–TO TWOIM ZDANIEM WYGLĄDA NA PEŁNY KUFEL PIWA? DOBRZE BYŁOBY WIEDZIEĆ, GDZIE PODZIAŁA SIĘ RESZTA.

Ocknąłem się i najwidoczniej jestem dwa tysiące kilometrów od mojego zagajnika, stojąc za ladą baru i rozlewając piwo do kufli, które rozbryzguje się na wszystkie strony, patrząc na kolejkę wściekłych klientów hotelu. –NO SŁUCHAM? –Przepraszam, już dolewam.

Dociskam coś, co nazwałbym "sprzęgłem piwowaru", gdyż mój słownik jest stosunkowo ubogi a wiedza na temat piwa i maszyn, które je z siebie wyciskają nie jest na tyle przytłaczająca, na ile być powinna. Kiedy ostatnio sprawdzałem, byłem recepcjonistą, nie barmanem. Spędziłem w tym miejscu pracy sporą część mojego życia i w którymś momencie dopraszanie się o trening w barze stało się najnormalniej w świecie nudne. W mieście otworzono na kilka dni mały park rozrywki. Ilość ludzi, która tu przyjechała przerosła moje wszelkie oczekiwania. Rekordowo, nie mamy ani jednego wolnego pokoju w hotelu a natężenie ludzi żądających ode mnie upicia się jest

Page 134: Sztuczne Ognie

przerażająca. Nie udało nam się zrobić dzisiaj prawie niczego z listy naszych typowych obowiązków, bo na zmiany siedzimy w barze i obsługujemy ludzi. Jestem przytłoczony i nie wiem co robić. Nie wiem jak reagować na ludzi obwiniających mnie za setki rzeczy, na które nie mam żadnego wpływu.

–To ma być żart, czy naprawdę szklanka whisky w waszym pierdolonym hotelu kosztuje pięć funtów?

–Przepraszam, jeżeli cena jest dla Pana wysoka, ale niestety nie ode mnie zależy ustalanie ile kosztują napoje i alkohol, który sprzedajemy.

–Powiesz to swojemu menadżerowi jak rano złożę skargę. Robię smutną minę zbitego psa a kąciki ust zawijam w dół,

próbując okazać uczucie odpowiednie sytuacjom takim jak "twoja rodzina zginęła w pożarze, cała moja dusza jest z tobą, bracie, moje najszczersze kondolencje, proszę, oto bukiet złotych róż i czekoladki ręcznie rzeźbione przez tybetańskich cukierników". Staram się utrzymać ten wyraz twarzy aż sobie pójdzie i robię wszystko co mogę, by powstrzymać rosnącą we mnie frustrację, która krzyczy, by zdzielić go po mordzie, spalić to miejsce do gołej ziemi i odlecieć na smoku. Serwuję drinki i biegam co chwilę na zaplecze po więcej alkoholu, bo co chwilę ktoś prosi o jakieś wymyślne likiery. Do absolutnego apogeum doprowadzały zamówienia na alkohole, które znajdowały się w karcie menu, a których nie było na składzie, bo nikomu nie przyszło do głowy, że ktokolwiek o nie poprosi. Naturalnie, była to też moja wina i własnoręcznie powinienem zadbać o ich transport na teren hotelu. Najlepiej byłoby jednak wtedy, gdybym odbył kurs przygotowujący mnie do fermentacji wiśni zbieranych w złotych promieniach południowej Hiszpanii, żebym mógł dokonać tego aktu dokładnie teraz, stojąc za ladą, bo to moja wina, pozwolę sobie powtórzyć. Kiedy na chwilę się uspokoiło, Jacob zadzwonił na telefon stacjonarny w barze.

–Jest zamówienie na panini, pokój 503. –Co to są kurwa panini - spytałem - to jakiś drink?

Page 135: Sztuczne Ognie

–Nie, masz taki śmieszny chleb w kuchni, na tyle pierwszej lodówki, wrzuć do opiekacza z serem i jakimiś warzywami.

–Ok, postaram się nie umrzeć w trakcie. Chociaż nie. Mogę umrzeć? - dodałem po chwili namysłu.

–Nie. Wbiegłem do kuchni i otworzyłem pierwszą lodówkę z

brzegu. Na samym końcu zauważyłem podejrzanie wyglądający bochen chleba, o prostokątnym kształcie, który zdawał się dawać mi sygnał, że powinienem użyć go do panini. Przez następne dziesięć minut od podstaw uczyłem się obsługi urządzeń w tej absurdalnej kuchni. Dwa lata temu, w okresie wakacji spędziłem kilka długich dni pracując na kuchni, jednak nikt nie przygotował mnie na zderzenie z dwutonowym opiekaczem, do którego włącznik zdawał się być ukryty lepiej niż dowody na istnienie siły wyższej. Strzał w dziesiątkę, znalazłem włącznik do opiekacza, choć dowody na istnienie wszechwładnego bytu egzystującego poza czasem i przestrzenią prawdopodobnie usatysfakcjonowałby mnie o wiele bardziej. W międzyczasie, kiedy to stalowa machina nagrzewała swoją powyginaną powierzchnie, kroiłem chleb tępym nożem, który podwędziłem z zastawy jednego ze stolików przygotowanych na śniadanie. Nie miałem pojęcia, w którym dokładnie miejscu trzymamy noże, które mógłbym nazwać "normalnymi", a stanowczo nie miałem czasu na odnalezienie ich. Rozciąłem chleb i wpakowałem do niego wszystko to, co w mojej opinii powinno się w nim znajdować, wrzuciłem na rozgrzaną powierzchnię opiekacza i wróciłem do baru.

–ILE MOŻNA CZEKAĆ Nalewałem klientom kolejne drinki, jeden za drugim,

odbierając przy tym kolejne zamówienia. Problemy sypały się jeden za drugim. To maszyna do lodu zaczęła nawalać, to znowu czegoś brakowało w magazynie, to ktoś stwierdził, że jego życiowe problemy są moją winą, a żona rzuciła go, bo dodałem do jego whisky o jedną kostkę lodu za mało. Wróciłem do kuchni, żeby wyciągnąć panini z

Page 136: Sztuczne Ognie

opiekacza. Podszedłem do niego ze szczególną uwagą, gdyż zdawał się być strasznie gorący, a poparzeń trzeciego stopnia nie mam w planach dzisiejszej katastrofy. Podniosłem wieko i wszystko wyglądało w porządku, do momentu kiedy to próbując odkleić je od spodu rozerwały się na strzępy. Na spodzie opiekacza były kawałki starego, zapieczonego sera, którego ktoś nie zeskrobał. Kanapki przykleiły się do niego i kiedy pociągnąłem je ku górze, obydwie przerwały się na pół, wypluwając z siebie całą zawartość na rozżrzażoną taflę stalowego potwora. Stałem w tej kuchni, patrząc na strzępy sałaty sypiące się z moich rąk, uderzające o blat kuchenny i spadające na podłogę. Patrzyłem na bulgoczące krople majonezu, które zawiesiły się gdzieś w czasie i zdawały pulsować bez końca, eksplodując raz za razem niczym bąble na opuszczonym bagnie, zamieszkałym przez samotną wiedźmę, która klnie na życie, bo ktoś zapomniał dostarczyć jej panini. Nogi ugięły się pode mną. Powoli obsunąłem się na podłogę, jak gdybym stracił władzę we wszystkich kończynach, jak gdybym przekształcił się w bezkształtną masę której jedynym marzeniem jest rozlanie się po pierwszej lepszej powierzchni.

–poddaję się, nie mam siły - mówiłem sam do siebie - to nie jest warte tego stresu, not worth it.

I kiedy już myślałem, że nic gorszego nie może się stać, absolutne przerażenie objęło całe moje ciało pod wpływem tego, co usłyszałem.

–ALARM PRZECIWPOŻAROWY WŁĄCZONY. PROSZĘ NATYCHMIAST SKIEROWAĆ SIĘ DO WYJŚCIA.

Podniosłem się najszybciej jak potrafiłem i poświęciłem zaledwie jedną, marną sekundę na zamarcie w ruchu, by powiedzieć sobie "o kurwa", po czym wybiegłem z kuchni i skierowałem się w stronę schodów, by zbiec na dół i dowiedzieć się co spowodowało włączenie alarmu przeciwpożarowego. Biegłem najszybciej jak

Page 137: Sztuczne Ognie

potrafiłem, mijając ludzi wychodzących ze swoich pokoi w samych bokserkach i piżamach. kiedy zbiegłem na sam dół, Jacob stał już tam z megafonem w ręce, rzucając we mnie raportem awaryjnym, który obejmował naziwska wszystkich gości hotelu.

–Łap, czytaj i sprawdzaj, biegnę na górę zobaczyć co się stało. –Coś wiadomo? –Pokazuje pokój 512 na panelu bezpieczeństwa. To tyle. Zostałem sam, zakładając neonową kamizelkę i

próbując uruchomić megafon, który zdawał się nie współpracować ze mną na tyle, na ile było mi to potrzebne. Chwyciłem długopis i listę gości, prosząc wszystkich o wyjście z hotelu. Wyglądało to mniej więcej tak, że o czwartej nad ranem stałem na ławce przy głównej ulicy, w żółtej kamizelce, która emitowała blask tak nieziemski, iż byłaby w stanie oświetlić sąsiedni układ słoneczny, wyczytując nazwiska gości hotelu. Przerywano mi w tym przez cały czas, zamęczając mnie absolutnie głupimi pytaniami, z domieszką pretensji i wyzwisk.

–Chociaż byście dali jakieś koce i ciepłą herbatę. –Nie, ja pierdolę wracam po torebkę, to wszystko ściema. –Macie może jakieś ciastka? O, Bóstwa Olimpu, dodajcie mi siły w tej czarnej godzinie,

gdyż zdzierżyć nie mogę. Istnieje prawdopodobieństwo, że w hotelu faktycznie jest pożar i nie jest to błąd systemu ani naćpane dzieciaki palące w pokoju, a faktyczny ogień zajmujący budynek. W tej sytuacji właśnie ludzie proszą mnie o dostarczenie im herbaty i ciasteczek, co oznacza wbiegnięcie na najwyższe piętro potencjalnie płonącego budynku, zaparzenie dwudziestu filiżanek kawy i znoszenie ich po kilka sztuk na dół. Nie ma sprawy, już biegnę. Ktoś może jeszcze zamawiał pizzę? Widziałem, że mamy ciasto w lodówce, jak się sprężę to zdążę jedną upiec, nim moje ciało pochłoną ognie piekielne. Chociaż spróbuję wam zrzucić przez okno, kiedy moje ciało pożerać będzie zajmująca się płomieniami kuchnia. Nawet wtedy nie zaskoczyłyby mnie dochodzące z dołu okrzyki "Ej, a peperoni to

Page 138: Sztuczne Ognie

gdzie". Co się stało? Gdzie jest szacunek wobec drugiego człowieka, gdzie jest ten chujowy mit równości? Jestem mną, moim "ja", którego wartości stoi na równi z życiem każdej innej osoby. Moje "ja" nie jest recepcjonistą zarabiającym najniższą krajową tylko po to, żeby być popychadłem dla drugiej osoby ze względu na posadę, którą zajmuję. Moje życie jest napędzane tą frustracją, którą we mnie kumulują. Tym gniewiem, który próbuje udowodnić światu, ile jest warty. Nienawidzę ich równie bardzo, co jestem im wdzięczny. Ale teraz akurat trochę bardziej nienawidzę. Jacob zbiegł na dół.

–Jakiś idiota włączył przycisk przeciwpożarowy, wszystko poszło na pełną ewakuację. Zresetowałem, ale nic się nie stało. Nie mogę wyłączyć alarmu.

–Możemy im powiedzieć, żeby poszli do pokoi i spróbujemy to wyłączyć?

–Nie ma takiej opcji, procedura zabrania. Wszyscy muszą znajdować się poza hotelem do momentu wyłączenia alarmu.

–Co robimy? - spytałem. –Dzwonimy po straż pożarną. Takie są zasady. Wydało mi się to trochę bezsensowne, bo równie dobrze

moglibyśmy zadzwonić po techników, którzy spróbowaliby coś zdziałać, zamiast od razu dobijać się na alarmowy numer straży pożarnej. Ale kolejny raz wypadałoby udowodnić mi, że życie rzadko kiedy kieruje się logiką, a jedynie zestawem protokołów i zasad. Po piętnastu minutach przyjechał wóz strażacki. Zajęło im to chwilę, ale zaznaczyliśmy, że to jakiś dziwny błąd systemu, którego nie możemy się pozbyć i nie ma żadnego zagrożenia pożarem. Miły jegomość ze straży pożarnej sam głowił się przez dwadzieścia minut jak zresetować to ustrojstwo tak, żeby wyłączyło alarm, kiedy to Jacob stał w bezpiecznej odległości od wściekłego tłumu, który powoli zdawał się wyrywać deski z ogrodzenia przy przylegającym budynku i ostrzyć je niczym kołki na wampiry. Kiedy wreszcie alarm ucichł, milion razy przeprosiliśmy wszystkich za to, co się stało i zaoferowaliśmy, że jedno z nas będzie czekało w restauracji i

Page 139: Sztuczne Ognie

serwowało darmową herbatę i kawę w ramach przeprosin za niedogodności. Warte zaznaczenia jest, że alarm został najprawdopodobniej włączony przez jakiegoś pijanego gówniarza, któremu brakowało wrażeń, jednak ponownie, była to nasza wina. Dziesięć minut staliśmy w recepcji wręczając gościom nowe karty do pokoi, które zostały automatycznie wyczyszczone po alarmie. Groźbę zadźgania usłyszeliśmy zaledwie dwukrotnie, podczas kiedy noc obyła się przy tylko jednym spoliczkowaniu, którego zasmakował Jacob.

–Wszystko w porządku? - spytałem, kiedy już się uspokoiło i wszyscy zniknęli z recepcji.

–Tak. Jestem tylko zmęczony. Bardzo. –Powiedz mi o tym więcej. Siedzieliśmy w kompletnej ciszy. Podejrzewam, że gdyby

któreś z nas spróbowało włączyć muzykę, drugie skoczyłoby mu do gardła i spróbowało rozszarpać je na strzępy. Po godzinie słuchania alarmu, karzącego wypierdalać mi z budynku nie było niczego piękniejszego niż błoga, ciężko zapracowania cisza. Cisza, która zdawała się imitować ciepłe popołudnie spędzone w ogrodzie, leżąc na świeżo ściętej trawie. Mógłbym przysiąc, że słyszałem bzyczącą gdzieś w oddali pszczołę.

–O nie. –Co jest? - spytałem. –Alarm. Włączy się za pięć minut. Biegnę rozszarpać kable na

strzępy, naciskaj resetowanie. Bzyczenie? Definitywnie. Pszczoły? Nie. Alarm

przeciwpożarowy? Stanowczo. Coś namieszało w tym przeklętym alarmie bardziej, niż się spodziewaliśmy i zapewniam, że nie mam zamiaru po raz kolejny przeżywać ludzi zbiegających na dół i wrzeszczacych na mnie za rzekomo moją niekompetencję. Jacob poleciał na górę rozszarpać to urządzenie szatana, kiedy to ja stałem na dole, w recepcji, przy panelu bezpieczeńśtwa i w hipnotycznym transie naciskałem przycisk resetujący alarm. Stałem tak dobre kilka minut i nic się nie działo poza tym, że bez przerwy słyszałem irytujące

Page 140: Sztuczne Ognie

bzyczenie. Miałem szczerą nadzieję, że udało mu się to wyłączyć i nie będę musiał przeżywać tego horroru po raz kolejny. Naturalnie byłem w błędzie.

–ALARM PRZECIWPOŻAROWY WŁĄCZONY. PROSZĘ NATYCHMIAST SKIEROWAĆ SIĘ DO WYJŚCIA.

–Nie nie nie nie nie nie nie nie nie nie. Nie zgadzam się. Idź sobie.

Ale nie poszedł. Jacob zbiegł na dół wściekły równie bardzo co ja. Po drodze odsyłał już ludzi do pokoi zapewniając, że to błąd systemu. Dokonując tego heroicznego wyczynu dostał w twarz klapkiem jednego z gości, który wymierzył go z twarz Jacoba z celnością godną snajpiera. W momencie, kiedy to już zabieraliśmy się do naciskania wszystkich dostępnych na panelu guzików, alarm ucichł sam z siebie.

–Co jest. Napis na panelu wyświetlał "Okablowanie zostało

zmienione". –Nie wiem, ale nie mam zamiaru narzekać i bądźmy

wdzięczni temu, kto te kable wyrwał. –Pierdolę, straciłem już nawet zainteresowanie tym, czy

stoimy w płomieniach, czy nie - odpowiedziałem - po prostu siądźmy i czekajmy aż ta noc się skończy.

–Jestem za. Siedliśmy z powrotem na krzesłach, chociaż wyglądało to

bardziej jak wylanie się na krzesła. Moje bezwładne ciało zwisało z oparcia gapiąc się w przestrzeń, kiedy to byłem skupiony na absolutnym wyciszeniu się, na opróżnieniu mojej głowy z czegokolwiek, niczym mnich medytujący przy wodospadzie. Byłem wyprany z jakiejkolwiek motywacji do zrobienia czegokolwiek. Siedziałem i rozkoszowałem się faktem tego, że jest mi teraz dane siedzieć. Nie byłem nawet w stanie wyjść na papierosa, bo sama myśl o odpaleniu zapalniczki wywoływała u mnie odruch przywodzący na myśl atak epileptyczny. Rozkoszowałem się tym spokojem i

Page 141: Sztuczne Ognie

zapadałem wnim, niczym w najwygodniejszej kanapie, która idealnie wpasowywała się w kształt mojego zmęczonego ciała.

Po około dwudziestu minutach usłyszałem windę. Ktoś zjeżdżał na dół. Poczułem przerażenie przeszywające całe moje ciało. Na samą myśl o tym, że będę musiał męczyć się z czyimiś porannymi skargami na absolutnie niezależną od nas sytuację, chciało mi się wymiotować. Miałem tylko nadzieję, że ten dzień się skończy, że wreszcie napiję się ciepłej, czerwonej herbaty i pójdę spać w brudnych gaciach. Tak, brudne gacie były warte podkreślenia, bo nie ma opcji, że znajdę siłę na wzięcie prysznica, o zmianie ubrań nie wspominając. Drzwi windy otworzyły się. Wyszedł z nich jeden z gości hotelu, którego widuję tutaj systematycznie. Pamiętam, że jest z Austrii i ma na imię Luca. Podszedł do mnie i podał mi swój bilet parkingowy.

–Naprawdę przepraszamy za to, co stało się w nocy - powiedziałem prawie natychmiast - jakiś pijany idiota pociągnął za alarm, nie mogliśmy nic z tym zrobić.

–Nie ma sprawy. Zdarza się - uśmiechnął się - Przecież wiem, że to nie wasza wina.

Oddałem mu podbity bilet parkingowy. Nienawidzę patrzeć w oczy, nie wiem nawet jaki mam ku temu powód. W jakiś sposób jest to dla mnie nieswoje i irytujące. Jak gdyby ktoś naruszał moją prywatność. Z reguły patrzę im pomiędzy oczy, ewentualnie na czoło, na nos. Dobry Boże, byleby nie prosto w oczy. Ale tym razem podniosłem głowę i spojrzałem w samo centrum, w jego brązowe tęczówki, w samo wnętrze jego czarnych źrenic. Tuż przed nimi zaczął się tlić łagodny płomień ogniska, a jakiś pijany idiota spróbował je przeskoczyć ze spuszczonymi w dół spodniami. Skończył nam się alkohol, więc zaczęliśmy podawać butelkę jakiegoś absolutnie okropnego wina w kółko. Była moja kolej. Wziąłem pożądny łyk, który zakręcił się kilkakrotnie w moim gardle. Z reguły znoszę smak alkoholu bez jakiegokolwiek problemu, jednak tym razem

Page 142: Sztuczne Ognie

wykrzywiłem twarz w lekkim niesmaku. Po chwili jednak wszystko się uspokoiło i poczułem zbawienny wpływ wina, odprężenie i spokój. Myśli, które dygotały na boki i przyplywaly jedna za drugą. Były strasznie jednokierunkowe, chciały biec tylko w jedną stronę. Były proste i kojące. Zawiał silniejszy wiatr, poczułem igły spadające z drzewa rosnącego tuż za moimi plecami i ptaki, które zerwały się z gałęzi. Ten piękny obraz dopełniły słowa Elizy, która wędrowała gdzieś między drzewami.

–Ja jebie, ale piździ w chuj. Wszyscy wybuchli śmiechem, jednak po chwili nastała cisza.

Jeden z moich znajomych, Łukasz, chwycił za gitarę i spróbował udowodnić światu, że nie jest królem jednego akordu i zagrał jakiś kawałek Springsteena, który dobrze znałem, a którego tytułu nie mogłem sobie przypomnieć. Grał bardzo spokojnie i z niesamowitym wyczuciem, jednocześnie odtwarzając melodię prowadzącą i akompaniament. Spojrzałem na swoje ręce a przez myśl przeszło mi coś bardzo smutnego, czego nie mogę określić. Jakiś dziwny rodzaj melancholii, jakieś nieistniejące wspomnienie, w którym mógłbym się zatracić do końca i pławić po dzień, w którym umrę. Jakiś wibrujący po kościach smutek, który obezwładnia cię doszczętnie i chodź wpływa w ciebie tak delikatnie, to niesie w sobie potencjał druzgoczący niczym kula armatnia. Podniosłem głowę i spojrzałem w oczy, które wciąż patrzyły na mnie zza płomieni ogniska.

–Dzięki. Podałem mu jego bilet parkingowy, zaraz po tym, jak

wyrwałem się z moich nieistniejących wspomnień. Spojrzałem z powrotem na jego twarz, która wciąż się uśmiechała. Nie zapomniałem przy tym o zaprzedawaniu mojej duszy zawodowi i życzyłem mu miłego dnia.

–Pożar - powiedziałem sam do siebie, kiedy już odszedł. –Co? - spytał Jacob. –Nie, nic. Tak tylko pierdolę głupoty sam do siebie. –Aha

Page 143: Sztuczne Ognie

21

Na początku nie miałem pojęcia gdzie jestem ani co się dzieje. Dopiero po dłuższej chwili zorientowałem się, że moje grubo obszyte, skórzane buty są zanurzone po kostki w obsuwającym się błocie.

–Nie wiem jak długo jeszcze wytrzymamy. Po mojej prawej stronie siedziała Klaudia. Miała na sobie

szary, wojskowy uniform. Zdziwiło mnie, że była to Klaudia, bo nigdy nie byliśmy niesamowicie dobrymi przyjaciółmi. Zdarzało nam się niesamowicie dobrze dogadywać, ale były też momenty, kiedy "udawaliśmy" przed sobą, że nie mamy siebie dość. Oboje też wiedzieliśmy, że to robimy, co było bardzo dziwne. Dlatego tak mnie dziwiło, że siedzę teraz z Klaudią w tym okopie. Była przejęta, ale bardziej zdenerwowana. Jakby potrzebowała zapalić papierosa. Miała na twarzy ten jej typowy grymas, kiedy jest na coś wściekła, ale niekoniecznie ma powód. Tym razem byliśmy z którejś strony ostrzeliwani, więc powód jest raczej dobry do bycia złym, ale chyba nie to ją tak denerwowało. To był ten dobrze znany kobietom gniew, którego nie są w stanie uzasadnić, a którego faceci nigdy nie zrozumieją. Z reguły jest to wina nadinterpretacji stosunkowo prostych spraw, ale niektórym nie wytłumaczysz, że mogą być w błędzie. Za naszymi plecami znajdowała się palisada ułożona z drewnianych kłód. Ziemia tutaj, na dola nie była niczym wyłożona. Jedynie w niektórych miejscach mniejsze lub większe dziury, jakby skrytki, w których trzymaliśmy amunicję. Przeszyła mnie dziwna myśl - wydało mi się, że ostatnią dostawę prowiantu mieliśmy zaledwie kilka dni temu i poczułem potrzebę sprawdzenia, czy żywność jest wciąż zdatna do spożycia, bo ciągle padał deszcz i mogła rozmoknąć. Przeturlałem się na drugą stronę ściany, żeby sprawdzić, czy schowany chleb i owoce są w dobrym stanie. Usłyszałem kolejne

Page 144: Sztuczne Ognie

wystrzały. Obejrzałem się za siebie - Klaudia skręcała papierosa trzymając bletki w zębach - widziałem jak powoli mokną. Za jej plecami rozpościerało się wieczorne niebo, wydawało się granatowe, jednak po raz kolejny uderzyło mnie przeczucie, że powinno być czerwone. Wróciłem do rozkopywania skrytki. Nie wiem jak przechowywano jedzenie na wojnie, ale pakunek który znalazłem był zawinięty w grubą warstwę płótna, pod którą znajdowały się dwa nałożone a siebie wiklinowe kosze. Wewnątrz znalazłem pół bochenka chleba i dwa jabłka. Rzuciłem Klaudii jedno jabłko. Paliła papierosa.

–Dzięki - rzuciła beznamiętnie, po czym obróciła głowę w moją stronę - a to dla ciebie.

Podała mi skręconego papierosa. Zrobiła go niesamowicie szybko - byłem pod wrażeniem. Siadłem znowu pod ścianą i wydawało mi się, że ktoś nad nami biega. Rów, w którym siedzieliśmy był opustoszały, jak gdyby nikogo poza nami tu nie było. Zdawał się jednak ciągnąć na setki metrów, pełen zakrętów i labiryntów. Co dziwniejsze, ponad naszymi głowami zdawała rozgrywać się bitwa, jednak żadne z nas niczego nie widziało.

–Cholera jasna - mówiła pod nosem Klaudia - Nie mam zamiaru umierać. Nie dzisiaj.

–Skąd masz pewność, że coś się tam w ogóle dzieje? Że walczą? Słychać jedynie hałas.

–Mówię ci, zaraz tu będą. Ale nikt nie przychodził. Siedziała tak cały czas z karabinem

SWT pod pachą, paląc papierosa za papierosem. Wyglądała, jakby miała wybuchnąć płaczem w każdym momencie - tak bardzo była przejęta sytuacją. Przestawałem rozumieć, co się dzieje. Ponad nami nic się nie działo. Nie było widać kogokolwiek. Jedynie odgłosy wystrzałów. Postanowiłem wspiąć się po drabinie sznurowej na górę. Była zawieszona na dwóch kołkach. Okop był głęboki na jakieś cztery, góra pięć metrów, ciężko było mi ocenić. Postawiłem nogę na szczeblu i chwyciłem się liny, stawiając krok za krokiem w górę.

Page 145: Sztuczne Ognie

Spojrzałem jeszcze na Klaudię - nie zwracała na mnie jakiejkolwiek uwagi. Paliła. Wyciągnąłem rękę w stronę powierzchni. Dłonią chwyciłem nie zimną, mokrą glebę lecz coś, co w dotyku przypominało asfalt.

–No, ile było można czekać? Stała przede mną Ida. Byliśmy na środku ulicy w moim

rodzinnym mieście, przed domem babci. Był słoneczny, chłodny poranek. Miałem na sobie szary uniform i ochronny kask. U pasa upięty miałem niewielki rewolwer, który dopiero teraz zauważyłem.

–Idziemy? - spytała Ida. –Tak. Tak, idziemy. Spojrzałem za siebie. W normalnym śnie oczywistym byłoby,

że nic tam nie znajdę - żadnego okopu, śladów z tego, co działo się wcześniej. Przed moimi oczami stanął jeden z bardziej surrealistycznych obrazów jaki miałem okazję widzieć - pod moimi stopami, wbite w ziemię widniały dwa kołki, z których spuszczona była drabinka. W dole wciąż był okop, zadymiony i brudny. Nie było śladu deszczu, jednak wszystko wokół reagowało zachowywało się jakby padał. Widziałem rozwodnione błoto, w które uderzały niewidzialne krople. Widziałem Klaudię, która kończyła papierosa i przygotowywała się do zjedzenia jabłka, które wcześniej jej dalej.

–Idziesz? Ida była dziwnie spokojna i poważna. Nawet jak na osobę, z

którą przeprowadziłem jedne z najważniejszych konwersacji w moim życiu, zawsze była odrobinę infantylna i najistotniejsze dyskusje w którymś momencie kończyły się eksplozją śmiechu. Tym razem wyglądała, jakby chciała ze mną koniecznie porozmawiać. Poszedłem za nią, przez furtkę, która prowadziła na podwórko mojej babci. Mieszkał tutaj też mój wujek ze swoją dziewczyną i synem. Zawsze ktoś biegał po podwórku - czy to dziadek zamiatał, czy to psy albo koty. Tym razem nikogo tutaj nie było. Dotarło do mnie, że ja, Ida i Klaudia, tam na dole jesteśmy jedynymi osobami na tej planecie.

Page 146: Sztuczne Ognie

Przeraziła mnie ta świadomość. Śniłem, a wniosek był niepodważalny - byliśmy jedynymi osobami w tym wyimaginowanym uniwersum, których istnienie dało się udowodnić, a jakiekolwiek osoby trzecie, które nie brały udziału w biegu zdarzeń i nic nie znaczyły w tej historii, nie istniały. Pomyślałem, że powinniśmy pojechać pociągiem do jakiegoś odległego kraju, cieszyć się wolnością i zwiedzać, skoro nikt nie istnieje. Moglibyśmy popłynąć łodzią na jakąś odległą wyspę, okraść supermarkety z jedzenia. Tylko nam jest potrzebne. Ida zaciągnęła mnie na piętro mieszkania, zaraz po tym, jak przeszliśmy przez mały ganek. Szliśmy po krętych schodach, których stopnie były za wysokie. Mieszkałem tu jako dziecko i pamiętam, że od zawsze były dla mnie problemem. Nie dało się wyczuć ich pod stopą. Kiedy byliśmy już na górze, skręciliśmy na lewo - nie do pokoi, w których kiedyś mieszkałem, a w których obecnie babcia magazynowała rupiecie. Poszliśmy na strych, który zawsze mnie fascynował. Był zakurzony i zaniedbany, tak jak go pamiętam. Ida wskoczyła na belkę pod sufitem. Nie pamiętam, żeby wcześniej tam była, ale zdawało się, że pasowała idealnie. Ja siadłem na parapecie pod jedynym oknem, na drugim końcu strychu. Szkoda, że nikt nigdy nie miał pieniędzy na porządny remont tej posesji - te dwa pokoje po drugiej stronie i strych byłyby idealnymi pokojami. Gdyby babcia istniała, mogłaby je komuś wynajmować - miałaby więcej towarzystwa i kilka dodatkowych groszy.

–Boisz się pająków? - spytała Ida. –Przecież wiesz, że tak. –Słyszałam, że już nie. –Niby nie, ale jednak tak - odpowiedziałem - jak trzeba, to je

przeboleję, ale ich obecność mnie irytuje. –Tutaj się od nich roi. –Dzięki za informację. Patrzyłem przez okno na podwórko. Czas nie był zatrzymany,

chociaż pomyślałem, że mógłby być. Byłoby to całkiem melodramatyczne i w klimacie. Wszystkie rośliny wyglądały tak, jakby

Page 147: Sztuczne Ognie

przestały rosnąć. Nie wiem po czym to wnioskuję. Wszystko było dziwnie zastane, a jednak żyło. Pomyślałem, że nie chciałbym, żeby czas się zatrzymał. Nie wiem czemu.

–Powiedziała, że ostatnio czujesz się gorzej niż ostatnio. –Kto? –Ta wariatka w białej sukni. –Aha. Nie zdziwiło mnie to specjalnie. Dawno nie byłem na tym

moście. Kiedy ostatnio się tam znalazłem sprawiał wrażenie żywego organizmu, który w pełni wyewoluował. Zastanawiało mnie, czy rozrósł się jeszcze bardziej.

–Rozmawiałaś z nią? - spytałem. –Chwilę. Jest strasznie dziwna. I smutna. –Widziałaś to miasto w tle? –Nie zwróciłam uwagi - odpowiedziała Ida, po czym zrobiła

krótką przerwę - ale powinno tam być jakieś miasto, co nie? W końcu prowadzą do niego mosty.

–Mosty? –No tak, dwa. Ten drugi był mniejszy. Albo po prostu był

bardzo daleko. W rzeczywistości, nie rozglądałem się po horyzoncie. Może

faktycznie były tam dwa mosty? Co działo się ostatnio? Stała na moście i rwała płatki lilii. Metalowe płatki. Nie pamiętam co dalej, ale wydaje mi się, że było coś jeszcze. Albo tego nie pamiętam, albo jeszcze się nie wydarzyło, strasznie mnie to denerwowało. Pamiętam, że patrzyłem w dół. Pod mostem był ocean. Dotarło też do mnie, że nie spojrzałem wtedy za siebie. Zacząłem analizować, włączyła się świadomość. Nie miałem pojęcia, co było za moimi plecami. Nie pamiętam nawet, żebym w jakikolwiek zagospodarował tą przestrzeń snu. Czy to jakimś murem, czy ciągnącym się po horyzont mostem. Usłyszałem dziwny, świdrujący czaszkę dźwięk. Skojarzył mi się z rozczarowaniem.

Page 148: Sztuczne Ognie

Obudził mnie dźwięk aplikacji "WhatsApp". Na wpół przytomny otworzyłem okienko czatu, w którym ktoś dodał post. Szef wysłał nam zdjęcia grafiku i tego, jak będziemy pracować podczas świąt. Cholera jasna, to już prawie nowy rok! Szukam swojego imienia na liście i niespecjalnie cieszę się z tego, że mam wolne w wigilię, bo niekoniecznie robi mi to jakąkolwiek różnice - cieszyłoby mnie, gdybym nie pracował w nowy rok. Lubię sylwestra. Jest... roztkliwiający? O ile to dobre słowo. Te wszystkie fajerwerki i pijani ludzie, czekający cholera wie czemu na północ, jakby minuta w tą czy w tamtą cokolwiek zmieniała. Wszyscy pełni nadziei, że ten przełomowy wieczór przyniesie szansę na lepsze. Patrzę na grafik. Pracuję w Sylwestra i dzień po nim. Nie tym razem, moja droga rzeczywistości. Cały listopad omijały mnie sztuczne ognie i przespałem każdy jeden wystrzał - na początku zabawne było to, że omijałem każdą jedną okazję żeby zobaczyć fajerwerki. Teraz zabawa się skończyła - biorę wolne w Sylwestra i idę oglądać pokaz sztucznych ogni. A potem zaczynam myśleć, czy naprawdę mi tak na tym zależy. Jestem sam w tym kraju i nawet nie miałbym z kim wyjść, napić się taniego, ruskiego szampana, którego pewnie w tym kraju nie sprzedają. Spróbuję wziąć wolne. Najwyżej wyjdę sam, sam się napiję i sam sobie będę najlepszym towarzystwem, o jakim mógłbym marzyć. Ale walkę o ten jeden głupi wieczór zacznę za pięć minut. Jeszcze pięć minut. Pośpię jeszcze tylko chwilę.

Page 149: Sztuczne Ognie

22

–Skoczę tylko na chwilę na górę. –Ok, nie ma sprawy. George nigdy nie miał z niczym problemu. Przynajmniej tyle

dobrego. Nie spodziewałem się co prawda, że nasz nowy współpracownik będzie miał kilka irytujących nawyków, o których wspomniałem wcześniej, jednak – mogło być gorzej. Wszedłem do windy i nacisnąłem czwórkę. W stronę toalety, w stronę wolności. Korzystanie z ubikacji było straszliwie niewygodne, kiedy miało się na sobie garnitur. Nie dawało się odczuć pełni rozluźnienia i wewnętrznego spokoju, jaki gwarantuje ci wypróżnianie się. Podczas trasy, którą pokonywała winda, myślałem o Idzie. Dawno z nią nie rozmawiałem. Prawdopodobnie jest o wiele bardziej skupiona na swoim chłopaku niż ma myśleniu o tym, żeby się ze mną skontaktować. Niby ostatnio założyła fejsa, ale i tak wchodzi na niego raz na kilka dni i mało co odpisuje. To nie to, że ona nie ma czasu - po prostu nie potrafi go zorganizować. Przez to z reguły gubię się w tym, czy jestem przez nią ignorowany, czy po prostu przestała ogarniać swoje życie. Winda otwiera się, wychodzę na recepcję czwartego piętra. Nikt w niej nigdy nie urzęduje i nie pamiętam już nawet, czy ktoś mi tłumaczył, jaki był jej dotychczasowy cel. Przechodzę obok baru i kieruję się w stronę toalet. Nikt z nich nigdy nie korzysta - każdy z gości ma łazienkę w swoim pokoju, więc mogę tu na spokojnie spędzać kilka minut od czasu do czasu i rozkoszować się spokojem. Przyglądam się sobie w lustrze. Jestem zmęczony i nieogolony. Patrzę na swoje włosy, w kolorze ciemnego blondu i nie mogę się doczekać, aż coś z nimi zrobię. Nie znoszę ich naturalnego koloru. Jest we mnie strasznie dużo typowo męskich aspektów, jeżeli chodzi o osobowość. Poza jednym, jak się zastanowić - nie mam w sobie godności. Można mnie obrażać ile wlezie. Można mnie pobić. Nie wiem, czy to brak szacunku wobec siebie, ale na którymś etapie

Page 150: Sztuczne Ognie

przestałem się tym przejmować i nie można mnie wyprowadzić z równowagi. Dokładnie w tym samym momencie, w którym stwierdziłem, że mam to w gdzieś, wszystkie sytuacje, w których moja duma, godność czy honor mogłyby zostać urażone przestały mieć miejsce. Albo po prostu przestałem zwracać na nie uwagę. Jednak mimo tego, że uważam siebie za "męskiego" wewnątrz to mam kilka prawie że "kobiecych" naleciałości w kwestii wyglądu. Nie ma ich wiele i to nic znaczącego, ale mam lekką obsesję na punkcie koloru włosów. Szczerze, nie sądzę, żeby mężczyźnie jakkolwiek umniejszało mieć kolorowe włosy- niebieskie, czerwone. Faceci wyglądaliby genialnie w kolorowych włosach. Zwłaszcza ci o typowo męskiej budowie. Z drugiej strony, gdzieś kiedyś natknąłem się na świetny cytat, którego teraz nie pamiętam, a który w swojej treści zawierał myśl, że nie ma nic chwalebnego w podążaniu za stadem - prawdziwą odwagą, rozumianą jako aspekt pożądany u mężczyzny, jest zrobienie czegoś na przekór grupie. Przecież to sama prawda. Co męskiego jest w wyglądaniu jak typowy el pakero fabryka testosteronu pięć tysięcy turbo? Pofarbuj włosy na różowo i nie bój się, że na każdym kroku ktoś będzie próbował spuścić ci wpierdol - to dopiero trzeba mieć jaja, wulgarnie się wyrażając. Ja, osobiście, zawsze chciałem mieć szare włosy. Nie dość, że to mój ulubiony kolor, to kojarzy mi się z wiedźminem (który akurat miał bardziej białe włosy, aniżeli szare, ale nieważne). W następnym tygodniu przyjdzie farba, zobaczymy co będzie. Poprawiłem kołnierz białej, niewygodnej koszuli i udałem się do toalety. Zamknąłem za sobą drzwi i spojrzałem na rolki papieru toaletowego - tym razem ktoś zostawił aż dwie. Rwałem kawałek po kawałku i wykładałem sobie siedzisko na desce klozetowej, niczym bocian budujący gniazdo na słupie telefonicznym. Kiedy konstrukcja wydała się stabilna, rozpiąłem rozporek i zbliżałem się do tego, żeby usiąść. To co stało się chwilę potem, wymaga wcześniejszego ostrzeżenia - czasami w moim życiu dzieją się sytuacje niesamowicie losowe i nieuzasadnione, których za nic nie mógłbym przewidzieć, a które wyglądają tak, jakby wszechświat przesyłał mi informację

Page 151: Sztuczne Ognie

nadrzędnej wagi. Z reguły chodzi tu o sprawy absolutnie nieistotne dla każdego innego, do których ja jednak przypisuję niesamowicie dużą wagę, zaczynając od lekkiego zaskoczenia, kończąc na absolutnym szoku, który stawia sens mojego istnienia pod znakiem zapytania. W tej oto chwili wydarzyło się coś, co moje istnienie jako fizycznej istoty postawiło pod znakiem zapytania i przez następne kilka minut nie byłem pewien, czy istnieję, bo nie widziałem jakiegokolwiek wytłumaczenia.

–O kurwa. Siadając na desce, spojrzałem pomiędzy moje nogi.

Zobaczyłem między udami coś, co wyglądało jak cienka, długa nić. Wydawała się być szara. Chwyciłem za nią palcami i pociągnąłem. W tym momencie doznałem absolutnego szoku. Jeżeli kiedykolwiek mieszkaliście z kobietą pod jednym dachem, lub nią jesteście, wiecie, jak wygląda kłębek włosów zatykający zlew/prysznic. Wyobraźcie sobie teraz taki mały kłębek, zwinięty w kulę, tyle, że wysuszony. To właśnie wyciągnąłem z - jak się zastanowić - mojego tyłka. Rudy kłębek włosów. Pociągnąłem za jedną małą nić, a z mojego tyłka bezszelestnie wyleciał kłębek rudych włosów. Znalazłem tylko jedno wytłumaczenie - nic nie istnieje, a moja świadomość wygenerowała tę rzeczywistość, która powoli zaczyna się rozpadać. Ponieważ niedawno myślałem o Idzie (która jest ruda) i musiałem pójść do toalety, moja popadająca w szaleństwo świadomość wygenerowała kłębek włosów Idy wychodzący z mojego tyłka. W ten sposób chciała mi dać znać, że wszystko jest fikcją i nic nie istnieje. Od tego momentu każda czynność, której się podejmę wiązać się będzie z zaburzeniami przestrzeni, jako że byt generujący rzeczywistość, będący moją świadomością, stał się niestabilny. Potem zacząłem gadać sam do siebie i uspokajać się. Po około dziesięciu minutach znalazłem jedno z bardziej racjonalnych wyjaśnień - Annie wspominała, że Linda jest ruda, ale farbuje włosy. Wczoraj robiłem pranie i suszyłem bieliznę w tej magicznej maszynie - jeżeli Linda robiła to przede mną, a dobrze wiem, że nie wyczyściła filtra, jej

Page 152: Sztuczne Ognie

włosy mogły się tam zawieruszyć. Możliwe, że w pralce farba do włosów straciła na mocy. Podczas suszenia kosmyk jej kłaków zawędrował do mojej bielizny. A co, jeśli moja podświadomość była na tyle bystra, żeby skonstruować logiczne wytłumaczenie i w dalszym ciągu nic nie istnieje i jest tworem mojej wyobraźni? Na chwilę obecną bałem się kontynuacji przygód w toalecie, a miałem naprawdę poważną potrzebę. Zrobiłem co miałem do zrobienia, umyłem ręce i wyszedłem jak najszybciej. Byłem odrobinę zmieszany i nie byłem pewien, co myśleć. Jasne, że to tylko przypadek, wszechświat nie komunikowałby się ze mną przez mój tyłek. Chociaż, jeżeli to ja wszystkim rządzę, to pewnie tak właśnie bym zrobił. Winda zjechała na dół.

–Wszystko w porządku? - spytał George. –Tak, wszystko w porządku.

Page 153: Sztuczne Ognie

23

Po kilku długich dniach spędzonych w pracy wreszcie miałem dzień wolnego. Dopiero co otworzyłem oczy - po raz kolejny przebudziłem się głównie dlatego, że kaloryfery przestały działać, a sztuczna poszewka kołdry działała niczym szklarnia. Byłem przepocony od pasa w dół. Kiedy ściągnąłem z siebie kołdrę uderzyło mnie, jak chłodno jest w pokoju. Na oko, było około piętnastu stopni, co jest dalekie od temperatury pokojowej. Powolnymi ruchami postawiłem nogi na dywanie i podniosłem się z łóżka. Poczekałem jeszcze chwilę nim zszedłem na dół, bo zakręciło mi się w głowie. Pomyślałem, że to z niedotlenienia, bo okno w pokoju było zamknięte od kiedy poszedłem spać, czyli dobre dwanaście godzin. Otworzyłem je, świadom ryzyka jakim jest przeistoczenie się mojego pokoju w grotę lodową. Zszedłem na dół. Bojler był ustawiony na zero. Nosz kurwa mać, czy ja dużo wymagam prosząc, żeby był ustawiony chociaż na automacie? Teraz już nawet nie w moim pokoju, ale w całym mieszkaniu jest stosunkowo zimno - włączam bojler i mam szczerą nadzieję, że jeżeli ciepło się ubiorę, to moje ciało da radę wygenerować wystarczająco ciepła, żebym zapomniał o chłodzie. Wróciłem do pokoju ze śniadaniem - kawą z mlekiem, miską płatków Müsli z bananem, dwoma tostami i połową sernika. Pewnie za moment i tak zejdę po więcej. Rozwaliłem się na łóżku, odpaliłem laptopa i w pierwszej kolejności odpaliłem tą głupią grę przeglądarkową, żeby włączyć kolejkę budowania w garnizonie i zmusić plebs mojego królestwa do zbierania drewna. Więcej drewna. Z czystej ciekawości sprawdziłem miasto mojej rywalki - spadła o dwieście tysięcy punktów w rankingu! Ktoś musiał ją zaatakować. Nie wiem, czy tak wielką przyjemność sprawi mi atakowanie kogoś, kto i tak nie ma armii. Kiedy się obudziłem, były okolice drugiej nad ranem - spędziłem cały dzień na graniu w gry, segregowaniu dokumentów i

Page 154: Sztuczne Ognie

robieniu porządku na komputerze. Około trzynastej usłyszałem dzwonek do drzwi. Na początku nie byłem pewien, czy to dzwonek, bo miałem słuchawki na uszach i może to do sąsiada. Z drugiej strony, mieliśmy czwartek, a matka wysłała mi paczkę z brakującymi częściami do pianina. Zbiegłem na dół, w samych bokserkach. Przesunąłem zamek i otworzyłem drzwi - nikogo nie było. Wróciłem na górę i nim wszedłem do pokoju, znowu usłyszałem dzwonek do drzwi, tym razem na pewno u nas na dole. Zbiegłem na dół tylko po to, żeby przekonać się, że wciąż nikogo tam nie ma. Wróciłem do pokoju - tym razem zdążyłem do niego wejść, nim usłyszałem dzwonek po raz trzeci. Pomyślałem, że to całkiem możliwe, żebyśmy mieli dzwonek zewnętrzny, na ulicy, przed wejściem na korytarz prowadzący do mieszkania naszego i sąsiadów. Ubrałem szybko spodnie od dresu i chwyciłem pierwszą lepszą bluzę, jaką miałem w zasięgu wzroku i wybiegłem w skarpetkach na korytarz, zamykając przy tym za sobą drzwi. Otworzyłem drugie, prowadzące na ulicę.

–Dzień dobry, to bodajże dla Pana? –A tak, dziękuję. –Proszę tylko tutaj podpisać. Rzeczywiście mieliśmy zewnętrzny dzwonek, o którym nie

miałem pojęcia. Nikt go do tej pory nie używał. Podpisałem się na czytniku elektronicznym i wniosłem paczkę z powrotem na korytarz. Wiem, że matka nakupowała mi jakichś ubrań, wrzuciła czekolady od dziadków i zapakowała części do pianina. Myśl o tym, że za chwilę siądę przy klawiszach, po aż trzech miesiącach przerwy była cudowna. Chwyciłem za klamkę od drzwi i przekręciłem w lewo. drzwi się nie otworzyły. Przekręciłem w prawo - ty idioto, oczywiście, że przekręcasz w prawo. Nie otworzyły się.

–Nie. To się nie dzieje - dziesięć sekund przerwy na cichą panikę - O chuj. O kurwa.

Stałem z paczką w rękach przez dobre dziesięć minut, nim postanowiłem podjąć jakąkolwiek akcję. Drzwi mają wbudowany zamek automatyczny - z przyzwyczajenia, zatrzasnąłem je za sobą

Page 155: Sztuczne Ognie

kiedy wychodziłem na korytarz. To bodajże ma coś wspólnego z Pavlovem, ale nie czas teraz na myślenie o psach. A może to był Maslov. A może wszystko mi się pojebało i to nie był żaden z nich. Chociaż jestem prawie pewien, że któryś z nich zbudował piramidę. Nie wiem, jak dostać się do środka. Sytuacja była o tyle krytyczna, że nie miałem przy sobie nawet telefonu - mógłbym złapać Wi-Fi z mieszkania i napisać do Annie, żeby podrzuciła mi klucze. Albo zadzwonić do właściciela mieszkania, żeby mnie ratował. A tu nic. Mamy godzinę wpół do czternastej i stoję w moich śnieżnobiałych skarpetach przed wejściem do mieszkania. Myślę sobie - jestem Polakiem, powinienem mieć wrodzoną zdolność radzenia sobie w takich sytuacjach we krwi. Jeszcze przez kilka minut panikowałem, bo docierało do mnie, że mogę dzisiejszą noc spędzić na wycieraczce - nie mam kluczy, dostępu do Internetu, Annie wyjechała do rodziny w Northampton, bo święta za kilka dni, a Linda może spać u znajomych. Nawet jeżeli nie, to wróci dopiero za około cztery godziny - wtedy najpewniej dostanę się do środka, co jest niemalże przygnębiające. Tak bardzo przeraziła mnie opcja spędzenia kilku godzin w tym zimnym korytarzu bez jakiegokolwiek jedzenia, że prawie zapomniałem o moim planie włamania się do mieszkania. Na pewno istnieje jakiś sposób. Pamiętaj tylko - mówiłem sobie - nic desperackiego, żadnego wybijania szyb. Analizuj. Gdzie jesteś, gdzie możesz wyjść. Są tutaj trzy pary drzwi - jedne prowadzą do twojego zamkniętego mieszkania, drugie do mieszkania sąsiadów i trzecie pośrodku, prawdopodobnie do jakiejś piwnicy. Najpewniej są zamknięte. Ostatnie prowadziły na ulicę, zapomniałem o nich - one odpadają. Mam na sobie brudny dres i wyglądam jak włamywacz, którego nie było stać na obuwie. Od zewnątrz nic nie wskóram. Obmyśl pierwszy plan. Jak działa zamek. Przesuwasz dziwny metalowy dzyndzel w prawo i zamek się odblokowuje - zatrzask utrzymuje się do momentu, aż przekręcisz klamkę w lewo. Jeżeli przekręcę ją w prawo, drzwi da się popchnąć i powinny się otworzyć. Nie mam jak odblokować zamka, nie mam też niczego, czym

Page 156: Sztuczne Ognie

mógłbym go wyważyć. Przydałby się wytrych - miałem kiedyś okazję bawić się takimi i rozbierać kłódki. Byłem beznadziejny i złamałem jeden z wytrychów, ale w ciągu godziny otworzyłem trzy różne zamki, więc dałbym radę. Pierwsze co zrobię jak dostanę się do mieszkania to zamówię zestaw małego włamywacza i przekłuję sobie jakąś część ciała, żeby nosić wytrychy jak kolczyk - nie ma opcji, że kiedykolwiek jeszcze dopuszczę do takiej sytuacji. Przeszło mi przez myśl, że te drzwi po środku mogą prowadzić na tył mieszkania, na ten mały, śmieszny ganek. Otworzyłem je. Miałem rację - długi korytarz pomiędzy dwoma budynkami, który prowadzi na tył mieszkania. Obszedłem wszystko dookoła mając nadzieję, że jedno z okien będzie otwarte i może dałbym radę wspiąć się na tyle wysoko, żeby się przez nie przecisnąć. Pech sprawił, że wszystkie były pozamykane. Wróciłem przed drzwi frontowe i molestowałem dzwonek do drzwi w nadziei, że albo Linda miała wolne i śpi, albo, że nowa współlokatorka zdążyła się wprowadzić i może być w swoim pokoju. Po pięciu minutach dzwonienia poddałem się. Albo nikogo nie ma w środku, albo nowa współlokatorka przesadziła z krakiem i nie może podnieść się z podłogi. Nie wiem też, czemu od dłuższego czasu wyobrażam ją sobie jako ostrego ćpuna. Myśl, kalkuluj. Po kilku minutach - określiłbym dokładniej ilu, ale nie mam zegarka - wpadłem na pierwszy pomysł. W drzwiach mamy wlot na listy, klapka jest od zewnątrz. Sprawdziłem, czy uda mi się zmieścić tam rękę. Idealnie - nadgarstek przecisnął się na styk i mogę wsunąć tam rękę do połowy przedramienia. Trochę to bolesne, ale wykonalne. Jeżeli uda mi się znaleźć coś, czym będę mógł dosięgnąć do zamka od wewnątrz, może udać mi się pchnąć go od drugiej strony i otworzyć drzwi. Jest nadzieja. Wychodzę na tył domu i widzę stertę patyków. Przebieram w nich i wybieram najgrubszy i najdłuższy z nich. Wracam przed drzwi. Kucam przy zamku. Przeciskam prawą rękę na drugą stronę i lewą podaję sobie kij. Udało się. Teraz tylko na ślepo trafić w zamek. Po pięciu minutach manipulowania kijem nie trafiłem w zamek ani razu. Podniosłem się, przecisnąłem drugą rękę przez szparę na listy i

Page 157: Sztuczne Ognie

próbowałem celować kijem za pomocą obu rąk. Było łatwiej, ale za nic nie mogłem wyczuć, w którym miejscu znajduje się zamek. Nie byłem też pewien, czy w ogóle da radę go przesunąć. Spędziłem naprawdę dużo czasu na próbach odblokowania zamka - zmieniałem też kije, w zależności od ich wielkości. Nic nie skutkowało. Porzuciłem ten pomysł. Siadłem na tyłku, opierając się plecami o ścianę. Patrzyłem na drzwi do mieszkania sąsiada. Wiedziałem, że mają w salonie przy ulicy telewizor, bo nie raz widziałem go w drodze do domu. Szukałem wzrokiem jego odbicia w przeszklonej części drzwi z nadzieją, że ktoś może być w środku. Mógłbym zapukać do środka i poprosić o pomoc - o skorzystanie z urządzenia obsługującego facebooka, bo był to jedyny sposób na skontaktowanie się z kimkolwiek, biorąc pod uwagę, że nie pamiętam żadnych numerów telefonów. Był jednak jeden problem - broń cię Bohrze (Jonathan, ten fizyk) gdyby się okazało, że są gościnni i zaproszą mnie do środka. Wytrzymanie nieokreślonej ilości czasu z obcymi ludźmi na wymyślaniu tematów do rozmowy? Straszne. Mogą mieć ten szalony akcent i będę musiał udawać, że ich rozumiem. Na dodatek nie wziąłem prysznica ani nie umyłem zębów, bo miałem mój leniwy dzień. Skarpety miałem też czarne od spodu, od tego biegania po podwórku. Niby nie obchodzi mnie co sobie pomyślą, ale na chwilę obecną nie będę ryzykował niezręcznej sytuacji i zostanę przy próbach włamania się do własnego mieszkania. Co mam przy sobie? Przeszukałem kieszenie. O, dzięki ci, kosmiczna siło władająca wszechświatem! W kieszeni bluzy znalazłem pół paczki papierosów i zapalniczkę. Normalnie wszystkie prawa fizyki pilnowałyby, żebym nie miał zapalniczki, w ramach ironii losu, jednak musiały na chwilę spuścić gardę. Otworzyłem tylko drzwi prowadzące na podwórze i odpaliłem papierosa myśląc o tym, jak włamać się do środka. Zaczęło mi się nucić "Creep". Śpiewałem pod nosem z przerwami na wypuszczanie dymu z płuc. Leć, bądź wolny. Wpadłem na kolejny pomysł. Górne partie okien podtrzymywane są na małych dźwigniach z oczkami, które zahacza się na wystających z framugi wypustkach.

Page 158: Sztuczne Ognie

Gdyby udało mi się je podważyć i wypchnąć do góry, mógłbym spróbować przecisnąć się przez okno. Wybiegłem znowu na dwór - robiło się już ciemno i kropił deszcz. Oderwałem grubszą część kartonu z opakowania papierosów i próbowałem wsunąć pod część okna, którą ewentualnie dałoby się podważyć. Bez skutku w żadnym przypadku.

–Cholera jasna. Wróciłem do środka. Nie wiem, ile czasu już minęło.

Obsunąłem się na podłogę i siedziałem oparty o drzwi. Myślałem o innych sposobach na włamanie się do środka, jednak nic nie zdawało się mieć jakiegokolwiek sensu lub być wykonalne. Siedziałem tak przez dłuższą chwilę i zastanawiałem się nad tym, czy siedzę już tak od pięciu minut, czy może od godziny. Czy mam pustkę w głowie, czy może o czymś myślę. O dziwo, nie mogłem sprecyzować swoich myśli. Nasz mózg rzadko kiedy przestaje myśleć - jak kiedyś gdzieś przeczytałem, faceci czasem się wyłączają w przeciwieństwie do kobiet, jednak tylko na krótką chwilę. Mamy w głowach takie puste pudełko, do którego czasami idziemy i nie myślimy o absolutnie niczym. Jestem to w stanie potwierdzić, chociaż nie jestem pewien jak wygląda sprawa z wnętrzem kobiecej czaszki. Jak już wrócę do środka będę musiał więcej o tym poczytać. Może to prawda. A może po prostu jestem seksistowski. Patrzyłem na paczkę, które stała obok mnie - nawet nie mam czym jej otworzyć, a jest oklejona tak dokładnie, jak gdyby miała przetrwać transport przez Berlin w czterdziestym pierwszym. Nie miałem wycieraczki, tyłek zaczynał mi odmarzać. Zapukać, czy nie? Jasna cholera, nie mam ochoty spędzić połowy życia na tym korytarzu. Chuj tam, pukam do drzwi, uderzając trzykrotnie w drewnianą framugę. Nikt nie odpowiada. Jestem pewien, że ktoś jest w środku - teraz, kiedy wstałem, widzę jak światło telewizora odbija się w małej szybce. Zapukałem po raz drugi, nie odniosło to żadnego efektu. Nie mieli dzwonka do drzwi. Obsunąłem się z powrotem na podłogę i czekałem. Po dłuższej chwili, kiedy zaczynało robić się naprawdę ciemno sąsiad zapalił światło w

Page 159: Sztuczne Ognie

przedpokoju, które oświetliło korytarz, w którym siedziałem - przynajmniej tyle dobrego. Gdyby Linda wkroczyła tutaj w kompletnej ciemności i zobaczyła moje porastające mchem truchło oparte o drzwi, zeszłaby na zawał serca. Pewnie i tak się wystraszy jak cholera. Wydało mi się, że słyszę, jak sąsiad chodzi po mieszkaniu. Chodził szybko, jak gdyby na ostatnią chwilę próbował przygotować się do wyjścia z mieszkania. Siedziałem dalej pod drzwiami, na małym betonowym stopniu. Jeżeli teraz wyjdzie, też się wystraszy. Nacisnął na klamkę i wyszedł na korytarz.

–Co do... –To długa historia - powiedziałem nim skończył zdanie -

Zamknąłem się na korytarzu, nie mogę wejść do mieszkania. –Jakim niby sposobem? –Zamek automatyczny. –Kurwa. –No, tak trochę - odpowiedziałem - Istnieje może szansa, że

mógłbyś mi pomóc? –Ugh, jasne. Telefon? –Nie mam komórki. Nie pamiętam numerów do innych

lokatorów. Gdybym mógł skorzystać z urządzenia obsługującego facebooka, byłoby cudownie - mówiłem - Napisałbym do kogoś.

–Jasne, nie ma sprawy - wyciągnął swój telefon i zaczął w nim grzebać - Chociaż nie, będzie szybciej jak skorzystasz z laptopa. Właź do środka.

Wszedłem do jego mieszkania. Widziałem, że się spieszył, żeby gdzieś wyjść, więc postarałem się załatwić sprawę szybko. Jego mieszkanie było luksusowe w porównaniu do tych próchniejących dech po drugiej stronie - nowe meble, przestronny salon, wszystko błyszczało. Marmurowy kominek z małymi jońskimi kolumienkami po bokach, co gryzło się z nowoczesnym wystrojem. Odpalił laptop i pozwolił mi się zalogować na moje konto. Napisałem do Annie. spacja nie działała za dobrze.

Page 160: Sztuczne Ognie

"Annieratuj, jestemwczarnejdupie. Zamknąłemzasobądrzwii nie mam kluczado mieszkania. Wszystkozostałow środku, nie mam komórki. Błagam,podjedź pod mieszkanie i podrzuć miklucze, inaczejbędęmusiał spędzić noc wkorytarzu,jeżeliLinda nie wróci. Albozadzwoń do Kim, żebywysłała Steve’azzapasowym zestawem kluczy. Jestembliskiśmierci. Jeżeliumrędopilnuj,żebyniepochowalimnie pod krzyżem."

–Dzięki wielkie. –Nie ma sprawy-odpowiedział sąsiad. Wyszedłem z mieszkania z powrotem na ten okropny

korytarz. Mój sąsiad zamknął drzwi na zamek i wyszedł na ulicę. Słyszałem jak odjeżdża samochodem. Był na tyle miły, że zostawił mi zapalone światło w swoim korytarzu, żebym nie siedział w ciemności. Co za miły człowiek. Odpaliłem kolejnego papierosa, spokojniejszy. Siedziałem na korytarzu już od czterech godzin - sprawdziłem czas na jego laptopie, była siedemnasta. Nawet nie wiem, kiedy ten czas minął. Nuciło mi się teraz "Jack's Lament" z NightmareBeforeChristmas. Ostatnio siedzi mi w głowie bez przerwy. Strasznie lubię ten kawałek. Chętnie nauczyłbym się go grać na pianinie. Niestety nie mam jak dostać się do środka. Cóż za niefart. Skończyłem palić i wyrzuciłem peta w czarną hiperprzestrzeń podwórza. Było już bardzo ciemno i praktycznie nic nie widziałem. Z czasem mój wzrok wyostrzył się i zacząłem dostrzegać kształty w ciemności. Usiadłem z powrotem przed drzwiami, w tej samej pozycji co poprzednio. Czekałem na jakieś głębsze przemyślenia, ale nic do mnie nie docierało. Nie wiedziałem, na czym powinienem się skupić, o czym myśleć, co robić. Jedyne co miałem do robienia to siedzenie i palenie papierosów. Czułem niesmak wewnątrz jamy ustnej. Siedziałem tak dalej, szukając szczegółów we wnętrzu korytarza, które mogłyby mnie ewentualnie zainteresować. Wpatrywałem się w sufit, którego faktura była stosunkowo ciekawa. Jakby pokryta małymi płytkami, niczym zabawna mozaika. Albo może to moja

Page 161: Sztuczne Ognie

krótkowzroczność i ciemność dostrzega jakiś kształt? Jedna z płytek tego brudnego sufitu była idealnie kwadratowa. Miała kolor rdzawej czerwieni i jakby małe kropki po przeciwnych stronach. Tuż nad nią, mała wstęga miała kolor szarawego błękitu i białe odpryski, niczym obłoki chmur. Czerwone, stalowe druty ciągnęły się w ich stronę. Były solidnie przygwożdżone do dolnej platformy, pod którą rozciągał się ocean. Nie widziałem jego końca ani horyzontu, jak zawsze. Nie czułem też już zimna, chociaż dało się poczuć delikatny powiew wiatru. Przede mną stała dalej kobieta w białej sukni. Natychmiast się odwróciła, zamiast stać w bezruchu, jak to miała w zwyczaju. Nie wiem, jakim cudem było to możliwe, ale mimo, iż patrzyłem wprost na nią, nie widziałem jej twarzy. W dłoniach, niczym panna młoda gotowa do rzucenia za siebie bukietu, trzymała małą wiązankę białych lilii, spiętą czarną wstążką. Miały dziwną, chromowaną fakturę.

–Patrz, tam, w oddali - wskazała palcem, pokazując na horyzont - rosną nowe.

Na horyzoncie widziałem cienkie, czerwone wstęgi, po obu moich stronach. wyciągały się do przodu, próbując dosięgnąć środkowej, okrągłej platformy, z której wyrastały wieżowce. Wydawały się wyższe niż zwykle. Po raz pierwszy podczas serii tych dziwnych snów, podniosłem się. Straciłem w tym momencie kontakt z perspektywą, do której byłem przyzwyczajony. Mój wzrok wzleciał w górę, niczym wystrzelony z armaty i patrzyłem na wszystko z góry. Po środku, niczym w pierścieniu rozrastały się budynki. Nie były tak statyczne jak do tej pory - pięły się w górę w szaleńczym tempie. Poza tym kołem, w gigantycznym basenie wzburzone fale uderzały o zewnętrzny brzeg, będący kierującym się w górę, betonowym murem. Z tego właśnie muru jak z bicza wystrzeliwały cienkie, czerwone wstęgi mostów, sięgające do środka. Z początku wyglądało to, jakby mur wystrzelił z czerwonego bicza, falującego przez chwilą nim uspokoił się i wyprężył niczym koci kręgosłup. Cały ten abstrakcyjny obraz, który pojawił się w mojej głowie skojarzył mi się z

Page 162: Sztuczne Ognie

gigantycznym okiem, którego rzęsy sięgały do środka, by zetknąć się z wewnętrznym pierścieniem wieżowców. Teraz, kiedy widziałem to wszystko od góry zauważyłem, że żadnej z nich nie dosięgnął do końca. Część z nich zatrzymała się tuż przy samym końcu, zostawiając kilkumetrowy odstęp od wyspy. Nawet most, na którym ja stałem był odcięty od wyspy.

–O kurwa! Obudziłem się. A tak, jestem na korytarzu. Znowu ten

porąbany sen. Nie spałem od wielu, wielu godzin i zmęczenie wzięło górę. Wydało mi się, że usłyszałem jak ktoś krzyknął. Patrzę na lewo, w stronę drzwi prowadzących na ulicę. Stoi w nich kobieta. Ma całą masę sklepowych toreb a na jej twarzy widać przerażenie. Wygląda, jakby planowała wybiec ze środka.

–Dobry wieczór - mówię. –Proszę stąd natychmiast wyjść! Bo wezwę policję! –Jestem sąsiadem z naprzeciwka. Zakluczyłem za sobą drzwi i

czekam na moją współlokatorkę. –O mój boże, naprawdę? –Tak. Zdarza się. Kiedy już wyjaśniłem jej, że nie jestem bezdomnym

mordercą, czyhającym na jej życie w brudnych skarpetach, przesunąłem się żeby mogła wejść do swojego mieszkania. Zamknęła za sobą drzwi. Na zamek. Po pięciu minutach wróciła z powrotem, żeby zamknąć je na drugi zamek. To bardzo miłe z jej strony. Usiadłem znowu pod drzwiami. Dupa. Spędzam noc na korytarzu, ktoś w końcu wróci i otworzy te przeklęte drwi. Albo nowa współlokatorka wybudzi się z narko-śpiączki, na jedno wychodzi. Dotarły do mnie dwie rzeczy. Mimo, że jestem podirytowany tą sytuacją, to nie potrafię nie na poważnie przejąć moim losem, bo świadomość tego, że i tak w końcu zniknę z tej planety zdominowała moje życie w dobrym sensie. Co znaczy noc spędzona na korytarzu z perspektywy tego, że za kilkadziesiąt lat wyparuję z tego świata. Pf. Z drugiej strony dotarło do mnie, że mimo, iż polubiłem kilka osób w

Page 163: Sztuczne Ognie

tym kraju, to na dobrą sprawę nie mam tu przyjaciół. Odmrażam sobie dupę siedząc praktycznie na dworze, bo nie nazwę tego wnętrzem czegokolwiek i nie mam do kogo pójść. Nawet nie wiem, gdzie kto mieszka. Nawet gdybym miał do kogo pójść, to i tak nie pójdę, bo nie mam butów. Co za okropna sytuacja. Jestem naprawdę ciekaw, która jest godzina i dlaczego nie jestem jeszcze głodny. Zapaliłem kolejnego papierosa. Muszę okropnie śmierdzieć. Nikotyna, brak prysznica, nie umyłem zębów. Drzwi znowu się otwierają. Wchodzi Linda. Podskakuje przy tym i wygląda, jakby ktoś dźgnął ją nożem.

–Cholera jasna, wystraszyłeś mnie! –Zamknąłem się na zewnątrz, kiedy wychodziłem po paczkę.

Powiedz, że masz klucze. –Mam! - odpowiedziała - Byłabym wcześniej, ale miałam

spotkanie w pracy. Była to prawdopodobnie najdłuższa rozmowa jaką

kiedykolwiek przeprowadziłem z Lindą. Kiedy weszliśmy do środka zauważyłem całe garście uschniętej kory leżące na podłodze. To pewnie z tych patyków, którymi próbowałem przekręcić zamek. Udałem zdziwienie. Skąd to się tutaj mogło wziąć? Wbiegłem do kuchni i pożarłem całą czekoladę w minutę. W drodze powrotnej zgarnąłem paczkę z korytarza upewniając się przy tym, że znowu nie zamknę za sobą drzwi. Wtedy Linda tylko by się śmiała z drugiej strony. Zaniosła by się histerycznym rechotem szalonego naukowca i nie wpuściła mnie do środka. Wspiąłem się na górę i siadłem na łóżku. W pierwszej kolejności powinienem wziąć prysznic i zadzwonić do rodziców, co miałem zrobić po południu - priorytety wzięły górę i ustawiłem nowe budynki w kolejce mojej przeglądarkowej grze. Ulepszyłem też tartak.

–Zbieraj drewno. Poszedłem do łazienki i wziąłem długi, przyjemny prysznic. Załatwiłem bez większego stresu i komplikacji wszystkie potrzeby fizjologiczne i umyłem zęby. Wszystko robiłem w pośpiechu, byleby

Page 164: Sztuczne Ognie

jak najszybciej zebrać wszystkie części do kupy i odpalić pianino. Po krótce porozmawiałem z rodzicami na Skypie i wytłumaczyłem im, dlaczego na siedem godzin (tak, była dwudziesta) zniknąłem z tego marnego życia. Podczas rozmowy z nimi otwierałem paczkę, którą mi wysłali - przeglądałem zawartość i komentowałem wszystko, co zapakowali.

–Serio. Włochaty, paskudny ręcznik? –Dziadek zarąbał z pracy, zmusił mnie, żebym go wysłała -

odpowiedziała matka. –Po jaką cholerę. –Nie wiem. Wysłali mi całą górę czekolad, nie najgorsze ubrania (jestem

w tej kwestii wybredny) i co najważniejsze, zasilacz i naprawione słuchawki do pianina - były potwornie drogie i jakiś czas temu lewa słuchawka się zepsuła. Urwałem rozmowę po dłuższej chwili, żeby zająć się najbardziej istotną kwestią - złożeniem pianina.

Skręcałem statyw i dotarło do mnie, że nie pamiętam, jak to

zrobić. Przekładałem śrubki na wszystkie możliwe sposoby, aż wreszcie zdawały się pasować. Położyłem pianino na prowizorycznie poskładanym stojaku i podłączyłem do niego wszystko. Upewniłem się przy tym, że wieża adapterów w gnieździe elektrycznym jest stosunkowo stabilna. Siadłem na łóżku, przed klawiszami. Włączyłem przycisk uruchamiający to ustrojstwo. Działa. Zakładam słuchawki. Naciskam przypadkowy klawisz, którym okazało się F żeby sprawdzić, czy sustain reaguje - gniazdko czasami świrowało. Wszystko pięknie i cudownie. Chwytam rękoma pierwszy akord utworu, który w kolekcji moich kompozycji uważam za najlepszy. Robię to odruchowo, nie myśląc o tym, które to klawisze, bo nie pamiętam. O dziwo, ręce pamiętają. Zaczynam grać. W tle nie ma wybuchów sztucznych ogni, eksplozji w stylu Michaela Baya czy walących się budynków. Po prostu gram. Wykonuję to jak każdą inną czynność, z tą jedynie

Page 165: Sztuczne Ognie

różnicą, że czuję się spokojnie i pewnie siebie jak nigdy. Jakbym był w odpowiednim miejscu po trzech miesiącach błądzenia po tym porąbanym kraju. Niby nic się nie zmieniło, bo nie potrafię zagrać nic nowego - niczego też nie zapomniałem, po kilku podejściach okazało się, że pamiętam wszystkie utwory. Nic niesamowitego nie ma miejsca, a czekałem na tą chwilę przez tak długo. Jakby miało się wydarzyć coś magicznego. Teraz mogę ruszyć naprzód, być muzykiem! Skomponuję akompaniament do wszystkich tych utworów z mojego nieistniejącego albumu, wyćwiczę się w śpiewaniu ich, zacznę dawać występy w okolicy. Wszystko nabierze sensu. Chwytam za arkusze z tekstami piosenek, które kilka dni temu wydrukowałem sobie na uniwersytecie - trzy z nich mają już akompaniament. Odświeżam sobie, jak je zagrać i kolorowymi mazakami podpisuję słowa dźwiękami, akordami i notkami zrozumiałymi tylko dla mnie. Kiedy już po dwudziestu minutach gry czuję, że mógłbym zagrać przed otwartą publiką stwierdzam, że nie obchodzi mnie, że jest późno i że usłyszy mnie Linda. Zaczynam grać i śpiewam razem z muzyką. Włączyłem nagrywanie na Audacity, żeby później sprawdzić, jak mi poszło. Nie czuję się jakoś specjalnie pewny siebie kiedy śpiewam grając. Nie czuję się tak, jak kiedy uderzam same klawisze. Ale brnę dalej przez tekst do samego końca i słyszę jak Linda szwenda się hałaśliwie po mieszkaniu, dając mi przez to znać, żebym zatkał mordę. Przestałem po drugim refrenie, jakbym się poddał. Poczułem się dziwnie rozczarowany. Podpiąłem słuchawki pod laptop i odsłuchałem nagranie. Było okropne. Nie trafiłem w żaden dźwięk, nic do siebie nie pasowało. Absolutna Kakofonia. Wyłączam pianino i siadam na łóżku, opieram się o ścianę. Co ja sobie myślałem? Przecież wiem, że nie potrafię śpiewać. Przez jakiś czas chodziłem nawet na zajęcia wokalne, na których zostałem uświadomiony, że nie ma dla mnie żadnej nadziei. Dlaczego wmawiam sobie, że coś zmieniło się z czasem? Przemyśl to i podejmij jakąś decyzję, postanów coś - jeżeli tego nie zrobisz, będziesz się torturował w nieskończoność. Muszę przestać. Co chwilę wyznaczam

Page 166: Sztuczne Ognie

sobie cele, które są absolutnie nieosiągalne. To przez tą piramidę, co ją ten Rosjanin zbudował - na samej górze jest potrzeba osiągnięcia celu wykraczającego poza zwykłe, cielesne "ja". Transcendencja i te sprawy. Zamiast żyć spokojnym, nudnym życiem i rozkoszować się sernikiem przeplatanym grami komputerowymi, co chwilę próbuję dokonać czegoś wykraczającego poza moje marne, ludzkie istnienie. Wmawiam sobie, że jestem świadom śmierci, że jej perspektywa pozwala mi odpocząć od tego zmagania się z samym sobą. Okłamuję sam siebie. Nawet, jeżeli tak właśnie czuję, to gdzieś w tle mojego życia zamiast czerpać przyjemność z tego, co mi na to pozwala, torturuję się próbą osiągnięcia czegoś, co wykracza poza moje możliwości. Nie rozumiem czemu. Nie rozumiem w jakim celu. Muszę przestać. Ale czy tak łatwo powiedzieć sobie, że mam przestać coś robić, jeżeli to wykracza poza mój osąd? Powiedzieć sobie, że powinienem przestać do tego dążyć? Może po prostu pozwolę sobie zapomnieć o wszystkich marzeniach, planach i przedsięwzięciach. O tonie poezji, którą napisałem, o wszystkich rysunkach i rzeźbach. Co z tego, że uważam swoje prace za wartościowe - niektóre za wręcz niesamowicie dobre. Wykonałem zdjęcia tak świetne, że najlepsi krytycy sztuki zaczęli by pstrykać palcami u stóp, gdyby tylko je zobaczyli. Ale nikt nie chce patrzeć. Chciałem, żeby mnie usłyszeli. Nikt nie chciał słuchać. Sztuka to jedno wielkie kłamstwo, jeden wielki syf. Sprawia mi tak ogromną radość tworzyć za pomocą jakiegokolwiek środka przekazu - i choćbym po części poddał się na drodze muzyki, to wciąż będę grał na pianinie i komponował. Ale co z tego? Do tej pory stworzyłem co prawda niewielką ilość rzeczy, które śmiało nazywam genialnymi, ale jest ich kilka sztuk. Kilka wierszy, kilka krótkich opowiadań. Kilka sztuk małych, ceramicznych rzeźb wypełnionych wspomnieniami. Kilka rysunków, przy których popadałem w absolutną melancholię i pozwalałem jakiejś obcej sile rysować moimi rękoma. Kilka zdjęć, kadrów z życia, w których znalazłem więcej, niż było widać na pierwszy rzut oka. Nikt nie słucha. Nikt nie patrzy. A jeżeli już to robią, to kierują się w inną stronę. W

Page 167: Sztuczne Ognie

stronę rzeczy okrzykniętych dziełami sztuki w pogoni za pieniądzem. Jasne, że istnieje na świecie cała masa uznanych artystów, którzy na to zasługują. Nie jestem wybitny. Jestem po prostu niezły, z masą prac „niezłych”, pośród których, raz ja jakiś czas znajduję coś, czym sam się zachwycam. A wszyscy wiedzą, że kiedyś już skończysz jakąś pracę, podoba ci się przez kilka dni, po czym nie możesz na nią patrzeć. Ja mam kilka takich moich „perełek”, które nigdy nie przestały mi się podobać. Dużo osób widziało co robię, ale nie była to masowa publika. A gdyby dano mi szansę, pozwolono mi pokazać moją pracę większej grupie odbiorców to jestem pewien, że mógłbym wiele osiągnąć. Żyć w warunkach, które pozwoliłyby mi tworzyć. Może po prostu umrę w głodzie i biedzie jak ten Caravaggio i po śmierci okrzykną mnie geniuszem? Wkurwiłbym się, zmartwychwstał i bił po mordzie. Ludzie, słuchajcie, tutaj jestem taki ja i robię fajne rzeczy! Bardzo fajne rzeczy, wow, sztuka tak bardzo! Nawet nie zauważyłem, kiedy tak posmutniałem, kiedy rzuciłem wszystko w kąt i zamilkłem, przestałem myśleć. Patrzyłem na wciąż włączone pianino. Nacisnąłem jeden klawisz i trzymałem go przez dłuższą chwilę. Było to "H". Wydawał z siebie długi, rozbrzmiewający po całym pokoju sygnał. Ale nikt nie odbierał.

Page 168: Sztuczne Ognie

24

Na dworze było chłodniej niż dotychczas, jednak wciąż niewystarczająco, żeby spadł śnieg. Mimo to, niektóre z samochodowych szyb były pokryte szronem. Szedłem właśnie ulicą, przez nieznaną dotychczas okolicę. Wczorajszego wieczoru miały miejsce święta bożego narodzenia – a przynajmniej tak mi się zdawało. Nie rozumiem, jakim cudem umknęło mi, że w tym kraju wigilię obchodzi się dzień później. Jasne, znałem wiele różnic w tradycji polskiej i angielskiej, jednak nie wiedziałem, że święta obchodzi się tutaj dzień później. Uciąłem sobie krótką pogawędkę z Annie i spytała, czy nie miałbym ochoty wpaść do jej kolegi, Leo na lunch. Normalnie odmówiłbym, ale spotkałem go już wcześniej i wydawał się w porządku, a i tak nie miałem nic do robienia. Mieszkał w rejonie obejmującym wspólny kod pocztowy (tutejsze kody pocztowe są ostro porąbane i nie mam zielonego pojęcia, jak funkcjonują. Jedno miasto ma setkę kodów rejonowych a miasto podzielone jest na sektory – prawdopodobnie wymyślili to, żeby ułatwić pracę listonoszom i kurierom) jednak było to wciąż kawałek drogi od mojego mieszkania. Zakładałem, że wszystkie sklepy będą zamknięte a właśnie skończyły mi się papierosy, tak też niezmiernie się ucieszyłem gdy zobaczyłem, że jeden ze sklepów „off licence” znajdujący się przy skrzyżowaniu był otwarty. Nie mogłem zdecydować się, jakie papierosy kupić – nawet po kilku miesiącach mieszkania tutaj wciąż nie wiedziałem, które „tanie marki” wpasują się w mój gust. Gdzie nie poszedłem, na prośbę o Chesterfieldy rzucano mi podejrzliwe spojrzenia. Nie wiedziałem, że nikt ich tutaj nie pali, mimo, że są najtańsze i można je kupić praktycznie wszędzie. Tym razem poprosiłem o paczkę niebieskich Sovereign, setek. Głównie dlatego, że była to pierwsza paczka, której nazwę udało mi się rozszyfrować w związku z moją krótkowzrocznością. A może to instynkt nakierował mnie na słowo, które skojarzyło mi się z pierwszą

Page 169: Sztuczne Ognie

częścią Mass Effecta? Zapłaciłem kartą, zapominając przy tym, jak mówi się po angielsku. Kasjer patrzył na mnie podejrzanym wzrokiem.

–Wydaje mi się, że brakuje ci jednej cyferki w pinie. Nie docisnąłem guzika. Wychodzę ze sklepu zawstydzony

moim absolutnym rozkojarzeniem. Spędzenie dwóch dni pod rząd przed komputerem, zabijając armie kosmitów próbujących przejąć władzę nad naszą planetą z reguły się tak kończy – potrzebuję kilku godzin, żeby się z tego otrząsnąć. Nie oceniam jednak tego, że bardzo przyjemnie zmarnowałem ten czas. Z resztą, ktoś musiał ocalić galaktykę. Odpalam papierosa i zakładam na uszy słuchawki. Idę w muzycznym transie przez most prowadzący w stronę Uttoxeter Road, co chwilę robiąc przerwy na zaciśnięcie sznurowadeł, które były w opłakanym stanie. Były praktycznie rozszarpane – miałem na sobie stare, zimowe trampki ze skóry, które pies moich rodziców długi czas temu obrał sobie za idealny materiał do ostrzenia zębów. Miasto jest praktycznie martwe. Zaczyna padać śnieg – małe, pojedyncze płatki spadają powoli na ziemię. Najwidoczniej było zimniej niż mi się wydawało. Nigdy jednak nie robiłem sobie zbyt wiele z ujemnej temperatury – uwielbiam chłód tak długo, jak nie wieje wiatr. Jest orzeźwiający i przyjemny. Miałem w zwyczaju narzucać na siebie zaledwie cienką, wiosenną kurtkę mając pod spodem jedynie podkoszulek i wychodzić nawet na największą zamieć. Skręciłem w stronę świateł – tutaj schodziłem z głównej drogi prowadzącej do Uttoxeter i wchodziłem w gąszcz uliczek prowadzących do mieszkania Leo. Śmiesznie mi teraz iść tą drogą, kiedy myślę o tym, że na początku, szukając pracy, miałem pierwotnie pracować w fabryce chipsów w tym mieście. Codzienne dojeżdżanie po piętnaście mil w jedną stronę autobusem i czternastogodzinne zmiany przy maszynach. Brzmi jak spełnienie marzeń. Skręcam w lewo. Jeszcze tylko dwa zakręty i jestem na miejscu. Dom numer trzydzieści cztery. Pomyślałem sobie przez chwilę, że jestem straszliwym idiotą – zaprosili mnie zaledwie a głupi lunch, a ja spędziłem dobrą godzinę

Page 170: Sztuczne Ognie

szykując się, układając włosy i pryskając ekstraktami z jakichś śmierdzących korzeni, żeby sprawić na nich dobre wrażenie. Przecież mnie znają. Wiedzą, że w zwyczaju mam biegać w samych gaciach z laptopem, niczym z dzieckiem na rękach, tłukąc hordy potworów jedną dłonią, a drugą smarując sobie kromkę chleba pasztetem. Jak widać wciąż żyję nadzieją, że tego jednego magicznego dnia na ulicy mogę spotkać tą jedyną osobę, wiec za każdym razem, kiedy wychodzę z mojej groty poświęcam całą masę czasu, żeby wyglądać jak tylko najlepiej jestem w stanie. Stoję przed białymi drzwiami, które wcześniej wypatrzyłem w Google Maps, żeby nie zabłądzić.

–O, hej, jak się masz? – spytał Leo – właź do środka! Leo był w podobnym wieku do Annie – jestem prawie

pewien, że był dwa lata starszy od niej. Miałem okazję widzieć go kilka razy w naszym mieszkaniu. W Listopadzie widzieliśmy się też w kinie, na spektaklu „Biophilia Live”. Nie rozmawiałem z nim za wiele, ale wydawał się bardzo sympatyczny. Z tego co wiem, on i Annie planują do siebie wrócić – kilka tygodni temu zerwała ze swoim chłopakiem z powodów, o których nie chciała mi dokładnie powiedzieć. Leo był z nią wcześniej przez dobre osiem lat.

–Masz ochotę się czegoś napić? –Nie, dzięki. –Siema! – krzyknęła Annie, schodząc ze schodów – Pieczemy

wigilijną kaczkę! –Nigdy nie jadłem kaczki, najwyższa pora spróbować. Rozejrzałem się po mieszkaniu. Na pierwszy rzut oka było tu

brudno, jednak nie był to typowy brud spowodowany niechlujstwem, tylko raczej bałagan definiujący właściciela mieszkania jako geniusza, który jest w stanie w tym chaosie się odnaleźć. Wnętrze, samo w sobie było zadbane. Odmalowane ściany, odkurzone podłogi. Była to raczej kwestia przypadkowych elementów wystroju (oraz mieszanka ubrań i bielizny) porozrzucana po wolnej przestrzeni. Najbardziej intrygujące było rozstawienie popielniczek. Jedna z nich znajdowała się bezpośrednio w doniczce.

Page 171: Sztuczne Ognie

–Patrz! –powiedziała z entuzjazmem Annie – to moje koty. Faktycznie, wspominała o tym, że za czasów, gdy mieszkała z

Leo zmusiła go do posiadania kotów. Pierwszy z nich, którego mi przedstawiono, to Marge. Jak żona Homera z Simpsonów. Była zwykłym dachowcem – na pierwszy rzut oka bojącym się obcych, jednak po chwili zaczęła się łasić i obwąchiwać mi ręce.

–A gdzie jest drugi? – spytałem – i jak się wabi? –Druga kotka ma na imię Gigi. I leży na twojej torbie –

odpowiedziała Annie. –O BOGOWIE. Szczęka mi opadła. Druga kotka była mieszanką dachowca z

persem – była szara, jednak sierść bliżej skóry wpadała w czerń, podczas kiedy końcówki były siwe, prawie że białe. Nie miała typowego dla persów spłaszczonego pyska, a jej sierść była niesamowicie długa i kudłata, z ogonem niczym szczotka do czyszczenia butelek. Albo jak te śmieszne, pierzaste miotełki sprzątaczek z lat sześćdziesiątych. Oczy miała ogniście pomarańczowe. Leżała na mojej torbie zwinięta w kłębek. Spojrzała w moją stronę – na jej pysku malowała się pogarda i obrzydzenie, jak gdybym był marną istotą nie zasługującą na choćby odrobinę uwagi stworzenia tak majestatycznego. Nastawienie tego kota kłóciło się z wrażeniem, jakie można było odnieść patrząc na pysk kota, który mimo wiecznego grymasu wyglądał zabawnie.

–Zabieram ją do domu. Nie śmiej się. –Leo ci nie pozwoli. –Nie pozwalam – powiedział Leo. –Nikogo nie pytałem o pozwolenie. Następne piętnaście minut spędziłem przed moją torbą, bijąc

pokłony przed Gigi, istocie doskonałej. Kiedy już się otrząsnąłem, zacząłem węszyć po mieszkaniu. Znalazłem nowoczesny odtwarzacz płyt winylowych – Leo pokazał mi swoją kolekcję. Pośród masy nieznanych mi zespołów znalazłem kilka płyt, które absolutnie uwielbiam. Głównie były to albumy Ultravox, Cata Stevensa i Bjork.

Page 172: Sztuczne Ognie

Udaliśmy się do kuchni. Leo piekł świąteczną kaczkę. Nie spodziewałem się po nim żadnych zdolności kulinarnych i nawet wiedząc, że robimy coś na rodzaj wigilijnego obiadu nie spodziewałem się nic wymyślnego, podczas kiedy moim oczom ukazał się dobrze mi znany, świąteczny chaos. Cała masa parujących garnków i piekarnik wypełniony po brzegi jedzeniem w najrozmaitszych kombinacjach, żeby tylko dało radę wszystko upiec jak najszybciej. Dwie godziny żonglowali warzywami i mięsem, nim walka z kaczką dobiegła końca. Byłem pod prawdziwym wrażeniem. Zawsze marzyłem o tym, żeby uniknąć świąt. Sam stres i marnujące się jedzenie, bo ze względu na tradycję na stole zawsze musiał być karp, którego nikt nie chciał jeść.

–Nienawidzę kiedy marnuje się jedzenie – skomentowała moje głośne przemyślenia Annie.

–Też tego nienawidzę. Już nawet nie z poczucia winy, że innych na jedzenie nie stać, a ja je wyrzucam do śmieci. Po prostu irytuje mnie marnowanie jakichkolwiek produktów.

–A już najbardziej nienawidzę, jak ktoś wyrzuca mięso. W pracy kilka kurczaków na tackach miało kończącą się datę ważności. Menadżer kazał nam je wyrzucić do śmieci. Pół nocy ustawiałam przeceny na następny dzień, byle tylko się sprzedały – myśl o tym, że ta kura mogłaby żyć, a leci do śmieci i jej śmierć nie miała sensu mnie odraża. Nie jestem wegetarianką i kocham mięso, ale marnowanie życia zwierząt to kompletnie inna sprawa.

–Podpisuję się pod tym. Obiema rękami. Siedliśmy do stołu. Leo zaczął podawać jedzenie na

ogromnych talerzach. W tle leciała jakaś anty-świąteczna piosenka. Przynieśliśmy też przyprawy, różnego rodzaju dżemy i bajery, których można użyć z przygotowanym jedzeniem.

–Wesołego, cokolwiek świętujecie – powiedziałem. –Kaczka to idiotyczne zwierzę. Smakuje jak ssak. Nie powinna

być ptakiem.

Page 173: Sztuczne Ognie

–Dziękuję za podbudowywanie świątecznej atmosfery, Annie – wtrącił Leo.

Jedzenie było wyśmienite, ale było go za dużo. Nienawidzę marchewki, a nawet nie zorientowałem się, kiedy ją zjadłem. Na największe uznanie zasłużył jednak „Yorkshire Pudding” z żurawiną, który zjadłem po ostatni okruszek.

–Nie jestem w stanie się ruszyć – powiedziała Annie. –Chętnie bym zapalił, ale nie jestem pewien czy w moim

organizmie znajduje się miejsce na dym. –To który pudding otwieramy, trufla czy amaretto? – spytał

Leo. –Oba. Kiedy już zjedliśmy, poszliśmy posiedzieć w salonie przed

kominkiem. Uwielbiam patrzeć na ogień. Zaproponowałem, że skoro poczęstowali mnie swoją tradycyjną kuchnią, odwdzięczę się jakimś polskim daniem. Ubrałem buty i skoczyłem do najbliższego otwartego sklepu. Nie było ciężki taki znaleźć, o dziwo. Pierwszy na jaki natrafiłem był czynny. Była w nim masa polskim produktów. Dziwnie tak przeglądać między półkami, będąc ponad tysiąc kilometrów od Polski i znajdować produkty polskich marek. Kupiłem co było potrzebne, żeby nalepić pierogów i wróciłem do mieszkania.

–Dajcie mi godzinę. Poszedłem do kuchni – nim zabrałem się do roboty,

odpaliłem playlistę ze świątecznymi piosenkami Tori Amos. Co roku, od kiedy wydała płytę z kolędami słucham jej tradycyjnie w święta. Mało co kojarzy mi się co prawda z wigilią, bo z reguły spędzałem ją przy komputerze grając w World of Warcraft, więc piosenki, które powinny kojarzyć mi się ze świątecznym ciepłem, takie jak „Snow Angel” co najwyżej przywodziły na myśl wspólne raidy na dungeony z Northrendu***. Umyłem patelnię, bo nie mogłem znaleźć czystej i

***raid – określenie na liczebną drużynę graczy, w wypadku World of Warcraft 10, 25 lub 40 osób.

Page 174: Sztuczne Ognie

wkrajałem mięso z pieczarkami. W międzyczasie rozwałkowywałem ciasto na pierogi butelką po białym winie, które wcześniej wypiłem. Zostałem sam w tej kuchni, kiedy oni byli w drugim pomieszczeniu i miałem chwilę, żeby odetchnąć od ludzi i pobyć sam ze sobą. O dziwo nie przeszkadzało mi, że zajmowali się sobą. Czułem się stosunkowo swobodnie w kuchni Leo, a gotowanie zawsze mnie odprężało. Piosenki leciały jedna za drugą. Paliłem papierosa i patrzyłem przez okno na spadający śnieg. Woda w misce dla kota, leżąca na zewnętrznym parapecie obok wypełnionej po brzegi popielniczki powoli zamarzała. Zielone, plastikowe grabki pokryły się szronem. Niedługo nowy rok. Jedyne święto, które wywiera na mnie jakikolwiek wpływ od kilku lat. Co roku spędzam je w innym miejscu, w innej grupie znajomych. Za każdym razem dopada mnie noworoczna melancholia, która sprawia mi niesamowitą przyjemność. Rok temu spędziłem sylwestra całkiem nieźle. Początkowo zapowiadało się nie najlepiej, jednak Klaudii udało się uratować noc. Jeden z moich znajomych zaprosił mnie do siebie na imprezę, podczas kiedy Klaudia i jej chłopak wybrali się na inną – po północy mieliśmy się spotkać i razem kontynuować zabawę. Pierwsza impreza, na którą się wybrałem, była organizowana przez kolegę którego poznałem jakiś czas temu, a z którym nie spędzałem za wiele czasu głównie dlatego, że czułem się nieswojo w jego towarzystwie. Nie mieliśmy żadnych wspólnych tematów do rozmów i strasznie się różniliśmy. Nie planowałem spędzić tam całego wieczoru, więc zgodziłem się wpaść – był to jeden z większych błędów jakie popełniłem. Na imprezę składał się zestaw dwóch kanap wypełnionych jegomościami, którzy zerwali kontakt z rzeczywistością za pośrednictwem zielska. Nie reagowali na jakiekolwiek bodźce.

dungeon – zamknięta instancja, będąca elementem gry nie połączonym z jej światem Northrend – północna area w świecie Azerothu, z gry World of Warcraft.

Page 175: Sztuczne Ognie

Większość czasu upijałem się wódką, byleby tylko jak najszybciej zleciało. Kiedy już zbliżała się północ planowałem wyjść ukradkiem.

–Jak to tak, a flaszkę kto wypije? Jeden z naszych wspólnych znajomych nie chciał wypuścić

mnie z mieszkania do momentu, aż nie dopiję z nim do końca wódki. Picie w szybkim tempie nigdy mi dobrze nie służyło i w momencie, kiedy opróżniliśmy butelkę, byłem zalany w trupa.

–Szerokiej drogi, towarzyszu! Sunąłem ulicami miasta niczym żmija, wymijając przeszkody

zygzakiem. Od dawna nie miałem takich trudności z poruszaniem się po alkoholu, o porozumiewaniu się nie wspominając. Po pół godziny biegania w tą i z powrotem znalazłem Klaudię. Poszliśmy na drugą imprezę, z której niewiele pamiętam. Rano powiedziano mi jedynie, że mówiłem po rosyjsku – a przynajmniej tak mi się wydawało – i wszyscy myśleli, że jestem studentem z wymiany. Podobno wspinałem się też na dach więzienia. Udany wieczór – mam z niego jakieś tam przebłyski wspomnień. Pamiętam też, że nim zasnąłem poprosiłem chłopaka Klaudii, żeby puścił pewną piosenkę, której słucham co roku w sylwestra. Ta właśnie piosenka, ostatnia z płyty, rozbrzmiewała w tej chwili w mieszkaniu. Zlepiałem ze sobą pierogi wypełnione farszem i śpiewałem pod nosem słowa piosenki. Dwa lata temu też jej słuchałem w okolicy świąt. Trzy lata temu również. Zamieniła się w tradycję, melancholijną tradycję, w której rozkoszowałem się co roku. Mogę sobie wmawiać, że nie ma już dla mnie nadziei na to, że kiedykolwiek z kimkolwiek będę – mogę też sobie mówić, że tego nie chcę. Ale wypieranie całej tej samotności z roku na rok staje się coraz bardziej męczące. Czekanie stało się męczące. Cała ta nadzieja stała się męcząca. Nie mam na to jednak żadnego wpływu i nic mi innego nie pozostaje teraz do robienia, jak lepienie pierogów. Wracam do rzeczywistości, bo na razie tutaj jest moje miejsce. Po raz setny w moim życiu będę rozpaczał nad tym, jaki to jestem smutny i poszkodowany. Cholera, bo jestem! Nie jestem w stanie znaleźć ani jednej osoby, z którą chciałbym być. I naprawdę

Page 176: Sztuczne Ognie

jest mi z tym ciężko. Ogrom sytuacji zależy od perspektywy, z której się na niego patrzy. Mam nad głową dach, mam co jeść. Nie mam co się porównywać do ludzi, którzy mają gorzej, bo z reguły porażka innych ludzi pozwala nam się poczuć lepiej – jakim sposobem fakt, że mam pełną lodówkę a dzieci w Afryce nie mają co jeść ma mnie podnieść na duchu? Nie mieszkam tam, porównanie jest idiotyczne. A z reguły takie porównania przytaczali mi rodzice. Gdzie tu logika? Standard mojego życia i jego jakość są inne, moje otoczenie jest inne. Problemy, które mam wykraczają poza kwestie materialne. Znacie te przypadki, kiedy zamożni ludzie, pochodzący z dobrych rodzin popadają w depresję, lub żyją w niekończącym się smutku, a cały świat się dziwi, jak to tak? Przecież wszystko mają! Niczego im nie brakuje! Gówno prawda. Niczego nie mają. Waga sytuacji zależy od perspektywy. Moja sytuacja majątkowa to nie wszystko. Ale nie mam po co się powtarzać z piramidą potrzeb tego szalonego Rosjanina, co to ją wymyślił. Mówiąc słowami Morisseya – jestem człowiekiem i chce być kochany równie bardzo, co wszyscy inni*.

Kiedy już wszystko przygotowałem i polałem pierogi cebulką

podsmażoną z bekonem zaniosłem jedzenie do salonu. Mój znajomi leżeli przytuleni do siebie na kanapie. Gigi dalej spała zwinięta w kłębek na mojej torbie.

–O kurwa, genialne – powiedziała Annie. –Mhm – chrząknął Leo. –Cieszę się, że wam smakuje. Ja się powoli zwijam,

zobaczymy się niedługo, mam nadzieję. –Już idziesz? Zapakować ci twoje jedzenie? –Nie, dzięki. Jestem trochę zmęczony. Przeniosłem Gigi na kanapę. Kiedy miałem ją na rękach

obdarzyła mnie pogardliwym spojrzeniem i zasyczała. Cudowne stworzenie. Zarzuciłem kurtkę na plecy, pożegnałem się i wyszedłem

*Odwołanie do utworu The Smiths – How Soon Is Now?

Page 177: Sztuczne Ognie

z mieszkania. Założyłem słuchawki na uszy i kontynuowałem słuchanie tej samej piosenki, która leciała w kuchni zaledwie przed chwilą. Zostałbym dłużej, ale nie byłem w stanie znieść widoku przytulonych do siebie ludzi. Za długo byłem sam, w którymś momencie to staje się nie do zniesienia. Ciągłe przebywanie z parami i spędzanie czasu z ludźmi, którzy tolerują mnie dlatego, że jestem znajomym ich partnera. Sunąłem przez padający śnieg z powrotem do mieszkania, słuchając w kółko tej samej piosenki.

–Przykro mi – powiedziałem sam do siebie pod nosem – ale to nie zapowiada się na „nasz” nowy rok*. Kiedy wróciłem do domu pierwszym co zrobiłem, było otworzenie nowej butelki z rumem i odpalenie papierosa. Ściągnąłem moje skórzane, ocieplane trampki i rzuciłem je w kąt kuchni. Usłyszałem dźwięk jakiejś aplikacji dobiegający z komórki. Annie napisała do mnie półżartem, czy znowu zapomniałem kluczy i modlę się o cud przed wejściem do mieszkania. Wkładam telefon do kieszeni. Chwytam w dłoń szklankę z alkoholem, w ustach mam papierosa i idę tak, z butelką rumu w ręce i coli pod pachą. Zamykam się w moim pokoju i siadam przed laptopem, zmuszając dzielnych mieszkańców mojej wioski do wznoszenia domów z drewna, które przez cały czas zbierali. Sprawdzam odruchowo fejsa i maila. Wypijam szklankę do dna – tym razem robię sobie drinka z colą, bo czysty mi dzisiaj nie wchodzi. Wyjmuję z ust papierosa, o którym praktycznie zapomniałem. Trzymałem go w gębie przez ostatnie kilka minut. Znowu kupiłem setki, więc wytrzymał podejrzanie długo. Korzystając z laptopa zastygłem w prawie że bezruchu, więc popiół nie zdążył nigdzie spaść. Strzepuję papierosa do kubka po wczorajszej herbacie. Pół godziny temu jadłem moją wigilijną kolację i dobrze się bawiłem w towarzystwie znajomych. Po naprawdę długim czasie, który

*Parafraza tekstu utworu Tori Amos – Our New Year

Page 178: Sztuczne Ognie

spędziłem sam ze sobą potrzebowałem tego. Ale teraz byłem wściekły sam na siebie i chciałem jak najszybciej upić się, zasnąć i zapomnieć, że istnieję. Napełniłem szklankę do połowy rumem, resztę zalałem colą. Wypiłem zawartość za jednym podejściem i nalałem sobie następną. Czułem alkohol uderzający do mojej głowy dokładnie tak szybko, jak tego chciałem. Nie wiedziałem co ze sobą zrobić – nie wiedziałem, do kogo napisać, z kim porozmawiać. A czułem, że potrzebuję rozmowy. Zamieniłem kilka słów z Martą, która jednak była zdezorientowana moimi słowami, które wydawały się dla niej niepokojące i zasugerowała, żebym poszedł spać. Dostałem wiadomość od grupy interesującej się muzyką, do której byłem zapisany – sporządzali listę najlepszych remixów wszechczasów z okazji nowego roku. Pytali, czy komuś chodzą jakieś po głowie. Mi chodzi po głowie pewien. Sam nie wiem czemu. –Nie mam już siły. Siedziałem na łóżku z laptopem na kolanach, cały we łzach. Znalazłem zdjęcie mojego znajomego ze szkoły na głupim facebooku i patrzyłem w nie teraz, pogrążony w żalu i smutku. Z drugiej strony, nazywanie go „znajomym” brzmi zbyt obco jak na osobę, którą darzyło się tak istotnymi uczuciami. Spuściłem emocje z wodzy – a może zrobił to alkohol. Czułem wilgoć pokrywającą moje wargi. Oblizałem je. Zamknąłem oczy i zatraciłem się we wspomnieniach. Widziałem brązowe oczy, których uwagę chciałem na sobie skupić. Które chciałem na sobie skoncentrować niczym soczewkę wypalającą we mnie dziurę. W ciągu mojego życia poznałem tylko kilka osób, które byłbym gotów darzyć uczuciami. Kochać? Było ich dokładnie pięć. Jednak żadna z tych szans nie została wykorzystana. Bo nigdy nie dostałem możliwości, by sprawdzić, czy mam prawo darzyć kogoś uczuciami. Próbowałem wielokrotnie. Ale wydaje się, że za każdym razem moja szanse są zduszane w zarodku, na samej linii startu.

Page 179: Sztuczne Ognie

Nigdy nie dając mi możliwości na wykazanie się. Te wszystkie zużyte szanse rodzą we mnie frustrację. Niszczą moją wiarę w siebie aż w końcu, w którymś momencie zapominam o tym jak to jest chociażby pomyśleć o dotyku drugiej osoby. Zapominam o tym, jak to jest tęsknić za kimś takim, pragnąć z być w związku. Patrzę teraz na zdjęcie mojego „kolegi”, którego imię nie ma znaczenia. Był jedną z tych pięciu osób, które zdawały się wobec mnie na tyle ciepłe i przyjazne bym chciał dać tym uczuciom szansę. Ale to wszystko już przepadło, tego wszystkiego nie ma. To tylko wspomnienia o porażkach, które odnoszę. Jedna za drugą. Płaczę teraz i ubolewam nad niewykorzystanymi szansami, nad możliwościami, z których nigdy nie dano mi skorzystać. Noga obsunęła mi się z łóżka i boleśnie uderzyła w statyw od pianina. Nie zwróciłem na to większej uwagi. Chwyciłem ponownie za szklankę, którą napełniłem do pełna i wypiłem jednym haustem. Poczułem, jakby alkohol podczas przebywania trasy przez przełyk skręcił w jakieś nieodpowiednie miejsce i zaczął rozlewać mi się po wnętrznościach swoim ciepłem. Spojrzałem na ekran monitora po raz kolejny. Spojrzałem na uśmiechającą się do mnie ze zdjęcia twarz. Chciałbym zobaczyć ten uśmiech przekraczający próg mojego domu. Ale powiedz mi, jakie mam szanse?* –Nie mam na to siły. W tle leciał remix utworu Tori, którego nie słuchałem od bardzo dawna. Od tak dawna, że prawie zdążyłem zapomnieć o jego istnieniu. Jakiś wewnętrzny impuls kazał mi włączyć tą piosenkę i skupić się na jej tekście. Żebym się w nim odnalazł. Głowa kiwała mi się na boki i czułem, że za chwilę zasnę. Bujałem się w rytm muzyki, z boku na bok. Myślałem o łzach cieknących mi z oczu. Łzach, których nie czułem na mojej twarzy od bardzo dawna. Którym nie pozwalałem istnieć – które ignorowałem. Bo były dla mnie oznaką

*Odwołanie do tekstuutworu Dusk – What Are The Chances?

Page 180: Sztuczne Ognie

wstydu i słabości. Ale teraz niech lecą strumieniami, niech się w nich utopię. Bo pora zamknąć jakiś rozdział, nie sądzisz? –Ja nie mam swoich wysp Barbados, nie mam powodu, żeby się stąd wydostać*. Właśnie. Ja nie mam żadnego powodu, dla którego muszę się wydostać. Żadnego celu. Teoretycznie, nigdy go nie miałem. A mimo to tutaj jestem i nie potrafię wytłumaczyć dlaczego. Alkohol zaczął odbierać mi kontakt z rzeczywistością. Nim zasnąłem pomyślałem o tym, że skoro żyję i nie poddałem się przez tak długi czas, to na pewno jest jakiś powód. Na pewno mam swoje wyspy Barbados, na które czekam. Tak. Teraz, kiedy o tym tak myślę, to jest we mnie nadzieja, którą cały czas wypieram. Nadzieja, że wreszcie nie będę sam. Że po latach tych cholernych zmagań i walki spotkam osobę, która da mi szansę. Jakkolwiek głupie i naiwne to jest. Chciałbym wreszcie obudzić się obok kogoś. Chciałbym zarwać z kimś noc na graniu w gry wideo. Chciałbym nazwać kogoś „moim”. Chyba najwyższa pora zmienić mój priorytet, Panie Antoni. Bo Czuję, że wciąż mam po co walczyć. Okoliczności uległy zmianie.

*Parafrazautworu Tori Amos – Me And A Gun. Wersja, do której odnosi się akapit to Tori Amos – Me And AGun (XerxesRemix 2004).

Page 181: Sztuczne Ognie

25

Czasami wydaje mi się, że wszystko, co mnie otacza jest fikcją. Nie dlatego, że fizyczne zmęczenie, niewyspanie i przepicie kawą odcina mnie od rzeczywistości ani dlatego, że popadam w jakąś nie zdiagnozowaną do tej pory chorobę psychiczną. W całym tym pędzie codziennego życia przepadam w płynącym czasie i nie jestem w stanie ubrać w słowa czy myśli tego, gdzie się teraz znalazłem, ani kim jestem. Z reguły w takich momentach chwytam za kartkę i rozpisuję sobie moje życie i plan na przyszłość, zastanawiam się nad celami, które chcę osiągnąć i tym, dokąd zmierzam. Jednak nie jest to takie proste i łatwe. Zbyt wiele rzeczy napędza mnie do tego, żeby osiągnąć coś w jakiejś dziedzinie i jednocześnie słyszę głos mówiący mi, że to wszystko jest pozbawione sensu – każdy krok, który stawiam „przed siebie” nie ma w rzeczywistości określonego kierunku. Niczym pokraczny taniec, przepełniony potrzebą ruszenia z miejsca, pięcia się po szczeblach kariery, życia emocjonalnego, samospełnienia. Suma summarum, błądzę. Wizualizuję siebie jako manekina, szarego, bez twarzy. Jestem zamknięty w niewielkim, kwadratowym pokoju. Ze wszystkich stron wylewa się ciemny, gęsty dym. Nie widzę własnych stóp. Próbuję ruszyć w jakimś kierunku i kiedy już myślę, że chwytam dłonią ścianę, o którą oprę się i w chwili wytchnienia poczuję grunt pod stopami i będę mógł pomyśleć, jak się stąd wydostać, ściana wybije mnie z powrotem na środek pomieszczenia, odepchnie swoim polem siłowym. Będę tak tańczył w miejscu nie wiedząc gdzie jestem i dokąd powinienem pójść. Skup się na tym, co sprawia ci szczęście, powtarzam sobie. Skup się na tym co da ci na tyle satysfakcji, żeby przetrwać tą pogoń za nieistniejącym i pamiętaj – tak naprawdę nie ma żadnego celu, który musisz osiągnąć. Więc przestań stawiać przeszkody na swojej drodze, uspokój swój umysł i wycisz się. Wróć do normalnego świata, bo spierdoliłeś za daleko w tym szalonym tańcu. Sam już nie wiesz, gdzie jesteś i czego chcesz.

Page 182: Sztuczne Ognie

Budzik zrywa mnie z nóg. Rzucam telefonem o ścianę, co

nigdy do tej pory mi się nie zdarzyło. Przeklinam pod nosem i stawiam nogi na brudnym, nie odkurzonym dywanie. Czuję między palcami u nóg jakiś paproch i przez chwilę boję się, że to mógł być pająk. Gdyby ten cholerny owad miał czelność wyprowadzić mnie z równowagi teraz, chwilę, po przebudzeniu, zwariowałbym. Prawdopodobnie do reszty bym oszalał i zaczął wrzeszczeć z nerwów. Podnoszę się i zapalam światło w pokoju. Nie włączyło się od razu, na początku zarzuciło pojedynczym promieniem po pokoju, który utwierdził mnie w przekonaniu, że mam na nodze pająka. Dopiero po chwili, w świetle żarówki uspokoił mnie fakt, że to jedynie kawałek futra, który oderwał się z moich ocieplanych butów. Podnoszę z ziemi komórkę i sprawdzam, jaki mamy czas. Godzina do wyjścia. Zbiegam po schodach na dół i wyciągam ubrania z „maszyny suszącej”, której prawidłowej nazwy nigdy nie mogę zapamiętać. Skoro już jestem w kuchni, przeglądam też lodówkę w poszukiwaniu czegoś smacznego do zjedzenia. Nie widzę nic ciekawego. Zamykam ją i wychodzę do salonu. Po drodze nadepnąłem na coś klejącego. Staję w miejscu i zaczynam coś kalkulować, nie do końca wiedząc, co. Wracam do kuchni, obniżam moje standardy i otwieram lodówkę ponownie – wyciągam z niej serek wiejski. Z górnej szafki biorę kromkę chleba i zaczynam jeść, z koszulą zawieszoną na przedramieniu. Przed oczami stoi mi zlew wypełniony po brzegi naczyniami, które Linda zostawiła tutaj kilka dni temu. Zaprosiła do siebie jakieś koleżanki tuż po świętach, zrobiły hałaśliwą, małą imprezę, podczas której piszczały jak nienormalne. Nie rozumiem, jakim cudem udaje im się porozumiewać – przez całe to ich spotkanie słuchały muzyki tak głośno, że nie było można zrozumieć, co mówią, a mimo to jakimś sposobem dochodziły do porozumienia, wypluwając z siebie dźwięki tak wysokie, iż były one bliskie wykroczeniu poza rejestr ludzkiego słuchu. Jeżeli myśli, że znowu jej się uda zmusić mnie lub Annie do pozmywania tych naczyń, to grubo się myli. Będzie teraz czekała

Page 183: Sztuczne Ognie

jeszcze kilka dni, nim zrobi porządek w kuchni, a na koniec zostawi nam kolejną karteczkę z wiadomością jak bardzo niesprawiedliwym jest, żeby jedna osoba zmywała naczynia. Nim wyszedłem z kuchni z pogardą spojrzałem jeszcze w stronę kosza na śmieci, z którego przegniłe jedzenie wylewało się każdą stroną. Wyrzucę je wychodząc z domu, bo nie ma komu innemu to zrobić. Wróciłem do pokoju, jedząc po drodze serek wiejski, który w ogóle mi nie smakował i zamknąłem za sobą drzwi. Biegałem to od pokoju do łazienki i z powrotem myjąc zęby, twarz, zakładając spodnie, wąchając ubrania, żeby sprawdzić, czy mogę je jeszcze założyć i sprawdzając co nowego w Internecie. Czas leciał strasznie szybko, kiedy szykowałem się, by wyjść do pracy. Normalnie godzina czasu starczała mi na wykonanie sporej ilości czynności, jednak teraz, z niewiadomego powodu, wyparowywała jak zwykle. Może to dlatego, że w międzyczasie siadałem przy pianinie, żeby poćwiczyć granie „Frozen” Madonny. A może to dlatego, że spędzałem potem pięć minut na dziwieniu się, że polubiłem Madonnę. Sam nie wiem. Chwyciłem prostownicę i zacząłem przepalać sobie końcówki włosów, na przemian psikając je różnymi specyfikami. Ułożyłem sobie włosy i gapiłem się w lustro. Wyglądam na cholernie zmęczonego. Wory pod oczami niedługo zejdą mi do poziomu kolan. Będę musiał dyskretnie zawijać je sobie wokół szyi i wmawiać ludziom, że to szal. Usiadłem na łóżku. Dwadzieścia minut do wyjścia i zrobiłem już wszystko, pomijając zjedzenie czegoś porządnego, na co i tak nie miałem żadnej ochoty. Położyłem się na pościeli i zwinąłem w kłębek jak kot. Powoli zsunąłem ze stóp wcześniej założone buty i zagniatając kołdrę między udami ułożyłem się wygodnie. Zamknąłem oczy i najwidoczniej postanowiłem pójść spać. –Dzisiaj to kończymy.

Otworzyłem oczy. Stałem obiema stopami na tym przeklętym czerwonym moście. Wiem, że słowa wypowiedziała ta walnięta kobieta w białej sukni. Chwila, czy ja właśnie nazwałem ją „walniętą”? Otworzyłem usta i spróbowałem coś powiedzieć.

Page 184: Sztuczne Ognie

–Hej… –Hm? Coś było nie tak. Mogłem robić, co mi się podoba. Moje ruchy

były po raz pierwszy zależne ode mnie. Nie był to świadomy sen, jednak większość ruchów które wykonywałem i przemyśleń, które miałem od momentu rozpoczęcia się snu były co najmniej kierowane jakiegoś rodzaju świadomą intuicją. Rozprostowałem palce u stóp i rąk. Podniosłem moją dłoń przed siebie. Widziałem ją doskonale. Kiedy pomyślałem, że chcę ruszyć ją w lewo, dokładnie tam się skierowała. Wodziłem wzrokiem za moją ręką, która wskazywała teraz palcem na horyzont po lewej stronie mostu.

–Co do… –Przecież mówię. Kończymy. Gąszcz mostów, które do tej pory spowijały zamkniętą

przestrzeń tego urojonego oceanu, opadał w dół. Jeden za drugim waliły się ku otchłani pod nimi, wzburzając fale i uderzając metalowymi prętami niczym biczami o taflę srebrno-niebieskiej wody. Urywały się jeden za drugim zaczynając od miejsca, w którym stykały się ze środkowym pierścieniem, z którego wyrastały te ogromne budynki. Wyglądało to, jak gdyby dokonywały rekonstrukcji. Jak gdyby drzewo desperacko próbowało odwrócić proces rozwoju i z powrotem zamienić się w ziarno. Tak teraz mosty redukowały swoją objętość, kurcząc się i falując, wyginając stalową konstrukcję w tył. Zapadały się kawałek po kawałku. Niektórych już w ogóle nie było widać. Tylko ten jeden, na którym ja stałem był stabilny i ani drgnął.

–Czemu?! –Nie wiem. To wszystko twój pomysł – odpowiedziała

kobieta. –Mam w takim razie inne pytanie – powiedziałem – czemu

jestem zdenerwowany tym, że te mosty się cofają, skoro wiem, że to tylko sen?

–Nie wiem. –Kim jesteś?

Page 185: Sztuczne Ognie

–Nie wiem. –Ta ostatnia odpowiedź najbardziej mnie

usatysfakcjonowała. –Wiem. Prawdopodobnie po przebudzeniu się byłbym nieludzko

zirytowany faktem, iż kobieta w białej sukni jest jakiegoś rodzaju symbolem, który ubrałem w ludzką skórę. Jakąś oznaką nadziei, z tymi stalowymi płatkami lilii. Ucieszył mnie więc fakt, że nawet ona nie ma pojęcia, kim jest. Teraz, kiedy o tym myślę, cały ten sen miałem w mojej głowie od kiedy się przeprowadziłem. Nigdy nie próbowałem go zinterpretować. Jakbym od samego początku wiedział, że nie był skończony. Mimo to nie mogłem się dopatrzeć ukrytej symboliki, głębszego sensu w całej tej historii pałętającej się w mojej głowie. Postawiłem krok do przodu. Chodzenie nie sprawiało mi problemu. Nogi nie były niewyobrażalnie ciężkie, grawitacja nie przysparzała mi żadnych problemów. Przeszedłem obok kobiety w białej sukni. Do tej pory była odwrócona do mnie tyłem, prawie, że jak zwykle. Stałem teraz obok niej. Spojrzałem na jej twarz. Wiedziałem, że jej nie rozpoznam. Tym razem problemem nie było to, że nie byłem w stanie zobaczyć jej twarzy. Ona jej nie miała. Na czaszkę, w której rysowały się ślady oczodołów naciągnięta była blada skóra, pod którą widziałem kości i zęby.

–Idziemy? – spytała. –Tak – odpowiedziałem natychmiast – idziemy. Szliśmy przed siebie ramie w ramię, w stronę wewnętrznego

pierścienia, w którym nigdy nie byłem. Droga była długa. Nie odzywaliśmy się do siebie przez większość czasu, jednak obserwowałem ją ukradkiem. Miałem okazję przyjrzeć jej się z bliska. Miała delikatne ręce i krótkie paznokcie. Bose stopy, które były od spodu szare od pyłu i brudu. Suknia, którą na sobie miała, była jedyną częścią jej odzienia. Wyglądała na bardzo prostą, nie posiadała żadnych wymyślnych zdobień czy zbytecznych elementów. W dłoniach trzymała malutki bukiet lilii, z których bez przerwy opadały

Page 186: Sztuczne Ognie

płatki. Mimo, że lilie były wykonane ze stali, były wyrzeźbione niesamowicie precyzyjnie, na co ten materiał rzadko kiedy pozwala – zwłaszcza przy tak dużej ilości detali. Ich płatki i łodygi były wręcz ażurowe, przeplecione dziesiątkami pojedynczych drucików, składających się w jedną, perfekcyjną całość. Spojrzałem przed siebie. Stałem przed progiem wewnętrznego pierścienia. Miejsce, w którym most stykał się z podłożem tej dziwnej konstrukcji było wciąż „żywe”. Ostatnie pręty mostu wbijały się zażarcie w tą niesamowitą konstrukcję po środku oceanu. Drut po drucie, jeden za drugim wwiercały się w betonowy próg niczym żywy organizm, próbujący spleść się w całość. Po raz pierwszy postawiłem nogę na progu miasta. Nic nadzwyczajnego się nie stało.

–Czeka na ciebie w samym centrum. Spojrzałem w lewo, gdzie do tej pory stała kobieta w białej

sukni, jednak nikogo tam nie było. Słowa wypowiedziane były jej głosem, jednak najwidoczniej usłyszałem je we własnej głowie. Postawiłem drugą nogę na progu prowadzącym w stronę miasta i zacząłem iść ulicami. Z daleka wydawało się, że budynki są wzniesione z betonu, jednak były wykonane z ciemnej, prawie że czarnej stali, która pochłaniała słoneczne promienie sprawiając wrażenie, jak gdyby słońce nie istniało. Jak się nad tym zastanowić, nie widziałem słońca. Nie byłem do końca pewien co jest źródłem światła w tym śnie. Właśnie odkryłem, że nie mogę spojrzeć w górę – zaciekawiło mnie, co zobaczę na niebie, jednak mój wzrok zaczął stawiać opór. Zignorowałem to i szedłem przed siebie. Zainteresowała mnie konstrukcja budynków – ciekawym byłoby przeciwstawienie się regułom i przeznaczeniu tego snu i wejście do któregoś z nich, jednak nie miały wejść. Były jak te plastikowe wieżowce w zestawach z zabawkami z lat dziewięćdziesiątych, niby wyglądają precyzyjnie, jednak nie możesz podnieść okien czy otworzyć dni, bo tworzą całość. Niczym blok, który tak naprawdę nie ma wejścia czy wyjścia. Pomyślałem też o tym, żeby zboczyć z głównej drogi i skierować się w alejki między budynkami, jednak

Page 187: Sztuczne Ognie

przeraziła mnie ta myśl. Nie widziałem w tym mieście żywej duszy i od kiedy zniknęła kobieta w białej sukni, byłem przerażony tym, co mógłbym tam spotkać, lub tym, że mógłbym zabłądzić i nie dałbym rady wybudzić się ze snu. Patrzyłem więc przed siebie i szedłem powoli ulicą ku centrum miasta, po wyłożonej stalą ulicy. Powiedziałbym, że minęło kilka minut, jednak czas tutaj nie leciał, nim doszedłem do centrum. Ładniejsze budynki, jak gdyby zadbane kamieniczki wystrzeliwały w stronę wewnętrznego placu, przy którym znajdowało się coś na obraz nieczynnej fontanny o dwóch stylobatach. Na pierwszym klęczała jakaś postaci w czarnym płaszczu, wtapiająca się w otoczenie niemal absolutnie. Po bliższym przyjrzeniu się zauważyłem, że wokół klęczącego człowieka leżą rozsypane płatki lilii. Prawdziwej, organicznej białej lilii. Rozpoznałem czarny płaszcz. Miałem identyczny w pokoju, na wieszaku. Postać podniosła się. Słyszałem jak płacze. Byłem we śnie, więc wszystko było wyraźniejsze – wiedziałem więcej, niż normalnie pozwoliłaby mi wywnioskować sytuacja. Dzięki temu byłem w stanie wypatrzeć krople przeźroczystych, lśniących łez spadające u stóp postaci, odbijające się o płatki kwiatów. Na początku wystraszyłem się i chciałem spróbować uciec ze snu, jednak teraz, kiedy tak o tym myślę stojąc w tym przeklętym, mrocznym mieście, chyba wiem, kim jest osoba stojąca przede mną. Postawiłem kilka kroków na przód. Mężczyzna nie ruszył z miejsca. Nim się zorientowałem, stałem tuż obok niego. Zajrzałem do zbiornika przy fontannie, do kolejnego w tym dziwnym świecie pierścienia, który zbierał w sobie wodę. Widziałem jak krople niczym deszcz spadają znikąd i uderzają o taflę wody, powoli napełniając zbiornik. Zanurzyłem palec w fontannie i spróbowałem wody. Była słona.

–Ile jeszcze? – spytał mężczyzna – Jestem zmęczony. Cholernie zmęczony.

–Spokojnie. To już prawie koniec – odpowiedziałem, jakby wiedząc, co powinienem powiedzieć.

–Jestem naprawdę zmęczony.

Page 188: Sztuczne Ognie

Spojrzałem na jego twarz. Nie miał jej, tak samo jak kobieta w białej sukni. Z oczodołów, na które naciągnięta była skóra wylewały się łzy. Przez małe otwory, jak gdyby przekłute igłą. Kropla po kropli.

–To już prawie koniec – powiedziałem jeszcze raz.

Obudziłem się, podniosłem i sprawdziłem godzinę. Jeżeli teraz wyjdę, zdążę. Sprawdziłem datę. Trzydziesty pierwszy grudnia. Za dwie godziny północ. Założyłem buty, zszedłem na dół. Otworzyłem drzwi, jednak nim je zamknąłem, upewniłem się, że mam ze sobą klucze. Są. Zamykam drzwi i wychodzę przez drugie drzwi prowadzące na ulicę. Idę przed siebie i po raz pierwszy od dawna nie słucham żadnej muzyki.

–Ile mamy osób w hotelu? – spytałem. –Jakieś pięćdziesiąt. Ale to tylko dlatego, że jest impreza –

odpowiedziała Felicia. –Jaka impreza? –Szkoci wczoraj przyjechali z wycieczką, zatrzymali się u nas,

około czterdziestu. Mają w restauracji imprezę noworoczną. –Aha. Stałem w recepcji i zamieniałem kilka słów z Felicią, którą w

rzeczywistości ostatnio nawet polubiłem – okazała się bardzo sympatyczną osobą, kiedy dać jej już szansę. Dopiero co przyszedłem i jestem prawie spóźniony, więc w pierwszej kolejności wbiegam do windy i lecę na górę zeskanować swój kciuk, co bym dostał pieniądze i zrobić sobie kawę. Winda wjeżdża na czwarte piętro, idę w stronę biura kiedy znikąd wybiega na mnie Jacob, uśmiechnięty jak nigdy.

–Co się dzieje? –Patrz jaka impreza! Idę kilka kroków do przodu, w stronę restauracji i patrzę na

parkiet, który zorganizowano w restauracji, na miejscu stolików.

Page 189: Sztuczne Ognie

Armia szkockich emerytów, w okolicy sześćdziesiątego roku życia szalała na parkiecie do jakichś starych, noworocznych kawałków.

–Ale siara, co nie? – spytał Jacob. Wszyscy pracownicy zdawali się z nich śmiać. Nie rozumiałem

dlaczego. Patrzyłem w stronę parkietu, to na Jacoba. Za każdym razem, kiedy widział wyraz mojej nie wyrażającej żadnych emocji twarzy wybuchał małymi eksplozjami śmiechu, z nieznanego mi powodu. Mógł myśleć, że jestem zdziwiony lub zażenowany, sam nie wiem. Nie rozumiałem też, z czego wszyscy się śmiali. Przed moimi oczami widziałem wesołych, cieszących się swoim życiem ludzi. Którzy kulturalnie i sympatycznie bawili się w noworoczny wieczór. Gdzieś w tle usłyszałem wystrzały fajerwerków, ale nie byłem w stanie określić, skąd dochodzą. Godzina trzydzieści do północy. Patrzyłem na parkiet, na którym starsza Pani w błyszczącej, czarnej sukience z cekinami przy dekolcie obejmowała w pasie starszego Pana w garniturze, który zdawał się być jej mężem. Miał na głowie śmieszną, papierową czapeczkę wyciętą na kształt korony. Tańczyli razem do jakiegoś spokojnego utworu i dopiero teraz do mnie dotarło, co to za piosenka. Właśnie co usłyszałem znany mi dobrze tekst. Puszczali „Dance me to the end of love” Cohena w oryginalnej wersji, z tymi naiwnymi chórkami w tle. Starsza Pani przesunęła ręką po poliku swojego partnera, z wysuniętym palcem wskazującym, jak gdyby ocierała nieistniejącą łzę. Uśmiechnął się. Serce stanęło mi w gardle i nie byłem pewien, czy to przypadkiem nie moja wyobraźnia układa te wszystkie sceny, jak na złość mnie. Jak gdybym śnił okrutny sen.

–Ale wiocha, co nie? –Tak. Wiocha. Przeszedłem ukradkiem zrobić sobie kawę. W drodze

powrotnej do windy po raz kolejny minąłem się z Jacobem, który rozmawiał z ekipą pracującą przy barze i powiedział mi, że zaraz zejdzie na dół. Kiwnąłem tylko głową i wróciłem do recepcji. Felicia, kiedy tylko mnie zobaczyła zerwała się z krzesła i poszła się przebrać.

Page 190: Sztuczne Ognie

Po dziesięciu minutach już wybiegała z hotelu i żegnała się ze mną, życząc mi wesołego nowego roku. Zająłem się sprawami papierkowymi, żeby jak najszybciej je mieć z głowy i w międzyczasie poskładałem karty rejestracyjne gości, którzy jutro przyjeżdżają do hotelu. Było ich zaledwie sześciu. Zeszło mi na tym kilka minut. Chwilę później z windy wyszedł jakiś starszy Pan, który miał przekrwione oczy i rozkojarzony wzrok. Spytał mnie o coś, czego nie zrozumiałem, ale była to raczej powitalna zaczepka, która miała zwrócić moją uwagę. Zaczął coś do mnie mówić bodajże po angielsku, ale nie zrozumiałem ani jednego słowa poza jednym, który przypominał nazwę drugiego hotelu, znajdującego się po drugiej stronie budynku. Wydedukowałem, że pytał, jak się do niego dostać i mówił coś, że na czwartym piętrze nikogo nie było, a tam znajdowało się przejście do tej części budynku, więc byłem chyba na dobrym tropie. Zadzwoniłem do drugiego hotelu i spytałem, czy mają kogoś w recepcji na czwartym piętrze i powiedzieli, żebym wysłał tam Pana, to go „przejmą”. Pokierowałem go windą na czwarte piętro – na do widzenia podziękował mi. To było ciężkie! No, ale mogę dopisać do listy życiowych osiągnięć dogadanie się z pijanym szkotem, pochwalę się kiedyś... komuś. Chciałem właśnie włączyć pewną piosenkę, która chodziła mi po głowie od kilku dni, jednak w tym samym momencie z windy wyszedł Jacob.

–Czemu wysłałeś jednego z naszych gości do innego hotelu? –Co? Pytał jak się tam dostać. –Nie. On chciał szklankę wody. –Ojej. Jak widać obejrzenie „Brave” bez polskich napisów nie

wystarczy, żeby dogadać się ze szkotami. Skreślam z listy osiągnieć życiowych.

–Alice powiedziała, żebyśmy wbili na czwarte piętro za piętnaście minut, zamkniemy recepcję. Nowy rok, szampan i tak dalej.

Page 191: Sztuczne Ognie

–Możemy? – zdziwiłem się – myślałem, że picie alkoholu w pracy odpada absolutnie.

–Jest nowy rok, wyluzuj. Co chcesz? –W sensie? –Jaki drink – kontynuował Jacob – wybierz co chcesz,

przygotowują w barze. –Rum z colą. –Spoko. Siedzieliśmy jeszcze przez chwilę, nim poszliśmy na górę i

niekoniecznie mieliśmy co robić. Zacząłem grzebać w komórce, która, ku mojemu zdziwieniu, wreszcie złapała dostęp do Wi-Fi. Odpaliłem Facebooka i zacząłem przeglądać od niechcenia statusy znajomych. Jeden z nich, który napisała Annie szczególnie mnie rozbawił, czego się nie spodziewałem – czasami wydaje mi się, że nasze mózgi są w jakiś sposób połączone. Idealnie podsumowała co myślę o noworocznych postanowieniach.

„Co roku eksplozja statusów „nowy rok, nowy ja” zaczyna zalewać cały ten serwis. Jak wielu, z całej tej niewyobrażalnie wielkiej grupy ludzi w rzeczywistości podążyło za swoimi wcześniejszymi postanowieniami i osiągnęło nieuchwytne „nowe ja”? Zero. Dokładnie tyle. Ponieważ to jest dokładnie to, kim jesteś. Jasne, możesz pójść na siłownię, przestać palić, znaleźć lepszą pracę, pójść na dietę, etc. Jednak jeżeli jesteś skończonym kutasem, to zawsze nim będziesz i żadna ilość Nicorette, styczniowego członkostwa na siłowni i gotowych posiłków „WeightWatchers” nie zmieni tego. Więc po co się kłopocić? Pal więcej, pij więcej, żryj, co chcesz. Dalej będziesz pizdą i wszyscy, którym na tobie zależy i tak będą cię kochać. Pieprzyć pretensje, po prostu bądź sobą”

Dziękuję za tą dawkę sprawiedliwości, na którą najwidoczniej czekałem tego wieczoru. Sprawdzam godzinę. Piętnaście minut do północy. Zewsząd słyszę eksplozje fajerwerków, jednak mimo tego, że

Page 192: Sztuczne Ognie

większość ścian hotelu jest przeszklona, nie widzę żadnych rozbłysków. To prawdopodobnie wina wysokich budynków w centrum miasta. Możliwe też, że puszczanie sztucznych ogni w centrum miasta jest zabronione z jakiegoś powodu. Wypatrzę je później z czwartego piętra. Dzwoni telefon. Flice woła nas na górę. Zamykamy recepcję w minutę, blokujemy drzwi wejściowe i zabieramy klucze ze sobą. W następnej chwili jesteśmy przy barze i odbieramy nasze drinki. Siadamy przy stoliku w restauracji – DJ mówi, że za kilka minut nowy rok. Szkoci dalej tańczą, część z nich siadła na swoich miejscach, rozmawiają. Co jakiś czas patrzą się na mnie, co trochę mnie niepokoi.

–Jacob… –Czemu oni się tak na mnie patrzą? –Na ciebie też? Myślałem, że wariuję. Dopijam szklankę rumu, który jest mocniejszy, niż się

spodziewałem i chwytam w dłoń lampkę szampana, którą dopiero co mi nalano. Kiedy tylko zauważyli, że kończę mojego drinka, zabrali mi szklankę i poszli dolać więcej. Z Polskich korzeni mam tyle, że szybko piję – ale to wcale nie znaczy, że mam mocną głowę i najwidoczniej zapomniałem wspomnieć współpracownikom o tym fakcie. Siedzimy przy stoliku dla pracowników, jest nas siedem osób. Wszyscy, łącznie z facetami, piją jakieś kolorowe drinki z palemkami a ja właśnie odbieram szklankę czystego rumu z rąk Alice.

–Podejrzewam, że mógłbyś wypić całą butelkę i nic by ci nie było! Niech tam!

–Jasne. Dzięki. Jakiś starszy Pan podbiega do naszego stolika i zaczepia jedną

z dziewczyn, która pracuje w barze. Najwidoczniej prosi ją do tańca. Jest niesamowicie ładna, więc nie dziwię się, że akurat ją postanowił wyrwać na parkiet. Wszyscy wybuchli śmiechem, kiedy porwał ją do tańca. Wróciła po dosłownie minucie, odrobinę zażenowana, choć rozbawiona. DJ zaczął odliczać. To już? Już, ten długo wyczekiwany przeze mnie nowy rok? Czemu nic nie czuję? Gdzie te przelatujące

Page 193: Sztuczne Ognie

przed oczami wspomnienia, cały ten mój noworoczny smutek i melancholia?

–Dziesięć! Czas minął szybciej, niż powinien. A może to po prostu ilość

rzeczy, które się wydarzyły w tym roku. Ogrom zdarzeń i zmian, które miały wywrzeć na mnie pozytywne wrażenie.

–Dziewięć! Zmieniłem kraj, otoczenie. Od niczego nie uciekałem,

potrzebowałem po prostu zmiany. A jeżeli już odejść od czegoś, to od wspomnień. Tych okropnych wspomnień, które trzymały mnie w miejscu.

–Osiem! Wspomnień, które generowały tyle negatywnych emocji. –Siedem! A teraz jestem tutaj. W nowym mieście, żyję sam. Na własny

rachunek i podobno mogę robić, co mi się podoba. –Sześć! A jednak. –Pięć! Coś wciąż jest nie tak i mur, który wznosiłem przez lata

zamiast walić się w gruzy zdaje się rosnąć w siłę. –Cztery! Patrzę przez okno. Słyszę wystrzały fajerwerków, jednak

niczego nie widzę. –Trzy! Niczego nie widzę. –Dwa! Niczego. –Jeden! Wszyscy rozbiegają się na boki, składają sobie życzenia i

całują się po polikach. Czuję się zawstydzony i zdezorientowany. Nienawidzę, kiedy ktoś mnie dotyka, a interakcje z ludźmi, których ledwo co znam, lub nie znam w ogóle są dla mnie niesamowicie

Page 194: Sztuczne Ognie

krępujące. Podbiega do mnie jakaś starsza Pani, obejmuje mnie ramionami, całuje w policzek i składa życzenia. Uśmiecham się i życzę jej wesołego nowego roku. Nagle pojawia się Jacob, życzy mi wszystkiego najlepszego w nowym roku i podaje mi rękę. Próbuję ją uścisnąć, jednak on ciągnie mnie za rękę i nim się zorientowałem, wylądowałem w jakimś dziwnym wężu, który tańczył po całym hotelu. Pięć minut uśmiechałem się niezręcznie próbując uciec, jednak za każdym razem znikąd wyskakiwał szkot, coś do mnie mówił i ciągnął mnie z powrotem do tańca. Wytrzymałem najdłużej, jak potrafiłem, dopijając przy tym rum do końca, po czym spytałem Jacoba, czy nie powinniśmy wrócić do recepcji, bo jesteśmy tu już od dwudziesty minut. Przytaknął, po czym poszedłem za nim na dół, do recepcji. W międzyczasie dotarło do mnie, że jestem odrobinę pijany. Wypicie tak dużej ilości alkoholu w tak małych odstępach czasu nie miało prawa dobrze się skończyć. Najgorsze jest to, że prawie zawsze po alkoholu robię się senny i nie jestem w stanie funkcjonować. Zwłaszcza, że przede mną perspektywa siedmiu godzin siedzenia za biurkiem i zabijania czasu. Jesteśmy już na dole, siadamy na krzesłach i śmiejemy się z tego, co działo się na górze. Zamieniliśmy dosłownie kilka słów i wróciliśmy do naszych obowiązków. Chciałem puścić piosenkę, na którą czekałem cały wieczór, jednak Jacob pierwszy dorwał się do odtwarzacza i puścił jakąś muzykę pop. Normalnie nie miałbym nic przeciwko, jednak to była moja ulubiona noc w roku i chciałbym usłyszeć ten jeden, tradycyjny utwór, w którym zatracam się co roku.

–Miałbyś coś przeciwko, gdybym wyszedł na papierosa? –Śmiało, i tak nic się nie dzieje. –Dzięki. Przechodzę przez głównie drzwi prowadzące na zewnątrz,

skręcam w prawo i staję na rogu budynku, w którym możemy palić. Wyciągam ostatniego Sovereigna z opakowania i odpalam go ze smakiem. Patrzę w górę, szukając wzrokiem rozbłysków fajerwerków, jednak niczego nie widzę. Uderza we mnie wieczorny chłód, a

Page 195: Sztuczne Ognie

wcześniej wypity alkohol jedynie go wzmaga. Jest prawdopodobnie poniżej zera. Niska temperatura zawsze mnie relaksowała, uspokajała. Patrzę bezpośrednio w światło latarni, która stoi zaledwie kilka metrów ode mnie. Wpatruję się w nią i wydaje mi się, że widzę jak coś skrzy się w jej blasku. Zaczął padać śnieg. Małe, mikroskopijne wręcz płatki spadają z nieba falami, jedna za drugą i powoli pokrywają ulicę. Hej, uśmiechnij się. Minął kolejny rok a ty jakimś cudem przetrwałeś i brniesz dalej. Sam nie wiesz dokąd i dlaczego, ale gdzieś zmierzasz. Cały ten pokraczny taniec, którym się poruszasz musi do czegoś prowadzić. Możesz sobie wmawiać, że cała ta nadzieja jest naiwna i głupia, że dawno już w tobie umarła. Ale to chyba jedyne co masz, nie sądzisz? Bo co innego cię tu trzyma? Każdego dnia, kiedy się budzisz, masz nadzieję, że wreszcie nie będziesz musiał prowadzić tej walki sam. Każdego wieczoru, którego się upijasz ryczysz jak idiota prosząc wszechświat, żeby zesłał ci kogoś, kto będzie miał ochotę obok ciebie zasnąć. Może ten sen nie był taki głupi, może to nie była tylko nieistotna projekcja twojej podświadomości. Może starczy ci tej nadziei do samego końca. Nim cała uschnie i opadnie z sił. Wyciągam komórkę i nawet na nią nie patrząc włączam odtwarzacz muzyki i puszczam ostatnio odsłuchany utwór. Patrzę w blade światło latarni. W płatki eksplodujące światłem potężniejszym, niż jakiekolwiek sztuczne ognie. Patrzę na moje ręce, na których osiada śnieg, powoli topiący się pod wpływem ciepła mojego ciała. Gdzieś po drugiej stronie ulicy widzę całującą się parę, wznoszącą w górę kieliszki ze stanowczo za drogim szampanem, jednym z tych, którego nie kupię nawet gdybym nie miał co robić z pieniędzmi. Stoją tam, nieświadomi tego, co rozgrywa się w mojej głowie. Nieświadomi wojny panoszącej się we mnie od długich lat, próbującej okiełznać całego mnie, obezwładnić każdą myśl. Ale chyba nie jestem w stanie przywołać niczego do porządku, chyba pisane mi jest żyć w tym nieporadnym chaosie, w tym naiwnym tańcu, w którym za cholerę nie wiem, w jakim kierunku zmierzam. Na chwilę zamykam oczy. Oblizuję usta, na których wciąż wyraźnie czuję

Page 196: Sztuczne Ognie

alkohol. Zaciągam się papierosem i rozkoszuję zimnem. Zamykam nie tylko oczy. Zamykam całego siebie. Zamykam się w tej żałosnej, pięknej śnieżycy, z dwóch płatków śniegu na krzyż. Zaciskam wokół siebie ręce i natężam każdy mięsień – nie pozwalam swojemu fizycznemu „ja” wypuścić samego siebie z ramion. Jedynie umysł mam szeroko otwarty. Jego ciepłe, drewniane drzwi. Jego marmurowy, lśniący próg. Glasses raised, we all say cheers Could this be the one? Our new year

Page 197: Sztuczne Ognie

Słowo ode mnie. Drogi czytelniku. Jeżeli dobrnąłeś do końca tego banału, moje gratulacje. Napisałem go i po roku zastanawiania się nad tym, co z nim zrobić, postanowił wylądować w internetach – co wieczór pukał do mnie zza klapy laptopa i prosił, żeby go wypuścić. Długa była to podróż, równie smutna co śmieszna ale tutaj ją na chwilę obecną skończymy żeby złapać oddech i doczekać się kolejnej, równie beznadziejnej książki. Na koniec pozostaje mi jedno. Książka nie wyląduje najpewniej nigdzie, przeczyta ją 5 osób a nagroda literacka Nike pozostanie wydrukowanym na laserjecie wspomnieniem przypiętym pineską do ściany nad moim łóżkiem – co wieczór będę nad nią ubolewał. W związku z tym, jeżeli jest cokolwiek, co chcesz mi powiedzieć – czy to czysty hejt, czy może to, jakie książka wywarła na tobie wrażenie, cokolwiek – pisz. Szopa. [email protected]