Strzygi, czarownice i farmazony w spotkaniu -...
Transcript of Strzygi, czarownice i farmazony w spotkaniu -...
1
Strzygi, czarownice i farmazony w spotkaniu
z legendą Reginy Kotłowskiej
W obecnej dobie zafascynowania wampirami, wywodzącymi się od transylwańskiego
arystokraty Draculi, cieszącego się niechlubną sławą krwiopijcy Vlada Palownika, w dobie
ciągle powielanych jego analogii w niezliczonych adaptacjach literackich, filmowych i
rysunkowych, nikt nie zastanawia się nad polskimi źródłami dotyczącymi wampiryzmu,
czarownic magii czy demonów. Wolimy oglądać skandynawskie trolle, białoruskie rusałki,
bałkańskie wiły, czy japońskie nie wiadomo co, niż słuchać o lokalnych strzygach,
wiedźmach czy farmazonach.
Od zarania dziejów, praktycznie we wszystkich kulturach świata pojawiały się i
istniały różne demony - złe moce, których się bano i dobre, które proszono o przychylność.
To krótka opowieść o nich i panującym w czasach im współczesnych zabobonie.
Osobiście uwielbiam podania i legendy. Zwłaszcza fascynujące są te, których korzeni
można szukać w lokalnym środowisku. Wiele z nich ma podłoże udokumentowane w
źródłach. Opisują wydarzenia, osoby, czy twory przyrodnicze nawiązujące do rzeczywistych
faktów historycznych. Są co prawda mocno wypaczone, ale są też obrazem mentalności
miejscowej ludności na przestrzeni wieków i dziejów z nimi związanych. W zwykłych
księgarniach ciężko dostać jest podania czy legendy regionalne. Właściwie legendy z
różnych regionów można kupić głównie w muzeach lub punktach związanych z
przewodnictwem turystycznym albo szperając głębiej w Internecie. Wydawane w niewielkich
nakładach trafiają zwykle do regionalnych koneserów, a znikoma ilość, jako forma nagrody,
do uczniów, nie bardzo doceniających na tym etapie ich wartość.
Istnieje pewna zależność między ilością legend a środowiskiem geograficznym. Tam,
gdzie krajobraz jest urozmaicony – legend jest odpowiednio więcej, niż tam, gdzie mamy do
czynienia z jego monotonią. I nie można zaprzeczyć, że Bory Tucholskie, mnogość jezior,
bogactwo narzutowych głazów i wreszcie sama architektura dostarczają tematów aż nadto.
Zasadniczą ich treścią jest walka dobra ze złem, często przy pomocy sił
nadnaturalnych. Jednak sposób zmagań i rodzaje kar są charakterystyczne tylko dla regionu,
dla tej rzeczywistości.
Wiele naszych legend i podań nawiązuje do wiary chrześcijańskiej. Ich dydaktyczne
zadanie jest przestrogą, że lepiej nie złorzeczyć, nie przeklinać innych, nie prosić
nierozsądnie, bo wszystko się może spełnić, ale skutek może przerosnąć zamiary.
To spotkanie ma na celu przybliżenie tych z dreszczykiem emocji i strachu. Moje
legendy mają udokumentowanie w źródłach, co oznacza iż w przeszłości osoby w nich
wymienione żyły w okolicy, a zdarzenia miały miejsce. Budowle, które stanowią tło ich
istnienia albo jeszcze wznoszą się ku górze, albo zachowały je ludowe opisy. A miejsca z
nimi związane ciągle je przypominają.
Jedna z moich legend opowiada o dawnych zwyczajach ludowych związanych z
sobótkami, w które niewinnie wplątana została historia pewnych niewiast, z niewiadomych
przyczyn uznanych za wiedźmy. Na marginesie dodam, że słowo czarownica, utrwaliła w
polskiej terminologii ludowej książka „Młot na czarownice”, napisana w czasach świętej
inkwizycji, rozpętując prawdziwe piekło nietolerancji, nienawiści i polowań na ludzi. W
terminologii ludowej na Kociewiu nazywano je: wiedźma, jędza, rokita, ropucha, babucha,
czarocha, ciota i ciotucha, czy jandzóna baba. Ostatnio znalazłam nawet ludowe określenie
„dziwożona”, będące odpowiednikiem słowa wiedźma, czy heksa. Myślę, że przynajmniej
niektóre z tych nazw obiły się w przeszłości o państwa uszy.
2
Rysunek 1. Okładka wydania książki "Młot na czarownice" z 1520 r.
Czarownice czy wiedźmy to zwykle kobiety, które wyróżniały się w małych wiejskich
społeczeństwach, np. umiejętnością leczenia ludzi za pomocą ziół, które umiały np.
obserwując pogodę wysuwać wnioski dotyczące jej prognoz, wróżyć, a przynajmniej robić
takie rzeczy, które uważano za czary. Początkowo te osoby były bardzo poważane w
środowiskach, w których żyły. Pomagały przy porodach, w chorobach, w leczeniu ran czy
złamań. Były traktowane jako mądre kobiety. Służyły nie tylko radą ale i pomocą. Często
szacunek im okazywany brał się z lęku, jaki odczuwano wobec ich wiedzy i zaradności.
Dopiero zainteresowanie Kościoła ich działalnością spowodowało, że przylgnęło do
nich miano wiedźmy – czarownicy. Zaczęto utożsamiać je tylko i wyłącznie ze złem.
Czarownica nie musiała być stara i brzydka. Mogła przybierać postać kobiety młodej albo
nawet jakiegoś zwierzęcia. Nie musiała być samotna, nie musiała żyć na odludziu. Oskarżenia
rzucano na żony, siostry, matki czy córki. Zawsze przypisywano im wróżbiarstwo i czary.
Należy też dodać, że nie była to profesja zarezerwowana tylko dla kobiet. O czary oskarżano
też mężczyzn, ale były one o wiele rzadsze, by nie rzec sporadyczne.
Będąc uczestnikiem sobótkowych zabaw przy ogniu, albo z nieżyczliwych ust sąsiada
łatwo można się było narazić na pomówienie o czarostwo, a tym samym o konszachty z
diabłem. Każda okolica miewała swoją Łysą Górę, a właściwie miejsce, gdzie odbywały się
biesiady i sabaty i wcale nie musiało to być wzniesienie. Na smętowskiej ziemi takim
miejscem było Wzgórze Trzech Panów – wzniesienie na granicy dóbr właścicieli Frący, Jani
i Kopytkowa. Źródła dotyczące procesów o czary podają też bliżej nieokreśloną łąkę – pole
pod Lalkowymi. Dla okolic Starogardu takim miejscem było Piekiełko.
W aktach sądowych procesów z latach 1689 – 1747 w Nowem nad Wisłą figuruje 27
nazwisk osób oskarżonych o czarostwo. Jedne zostały postawione przez sąd z „pomówienia”
sąsiadów, inne „powołane” przez kobiety torturowane i maltretowane podczas przesłuchań.
Wśród nich znalazły się kobiety ze wsi, które opisują moje legendy. Bo przecież z
podejrzeniem o czary mogła się spotkać każda kobieta.
Za główne zajęcie czarownic uważano odbieranie mleka krowom, sprowadzanie
zarazy na bydło, czy rzucanie uroków na ludzi. Znakiem takiego rzuconego uroku mógł być
np. kołtun na głowie. Sądzono, że można zaczarować krowę „na odległość”, podchodząc do
zagrody i wypowiadając stosowne zaklęcie lub urzekając wzrokiem, albo pożyczając jakiś
przedmiot związany z gospodarstwem domowym wtedy, gdy ocieliła się tam krowa. Krowy
w wyniku tego natychmiast traciły mleko, przestawały się doić lub dawały mleko podobne do
rzadkiego ciasta czy zmieszane z krwią . Kociewiacy bali się też „chciwych oczu”, które
wpatrywały się zbytnio w zwierzęta, bo wierzono, że wywołują ich choroby a nawet śmierć.
Wiedźmy miały rzucać złe uroki, na tych którzy się im nie spodobali, umiały zmusić do
miłości podając podstępnie ofierze „zachęcki” do spożycia, umiały też opętać. Stąd np.
małym dzieciom zawiązywano czerwone wstążeczki w łóżeczkach, co i dziś się spotyka. Do
dziś można też usłyszeć jeszcze wiele opowieści o czarach. Na marginesie: Skórcz, jako
rzekomą siedzibę czarownic, nazywano Kołtuniewem.
4
Rysunek 3. Proces o czary Katarzyny Mrówczyny z 1695 r. (str.1 i 2 protokołu na następnej stronie)
6
Torturowana w 1699 roku, mieszkanka Smętówka w parafii Lalkowy, Regina
Jakubowa Krajniczka : „(...) Zeznała, że w Bylawkach karczmarzowi kazała krowę udusić, a
to dlatego, że jej florena nie pożyczył. Zeznała, że Tomkowej kazała klaczy nogę wykrzywić,
a to dlatego, że ją łajał i był zły na męża jej. Zeznała, że krowę co się ocieliła i drugie cielęta
dała podusić we dworze, a to dlatego, że Jej Mość chleba nie dał kiedy prosiła.”
Gdy już kobietę oskarżono następował proces udowadniania winy, bo o niewinności
nie mogło być mowy.
Generalnie wszystkie przesłuchania w sprawie czarów i obcowania z diabłem
wyglądały podobnie. Odbywały się według pewnego zaakceptowanego przez kościół
scenariusza, chociaż przed sądami miejskimi, a wykonawcą kar było środowisko świeckie.
Ławą sędziowską przewodziła zwykle osoba z szacownego rodu szlacheckiego, co
niewątpliwie dodawało powagi procesowi i nie czyniło z niego farscy katolickiego
fanatyzmu. W Nowem urząd sędziego sprawowali Czapscy – panowie na Rynkówce.
Fundamentalnym środkiem dowodowym na początku procesu był zawsze tzw. „sąd
boży”. Oskarżoną poddawano w nim zwykle jednej z wymienionych prób: gorącej wody,
rozpalonego żelaza, ognia, zimnej wody lub wagi.
W Nowem sądem bożym było pławienie, czyli próba wody. Same obwinione często
same o nią błagały, wierząc, że ta uwolni je z zarzutów. W takich przypadkach skrępowaną w
tzw. „kozła” niewiastę w ubraniu rzucano na wodę, którą czasami wcześniej święcił ksiądz i
jeśli ta nie utonęła, a biorąc pod uwagę, że objętość sukien działała jak ponton, następowało
to często, uznawano ją winną czarostwa i tortury dopełniały reszty dzieła. Miejscem
pławienia okolicznych czarownic była Wisła lub niewielkie nowskie jezioro, do dziś zwane
Jeziorem Czarownic. Ale przecież w wielu miejscowościach pamiątką po tamtych czasach są
występujące w nazewnictwie: czarcie góry, czarcie jary, diabelskie głazy, szubienicze
wzgórza czy baszty czarownic.
Oskarżane o zadawanie się z diabłem, poddawane niewyobrażalnym mękom
fizycznym i psychicznym przyznawały się w większości przypadków prędzej czy później do
stawianych przez sąd zarzutów. Makabryczny musiał być dla obwinionej już sam pokaz
narzędzi tortur. Uświadamiał jej ogrom mąk, które mają wymusić zeznanie przyznania się i
wskazania wspólniczek ewentualnie wspólników diabelstwa. Zastraszone i sponiewierane w
końcu uznawały stawiane im zarzuty rzucania uroków i jednym tchem wymieniały dziesiątki
nazwisk rzekomych wspólników w procederze. Bywało, że torturowana niewiasta traciła
przytomność. Nieświadomi tego oprawcy, prowadząc dalej swoje zabiegi, mające wymusić
wyznanie winy, często przyczyniali się do śmierci ofiary. W takich przypadkach w aktach
procesowych brak informacji o rzeczywistej przyczynie zgonu. Uznawano, że ta śmierć
jedynie potwierdza współudział czarta, który tak wyzwalał swoją wspólniczkę, przed karzącą
ręką sprawiedliwości.
Jedną z tortur stosowanych też w Nowem, gdzie odbywały się wspomniane procesy o
czary, było rozciąganie. Używano do niego ławy, drabiny lub zawieszano w powietrzu.
Wykręcano w ten sposób kończyny – ręce i nogi, rozciągano całe ciało. Odbywało się to na
żelaznych szpikulcach nabitych na wałki, na którym leżała maltretowana ofiara. Wobec
oskarżonych o czary nie było żadnych przejawów litości czy miłosierdzia. Co więcej uważano
to za chrześcijański obowiązek i czyniono „na chwałę Bożą” – czarodziejska moc musiała być
zabita.
7
W mojej legendzie o sobótkach znalazły się dwie kobiety oskarżone o czary, które
zamieszkiwały we wsiach administracyjnie przynależnych dziś do gminy Smętowo Graniczne
i tak dawniej jak i teraz do parafii p/w Św. Barbary w Lalkowych.
W 1699 roku protokolant zanotował:„ ( ... ) Na wolą i afektacją J. M. Pana Jerzego
Czapskiego z urzędu sądowego nowskiego deputowani będąc, to jest pan Krzysztof
Lalkowski podsołtysi nowski i pan Zachariasz Szramka sądowy nowski do wsi Smętówko, a
to dlatego, że mając obwinioną i w podejrzeniach Reginę Jakubową Krajniczkę o czarostwa,
która dobrowolnie prosiła się na wodę, żeby była próbowana. Ichmościowie tedy dali próbę
uczynić na wodzie, która przy licznych świadkach pływała pod trzy razy na wodzie i woda jej
przyjąć nie chciała ( ... )”
Drugą kobietą sądzoną przed nowskim trybunałem była wspomniana w legendzie
Marianna Grześkowa z Lalków (Lalkowych). Protokół z jej przesłuchań w 1701 r.
zanotował, że: „ (...) Sąd prosił, by dobrowolnie przyznała się do swych uczynków, która
żadnym sposobem nie chciała się do niczego przyznać, twierdząc, że nie jest niczym winną,
prosząc się dobrowolnie na wodę, (...) która natychmiast raz, drugi i trzeci wierch na wodzie
pływała (...). Tak związaną przez próbę wody, po czym w beczkę wsadzona będąc przez
sprawcę do więzienia (...) zawieziona(...)”
Zwykle transport oskarżonej na miejsce pławienia i z powrotem również odbywał się
w beczce wiezionej na wozie, by nie miała żadnego kontaktu z ziemią. Czasem beczkę
zastępował inny, ku temu przeznaczony transport – kosz, kolebka drewniana, wydrążony
pień. Wierzono bowiem, że taki kontakt za sprawą diabła dawałby jej większą moc. Tę
beczkę zawieszano w celi nad posadzką. Nie dopuszczano na jej opuszczenie pod żadnym
pozorem. W niej też trafiała do sądu, a tam zasiadała na ławie tortur. Wszystkie czynności
musiały gwarantować oskarżonej brak kontaktu z diabłem. A za takiego np. mógł zostać
uznany zabłąkany kot, który przypadkiem znalazłby się w pobliżu.
Wreszcie samo wykonanie wyroku. Oczywiście zwykle najwyższego. Nowe było zbyt
biedne, by utrzymać swojego kata, dlatego wypożyczało go ze Tczewa, oczywiście za
odpowiednią zapłatą i nie do jednorazowego wykonania kary ale przy większej ilości
wyroków, a więc raz na jakiś czas.
Akta procesów o czary na Kociewiu mogłyby stanowić scenariusz niejednego filmu. I
zapewniam, że dostarczyłyby nie mniej emocji niż najlepsze sceny z filmów akcji. Jakże
wiele cierpienia, krzywdy i niesprawiedliwości było udziałem kościoła omotanego
zabobonem.
Mimo oficjalnej uchwały sejmowej z 1776 roku zakazującej sądom rozpatrywania
spraw o czary, wiara w działalność czarownic była jeszcze długo rozpowszechniona wśród
prostego ludu.
Świadczy o tym artykuł z 1869 r. księdza Szczepana Kellera, pierwszego redaktora
„Pielgrzyma”, w którym opowiada o tym jak zabobonny lud chronił się przed czarami. Było
to tak – osoba nosiła przy sobie lub przechowywała w domu kartkę, na której przedstawiony
był Jezus na krzyżu, a pod nim napisany był tekst: „Zaklinam was czarowników i czarownice
mocą Trójcy Przenajświętszej, mocą Boga Ojca, mocą syna, mocą ducha Świętego….(tu
długa lista zaklęć) i dalej „pod tą tedy straszną przysięgą wszyscy czarci przeklęci, wszyscy
czarownicy i czarownice, abyście się nie ważyli przeszkadzać ludziom w tym domu
zostającym na duszy, zdrowiu, fortunie… Wiążę was wszyscy czarci przeklęci, czarownice i
czarownicy tym strasznym łańcuchem. W imię Pana naszego Jezusa Chrystusa uciekajcie i
ustępujcie na przepaści piekielne, bezdenne, które wam zgotowane są od boga
wszechmogącego w Trójcy Świętej jedynego. Amen.”
A i dziś zdarza się, że oskarża się kogoś o „rzucenie uroku”.
W XIX w. już jednak na ogół miejsce czarownic zajęli masoni. Wśród ludu
kociewskiego, podobnie jak i u pozostałych regionów, od stuleci utrwalił się pokutujący do
8
dzisiaj pogląd, że masoneria była synonimem zła, jakąś zakulisową, „wielooką" i „wieloręką"
organizacją mafijną, pragnącą zburzyć istniejący porządek społeczno-polityczny, by na jego
gruzach zbudować nowy.
Członków tej organizacji, masonów, pogardliwie nazywano farmazonami lub
farmazynami, kojarzono ich z wolnomyślicielami, niedowiarkami lub wręcz
bezbożnikami. Wolnomularstwo, jak wiadomo, jest jednym z najstarszych związków
antyfeudalnych, powstałym w początkach XVIII wieku w Anglii. Z czasem rzeczywiście stał
się laicki i był później zwalczany przez Kościół.
Pień tej organizacji tworzyła elita szlachecka i rodząca się warstwa burżuazji. Byli
wśród nich fabrykanci, rzemieślnicy różnych cechów, kupcy, oficerowie wojskowi czy
właściciele ziemscy a także przedstawiciele różnych zawodów: nauczyciele, prawnicy,
lekarze, urzędnicy. Z biegiem czasu wolnomularstwo zaczęło dążyć do budowy nowego
porządku społecznego pod hasłami wolności, równości i braterstwa. Sugerowała też to jego
symbolika używanych rekwizytów murarskich, słów, znaków i gestów. Do symboli tych
należały m.in. fartuch (tajemniczość, ochrona), poziomica (równość), cyrkiel (dokładność),
młotek (obróbka), kielnia (doskonalenie i ukończenie pracy), trójkąt (umiejętność kierowania
ludźmi). Do dziś wiele z nich można znaleźć na fasadach budynków i w budynkach, także w
Starogardzie.
10
Prosty lud nie rozumiał ani idei wolnomularstwa, ani jego symboliki, a już tym
bardziej obowiązującego wtajemniczonych rytuału i wewnętrznej struktury, opartej o zasadę
hierarchii członków i kolejnych stopni wtajemniczenia, przyjętych od średniowiecznych
bractw cechowych murarzy. Wszyscy wtajemniczeni nazywali się braćmi i tworzyli tzw. loże,
tj. tajne stowarzyszenia. W Starogardzie była to loża Augusta pod Nieśmiertelnością
Do masonerii na Kociewiu należała większość, jak nie wszyscy właściciele ziemscy.
Lud temu co nie mógł zrozumieć przypisywał moce nadprzyrodzone i demoniczne. Takie
widział w masonach, których nazywał farmazonami. Dzieliła go z nimi również bariera
religijna i narodowościowa. Właściciele ziemscy na Kociewiu, z nielicznymi wyjątkami, to
przede wszystkim Niemcy, a co za tym idzie protestanci, tych zaś lud nazywał ateuszami,
czyli niewierzącymi.
Kiedy byłam dzieckiem opowieści o farmazonach zmywały mi sen z powiek i
sprawiały, że koszmary nie opuszczały mnie do rana. W latach 60 – 70 były one tak żywe jak
ruiny pałaców, naprędce opuszczonych przed sowieckimi wyzwolicielami przez niemieckich
właścicieli. Opowiadano o nich, że urządzali sobie strzelanie do ich wizerunków na portretach
wstawionych w okna, a na toaletę wykorzystali garderobianą szafę, chociaż nic nie wiedzieli
o demonicznych mocach tych, którzy uciekli.
W ludowej legendzie farmazon kojarzony był ze sprzymierzeńcem diabła, któremu w
zamian za korzyści materialne, głównie pieniądze, zaprzedał duszę, podpisując własną krwią
odpowiednio przygotowany cyrograf. Dlatego powszechnie sądzono, że był on człowiekiem
bogatym. Charakterystyczne jest, tak w procesach o czarostwo, jak w układach
podpisywanych z diabłem, że służyła temu celowi zawsze krew upuszczana z serdecznego
palca, tego, na którym tradycja zakłada ślubną obrączkę. Zatem ów podpis jest równocześnie
aktem zaślubin z mocami piekła.
Konszachty z diabłem ponoć dawały farmazonowi moc pojawiania się w kilku
miejscach równocześnie. Raz był tu, a za chwilę widziano go w innym miejscu. Nawet pod
nieobecność w domu zawsze wszystko wiedział i widział, co się w nim działo. Stąd
niemożliwym było okradanie jego posiadłości, gdyż mógł nagle pojawić się przed złodziejem
i swoją „milczącą" obecnością przestraszyć go i ukarać. Sprawiał też, że jego spojrzenie
zatrzymywało człowieka w miejscu, jakby przygwożdżonego jakimś ciężarem. Czas i
przestrzeń zawisała między rzeczywistością a światem magii. Ponadto posiadał ponoć
lecznicze „uniwersalne fluidy” i moc hipnotyzowania ludzi.
Taki farmazon jest bohaterem legend „Cyrograf z Diabłem za majątek w
Kopytkowie”, „O farmazonie z Rynkówki” czy „Konie Horstmanna”, albo „A dwór stał…”.
Pojawianie się nocą i wieczne pilnowanie swoich dóbr sprawiało, że farmazon miał
stałe kłopoty z niedosypianiem. W dzień zatem charakteryzowała go bladość cery,
podkrążone oczy i błędne, jakby nieobecne, ale przenikliwe spojrzenie. Podróżował bryczką,
powożoną w dwie pary czarnych, wyjątkowo szybkich koni, które odstraszały otoczenie
ziejącym z pysków ogniem. Farmazon pojawiał się we właściwym miejscu szybko i tak samo
szybko z niego znikał. Jedną z cech wyglądu zewnętrznego była też krótka kozia bródka i
długie cygaro w ustach. Ubierał się zawsze na czarno, zawsze też dodatek do stroju stanowiła
peleryna i cylinder.
Czasami odnosiło się wrażenie, że ktoś idzie za tobą w pewnej odległości. Słychać
było kroki, odgłos laseczki uderzającej o bruk, a gdy się odwracałeś nikogo nie było i hałas
też zamierał, jakby się zatrzymał. A gdy robiłeś krok wszystko wracało. Iluż takich
wystraszonych pędem wracało do domu, albo przynajmniej tam, gdzie było więcej ludzi.
Wyobraźnia doskonale pracuje, gdy się człowiek czegoś boi, nie rozumie, lub nie zna,
zwłaszcza, gdy jest ciemno.
Gniew farmazona mógł spowodować paraliż, udar lub zawał. Odchodził od swojej
ofiar nie mrugnąwszy nawet okiem.
11
O ile czarownice były ofiarami prześladowań o tyle farmazon był prześladowcą,
demonem, magiem, którego bał się ogół wieśniaków, a bogactwo zapewniało mu
bezpieczeństwo. Skądinąd skoro masoneria jest stowarzyszeniem tajnym, to nikt z
przynależnością do loży się nie obnosił.
Inna tematyka związana jest z legendą, „O tym co światła dziennego ujrzeć nie miało”.
Pojawia się w niej tajemniczy szkielet dziecka wykopany spod progu domostwa, tu pałacu w
Rynkówce. Domniemanie jaka tajemnica przykryła jego zwłoki przypomniało dawne
wierzenia związane z obrządkiem pogrzebowym i piętnem dziecka kalekiego lub nieślubnego.
Dlaczego taki pochówek budził strach, dlaczego ta nieszczęsna duszyczka nie miała
wyjść poza progi?
Nasuwa się tu stara wiara ludowa w strzygi, które w tradycji ludu były istotą podobną
do wampira. Mówiono, że strzygą zostawało dziecko kobiety, na którą w czasie ciąży rzucono
klątwę. Zatem pochodziła z człowieka i powołana została do życia za pomocą czarów.
Wyobrażano sobie tego stwora jako istotę z nieproporcjonalnie dużą głową, długimi,
opatrzonymi ostrymi pazurami ramionami, czerwonymi ślepiami, długimi, ostrymi kłami.
Uznawano, że taka rodzi się z dwiema duszami, dwoma sercami i podwójnym szeregiem
zębów. Dziecko urodzone „w czepku” albo takie, które przyszło na świat z wykształconymi
zębami też mogło być uznane za strzygę.
Gdy już ją rozpoznano za pierwszego życia, przepędzano ją z ludzkich siedzib. Strzygi
ginęły zazwyczaj w młodym wieku, gdy jednak jedna dusza odchodziła, druga żyła dalej i aby
przetrwać musiała polować. Strzyga wysysała krew, stąd jej zachowanie było bliskie
wampiryzmowi, wyżerała wnętrzności i latała pod postacią sowy po nocach. Zazwyczaj poza
polowaniem chodziło o zemstę za krzywdy wyrządzone podczas pierwszego żywota. Strzygi
potrafiły zadowolić się przez jakiś czas także krwią zwierząt. Podobnie jak inne stwory tego
typu, strzygę należało trwale unieruchomić poprzez spalenie lub powbijanie gwoździ albo pali
w różne części ciała.
Strzygi były też zwiastunami śmierci kogoś z domowników. Ich szkodliwość wynikała
z braku chrztu jednej z dusz, co uniemożliwiało opuszczenie świata ludzi.
Z braku chrztu, by zło nie straszyło po okolicy takie noworodki chowano w progach
domostwa, by nie stały się strzygą w kontakcie ze światem zewnętrznym. Osłabić jej moc
mogły przedmioty ze srebra, a odczarować można ją spędzając noc w jej trumnie. Myślę, że
taka perspektywa, jest wyjątkowo makabrycznym przeżyciem.
Czy noworodek, którego szkielet przypadkowo odkryto na progu pałacu w Rynkówce
był strzygą? Nie odpowiem dziś państwu, za to proszę pospacerować ciemną nocą po tej
okolicy, by się przekonać.
I jeszcze jedna bardzo popularna w wierzeniach ludowych postać, zmora. Wierzono,
że jest to dusza wywodząca się od osoby żyjącej, wysysająca krew ludzką w czasie snu.
Mogła przybierać postacie zwierzęce, albo igły lub słomki. Męczyła kładąc się na swej
ofierze, przyciskając tak, by nie mogła się ona ruszyć, ani wydobyć głosu, po czym wysysała
krew. Ofiarą zmory byli nie tylko ludzie, ale także zwierzęta. Wierzono, że zmorą zostawała
kobieta, która miała 7 córek, lecz żadnej za mąż nie wydała. Dlatego po swej śmierci mściła
się na młodych ludziach. Uważano również jak było 7 córek w rodzinie, to jedna z nich
musiała być na pewno zmorą.
A czy państwo nie mieliście nigdy uczucia, że dusi was zmora? Może więc to nie
tylko ludowe gadanie?
Regina Kotłowska
12
BIBLIOGRAFIA
Actio Criminalis contra Caterinam Mrówczyna in Staszewo. Prima Augusta. Anno
1695;oai:kpbc.umk.pl:22423
Archiwum Państwowe w Bydgoszczy, Akta miasta Nowego, sygn. 131, karty 1-10
Brackston Paula; Córka wiedźmy, Warszawa 2013
Farmazon z kozią bródką [w:] naszemiasto.pl/archiwum/farmazon-z-kozia-
brodka,492244,art,t,id,tm.html
Gloger Zygmunt; Encyklopedia Staropolska, Czary i czarownice
Kotłowska Regina, Legendy: „O tym, co światła dziennego ujrzeć nie miało”; „A
dwór stał…”; „O farmazonie z Rynkówki”, „Cyrograf z diabłem za majątek w Kopytkowie”,
„Sobótki” [w:] Historie prawdziwe i nieprawdziwe; „Konie Horstmanna” [w:] Rozkoszna
Dolina, czyli Wolentala historia prawdziwa.
Kropidłowski Mirosław; Między magią a zabobonem [w:] KMR, Zeszyt 6, 1989 r.
Łukowska Alicja; Procesy o czary [w:] „Czwarty wymiar”
Łukowska Alicja; Masoni – historie i legendy (Tczew)
Pilaszek Małgorzata; Procesy o czary w Polsce w wiekach XV – XVIII, Kraków 2008.
Podgórscy Barbara i Adam; Encyklopedia demonów, Wrocław 2000
Rogowski Grzegorz; Procesy o czary w świetle dokumentów z Nowego n/Wisłą
Waciszewska – Bińczyk Iga; O upiorach i strzygach w wierzeniach ludowych na
terenie Małopolski.
Wijaczka Jacek, Procesy o czary przed sądem w Grudziądzu w XVI – XVII w.; [w:]
Rocznik Grudziądzki 2000.