Spis treści · Praktyczne porady. Tanie podróżowanie.....29 Jak szukać darmowego noclegu w...
Transcript of Spis treści · Praktyczne porady. Tanie podróżowanie.....29 Jak szukać darmowego noclegu w...
Najlepsze jak również niepublikowane teksty z boga Kołem Się Toczy!
Cieszę się niezmiernie, że zdecydowałeś się zamówić powiadamianie o nowych
wpisach na moim blogu. Szukasz ciekawej lektury kiedy jedziesz autobusem lub też
bezproduktywnie na coś czekasz? Jesteś akurat offline i masz czytnik ebooków,
smartfon lub tablet? No to już znalazłeś zajęcie! Przedstawiam mój ebook
zawierający teksty dotyczące min. taniego podróżowania, opisujące ciekawe historie
podróżniczy, motywujące do podróży. Zachęcam też do kupna mojej książki Kołem
Się Toczy: „Przez Kaukaz i Bliski Wschód” no i zapraszam na bloga
www.kolemsietocz.pl. Ebook ten można rozpowszechniać do woli w celach
niekomercyjnych.
Spis treści: 1. Najlepsze Historie z Podróży! .......................................................................................2
Palangan – Historia pewnej fotografii. .................................................................................2
Jaki jest prawdziwy Irańczyk? .............................................................................................6
Masada – czyli jak przypadkiem zaoszczędziliśmy 1800zł. ...............................................10
Gdzie się podziały Gruzińskie biesiady?! ..........................................................................13
Turcja – najmniej przyjazny kraj świata. ............................................................................17
Białoruskie pozory normalnego życia. ...............................................................................20
2. Dobrze wiedzieć. Ciekawe fakty. ................................................................................22
Demokracja po Amerykańsku. Czyli jak obala się rządy. ..................................................22
Szyizm w Iranie. Skąd się wziął? ......................................................................................25
Żydzi mieszkający w… Iranie. ...........................................................................................27
3. Praktyczne porady. Tanie podróżowanie. ..................................................................29
Jak szukać darmowego noclegu w podróży? ....................................................................29
Pierwsza wyprawa autostopowa i rowerowa. ....................................................................32
Noclegi na dziko. Jak znaleźć dobre miejsce pod namiot? ................................................35
Sprzęt wyprawowy. Co zabrać w podróż? .........................................................................39
Tanie loty – jeszcze tańsze i wygodniejsze. ......................................................................43
4. Trochę motywacji ! ......................................................................................................45
Więcej kreatywności turysto drogi! ....................................................................................45
Autostop czy rower. Co wybrać? .......................................................................................46
Najlepsze Historie z Podróży!
Palangan – Historia pewnej fotografii.
Jeszcze na długo przed określeniem celu podróży na rok 2013 zobaczyłem w
Internecie zdjęcie. Niesamowitą fotografię. Jedną z tych, na których zawieszamy
wzrok, którym chcemy się dokładniej przyjrzeć, przeanalizować. Jak to bywa w
przypadku przeglądania w sieci - zdjęcie zostało w głowie, ale kompletnie wypadło z
niej źródło jego pochodzenia. Wiedziałem jedynie, że fotografia przedstawia jakąś
wieś. Dziwnie ujmującą, zbudowaną na górze, rozświetloną o zmroku dziesiątkami
lamp. Wieś prostą, ubogą, gdzie kamienne domy tak wkomponowane są w górę, że
ma się wrażenie jakby ta była od początku do tego stworzona.
Wiedziałem, że kiedyś się tam wybiorę. To już było pewne, lecz za żadne skarby nie
mogłem dojść gdzie to jest. Zero informacji, wskazówek, poszlak. Mówi się, że jeśli
czegoś nie ma w google, to dana rzecz nie istnieje, jednak nawet google w tej kwestii
poległo. Sytuacja teoretycznie beznadziejna - fotografia przepadła, a z nią marzenia.
Kilka miesięcy później, kiedy plany wakacyjne były jasne i klarowne i kiedy już
wiedziałem, że pojadę do Iranu, miał miejsce niemały cud. Zajęty planowaniem
podróży, kompletnie zapominając już o tamtym zdjęciu, zobaczyłem je ponownie na
pewnej stronie internetowej! Jednej z tych, które hurtowo wrzucają dziennie dziesiątki
nie swoich zdjęć, a którymi do tej chwili niepodważalnie gardziłem.
Po nitce do kłębka dotarłem do autora zdjęcia imieniem Amos. Jak się okazało,
fotografia ta przedstawia wieś leżącą pośród gór w irańskim Kurdystanie! Dalej już
poleciało. Trzeba było tylko trochę poczytać, edytować trasę i finalnie nanieść na niej
kolejny żelazny punkt wyprawy.
Magiczna Palangan!
Wieś ta ma niesamowity potencjał turystyczny. Gdyby tylko Iran był choć odrobinę
bardziej popularny i otwarty na zagranicę, jestem pewny, że zostałaby ona zalana
turystami wszystkich narodowości. Na tę chwilę jedynymi odwiedzającymi Palangan
są Kurdowie mieszkający w promieniu kilkudziesięciu kilometrów, przyjeżdżając tutaj
głównie na piątkowe pikniki...
Piątek jest w Islamie dniem szczególnym i tak się akurat składa, że wylądowaliśmy w
Palangan. Zdziwiłem się trochę, że na miejscu tyle ludzi, zważywszy na to, że przez
ostatnie kilometry raczej nie mijaliśmy ich wielu. Rodziny z dziećmi, młodzież na
motorach, starsi panowie w tradycyjnych kurdyjskich strojach. Śmiało mogę
powiedzieć, że tego dnia byliśmy większą atrakcją niż płynąca u podnóża wsi rzeka,
która to jest celem numerem jeden wszystkich odwiedzających Palangan.
Podwózka i miejscówka idealna
Do rzeki docieramy po niezbyt długim, ale wybitnie stromym podjeździe. Początkowo
był asfalt, ale w miarę zwiększania się nachylenia, zaczęły pojawiać się kamienie, a
wraz z nimi obawy związane z powrotem na górę. Zbliża się wieczór. Po niedługiej
sesji zdjęciowej i odpowiedzeniu kilkunastokrotnie na pytanie kodża (skąd?)
przychodzi czas na ten nieszczęsny podjazd. Wtedy Piotrek rzuca propozycję, że
moglibyśmy wrócić na górę jakimś stopem. Długo nie myśleliśmy i mimo że
samochodów było niewiele, to jednak znalazł się ten jeden jedyny, do którego
zmieścimy się my i nasze rowery. Spora grupa Kurdów o dość zróżnicowanym wieku
zgodziła się nas zabrać swoim niebieskim Zamyadem. Chłopaki początkowo coś tam
mówili o pieniądzach, jakiejś zapłacie, albo taksówce. Szybko jednak odpuścili i w
miłej atmosferze pojechaliśmy razem.
Było całkiem stromo i nieźle byśmy się namęczyli. Nie żebyśmy nie wjechali, ale po
co się maltretować przed spaniem. Koniec końców, po kilkuset metrach zostaliśmy
wyrzuceni na samej górze i mimo nie tak późnej godziny, zaczęliśmy szukać jakiegoś
miejsca pod namiot. Żal by było przepuścić taki nocleg, zresztą marzyło mi się
zrobienie zdjęcia rozświetlonej wsi nocą, choć trochę podobnego do dzieła Amosa.
Po niedługich poszukiwaniach, znajdujemy miejscówkę idealną! Zdecydowanie jeden
z lepszych widokowo noclegów na dziko w życiu. Rozbiliśmy namioty, zrobiliśmy
makaron i wzięliśmy mały prysznic. To znaczy początkowo nie mieliśmy zbyt dużo
wody, ale zabudowania były na tyle blisko, że można było podjechać rowerem.
Sprawę postanowiliśmy rozegrać po męsku i ten kto 3 razy przegrał "papier-nożyce-
kamień" jechał po wodę.
Ma się tego farta. Mogłem się choć chwilę rozkoszować w samotności makaronem.
W miedzyczasie zaczęło się robić ciemno, okolicę ogarnęła głucha cisza, po chwili
wrócił Piotrek, a na sąsiedniej górze w domach wsi Palangan, zaczęły palić się
pierwsze lampy. Bez większego namysłu zostawiliśmy dobytek, czołówki założyliśmy
na głowy, zabraliśmy aparaty i poszliśmy na polowanie. Pomijając to, że do zdjęcia
Amosa nie zbliżyliśmy się nawet na kilometr, a zdjęcie robiliśmy z zupełnie innego
miejsca - to i tak chyba było warto...
Jaki jest prawdziwy Irańczyk?
Ludzie mówią, że Irańczyk to "ten zły". Zapytani dlaczego, często nie umieją
sprecyzować, nabierają wody w usta i na odczepne rzucają coś tam o terrorystach,
programie atomowym i o tym, że jest niebezpiecznie. Zdarza się, że nawet nie
potrafią umiejscowić Iranu na mapie świata, ale za to dobrze wiedzą, że jest to zły
kraj zamieszkały przez złych ludzi i jak na ironie im mniej ktoś wie, tym bardziej ma
wyrobioną opinię. Jedyną, słuszną, sprawiedliwą. Irańczycy nie potrzebują naszego
pożałowania ani współczucia, nie potrzebują naszej litości, pomocy ani naszego
zrozumienia. Potrzebują naszych umysłów pozbawionych uprzedzeń do nich
samych. Naszych umysłów myślących samodzielnie, a także nie powielania
nieprawdziwych stereotypów tak bardzo ich krzywdzących. Stereotypy są cholernie
złe!
„Cóż za smutna epoka, w której łatwiej jest rozbić atom niż zniszczyć uprzedzenie” -
Albert Einstein
Ludzie w Iranie zdają sobie sprawę z tego, jaki mają wizerunek na Zachodzie.
Wizerunek kreowany przez media, ukazujące ich jako fanatyków religijnych, rzekomo
siedzących na bombie atomowej, żądnych krwi niewiernych całego świata. Jest to
niebywale dumny naród i bardzo zależy im na zmianie sposobu, w jaki postrzega ich
zachodnie społeczeństwo, jednak niewiele są w stanie zdziałać. Kimże jest człowiek
w porównaniu z „opiniotwórczymi”, mass mediami. Często pytają jak podoba nam się
Iran i co sądzimy o Irańczykach, wielokrotnie mówią żebyśmy nie wierzyli telewizji, a
na odchodne nierzadko proszą abyśmy po powrocie mówili jak wygląda prawdziwy
Iran. Jak bardzo jest uśmiechnięty, życzliwy, przyjazny, a przede wszystkim
bezpieczny.
Kto to Irańczyk?
Na początek należy powiedzieć KIM to jest cały ten Irańczyk i sprecyzować, że
Irańczyk to nie Arab, a Iran nie jest krajem arabskim. W Iranie żyją głównie Persowie
(65%), Azerowie (16%), Kurdowie (7%) i inne mniej liczne narodowości, a samych
Arabów w całym kraju jest mniej niż 3% , czyli mniej więcej tyle samo ile w Polsce
Ślązaków (oczywiście nic nie mam do Ślązaków, sam nim jestem ) i jestem pewien,
że przeciętny, dumny Irańczyk obraziłby się za nazywanie go arabem. Odpowiedzieć
na pytanie - jak żyje Irańczyk - jest wybitnie trudno zwłaszcza, że przebywaliśmy
głównie w gronie młodych, anglojęzycznych i mieszkających w miastach osób, które
nie dają pełnego obrazu całego, jakże różnorodnego społeczeństwa irańskiego.
Muzyka w Iranie – haram!
Muzyka niszczy ducha, gdyż wzbudza uczucia przyjemności i ekstazy, jak narkotyki.
Chcę powiedzieć: wasza muzyka. Ona nie rozbudza umysłu, lecz go usypia. To
trucizna porażająca umysły naszej młodzieży, która przestaje się troszczyć o losy
narodu.- Chomeini po rewolucji islamskiej w Iranie. Haram czyli – zakazana.
Tradycyjna muzyka może mniej, ale ta przesiąknięta zachodem jak najbardziej. W
praktyce jednak, muzyka obecna jest zarówno w przestrzeni publicznej jak i
prywatnej. W domach bardzo popularny jest program „Persian Music Channel”
łapany przez satelitę, która de facto także jest zabroniona w Iranie. Satelity ma w
Iranie wiele domostw, czy to religijnych i prorządowych, czy nie. W kraju, gdzie
rozrywka poza domem jest bardzo ograniczona, a w domu państwowa telewizja nie
dostarcza rozrywki, zestaw satelitarny odbierający sygnał telewizji europejskich i
znad Zatoki Perskiej to nie tyle luksus, ile konieczność. […] Córka właścicieli domu
powiedziała "dzień dobry" i siadła obok niego. Też zaczęła się na mnie gapić, ale
odwracała wzrok, ilekroć na nią spoglądałem. Włączyła stary telewizor stojący na
niskim stoliku i ustawiła stację PMC, która nadaje przez satelitę z Dubaju i ogląda się
ją w prawie każdym irańskim domu. Nie wyświetlają tam nic poza perskimi popowymi
teledyskami kręconymi w Los Angeles. Młoda kobieta naciąga czador na policzki i
zaczęła się wpatrywać w innych młodych Irańczyków, którzy bez żadnych czadorów
ani chust seksownie baraszkowali w klasycznym amerykańskim kabriolecie
pędzącym przez pustynię w południowej Kalifornii.-"Ajatollah śmie wątpić"- H.Majd.
Poza tym często mijają nas samochody z otwartymi oknami wysyłające skoczne
melodie w eter. Ledwo drażniące ucho dźwięki gitary, kilka szybkich uderzeń perkusji
i samochód znika za zakrętem. Niczym subtelny sabotaż, finezyjny protest, jakby na
przekór panującemu prawu. Raz widzieliśmy nawet nocną imprezę odbywającą się
na pace ciężarówki, pędzącej 4 pasmową autostradą. Młodzi tańczyli, grała muzyka,
ledwie zdążyliśmy odpowiedzieć im na pozdrowienia i podobnie jak ten samochód w
kilka chwil zniknęli nam z pola widzenia. Czerwona linia, odgradzająca dozwolone od
zabronionego, jest w ciągłym ruchu. Ludzie codziennie odgrywają swój taniec na
linie, testując granice wolności. Każdego dnia na nowo i na własnej skórze
sprawdzają, które z surowych zasad islamu obowiązują, a które zostały chwilowo
zawieszone.- "Czwarty pożar Teherany" - Marek Kęskrawiec. Polecam ciekawy film
„Nikt nie rozumie perskich kotów” – właśnie o młodych Irańczykach chcących grać
alternatywną muzykę rockową.
Alkohol w Iranie – haram!
W Iranie panuje całkowita prohibicja. Jednak nie znaczy to, że alkoholu nie ma.
Oczywiście nie każdy jest entuzjastą alkoholu i dużo ludzi zwykle nie ma potrzeby
picia tylko dlatego, żeby sprzeciwić się systemowi. Ludzie, często starsi powtarzają,
że nie piją alkoholu dlatego, że są muzułmanami i jest on zabroniony przez religię, a
nie dlatego, że jest on prawnie zakazany i niedostępny. Tak przynajmniej twierdzą i
daleko jest im do wszczynania z tego powodu jakichś rewolt.
Młodych jednak, mimo nierzadko wielkiej dumy narodowej także ciągnie do
zachodniego stylu życia i tym samym, nie da się ukryć, do alkoholu. Także chcieliby
napić się whiskey w jakimś pubie, na dyskotece czy chociażby jakiejś małej
imprezce, a skoro ryzykuje się już organizowaniem imprez, to można także
zaryzykować i z alkoholem. Ludzie radzą sobie na wiele sposobów. Zrobienie bimbru
nie jest wielką filozofią. Piwo bezalkoholowe jest przecież wszechobecne w sklepach.
Wystarczy tylko dodać do niego samogonu i już mamy zwykłe alkoholowe piwo. Poza
tym, jeśli ktoś ma znajomości to można nabyć bez problemu nawet alkohol z
najwyższej półki. Wystarczy telefon do znajomego, wydatek w granicach 20$ i mamy
butelkę Absolutu. Taka partyzantka jest obciążona jednak sporym ryzykiem. Za
pierwsze złapanie na posiadaniu alkoholu grozi kara 160 batów, za drugie również
160 batów, a za trzecim razem delikwent otrzymuje karę śmierci. I mimo, że
prawdopodobieństwo złapania trzykrotnie z butelką w ręku jest niewielkie i zdarza się
to bardzo rzadko, to sam fakt istnienia takiego prawa jest niesamowicie przerażający
i przygnębiający zarazem.
Ateizm w Iranie – haram!
Wielu młodych, wykształconych ludzi, których mieliśmy okazję spotkać wcale nie
kryła się ze swoją niereligijnością. Mężczyźni za zamkniętymi drzwiami zrzucają
obowiązkowe długie spodnie, kobiety chusty z głów, nie przestrzegają
obowiązkowego postu w czasie ramadanu i innych narzuconych przez szariat zasad.
Życie publiczne od prywatnego jest na tej płaszczyźnie silnie rozdzielone.
Pomijając fakt, że na zewnątrz każdy musi być muzułmaninem, a statystyki mówią,
że w Iranie jest 99,5% wyznawców islamu, to młodym jednak daleko do religijności,
nie mówiąc już o jakimś fanatyzmie. Arman – 23 letni znajomy z Tabriz – mówi, że
większość jego znajomych jest niereligijna (jak twierdzi 80%) . Sam nie szczędzi słów
krytyki systemowi, a mułłów nazywa drwiąco mushrooms (z angielskiego – grzyby)
ze względu na charakterystyczne turbany, które noszą. Mehdi, który zaczepił nas na
ulicy w Mahabad. Na oko 26-letni student - w ciągu pięciominutowej rozmowy, z
pełną powagą zdążył wyznać, że nie wierzy w boga, nienawidzi swoich polityków,
panującego prawa i właśnie biegnie na kurs języka angielskiego, żeby móc
porozumieć się w USA – gdzie zamierza wyemigrować.
Irańczycy są niesamowicie szczerzy, ufni i otwarci, mają jakąś taką wewnętrzną
potrzebę wyznania swoich poglądów i jakby nie zdawali sobie sprawy, że ten obcy
może na nich donieść i przysporzyć im sporych problemów. Uczucie wyrażenia
siebie, jako osoby myślącej samodzielnie, podzielenia się z kimś swoimi
przekonaniami, czy zwykłego wyżalenia jest widocznie silniejsze. Mimo że odejście
od islamu i bycie ateistą także karane jest śmiercią. Jakby chcieli zakomunikować, że
można człowiekowi nakazywać i zabraniać, grozić, pouczać, mówić ,co ma robić, a
czego mu nie wolno, ale nie da się wpłynąć na jego umysł i przekonania.
Wolność… haram?
Nie chciałbym, żeby ktoś na podstawie tego tekstu sądził, że teraz wie jaki jest ten
tytułowy „prawdziwy Irańczyk”. Jest to wybitnie skomplikowany kraj. Ludzie są różni
pod względem przekonań, religijności, sytuacji materialnej, pozycji społecznej, czy
poglądów politycznych. Celowo przedstawiłem ten nieco inny Iran, ponieważ taki
wizerunek jest zdecydowanie najbardziej sprzeczny z opiniami panującymi w naszym
społeczeństwie. Wszędzie są źli ludzie – mordercy, oszuści i złodzieje. Ich
rozmieszczenie na tym świecie jest wszędzie równomierne i nie zależy ono od
narodowości, wiary, niewiary, koloru skóry czy kraju pochodzenia. "Niesamowicie
łatwo jest przyjmować wolność za pewnik, ale jest też niesamowicie łatwo zakładać,
że wolność, którą znamy, to wolność jedynego właściwego typu, jaki istnieje. Kto wie
więcej o wolności: ten, kto wie, że jest uciskany, czy ten, kto sądzi, że jest wolny?
Wolność, której Irańczycy potrzebują obecnie najbardziej, to wolność od naszych
uprzedzeń- Ásta Helgadóttir, tłum: Wojciech Ganczarek.
Masada – czyli jak przypadkiem zaoszczędziliśmy 1800zł.
Podróże są niesamowite, to nie ulega wątpliwości. Czasem jednak dzieją się takie
rzeczy, na tle których wszystkie inne są blade i nijakie. To właśnie był jeden z tych
niesamowitych dni. Dzień, na którego wyjątkowość, jak nigdy wcześniej wpływ mieli
ludzie. Niesamowite jest jak człowiek potrafi być pomocny, uczynny i co
najważniejsze - bezinteresowny. Bo w końcu jak często zdarza się, że od
nieznajomych otrzymuje się coś, za co samemu trzeba by zapłacić 1800zł?!
Kontynuujemy dzień 3. Stopy łapią bardzo często. Wprost z Ein Gedi decydujemy się
jechać do niedalekiej Masady i tam być może poszukać miejsca do spania. Marzy
nam się chociaż jakiś przystanek, kibelek czy inny wielogwiazdkowy pustostan.
Pierwszy łapie stopa Piotrek – czyli już tradycyjnie. Łapie tira, dokładnie tego, który
został uwieczniony na filmiku w poprzednim wpisie. Chwilę później z Eweliną łapiemy
i my. Kierowca przed czterdziestką nazywa się Gal, twierdzi, że jedzie do samej
Masady i bardzo chętnie zabierze nas pod samą bramę. Chwilę gawędzimy,
dowiadujemy się, że Gal pracował 25lat w Anglii – co tłumaczy jego świetny akcent -
a parę kilometrów dalej, zabieramy Kamila z Marzeną, którzy ciągle walczą o jakiś
transport.
Dobry człowiek #1
Kiedy już jedziemy wspólnie, kierowca niepozornie i podstępnie zapytuje jak mamy
zamiar się dostać na górę. Masada to niewielki płaskowyż na poziomie morza – czyli
około 400 metrów aktualnie nad nami i naszą depresją. Można się tam dostać albo
45 minut idąc z buta, albo zapłacić za kolejkę linową. Gal sugeruje, że musimy się
pospieszyć – bo jak mówi – Masadę „zamykamy po 16”. Jacy "my" ?! Obiecujemy
przemyśleć sprawę - ale nie daje mi spokoju co miał na myśli mówiąc "my" - a też
głupio było mi zapytać. Kiedy w końcu oznajmiamy, że szkoda nam pieniędzy na
takie rarytasy jak kolejka linowa, nasz kierowca się ujawnia i z dumą oznajmia, że
jest kierownikiem całej infrastruktury turystycznej Masady. Wszystkie restauracje,
biura, zresztą cała góra jest jego. Niestety jedynie kolejka linowa należy do państwa
i zależnie od tego kto stoi na bramce, może uda się Galowi załatwić nam darmowy
transport, a całą resztę zafunduje nam on sam. "Bo wiecie, korupcja jest wszędzie...
nawet w Izraelu." Dobry człowiek ten Gal. Pakiet z wejściem na Masadę, kolejką,
obiadem, mapą i innymi muffinkami kosztuje bagatela 180NIS (~170zł)! Koszt samej
wody 0.5l to wydatek rzędu 18zł, a piwa 23zł. Jest fajnie i jak nietrudno policzyć, Gal
sprezentował nam 1000zł... tak o. Poza wejściówką na Masadę i tak byśmy nic nie
kupili, ale i tak jest pięknie. Po powrocie, kiedy już obskoczymy całą górę umawiamy
się z Galem w restauracji na dole.
„Masada już nigdy się nie podda” – słowa przysięgi armii izraelskiej.
Pewnie sporo osób zastanawia się co to jest ta cała Masada. Masada to ulokowana
na samotnym płaskowyżu twierdza - siedziba Heroda Wielkiego - z którą wiąże się
tragiczna historia. Był to podobno jeden z ostatnich punktów oporu Żydów przed
nacierającymi Rzymianami. Dzielni obrońcy w liczbie około 1000 osób opierali się
silniejszemu dziesięciokrotnie wrogowi ponad trzy lata. Ciężki dostęp do twierdzy
wymusił na Rzymianach usypanie specjalnej rampy z kamienia(zdjęcie poniżej),
dzięki której finalnie przerwali mury obronne i dostali się do środka Masady.
Jednak to, co znaleźli w środku musiało być dla nich wielkim zaskoczeniem.
Oblężeni, dumni, a przede wszystkim pozbawieni jakichkolwiek szans przeżycia
Żydzi, postanowili popełnić zbiorowe samobójstwo. Wybrali 10 mężczyzn, którzy
mieli uśmiercić całe miasto, a na końcu siebie samych. Podobno przeżyło tylko kilka
kobiet z dziećmi, które ukryły się w kanale. Dodatkowo Żydzi pozostawili spiżarnie
pełne jedzenia, aby pokazać Rzymianom, że nie wzięli twierdzy głodem, pozbawionej
zapasów. Porcja zdjęć:
Po blisko półtoragodzinnym spacerze wracamy znowu pod kolejkę linową. Jak vipy,
z wizytówką Gala w ręku przebijamy się przez kolejkę i wraz z Rosjanami zjeżdżamy
na dół, gdzie Gal załatwił nam darmowy obiad. Było na bogato. Szwecki Stół! Jakaś
papryka nadziewana ryżem z mięsem - niczym nasze gołąbki, kotleciki
kukurydziane, różne soczki, milion sosów i sałatek. Kiedy sobie tak wcinamy z
uśmiechami na ustach ktoś rzucił, że "już lepiej być nie może"... ale czy na pewno?
Nie do końca. Powoli robi się ciemno, spania szukać trzeba, wokoło łysa pustynia i
właśnie przechodzimy do kolejnego, tytułowego punktu tego dnia - czyli jak zbić cenę
hotelu z 130zł do zera.
Siła Perswazji - dobry człowiek #2
Upatrzyliśmy sobie już miejsce do spania. Gal także sugerował, żeby zejść kilkaset
metrów niżej i tam jest wiata, jakieś pomieszczenia gdzie można się przespać. Są
nawet toalety! Jednak po krótkich oględzinach miejsca i chwili zastanowienia
postanawiamy, że zejdziemy jeszcze trochę niżej - raptem 200 metrów - i
spróbujemy zapytać o miejsce w hotelu. Awaryjną miejscówkę już mamy, a
spróbować przecież nie zaszkodzi. Zamiar był taki, żeby zapytać o jakieś miejsce
pod dachem, być może w dobudówce, która się buduje zaraz obok hotelu, jakiś
garaż, pustostan, czy gdziekolwiek indziej - byleby było za darmo.
Jesteśmy w hotelowym holu. W sztuce biorą udział trzy osoby - Ja z Piotrkiem -
dziarsko podbijamy do recepcji, oraz młoda, uśmiechnięta i świetnie mówiąca po
angielsku recepcjonistka. - Dzień dobry! Mamy bardzo dziwne pytanie – rzucamy
wspólnie – czy znajdzie się może jakaś miejscóweczka dla sześciu osób pod jakimś
daszkiem? Mamy maty, śpiworki, wszystko co trzeba. Jedynie jakiś daszek by się
przydał proszę Pani.
-Kobieta ciągle jeszcze uśmiechnięta, mierzy nas chwilkę wzrokiem, udaje
prawdopodobnie, że nie zrozumiała - i rzuca kwotą 130 zł od osoby.
-Myśmy się chyba źle zrozumieli psze Pani. My nie mamy pieniążków na takie
rarytasy. Nie stać nas totalnie.
-Kobieta troszeczkę zmieszana, ponownie myśli dłuższą chwilę i wklepując coś do
kalkulatora i z nieukrywaną radością oznajmia, że może zbić nam cenę do 94zł!
-Doceniamy Pani dobroć. Naprawdę! Tak obniżyć, kurczę, piękne dzięki! Ale Pani
zrozumie, my tutaj żyjemy za 5 Szekli dziennie, tak wybitnie po studencku...
Musiało to zabrzmieć co najmniej absurdalnie. To tak jakby powiedzieć, że w Polsce
żyjemy za 2zł dziennie. Pani robi duże oczy. Widać, że nie wie co powiedzieć. Tak
jak wcześniej była wygadana, tak teraz najwyraźniej poziom abstrakcji zainstniałej
sytuacji ją zatkał. Trochę się mota, tłumaczy, że nic na to nie poradzi, do szefa
zadzwonić nie może bo ją jeszcze zwolni, albo w najlepszym wypadku wyśmieje.
Sytuacja robi się troszeczkę beznadziejna i stwierdzamy z Piotrkiem, że w takim
razie czas się wynosić – jednocześnie naciskamy trochę miłą Panią na decyzję,
tłumacząc, że zaraz robi się ciemno, a my musimy znaleźć sobie miejsce do spania
gdzieś na zewnątrz.
-Ale gdzie na zewnątrz?! Zamarzniecie tam. W nocy będzie kilka stopni, jest zima, to
jest pustynia!
Widząc, że pani trochę się zasmuciła naszym losem i lekko przekonani, że faktycznie
może ciągnąć od ziemi w nocy, pytamy o ... jakieś kartony, które jak wszyscy
powszechnie wiedzą - nieźle izolują od chłodnej ziemi.
Granica absurdu została przesunięta jeszcze dalej. Panią recepcjonistkę zatkało
totalnie i definitywnie, a oczy wyszły na wierzch jeszcze bardziej. Widać jak toczy
jakąś wewnętrzną batalię w sobie. Wygląda jakby wyobrażała sobie nasze
zamarznięte z rana ciała, leżące gdzieś tam na środku pustyni.
-Co ja mam z wami zrobić? Skąd wy w ogóle jesteście? Z Polski? Ah… Crazy polish
people. Wtedy nasza dobrodziejka oznajmia, że sama nie wierzy w to co robi.
Wyjmuje kartę magnetyczną służącą do otwierania pokojowych drzwi, pisze coś na
niej czarnym markerem i rzuca, żebyśmy szli pod pokój numer 505 na pierwszym
piętrze. Byle szybko, zanim się rozmyśli.
Nie wiem kto był w większym szoku - Ona w szoku spowodowanym swoją decyzją,
czy my w szoku spowodowanym... no właśnie czym? Umiejętnością przekonywania?
Tak zwaną perswazją? Całkiem niechcący wzięliśmy na litość. Podstawiliśmy jakby
pod ścianą, a przecież zapytaliśmy tylko o kartony...
Zgadzamy się zostawić pokój w nienagannym stanie i opuścić go w okolicach 5.30,
żeby nie namierzyła nas przychodząca o 6 żadna ekipa sprzątająca, czy – w
najgorszym przypadku – szef. Rano już pani nie widzieliśmy i jeśli ktoś z Was drodzy
czytelnicy zawita w tym hotelu u podnóża Masady, niech pozdrowi ją od szóstki
Polaków. Nazywa się Sarit i na pewno się ucieszy...
Gdzie się podziały Gruzińskie biesiady?!
Czytając o Gruzji, nierzadko można natrafić na teksty o sławnych biesiadach -
odbywających się gdzie okiem sięgnąć. Umiłowanie do biesiad jest Gruzinom tak
często przypisywane jak nam nieszczęsne złodziejstwo i pijaństwo. Gruzińskie
biesiady takie mają jednak niewiele wspólnego z naszymi biesiadami piwnymi, ani
upijaniem się na umór. W Gruzji panuje pełna kulturka
Gruzini biesiadują przy suto zastawionym stole - dyskutując, dowcipkując i dzieląc się
nowinkami plotkarskimi. Wszystko to przeplatane jest zaś toastami wznoszonymi
tylko i wyłącznie winem (o których napiszę trochę niżej - przy okazji dzisiejszego
gospodarza). Przy stole lub też długiej ławie spotykają się całe rodziny, nierzadko
kilkanaście osób. Poza rodziną mile widziani są przyjaciele rodziny, sąsiedzi i
wszyscy przypadkowi goście. Podczas biesiady Gruzini mogą, choć na chwilę
zapomnieć o swoich troskach, oderwać się od przyziemnych spraw, powspominać
stare, lepsze czasy i w miły sposób zakończyć kolejny ciężki dzień. Odmawiać
zaproszenia do stołu nie należy, ponieważ można śmiertelnie obrazić niedoszłych
współbiesiadników. My byśmy na pewno nie odmówili, ale nie mieliśmy tego
problemu. Często zdarzało się, że mijaliśmy biesiadujące rodziny. Niestety nie
otrzymaliśmy żadnego zaproszenia, aby przyłączyć się choć na chwilę. Zresztą może
zaproszenie było, ale przy prędkości 30 kilometrów na godzinę tak strasznie wieje
wiatr, że nie słychać czasem własnych myśli, a co dopiero wołających biesiadników.
Poranek z Kazbegiem.
Pobudka skoro świt. Mamy nadzieję, że rano będzie dogrzewało słońce, ale nic z
tego. Kilka ekip właśnie wychodzi zdobywać Kazbek, a my dygocząc z zimna
bierzemy się za pakowanie i szybko odjeżdżamy. Może innym razem, bez rowerów i
z zapasem ciepłych ubrań także damy radę wejść na Kazbek. Podobno nie jest to
trudna góra, co też jest powodem masowego rozdeptywania jej przez liczne ekipy
wspinaczy-amatorów. Często nieposiadających jakiegokolwiek doświadczenia i
sprzętu.
Zjazd z góry do Stepancminda nie jest najprzyjemniejszy. Ciasna, nierówna i co
najgorsze kamienista droga jest sporym wyzwaniem. Dodatkowo poza licznymi
kamieniami, mijamy także sporo ludzi wybierających się na mszę do kościółka. Kiedy
udało nam się już dojechać do asfaltu i przejechać przez miasto, zaczyna się podjazd
pod Przełęcz Krzyżową. Niestety - jak pisałem wczoraj - asfalt na podjeździe się
skończył - ustępując miejsca nierównościom. Na drodze króluje pył - nie ma nawet
piasku czy jakiegoś żwiru. Zniechęceni tym faktem, postanawiamy złapać jakiegoś
stopa, który wyrzucił by nas na przełęczy, gdzie zaczyna się już asfalt do samej
stolicy.
Ustawiliśmy się w strategicznym miejscu – przy posterunku policji – i machamy z
nadzieją do kolejnych busów. W miedzyczasie ciekawscy policjanci zdążyli nas
wypytać skąd, dokąd i po co jedziemy. Widocznie zrobiliśmy dobre wrażenie (nie
ukrywam, że też się staraliśmy!) i zgodzili się nas zabrać na górę. To znaczy,
początkowo kręcili nosami, ale koniec końców machnęli jednoznacznie ręką dodając
krótkie ‘dawaj!’. Rowery upchaliśmy w ich pickupie na styk, po czym wygodnie
zasiedliśmy w środku, dzieląc pojazd wraz z trzema innymi oficerami.
Na szczycie jesteśmy w ekspresowym tempie. Próbowałem nagrać filmik jak władza
nie szanuje przepisów o ruchu drogowym, ale zostałem wypatrzony przez
siedzącego obok policjanta i szybko wyłączyłem aparat. Nagrał się jedynie mało
atrakcyjny filmik, nie wart publikowania. Kierowca pędził z taką prędkością, jakby
chciał żeby nasze rowery wypadły na drogę. Krótkim sygnałem wymuszał
pierwszeństwo na wszystkich pojazdach, a jeśli któryś się opiera, jest od razu
poganiany przez zainstalowany na dachu megafon. Mijamy jeszcze jadącego w
stronę Kazbegi Michała (tego, co to żeśmy razem przylecieli do Kutaisi) i zostajemy
wyrzuceni na samym szczycie. To jest pierwszy raz, kiedy sam sobie jestem
wdzięczny, że zabrałem osłonę przerzutki. Całym swoim ciężarem, właśnie na niej
opierał się rower Piotrka i gdyby nie ona, miałbym cały mechanizm do wymiany.
Co ciekawe, jeszcze niedawno wielkim problemem Gruzji było skorumpowanie policji.
Była ona najbardziej skorumpowaną instytucją świata - jak mówi premier Gruzji.
Dopiero po 2004 postanowiono odciąć tę chorą kończynę. Od podstaw zbudowano
Policję Patrolową zwalniając uprzednio 80.000 skorumpowanych mundurowych
jednego dnia. Jak ręką odjął problemy zniknęły. Teraz policjant zastanawia się kilka
razy zanim weźmie łapówkę ponieważ podwyższenie płac nawet kilkunastokrotnie,
różnorodne świadczenia i ogromne kary skutecznie zniechęcają do takiego
występku. Zwykle się to już przestało opłacać.
Zjazd - czas start!
Po zrobieniu obowiązkowych zdjęć na „zdobytej” Przełęczy Krzyżowej ( 2395
m.n.p.m), zaczynamy bajecznie długi zjazd. Droga momentami przypomina mi
Alpejskie przełęcze, które miałem przyjemność oglądać dwa lata temu.
Niekończącym się serpentynami w mig pokonujemy kolejne kilometry. Jadąc dalej
przełomem rzeki Terek – zwanym także Wąwozem Darialskim - dojeżdżamy w końcu
do Twierdzy Ananuri (tak wiem! - nagromadzenie nazw jak w przewodniku
turystycznym.) Oglądamy od środka, robimy parę zdjęć z zewnątrz i szybko się
ewakuujemy. Powodem ucieczki nie był bynajmniej natłok turystów a jezioro
położone kilkadziesiąt metrów poniżej twierdzy. Bierzemy lekki prysznic, korzystamy
trochę ze słońca - które akurat się pojawiło - i jedziemy szukać noclegu.
Namiastka biesiady...
Jadąc dalej na Tbilisi zaczepiamy pewnego gościa bez koszulki, który akurat
wychodził ze swojej posesji. Po szybkim wyjaśnieniu i standardowej gadce z
namiotem, dostajemy pozwolenie na nocleg. Pozwolenie nie tyle na rozbicie namiotu,
ale na spanie w domu. Czyli standardowo. Początkowo właściciel i jego synowie -
bardziej niż nami - zainteresowani są montowaniem nowej satelity. My korzystamy z
chwili spokoju, rozpakowujemy się, planujemy dalszą drogę i bierzemy prysznic (bo
przecież dwie kąpiele na dzień jeszcze nikomu nie zaszkodziły). Później przychodzi
sąsiad gospodarza ze swoją małżonką w ciąży i małą córeczką. Coś tam oglądają
przy naszych rowerach, pytają z zainteresowaniem o różne części, rozprawiają po
swojemu i na koniec śmieją nie wiadomo z czego. Nie wiem czy ze mnie, z Piotrka, z
naszej śmiesznej, rowerowej opalenizny, dziwnych zainteresowań, czy z licznika,
który akurat im pokazywałem. Nie mogę ich rozgryźć. Może ze wszystkiego po
trochu, albo też bez specjalnego powodu. Warunki w jakich żyją ci ludzie są fatalne i
naprawdę godne pożałowania. Pracy nie ma, a jak się coś znajdzie to tylko co jakiś
czas, dorywczo. Niewielu ludzi pracuje gdzieś na stałe, a już na pewno nie na wsi.
Wychodek stoi w najwyższym punkcie posesji, dom odrapany - sprawia wrażenie
niedokończonego, a po placu gonią się psy. Wszystko to sprawia dość
przygnębiające wrażenie. Jednak dla kontrastu, przed samą bramą stoi GMC Jimmy
– amerykański SUV - palący jak mówi właściciel - 15 litrów na 100 kilometrów. Stoi
tak i marnieje, bo właściciela nie stać na paliwo. Nawet nie chce mi się tego
komentować...
Wracając do biesiadowania i toastów...
Podczas biesiady zawsze jest tzw. mistrz ceremonii (Tamada). Podobno - bo jak już
pisałem nie mieliśmy okazji pobiesiadować typowo po Gruzińsku. Jest to taka osoba
(zazwyczaj głowa rodziny), która odpowiedzialna jest za przebieg i porządek całej
biesiady. To on często narzuca tematy do dyskusji, udziela głosu i dyktuje
częstotliwość wychylania kolejnych szklanic z winem. Są podobno nawet eksperci od
wznoszenia toastów, którzy opanowali tę sztukę do perfekcji. Zapraszani są na
ważne ceremonie, aby wygłaszać długie, wyniosłe i nierzadko poetyckie toasty. Ci
fachowcy zdolni są przez kilkanaście minut rozprawiać o przyjaźni, życiu czy
ukochanej Gruzji. Poruszać tematy braterstwa, jedności i przyjaźni panującej
pomiędzy biesiadnikami.
Wielkim pechem jest, że w Europie nie mamy takich zwyczajów - a jeśli nawet kiedyś
były - to już dawno zanikły. Nasze wymuszone toasty zostały skrócone do
niezbędnego minimum, a ich znaczenie zostało zredukowane do przerywnika
pomiędzy kolejnymi kieliszkami wódki. Zepchnięte na daleki, mało znaczący plan. Z
pewnością nasi weselni wodzirejowi nie zdobyliby tutaj uznania ze swoim - "zdrowie
wasze w gardła nasze".
Dostaliśmy skromną kolację. Do podręcznikowej biesiady było daleko, ale i tak była
milion razy lepsza niż tradycyjny makaron. Kiedy zjedliśmy pomidory, mielonkę i
kartoszki (bardzo popularne tutaj podpiekane ziemniaki), przysiadł się do nas wesoły
sąsiad(przy stole po lewej), wcześniej odprowadziwszy żonę i córkę do domu.
Gospodarz wyjął schłodzony galon z winem, postawił każdemu po szklance i wypełnił
je po same brzegi. Jako, że nasz rosyjski jest nie najlepszej jakości a praktyki we
wznoszeniu toastów minimalne, zostawiamy głos gospodarzowi. Pijemy za naszą
nową przyjaźń, nasze kraje i powodzenie podróży. Potem sąsiad wygłasza dłuższy,
kilku zdaniowy monolog po Gruzińsku, bo jak twierdzi, po Rosyjsku by nie podołał.
Wywód był zdecydowanie o czymś ważnym, ponieważ sam rozmówca mocno się
zamyślił. Zawiesił wzrok na ścianie, chwilę pomilczał i nakazał wychylić szklankę.
Między kolejnymi toastami dowiadujemy się też, że żona gospodarza niestety go
opuściła, panowie rosyjskiego nauczyli się w armii, a gruziński wojskowy zarabia 800
lari - czyli ponad trzy razy więcej niż średnia pensja w kraju...
Ostatni toast wygłoszony także przez sąsiada był już po rusku. Toast był za jego
syna, który miał się niebawem narodzić. Gospodarz jednak szybko skarcił
przemówienie, mówiąc że przecież nie zna on płci dziecka – wyśmiewając przy tym
całe jego expose. Mimo tego życzymy mu upragnionego syna i postanawiamy iść już
spać. Wszak jutro trzeba znowu pedałować.
Turcja – najmniej przyjazny kraj świata.
Jadąc w wschodniej części Turcji trzeba nastawić się na częste bazy wojskowe,
strażnice i patrole. Stacjonują tu ogromne ilości wojska strzegące granic, nierzadko
mijają nas wozy opancerzone, całe kolumny jadące w stronę pogranicza turecko-
syryjskiego, a nad głowami przelatują helikoptery. Częste kontrole paszportów i
bagaży nie robią z czasem na nas większego wrażenia. Z pokorą i należytą
cierpliwością pokazujemy dokumenty kolejnym mundurowym. Będzie trochę
marudzenia, ale nic na to nie poradzę, wińcie za to nie mnie, a…
...przebrzydłe tureckie bachory.
Pierwsze zderzenie z Turcją było paskudne i z pewnością miało ogromny wpływ na
ogólną opinię o tym kraju. Po blisko pięciu tygodniach gruzińsko-ormiańsko-irańsko-
irackiej sielanki, gdzie ludzie byli tak niesamowici, uśmiechnięci, a dzieciaki
kulturalne, poukładane i grzeczne, wjeżdżamy do Turcji. Jeszcze wczoraj, 200
metrów za przejściem granicznym jesteśmy witani kamieniami, przelatującymi kilka
metrów obok naszych głów i jakimiś bliżej niezrozumiałymi wrzaskami. Ignorujemy to,
pozdrawiamy środkowym palcem i z myślą, że to złe dobrego początki, jedziemy
dalej. Niestety im głębiej, tym okazało się być gorzej. Ledwo spakowaliśmy namioty,
zjedliśmy niesłychanie paskudny wczorajszy makaron i pojechaliśmy dalej na
północ, z drugiej strony drogi, ze skarpy zbiega około 12-letni smarkacz, który dzierży
w dłoni kamień wielkości swojej głowy. Szkodnik ledwo co potrafi go unieść, nie
mówiąc już o rzuceniu. Odezwała się we mnie natura nauczyciela, staję, zaglądam
głęboko w oczy, mam nadzieję jakoś go poinformować, że źle robi, że może zrobić
komuś krzywdę. Sukces. Z wyraźnym smutkiem w oczach, pod coraz większym
naciskiem z mojej strony, kamień wylądował w rowie. Nic to jednak nie dało, bo kiedy
odjeżdżaliśmy gamoń jeden szybko nazbierał garść nowych, mniejszych kamieni i
biegnąc za nami ciskał całymi seriami, byle tylko odbić sobie stratę tego zacnego,
pokaźnego kawałka skały, który z takim trudem znosił ze skarpy.
Zmieniamy diametralnie nastawienie i od tej chwili ogniem odpowiadamy na ogień.
Koszulki rowerowe mają takie bajeranckie kieszenie z tyłu, które są dość pojemne.
Zmieści się cała garść kamieni, a jak nie wystarczy to mamy jeszcze gaz pieprzowy i
pompkę pod ręką. Jeśli rodzice nie potrafią nauczyć smarkaczy jak się zachować to
my to zrobimy. Taki przynajmniej był plan, a z planami wiadomo jak często jest.
Bywa, że dzieciaki widząc nas nadjeżdżających zza zakrętu, naprędce zaczynają się
zbroić i z bezpiecznej dla nich odległości starają się trafić, a widząc kontratak stają
się jeszcze bardziej nakręcone do walki, wyraźnie się przy tym bawiąc. Żeby nie było,
próbuję je jakoś zrozumieć! Siedzą tak na krawężniku, często sprzedają na poboczu
owoce albo w ogóle nic nie robią, aż tu nagle po 5 godzinach totalnej nudy
nadjeżdżają jacyś kosmici na rowerach. Całe szczęście, że mają dość mocno
rozregulowane celowniki i mało który kamień dochodzi celu.
Miarka się przebrała, kiedy kolejny raz grupka trojga podrostków czeka kilkaset
metrów przed nami i tylko czeka na ten moment, aż ich miniemy, żeby pozbyć się
tego co to zdążyli nazbierać chwilę temu. Zatrzymujemy się jednak i wyciągamy gaz,
wyraźnie prowokując ich, żeby tylko podeszli. Zgodnie z zasadą – agresja rodzi
agresję – najstarszy, na oko 13-letni, pobiegł na swój stragan z melonami, skąd
wraca z kilkucentymetrowym nożem, wyraźnie sugerując, że chcą zrobić nam
krzywdę. Nie dając wciągnąć się w potyczkę, odpuszczamy. Mam dodatkowo w
pamięci opowiadania innego rowerzysty, co to po małym rękoczynie znalazł się w
szpitalu, bo z pomocą przybiegła męska część rodziny. Nie ma co. Tak właśnie rodzą
się uprzedzenia, od których staram się zawsze jakoś stronić. Zgodnie jednak
przyznajemy, że na tę chwilę Turcja to najgorszy kraj w jakim mieliśmy okazję być…
Co ciekawe, jeśli w pobliżu pojawiają się dorośli, dzieciaki od razu pokornieją,
chowają noże, kamienie, ładnie się uśmiechają i przytakują z grzecznością. Jadąc
wzdłuż syryjskiej granicy, po kilkunastu kilometrach i dopiero co pokonanym długim
podjeździe, zostajemy z drogi zaproszeni na obiad. Początkowo widząc całą chmarę
dzieci plączących się na posesji odruchowo mocniej przyciskamy na pedały, jednak
kiedy okrzyki dorosłych zachęcających nas coraz bardziej do zawrócenia nie ustają,
postanawiamy jednak odbić z drogi. Panowie okazali się być całkiem sympatyczni,
obiad zaś wyborny. Każdy dostał po sałatce, górze ryżu i jeszcze większej ilości
mięsa. Dzieciaki zaś obserwujące nas z bezpiecznej odległości usługiwały na każde
skinienie starszyzny. Grzecznie nalewają herbatki, proszą, dziękują, pełna kulturka!
Szkoda, że takim szacunkiem nie cieszą się też dorośli zza granicy. Ładnie
dziękujemy panom, a odjeżdżając upewniamy się tylko czy aby nie lecą w naszą
stronę jakieś kamienie na pożegnanie.
Święty spokój...
W dalszym ciągu rozbici, jednak z pełnymi żołądkami, dojeżdżamy do Şırnak. Mam
nadzieję kupić sobie tam wreszcie piwko, jednak jak się okazuje nasza trasa wcale
nie biegnie przez miasto, a kilka kilometrów przed nim odbija na zachód. Problem w
tym, że miasto znajduje się na dość pokaźnej górze, a Piotrek za żadne skarby
świata nie chce jechać ze mną szukać monopolowego, bo jak twierdzi bez sensu tak
wjeżdżać i się wracać, a poza tym zaczynają boleć go kolana. Dogadujemy się, że ja
pojadę pod górę, a Piotrek poczeka gdzieś tam po drodze i jeśli on znajdzie jakiś
sklep, pośle mi sygnał i wtedy wrócę. Meczę się niemiłosiernie z tą górą. Z oddali
podjazd wygląda nie tak źle, jednak kiedy po 20 minutach ciągłego podjeżdżania nie
jestem nawet w połowie drogi, postanawiam zawrócić. Rzucam okiem na telefon, a
tam nie jeden, a dziesięć sygnałów od Piotrka! Zjeżdżam czym prędzej, odbijam na
skrzyżowaniu, na którym się rozstaliśmy, a tam sklep. Zaledwie kilkaset metrów od
skrzyżowania przy którym się rozstaliśmy. Cena jest jednak tak zaporowa, że dla
zasady bojkotuję zakupy. Momentalnie przeszedł mi smak, rozgoryczenie, irytacja i
fatalne samopoczucie nawarstwiające się od samego rana, osiągnęło już limit. Kto to
widział, piwo w cenie 9zł za 0.5litra.
Chwilę potem postanawiamy szukać noclegu na dziko. Nawet Piotrek, który zawsze
pierwszy proponuje nocleg na gospodarza, dzisiaj odpuszcza, powtarzając pod
nosem - co do cholery z tą Turcją?! Odbijając z kilkukilometrowego, nudnego i
ciężkiego podjazdu znajdujemy całkiem ciekawe miejsce. Zaraz obok drogi, ale tak
osłonięte ogromnymi głazami, że z pewnością nas nie widać. Widok cudowny,
zachód słońca stopniowo rozpala okolicę. Zdecydowanie najfajniejszy akcent tego
dnia. Wszystkie sąsiednie wzgórza obsadzone są wieżyczkami wojskowymi, ale na
szczęście nikt nas nie zauważył i żadnej wizyty mundurowych nie uświadczyliśmy.
Jemy ponownie makaron z tuńczykiem, gotujemy całą menażkę herbaty i z nadzieją
na lepsze jutro zamykamy się w namiotach.
Białoruskie pozory normalnego życia.
- Dyktatura? Jaka to u nas dyktatura?! Wszyscy w zdrowiu żyją, jedzą, oddychają.
Sytuacja jest stabilna - życie na Białorusi jest takie same jak u was w Polszy! Sami
zresztą zobaczycie! - przekonuje nas młody stażysta na przejściu granicznym, który
wydelegowany przez jakiegoś starszego rangą jegomościa odprowadza nas do
kolejnych bramek. Zmieniając temat ciągnie dalej:
Fani hokeja? Na jaki mecz to jedziecie? Na rowerach do Mińska? Specjalnie na
mistrzostwa świata w hokeju!? Niebywałe! W tym momencie przypomniałem sobie,
że właściwie nie pamiętam na jaki to mecz jadę i nie chcąc popełnić gafy udaję, że
nie zrozumiałem jego rosyjsko-angielskiego miksu. Bilety przecież potrzebne są mi
do bezwizowego wjazdu na teren Białorusi, kto by pomyślał, że mimochodem czy to
podstępnie, czy raczej z czystej ciekawości zapytany zostanę o to jakiej drużynie
kibicuję. Dania-Szwecja! Szwecja musi wygrać!- wykrzykuje Marzenka, ratując mnie
z opresji. Stażysta się uśmiecha, kiwa z uznaniem głową i pokazuje kierunek do
ostatniej już, solidnej, stalowej bramy - za którą czeka nas Białoruś.
Na początek wjeżdżamy do Grodna - najbardziej polskiego, ze wszystkich
białoruskich miast - gdzie żyje blisko 80.000 ludzi polskiego pochodzenia.
Na środku, zaraz przy wielkim futurystycznym gmachu teatru dramatycznego, na
wysokim, kamiennym podeście stoi czołg. Lufa wycelowana w stronę Polski, jakby
sugerując gotowość do obrony suwerenności tej niegdyś nieoficjalnej stolicy
Rzeczypospolitej.
Miasto na pierwszy rzut oka ładne, zadbane. Trawniki przystrzyżone, chodniki
zamiecione, gdzie okiem sięgnąć dostojne katedry, kościoły i cerkwie. Plac Lenina z
pomnikiem światowego przywódcy proletariatu także ładnie obsadzony kwiatami. To
ma być ta biedna Białoruś? Tak wygląda dyktatura?!
"Sytuacja jest stabilna"
Porządek, stabilizacja i równowaga są najczęściej wytaczanymi argumentami
aparatu władzy przeciwko wszelakim zarzutom dotyczącym dyktatury i nieudolnego
prowadzenia państwem. Przecież nie ma wojny, nikt nie cierpi, wszyscy jakoś żyją.
Przecież Łukaszenko dba o swoich ludzi, jest spokojnie, bezpiecznie i
bezproblemowo. W innych krajach dziurawe drogi, brudne miasta, bezrobocie i
protesty - na Białorusi zaś porządek i równowaga. Gdzie ta dyktatura? Ludzie żyją
biednie, często na granicy minimum socjalnego, ale jakoś żyją. Władzy to wystarcza,
żeby tak szczycić się stabilizacją kraju.
"Nam takiej gwałtownej demokracji nie trzeba. Nam potrzeba demokracji, w której
człowiek pracuje, dostaje jakąkolwiek zapłatę, żeby chlebka kupić, mleczka,
śmietany, twarożku, czasami kawałeczek mięska, żeby nakarmić dzieci. No, ale
dziecko dużo mięska nie zje." - Powiedział swego czasu Łukaszenko.
Złudne wrażenie
Te wszystkie zamiecione place, kwiatki, ład i porządek. Administracja jest świadoma
pierwszego wrażenia jakie wywiera Białoruś na turyście i co rusz Łukaszenko w
swoich kwiecistych przemówieniach zaprasza zachodni świat do siebie, aby
podziwiali jego kwitnący i żyjący w dobrobycie kraj. Wszystko to robione na pokaz,
całkiem skutecznie maskuje zarówno faktyczną sytuację kraju jak i samych ludzi.
Korupcja ma się nad wyraz dobrze, niereformowana gospodarka Białorusi jest w
stanie tragicznym, a przy życiu trzymają ją tylko i wyłącznie miliardowe zagraniczne
kredyty i inne dotacje ze strony Rosji. Kreml w zamian za lojalność Łukaszenki
sprzedaje po zaniżonej cenie Białorusi ropę, która przerabiana jest na paliwo i
sprzedawana już po normalnych cenach zachodowi. Mowa tutaj o miliardach dolarów
zysku rocznie. Dzięki temu białoruska gospodarka jakoś funkcjonuje. Aż strach
pomyśleć, co się stanie kiedy skończy się ta specyficzna rosyjsko-białoruska
przyjaźń.
Na Białorusi ponad 80% wszystkich przedsiębiorstw jest w rękach państwa. Zaledwie
kilka procent to biznesy prywatne. Jeśli na Białorusi jakiś zakład jest niewydolny i
przynosi straty, to zamiast takowy kołchoz czy inne przedsiębiorstwo zamknąć,
zmusza się dobrze prosperujące firmy do wspierania finansowo tych słabych. Firmy
takie nie mają wyjścia i jeśli chcą istnieć, to muszą się zgodzić. I tak przedsiębiorstwa
gazowe przymuszane są do opieki finansowej nad przynoszącą straty fabryką, zaś
największy białoruski bank - Biełaruśbank pompuje grube miliony w trzy upadające
zakłady rolne.
Co najmniej abstrakcyjne było też postanowienie Łukaszenki wobec przedsiębiorstwa
Borysewdrew - zajmującego się produkcją mebli. Kiedy wieloletnie dotacje
upadającej fabryki nie przynosiły zamierzonych efektów, płace spadały, a pracownicy
zakładu masowo zaczęli się zwalniać - ten postanowił, że... zabrania się ludziom
zwalniać. Pod groźbą więzienia.
Lepiej wiemy co masz myśleć!
Jakby na to wszystko nie patrzeć dyktatura ma się dobrze i raczej nie zapowiada się
na jej rychły koniec. Nad tym co mają myśleć Białorusini czuwają oczywiście
specjalne służby ideologiczne. Indoktrynują one społeczeństwo, aby to żyło w
przekonaniu, że u siebie w kraju jest dobrze i stabilnie, a poza jego granicami same
problemy i niesprawiedliwości. Systematycznie czy to w miejscach pracy, czy na
uczelniach organizowane są posiedzenia, gdzie odpowiedni urzędnicy przedstawiają
ludziom Białoruś jako świetnie rozwijający się kraj, zaś samego prezydenta jako ojca
wszelakich powodzeń. Dział do wpajania ideologi narodowi wykorzystuje oczywiście
reżimowe media w postaci gazet, radia i telewizji.
Inwestuje się także ogromne pieniądze w internet, lecz w tym medium triumfy święcą
alternatywne, antyreżimowe strony internetowe takie jak charter97.org, z którymi
Łukaszenko niewiele jest w stanie zrobić. Być może w internecie jest nadzieja na
obalenie dyktatury? Może tutaj jest początek końca państwa Łukaszenki? Oby.
Następne wpisy z Białorusi niebawem. Podczas pisania wspierałem się o książkę
"System Białoruś" autorstwa Andrzeja Poczobuta, którą serdecznie polecam.
Przedstawia ona w całkiem przystępny sposób drogę Łukaszenki do władzy i bardzo
obrazowo opisuje cały ten chory białoruski system. Obrazek Łukaszenki-hokeisty
pochodzi ze strony charter97.
1. Dobrze wiedzieć. Ciekawe fakty.
Demokracja po Amerykańsku. Czyli jak obala się rządy.
Demokracja jest uważana za najlepszy ustrój polityczny. Przeprowadzane są wybory,
referenda, ludzie decydują kto ma nimi rządzić, wola większości jest szanowana.
Brzmi znajomo? Nie zawsze jest tak pięknie jak chcielibyśmy w to wierzyć. Na
przestrzeni ostatnich dziesięcioleci miało miejsce mnóstwo tajnych operacji,
prowokacji i zaaranżowanych rewolt, do których po czasie przyznali się Amerykanie.
Nie chodzi tutaj przynajmniej o popularną ostatnimi czasy Ukrainę - chociaż kto wie
jacy ludzie stoją tak naprawdę za wydarzeniami na Majdanie.
„Świat się zmienia. Dawne szczytne ideały tracą na szlachetności.” – D. Eisenhower
Zapraszam tymczasem do Iranu lat pięćdziesiątych. Opowieść ta ma dwóch
głównych bohaterów, a jej przebieg mógłby być scenariuszem do kolejnego filmu o
przygodach agenta Jamsa Bonda. Cała historia dzieje się jeszcze w nie tak odległych
latach 1951-1953, a pierwszym bohaterem jest demokratycznie wybrany premier
Iranu Mohammad Mossadek. Mossadek to charyzmatyczny i szanowany przez naród
polityk, doktor prawa, urodzony przywódca, a przede wszystkim zwolennik
nacjonalizacji złóż irańskiej ropy naftowej. Przekonywał on, że irańska ropa należy
do narodu, a poprzedni rządzący podpisując umowy z brytyjskim koncernem,
najzwyczajniej w świecie wyprzedają dobro narodu. Miał czelność podważyć
ważność umów handlowych narzuconych przez Brytyjczyków, domagać się
renegocjacji niesprawiedliwych kontraktów i zwrotu złóż ropy narodowi irańskiemu.
Pamiętajmy, że Iran ma potężne złoża ropy naftowej (4 miejsce na świecie), stawka
była więc ogromna, a imperium Brytyjskie, przez niespełna 50 lat zagrabiało aż 86%
zysków z wydobycia. Teraz, po ponad 60 latach od tamtych wydarzeń, brzmi to jak
najbardziej sensownie i logicznie, nieprawdaż? Czasy były jednak zgoła inne. Górę
wzięła kolonialna mentalność Brytyjczyków, a cały Zachód solidarnie z Imperium
Brytyjskim zaczął bojkotować irańską ropę. Brytyjski rząd nauczony tylko brać i łupić,
po długich latach budowania swojego imperium w oparciu o wyzysk kolejnych krajów,
nie mógł pogodzić się z myślą, że jakiś tam Mossadek targnął się na ich własność.
Rzecz niewyobrażalna.
Kasa musi się zgadzać.
Mossadek wybrany przez TIME jak na ironię człowiekiem roku 1951, szczerze liczył
na poparcie swoich działań przez Amerykanów. Pisał bez ustanku kolejne listy do
prezydenta USA - Eisenhowera, jednak tamten zamiast pomóc, szybko zaczął go
podejrzewać komunizm, a jak wiadomo komunizm był w tamtych czasach wrogiem
numer jeden zachodu. Mossadek zaproponował także Brytyjczykom podział zysków
po połowie, jednak ci ani myśleli o jakiejkolwiek ugodzie. Brytyjczycy próbowali
wszystkiego, żeby tylko wymusić zmianę decyzji na irańskim premierze. Próbowali
blokady ekonomicznej Iranu, embarga, gróźb, przekupienia irańskich
parlamentarzystów, a nawet skierowali sprawę do Międzynarodowego Trybunału
Sprawiedliwości w Hadze. Kiedy trybunał nie nakazał Iranowi reprywatyzacji
przemysłu naftowego, Brytyjczycy w swojej bezradności zwróciło się o pomoc do
Amerykańskiego prezydenta Eisenhowera.
W tym momencie, wraz ze swoją wizją demokracji, na scenę wkracza drugi główny
aktor – Stany Zjednoczone Ameryki. Niedługo myśląc, Eisenhower zlecił CIA
obalenie nowo powstałego, demokratycznie wybranego irańskiego rządu,
wyznaczając do tego niełatwego zadania wnuka byłego prezydenta USA – agenta
Kermita Roosevelta. Przybył on do Teheranu w sierpniu 1953 roku i zaszywszy się w
amerykańskiej ambasadzie w Teheranie, w trybie natychmiastowym zabrał się do
roboty.
Jak się obala rząd?
Dysponując gigantycznymi sumami pieniędzy, zaczął od przekupienia wojskowych,
parlamentarzystów i redaktorów naczelnych teherańskich gazet, które codziennie i
bez ustanku zaczęły szkalować premiera Mossadeka. Założył sobie za cel
pogrążenie stolicy Iranu w chaosie, aby ludzie uznali, że premier nie panuje nad
sytuacją. Następnie skontaktował się z przestępczym światkiem Teheranu, któremu
zapłacił za napadanie na ludzi, prowokowanie zamieszek, niszczenia witryn
sklepowych i ostrzeliwanie meczetów - wznosząc przy tym okrzyki wychwalające
Mossadeka. Kiedy grupa przestępców-demonstrantów zaczynała sobie poczynać
coraz śmielej i posuwać do coraz większych aktów wandalizmu, Kermit Roosevelt
opłacił inną grupę przestępczą, nasyłając ją na tą „sympatyzującą” z premierem.
Zamieszki ogarnęły cały Teheran.
W dalszej części, Kermit wciągnął do gry Rezę Pahlaviego obecnie panującego
szacha Iranu (irański odpowiednik króla), którym nad wyraz łatwo było manipulować.
Jego stanowisko niewiele miało wspólnego z rządzeniem i było czymś w rodzaju
brytyjskiego modelu: „król panuje, ale nie rządzi”. Po objęciu władzy miał on ogłosić
jednak dekret pozbawiający Mossadeka posady premiera. Pahlavi miał jednak słaby
charakter, był bardzo bojaźliwy i sam przyznał, że boi się brać udział w zamachu
stanu. Dopiero po długich naciskach ze strony Kermita Roosevelta - Pahlavi się
zgodził.
Plan przewidywał otoczenie domu premiera wojskiem i wręczenie mu podpisanego
przez Pahlaviego dekretu pozbawiającego Mossadeka stanowiska premiera.
Wszyscy wiedzieli jednak, że taki dekret może wydać tylko parlament. Był to jedynie
taki "oficjalny wstęp" do zbrojnej interwencji i aresztowania premiera. Stary
Mossadek zwietrzył jednak spisek odpowiednio wcześnie i kiedy wojsko zapukało do
jego drzwi, dzięk odpowiedniej ilości lojalnych sobie wojskowych aresztował
konspiratorów. Następnego dnia radio podało, że został udaremniony brytyjski
zamach stanu, wszyscy odetchnęli z ulgą, a przestraszony całą sytuacją Reza
Pahlavi uciekł za granicę.
Ostatnia szansa - ostatnie uderzenie.
Plan spalił na panewce i CIA nakazało Rooseveltowi powrót do kraju. Ten jednak
miał jeszcze kilka asów w rękawie. Przez kolejne kilka dni, opłacając coraz więcej
grup przestępczych i nasyłając je kolejno na siebie, pogrążał Teheran w jeszcze
większym chaosie. Następnie poprzez amerykańskiego ambasadora urzędującego w
tym samym budynku co on sam, przekazał Mossadekowi informację, że jeśli nie
zaprowadzi on porządku w mieście, Stany Zjednoczone przestaną uznawać go za
premiera. Mossadek uległ presji, poprosił swoich zwolenników o zaprzestanie
protestów i powrót do domów, po czym wprowadził stan wojenny. Zwolennicy
Mossadeka posłuchali jego próśb, a na to tylko czekał cwany Kermit. Wcześniej
opłaceni przez niego wojskowi, dzięki wprowadzeniu stanu wojennego uzyskali
dostęp do broni i zamiast zaprowadzić porządek w Teheranie, użyli jej do…
otoczenia i zaatakowania rezydencji premiera. Walka byłą wyjątkowo nierówna,
obrońcy szybko pouciekali, rezydencję rozgrabiono, a sam Mossadek został
uwięziony. Na premiera został mianowany niejaki generał Zahedi, a zza granicy
wrócił bojaźliwy Reza Pahlavi, obejmując ponownie stanowisko szacha Iranu. Obaj
lojalni, oddani i posłuszni wobec USA. Mosadek:
Po udanej operacji rozochocony powodzeniem amerykański rząd, na przestrzeni
kilkudziesięciu kolejnych lat z powodzeniem organizował szereg tym podobnych
spisków i rewolucji, mających na celu obalenie rządu i obsadzenie na stanowisku
przychylnych sobie ludzi. Rok później podobny przewrót został zorganizowany w
Gwatemali, a w dalszych latach na Kubie, w Iraku (obsadzając na stanowisku
Saddama Husajna), Wietnamie, Angoli, Dominikanie, Nikaragui, Chile i kto wie czy
nie na ukraińskim Majdanie...
źródła:
1. Szachinszach - R. Kapuściński.
2. Obalanie Mossadeka
3. http://youtu.be/r1L_rv97r4M
Szyizm w Iranie. Skąd się wziął?
Zanim Iran stał się w pełni krajem islamskim, przez długie stulecia jego główną religią
był Zoroastryzm, którego początek miał miejsce już 1000 lat przed Chrystusem. Ba!
Religioznawcy twierdzą, że to właśnie Zoroastryzm (lub też nazywany
Zaratusztrianizmem) miał wpływ na Judaizm, Chrześcijaństwo i Islam, które właśnie z
tej niegdyś państwowej religii Iranu zaczerpnęły pomysł na sąd ostateczny, piekło,
niebo i chociażby powtórne przyjście mesjasza. Było to główne wyznanie Persów aż
do wieku VII naszej ery, kiedy to swoje podboje zaczynali Arabowie, krzewiąc w
regionie nową religię - Islam. Współcześnie zoroastrian jest mniej niż 1% i żyją oni
głównie w centralnym Iranie, w okolicach pustynnego miasta Jazd - gdzie także
dojechaliśmy i nawet spaliśmy w świątyni Zoroastrian.
Jednak wracając do Islamu. Jak pewnie wiecie muzułmanów dzieli się na Sunnitów i
Szyitów. Arabscy najeźdźcy byli sunnitami i wiarę w takiej odmianie narzucali
podbijanym terenom. Jednak coś poszło nie tak w przypadku Iranu, ponieważ po ich
podboju kraj stał się w większości… szyicki. Jak to się stało?
Sunnizm vs Szyizm.
W Iranie aktualnie 90% wszystkich muzułmanów to szyici i obok Azerbejdżanu i Iraku
jest to jedyny kraj na świecie gdzie ten odłam stanowi większość. Więc skąd wzięli
się ci szyici?
Pech chciał, że prorok Mahomet nie zostawił żadnego potomka płci męskiej ani nie
wyznaczył swojego następcy. Właśnie wtedy zaczął się ten swoisty rozłam w Islamie.
Będący w mniejszości szyici utrzymują, że jedynym prawowitym kalifem - czyli
następcą Mahometa - jest jego zięć Ali (Szi’a Ali - stronnictwo Alego - stąd nazwa
szyita), natomiast w ogromnej większości sunnici (90%), po śmierci Mahometa na
następców wybierają kolejnych trzech kalifów Abu Bakra, Umara i Utmana i jakoś
nie bardzo przejmując się głosami szyitów. Co prawda po śmierci ostatniego
sunnickiego kalifa Utmana, Alemu udaje się uzyskać kalifat, ale jego władza nie trwa
zbyt długo, ponieważ szybko zostaje zamordowany przez zamachowca. Także
dwóch synów Alego, którzy mogliby po nim przejąć władzę bezpotomnie traci życie i
tym samym szyici bezpowrotnie tracą szanse na zdobycie władzy. Od tego momentu
zaczynają się prześladowania Szyitów, którzy przechodzą do opozycji i zmuszeni są
uciekać z dala od ośrodka władzy sunnitów. Tak się składa, że po długiej tułaczce
docierają w końcu do zoroastryckiego Iranu, gdzie nową wiarę zaczynają szerzyć
wspomniani wcześniej sunniccy Arabowie. Irańczycy bardzo nie chcą przyjąć
narzucanej im przez okupanta wiary, ale poniekąd nie mają wyjścia. Chytrze
postanawiają zagrać na nosie Arabom i pomimo wydawałoby się beznadziejnej
sytuacji postawić na swoim.
"Dowiadują się teraz, że ci szyici to także muzułmanie, w dodatku (jak sami twierdzą)
jedyni prawowici muzułmanie, jedyni nosiciele czystej wiary, za którą gotowi są
oddać życie. No dobrze, pytają Irańczycy, a ci wasi bracia Arabowie, którzy nas
podbili? Bracia? wykrzykują z oburzeniem szyici, toż to przecież sunnici, uzurpatorzy,
nasi prześladowcy. Zamordowali Alego i zagarnęli władzę. Nie, my ich nie uznajemy.
Jesteśmy w opozycji! To oświadczenie bosonogich przybyszów naprowadza myśl
Irańczyków na bardzo ważny trop. Aha, to znaczy można być muzułmaninem, ale
niekoniecznie muzułmaninem reżimowym. Co więcej, z tego, co mówią, wynika, że
można być muzułmaninem opozycyjnym! I że wtedy nawet jest się muzułmaninem
lepszym! Podobają im się ci biedni i pokrzywdzeni szyici. Irańczycy w tym czasie też
są biedni i czują się pokrzywdzeni. Są zrujnowani przez wojnę i w ich kraju rządzi
najeźdźca. Szybko więc znajdują język z wygnańcami, którzy szukają tu schronienia i
liczą na gościnę, zaczynają wsłuchiwać się w ich kaznodziejów i na koniec
przyjmować ich wiarę.
I tak też postępują wówczas, kiedy zostali podbici przez Arabów. Chcecie mieć islam,
mówią do swoich okupantów, będziecie mieć islam, ale w naszej narodowej formie, w
niepodległym, zbuntowanym wydaniu. Będzie to wiara, ale wiara irańska, w której
wyrazi się nasz duch, nasza kultura i nasza niezależność. Ta filozofia leży u podstaw
decyzji Irańczyków, kiedy przyjmują islam. Przyjmują go, ale w szyickiej odmianie,
która w tym czasie jest wiarą pokrzywdzonych i pokonanych, jest narzędziem
kontestacji i oporu, ideologią niepokornych, którzy gotowi są cierpieć, ale nie
odstąpią od zasad, gdyż chcą zachować swoją odrębność i godność. Szyizm stanie
się dla Irańczyków nie tylko ich narodową religią, lecz również ich azylem i
schronieniem, formą narodowego przetrwania, a także – w odpowiednich momentach
– walki i wyzwolenia.”-Szachinszach, R. Kapuściński.
Żydzi mieszkający w… Iranie.
Pozornie tytuł może wydawać się nieco absurdalny. Gdzie w kraju tak wysoce
nietolerancyjnym może być miejsce dla innych religii, a już w ogóle dla
znienawidzonych Żydów? Przecież jeszcze nie tak dawno prezydent Ahmadineżad
zaprzeczał Holokaustowi i nawet zorganizował w 2006 roku konferencję w Teheranie
otwarcie negując zagładę Żydów. Społeczność żydowska w Iranie faktycznie
istnieje. Nasuwa się jednak pytanie – Jak się żyje żydom w kraju rzekomo tak bardzo
nienawistnym i antysemickim jak Iran? Wypada zaznaczyć, że sławna konferencja i
wyrażane opinie przez byłego prezydenta Iranu są jego prywatnym zdaniem, a nie
odzwierciedleniem nastrojów panujących w społeczeństwie. Żydzi w Iranie mieszkają
od wieków. Kiedy w 1979 roku tworzyła się Islamska Republika Iranu, aby choć
zachować pozory demokracji, władze musiały oficjalnie uznać niektóre mniejszości
religijne i w tym także Judaizm. Prawdę mówiąc, żydzi zamieszkiwali Iran już na
długo przed arabskim najazdem i przyjęciem przez Iran Islamu w wersji szyickiej. Co
prawda w historii Iranu zdarzały się większe migracje żydów z Iranu, ale nie miało to
związku z jakimiś znaczącymi prześladowaniami. Przykładowo, kiedy nastąpiła
rewolucja islamska 1979 roku Iran opuściło 80tyś żydów, ale powodem były bardziej
obawy o 'jutro', aniżeli jakieś represje czy szykany ze strony Persów. Zresztą w tym
samym czasie równolegle kraj opuściło aż 3 miliony muzułmanów, a Chomeini wydał
nawet prawo, nakazujące ochronę mniejszości religijnych - w tym żydów.
Kontrasty i paradoksy Iranu
Czasem aż ciężko to wszystko ogarnąć. Synagogi, szpitale, stowarzyszenia,
koszerne restauracje, szkoły hebrajskie swobodnie działają w teokratycznym
państwie muzułmańskim, ale rząd świętuje rocznicę wydania Protokołów Mędrców
Syjonu. Prezydent określa Holokaust jako „oszustwo i mistyfikację”, żydowski członek
parlamentu otwarcie i bez obaw go krytykuje, a państwowa telewizja emituje zaś
bardzo popularny i oparty na faktach serial „Zwrot o zero stopni” o irańskim
dyplomacie, który z tego samego Holokaustu wyratował tysiące żydów. Żydom wolno
wszystko z wyjątkiem popierania Izraela. Żydzi są równymi obywatelami, chyba że
akurat nie są. Irańskie władze blokują dostęp do internetowej wersji „New York Post”,
ale nie do „Jerusalem Post”. Niemal konieczne jest bycie Irańczykiem, aby to
zrozumieć i by żyć wygodnie irańskim życiem ze wszystkimi jego paradoksami.-
Demokracja Ajatollahów, H. Majd.
Jakie by nie były docierające do nas informacje o nietolerancji Iranu to faktem jest, że
żydzi od zawsze zajmowali w kraju wysokie stanowiska i jako mniejszość
wyznaniowa zawsze cieszyli się względnym szacunkiem zarówno społeczeństwa jak
i rządzących. Są oni na wskroś Persami, a jedyne co ich różni od prawdziwych
Irańczyków to język modlitwy. Nic więcej. W Teheranie działa aż 13 synagog, a w
całym kraju ilość żydów szacuje się na około 30.000 osób – co znaczy, że są oni
największą żydowską wspólnotą na bliskim wschodzie - zaraz po Izraelu rzecz jasna.
Mało tego. Od roku 1906, wraz z innymi mniejszościami religijnymi, żydzi mają
swojego przedstawiciela w parlamencie irańskim i nie jest to tylko pozór demokracji.
Dzięki jednemu z nich, niejakiemu Moris Mot’amedowi udało się przepchnąć u
prezydenta Chatamiego pozwolenie na wyjazd żydów do Izraela i bezpieczny z niego
powrót – co jeszcze nie tak dawno graniczyło z cudem. Żydzi mogą odwiedzić sobie
krewnych i święte dla siebie miejsca jak Jerozolimę czy Tyberiadę. Co najciekawsze
- wracają oni po odbytych pielgrzymkach do Iranu! I albo wychodzą z założenia, że
antysemityzm jest wszędzie – czy to w Iranie, Europie czy Izraelu - albo czują się
najzwyczajniej w świecie Irańczykami, częścią irańskiej kultury i po prostu jest im w
Iranie dobrze. To tutaj prowadzą od pokoleń proste, spokojne życie i tego właśnie
świadome jest społeczeństwo irańskie. Dla władzy zaś najważniejsze jest to, że
irańscy żydzi nie mają nic wspólnego z syjonizmem. Społeczeństwo zaś świetnie zna
różnicę pomiędzy antysyjonizmem i antysemityzmem, co jest bardzo ważne i chyba
kluczowe w tej sprawie. Wszyscy doskonale wiedzą, że państwo irańskie toleruje
żydów, ale już nie sam Izrael i jeśli ktoś otwarcie nie popiera Izraela, może w Iranie
żyć spokojnie.
Jak to powiedział wysoki rangą ajatollah Musawi Bodżnurdi – „Żydzi różnią się od
Izraelczyków i są w pełni chronieni przez Republikę Islamską. Do żydów nic nie
mamy. Tora jest dla nas świętą księgą, a my zaś sprzeciwiamy się jedynie Izraelowi.
Żydzi mogą żyć w Iranie w spokoju, są całkiem wolni, jeśli tylko nie popierają
syjonizmu i państwa Izrael. „
O propagandzie w mediach słów kilka...
Propaganda antyirańska ma się nad wyraz dobrze. Zachodnim rządom bardzo na
rękę jest przedstawianie Iranu jako kraju niebezpiecznego, nietolerancyjnego i
chcącego unicestwić żydów na wzór Holokaustu. Idzie za tym cała ogromna polityka,
duże pieniądze i wiele innych rzeczy, których nawet nie jestem w stanie ogarnąć. W
roku 2007 kamery całego świata zostały skierowane na Tel Awiw, gdzie przybyła
pewna grupa Irańczyków, którzy zdecydowali się wyemigrować do Izraela. Iran został
pokazany jako kraj prześladujący mniejszości religijne, gdzie chociażby zamyka się
żydowskie szkoły i zabrania się mówienia po hebrajsku – co było kompletną bzdurą i
kłamstwem. Taka informacja poszła w świat i wszystko byłoby fajnie, gdyby światła
dziennego nie ujrzał fakt, że pewne grupy związane z rządem Izraelskim najzwyklej
w świecie kupiły obywatelstwo tych ludzi w celach propagandowych za 10tyś
dolarów od osoby.
Na koniec mam jeszcze arcyciekawy filmik zrobiony przez pewnego żyda
mieszkającego w Izraelu. Cała kampania społeczna, której początek dał właśnie ten
film odbiła się niesamowitym echem w mediach. Było o tym w gazetach, telewizjach,
a na facebooku powstała strona o takiej samej nazwie co tytuł filmu, gdzie ludzie
chwalili się swoimi przyjaźniami irańsko-izraelskimi, pozowali do zdjęć trzymając
kartki z napisami : 'Iranians we love you' i wiele innych...
2. Praktyczne porady. Tanie podróżowanie.
Jak szukać darmowego noclegu w podróży?
Jedziesz gdzieś na dłużej i ogranicza cię studencki budżet? Od czasu do czasu
chciałbyś się przespać pod dachem, ale nie masz zbędnych 40zł na hostel? Ledwo
co uzbierałeś na plecak, śpiwór i karimatę, a na namiot zabrakło? Sytuacja nie jest
beznadziejna, wcale nie musisz rezygnować z wyjazdu! Istnieje sporo możliwości,
dzięki którym można zaoszczędzić dużo pieniędzy na spaniu w podróży, a nawet bez
większych problemów znaleźć darmowy nocleg! A więc co trzeba zrobić? Masz trzy
możliwości: Możliwość pierwsza – znajdź Internet!
Jeśli jesteś w jakimś dużym mieście, masz spore szanse na znalezienie dobrego,
darmowego noclegu. Udaj się do najbliższego McDonalda, połącz się ze światem i
zacznij poszukiwania. Istnieje mnóstwo stron internetowych mających na celu pomóc
znaleźć darmowy nocleg podczas podróży. Najpopularniejsze z nich:
CouchSurfing – Portal randkowy jak go nazywam od jakiegoś czasu. Wszyscy
znają, wszyscy lubią i jest to zdecydowanie najpopularniejsza tego typu strona. Ja
osobiście mam do niej mieszane uczucia, gdyż coraz bardziej robi się z niej coś
właśnie na wzór facebooka, gdzie ogromna część użytkowników rejestruje się dla
zabawy, nigdy nikogo nie przenocowała ani nie ma zamiaru, albo jeszcze lepiej -
szuka partnera na jedną noc. Trzeba się czasem nieźle napocić, żeby znaleźć jakiś
nocleg, ale zdecydowanie warto. www.couchsurfing.org
WarmShower – znakomity odpowiednik CS, jednak tylko dla podróżujących
rowerami. Dużo mniej członków, ale jak już się do kogoś napisze, to jest duża
szansa, że odzew będzie pozytywny. Używam najczęściej i jeszcze nigdy się nie
zawiodłem! www.warmshowers.org
Zarówno CS jak i WS Są do siebie bardzo podobne w obsłudze. Wystarczy się
zarejestrować, napisać kilka zdań o sobie i wrzucić jakieś zdjęcie. Następnie
wyszukujemy miasto, gdzie akurat zastała nas noc, podajemy czas przyjazdu i
wyszukiwarka zrobi resztę. Strony są bardzo intuicyjne i łatwe w obsłudze. Dalej
trzeba już tylko pisać bezpośrednio do ludzi i pytać o możliwość przenocowania. Nie
ma się czego bać.
Jest jeszcze kilka inny stron tego typu jak: Hospitality Club, Staydu, Global
Freeloader, Servas, beWelcom ale nie powalają one popularnością i swoim
rozmachem. Są, ale szczerze to nie wiem na ile działają i jaka jest szansa
znalezienia na nich dachu nad głową.
Godna polecenia jest także strona WorkaWay! Dość prężnie działający portal, na
którym można znaleźć ludzi oferujących nocleg i wyżywienie podróznym, za drobne
prace przy domu. Jakieś przycinanie drzewek, trawnika, odmalowanie altanki. Nigdy
jeszcze nie miałem okazji, ale wielu moich znajomych bardzo poleca!
Wskazówka 1: oczywiście lepiej jest załatwiać nocleg odpowiednio wcześnie, nawet
kilka tygodni przed wyjazdem, ale jeśli akurat potrzebujemy "na już" to strony te też
świetnie się sprawdzają.
Wskazówka 2: zwracaj uwagę na daty ostatniego logowania członków. Nie ma
większego sensu pisać do kogoś kto logował się ostatnio 34 tygodnie temu. Warto
też zwrócić uwagę na ilość osób, które już ich poleciły (references).
Dobrze jest mieć też na swoim koncie owe references od innych użytkowników
strony, dzięki czemu wzrasta twoja szansa na znalezienie jakiegoś kawałka podłogi.
Skąd potencjalny gospodarz ma wiedzieć, że może ci zaufać? Jeśli jednak masz
nowe konto i świeci ono pustkami, nie wszystko jest też stracone. Można trochę
oszukać. Poproś znajomego o pozytywną opinię o tobie. Niech skrobnie kilka linii,
napisze, że jesteś normalny, miły i nie chrapiesz.
Istnieje jeszcze jedna bardzo ciekawa opcja poszukiwania darmowych noclegów za
pomocą internetu: Facebookowa grupa o urokliwej nazwie: Jestem w dupie weź mnie
przekimaj. Grupa jest niestety TAJNA, dlatego link nie działa i jeśli ktoś chce się do
niej dostać musi mieć w niej znajomego. Tak zwane grupy szybkiego reagowania.
Jeśli miejsce, w którym jesteś jest dość popularne wśród autostopowiczów, masz
dużą szansę, że ktoś tam już spał, zna kogoś, kto ma wolną kanapę i przy dobrych
wiatrach poda ci numer telefonu czy też adres. Działa, sprawdzałem! Jeśli
podróżujesz po Polsce, szansa na znalezienie noclegu jest naprawdę ogromna.
Wystarczy prześledzić wpisy i przekonać się jak dużo ludzi znalazło nocleg. Na
samej górze grupy jest także przypięta bardzo opasła lista ludzi oferujących za
darmo"kawałek podłogi" na jedną noc.
Ostatnia ciekawa strona, dzięki której znaleźć możemy darmowy nocleg to Sleeping
in the Airports. Ogromna baza danych. Możemy znaleźć tam wszystkie lotniska
świata z dokładnym opisem czy i gdzie można spać na konkretnych terminalach.
Świetna sprawa! :)
Możliwość druga – znajdź dobrych ludzi! Czasem możesz mieć pecha i noc
zastanie cię gdzieś na jakiejś wsi, gdzie ciężko o spożywczy, a co o dopiero
darmowe wifi. Nic jednak straconego. Schemat działania jest bardzo prosty i
właściwie szerzej opisałem to już kiedyś we wpisie Noclegi na gospodarza. Po prostu
zagadujesz pierwszą lepszą osobę pracującą w ogródku i pytasz o możliwość
przespania się w jego garażu! Jeśli nie wyglądasz na kryminalistę jest duża szansa,
że dostaniesz zgodę, a być może trafi Ci się także jakaś herbata na kolację. Wyjaśnij
ładnie, że to tylko jedna noc, zaraz idziesz spać, nie będziesz psocił, a z samego
rana idziesz dalej. Dobrych ludzi jest mnóstwo, ludzie chcą pomagać, jednak czasem
nie wiedzą jak się do tego zabrać.
Możliwość trzecia – znajdź... pustostan. Wyglądasz jednak jak kryminalistka i w
nikim nie wzbudziłeś zaufania? To już skrajność, ale w dalszym ciągu nic straconego!
Jeśli nie jesteś akurat na kole podbiegunowym i masz pewność, że w nocy nie
zamarzniesz, rozejrzyj się za jakimś pustostanem. Najczęściej przechodząc ulicami
miasta nie zwraca się na takie miejsca uwagi, ale uwierz mi – są wszędzie, w
każdym mieście i to w nieprzeciętnych ilościach.
Mają one mnóstwo zalet: - Jest duże prawdopodobieństwo, że są one zadaszone,
więc w razie deszczu nie zmokniesz, a ściany uchronią jak coś przed wiatrem (jakie
to logiczne!). - Jesteś sam, więc nie musisz nikomu dotrzymywać towarzystwa i w
spokoju możesz oddać się odpoczynkowi. - Są bezpieczne! Bo kto normalny chodzi
po pustostanach w nocy? Raz zdarzyło się, że spaliśmy w pustostanie już
zamieszkałym, ale jego lokator raczej nie miał nic przeciwko naszej obecności. -
Czasem może trochę śmierdzieć, ale co ci to przeszkadza! Nie jesteś przecież
księciem ani księżniczką!
Wskazówka: Na wszelki wypadek pamiętaj jednak o tym, aby zachowywać się cicho i
nie świecić za dużo lampkami. Aha, no i gaz pieprzowy pod ręką też jest dobrze
mieć, ale to tylko dla spokoju snu. Przecież nikt normalny nie chodzi po pustostanach
w nocy, co nie?! ;)
Słowem zakończenia: Jeśli śpisz już u ludzi, za każdym razem pamiętaj jednak o
podstawowych zasadach dobrego wychowania. Szanuj innych, nie rób wiochy, nie
naciągaj, zachowuj się kulturalnie no i na koniec ładnie podziękuj, zapraszając w
przyszłości do siebie. Zostaw po sobie dobre wrażenie, to ważne. Możesz także
zostawić jakiś drobny upominek. Wiem, że mowa tutaj o darmowych noclegach,
jednak głupia pocztówka z Polski, jakaś flaga czy nawet kilka piw cię nie zbawi, a i
tak wyjdzie dużo taniej niż w hostelu. W końcu często dostajesz od tych ludzi nie
tylko miejsce do spania, ale również prysznic, coś do zjedzenia, a także nierzadko
świetne towarzystwo i dobrych znajomych na lata. Tego nie dostaniesz w hostelu, a
już na pewno nie za równowartość tego przykładowego piwa.
Pierwsza wyprawa autostopowa i rowerowa.
Uwaga! Siadamy wygodnie w fotelu, zapnij pasy i startujemy! Postaram się
przekonać wątpiących do podróżowania na własną rękę i nakreślić po trochu jak się
do tego zabrać. Zobaczysz, że pierwsza podróż zarówno rowerowa jak i autostopowa
nie jest powodem do strachu. Zaznaczę jeszcze, że nie będę rozpisywał się tutaj na
temat sprzętu wyprawowego ponieważ o tym już było. "Przeciętny człowiek nie jest
specjalnie ciekaw świata. Ot, żyje, musi jakoś się z tym faktem uporać, im będzie go
to kosztowało mniej wysiłku- tym lepiej. A przecież poznawanie świata zakłada
wysiłek, i to wielki, pochłaniający człowieka. Większość ludzi raczej rozwija w sobie
zdolności przeciwne, zdolność, aby patrząc- nie widzieć, aby słuchając- nie słyszeć.”
- Ryszard Kapuściński
Pierwszy, najważniejszy warunek jaki należałoby spełnić żeby gdzieś wyjechać, to
mieć chęci. Można mieć kasę i dużo wolnego czasu, lecz bez chęci nic z tego nie
będzie. Jeśli już ci się chce to znaczy, że sprawy idą ku lepszemu.Rower nie jest
oczywiście jedynym możliwym środkiem transportu. Możesz użyć busa, pociągu,
autostopu czy choćby hulajnogi. To nie jest ważne. Zwiedzaj, poznawaj ludzi,
podziwiaj widoki. Marzenia same się nie spełniają. Nikt do Ciebie nie zadzwoni i nie
powie: 'słuchaj! chciałem spełnić twoje marzenie - pakuj się!'. Jeśli samemu nie
ruszysz tyłka, żeby zadziałać w tym kierunku, nic się nie stanie. Kolejny rok minie, a
Ty dalej będziesz marzyć.
Początki
Z racji preferowanych przeze mnie form podróży, skupmy się jednak na rowerze.
Prawdą jednak jest, że środek transportu nie jest ważny, ważna jest decyzja i
samozaparcie! Nie ważne ile km się przejechało, ile górek pokonało, ile łatek
przykleiło. Jeśli tylko czujesz, że musisz gdzieś pojechać zrób to. Walorów takiego
podróżowania jest bez liku. Wymieniać mógłbym w nieskończoność. Chociażby
niepowtarzalne uczucie wolności, unoszenia się ponad ziemią, niemal lotu.
Bezsilnikowy pojazd, którym dojedzie się wszędzie, wjedzie się i zjedzie z każdej
góry, przejedzie drobne kładki na rzekach, wciśnie w najciaśniejsze miejskie uliczki -
słowem dotrze tam, gdzie silnikowe pojazdy nie mają szans. Satysfakcja z
pokonywania własnych ograniczeń i przesuwania granicy niemożliwego. W końcu
zdrowie jakie niesie ze sobą wysiłek fizyczny i bardzo kształtne, zgrabne sylwetki
(tutaj argument dla Pań jak poprzednie nie wystarczyły;) )
Często czytam, że jako pierwszy kraj najlepiej poznać własny. Najpierw zobaczyć co
swoje, a później szarpnąć się na dalszy wyjazd - z czym się totalnie nie zgadzam.
Polska oczywiście jest ładna i warta zobaczenia, ale co jest takiego złego za granicą,
że się tego boimy? Nie trafiają do mnie argumenty, że za granicą się nie dogadamy,
że niebezpiecznie, że w razie problemów mamy daleko do domu i że przyjdzie
jeszcze czas. Bzdury totalne.
Język
Wcale nie potrzebujesz znać perfekt 3 języków obcych. Tak po prawdzie dobrze jest
znać te podstawy angielskiego, ale nawet bez tego bezproblemowo można
porozumieć się na migi. Gestykulacja to najlepszy translator. Oczywiście nie
podyskutujemy o wpływie globalnego ocieplenia na ekosystem, ani o sensie istnienia
życia na ziemi - ale kto wie, dla chcącego nic trudnego. Ostatnio czytałem o pewnym
Hiszpanie, który nie zna żadnego języka poza własnym, a jedzie rowerem dookoła
świata. Można? Można.
Niebezpiecznie?
Bądź przezorny! Zawsze odpowiadam, że niebezpiecznie to jest wracać nocą z pracy
przez te wszystkie ciemne osiedla i dzielnice. W podróży podświadomie włącza się
nam pewien instynkt samozachowawczy, dzięki któremu szerokim łukiem
obchodzimy potencjalnie niebezpieczne sytuacje. Do domu wrócić przez osiedle
muszę, nie mam wyjścia, ale pchać się z rowerem w niebezpieczne, podmiejskie
tereny na noc, już niekoniecznie. Wierze, że każdy ma na tyle zdrowego rozsądku i
potrafi obiektywnie ocenić miejsce/sytuację jako bezpieczną lub nie.
Za daleko?
Powiedzcie to chociażby Michałowi , który przejechał 30.000km z najbardziej
północnego krańca Europy na samo południe Afryki, i którego jedyny poprzedni
wypad rowerowy to wycieczka do Kotliny Kłodzkiej. Mimo już pokaźnego,
nierowerowego doświadczenia podróżniczego, także się nasłuchał, że "nie da rady".
Tak naprawdę teraz nigdzie nie jest za daleko. W dobie samolotów,
wszechobecnego Internetu i telefonii komórkowej, powrót praktycznie z każdego
miejsca na ziemi nie zajmie nam więcej niż 2 dni. Daje to niebywały komfort podczas
podróży. Dlatego też choćby nie wiem jak się starać, nie da się już powtórzyć takiego
wyczynu jak samotne, dwukrotne przejechanie Afryki przez Kazimierza Nowaka w
latach 1931-1936, lub innych podróżników z ubiegłych wieków.
Samotnie czy z kimś?
To zależy od charakteru i własnych preferencji. Na pierwszą wyprawę oczywiście
lepiej z kimś. Znam kobiety jeżdżące same po świecie, pary, a nawet grupy
kilkunastoosobowe. Mnie zdarzało jechać się samemu, w dwójkę i trójkę. Im więcej
ludzi tym jest weselej, jest się do kogo odezwać, z kim pogadać i kogo poobgadywać.
Jest także niestety wolniej. Im więcej osób tym więcej postojów. Jedno jest pewne -
wśród znajomych ciężko znaleźć drugiego takiego odmieńca, który męczyłby się z
wami na podjazdach i przy tym nie marudził za bardzo. Jak już go znaleźliście to
gratulacje, a jeśli nie, to w internecie jest mnóstwo wam podobnych. Polecam
serdecznie forum podrożerowerowe, tam znajdzie się ktoś na pewno ; )
Pokonywane dystanse.
Zdarzają się (i to dość często!) osoby, które z miejsca wsiadają na rower i jadą na
drugi koniec świata. Moim zdaniem, jeśli już się zdecydowałeś/aś, to jednak warto
popracować nad kondycją. Musicie obiektywnie spojrzeć na siebie i ocenić ile dacie
radę dziennie przejechać. Jeżeli nie planujesz na początek przejechać rowerem Alp -
tak jak ja - ani innych wysokich gór, to nie potrzebujesz skomplikowanych planów
treningowych i mimo, że kondycję można wyrobić bezpośrednio na wyprawie, to
moim zdaniem nie warto porywać się od razu na dystanse przekraczające wasze
możliwości. Nie musisz także robić codziennie 100 kilometrów. Niekoniecznie więcej
przejechanych kilometrów przekłada się na więcej zobaczonych rzeczy. Czasem jest
wręcz przeciwnie. Są ludzie, którzy jadą praktycznie całymi dniami wykręcając
średnio po 200 kilometrów i więcej. Pytanie, czy takie wyprawy ciągle można nazwać
podróżami. Czy nie bliżej im do wyścigu, aniżeli podróży? nie mnie oceniać.
Oczywiście nie neguję takiego trybu jazdy. Każdy lubi co innego. Jeśli jednak nie
urządza cie jazda 6-10 godzin dziennie, śmiało możesz sobie obniżyć dzienny
dystans choćby do 50 kilometrów. Dzięki temu będziesz mieć więcej czasu na
regeneracje i inne przyjemności, a z czasem możesz zwiększyć sobie ten dystans.
Jeśli dalej nie wyobrażasz sobie jazdy dzień w dzień 50 kilometrów, możesz ustalić
sobie pewien tryb. Jechać przykładowo trzy dni, a odpoczywać jeden lub też jechać
jeden i odpoczywać trzy.
Tutaj kończą się moje argumenty. Mam nadzieję, że ktoś się dzięki temu przekonał
do podróży rowerem. Jeśli nie, to szkoda, przynajmniej ja pisząc to przekonałem po
raz kolejny siebie że warto ;)
Noclegi na dziko. Jak znaleźć dobre miejsce pod namiot?
Przyjrzyjmy się nieco rozkładaniu namiotów podczas naszych rowerowych,
autostopowych czy jakichkolwiek innych wyjazdów niskobudżetowych. O czym
należy pamiętać rozbijając namiot, jak to robić i gdzie, żeby było wygodnie i nikt nas
nie okradł przy okazji?
Namiot rozbijałem w ostatnich latach kilkaset razy, jakieś tam wiec doświadczenie
mam i chciałem się nim z Wami tutaj podzielić. Spanie na dziko nie jest jakimś
skomplikowanym przedsięwzięciem logistycznym, jednak warto pamiętać o kilku
rzeczach, zanim zdecydujemy się gdzieś spędzić noc. Na początek przyjrzyjmy się..
Warunkom atmosferycznym. Czyli czego unikać, na co zwracać uwagę, gdzie
rozbijać namiot, żeby ograniczyć niekorzystną temperaturę,
W cieniu czy w słońcu? Wydawałoby się mało istotna sprawa, jednak prawdę
mówiąc, pierwsze o czym myślę, przed rozłożeniem stelaża jest to, jaka będzie
temperatura w nocy. Jeśli przed zachodem słońca jest już chłodno, nad ranem w
okolicach godziny 5 będzie lodowato. Logiczne, jednak często zdarza mi sie o tym
zapomnieć rozbijając namiot. Warto więc spojrzeć w niebo, gdzie jest zachód i
namiot postawić w takim miejscu, aby z samego rana ogrzewało go słońce.
Odwrotnie ma się sytuacja, jeśli zapowiada się ciepła noc ( np. śpicie na pustyni!)
wtedy koniecznie szukajcie jakiegoś drzewa, wzgórza, domu, czegokolwiek, co osłoni
wasz namiot przed porannymi promieniami słońca. Nie ma nic przyjemnego w tym,
kiedy już o 6 rano w namiocie jest 35 stopni i trzeba z niego uciekać, a chciałoby się
jeszcze poleżeć 2 godziny.
Ukształtowanie terenu.
Oczywistością jest, że teren powinien być płaski, najlepiej porośnięty trawą i bez
wystających gałęzi, kolców itd. Pamiętajcie jednak, aby namiotu nie rozbijać w
nieckach, zwłaszcza jeśli w nocy może być chłodniej lub zapowiada się na deszcz.
Czasem takie zagłębienie w terenie, dzięki którym uzyskujemy osłonę od wiatru
wydają się być idealnym miejscem na biwak, jednak warto mieć na uwadze to, że
całe zimne powietrze spływa do takich niecek przez co możemy mieć kilka dobrych
stopni mniej, niż kilkanaście metrów dalej, a jeśli dodatkowo spadnie deszcz to jest
duże prawdopodobieństwo nocnej ewakuacji.
Wiatr.
Zawsze, o ile to możliwe starajcie się rozbić w miejscu osłoniętym od wiatru. Najlepiej
ze wszystkich stron, jednak nie zawsze jest to możliwe. Jeśli wiatr wieje już
wieczorem, to mamy ułatwioną sprawę i wiemy z jakiej strony należy szukać jakiejś
osłony. Skały, krzaki, drzewa, rowery, stodoły. Nie ważne. Bardzo przydatne są też
linki, jednak gorzej jak ktoś jest takim leniem jak ja i nigdy nie chce mu się ich
mocować. Pamiętajcie jednak o nich, zwłaszcza na otwartych przestrzeniach. Jeśli
nie wieje o zmroku, nie znaczy, że w nocy nie przyjdzie jakiś huragan. Linki mogą
uratować wam namiot, serio
Jeśli zanosi się na zimną noc, z pewnością nie chcecie mieć w namiocie przeciągu.
Zamknijcie wszystkie kominy, a jeśli się nie da, przynajmniej obróćcie namiot tak, aby
kominy było skierowane prostopadle do kierunku wiatru.
Bezpieczeństwo podczas noclegu na dziko.
Noclegi na dziko sa wbrew pozorom bezpieczne, trzeba tylko pamietac o kilku
ważnych rzeczach. Pzypuśćmy, że nie wybieracie się do Tadżykistanu, gdzie nie jest
problemem znalezienie miejsca na zupełnym odludziu. Nie chcecie przecież obudzić
się z rana bez roweru, plecaka, aparatu czy butów. Zatem jak się zabezpieczyć przed
kradzieżą w trakcie snu? Najważniejsze to znaleźć miejsce jak najdalej położone od
zabudowań wsi i miasteczek, albo… jak najbliżej tychże zabudować. Trzeba
rozejrzeć się za jakimś ustronnym miejsce, gdzieś dalej od drogi, w miejscu, gdzie
nie przyszłoby wam samym wybierać się w nocy. Jeśli zaś boicie się spać w
ciemnym lesie, jest na to metoda. Podbijacie pod pierwszy lepszy dom i próbujecie sił
z noclegiem na gospodarza. Powodzenie akcji jest wysokie, bo co też komu szkodzi
namiot na posesji? Nikt was raczej nie okradnie na swoim terenie, przynajmniej jest
na to małe prawdopodobieństwo.
Gdzieś kiedyś w Gruzji została obrabowana i przetrzymywana w piwnicy jakaś para
turystów, ale bez obawy – oprawcy siedzą już w więzieniu. Ciekawą opcją jest także
rozbić się w jakimś pustostanie. Nie dość, że namiot nie zmoknie, jesteśmy osłonięci
od wiatru to zupełnie nikt nas nie zauważy. Jedynie możemy zostać odwiedzeni
przez jakąś straż miejską czy bezdomnych, ale raczej są to nieszkodliwe jednostki
(bezdomni oczywiście). Czasem zdarzy się puststan bez dachu. Niestety jest
prawdopodobieństwo, że zmokniemy lub zostaniemy zasypani śniegiem, ale
przynajmniej nie wieje i nikt nas nie widzi. Tu nocleg na 4500 metrów. Tadżykistan.
Czasem zdarzy się pustostan bez dachu. Niestety jest prawdopodobieństwo, że
zmokniemy lub zostaniemy zasypani śniegiem, ale przynajmniej nie wieje i nikt nas
nie widzi. Tu nocleg na 4500 metrów. Tadżykistan.
Jak zabezpieczyć rowery, plecak? Najważniejsze jest trzymanie wszystkich
kosztowności i dokumentów przy sobie. To chyba nie podlega dyskusji. Co z
rowerami, plecakami i innymi bagażami? Najwygodniej jest posiadać odpowiednio
duży przedsionek, jednak takie namioty są dość drogie, duże i ciężkie. Przypuśćmy,
że tak jak ja nie dysponujecie namiotem odpowiednio dużym, a wasz ubogi
przedsionek od biedy pomieści jedynie kilka sakw. Na rowery czy plecaki nie starcza
już miejsca. Co zrobić?
Jeśli podróżujemy w grupie można spiąć rowery/plecaki razem co utrudni z nimi
uciekanie i jeśli tylko się obudzicie na czas, jest szansa, ze dogonicie uciekającego z
waszym sprzętem gamonia.
Aby jeszcze bardziej utrudnić życie potencjalnemu złodziejowi warto jest ze sobą
wozić plandekę i ekspandery. Spięty ekwipunek przykrywamy plandeką, a w jej
otwory (każda plandeka ma takie fajne, nitowane oczka), można zaczepić haki
ekspanderów. W nocy raczej nie wiele widać i o ile ktoś zauważy dobrze maskującą
się plandekę, to z pewnością nie poradzi sobie z ekspanderami. Do tego plandeka
niesamowicie szeleści przy każdym poruszeniu. Złodziej jest bez szans… no chyba,
że macie twardy sen. Jeśli to wam nie wystarcza, można tez położyć jakieś menażki
na ową plandekę. Robią one taki huk uderzając o ziemię, ze obudzą one nie tylko
was, ale i wszystkich mieszkańców okolicznych wsi. Można też zastosować ciekawy
patent z wiązaniem sobie sznurka do nogi. Znam osobiście jednego takiego
osobnika, który praktykuje takie właśnie zabezpieczanie roweru. Dziwne, ale z
pewnością skuteczne… Jeśli źle byście się jednak czuli z linką u nogi, można
chociaż przywiązać rowery/plecaki do samego namiotu. Aha. Nie zaszkodzi mieć pod
ręką gazu pieprzowego. Nie musiałem go jeszcze co prawda używać, ale nigdy nie
wiadomo.
O czym jeszcze trzeba pamiętać?
- Nie kupuj jaskrawego namiotu. Ciemne zielenie sprawdzają się najlepiej.
- Unikaj rozbijania się z namiotem na pastwiskach, gdzie mogą być np. krowy. Są
one ciekawskie, nie uciekają i lubią się obcierać. Namiot nadaje się do tego świetnie,
tylko jeśli taka krowa wpadnie wam do środka, może być nieciekawie.
-Jeśli masz dmuchaną matę termarest czy inną samopompę, porządnie wysprzątaj
podłoże przed rozbiciem. Maty te są strasznie podatne na przebicia, sam już
zajechałem 4 sztuki. Zwróć uwagę na patyki, kolce, nie mówiąc już o nierozbijaniu się
na ścierniskach. Raz mi się zdarzyło i okupiłem to podziurawieniem podłogi namiotu,
znacznie zmniejszając jego wodoodporność deklarowaną przez producenta.
-Jeśli wieje mocny wiatr, wrzuć ciężkie rzeczy do sypialni aby namiot nie został
zdmuchnięty, a także otwórz wszystkie zamki, żeby wiatr mógł hulać przez namiot, a
nie zabrał ci go ze sobą.
-Jeśli śpisz w górach czy na innych terenach gdzie może odwiedzić cie jakieś
zwierzęta zawsze chowaj jedzenie - do namiotu lub w przypadku możliwości
zjawienia się niedźwiedzia, daleko od niego, najlepiej zawieszając na drzewie. Jeśli
myślisz naiwnie, ze w danym miejscu raczej żaden pies, dzik czy inny miś się nie
pojawi – wiedz, że nie masz racji, a jest nawet duże prawdopodobieństwo, że już
jesteś obserwowany. Nie chcesz mieć rozerwanego plecaka czy też sakwy,
opróżnionych dodatkowo z jedzenia. Jeśli już nie masz miejsca w namiocie, to
przynajmniej włóż jedzenie do dwóch siatek, a nie zostawiaj odsłoniętej menażki
przed namiotem. Nawet jeśli nie pojawi się żaden większy zwierz, jestem niemal
pewny, że do menażki wproszą się mrówki. Nie ma nic gorszego niż pusty żołądek z
rana i zajęta przez mrówki menażka. No chyba, że jesteś jednym z tych hardcorow,
patrzących mrówki tylko pod kątem dodatkowej porcji białka.
-Dobrze jest się rozbić blisko jakiejś wody, rzeczki. Zawsze to można się umyć, czy
pozmywać gary. Nie rozbijaj się jednak zbyt blisko, bo na pozór cicha rzeka, w nocy
może okazać się huczącym potworem, przez który nie zmrużysz oka. A jeśli nawet
zmrużysz, to nie usłyszysz jeśli ktoś dobiera Ci się do przedsionka. Bliskość rzeki czy
morza to też duża wilgotność, więc jeśli zanosi się ponownie na zimną noc, a nie
masz ciepłego śpiwora – odpuść sobie.
-Plaże także są przereklamowane. Piasek może i jest wygodny, jednak dostaje się on
wszędzie i będziecie go wozić przez najbliższy tydzień
-Rozbijając się w sadach, uważajcie na pojawiającą się znienacka wodę. Często,
zwłaszcza w krajach suchych, gdzie opady są bardzo rzadkie, pola i sady nawadnia
się poprzez przekierowywanie nurtów strumieni i rzek. Raz uciekałem z
podmywanego namiotu, nikomu nie polecam.
-Jeśli nie masz pewności czy wybrałeś dobre miejsce i czy ktoś czasem was nie
zauważył, staraj się świecić jak najmniej czołówkami. Jeśli już musisz to używaj
światła czerwonego. Są takie czołówki, które oferują taki bajer - chociażby niedrogie
energizery kosztujące 20-40zł.
-Nie wszędzie biwakowanie na dziko jest dozwolone. Dowiedz się czy aby kraj do
którego jedziesz nie tępi niczemu, ani nikomu nie szkodzących backpackersów czy
sakwiarzy śpiących w namiotach. Nigdy nie zrozumiem tych zakazów, są one dla
mnie zupełnie absurdalne, jednakże przetrząśnij Internet przed podróżą, a jeśli i tak
masz zamiar nocować na dziko mimo zakazów to przynajmniej dobrze się schowaj z
namiotem. Pognili nas wczoraj włoscy carabinieri, jest to niezbyt mile doświadczenie,
a to, ze i tak mieliśmy się już zbierać, nie ma żadnego znaczenia.
-Ostatnie! Nie zostawiaj za sobą syfu! Tłumaczyć chyba nie trzeba? Jak rozpalasz
ognisko to upewnij się, że odchodząc jest dobrze zalane. Nie chciałbyś mieć na
sumieniu jakiegoś pola, czy parku narodowego…
Słowem zakończenia: Czy warto spać na dziko? Zdecydowanie. Niech przekona
Was do tego lista 10 najlepszych noclegów na dziko, która i tak musi zostać solidnie
zaktualizowana o kilka wybitnie pięknych biwaków jakich doświadczyłem od czasu
popełnienia tego wpisu.
Sprzęt wyprawowy. Co zabrać w podróż?
O tym co należy zabrać na wyprawę rowerową można by się rozpisywać w
nieskończoność. Cały ten sprzęt biwakowo-podróżniczy jest ogromnie obszerną
dziedziną. Każdy ma swoje upodobania, preferencje i zasadniczo jest to temat rzeka.
Jeśli ma być to z definicji wypad niskokosztowy, to z wiadomych przyczyn odpadają
wszystkie renomowane marki i inne bajery sprzętowe. Na dodatek, jeśli nie
posiadasz żadnego sprzętu biwakowego, rower nadaje się do remontu i jest to twoja
pierwsza wyprawa - nastaw się lepiej na trochę wydatków. Jedyna dobra nowina jest
taka, że są to inwestycje na lata i każda kolejna wyprawa będzie już dużo tańsza,
chyba że połowę sprzętu zniszczysz lub zgubisz. Nie będę się już powtarzał, jeśli
chodzi o listę rzeczy do wzięcia na wyprawę rowerową. Tutaj spróbuje nakreślić
czym się kierować przy wyborze sprzętu, jednak bez wskazywania palcem na
konkretne produkty.
Jeśli mam być szczery to na sprzęcie biwakowym znam się bardzo słabo, a na
rowerowym chyba jeszcze mniej. Dętkę zakleję, szprychę wymienię, koło wycentruję,
ale sprzęt mnie nie interesuje i wiem o nim niezbędne minimum. Lubię jeździć na
rowerze, ale nie czytać o nim, lubię podjeżdżać i zjeżdżać, ale totalnie nie kręci mnie
śledzenie wszelakich nowinek technologicznych. Szkoda mi na to czasu. Lepiej zająć
się pisaniem relacji z podróży, obrabianiem zdjęć lub planowaniem kolejnej
wycieczki. Kiedyś słyszałem takie powiedzenie – „im droższy rower, tym mniej
przejechanych kilometrów” i myślę, że każdy z was zna ludzi kupujących sprzęt za
tysiące, który później stoi na balkonie i marnieje. Aż żal serce ściska. Mam nadzieję,
że liczba czytających nie spadnie drastycznie, ale jeśli zaś ty jesteś taką osobą, to
skończ czytać kolejny nudny artykuł o sprzęcie, z którego i tak nic się nowego już nie
dowiesz, tylko idź na rower!
Wyprawa niskobudżetowa, czy niekoniecznie?
Sakwiarzy można podzielić na dwie grupy. Pierwsza (do której zaliczam się także ja)
to minimaliści sprzętowi. Bierzesz ze sobą to, co wydaje się być niezbędne. Im mniej
sprzętu – tym mniej wagi, im mniej wagi – tym łatwiej pod górę. Dodatkowo grupa ta
często jeździ niskobudżetowo i sam nie wiem, co jest przyczyną a co skutkiem takiej
kolei rzeczy. Czy jeździmy ze sprzętem średniej i niskiej klasy dlatego, że chcemy
uczynić naszą podróż niskobudżetową czy po prostu nie mamy kasy na lepszy sprzęt
i tak się tłumaczymy robiąc z tego jakąś ideę, jakoby nie było sensu wydawać
pieniędzy na droższe wyposażenie. Moje zdanie jest takie, że faktycznie nie ma co
przepłacać... ale ci od drogiego sprzętu, którzy właśnie pełni animuszu wychodzą na
rower i tak by się ze mną nie zgodzili.
Wyrzuć zbędny sprzęt!
Zbijaj kilogramy, zrzuć niepotrzebny balast! Kup aluminiową menażkę, mniejszy
kubek, lżejszy namiot, lżejszą matę, lżejsze wszystko. Kilogramy w ostatecznym
rozrachunku mają znaczenie. Oszczędzając po te kilkaset gram na wszystkim, może
się okazać, że na koniec masz 5 kg mniej bagażu! Nawet jeśli jesteś mocny i nie robi
to na tobie wrażenia, pomyśl też o limicie 32 kilogramów, którego nie można
przekroczyć przy transportowaniu roweru samolotem. Nigdy nie wiadomo, czy po
kilku wyprawach stricte rowerowych, nie będziesz chciał wybrać się gdzieś dalej
samolotem.
Każdy ma jednak swoje zboczenia sprzętowe. Jak wyżej napisałem - często
bierzemy to, co WYDAJE się być potrzebne, a nie co faktycznie jest. Innymi słowy,
niejednokrotnie chcemy zabrać całkowicie niepotrzebne nam do życia rzeczy i
prawdziwa sztuka polega na tym jak z wielu w ostatecznym rachunku jesteśmy w
stanie zrezygnować. Jeden jest fanem elektroniki i pakuje do sakw ogrom zbędnego
sprzętu - netbooki, nawigacje GPS, telefony satelitarne, super wypasione liczniki czy
lokalizatory GPS wysyłające w eter naszą pozycję. Niektórzy fani fotografii zabierają
po dwa aparaty i pięć obiektywów, a był nawet taki gościu imieniem Kazimierz
Nowak, co miał ze sobą cały sprzęt do wywoływania zdjęć – ciemnię, mnóstwo klisz i
inne bajery. Było to jednak dawno temu – jeszcze przed erą pendrajwów i kart
pamięci - i jest on w pełni usprawiedliwiony. Reszta jest zwyczajnie nam
niepotrzebna albo łatwa do zastąpienia. Netbook przez notesik, GPS przez mapę.
Pakujcie się z głową! Bierzcie to, co jest niezbędne. Można ujednolicić nawet głupie
śrubki tak, aby dało się zabrać tylko kilka kluczy a nie pół warsztatu. Dlatego też
jazda z komputerem (którą praktykuje coraz więcej ludzi) - celem pisania relacji „live”-
jest dla mnie co najmniej śmieszna. Chyba, że ktoś jedzie dookoła świata i nie ma
przed sobą perspektywy szybkiego powrotu do domu. Innego powodu nie widzę.
Rozumiem, że jest to bardzo na czasie i można sobie zjednać widownie, ale czy po
to jedzie się tysiące kilometrów na wyprawę, żeby pół dnia siedzieć w namiocie i
wstukiwać relację do komputera, a po jej ukończeniu zamiast wyjść do ludzi załączyć
kolejny odcinek Gry o Tron? Uważam, że na siedzenie przed klawiaturą, oglądanie
filmów i pisanie relacji będzie czas po podróży, a jeśli ktoś nie lubi czytać
„odgrzewanych” relacji, to jego problem. Nie mój, ani nie wasz.
Pakowanie...
Tak na dobrą sprawę można spakować się do dwóch tylnich sakw. Myśląc o
gabarytach przy nabywaniu sprzętu oszczędzamy sporo przestrzeni i jak już wiecie -
kilogramów. Przednie sakwy i bagażnik też trochę ważą. Sam byłem na 4 wyprawach
tylko z dwoma sakwami i jak najbardziej jest to do zrobienia. Rower jest bardziej
zwrotny i przede wszystkim jeszcze lżejszy.
Z całym kompletem sakw jest trochę inaczej. Na ostatnią wyprawę - jak pewnie
wiecie - zostałem po części zasponsorowany i pojechałem już z czterema sakwami.
Komfort daje nam przede wszystkim ta cała niepotrzebna przestrzeń. W każdej
sakwie miałem tyle wolnego miejsca, że bez problemu zmieściłoby się po jednej
dużej coli. Można sobie łatwo posegregować rzeczy, wszystko ma swoje miejsce i
jest łatwe do odszukania. Komfort ten jednak jest obciążony kilkoma kilogramami
gratis, więc warto też rozważyć możliwość jazdy o tylnych sakwach wyłącznie.
Czy droższy sprzęt znaczy lepszy?
Wracając do wyższości taniego sprzętu nad drogim. Czy na pewno jest to tylko
bezpodstawne twierdzenie? Przykładowo. Są zwolennicy hamulców tarczowych
mechanicznych lub hydraulicznych i zwykłych szczękowych. Jedni twierdzą, że warto
zainwestować te 300-400zł w te pierwsze i mieć dobre hamulce inni (w tym ja), że
nie. Nie zawsze to, co droższe jest tak naprawdę lepsze. Już pomijając fakt, że
szczękowe hamulce są tańsze nawet dziesięciokrotnie, to są mniej awaryjne i
łatwiejsze w naprawie. Tutaj dochodzimy do meritum. Należy mniej sugerować się
opiniami większości, a więcej używać własnego mózgu. Większość jeździ po parku
lub do sklepu, a nie na wyprawy rowerowe. Pomyślcie samodzielnie – siła tkwi w
prostocie. Jeśli jedziecie gdzieś daleko, gdzieś gdzie do sklepu rowerowego może
być >100km, lepiej jest mieć ze sobą coś, co jesteście w stanie naprawić samemu
lub chociażby… odkupić od jakiegoś dzieciaka i zdemontować z jego roweru. Nie
wiem jak jest z popularnością i znajomością takiego drogiego sprzętu w krajach tzw.
Trzeciego Świata, ale może być krucho. Dopiero później docenicie prostotę
wyposażenia, które macie ze sobą.
Hamulce to tylko przykład. Taka zasada tyczy się wielu komponentów. Drogi
amortyzator jest fajny, ale także waży więcej i może się zepsuć w porównaniu do
prostego widelca stalowego. Powiecie, że ten też może się złamać, ale
prawdopodobieństwo awarii wydaje się być dużo niższe.
Namiot na wyprawę
Poza tym, że waga namiotu także jest ważna, można dodatkowo podzielić się nim
pomiędzy uczestników. Jedna osoba bierze stelaż, druga resztę. Chyba, że tak jak ja
jesteście pod tym względem wygodni i lubicie mieć własne M. Lepiej też mieć namiot
większy aniżeli mówią wytyczne przy zakupie. Chodzi o to, że jeśli będziecie spać w
pojedynkę to warto mieć namiot dwuosobowy, w dwójkę – trzyosobowy. Daje nam to
komfort schowania ekwipunku do środka czy ewentualnie przedsionka i mieć przy
tym luksus spania. Warto o tym pamiętać przed zakupem, ponieważ jest to
inwestycja na lata. Zasadniczo mój namiot znanej firmy Fjord Nansen mam od
samych Alp, czyli od samego początku i leci mu właśnie czwarty rok. Mimo że stelaż
strzelił mi już drugi raz, a sam tropik nadaje się do wymiany, jestem z niego i tak
bardzo zadowolony. Życzyłbym sobie, żeby każdy namiot wytrzymywał tyle ile ten
właśnie.
Wracając do roweru wyprawowego…
Najlepiej znaleźć złoty środek. Oczywiście nie kupujcie roweru z marketu za 500zł,
bo ten rozleci się nim dojedziecie do pierwszego skrzyżowania. Ale jeśli nie przelewa
wam się na koncie bankowym to sam rower do 2000zł powinien wystarczyć.
Spotkałem ludzi na totalnie starych, zdezelowanych maszynach, które też dawały
radę, ale nikogo na marketówkach. Najważniejsze, żeby był dla was wygodny i dawał
radość z jazdy. No i lepiej pojeździjcie trochę przed wyjazdem na nowym nabytku,
żeby później nie było jakichś niespodzianek zdrowotnych.
Najpopularniejszymi rodzajami rowerów są zdecydowanie rowery górskie i
trekkingowe. Czasem zdarzają się użytkownicy szosówek - specjalnie przerobionych
pod sakwy - albo innych cudacznych maszyn jak składaki czy nawet rowery poziome.
Wszystkie one mają swoje wady i zalety, ale generalnie każdy z nich nadaje się do
jazdy z sakwami. Zasady są proste. Trasa wyprawy prowadzi po drogach
asfaltowych – śmiało możesz zabrać ze sobą rower szosowy, na jakichś cienkich
oponach, jeśli zaś trasa leci przez trudny teren, gdzie nie ma asfaltu - kupujecie
górski rower z grubym ogumieniem. Najlepiej jednak pójść na kompromis i
zainwestować w rower trekkingowy, który nadaje się zarówno na szuter, asfalt oraz
kamienie, mimo że idealnego wyboru nie ma, to trekking jest najbardziej uniwersalny.
Warto też pamiętać o odpowiednim dostosowaniu pozycji na rowerze. Moim zdaniem
i w moim przypadku sylwetka bardziej wyprostowana jest bardziej komfortowa. Mimo,
że bierzemy na siebie większy wiatr i dużo ciężej pedałuje się nawet z lekkim
wiatrem w twarz to podczas 7 godzinnej jazdy - przez powiedzmy miesiąc - ma to
duże znaczenie dla pleców. Oczywiście nie należy przesadzać z tym prostowaniem
się i pamiętać też, że każdy ma inne preferencje.
Niezbędne detale
Zbliżamy się do końca wyliczanki. Można rozpisywać się bez końca o każdej części
składowej roweru, ale od tego są specjalistyczne fora internetowe, gdzie ludzie
poradzą wam jaki sprzęt wyprawowy kupić. Mimo że i tak nikt już nie dotarł do tego
akapitu, dodam jeszcze kilka rzeczy, o których mało kto pamięta, a które od jakiegoś
czasu są u mnie niezbędne. Totalne bajery mogłoby się wydawać, ale czy aby na
pewno?
Chodzi o lusterko, osłonę na przerzutkę i matę dmuchaną. Pierwsze jest
niezastąpione przy jeździe w miastach, gdzie jest dużo samochodów, kiedy
wymijamy dziurę, a nie chcemy się odwracać co chwilę. (po 7 godzinach jazdy
można sobie kark skręcić!) Albo słuchamy głośno muzyki i po prostu nie słyszymy
nadjeżdżających samochodów.
Drugie – czyli osłona - może uratować wam dalszą jazdę. Na Bałkanach zepsułem
sobie przerzutkę lekkim uderzeniem, co praktycznie wykluczyło mnie z jazdy na cały
dzień. Jeśli takie coś stanie się w sytuacji jak wcześniej (100km od rowerowego), a
nie mamy zapasowego haka ani przerzutki, to jesteśmy w niemałych kłopotach.
Zatem od Kaukazu i Bliskiego Wschodu jeżdżę z taką osłoną i już co najmniej trzy
razy podczas tej wyprawy uratowała mi ona cały mechanizm. Na koniec mata
dmuchana! Wożę już to cudo od dwóch lat w zastępstwie karimaty i polecam
absolutnie wszystkim. Dużo nie waży, zajmuje mniej niż karimata, ale daje taki
komfort, do jakiego żadna karimata nie jest w stanie nawet się zbliżyć. Fakt – jak się
jest gapą to można taką matę czasem przebić, ale od czego są łatki rowerowe?
Kończymy porady ogólno-sprzętowe. Mam nadzieję, że wyciągnęliście coś z tego dla
siebie, dowiedzieliście się czegoś więcej lub chociaż utwierdziliście się w swoim
przekonaniu. Zachęcam też do pisania poniżej waszych przemyśleń na temat
sprzętu. Chętnie poznam wasze opinie. Milego
Tanie loty – jeszcze tańsze i wygodniejsze.
Co zrobić jeśli lecąc gdzieś tanimi liniami lotniczymi masz zbyt duży bagaż podręczny
i nie chcesz płacić dodatkowych pieniędzy? Jak się spakować tylko do bagażu
podręcznego? Albo co zrobić aby zająć bez dodatkowych opłat siedzenia przy
wyjściach bezpieczeństwa, gdzie jest znacznie więcej miejsca na nogi? Te i kilka
innych tricków poniżej.
Nie od dziś wiadomo, że najbardziej winduje koszty przelotu bagaż rejestrowalny,
bez którego często nie wyobrażamy sobie podróży. Wielu pyta, jak udaje mi się
spakować w bagaż podręczny w postaci jednego, niezbyt dużego plecaka. Żadna to
filozofia! Kluczem jest rozsądne pakowanie się i zabranie ze sobą tylko rzeczy
niezbędnych. Dobrze jest też jechać gdzieś, gdzie niepotrzebny jest namiot (chyba,
że pomieszkujecie w hotelach), gdyż jak wiadomo ten zajmuje sporo miejsca.
Gdzieś, gdzie zwyczajnie nie zamarznie się śpiąc na plaży pod chmurką. Można
także mieć namiot w bagażu podręcznym, jednak trzeba pamiętać, aby nie zabierać
szpilek czy śledzi. Dobrze, żeby stelaż też był wykonany z włókna szklanego, a nie
aluminium.
Za duży bagaż podręczny to nie problem.
Ostatnimi czasy tani przewoźnicy bardziej przykładają się do sprawdzania wymiarów
bagaży podręcznych, jednak dalej śmiało można przeskoczyć do samolotu nawet z
znacznie większym plecakiem. Miałem taką sytuację chociażby wracając teraz z
Włoch, kiedy to zorientowałem się, że moja karimata ma wymiar przekraczający
wymagany aż o 15 centymetrów! Wymiary bagażu podręcznego WizzAir to
42x32x25, a mój zarówno na wysokość jak i na szerokość nie trzymał wymiarów.
Oczywiście nie zachęcam do kombinatorstwa, jednak jak się wielokrotnie już okazało
- nie jest to problem.
Metoda ta nie musi być w stu procentach skuteczna, jednakże w moim i moich
znajomych przypadku ani razu nie kazano nam dopłacić. Kluczem jest odpowiednie
ustawienie się w kolejce przy wchodzeniu do samolotu. Najlepiej stanąć na jej końcu,
przewieszając plecak przez ramie w taki sposób, aby nie rzucił się on w oczy pani
stewardessie. Wysocy mają łatwiej.
Stanie na końcu kolejki dodatkowo zwiększa szansę przejścia bez ponoszenia
kosztów, kiedy samolot ma opóźnienie. Wtedy ci stojący na samym końcu są
przepuszczani już hurtowo bez jakiejkolwiek kontroli. Nie godzi się przecie, aby tak
szanowane firmy lotnicze miały jeszcze większe opóźnienia przez kilka centymetrów
nadbagażu.Jeszcze lepiej jest stanąć za kimś, którego bagaż nie trzyma wymiarów
(najlepiej obudowana, twarda walizka) i którego z pewnością nie da rady na siłę
wepchnąć do tych specyficznych koszyków. Kiedy dana osoba będzie kasowana za
nadbagaż, wy śmiało przechodzicie dalej, gdyż stewardessa zawsze w tym
momencie zafrapowana jest odpaleniem wiecznie niedziałającego terminala
płatniczego. Cytując klasyka: "Przetrwają najsilniejsi i najlepiej przystosowani."
Działa, potwierdzone wielokrotnie.
Kilka innych sztuczek z bagażem podręcznym:
Plecak zazwyczaj można znacznie skompresować dzięki licznym paskom, pamiętaj o
tym. -Jeśli już zostanie zwrócona Ci uwaga, że masz zbyt duży bagaż nie wszystko
stracone. Możesz śmiało wyjąć z plecaka kilka rzeczy, poupychać je do kieszeni,
wrzucić do reklamówki z bezcłówki, czy też ubrać na siebie kilka dodatkowych ubrań.
Wszystkie te sposoby są w stu procentach legalne, a plecak traci dzięki temu
znacznie na objętości. Słyszałem też o ludziach zakładających na siebie śpiwór i
tłumaczących obsłudze, że jest to koc. Koc jest legalny, problemu podobno nie
było...bierz wszystko co mniejsze. Najpierw wymiary, później użyteczność ;) Można
też zabrać ze sobą pustą butelkę wody, przejść przez skaner i nalać ją sobie za
kontrolą. Mamy co pić i nie musimy wydawać 15zł za butelkę wody 0.2l w samolocie
:)
Wygodnie w samolocie tanich linii? Brzmi jak żart, nieprawdaż? Kiedy tylko pomyślę
sobie, że czeka mnie 3-godzinny lot, a moje nogi nijak nie mieszczą się pomiędzy
rzędami siedzeń to ogarnia mnie lekki smutek. Czasem trzeba się pomęczyć, żeby
coś zobaczyć, jednak jest na to pewien sposób. Naprowadziła mnie na to sama pani
stewardessa, która podczas lotu do Norwegii, gdzie weszliśmy między innymi na
sławną półkę skalną Preikestolen zaproponowała mi czy nie chciałbym usiąść sobie
w przejściu awaryjnym, w samym środku samolotu.
Przejścia te są znacznie wygodniejsze i nawet ja ze swoimi niespełna dwoma
metrami wzrostu mam niesłychany komfort. Moje nogi nawet nie dotykają siedzenia
przede mną, jak chcę mogę sobie zarzucić jedną na drugą, wyciągnąć przed siebie.
Bajka! No ale... miejsca te są płatne dodatkowo kilkanaście euro. Oczywiście nie
miałem wtedy przy sobie pieniędzy, więc ładnie odmówiłem. Pani jednak nalegała,
żebym sobie usiadł, będzie mi wygodnie, a ona i tak potrzebuje kogoś kto pomoże w
ewentualnej ewakuacji samolotu. No więc usiadłem.
Od tego momentu leciałem między innymi do pięknej Bolonii czy też do Gruzji i za
każdym razem siedziałem w przejściu bezpieczeństwa, za darmo. Obsługa samolotu
zawsze potrzebuje 4 osoby z angielskim odpowiadające za ewentualną ewakuację, a
wszystko zależy tylko od tego, czy zapytasz zaraz przy wchodzeniu Panią
stewardessę, czy możesz usiąść. Warunek konieczny to jedynie znajomość
angielskiego, ponieważ stewardessa, będzie Wam tłumaczyć jak się zachować, kiedy
samolot będzie wodował czy będzie miała miejsce inna katastrofa. Trochę obawiam
się, że sprzedając tę sztuczkę na blogu zwyczajnie więcej już nie usiądę za darmo w
przejściu bezpieczeństwa, ale trudno. Czego nie robi się dla swoich czytelników? ;)
3. Trochę motywacji !
Więcej kreatywności turysto drogi!
Wiesz co blokuje cie przed prawdziwym podróżowaniem? Tylko i wyłącznie twoje
wygodnictwo! Nie brak pieniędzy, nieznajomość języka, czy strach przed nieznanym.
Wszelkie biura turystyczne i organizowane wycieczki tylko zabijają w tobie ciekawość
świata. Zamiast pakować nieprzyzwoicie duże pieniądze biurom podróży, zorganizuj
sobie wyjazd samemu, na własną rękę.Sam zaplanuj, co chcesz zobaczyć, nakreśl
odpowiednią trasę i samemu wybierz środek transportu! Świat nie jest niebezpieczny,
a biura podróży zamykając cie co rusz za jakimiś drzwiami, bramami, płotami, na
plaży czy w autobusie dają ci jedynie złudne poczucie bezpieczeństwa.
Nie gadaj mi też głupot, że jedziesz na wakacje odpocząć! Czym się tak zmęczyłeś,
zajęciami na uczelni czy całodziennym siedzeniem za biurkiem? Na odpoczywanie
przyjdzie czas po powrocie! Skończ usprawiedliwiać własne lenistwo. Odpocząć
możesz równie dobrze na własnym balkonie czy w parku na ławce - oszczędzając
przy tym kupę kasy. Na wakacje jedziesz, żeby coś zobaczyć, żeby się zmęczyć,
spocić. Jedziesz po to, żeby wieczorem paść ze zmęczenia na twarz i powiedzieć
„ten dzień był naprawdę dobry, wykorzystany na maksa!”
Esencja podróżowania
Świat ma wiele więcej do zaoferowania niż Luwr w Paryżu czy Koloseum w Rzymie.
Nawet Egipt to nie tylko zdjęcie z wielbłądem na tle piramid i kurort ogrodzony
płotem. To prawda, żyjemy w czasach, w których ciężko jest cokolwiek odkryć.
Wszędzie już ktoś był i właściwie tylko powielamy czyjeś podróże. Możemy zrobić to
jednak na nowo, po swojemu. Być może w bocznych, ciasnych dróżkach owego
Paryża czeka na ciebie coś niesamowitego, kryje się przygoda, może poznasz
kogoś interesującego lub zobaczysz coś, co widzieli tylko nieliczni. Zwykłe,
bezcelowe włóczenie może okazać się samo w sobie przygodą. To jest właśnie
esencja podróżowania. Gdybyśmy nie odbili z głównej drogi, nieopodal parku
Mavrovo w Macedonii, ominęlibyśmy tą niesamowicie widokową, górska drogę, a
zamiast niej dalej tłuklibyśmy się ruchliwą, kilkupasmową autostradą.
Mentalność podróżniczą można sobie wyrobić. Podróżnikiem możesz być na
dwutygodniowym urlopie czy nawet podczas krótkiej, weekendowej wycieczki. Nie
musisz organizować wielkiej wyprawy w nieznane. Nie musisz wsiadać na rower czy
tłuc się na drugi koniec świata autostopem. Jeśli nie lubisz zaś życia biwakowego,
możesz sobie zarezerwować jakiś tani nocleg w hotelu. Internet aż obfituje w
różnego rodzaju strony to ułatwiające, jak chociażby trivago. Najważniejsze to nie
zasiedzieć się w miejscu. Odsapnij, a następnego dnia wyjdź z hotelu skoro świt,
zatrzaśnij za sobą drzwi i ponownie wyrusz przed siebie.
Oglądaj, odkrywaj i ciesz się życiem!
Organizacja podróży to także nic wielkiego. Kiedy przygotowuję się do jakiegoś
wyjazdy praktycznie ograniczam się tylko do blogów innych i przeglądania setek
zdjęć z map googla. To taki mój trochę autorski sposób przygotowywania się do
podróży. Z zasady olewam wszelakie przewodniki, bo jak dla mnie to strata czasu.
Gdybym nie znalazł tego jednego zdjęcia, nigdy nie odwiedziłbym magicznego
Palangan w górach Kurdystanu. Nawet te najmniejsze detale podróży, miejsca które
znajdziesz, ludzi których spotkasz, będziesz bardziej doceniał i dłużej pamiętał niż
wielkiego, londyńskiego Bena czy kupę złomu Eiffla. Daj ponieść się fantazji,
wystarczy tylko zejść z utartych szlaków. Uwierz mi, będziesz z siebie dumny.
Będziesz mógł powiedzieć, że doświadczyłeś czegoś zupełnie innego niż miliony
przed tobą – odwiedzając nawet te same, oklepane i uwiecznione na milionach
fotografii miejsca co oni. Na zakończenie krótki, ale dobitny cytat. Dalajlama
zapytany co zadziwia go najbardziej w ludzkości, odpowiedział: "Człowiek. Bo
poświęca swoje zdrowie, by zarabiać pieniądze, następnie zaś poświęca pieniądze,
by odzyskać zdrowie. Oprócz tego, jest tak zaniepokojony swoją przyszłością, że nie
cieszy się z teraźniejszości. W rezultacie nie żyje ani w teraźniejszości, ani w
przyszłości; żyje tak, jakby nigdy nie miał umrzeć, po czym umiera, tak naprawdę nie
żyjąc."
Autostop czy rower. Co wybrać?
Zanim wezmę się za relację z Kirgistanu i Tadżykistanu nieco inny wpis, z którym
pewnie część autostopowych czytelników (łagodnie mówiąc) się nie zgodzi, ale
zaryzykuję! Do przemyśleń i w końcu stworzenia tego wpisu natchnęły mnie
tegoroczne podróże autostopowe m.in. po Norwegii czy Krecie. A więc - czym lepiej
jechać w podróż i co z tym autostopem nie tak? Chcielibyście gdzieś jechać za małe
pieniądze, a nie wiecie jaki środek transportu wybrać? Podróż autostopem? A może
lepiej spróbować roweru i sakw? Często zastanawiam się nad tym jaki sposób
podróżowania jest najlepszy i dlaczego. Odkąd pamiętam, zawsze mówiło się o
autostopie jako tym NAJ. Najszybciej, najtaniej, najbliżej ludzi. Czy aby na pewno?
Po pierwsze - Nie zawsze najszybciej znaczy najlepiej.
Owszem, fajnie jest dojechać stopem do Chin. Brzmi nieźle, choć ja osobiście bym
nie dał rady. Po tygodniu jeżdżenia stopem, każdorazowo stwierdzam, że mam
serdecznie już dosyć bycia zamkniętym w tych wszystkich blaszanych puszkach. Ile
razy jadąc złapanym na stopa samochodem po drodze mijasz coś, czemu chciałoby
się chwilę przyjrzeć, dowiedzieć się o danym miejscu nieco więcej, porobić zdjęcia?
Dla kierowcy jest to jakiś pomnik, kolejna zabita dziurami wioska, czy też widok, który
mija codziennie od 20 lat jeżdżąc do pracy. Ty oczywiście jesteś pod wrażeniem tej
wielkiej przestrzeni, chcesz chwilę sobie posiedzieć, popatrzeć w dal i nawet myślisz
już o tym, aby zażądać wysadzenie cię na poboczu, ale wtedy w głowie zapala się
lampka awaryjna – a co jak przez najbliższe 4 godziny nikt mnie już nie zabierze z
tego końca świata? W końcu rezygnujesz, robisz szybkie, niewyraźne zdjęcie przez
szybę i jedziesz dalej.Rower (1 : 0) Autostop
Po drugie - Poznawanie ludzi.
Fajnie pogadać z ludźmi, to prawda. Siedzicie sobie w kabinie, rozprawiacie o
wszystkim i o niczym. Jedziecie razem 500 kilometrów. Co jeśli jednak nie gada się
fajnie, rozmowa się nie klei albo co gorsza nie znacie języka, w którym można by się
wspólnie porozumieć? Nie pozostaje nic więcej jak milczeć przez kilka godzin.
Tragedia. Na rowerze nie ma tego problemu. Rozmawiasz z kim chcesz, o czym
chcesz, a jak widzisz, że już temat został wyczerpany pozdrawiasz i jedziesz przed
siebie. Rower (2 : 0) Autostop
Po trzecie - Kto nie lubi roweru?!
Nikt entuzjastycznie nie reaguje na człowieka z plecakiem. Nie zdarzyło mi się
przynajmniej, żeby jakiś siedzący na poboczu sędziwy pasterz, zgarnął mnie idącego
drogą do swojego domu na obiad czy nocleg. Rower zaś to zupełnie inna historia.
Rower burzy bariery, pozbawia wątpliwości. Jest to bezsprzecznie najpopularniejszy
pojazd na świecie. Przez wszystkich lubiany, darzony sympatią, przez wszystkich
używany. Plecakowi brakuje tego czegoś, co ma w sobie rower. Do plecaka
podchodzi się zaś z jakimś takim dystansem, niepewnością... ciężko sprecyzować.
Rower (3 : 0) Autostop
Po czwarte - Sport i satysfakcja z własnych osiągnięć.
Podobno sport to zdrowie, a przynajmniej tak utarło się mówić. Czując jednak ból w
kolanie wstając z krzesła albo wchodząc na drugie piętro słysząc niesłychanie głośne
w nim strzelanie, czasem mam co do tego wątpliwości. Mimo to, faktem jest, że jazda
rowerem pozwala wyrobić sobie niezłą kondycję, zrzucić zbędne kilogramy,
wyrzeźbić nieco mięśnie nóg. Plecak, co najwyżej, może powodować skrzywienie
kręgosłupa. Ciężko mi się przekonać do stwierdzenia, że Autostop ma coś
wspólnego z pokonywaniem własnych słabości. Chyba, że (przypadkiem znalazłem
element łączący autostop z rowerem!) mówimy o wielogodzinnym siedzeniu na tyłku.
Jak tu się cieszyć z dojechania do jakiegoś miejsca czy zdobytej w terenowym
Jeepie przełęczy? Wjechaliśmy, wow! Zrobiliśmy zdjęcie, ekstra! Widok jakich wiele...
Rower (4 : 0) Autostop.
Pamiętam jak w 2011, po 6 godzinnej jeździe wjechałem na alpejską przełęcz
Hochtor. Walka ze stromizną, wysiłek niesłychany. Z nadzieją spoglądałem za każdą
serpentynę czy czasem nie pojawi się już upragniona przełęcz. Kiedy w końcu
znalazłem się na górze, spotkałem kilku autostopowiczów z Francji, którym ciężko
było zrozumieć skąd we mnie tyle radości. Dla nich to była tylko jedna z kilku
przełęczy, które widzieli tego dnia...
Po piąte - Problemy z warunkami pogodowymi.
Jedna z nielicznych zalet autostopu, jak dla mnie, to możliwość przemieszczania się
w deszczu. Nie trzeba sterczeć pod wiatą przystanku albo co gorsza nakrywać się na
poboczu plandeką. Łapie się stopa i ucieka od burzy. Można to oczywiście także
zrobić z rowerem łapiąc jakąś ciężarówkę i wrzucić rowery na pakę (co też często
robię), ale niech będzie, że plecak ma tutaj przewagę. Rower (4 : 1) Autostop.
Po szóste i ostatnie - Pełna niezależność!!
Stercząc na norweskim poboczu trzecią godzinę, nasunął mi się właśnie pomysł na
ten wpis. Nuda ewidentnie sprzyja klarownemu myśleniu. Wtedy zdałem sobie tak
naprawdę sprawę, jakim to rower jest znakomitym sposobem przemieszczania się i
jak bardzo cenię sobie niezależność jaką on daje. Jest wolny, ale szybszy niż chód.
Wystarczająco jednak szybki, żeby podczas dziesięciodniowego urlopu dokładnie
pozwiedzać jakiś niewielki kraj. Można wjechać w każdą drogę, zrobić przerwę gdzie
się chce i co najważniejsze, kiedy się chce. Pełna wolność jaką niosą ze sobą
toczące się koła, daleko w tyle pozostawia wszelką konkurencję chyba, że sobie to
tylko wmawiam! Rower (5 : 1) Autostop. Miłego!