Strzygi, czarownice i farmazony w spotkaniu -...

12
1 Strzygi, czarownice i farmazony w spotkaniu z legendą Reginy Kotłowskiej W obecnej dobie zafascynowania wampirami, wywodzącymi się od transylwańskiego arystokraty Draculi, cieszącego się niechlubną sławą krwiopijcy Vlada Palownika, w dobie ciągle powielanych jego analogii w niezliczonych adaptacjach literackich, filmowych i rysunkowych, nikt nie zastanawia się nad polskimi źródłami dotyczącymi wampiryzmu, czarownic magii czy demonów. Wolimy oglądać skandynawskie trolle, białoruskie rusałki, bałkańskie wiły, czy japońskie nie wiadomo co, niż słuchać o lokalnych strzygach, wiedźmach czy farmazonach. Od zarania dziejów, praktycznie we wszystkich kulturach świata pojawiały się i istniały różne demony - złe moce, których się bano i dobre, które proszono o przychylność. To krótka opowieść o nich i panującym w czasach im współczesnych zabobonie . Osobiście uwielbiam podania i legendy. Zwłaszcza fascynujące są te, których korzeni można szukać w lokalnym środowisku. Wiele z nich ma podłoże udokumentowane w źródłach. Opisują wydarzenia, osoby, czy twory przyrodnicze nawiązujące do rzeczywistych faktów historycznych. Są co prawda mocno wypaczone, ale są też obrazem mentalności miejscowej ludności na przestrzeni wieków i dziejów z nimi zwią zanych. W zwykłych księgarniach ciężko dostać jest podania czy legendy regionalne. Właściwie legendy z różnych regionów można kupić głównie w muzeach lub punktach związanych z przewodnictwem turystycznym albo szperając głębiej w Internecie. Wydawane w niewielkich nakładach trafiają zwykle do regionalnych koneserów, a znikoma ilość, jako forma nagrody, do uczniów, nie bardzo doceniających na tym etapie ich wartość. Istnieje pewna zależność między ilością legend a środowiskiem geograficznym. T am, gdzie krajobraz jest urozmaicony legend jest odpowiednio więcej, niż tam, gdzie mamy do czynienia z jego monotonią. I nie można zaprzeczyć, że Bory Tucholskie, mnogość jezior, bogactwo narzutowych głazów i wreszcie sama architektura dostarczają tematów aż nadto. Zasadniczą ich treścią jest walka dobra ze złem, często przy pomocy sił nadnaturalnych. Jednak sposób zmagań i rodzaje kar są charakterystyczne tylko dla regionu, dla tej rzeczywistości. Wiele naszych legend i podań nawiązuje do wiary chrześcijańskiej. Ich dydaktyczne zadanie jest przestrogą, że lepiej nie złorzeczyć, nie przeklinać innych, nie prosić nierozsądnie, bo wszystko się może spełnić, ale skutek może przerosnąć zamiary. To spotkanie ma na celu przybliżenie tych z dreszczykiem emocji i strachu. Moje legendy mają udokumentowanie w źródłach, co oznacza iż w przeszłości osoby w nich wymienione żyły w okolicy, a zdarzenia miały miejsce. Budowle, które stanowią tło ich istnienia albo jeszcze wznoszą się ku górze, albo zachowały je ludowe opisy. A miejsca z nimi związane ciągle je przypominają. Jedna z moich legend opowiada o dawnych zwyczajach ludowych związanych z sobótkami, w które niewinnie wplątana została historia pewnych niewiast , z niewiadomych przyczyn uznanych za wiedźmy. Na marginesie dodam, że słowo czarownica, utrwaliła w polskiej terminologii ludowej książka „Młot na czarownice”, napisana w czasach świętej inkwizycji, rozpętując prawdziwe piekło nietolerancji, nienawiści i polowań na ludzi. W terminologii ludowej na Kociewiu nazywano je: wiedźma, jędza, rokita, ropucha, babucha, czarocha, ciota i ciotucha, czy jandzóna baba. Ostatnio znalazłam nawet ludowe określenie „dziwożona”, będące odpowiednikiem słowa wiedźma, czy heksa. Myślę, że przynajmniej niektóre z tych nazw obiły się w przeszłości o państwa uszy.

Transcript of Strzygi, czarownice i farmazony w spotkaniu -...

1

Strzygi, czarownice i farmazony w spotkaniu

z legendą Reginy Kotłowskiej

W obecnej dobie zafascynowania wampirami, wywodzącymi się od transylwańskiego

arystokraty Draculi, cieszącego się niechlubną sławą krwiopijcy Vlada Palownika, w dobie

ciągle powielanych jego analogii w niezliczonych adaptacjach literackich, filmowych i

rysunkowych, nikt nie zastanawia się nad polskimi źródłami dotyczącymi wampiryzmu,

czarownic magii czy demonów. Wolimy oglądać skandynawskie trolle, białoruskie rusałki,

bałkańskie wiły, czy japońskie nie wiadomo co, niż słuchać o lokalnych strzygach,

wiedźmach czy farmazonach.

Od zarania dziejów, praktycznie we wszystkich kulturach świata pojawiały się i

istniały różne demony - złe moce, których się bano i dobre, które proszono o przychylność.

To krótka opowieść o nich i panującym w czasach im współczesnych zabobonie.

Osobiście uwielbiam podania i legendy. Zwłaszcza fascynujące są te, których korzeni

można szukać w lokalnym środowisku. Wiele z nich ma podłoże udokumentowane w

źródłach. Opisują wydarzenia, osoby, czy twory przyrodnicze nawiązujące do rzeczywistych

faktów historycznych. Są co prawda mocno wypaczone, ale są też obrazem mentalności

miejscowej ludności na przestrzeni wieków i dziejów z nimi związanych. W zwykłych

księgarniach ciężko dostać jest podania czy legendy regionalne. Właściwie legendy z

różnych regionów można kupić głównie w muzeach lub punktach związanych z

przewodnictwem turystycznym albo szperając głębiej w Internecie. Wydawane w niewielkich

nakładach trafiają zwykle do regionalnych koneserów, a znikoma ilość, jako forma nagrody,

do uczniów, nie bardzo doceniających na tym etapie ich wartość.

Istnieje pewna zależność między ilością legend a środowiskiem geograficznym. Tam,

gdzie krajobraz jest urozmaicony – legend jest odpowiednio więcej, niż tam, gdzie mamy do

czynienia z jego monotonią. I nie można zaprzeczyć, że Bory Tucholskie, mnogość jezior,

bogactwo narzutowych głazów i wreszcie sama architektura dostarczają tematów aż nadto.

Zasadniczą ich treścią jest walka dobra ze złem, często przy pomocy sił

nadnaturalnych. Jednak sposób zmagań i rodzaje kar są charakterystyczne tylko dla regionu,

dla tej rzeczywistości.

Wiele naszych legend i podań nawiązuje do wiary chrześcijańskiej. Ich dydaktyczne

zadanie jest przestrogą, że lepiej nie złorzeczyć, nie przeklinać innych, nie prosić

nierozsądnie, bo wszystko się może spełnić, ale skutek może przerosnąć zamiary.

To spotkanie ma na celu przybliżenie tych z dreszczykiem emocji i strachu. Moje

legendy mają udokumentowanie w źródłach, co oznacza iż w przeszłości osoby w nich

wymienione żyły w okolicy, a zdarzenia miały miejsce. Budowle, które stanowią tło ich

istnienia albo jeszcze wznoszą się ku górze, albo zachowały je ludowe opisy. A miejsca z

nimi związane ciągle je przypominają.

Jedna z moich legend opowiada o dawnych zwyczajach ludowych związanych z

sobótkami, w które niewinnie wplątana została historia pewnych niewiast, z niewiadomych

przyczyn uznanych za wiedźmy. Na marginesie dodam, że słowo czarownica, utrwaliła w

polskiej terminologii ludowej książka „Młot na czarownice”, napisana w czasach świętej

inkwizycji, rozpętując prawdziwe piekło nietolerancji, nienawiści i polowań na ludzi. W

terminologii ludowej na Kociewiu nazywano je: wiedźma, jędza, rokita, ropucha, babucha,

czarocha, ciota i ciotucha, czy jandzóna baba. Ostatnio znalazłam nawet ludowe określenie

„dziwożona”, będące odpowiednikiem słowa wiedźma, czy heksa. Myślę, że przynajmniej

niektóre z tych nazw obiły się w przeszłości o państwa uszy.

2

Rysunek 1. Okładka wydania książki "Młot na czarownice" z 1520 r.

Czarownice czy wiedźmy to zwykle kobiety, które wyróżniały się w małych wiejskich

społeczeństwach, np. umiejętnością leczenia ludzi za pomocą ziół, które umiały np.

obserwując pogodę wysuwać wnioski dotyczące jej prognoz, wróżyć, a przynajmniej robić

takie rzeczy, które uważano za czary. Początkowo te osoby były bardzo poważane w

środowiskach, w których żyły. Pomagały przy porodach, w chorobach, w leczeniu ran czy

złamań. Były traktowane jako mądre kobiety. Służyły nie tylko radą ale i pomocą. Często

szacunek im okazywany brał się z lęku, jaki odczuwano wobec ich wiedzy i zaradności.

Dopiero zainteresowanie Kościoła ich działalnością spowodowało, że przylgnęło do

nich miano wiedźmy – czarownicy. Zaczęto utożsamiać je tylko i wyłącznie ze złem.

Czarownica nie musiała być stara i brzydka. Mogła przybierać postać kobiety młodej albo

nawet jakiegoś zwierzęcia. Nie musiała być samotna, nie musiała żyć na odludziu. Oskarżenia

rzucano na żony, siostry, matki czy córki. Zawsze przypisywano im wróżbiarstwo i czary.

Należy też dodać, że nie była to profesja zarezerwowana tylko dla kobiet. O czary oskarżano

też mężczyzn, ale były one o wiele rzadsze, by nie rzec sporadyczne.

Będąc uczestnikiem sobótkowych zabaw przy ogniu, albo z nieżyczliwych ust sąsiada

łatwo można się było narazić na pomówienie o czarostwo, a tym samym o konszachty z

diabłem. Każda okolica miewała swoją Łysą Górę, a właściwie miejsce, gdzie odbywały się

biesiady i sabaty i wcale nie musiało to być wzniesienie. Na smętowskiej ziemi takim

miejscem było Wzgórze Trzech Panów – wzniesienie na granicy dóbr właścicieli Frący, Jani

i Kopytkowa. Źródła dotyczące procesów o czary podają też bliżej nieokreśloną łąkę – pole

pod Lalkowymi. Dla okolic Starogardu takim miejscem było Piekiełko.

W aktach sądowych procesów z latach 1689 – 1747 w Nowem nad Wisłą figuruje 27

nazwisk osób oskarżonych o czarostwo. Jedne zostały postawione przez sąd z „pomówienia”

sąsiadów, inne „powołane” przez kobiety torturowane i maltretowane podczas przesłuchań.

Wśród nich znalazły się kobiety ze wsi, które opisują moje legendy. Bo przecież z

podejrzeniem o czary mogła się spotkać każda kobieta.

Za główne zajęcie czarownic uważano odbieranie mleka krowom, sprowadzanie

zarazy na bydło, czy rzucanie uroków na ludzi. Znakiem takiego rzuconego uroku mógł być

np. kołtun na głowie. Sądzono, że można zaczarować krowę „na odległość”, podchodząc do

zagrody i wypowiadając stosowne zaklęcie lub urzekając wzrokiem, albo pożyczając jakiś

przedmiot związany z gospodarstwem domowym wtedy, gdy ocieliła się tam krowa. Krowy

w wyniku tego natychmiast traciły mleko, przestawały się doić lub dawały mleko podobne do

rzadkiego ciasta czy zmieszane z krwią . Kociewiacy bali się też „chciwych oczu”, które

wpatrywały się zbytnio w zwierzęta, bo wierzono, że wywołują ich choroby a nawet śmierć.

Wiedźmy miały rzucać złe uroki, na tych którzy się im nie spodobali, umiały zmusić do

miłości podając podstępnie ofierze „zachęcki” do spożycia, umiały też opętać. Stąd np.

małym dzieciom zawiązywano czerwone wstążeczki w łóżeczkach, co i dziś się spotyka. Do

dziś można też usłyszeć jeszcze wiele opowieści o czarach. Na marginesie: Skórcz, jako

rzekomą siedzibę czarownic, nazywano Kołtuniewem.

3

Rysunek 2. Opis procesu o czary przeprowadzonego przed sądem ławniczym miasta Nowego w 1689 r.

4

Rysunek 3. Proces o czary Katarzyny Mrówczyny z 1695 r. (str.1 i 2 protokołu na następnej stronie)

5

Rysunek 4. Protokół z procesu Katarzyny Mrówczyny (c.d. str. 2)

6

Torturowana w 1699 roku, mieszkanka Smętówka w parafii Lalkowy, Regina

Jakubowa Krajniczka : „(...) Zeznała, że w Bylawkach karczmarzowi kazała krowę udusić, a

to dlatego, że jej florena nie pożyczył. Zeznała, że Tomkowej kazała klaczy nogę wykrzywić,

a to dlatego, że ją łajał i był zły na męża jej. Zeznała, że krowę co się ocieliła i drugie cielęta

dała podusić we dworze, a to dlatego, że Jej Mość chleba nie dał kiedy prosiła.”

Gdy już kobietę oskarżono następował proces udowadniania winy, bo o niewinności

nie mogło być mowy.

Generalnie wszystkie przesłuchania w sprawie czarów i obcowania z diabłem

wyglądały podobnie. Odbywały się według pewnego zaakceptowanego przez kościół

scenariusza, chociaż przed sądami miejskimi, a wykonawcą kar było środowisko świeckie.

Ławą sędziowską przewodziła zwykle osoba z szacownego rodu szlacheckiego, co

niewątpliwie dodawało powagi procesowi i nie czyniło z niego farscy katolickiego

fanatyzmu. W Nowem urząd sędziego sprawowali Czapscy – panowie na Rynkówce.

Fundamentalnym środkiem dowodowym na początku procesu był zawsze tzw. „sąd

boży”. Oskarżoną poddawano w nim zwykle jednej z wymienionych prób: gorącej wody,

rozpalonego żelaza, ognia, zimnej wody lub wagi.

W Nowem sądem bożym było pławienie, czyli próba wody. Same obwinione często

same o nią błagały, wierząc, że ta uwolni je z zarzutów. W takich przypadkach skrępowaną w

tzw. „kozła” niewiastę w ubraniu rzucano na wodę, którą czasami wcześniej święcił ksiądz i

jeśli ta nie utonęła, a biorąc pod uwagę, że objętość sukien działała jak ponton, następowało

to często, uznawano ją winną czarostwa i tortury dopełniały reszty dzieła. Miejscem

pławienia okolicznych czarownic była Wisła lub niewielkie nowskie jezioro, do dziś zwane

Jeziorem Czarownic. Ale przecież w wielu miejscowościach pamiątką po tamtych czasach są

występujące w nazewnictwie: czarcie góry, czarcie jary, diabelskie głazy, szubienicze

wzgórza czy baszty czarownic.

Oskarżane o zadawanie się z diabłem, poddawane niewyobrażalnym mękom

fizycznym i psychicznym przyznawały się w większości przypadków prędzej czy później do

stawianych przez sąd zarzutów. Makabryczny musiał być dla obwinionej już sam pokaz

narzędzi tortur. Uświadamiał jej ogrom mąk, które mają wymusić zeznanie przyznania się i

wskazania wspólniczek ewentualnie wspólników diabelstwa. Zastraszone i sponiewierane w

końcu uznawały stawiane im zarzuty rzucania uroków i jednym tchem wymieniały dziesiątki

nazwisk rzekomych wspólników w procederze. Bywało, że torturowana niewiasta traciła

przytomność. Nieświadomi tego oprawcy, prowadząc dalej swoje zabiegi, mające wymusić

wyznanie winy, często przyczyniali się do śmierci ofiary. W takich przypadkach w aktach

procesowych brak informacji o rzeczywistej przyczynie zgonu. Uznawano, że ta śmierć

jedynie potwierdza współudział czarta, który tak wyzwalał swoją wspólniczkę, przed karzącą

ręką sprawiedliwości.

Jedną z tortur stosowanych też w Nowem, gdzie odbywały się wspomniane procesy o

czary, było rozciąganie. Używano do niego ławy, drabiny lub zawieszano w powietrzu.

Wykręcano w ten sposób kończyny – ręce i nogi, rozciągano całe ciało. Odbywało się to na

żelaznych szpikulcach nabitych na wałki, na którym leżała maltretowana ofiara. Wobec

oskarżonych o czary nie było żadnych przejawów litości czy miłosierdzia. Co więcej uważano

to za chrześcijański obowiązek i czyniono „na chwałę Bożą” – czarodziejska moc musiała być

zabita.

7

W mojej legendzie o sobótkach znalazły się dwie kobiety oskarżone o czary, które

zamieszkiwały we wsiach administracyjnie przynależnych dziś do gminy Smętowo Graniczne

i tak dawniej jak i teraz do parafii p/w Św. Barbary w Lalkowych.

W 1699 roku protokolant zanotował:„ ( ... ) Na wolą i afektacją J. M. Pana Jerzego

Czapskiego z urzędu sądowego nowskiego deputowani będąc, to jest pan Krzysztof

Lalkowski podsołtysi nowski i pan Zachariasz Szramka sądowy nowski do wsi Smętówko, a

to dlatego, że mając obwinioną i w podejrzeniach Reginę Jakubową Krajniczkę o czarostwa,

która dobrowolnie prosiła się na wodę, żeby była próbowana. Ichmościowie tedy dali próbę

uczynić na wodzie, która przy licznych świadkach pływała pod trzy razy na wodzie i woda jej

przyjąć nie chciała ( ... )”

Drugą kobietą sądzoną przed nowskim trybunałem była wspomniana w legendzie

Marianna Grześkowa z Lalków (Lalkowych). Protokół z jej przesłuchań w 1701 r.

zanotował, że: „ (...) Sąd prosił, by dobrowolnie przyznała się do swych uczynków, która

żadnym sposobem nie chciała się do niczego przyznać, twierdząc, że nie jest niczym winną,

prosząc się dobrowolnie na wodę, (...) która natychmiast raz, drugi i trzeci wierch na wodzie

pływała (...). Tak związaną przez próbę wody, po czym w beczkę wsadzona będąc przez

sprawcę do więzienia (...) zawieziona(...)”

Zwykle transport oskarżonej na miejsce pławienia i z powrotem również odbywał się

w beczce wiezionej na wozie, by nie miała żadnego kontaktu z ziemią. Czasem beczkę

zastępował inny, ku temu przeznaczony transport – kosz, kolebka drewniana, wydrążony

pień. Wierzono bowiem, że taki kontakt za sprawą diabła dawałby jej większą moc. Tę

beczkę zawieszano w celi nad posadzką. Nie dopuszczano na jej opuszczenie pod żadnym

pozorem. W niej też trafiała do sądu, a tam zasiadała na ławie tortur. Wszystkie czynności

musiały gwarantować oskarżonej brak kontaktu z diabłem. A za takiego np. mógł zostać

uznany zabłąkany kot, który przypadkiem znalazłby się w pobliżu.

Wreszcie samo wykonanie wyroku. Oczywiście zwykle najwyższego. Nowe było zbyt

biedne, by utrzymać swojego kata, dlatego wypożyczało go ze Tczewa, oczywiście za

odpowiednią zapłatą i nie do jednorazowego wykonania kary ale przy większej ilości

wyroków, a więc raz na jakiś czas.

Akta procesów o czary na Kociewiu mogłyby stanowić scenariusz niejednego filmu. I

zapewniam, że dostarczyłyby nie mniej emocji niż najlepsze sceny z filmów akcji. Jakże

wiele cierpienia, krzywdy i niesprawiedliwości było udziałem kościoła omotanego

zabobonem.

Mimo oficjalnej uchwały sejmowej z 1776 roku zakazującej sądom rozpatrywania

spraw o czary, wiara w działalność czarownic była jeszcze długo rozpowszechniona wśród

prostego ludu.

Świadczy o tym artykuł z 1869 r. księdza Szczepana Kellera, pierwszego redaktora

„Pielgrzyma”, w którym opowiada o tym jak zabobonny lud chronił się przed czarami. Było

to tak – osoba nosiła przy sobie lub przechowywała w domu kartkę, na której przedstawiony

był Jezus na krzyżu, a pod nim napisany był tekst: „Zaklinam was czarowników i czarownice

mocą Trójcy Przenajświętszej, mocą Boga Ojca, mocą syna, mocą ducha Świętego….(tu

długa lista zaklęć) i dalej „pod tą tedy straszną przysięgą wszyscy czarci przeklęci, wszyscy

czarownicy i czarownice, abyście się nie ważyli przeszkadzać ludziom w tym domu

zostającym na duszy, zdrowiu, fortunie… Wiążę was wszyscy czarci przeklęci, czarownice i

czarownicy tym strasznym łańcuchem. W imię Pana naszego Jezusa Chrystusa uciekajcie i

ustępujcie na przepaści piekielne, bezdenne, które wam zgotowane są od boga

wszechmogącego w Trójcy Świętej jedynego. Amen.”

A i dziś zdarza się, że oskarża się kogoś o „rzucenie uroku”.

W XIX w. już jednak na ogół miejsce czarownic zajęli masoni. Wśród ludu

kociewskiego, podobnie jak i u pozostałych regionów, od stuleci utrwalił się pokutujący do

8

dzisiaj pogląd, że masoneria była synonimem zła, jakąś zakulisową, „wielooką" i „wieloręką"

organizacją mafijną, pragnącą zburzyć istniejący porządek społeczno-polityczny, by na jego

gruzach zbudować nowy.

Członków tej organizacji, masonów, pogardliwie nazywano farmazonami lub

farmazynami, kojarzono ich z wolnomyślicielami, niedowiarkami lub wręcz

bezbożnikami. Wolnomularstwo, jak wiadomo, jest jednym z najstarszych związków

antyfeudalnych, powstałym w początkach XVIII wieku w Anglii. Z czasem rzeczywiście stał

się laicki i był później zwalczany przez Kościół.

Pień tej organizacji tworzyła elita szlachecka i rodząca się warstwa burżuazji. Byli

wśród nich fabrykanci, rzemieślnicy różnych cechów, kupcy, oficerowie wojskowi czy

właściciele ziemscy a także przedstawiciele różnych zawodów: nauczyciele, prawnicy,

lekarze, urzędnicy. Z biegiem czasu wolnomularstwo zaczęło dążyć do budowy nowego

porządku społecznego pod hasłami wolności, równości i braterstwa. Sugerowała też to jego

symbolika używanych rekwizytów murarskich, słów, znaków i gestów. Do symboli tych

należały m.in. fartuch (tajemniczość, ochrona), poziomica (równość), cyrkiel (dokładność),

młotek (obróbka), kielnia (doskonalenie i ukończenie pracy), trójkąt (umiejętność kierowania

ludźmi). Do dziś wiele z nich można znaleźć na fasadach budynków i w budynkach, także w

Starogardzie.

9

Rysunek5.Symbolika masonerii na starogardzkich budynkach.

10

Prosty lud nie rozumiał ani idei wolnomularstwa, ani jego symboliki, a już tym

bardziej obowiązującego wtajemniczonych rytuału i wewnętrznej struktury, opartej o zasadę

hierarchii członków i kolejnych stopni wtajemniczenia, przyjętych od średniowiecznych

bractw cechowych murarzy. Wszyscy wtajemniczeni nazywali się braćmi i tworzyli tzw. loże,

tj. tajne stowarzyszenia. W Starogardzie była to loża Augusta pod Nieśmiertelnością

Do masonerii na Kociewiu należała większość, jak nie wszyscy właściciele ziemscy.

Lud temu co nie mógł zrozumieć przypisywał moce nadprzyrodzone i demoniczne. Takie

widział w masonach, których nazywał farmazonami. Dzieliła go z nimi również bariera

religijna i narodowościowa. Właściciele ziemscy na Kociewiu, z nielicznymi wyjątkami, to

przede wszystkim Niemcy, a co za tym idzie protestanci, tych zaś lud nazywał ateuszami,

czyli niewierzącymi.

Kiedy byłam dzieckiem opowieści o farmazonach zmywały mi sen z powiek i

sprawiały, że koszmary nie opuszczały mnie do rana. W latach 60 – 70 były one tak żywe jak

ruiny pałaców, naprędce opuszczonych przed sowieckimi wyzwolicielami przez niemieckich

właścicieli. Opowiadano o nich, że urządzali sobie strzelanie do ich wizerunków na portretach

wstawionych w okna, a na toaletę wykorzystali garderobianą szafę, chociaż nic nie wiedzieli

o demonicznych mocach tych, którzy uciekli.

W ludowej legendzie farmazon kojarzony był ze sprzymierzeńcem diabła, któremu w

zamian za korzyści materialne, głównie pieniądze, zaprzedał duszę, podpisując własną krwią

odpowiednio przygotowany cyrograf. Dlatego powszechnie sądzono, że był on człowiekiem

bogatym. Charakterystyczne jest, tak w procesach o czarostwo, jak w układach

podpisywanych z diabłem, że służyła temu celowi zawsze krew upuszczana z serdecznego

palca, tego, na którym tradycja zakłada ślubną obrączkę. Zatem ów podpis jest równocześnie

aktem zaślubin z mocami piekła.

Konszachty z diabłem ponoć dawały farmazonowi moc pojawiania się w kilku

miejscach równocześnie. Raz był tu, a za chwilę widziano go w innym miejscu. Nawet pod

nieobecność w domu zawsze wszystko wiedział i widział, co się w nim działo. Stąd

niemożliwym było okradanie jego posiadłości, gdyż mógł nagle pojawić się przed złodziejem

i swoją „milczącą" obecnością przestraszyć go i ukarać. Sprawiał też, że jego spojrzenie

zatrzymywało człowieka w miejscu, jakby przygwożdżonego jakimś ciężarem. Czas i

przestrzeń zawisała między rzeczywistością a światem magii. Ponadto posiadał ponoć

lecznicze „uniwersalne fluidy” i moc hipnotyzowania ludzi.

Taki farmazon jest bohaterem legend „Cyrograf z Diabłem za majątek w

Kopytkowie”, „O farmazonie z Rynkówki” czy „Konie Horstmanna”, albo „A dwór stał…”.

Pojawianie się nocą i wieczne pilnowanie swoich dóbr sprawiało, że farmazon miał

stałe kłopoty z niedosypianiem. W dzień zatem charakteryzowała go bladość cery,

podkrążone oczy i błędne, jakby nieobecne, ale przenikliwe spojrzenie. Podróżował bryczką,

powożoną w dwie pary czarnych, wyjątkowo szybkich koni, które odstraszały otoczenie

ziejącym z pysków ogniem. Farmazon pojawiał się we właściwym miejscu szybko i tak samo

szybko z niego znikał. Jedną z cech wyglądu zewnętrznego była też krótka kozia bródka i

długie cygaro w ustach. Ubierał się zawsze na czarno, zawsze też dodatek do stroju stanowiła

peleryna i cylinder.

Czasami odnosiło się wrażenie, że ktoś idzie za tobą w pewnej odległości. Słychać

było kroki, odgłos laseczki uderzającej o bruk, a gdy się odwracałeś nikogo nie było i hałas

też zamierał, jakby się zatrzymał. A gdy robiłeś krok wszystko wracało. Iluż takich

wystraszonych pędem wracało do domu, albo przynajmniej tam, gdzie było więcej ludzi.

Wyobraźnia doskonale pracuje, gdy się człowiek czegoś boi, nie rozumie, lub nie zna,

zwłaszcza, gdy jest ciemno.

Gniew farmazona mógł spowodować paraliż, udar lub zawał. Odchodził od swojej

ofiar nie mrugnąwszy nawet okiem.

11

O ile czarownice były ofiarami prześladowań o tyle farmazon był prześladowcą,

demonem, magiem, którego bał się ogół wieśniaków, a bogactwo zapewniało mu

bezpieczeństwo. Skądinąd skoro masoneria jest stowarzyszeniem tajnym, to nikt z

przynależnością do loży się nie obnosił.

Inna tematyka związana jest z legendą, „O tym co światła dziennego ujrzeć nie miało”.

Pojawia się w niej tajemniczy szkielet dziecka wykopany spod progu domostwa, tu pałacu w

Rynkówce. Domniemanie jaka tajemnica przykryła jego zwłoki przypomniało dawne

wierzenia związane z obrządkiem pogrzebowym i piętnem dziecka kalekiego lub nieślubnego.

Dlaczego taki pochówek budził strach, dlaczego ta nieszczęsna duszyczka nie miała

wyjść poza progi?

Nasuwa się tu stara wiara ludowa w strzygi, które w tradycji ludu były istotą podobną

do wampira. Mówiono, że strzygą zostawało dziecko kobiety, na którą w czasie ciąży rzucono

klątwę. Zatem pochodziła z człowieka i powołana została do życia za pomocą czarów.

Wyobrażano sobie tego stwora jako istotę z nieproporcjonalnie dużą głową, długimi,

opatrzonymi ostrymi pazurami ramionami, czerwonymi ślepiami, długimi, ostrymi kłami.

Uznawano, że taka rodzi się z dwiema duszami, dwoma sercami i podwójnym szeregiem

zębów. Dziecko urodzone „w czepku” albo takie, które przyszło na świat z wykształconymi

zębami też mogło być uznane za strzygę.

Gdy już ją rozpoznano za pierwszego życia, przepędzano ją z ludzkich siedzib. Strzygi

ginęły zazwyczaj w młodym wieku, gdy jednak jedna dusza odchodziła, druga żyła dalej i aby

przetrwać musiała polować. Strzyga wysysała krew, stąd jej zachowanie było bliskie

wampiryzmowi, wyżerała wnętrzności i latała pod postacią sowy po nocach. Zazwyczaj poza

polowaniem chodziło o zemstę za krzywdy wyrządzone podczas pierwszego żywota. Strzygi

potrafiły zadowolić się przez jakiś czas także krwią zwierząt. Podobnie jak inne stwory tego

typu, strzygę należało trwale unieruchomić poprzez spalenie lub powbijanie gwoździ albo pali

w różne części ciała.

Strzygi były też zwiastunami śmierci kogoś z domowników. Ich szkodliwość wynikała

z braku chrztu jednej z dusz, co uniemożliwiało opuszczenie świata ludzi.

Z braku chrztu, by zło nie straszyło po okolicy takie noworodki chowano w progach

domostwa, by nie stały się strzygą w kontakcie ze światem zewnętrznym. Osłabić jej moc

mogły przedmioty ze srebra, a odczarować można ją spędzając noc w jej trumnie. Myślę, że

taka perspektywa, jest wyjątkowo makabrycznym przeżyciem.

Czy noworodek, którego szkielet przypadkowo odkryto na progu pałacu w Rynkówce

był strzygą? Nie odpowiem dziś państwu, za to proszę pospacerować ciemną nocą po tej

okolicy, by się przekonać.

I jeszcze jedna bardzo popularna w wierzeniach ludowych postać, zmora. Wierzono,

że jest to dusza wywodząca się od osoby żyjącej, wysysająca krew ludzką w czasie snu.

Mogła przybierać postacie zwierzęce, albo igły lub słomki. Męczyła kładąc się na swej

ofierze, przyciskając tak, by nie mogła się ona ruszyć, ani wydobyć głosu, po czym wysysała

krew. Ofiarą zmory byli nie tylko ludzie, ale także zwierzęta. Wierzono, że zmorą zostawała

kobieta, która miała 7 córek, lecz żadnej za mąż nie wydała. Dlatego po swej śmierci mściła

się na młodych ludziach. Uważano również jak było 7 córek w rodzinie, to jedna z nich

musiała być na pewno zmorą.

A czy państwo nie mieliście nigdy uczucia, że dusi was zmora? Może więc to nie

tylko ludowe gadanie?

Regina Kotłowska

12

BIBLIOGRAFIA

Actio Criminalis contra Caterinam Mrówczyna in Staszewo. Prima Augusta. Anno

1695;oai:kpbc.umk.pl:22423

Archiwum Państwowe w Bydgoszczy, Akta miasta Nowego, sygn. 131, karty 1-10

Brackston Paula; Córka wiedźmy, Warszawa 2013

Farmazon z kozią bródką [w:] naszemiasto.pl/archiwum/farmazon-z-kozia-

brodka,492244,art,t,id,tm.html

Gloger Zygmunt; Encyklopedia Staropolska, Czary i czarownice

Kotłowska Regina, Legendy: „O tym, co światła dziennego ujrzeć nie miało”; „A

dwór stał…”; „O farmazonie z Rynkówki”, „Cyrograf z diabłem za majątek w Kopytkowie”,

„Sobótki” [w:] Historie prawdziwe i nieprawdziwe; „Konie Horstmanna” [w:] Rozkoszna

Dolina, czyli Wolentala historia prawdziwa.

Kropidłowski Mirosław; Między magią a zabobonem [w:] KMR, Zeszyt 6, 1989 r.

Łukowska Alicja; Procesy o czary [w:] „Czwarty wymiar”

Łukowska Alicja; Masoni – historie i legendy (Tczew)

Pilaszek Małgorzata; Procesy o czary w Polsce w wiekach XV – XVIII, Kraków 2008.

Podgórscy Barbara i Adam; Encyklopedia demonów, Wrocław 2000

Rogowski Grzegorz; Procesy o czary w świetle dokumentów z Nowego n/Wisłą

Waciszewska – Bińczyk Iga; O upiorach i strzygach w wierzeniach ludowych na

terenie Małopolski.

Wijaczka Jacek, Procesy o czary przed sądem w Grudziądzu w XVI – XVII w.; [w:]

Rocznik Grudziądzki 2000.