Spis treści · Praktyczne porady. Tanie podróżowanie.....29 Jak szukać darmowego noclegu w...

49
Najlepsze jak również niepublikowane teksty z boga Kołem Się Toczy! Cieszę się niezmiernie, że zdecydowałeś się zamówić powiadamianie o nowych wpisach na moim blogu. Szukasz ciekawej lektury kiedy jedziesz autobusem lub też bezproduktywnie na coś czekasz? Jesteś akurat offline i masz czytnik ebooków, smartfon lub tablet? No to już znalazłeś zajęcie! Przedstawiam mój ebook zawierający teksty dotyczące min. taniego podróżowania, opisujące ciekawe historie podróżniczy, motywujące do podróży. Zachęcam też do kupna mojej książki Kołem Się Toczy: „Przez Kaukaz i Bliski Wschód” no i zapraszam na bloga www.kolemsietocz.pl . Ebook ten można rozpowszechniać do woli w celach niekomercyjnych. Spis treści: 1. Najlepsze Historie z Podróży! .......................................................................................2 Palangan Historia pewnej fotografii. .................................................................................2 Jaki jest prawdziwy Irańczyk? .............................................................................................6 Masada czyli jak przypadkiem zaoszczędziliśmy 1800zł. ...............................................10 Gdzie się podziały Gruzińskie biesiady?! ..........................................................................13 Turcja najmniej przyjazny kraj świata. ............................................................................17 Białoruskie pozory normalnego życia. ...............................................................................20 2. Dobrze wiedzieć. Ciekawe fakty. ................................................................................22 Demokracja po Amerykańsku. Czyli jak obala się rządy. ..................................................22 Szyizm w Iranie. Skąd się wziął? ......................................................................................25 Żydzi mieszkający w… Iranie. ...........................................................................................27 3. Praktyczne porady. Tanie podróżowanie. ..................................................................29 Jak szukać darmowego noclegu w podróży? ....................................................................29 Pierwsza wyprawa autostopowa i rowerowa. ....................................................................32 Noclegi na dziko. Jak znaleźć dobre miejsce pod namiot? ................................................35 Sprzęt wyprawowy. Co zabrać w podróż? .........................................................................39 Tanie loty jeszcze tańsze i wygodniejsze. ......................................................................43 4. Trochę motywacji ! ......................................................................................................45 Więcej kreatywności turysto drogi! ....................................................................................45 Autostop czy rower. Co wybrać? .......................................................................................46

Transcript of Spis treści · Praktyczne porady. Tanie podróżowanie.....29 Jak szukać darmowego noclegu w...

Najlepsze jak również niepublikowane teksty z boga Kołem Się Toczy!

Cieszę się niezmiernie, że zdecydowałeś się zamówić powiadamianie o nowych

wpisach na moim blogu. Szukasz ciekawej lektury kiedy jedziesz autobusem lub też

bezproduktywnie na coś czekasz? Jesteś akurat offline i masz czytnik ebooków,

smartfon lub tablet? No to już znalazłeś zajęcie! Przedstawiam mój ebook

zawierający teksty dotyczące min. taniego podróżowania, opisujące ciekawe historie

podróżniczy, motywujące do podróży. Zachęcam też do kupna mojej książki Kołem

Się Toczy: „Przez Kaukaz i Bliski Wschód” no i zapraszam na bloga

www.kolemsietocz.pl. Ebook ten można rozpowszechniać do woli w celach

niekomercyjnych.

Spis treści: 1. Najlepsze Historie z Podróży! .......................................................................................2

Palangan – Historia pewnej fotografii. .................................................................................2

Jaki jest prawdziwy Irańczyk? .............................................................................................6

Masada – czyli jak przypadkiem zaoszczędziliśmy 1800zł. ...............................................10

Gdzie się podziały Gruzińskie biesiady?! ..........................................................................13

Turcja – najmniej przyjazny kraj świata. ............................................................................17

Białoruskie pozory normalnego życia. ...............................................................................20

2. Dobrze wiedzieć. Ciekawe fakty. ................................................................................22

Demokracja po Amerykańsku. Czyli jak obala się rządy. ..................................................22

Szyizm w Iranie. Skąd się wziął? ......................................................................................25

Żydzi mieszkający w… Iranie. ...........................................................................................27

3. Praktyczne porady. Tanie podróżowanie. ..................................................................29

Jak szukać darmowego noclegu w podróży? ....................................................................29

Pierwsza wyprawa autostopowa i rowerowa. ....................................................................32

Noclegi na dziko. Jak znaleźć dobre miejsce pod namiot? ................................................35

Sprzęt wyprawowy. Co zabrać w podróż? .........................................................................39

Tanie loty – jeszcze tańsze i wygodniejsze. ......................................................................43

4. Trochę motywacji ! ......................................................................................................45

Więcej kreatywności turysto drogi! ....................................................................................45

Autostop czy rower. Co wybrać? .......................................................................................46

Najlepsze Historie z Podróży!

Palangan – Historia pewnej fotografii.

Jeszcze na długo przed określeniem celu podróży na rok 2013 zobaczyłem w

Internecie zdjęcie. Niesamowitą fotografię. Jedną z tych, na których zawieszamy

wzrok, którym chcemy się dokładniej przyjrzeć, przeanalizować. Jak to bywa w

przypadku przeglądania w sieci - zdjęcie zostało w głowie, ale kompletnie wypadło z

niej źródło jego pochodzenia. Wiedziałem jedynie, że fotografia przedstawia jakąś

wieś. Dziwnie ujmującą, zbudowaną na górze, rozświetloną o zmroku dziesiątkami

lamp. Wieś prostą, ubogą, gdzie kamienne domy tak wkomponowane są w górę, że

ma się wrażenie jakby ta była od początku do tego stworzona.

Wiedziałem, że kiedyś się tam wybiorę. To już było pewne, lecz za żadne skarby nie

mogłem dojść gdzie to jest. Zero informacji, wskazówek, poszlak. Mówi się, że jeśli

czegoś nie ma w google, to dana rzecz nie istnieje, jednak nawet google w tej kwestii

poległo. Sytuacja teoretycznie beznadziejna - fotografia przepadła, a z nią marzenia.

Kilka miesięcy później, kiedy plany wakacyjne były jasne i klarowne i kiedy już

wiedziałem, że pojadę do Iranu, miał miejsce niemały cud. Zajęty planowaniem

podróży, kompletnie zapominając już o tamtym zdjęciu, zobaczyłem je ponownie na

pewnej stronie internetowej! Jednej z tych, które hurtowo wrzucają dziennie dziesiątki

nie swoich zdjęć, a którymi do tej chwili niepodważalnie gardziłem.

Po nitce do kłębka dotarłem do autora zdjęcia imieniem Amos. Jak się okazało,

fotografia ta przedstawia wieś leżącą pośród gór w irańskim Kurdystanie! Dalej już

poleciało. Trzeba było tylko trochę poczytać, edytować trasę i finalnie nanieść na niej

kolejny żelazny punkt wyprawy.

Magiczna Palangan!

Wieś ta ma niesamowity potencjał turystyczny. Gdyby tylko Iran był choć odrobinę

bardziej popularny i otwarty na zagranicę, jestem pewny, że zostałaby ona zalana

turystami wszystkich narodowości. Na tę chwilę jedynymi odwiedzającymi Palangan

są Kurdowie mieszkający w promieniu kilkudziesięciu kilometrów, przyjeżdżając tutaj

głównie na piątkowe pikniki...

Piątek jest w Islamie dniem szczególnym i tak się akurat składa, że wylądowaliśmy w

Palangan. Zdziwiłem się trochę, że na miejscu tyle ludzi, zważywszy na to, że przez

ostatnie kilometry raczej nie mijaliśmy ich wielu. Rodziny z dziećmi, młodzież na

motorach, starsi panowie w tradycyjnych kurdyjskich strojach. Śmiało mogę

powiedzieć, że tego dnia byliśmy większą atrakcją niż płynąca u podnóża wsi rzeka,

która to jest celem numerem jeden wszystkich odwiedzających Palangan.

Podwózka i miejscówka idealna

Do rzeki docieramy po niezbyt długim, ale wybitnie stromym podjeździe. Początkowo

był asfalt, ale w miarę zwiększania się nachylenia, zaczęły pojawiać się kamienie, a

wraz z nimi obawy związane z powrotem na górę. Zbliża się wieczór. Po niedługiej

sesji zdjęciowej i odpowiedzeniu kilkunastokrotnie na pytanie kodża (skąd?)

przychodzi czas na ten nieszczęsny podjazd. Wtedy Piotrek rzuca propozycję, że

moglibyśmy wrócić na górę jakimś stopem. Długo nie myśleliśmy i mimo że

samochodów było niewiele, to jednak znalazł się ten jeden jedyny, do którego

zmieścimy się my i nasze rowery. Spora grupa Kurdów o dość zróżnicowanym wieku

zgodziła się nas zabrać swoim niebieskim Zamyadem. Chłopaki początkowo coś tam

mówili o pieniądzach, jakiejś zapłacie, albo taksówce. Szybko jednak odpuścili i w

miłej atmosferze pojechaliśmy razem.

Było całkiem stromo i nieźle byśmy się namęczyli. Nie żebyśmy nie wjechali, ale po

co się maltretować przed spaniem. Koniec końców, po kilkuset metrach zostaliśmy

wyrzuceni na samej górze i mimo nie tak późnej godziny, zaczęliśmy szukać jakiegoś

miejsca pod namiot. Żal by było przepuścić taki nocleg, zresztą marzyło mi się

zrobienie zdjęcia rozświetlonej wsi nocą, choć trochę podobnego do dzieła Amosa.

Po niedługich poszukiwaniach, znajdujemy miejscówkę idealną! Zdecydowanie jeden

z lepszych widokowo noclegów na dziko w życiu. Rozbiliśmy namioty, zrobiliśmy

makaron i wzięliśmy mały prysznic. To znaczy początkowo nie mieliśmy zbyt dużo

wody, ale zabudowania były na tyle blisko, że można było podjechać rowerem.

Sprawę postanowiliśmy rozegrać po męsku i ten kto 3 razy przegrał "papier-nożyce-

kamień" jechał po wodę.

Ma się tego farta. Mogłem się choć chwilę rozkoszować w samotności makaronem.

W miedzyczasie zaczęło się robić ciemno, okolicę ogarnęła głucha cisza, po chwili

wrócił Piotrek, a na sąsiedniej górze w domach wsi Palangan, zaczęły palić się

pierwsze lampy. Bez większego namysłu zostawiliśmy dobytek, czołówki założyliśmy

na głowy, zabraliśmy aparaty i poszliśmy na polowanie. Pomijając to, że do zdjęcia

Amosa nie zbliżyliśmy się nawet na kilometr, a zdjęcie robiliśmy z zupełnie innego

miejsca - to i tak chyba było warto...

Jaki jest prawdziwy Irańczyk?

Ludzie mówią, że Irańczyk to "ten zły". Zapytani dlaczego, często nie umieją

sprecyzować, nabierają wody w usta i na odczepne rzucają coś tam o terrorystach,

programie atomowym i o tym, że jest niebezpiecznie. Zdarza się, że nawet nie

potrafią umiejscowić Iranu na mapie świata, ale za to dobrze wiedzą, że jest to zły

kraj zamieszkały przez złych ludzi i jak na ironie im mniej ktoś wie, tym bardziej ma

wyrobioną opinię. Jedyną, słuszną, sprawiedliwą. Irańczycy nie potrzebują naszego

pożałowania ani współczucia, nie potrzebują naszej litości, pomocy ani naszego

zrozumienia. Potrzebują naszych umysłów pozbawionych uprzedzeń do nich

samych. Naszych umysłów myślących samodzielnie, a także nie powielania

nieprawdziwych stereotypów tak bardzo ich krzywdzących. Stereotypy są cholernie

złe!

„Cóż za smutna epoka, w której łatwiej jest rozbić atom niż zniszczyć uprzedzenie” -

Albert Einstein

Ludzie w Iranie zdają sobie sprawę z tego, jaki mają wizerunek na Zachodzie.

Wizerunek kreowany przez media, ukazujące ich jako fanatyków religijnych, rzekomo

siedzących na bombie atomowej, żądnych krwi niewiernych całego świata. Jest to

niebywale dumny naród i bardzo zależy im na zmianie sposobu, w jaki postrzega ich

zachodnie społeczeństwo, jednak niewiele są w stanie zdziałać. Kimże jest człowiek

w porównaniu z „opiniotwórczymi”, mass mediami. Często pytają jak podoba nam się

Iran i co sądzimy o Irańczykach, wielokrotnie mówią żebyśmy nie wierzyli telewizji, a

na odchodne nierzadko proszą abyśmy po powrocie mówili jak wygląda prawdziwy

Iran. Jak bardzo jest uśmiechnięty, życzliwy, przyjazny, a przede wszystkim

bezpieczny.

Kto to Irańczyk?

Na początek należy powiedzieć KIM to jest cały ten Irańczyk i sprecyzować, że

Irańczyk to nie Arab, a Iran nie jest krajem arabskim. W Iranie żyją głównie Persowie

(65%), Azerowie (16%), Kurdowie (7%) i inne mniej liczne narodowości, a samych

Arabów w całym kraju jest mniej niż 3% , czyli mniej więcej tyle samo ile w Polsce

Ślązaków (oczywiście nic nie mam do Ślązaków, sam nim jestem ) i jestem pewien,

że przeciętny, dumny Irańczyk obraziłby się za nazywanie go arabem. Odpowiedzieć

na pytanie - jak żyje Irańczyk - jest wybitnie trudno zwłaszcza, że przebywaliśmy

głównie w gronie młodych, anglojęzycznych i mieszkających w miastach osób, które

nie dają pełnego obrazu całego, jakże różnorodnego społeczeństwa irańskiego.

Muzyka w Iranie – haram!

Muzyka niszczy ducha, gdyż wzbudza uczucia przyjemności i ekstazy, jak narkotyki.

Chcę powiedzieć: wasza muzyka. Ona nie rozbudza umysłu, lecz go usypia. To

trucizna porażająca umysły naszej młodzieży, która przestaje się troszczyć o losy

narodu.- Chomeini po rewolucji islamskiej w Iranie. Haram czyli – zakazana.

Tradycyjna muzyka może mniej, ale ta przesiąknięta zachodem jak najbardziej. W

praktyce jednak, muzyka obecna jest zarówno w przestrzeni publicznej jak i

prywatnej. W domach bardzo popularny jest program „Persian Music Channel”

łapany przez satelitę, która de facto także jest zabroniona w Iranie. Satelity ma w

Iranie wiele domostw, czy to religijnych i prorządowych, czy nie. W kraju, gdzie

rozrywka poza domem jest bardzo ograniczona, a w domu państwowa telewizja nie

dostarcza rozrywki, zestaw satelitarny odbierający sygnał telewizji europejskich i

znad Zatoki Perskiej to nie tyle luksus, ile konieczność. […] Córka właścicieli domu

powiedziała "dzień dobry" i siadła obok niego. Też zaczęła się na mnie gapić, ale

odwracała wzrok, ilekroć na nią spoglądałem. Włączyła stary telewizor stojący na

niskim stoliku i ustawiła stację PMC, która nadaje przez satelitę z Dubaju i ogląda się

ją w prawie każdym irańskim domu. Nie wyświetlają tam nic poza perskimi popowymi

teledyskami kręconymi w Los Angeles. Młoda kobieta naciąga czador na policzki i

zaczęła się wpatrywać w innych młodych Irańczyków, którzy bez żadnych czadorów

ani chust seksownie baraszkowali w klasycznym amerykańskim kabriolecie

pędzącym przez pustynię w południowej Kalifornii.-"Ajatollah śmie wątpić"- H.Majd.

Poza tym często mijają nas samochody z otwartymi oknami wysyłające skoczne

melodie w eter. Ledwo drażniące ucho dźwięki gitary, kilka szybkich uderzeń perkusji

i samochód znika za zakrętem. Niczym subtelny sabotaż, finezyjny protest, jakby na

przekór panującemu prawu. Raz widzieliśmy nawet nocną imprezę odbywającą się

na pace ciężarówki, pędzącej 4 pasmową autostradą. Młodzi tańczyli, grała muzyka,

ledwie zdążyliśmy odpowiedzieć im na pozdrowienia i podobnie jak ten samochód w

kilka chwil zniknęli nam z pola widzenia. Czerwona linia, odgradzająca dozwolone od

zabronionego, jest w ciągłym ruchu. Ludzie codziennie odgrywają swój taniec na

linie, testując granice wolności. Każdego dnia na nowo i na własnej skórze

sprawdzają, które z surowych zasad islamu obowiązują, a które zostały chwilowo

zawieszone.- "Czwarty pożar Teherany" - Marek Kęskrawiec. Polecam ciekawy film

„Nikt nie rozumie perskich kotów” – właśnie o młodych Irańczykach chcących grać

alternatywną muzykę rockową.

Alkohol w Iranie – haram!

W Iranie panuje całkowita prohibicja. Jednak nie znaczy to, że alkoholu nie ma.

Oczywiście nie każdy jest entuzjastą alkoholu i dużo ludzi zwykle nie ma potrzeby

picia tylko dlatego, żeby sprzeciwić się systemowi. Ludzie, często starsi powtarzają,

że nie piją alkoholu dlatego, że są muzułmanami i jest on zabroniony przez religię, a

nie dlatego, że jest on prawnie zakazany i niedostępny. Tak przynajmniej twierdzą i

daleko jest im do wszczynania z tego powodu jakichś rewolt.

Młodych jednak, mimo nierzadko wielkiej dumy narodowej także ciągnie do

zachodniego stylu życia i tym samym, nie da się ukryć, do alkoholu. Także chcieliby

napić się whiskey w jakimś pubie, na dyskotece czy chociażby jakiejś małej

imprezce, a skoro ryzykuje się już organizowaniem imprez, to można także

zaryzykować i z alkoholem. Ludzie radzą sobie na wiele sposobów. Zrobienie bimbru

nie jest wielką filozofią. Piwo bezalkoholowe jest przecież wszechobecne w sklepach.

Wystarczy tylko dodać do niego samogonu i już mamy zwykłe alkoholowe piwo. Poza

tym, jeśli ktoś ma znajomości to można nabyć bez problemu nawet alkohol z

najwyższej półki. Wystarczy telefon do znajomego, wydatek w granicach 20$ i mamy

butelkę Absolutu. Taka partyzantka jest obciążona jednak sporym ryzykiem. Za

pierwsze złapanie na posiadaniu alkoholu grozi kara 160 batów, za drugie również

160 batów, a za trzecim razem delikwent otrzymuje karę śmierci. I mimo, że

prawdopodobieństwo złapania trzykrotnie z butelką w ręku jest niewielkie i zdarza się

to bardzo rzadko, to sam fakt istnienia takiego prawa jest niesamowicie przerażający

i przygnębiający zarazem.

Ateizm w Iranie – haram!

Wielu młodych, wykształconych ludzi, których mieliśmy okazję spotkać wcale nie

kryła się ze swoją niereligijnością. Mężczyźni za zamkniętymi drzwiami zrzucają

obowiązkowe długie spodnie, kobiety chusty z głów, nie przestrzegają

obowiązkowego postu w czasie ramadanu i innych narzuconych przez szariat zasad.

Życie publiczne od prywatnego jest na tej płaszczyźnie silnie rozdzielone.

Pomijając fakt, że na zewnątrz każdy musi być muzułmaninem, a statystyki mówią,

że w Iranie jest 99,5% wyznawców islamu, to młodym jednak daleko do religijności,

nie mówiąc już o jakimś fanatyzmie. Arman – 23 letni znajomy z Tabriz – mówi, że

większość jego znajomych jest niereligijna (jak twierdzi 80%) . Sam nie szczędzi słów

krytyki systemowi, a mułłów nazywa drwiąco mushrooms (z angielskiego – grzyby)

ze względu na charakterystyczne turbany, które noszą. Mehdi, który zaczepił nas na

ulicy w Mahabad. Na oko 26-letni student - w ciągu pięciominutowej rozmowy, z

pełną powagą zdążył wyznać, że nie wierzy w boga, nienawidzi swoich polityków,

panującego prawa i właśnie biegnie na kurs języka angielskiego, żeby móc

porozumieć się w USA – gdzie zamierza wyemigrować.

Irańczycy są niesamowicie szczerzy, ufni i otwarci, mają jakąś taką wewnętrzną

potrzebę wyznania swoich poglądów i jakby nie zdawali sobie sprawy, że ten obcy

może na nich donieść i przysporzyć im sporych problemów. Uczucie wyrażenia

siebie, jako osoby myślącej samodzielnie, podzielenia się z kimś swoimi

przekonaniami, czy zwykłego wyżalenia jest widocznie silniejsze. Mimo że odejście

od islamu i bycie ateistą także karane jest śmiercią. Jakby chcieli zakomunikować, że

można człowiekowi nakazywać i zabraniać, grozić, pouczać, mówić ,co ma robić, a

czego mu nie wolno, ale nie da się wpłynąć na jego umysł i przekonania.

Wolność… haram?

Nie chciałbym, żeby ktoś na podstawie tego tekstu sądził, że teraz wie jaki jest ten

tytułowy „prawdziwy Irańczyk”. Jest to wybitnie skomplikowany kraj. Ludzie są różni

pod względem przekonań, religijności, sytuacji materialnej, pozycji społecznej, czy

poglądów politycznych. Celowo przedstawiłem ten nieco inny Iran, ponieważ taki

wizerunek jest zdecydowanie najbardziej sprzeczny z opiniami panującymi w naszym

społeczeństwie. Wszędzie są źli ludzie – mordercy, oszuści i złodzieje. Ich

rozmieszczenie na tym świecie jest wszędzie równomierne i nie zależy ono od

narodowości, wiary, niewiary, koloru skóry czy kraju pochodzenia. "Niesamowicie

łatwo jest przyjmować wolność za pewnik, ale jest też niesamowicie łatwo zakładać,

że wolność, którą znamy, to wolność jedynego właściwego typu, jaki istnieje. Kto wie

więcej o wolności: ten, kto wie, że jest uciskany, czy ten, kto sądzi, że jest wolny?

Wolność, której Irańczycy potrzebują obecnie najbardziej, to wolność od naszych

uprzedzeń- Ásta Helgadóttir, tłum: Wojciech Ganczarek.

Masada – czyli jak przypadkiem zaoszczędziliśmy 1800zł.

Podróże są niesamowite, to nie ulega wątpliwości. Czasem jednak dzieją się takie

rzeczy, na tle których wszystkie inne są blade i nijakie. To właśnie był jeden z tych

niesamowitych dni. Dzień, na którego wyjątkowość, jak nigdy wcześniej wpływ mieli

ludzie. Niesamowite jest jak człowiek potrafi być pomocny, uczynny i co

najważniejsze - bezinteresowny. Bo w końcu jak często zdarza się, że od

nieznajomych otrzymuje się coś, za co samemu trzeba by zapłacić 1800zł?!

Kontynuujemy dzień 3. Stopy łapią bardzo często. Wprost z Ein Gedi decydujemy się

jechać do niedalekiej Masady i tam być może poszukać miejsca do spania. Marzy

nam się chociaż jakiś przystanek, kibelek czy inny wielogwiazdkowy pustostan.

Pierwszy łapie stopa Piotrek – czyli już tradycyjnie. Łapie tira, dokładnie tego, który

został uwieczniony na filmiku w poprzednim wpisie. Chwilę później z Eweliną łapiemy

i my. Kierowca przed czterdziestką nazywa się Gal, twierdzi, że jedzie do samej

Masady i bardzo chętnie zabierze nas pod samą bramę. Chwilę gawędzimy,

dowiadujemy się, że Gal pracował 25lat w Anglii – co tłumaczy jego świetny akcent -

a parę kilometrów dalej, zabieramy Kamila z Marzeną, którzy ciągle walczą o jakiś

transport.

Dobry człowiek #1

Kiedy już jedziemy wspólnie, kierowca niepozornie i podstępnie zapytuje jak mamy

zamiar się dostać na górę. Masada to niewielki płaskowyż na poziomie morza – czyli

około 400 metrów aktualnie nad nami i naszą depresją. Można się tam dostać albo

45 minut idąc z buta, albo zapłacić za kolejkę linową. Gal sugeruje, że musimy się

pospieszyć – bo jak mówi – Masadę „zamykamy po 16”. Jacy "my" ?! Obiecujemy

przemyśleć sprawę - ale nie daje mi spokoju co miał na myśli mówiąc "my" - a też

głupio było mi zapytać. Kiedy w końcu oznajmiamy, że szkoda nam pieniędzy na

takie rarytasy jak kolejka linowa, nasz kierowca się ujawnia i z dumą oznajmia, że

jest kierownikiem całej infrastruktury turystycznej Masady. Wszystkie restauracje,

biura, zresztą cała góra jest jego. Niestety jedynie kolejka linowa należy do państwa

i zależnie od tego kto stoi na bramce, może uda się Galowi załatwić nam darmowy

transport, a całą resztę zafunduje nam on sam. "Bo wiecie, korupcja jest wszędzie...

nawet w Izraelu." Dobry człowiek ten Gal. Pakiet z wejściem na Masadę, kolejką,

obiadem, mapą i innymi muffinkami kosztuje bagatela 180NIS (~170zł)! Koszt samej

wody 0.5l to wydatek rzędu 18zł, a piwa 23zł. Jest fajnie i jak nietrudno policzyć, Gal

sprezentował nam 1000zł... tak o. Poza wejściówką na Masadę i tak byśmy nic nie

kupili, ale i tak jest pięknie. Po powrocie, kiedy już obskoczymy całą górę umawiamy

się z Galem w restauracji na dole.

„Masada już nigdy się nie podda” – słowa przysięgi armii izraelskiej.

Pewnie sporo osób zastanawia się co to jest ta cała Masada. Masada to ulokowana

na samotnym płaskowyżu twierdza - siedziba Heroda Wielkiego - z którą wiąże się

tragiczna historia. Był to podobno jeden z ostatnich punktów oporu Żydów przed

nacierającymi Rzymianami. Dzielni obrońcy w liczbie około 1000 osób opierali się

silniejszemu dziesięciokrotnie wrogowi ponad trzy lata. Ciężki dostęp do twierdzy

wymusił na Rzymianach usypanie specjalnej rampy z kamienia(zdjęcie poniżej),

dzięki której finalnie przerwali mury obronne i dostali się do środka Masady.

Jednak to, co znaleźli w środku musiało być dla nich wielkim zaskoczeniem.

Oblężeni, dumni, a przede wszystkim pozbawieni jakichkolwiek szans przeżycia

Żydzi, postanowili popełnić zbiorowe samobójstwo. Wybrali 10 mężczyzn, którzy

mieli uśmiercić całe miasto, a na końcu siebie samych. Podobno przeżyło tylko kilka

kobiet z dziećmi, które ukryły się w kanale. Dodatkowo Żydzi pozostawili spiżarnie

pełne jedzenia, aby pokazać Rzymianom, że nie wzięli twierdzy głodem, pozbawionej

zapasów. Porcja zdjęć:

Po blisko półtoragodzinnym spacerze wracamy znowu pod kolejkę linową. Jak vipy,

z wizytówką Gala w ręku przebijamy się przez kolejkę i wraz z Rosjanami zjeżdżamy

na dół, gdzie Gal załatwił nam darmowy obiad. Było na bogato. Szwecki Stół! Jakaś

papryka nadziewana ryżem z mięsem - niczym nasze gołąbki, kotleciki

kukurydziane, różne soczki, milion sosów i sałatek. Kiedy sobie tak wcinamy z

uśmiechami na ustach ktoś rzucił, że "już lepiej być nie może"... ale czy na pewno?

Nie do końca. Powoli robi się ciemno, spania szukać trzeba, wokoło łysa pustynia i

właśnie przechodzimy do kolejnego, tytułowego punktu tego dnia - czyli jak zbić cenę

hotelu z 130zł do zera.

Siła Perswazji - dobry człowiek #2

Upatrzyliśmy sobie już miejsce do spania. Gal także sugerował, żeby zejść kilkaset

metrów niżej i tam jest wiata, jakieś pomieszczenia gdzie można się przespać. Są

nawet toalety! Jednak po krótkich oględzinach miejsca i chwili zastanowienia

postanawiamy, że zejdziemy jeszcze trochę niżej - raptem 200 metrów - i

spróbujemy zapytać o miejsce w hotelu. Awaryjną miejscówkę już mamy, a

spróbować przecież nie zaszkodzi. Zamiar był taki, żeby zapytać o jakieś miejsce

pod dachem, być może w dobudówce, która się buduje zaraz obok hotelu, jakiś

garaż, pustostan, czy gdziekolwiek indziej - byleby było za darmo.

Jesteśmy w hotelowym holu. W sztuce biorą udział trzy osoby - Ja z Piotrkiem -

dziarsko podbijamy do recepcji, oraz młoda, uśmiechnięta i świetnie mówiąca po

angielsku recepcjonistka. - Dzień dobry! Mamy bardzo dziwne pytanie – rzucamy

wspólnie – czy znajdzie się może jakaś miejscóweczka dla sześciu osób pod jakimś

daszkiem? Mamy maty, śpiworki, wszystko co trzeba. Jedynie jakiś daszek by się

przydał proszę Pani.

-Kobieta ciągle jeszcze uśmiechnięta, mierzy nas chwilkę wzrokiem, udaje

prawdopodobnie, że nie zrozumiała - i rzuca kwotą 130 zł od osoby.

-Myśmy się chyba źle zrozumieli psze Pani. My nie mamy pieniążków na takie

rarytasy. Nie stać nas totalnie.

-Kobieta troszeczkę zmieszana, ponownie myśli dłuższą chwilę i wklepując coś do

kalkulatora i z nieukrywaną radością oznajmia, że może zbić nam cenę do 94zł!

-Doceniamy Pani dobroć. Naprawdę! Tak obniżyć, kurczę, piękne dzięki! Ale Pani

zrozumie, my tutaj żyjemy za 5 Szekli dziennie, tak wybitnie po studencku...

Musiało to zabrzmieć co najmniej absurdalnie. To tak jakby powiedzieć, że w Polsce

żyjemy za 2zł dziennie. Pani robi duże oczy. Widać, że nie wie co powiedzieć. Tak

jak wcześniej była wygadana, tak teraz najwyraźniej poziom abstrakcji zainstniałej

sytuacji ją zatkał. Trochę się mota, tłumaczy, że nic na to nie poradzi, do szefa

zadzwonić nie może bo ją jeszcze zwolni, albo w najlepszym wypadku wyśmieje.

Sytuacja robi się troszeczkę beznadziejna i stwierdzamy z Piotrkiem, że w takim

razie czas się wynosić – jednocześnie naciskamy trochę miłą Panią na decyzję,

tłumacząc, że zaraz robi się ciemno, a my musimy znaleźć sobie miejsce do spania

gdzieś na zewnątrz.

-Ale gdzie na zewnątrz?! Zamarzniecie tam. W nocy będzie kilka stopni, jest zima, to

jest pustynia!

Widząc, że pani trochę się zasmuciła naszym losem i lekko przekonani, że faktycznie

może ciągnąć od ziemi w nocy, pytamy o ... jakieś kartony, które jak wszyscy

powszechnie wiedzą - nieźle izolują od chłodnej ziemi.

Granica absurdu została przesunięta jeszcze dalej. Panią recepcjonistkę zatkało

totalnie i definitywnie, a oczy wyszły na wierzch jeszcze bardziej. Widać jak toczy

jakąś wewnętrzną batalię w sobie. Wygląda jakby wyobrażała sobie nasze

zamarznięte z rana ciała, leżące gdzieś tam na środku pustyni.

-Co ja mam z wami zrobić? Skąd wy w ogóle jesteście? Z Polski? Ah… Crazy polish

people. Wtedy nasza dobrodziejka oznajmia, że sama nie wierzy w to co robi.

Wyjmuje kartę magnetyczną służącą do otwierania pokojowych drzwi, pisze coś na

niej czarnym markerem i rzuca, żebyśmy szli pod pokój numer 505 na pierwszym

piętrze. Byle szybko, zanim się rozmyśli.

Nie wiem kto był w większym szoku - Ona w szoku spowodowanym swoją decyzją,

czy my w szoku spowodowanym... no właśnie czym? Umiejętnością przekonywania?

Tak zwaną perswazją? Całkiem niechcący wzięliśmy na litość. Podstawiliśmy jakby

pod ścianą, a przecież zapytaliśmy tylko o kartony...

Zgadzamy się zostawić pokój w nienagannym stanie i opuścić go w okolicach 5.30,

żeby nie namierzyła nas przychodząca o 6 żadna ekipa sprzątająca, czy – w

najgorszym przypadku – szef. Rano już pani nie widzieliśmy i jeśli ktoś z Was drodzy

czytelnicy zawita w tym hotelu u podnóża Masady, niech pozdrowi ją od szóstki

Polaków. Nazywa się Sarit i na pewno się ucieszy...

Gdzie się podziały Gruzińskie biesiady?!

Czytając o Gruzji, nierzadko można natrafić na teksty o sławnych biesiadach -

odbywających się gdzie okiem sięgnąć. Umiłowanie do biesiad jest Gruzinom tak

często przypisywane jak nam nieszczęsne złodziejstwo i pijaństwo. Gruzińskie

biesiady takie mają jednak niewiele wspólnego z naszymi biesiadami piwnymi, ani

upijaniem się na umór. W Gruzji panuje pełna kulturka

Gruzini biesiadują przy suto zastawionym stole - dyskutując, dowcipkując i dzieląc się

nowinkami plotkarskimi. Wszystko to przeplatane jest zaś toastami wznoszonymi

tylko i wyłącznie winem (o których napiszę trochę niżej - przy okazji dzisiejszego

gospodarza). Przy stole lub też długiej ławie spotykają się całe rodziny, nierzadko

kilkanaście osób. Poza rodziną mile widziani są przyjaciele rodziny, sąsiedzi i

wszyscy przypadkowi goście. Podczas biesiady Gruzini mogą, choć na chwilę

zapomnieć o swoich troskach, oderwać się od przyziemnych spraw, powspominać

stare, lepsze czasy i w miły sposób zakończyć kolejny ciężki dzień. Odmawiać

zaproszenia do stołu nie należy, ponieważ można śmiertelnie obrazić niedoszłych

współbiesiadników. My byśmy na pewno nie odmówili, ale nie mieliśmy tego

problemu. Często zdarzało się, że mijaliśmy biesiadujące rodziny. Niestety nie

otrzymaliśmy żadnego zaproszenia, aby przyłączyć się choć na chwilę. Zresztą może

zaproszenie było, ale przy prędkości 30 kilometrów na godzinę tak strasznie wieje

wiatr, że nie słychać czasem własnych myśli, a co dopiero wołających biesiadników.

Poranek z Kazbegiem.

Pobudka skoro świt. Mamy nadzieję, że rano będzie dogrzewało słońce, ale nic z

tego. Kilka ekip właśnie wychodzi zdobywać Kazbek, a my dygocząc z zimna

bierzemy się za pakowanie i szybko odjeżdżamy. Może innym razem, bez rowerów i

z zapasem ciepłych ubrań także damy radę wejść na Kazbek. Podobno nie jest to

trudna góra, co też jest powodem masowego rozdeptywania jej przez liczne ekipy

wspinaczy-amatorów. Często nieposiadających jakiegokolwiek doświadczenia i

sprzętu.

Zjazd z góry do Stepancminda nie jest najprzyjemniejszy. Ciasna, nierówna i co

najgorsze kamienista droga jest sporym wyzwaniem. Dodatkowo poza licznymi

kamieniami, mijamy także sporo ludzi wybierających się na mszę do kościółka. Kiedy

udało nam się już dojechać do asfaltu i przejechać przez miasto, zaczyna się podjazd

pod Przełęcz Krzyżową. Niestety - jak pisałem wczoraj - asfalt na podjeździe się

skończył - ustępując miejsca nierównościom. Na drodze króluje pył - nie ma nawet

piasku czy jakiegoś żwiru. Zniechęceni tym faktem, postanawiamy złapać jakiegoś

stopa, który wyrzucił by nas na przełęczy, gdzie zaczyna się już asfalt do samej

stolicy.

Ustawiliśmy się w strategicznym miejscu – przy posterunku policji – i machamy z

nadzieją do kolejnych busów. W miedzyczasie ciekawscy policjanci zdążyli nas

wypytać skąd, dokąd i po co jedziemy. Widocznie zrobiliśmy dobre wrażenie (nie

ukrywam, że też się staraliśmy!) i zgodzili się nas zabrać na górę. To znaczy,

początkowo kręcili nosami, ale koniec końców machnęli jednoznacznie ręką dodając

krótkie ‘dawaj!’. Rowery upchaliśmy w ich pickupie na styk, po czym wygodnie

zasiedliśmy w środku, dzieląc pojazd wraz z trzema innymi oficerami.

Na szczycie jesteśmy w ekspresowym tempie. Próbowałem nagrać filmik jak władza

nie szanuje przepisów o ruchu drogowym, ale zostałem wypatrzony przez

siedzącego obok policjanta i szybko wyłączyłem aparat. Nagrał się jedynie mało

atrakcyjny filmik, nie wart publikowania. Kierowca pędził z taką prędkością, jakby

chciał żeby nasze rowery wypadły na drogę. Krótkim sygnałem wymuszał

pierwszeństwo na wszystkich pojazdach, a jeśli któryś się opiera, jest od razu

poganiany przez zainstalowany na dachu megafon. Mijamy jeszcze jadącego w

stronę Kazbegi Michała (tego, co to żeśmy razem przylecieli do Kutaisi) i zostajemy

wyrzuceni na samym szczycie. To jest pierwszy raz, kiedy sam sobie jestem

wdzięczny, że zabrałem osłonę przerzutki. Całym swoim ciężarem, właśnie na niej

opierał się rower Piotrka i gdyby nie ona, miałbym cały mechanizm do wymiany.

Co ciekawe, jeszcze niedawno wielkim problemem Gruzji było skorumpowanie policji.

Była ona najbardziej skorumpowaną instytucją świata - jak mówi premier Gruzji.

Dopiero po 2004 postanowiono odciąć tę chorą kończynę. Od podstaw zbudowano

Policję Patrolową zwalniając uprzednio 80.000 skorumpowanych mundurowych

jednego dnia. Jak ręką odjął problemy zniknęły. Teraz policjant zastanawia się kilka

razy zanim weźmie łapówkę ponieważ podwyższenie płac nawet kilkunastokrotnie,

różnorodne świadczenia i ogromne kary skutecznie zniechęcają do takiego

występku. Zwykle się to już przestało opłacać.

Zjazd - czas start!

Po zrobieniu obowiązkowych zdjęć na „zdobytej” Przełęczy Krzyżowej ( 2395

m.n.p.m), zaczynamy bajecznie długi zjazd. Droga momentami przypomina mi

Alpejskie przełęcze, które miałem przyjemność oglądać dwa lata temu.

Niekończącym się serpentynami w mig pokonujemy kolejne kilometry. Jadąc dalej

przełomem rzeki Terek – zwanym także Wąwozem Darialskim - dojeżdżamy w końcu

do Twierdzy Ananuri (tak wiem! - nagromadzenie nazw jak w przewodniku

turystycznym.) Oglądamy od środka, robimy parę zdjęć z zewnątrz i szybko się

ewakuujemy. Powodem ucieczki nie był bynajmniej natłok turystów a jezioro

położone kilkadziesiąt metrów poniżej twierdzy. Bierzemy lekki prysznic, korzystamy

trochę ze słońca - które akurat się pojawiło - i jedziemy szukać noclegu.

Namiastka biesiady...

Jadąc dalej na Tbilisi zaczepiamy pewnego gościa bez koszulki, który akurat

wychodził ze swojej posesji. Po szybkim wyjaśnieniu i standardowej gadce z

namiotem, dostajemy pozwolenie na nocleg. Pozwolenie nie tyle na rozbicie namiotu,

ale na spanie w domu. Czyli standardowo. Początkowo właściciel i jego synowie -

bardziej niż nami - zainteresowani są montowaniem nowej satelity. My korzystamy z

chwili spokoju, rozpakowujemy się, planujemy dalszą drogę i bierzemy prysznic (bo

przecież dwie kąpiele na dzień jeszcze nikomu nie zaszkodziły). Później przychodzi

sąsiad gospodarza ze swoją małżonką w ciąży i małą córeczką. Coś tam oglądają

przy naszych rowerach, pytają z zainteresowaniem o różne części, rozprawiają po

swojemu i na koniec śmieją nie wiadomo z czego. Nie wiem czy ze mnie, z Piotrka, z

naszej śmiesznej, rowerowej opalenizny, dziwnych zainteresowań, czy z licznika,

który akurat im pokazywałem. Nie mogę ich rozgryźć. Może ze wszystkiego po

trochu, albo też bez specjalnego powodu. Warunki w jakich żyją ci ludzie są fatalne i

naprawdę godne pożałowania. Pracy nie ma, a jak się coś znajdzie to tylko co jakiś

czas, dorywczo. Niewielu ludzi pracuje gdzieś na stałe, a już na pewno nie na wsi.

Wychodek stoi w najwyższym punkcie posesji, dom odrapany - sprawia wrażenie

niedokończonego, a po placu gonią się psy. Wszystko to sprawia dość

przygnębiające wrażenie. Jednak dla kontrastu, przed samą bramą stoi GMC Jimmy

– amerykański SUV - palący jak mówi właściciel - 15 litrów na 100 kilometrów. Stoi

tak i marnieje, bo właściciela nie stać na paliwo. Nawet nie chce mi się tego

komentować...

Wracając do biesiadowania i toastów...

Podczas biesiady zawsze jest tzw. mistrz ceremonii (Tamada). Podobno - bo jak już

pisałem nie mieliśmy okazji pobiesiadować typowo po Gruzińsku. Jest to taka osoba

(zazwyczaj głowa rodziny), która odpowiedzialna jest za przebieg i porządek całej

biesiady. To on często narzuca tematy do dyskusji, udziela głosu i dyktuje

częstotliwość wychylania kolejnych szklanic z winem. Są podobno nawet eksperci od

wznoszenia toastów, którzy opanowali tę sztukę do perfekcji. Zapraszani są na

ważne ceremonie, aby wygłaszać długie, wyniosłe i nierzadko poetyckie toasty. Ci

fachowcy zdolni są przez kilkanaście minut rozprawiać o przyjaźni, życiu czy

ukochanej Gruzji. Poruszać tematy braterstwa, jedności i przyjaźni panującej

pomiędzy biesiadnikami.

Wielkim pechem jest, że w Europie nie mamy takich zwyczajów - a jeśli nawet kiedyś

były - to już dawno zanikły. Nasze wymuszone toasty zostały skrócone do

niezbędnego minimum, a ich znaczenie zostało zredukowane do przerywnika

pomiędzy kolejnymi kieliszkami wódki. Zepchnięte na daleki, mało znaczący plan. Z

pewnością nasi weselni wodzirejowi nie zdobyliby tutaj uznania ze swoim - "zdrowie

wasze w gardła nasze".

Dostaliśmy skromną kolację. Do podręcznikowej biesiady było daleko, ale i tak była

milion razy lepsza niż tradycyjny makaron. Kiedy zjedliśmy pomidory, mielonkę i

kartoszki (bardzo popularne tutaj podpiekane ziemniaki), przysiadł się do nas wesoły

sąsiad(przy stole po lewej), wcześniej odprowadziwszy żonę i córkę do domu.

Gospodarz wyjął schłodzony galon z winem, postawił każdemu po szklance i wypełnił

je po same brzegi. Jako, że nasz rosyjski jest nie najlepszej jakości a praktyki we

wznoszeniu toastów minimalne, zostawiamy głos gospodarzowi. Pijemy za naszą

nową przyjaźń, nasze kraje i powodzenie podróży. Potem sąsiad wygłasza dłuższy,

kilku zdaniowy monolog po Gruzińsku, bo jak twierdzi, po Rosyjsku by nie podołał.

Wywód był zdecydowanie o czymś ważnym, ponieważ sam rozmówca mocno się

zamyślił. Zawiesił wzrok na ścianie, chwilę pomilczał i nakazał wychylić szklankę.

Między kolejnymi toastami dowiadujemy się też, że żona gospodarza niestety go

opuściła, panowie rosyjskiego nauczyli się w armii, a gruziński wojskowy zarabia 800

lari - czyli ponad trzy razy więcej niż średnia pensja w kraju...

Ostatni toast wygłoszony także przez sąsiada był już po rusku. Toast był za jego

syna, który miał się niebawem narodzić. Gospodarz jednak szybko skarcił

przemówienie, mówiąc że przecież nie zna on płci dziecka – wyśmiewając przy tym

całe jego expose. Mimo tego życzymy mu upragnionego syna i postanawiamy iść już

spać. Wszak jutro trzeba znowu pedałować.

Turcja – najmniej przyjazny kraj świata.

Jadąc w wschodniej części Turcji trzeba nastawić się na częste bazy wojskowe,

strażnice i patrole. Stacjonują tu ogromne ilości wojska strzegące granic, nierzadko

mijają nas wozy opancerzone, całe kolumny jadące w stronę pogranicza turecko-

syryjskiego, a nad głowami przelatują helikoptery. Częste kontrole paszportów i

bagaży nie robią z czasem na nas większego wrażenia. Z pokorą i należytą

cierpliwością pokazujemy dokumenty kolejnym mundurowym. Będzie trochę

marudzenia, ale nic na to nie poradzę, wińcie za to nie mnie, a…

...przebrzydłe tureckie bachory.

Pierwsze zderzenie z Turcją było paskudne i z pewnością miało ogromny wpływ na

ogólną opinię o tym kraju. Po blisko pięciu tygodniach gruzińsko-ormiańsko-irańsko-

irackiej sielanki, gdzie ludzie byli tak niesamowici, uśmiechnięci, a dzieciaki

kulturalne, poukładane i grzeczne, wjeżdżamy do Turcji. Jeszcze wczoraj, 200

metrów za przejściem granicznym jesteśmy witani kamieniami, przelatującymi kilka

metrów obok naszych głów i jakimiś bliżej niezrozumiałymi wrzaskami. Ignorujemy to,

pozdrawiamy środkowym palcem i z myślą, że to złe dobrego początki, jedziemy

dalej. Niestety im głębiej, tym okazało się być gorzej. Ledwo spakowaliśmy namioty,

zjedliśmy niesłychanie paskudny wczorajszy makaron i pojechaliśmy dalej na

północ, z drugiej strony drogi, ze skarpy zbiega około 12-letni smarkacz, który dzierży

w dłoni kamień wielkości swojej głowy. Szkodnik ledwo co potrafi go unieść, nie

mówiąc już o rzuceniu. Odezwała się we mnie natura nauczyciela, staję, zaglądam

głęboko w oczy, mam nadzieję jakoś go poinformować, że źle robi, że może zrobić

komuś krzywdę. Sukces. Z wyraźnym smutkiem w oczach, pod coraz większym

naciskiem z mojej strony, kamień wylądował w rowie. Nic to jednak nie dało, bo kiedy

odjeżdżaliśmy gamoń jeden szybko nazbierał garść nowych, mniejszych kamieni i

biegnąc za nami ciskał całymi seriami, byle tylko odbić sobie stratę tego zacnego,

pokaźnego kawałka skały, który z takim trudem znosił ze skarpy.

Zmieniamy diametralnie nastawienie i od tej chwili ogniem odpowiadamy na ogień.

Koszulki rowerowe mają takie bajeranckie kieszenie z tyłu, które są dość pojemne.

Zmieści się cała garść kamieni, a jak nie wystarczy to mamy jeszcze gaz pieprzowy i

pompkę pod ręką. Jeśli rodzice nie potrafią nauczyć smarkaczy jak się zachować to

my to zrobimy. Taki przynajmniej był plan, a z planami wiadomo jak często jest.

Bywa, że dzieciaki widząc nas nadjeżdżających zza zakrętu, naprędce zaczynają się

zbroić i z bezpiecznej dla nich odległości starają się trafić, a widząc kontratak stają

się jeszcze bardziej nakręcone do walki, wyraźnie się przy tym bawiąc. Żeby nie było,

próbuję je jakoś zrozumieć! Siedzą tak na krawężniku, często sprzedają na poboczu

owoce albo w ogóle nic nie robią, aż tu nagle po 5 godzinach totalnej nudy

nadjeżdżają jacyś kosmici na rowerach. Całe szczęście, że mają dość mocno

rozregulowane celowniki i mało który kamień dochodzi celu.

Miarka się przebrała, kiedy kolejny raz grupka trojga podrostków czeka kilkaset

metrów przed nami i tylko czeka na ten moment, aż ich miniemy, żeby pozbyć się

tego co to zdążyli nazbierać chwilę temu. Zatrzymujemy się jednak i wyciągamy gaz,

wyraźnie prowokując ich, żeby tylko podeszli. Zgodnie z zasadą – agresja rodzi

agresję – najstarszy, na oko 13-letni, pobiegł na swój stragan z melonami, skąd

wraca z kilkucentymetrowym nożem, wyraźnie sugerując, że chcą zrobić nam

krzywdę. Nie dając wciągnąć się w potyczkę, odpuszczamy. Mam dodatkowo w

pamięci opowiadania innego rowerzysty, co to po małym rękoczynie znalazł się w

szpitalu, bo z pomocą przybiegła męska część rodziny. Nie ma co. Tak właśnie rodzą

się uprzedzenia, od których staram się zawsze jakoś stronić. Zgodnie jednak

przyznajemy, że na tę chwilę Turcja to najgorszy kraj w jakim mieliśmy okazję być…

Co ciekawe, jeśli w pobliżu pojawiają się dorośli, dzieciaki od razu pokornieją,

chowają noże, kamienie, ładnie się uśmiechają i przytakują z grzecznością. Jadąc

wzdłuż syryjskiej granicy, po kilkunastu kilometrach i dopiero co pokonanym długim

podjeździe, zostajemy z drogi zaproszeni na obiad. Początkowo widząc całą chmarę

dzieci plączących się na posesji odruchowo mocniej przyciskamy na pedały, jednak

kiedy okrzyki dorosłych zachęcających nas coraz bardziej do zawrócenia nie ustają,

postanawiamy jednak odbić z drogi. Panowie okazali się być całkiem sympatyczni,

obiad zaś wyborny. Każdy dostał po sałatce, górze ryżu i jeszcze większej ilości

mięsa. Dzieciaki zaś obserwujące nas z bezpiecznej odległości usługiwały na każde

skinienie starszyzny. Grzecznie nalewają herbatki, proszą, dziękują, pełna kulturka!

Szkoda, że takim szacunkiem nie cieszą się też dorośli zza granicy. Ładnie

dziękujemy panom, a odjeżdżając upewniamy się tylko czy aby nie lecą w naszą

stronę jakieś kamienie na pożegnanie.

Święty spokój...

W dalszym ciągu rozbici, jednak z pełnymi żołądkami, dojeżdżamy do Şırnak. Mam

nadzieję kupić sobie tam wreszcie piwko, jednak jak się okazuje nasza trasa wcale

nie biegnie przez miasto, a kilka kilometrów przed nim odbija na zachód. Problem w

tym, że miasto znajduje się na dość pokaźnej górze, a Piotrek za żadne skarby

świata nie chce jechać ze mną szukać monopolowego, bo jak twierdzi bez sensu tak

wjeżdżać i się wracać, a poza tym zaczynają boleć go kolana. Dogadujemy się, że ja

pojadę pod górę, a Piotrek poczeka gdzieś tam po drodze i jeśli on znajdzie jakiś

sklep, pośle mi sygnał i wtedy wrócę. Meczę się niemiłosiernie z tą górą. Z oddali

podjazd wygląda nie tak źle, jednak kiedy po 20 minutach ciągłego podjeżdżania nie

jestem nawet w połowie drogi, postanawiam zawrócić. Rzucam okiem na telefon, a

tam nie jeden, a dziesięć sygnałów od Piotrka! Zjeżdżam czym prędzej, odbijam na

skrzyżowaniu, na którym się rozstaliśmy, a tam sklep. Zaledwie kilkaset metrów od

skrzyżowania przy którym się rozstaliśmy. Cena jest jednak tak zaporowa, że dla

zasady bojkotuję zakupy. Momentalnie przeszedł mi smak, rozgoryczenie, irytacja i

fatalne samopoczucie nawarstwiające się od samego rana, osiągnęło już limit. Kto to

widział, piwo w cenie 9zł za 0.5litra.

Chwilę potem postanawiamy szukać noclegu na dziko. Nawet Piotrek, który zawsze

pierwszy proponuje nocleg na gospodarza, dzisiaj odpuszcza, powtarzając pod

nosem - co do cholery z tą Turcją?! Odbijając z kilkukilometrowego, nudnego i

ciężkiego podjazdu znajdujemy całkiem ciekawe miejsce. Zaraz obok drogi, ale tak

osłonięte ogromnymi głazami, że z pewnością nas nie widać. Widok cudowny,

zachód słońca stopniowo rozpala okolicę. Zdecydowanie najfajniejszy akcent tego

dnia. Wszystkie sąsiednie wzgórza obsadzone są wieżyczkami wojskowymi, ale na

szczęście nikt nas nie zauważył i żadnej wizyty mundurowych nie uświadczyliśmy.

Jemy ponownie makaron z tuńczykiem, gotujemy całą menażkę herbaty i z nadzieją

na lepsze jutro zamykamy się w namiotach.

Białoruskie pozory normalnego życia.

- Dyktatura? Jaka to u nas dyktatura?! Wszyscy w zdrowiu żyją, jedzą, oddychają.

Sytuacja jest stabilna - życie na Białorusi jest takie same jak u was w Polszy! Sami

zresztą zobaczycie! - przekonuje nas młody stażysta na przejściu granicznym, który

wydelegowany przez jakiegoś starszego rangą jegomościa odprowadza nas do

kolejnych bramek. Zmieniając temat ciągnie dalej:

Fani hokeja? Na jaki mecz to jedziecie? Na rowerach do Mińska? Specjalnie na

mistrzostwa świata w hokeju!? Niebywałe! W tym momencie przypomniałem sobie,

że właściwie nie pamiętam na jaki to mecz jadę i nie chcąc popełnić gafy udaję, że

nie zrozumiałem jego rosyjsko-angielskiego miksu. Bilety przecież potrzebne są mi

do bezwizowego wjazdu na teren Białorusi, kto by pomyślał, że mimochodem czy to

podstępnie, czy raczej z czystej ciekawości zapytany zostanę o to jakiej drużynie

kibicuję. Dania-Szwecja! Szwecja musi wygrać!- wykrzykuje Marzenka, ratując mnie

z opresji. Stażysta się uśmiecha, kiwa z uznaniem głową i pokazuje kierunek do

ostatniej już, solidnej, stalowej bramy - za którą czeka nas Białoruś.

Na początek wjeżdżamy do Grodna - najbardziej polskiego, ze wszystkich

białoruskich miast - gdzie żyje blisko 80.000 ludzi polskiego pochodzenia.

Na środku, zaraz przy wielkim futurystycznym gmachu teatru dramatycznego, na

wysokim, kamiennym podeście stoi czołg. Lufa wycelowana w stronę Polski, jakby

sugerując gotowość do obrony suwerenności tej niegdyś nieoficjalnej stolicy

Rzeczypospolitej.

Miasto na pierwszy rzut oka ładne, zadbane. Trawniki przystrzyżone, chodniki

zamiecione, gdzie okiem sięgnąć dostojne katedry, kościoły i cerkwie. Plac Lenina z

pomnikiem światowego przywódcy proletariatu także ładnie obsadzony kwiatami. To

ma być ta biedna Białoruś? Tak wygląda dyktatura?!

"Sytuacja jest stabilna"

Porządek, stabilizacja i równowaga są najczęściej wytaczanymi argumentami

aparatu władzy przeciwko wszelakim zarzutom dotyczącym dyktatury i nieudolnego

prowadzenia państwem. Przecież nie ma wojny, nikt nie cierpi, wszyscy jakoś żyją.

Przecież Łukaszenko dba o swoich ludzi, jest spokojnie, bezpiecznie i

bezproblemowo. W innych krajach dziurawe drogi, brudne miasta, bezrobocie i

protesty - na Białorusi zaś porządek i równowaga. Gdzie ta dyktatura? Ludzie żyją

biednie, często na granicy minimum socjalnego, ale jakoś żyją. Władzy to wystarcza,

żeby tak szczycić się stabilizacją kraju.

"Nam takiej gwałtownej demokracji nie trzeba. Nam potrzeba demokracji, w której

człowiek pracuje, dostaje jakąkolwiek zapłatę, żeby chlebka kupić, mleczka,

śmietany, twarożku, czasami kawałeczek mięska, żeby nakarmić dzieci. No, ale

dziecko dużo mięska nie zje." - Powiedział swego czasu Łukaszenko.

Złudne wrażenie

Te wszystkie zamiecione place, kwiatki, ład i porządek. Administracja jest świadoma

pierwszego wrażenia jakie wywiera Białoruś na turyście i co rusz Łukaszenko w

swoich kwiecistych przemówieniach zaprasza zachodni świat do siebie, aby

podziwiali jego kwitnący i żyjący w dobrobycie kraj. Wszystko to robione na pokaz,

całkiem skutecznie maskuje zarówno faktyczną sytuację kraju jak i samych ludzi.

Korupcja ma się nad wyraz dobrze, niereformowana gospodarka Białorusi jest w

stanie tragicznym, a przy życiu trzymają ją tylko i wyłącznie miliardowe zagraniczne

kredyty i inne dotacje ze strony Rosji. Kreml w zamian za lojalność Łukaszenki

sprzedaje po zaniżonej cenie Białorusi ropę, która przerabiana jest na paliwo i

sprzedawana już po normalnych cenach zachodowi. Mowa tutaj o miliardach dolarów

zysku rocznie. Dzięki temu białoruska gospodarka jakoś funkcjonuje. Aż strach

pomyśleć, co się stanie kiedy skończy się ta specyficzna rosyjsko-białoruska

przyjaźń.

Na Białorusi ponad 80% wszystkich przedsiębiorstw jest w rękach państwa. Zaledwie

kilka procent to biznesy prywatne. Jeśli na Białorusi jakiś zakład jest niewydolny i

przynosi straty, to zamiast takowy kołchoz czy inne przedsiębiorstwo zamknąć,

zmusza się dobrze prosperujące firmy do wspierania finansowo tych słabych. Firmy

takie nie mają wyjścia i jeśli chcą istnieć, to muszą się zgodzić. I tak przedsiębiorstwa

gazowe przymuszane są do opieki finansowej nad przynoszącą straty fabryką, zaś

największy białoruski bank - Biełaruśbank pompuje grube miliony w trzy upadające

zakłady rolne.

Co najmniej abstrakcyjne było też postanowienie Łukaszenki wobec przedsiębiorstwa

Borysewdrew - zajmującego się produkcją mebli. Kiedy wieloletnie dotacje

upadającej fabryki nie przynosiły zamierzonych efektów, płace spadały, a pracownicy

zakładu masowo zaczęli się zwalniać - ten postanowił, że... zabrania się ludziom

zwalniać. Pod groźbą więzienia.

Lepiej wiemy co masz myśleć!

Jakby na to wszystko nie patrzeć dyktatura ma się dobrze i raczej nie zapowiada się

na jej rychły koniec. Nad tym co mają myśleć Białorusini czuwają oczywiście

specjalne służby ideologiczne. Indoktrynują one społeczeństwo, aby to żyło w

przekonaniu, że u siebie w kraju jest dobrze i stabilnie, a poza jego granicami same

problemy i niesprawiedliwości. Systematycznie czy to w miejscach pracy, czy na

uczelniach organizowane są posiedzenia, gdzie odpowiedni urzędnicy przedstawiają

ludziom Białoruś jako świetnie rozwijający się kraj, zaś samego prezydenta jako ojca

wszelakich powodzeń. Dział do wpajania ideologi narodowi wykorzystuje oczywiście

reżimowe media w postaci gazet, radia i telewizji.

Inwestuje się także ogromne pieniądze w internet, lecz w tym medium triumfy święcą

alternatywne, antyreżimowe strony internetowe takie jak charter97.org, z którymi

Łukaszenko niewiele jest w stanie zrobić. Być może w internecie jest nadzieja na

obalenie dyktatury? Może tutaj jest początek końca państwa Łukaszenki? Oby.

Następne wpisy z Białorusi niebawem. Podczas pisania wspierałem się o książkę

"System Białoruś" autorstwa Andrzeja Poczobuta, którą serdecznie polecam.

Przedstawia ona w całkiem przystępny sposób drogę Łukaszenki do władzy i bardzo

obrazowo opisuje cały ten chory białoruski system. Obrazek Łukaszenki-hokeisty

pochodzi ze strony charter97.

1. Dobrze wiedzieć. Ciekawe fakty.

Demokracja po Amerykańsku. Czyli jak obala się rządy.

Demokracja jest uważana za najlepszy ustrój polityczny. Przeprowadzane są wybory,

referenda, ludzie decydują kto ma nimi rządzić, wola większości jest szanowana.

Brzmi znajomo? Nie zawsze jest tak pięknie jak chcielibyśmy w to wierzyć. Na

przestrzeni ostatnich dziesięcioleci miało miejsce mnóstwo tajnych operacji,

prowokacji i zaaranżowanych rewolt, do których po czasie przyznali się Amerykanie.

Nie chodzi tutaj przynajmniej o popularną ostatnimi czasy Ukrainę - chociaż kto wie

jacy ludzie stoją tak naprawdę za wydarzeniami na Majdanie.

„Świat się zmienia. Dawne szczytne ideały tracą na szlachetności.” – D. Eisenhower

Zapraszam tymczasem do Iranu lat pięćdziesiątych. Opowieść ta ma dwóch

głównych bohaterów, a jej przebieg mógłby być scenariuszem do kolejnego filmu o

przygodach agenta Jamsa Bonda. Cała historia dzieje się jeszcze w nie tak odległych

latach 1951-1953, a pierwszym bohaterem jest demokratycznie wybrany premier

Iranu Mohammad Mossadek. Mossadek to charyzmatyczny i szanowany przez naród

polityk, doktor prawa, urodzony przywódca, a przede wszystkim zwolennik

nacjonalizacji złóż irańskiej ropy naftowej. Przekonywał on, że irańska ropa należy

do narodu, a poprzedni rządzący podpisując umowy z brytyjskim koncernem,

najzwyczajniej w świecie wyprzedają dobro narodu. Miał czelność podważyć

ważność umów handlowych narzuconych przez Brytyjczyków, domagać się

renegocjacji niesprawiedliwych kontraktów i zwrotu złóż ropy narodowi irańskiemu.

Pamiętajmy, że Iran ma potężne złoża ropy naftowej (4 miejsce na świecie), stawka

była więc ogromna, a imperium Brytyjskie, przez niespełna 50 lat zagrabiało aż 86%

zysków z wydobycia. Teraz, po ponad 60 latach od tamtych wydarzeń, brzmi to jak

najbardziej sensownie i logicznie, nieprawdaż? Czasy były jednak zgoła inne. Górę

wzięła kolonialna mentalność Brytyjczyków, a cały Zachód solidarnie z Imperium

Brytyjskim zaczął bojkotować irańską ropę. Brytyjski rząd nauczony tylko brać i łupić,

po długich latach budowania swojego imperium w oparciu o wyzysk kolejnych krajów,

nie mógł pogodzić się z myślą, że jakiś tam Mossadek targnął się na ich własność.

Rzecz niewyobrażalna.

Kasa musi się zgadzać.

Mossadek wybrany przez TIME jak na ironię człowiekiem roku 1951, szczerze liczył

na poparcie swoich działań przez Amerykanów. Pisał bez ustanku kolejne listy do

prezydenta USA - Eisenhowera, jednak tamten zamiast pomóc, szybko zaczął go

podejrzewać komunizm, a jak wiadomo komunizm był w tamtych czasach wrogiem

numer jeden zachodu. Mossadek zaproponował także Brytyjczykom podział zysków

po połowie, jednak ci ani myśleli o jakiejkolwiek ugodzie. Brytyjczycy próbowali

wszystkiego, żeby tylko wymusić zmianę decyzji na irańskim premierze. Próbowali

blokady ekonomicznej Iranu, embarga, gróźb, przekupienia irańskich

parlamentarzystów, a nawet skierowali sprawę do Międzynarodowego Trybunału

Sprawiedliwości w Hadze. Kiedy trybunał nie nakazał Iranowi reprywatyzacji

przemysłu naftowego, Brytyjczycy w swojej bezradności zwróciło się o pomoc do

Amerykańskiego prezydenta Eisenhowera.

W tym momencie, wraz ze swoją wizją demokracji, na scenę wkracza drugi główny

aktor – Stany Zjednoczone Ameryki. Niedługo myśląc, Eisenhower zlecił CIA

obalenie nowo powstałego, demokratycznie wybranego irańskiego rządu,

wyznaczając do tego niełatwego zadania wnuka byłego prezydenta USA – agenta

Kermita Roosevelta. Przybył on do Teheranu w sierpniu 1953 roku i zaszywszy się w

amerykańskiej ambasadzie w Teheranie, w trybie natychmiastowym zabrał się do

roboty.

Jak się obala rząd?

Dysponując gigantycznymi sumami pieniędzy, zaczął od przekupienia wojskowych,

parlamentarzystów i redaktorów naczelnych teherańskich gazet, które codziennie i

bez ustanku zaczęły szkalować premiera Mossadeka. Założył sobie za cel

pogrążenie stolicy Iranu w chaosie, aby ludzie uznali, że premier nie panuje nad

sytuacją. Następnie skontaktował się z przestępczym światkiem Teheranu, któremu

zapłacił za napadanie na ludzi, prowokowanie zamieszek, niszczenia witryn

sklepowych i ostrzeliwanie meczetów - wznosząc przy tym okrzyki wychwalające

Mossadeka. Kiedy grupa przestępców-demonstrantów zaczynała sobie poczynać

coraz śmielej i posuwać do coraz większych aktów wandalizmu, Kermit Roosevelt

opłacił inną grupę przestępczą, nasyłając ją na tą „sympatyzującą” z premierem.

Zamieszki ogarnęły cały Teheran.

W dalszej części, Kermit wciągnął do gry Rezę Pahlaviego obecnie panującego

szacha Iranu (irański odpowiednik króla), którym nad wyraz łatwo było manipulować.

Jego stanowisko niewiele miało wspólnego z rządzeniem i było czymś w rodzaju

brytyjskiego modelu: „król panuje, ale nie rządzi”. Po objęciu władzy miał on ogłosić

jednak dekret pozbawiający Mossadeka posady premiera. Pahlavi miał jednak słaby

charakter, był bardzo bojaźliwy i sam przyznał, że boi się brać udział w zamachu

stanu. Dopiero po długich naciskach ze strony Kermita Roosevelta - Pahlavi się

zgodził.

Plan przewidywał otoczenie domu premiera wojskiem i wręczenie mu podpisanego

przez Pahlaviego dekretu pozbawiającego Mossadeka stanowiska premiera.

Wszyscy wiedzieli jednak, że taki dekret może wydać tylko parlament. Był to jedynie

taki "oficjalny wstęp" do zbrojnej interwencji i aresztowania premiera. Stary

Mossadek zwietrzył jednak spisek odpowiednio wcześnie i kiedy wojsko zapukało do

jego drzwi, dzięk odpowiedniej ilości lojalnych sobie wojskowych aresztował

konspiratorów. Następnego dnia radio podało, że został udaremniony brytyjski

zamach stanu, wszyscy odetchnęli z ulgą, a przestraszony całą sytuacją Reza

Pahlavi uciekł za granicę.

Ostatnia szansa - ostatnie uderzenie.

Plan spalił na panewce i CIA nakazało Rooseveltowi powrót do kraju. Ten jednak

miał jeszcze kilka asów w rękawie. Przez kolejne kilka dni, opłacając coraz więcej

grup przestępczych i nasyłając je kolejno na siebie, pogrążał Teheran w jeszcze

większym chaosie. Następnie poprzez amerykańskiego ambasadora urzędującego w

tym samym budynku co on sam, przekazał Mossadekowi informację, że jeśli nie

zaprowadzi on porządku w mieście, Stany Zjednoczone przestaną uznawać go za

premiera. Mossadek uległ presji, poprosił swoich zwolenników o zaprzestanie

protestów i powrót do domów, po czym wprowadził stan wojenny. Zwolennicy

Mossadeka posłuchali jego próśb, a na to tylko czekał cwany Kermit. Wcześniej

opłaceni przez niego wojskowi, dzięki wprowadzeniu stanu wojennego uzyskali

dostęp do broni i zamiast zaprowadzić porządek w Teheranie, użyli jej do…

otoczenia i zaatakowania rezydencji premiera. Walka byłą wyjątkowo nierówna,

obrońcy szybko pouciekali, rezydencję rozgrabiono, a sam Mossadek został

uwięziony. Na premiera został mianowany niejaki generał Zahedi, a zza granicy

wrócił bojaźliwy Reza Pahlavi, obejmując ponownie stanowisko szacha Iranu. Obaj

lojalni, oddani i posłuszni wobec USA. Mosadek:

Po udanej operacji rozochocony powodzeniem amerykański rząd, na przestrzeni

kilkudziesięciu kolejnych lat z powodzeniem organizował szereg tym podobnych

spisków i rewolucji, mających na celu obalenie rządu i obsadzenie na stanowisku

przychylnych sobie ludzi. Rok później podobny przewrót został zorganizowany w

Gwatemali, a w dalszych latach na Kubie, w Iraku (obsadzając na stanowisku

Saddama Husajna), Wietnamie, Angoli, Dominikanie, Nikaragui, Chile i kto wie czy

nie na ukraińskim Majdanie...

źródła:

1. Szachinszach - R. Kapuściński.

2. Obalanie Mossadeka

3. http://youtu.be/r1L_rv97r4M

Szyizm w Iranie. Skąd się wziął?

Zanim Iran stał się w pełni krajem islamskim, przez długie stulecia jego główną religią

był Zoroastryzm, którego początek miał miejsce już 1000 lat przed Chrystusem. Ba!

Religioznawcy twierdzą, że to właśnie Zoroastryzm (lub też nazywany

Zaratusztrianizmem) miał wpływ na Judaizm, Chrześcijaństwo i Islam, które właśnie z

tej niegdyś państwowej religii Iranu zaczerpnęły pomysł na sąd ostateczny, piekło,

niebo i chociażby powtórne przyjście mesjasza. Było to główne wyznanie Persów aż

do wieku VII naszej ery, kiedy to swoje podboje zaczynali Arabowie, krzewiąc w

regionie nową religię - Islam. Współcześnie zoroastrian jest mniej niż 1% i żyją oni

głównie w centralnym Iranie, w okolicach pustynnego miasta Jazd - gdzie także

dojechaliśmy i nawet spaliśmy w świątyni Zoroastrian.

Jednak wracając do Islamu. Jak pewnie wiecie muzułmanów dzieli się na Sunnitów i

Szyitów. Arabscy najeźdźcy byli sunnitami i wiarę w takiej odmianie narzucali

podbijanym terenom. Jednak coś poszło nie tak w przypadku Iranu, ponieważ po ich

podboju kraj stał się w większości… szyicki. Jak to się stało?

Sunnizm vs Szyizm.

W Iranie aktualnie 90% wszystkich muzułmanów to szyici i obok Azerbejdżanu i Iraku

jest to jedyny kraj na świecie gdzie ten odłam stanowi większość. Więc skąd wzięli

się ci szyici?

Pech chciał, że prorok Mahomet nie zostawił żadnego potomka płci męskiej ani nie

wyznaczył swojego następcy. Właśnie wtedy zaczął się ten swoisty rozłam w Islamie.

Będący w mniejszości szyici utrzymują, że jedynym prawowitym kalifem - czyli

następcą Mahometa - jest jego zięć Ali (Szi’a Ali - stronnictwo Alego - stąd nazwa

szyita), natomiast w ogromnej większości sunnici (90%), po śmierci Mahometa na

następców wybierają kolejnych trzech kalifów Abu Bakra, Umara i Utmana i jakoś

nie bardzo przejmując się głosami szyitów. Co prawda po śmierci ostatniego

sunnickiego kalifa Utmana, Alemu udaje się uzyskać kalifat, ale jego władza nie trwa

zbyt długo, ponieważ szybko zostaje zamordowany przez zamachowca. Także

dwóch synów Alego, którzy mogliby po nim przejąć władzę bezpotomnie traci życie i

tym samym szyici bezpowrotnie tracą szanse na zdobycie władzy. Od tego momentu

zaczynają się prześladowania Szyitów, którzy przechodzą do opozycji i zmuszeni są

uciekać z dala od ośrodka władzy sunnitów. Tak się składa, że po długiej tułaczce

docierają w końcu do zoroastryckiego Iranu, gdzie nową wiarę zaczynają szerzyć

wspomniani wcześniej sunniccy Arabowie. Irańczycy bardzo nie chcą przyjąć

narzucanej im przez okupanta wiary, ale poniekąd nie mają wyjścia. Chytrze

postanawiają zagrać na nosie Arabom i pomimo wydawałoby się beznadziejnej

sytuacji postawić na swoim.

"Dowiadują się teraz, że ci szyici to także muzułmanie, w dodatku (jak sami twierdzą)

jedyni prawowici muzułmanie, jedyni nosiciele czystej wiary, za którą gotowi są

oddać życie. No dobrze, pytają Irańczycy, a ci wasi bracia Arabowie, którzy nas

podbili? Bracia? wykrzykują z oburzeniem szyici, toż to przecież sunnici, uzurpatorzy,

nasi prześladowcy. Zamordowali Alego i zagarnęli władzę. Nie, my ich nie uznajemy.

Jesteśmy w opozycji! To oświadczenie bosonogich przybyszów naprowadza myśl

Irańczyków na bardzo ważny trop. Aha, to znaczy można być muzułmaninem, ale

niekoniecznie muzułmaninem reżimowym. Co więcej, z tego, co mówią, wynika, że

można być muzułmaninem opozycyjnym! I że wtedy nawet jest się muzułmaninem

lepszym! Podobają im się ci biedni i pokrzywdzeni szyici. Irańczycy w tym czasie też

są biedni i czują się pokrzywdzeni. Są zrujnowani przez wojnę i w ich kraju rządzi

najeźdźca. Szybko więc znajdują język z wygnańcami, którzy szukają tu schronienia i

liczą na gościnę, zaczynają wsłuchiwać się w ich kaznodziejów i na koniec

przyjmować ich wiarę.

I tak też postępują wówczas, kiedy zostali podbici przez Arabów. Chcecie mieć islam,

mówią do swoich okupantów, będziecie mieć islam, ale w naszej narodowej formie, w

niepodległym, zbuntowanym wydaniu. Będzie to wiara, ale wiara irańska, w której

wyrazi się nasz duch, nasza kultura i nasza niezależność. Ta filozofia leży u podstaw

decyzji Irańczyków, kiedy przyjmują islam. Przyjmują go, ale w szyickiej odmianie,

która w tym czasie jest wiarą pokrzywdzonych i pokonanych, jest narzędziem

kontestacji i oporu, ideologią niepokornych, którzy gotowi są cierpieć, ale nie

odstąpią od zasad, gdyż chcą zachować swoją odrębność i godność. Szyizm stanie

się dla Irańczyków nie tylko ich narodową religią, lecz również ich azylem i

schronieniem, formą narodowego przetrwania, a także – w odpowiednich momentach

– walki i wyzwolenia.”-Szachinszach, R. Kapuściński.

Żydzi mieszkający w… Iranie.

Pozornie tytuł może wydawać się nieco absurdalny. Gdzie w kraju tak wysoce

nietolerancyjnym może być miejsce dla innych religii, a już w ogóle dla

znienawidzonych Żydów? Przecież jeszcze nie tak dawno prezydent Ahmadineżad

zaprzeczał Holokaustowi i nawet zorganizował w 2006 roku konferencję w Teheranie

otwarcie negując zagładę Żydów. Społeczność żydowska w Iranie faktycznie

istnieje. Nasuwa się jednak pytanie – Jak się żyje żydom w kraju rzekomo tak bardzo

nienawistnym i antysemickim jak Iran? Wypada zaznaczyć, że sławna konferencja i

wyrażane opinie przez byłego prezydenta Iranu są jego prywatnym zdaniem, a nie

odzwierciedleniem nastrojów panujących w społeczeństwie. Żydzi w Iranie mieszkają

od wieków. Kiedy w 1979 roku tworzyła się Islamska Republika Iranu, aby choć

zachować pozory demokracji, władze musiały oficjalnie uznać niektóre mniejszości

religijne i w tym także Judaizm. Prawdę mówiąc, żydzi zamieszkiwali Iran już na

długo przed arabskim najazdem i przyjęciem przez Iran Islamu w wersji szyickiej. Co

prawda w historii Iranu zdarzały się większe migracje żydów z Iranu, ale nie miało to

związku z jakimiś znaczącymi prześladowaniami. Przykładowo, kiedy nastąpiła

rewolucja islamska 1979 roku Iran opuściło 80tyś żydów, ale powodem były bardziej

obawy o 'jutro', aniżeli jakieś represje czy szykany ze strony Persów. Zresztą w tym

samym czasie równolegle kraj opuściło aż 3 miliony muzułmanów, a Chomeini wydał

nawet prawo, nakazujące ochronę mniejszości religijnych - w tym żydów.

Kontrasty i paradoksy Iranu

Czasem aż ciężko to wszystko ogarnąć. Synagogi, szpitale, stowarzyszenia,

koszerne restauracje, szkoły hebrajskie swobodnie działają w teokratycznym

państwie muzułmańskim, ale rząd świętuje rocznicę wydania Protokołów Mędrców

Syjonu. Prezydent określa Holokaust jako „oszustwo i mistyfikację”, żydowski członek

parlamentu otwarcie i bez obaw go krytykuje, a państwowa telewizja emituje zaś

bardzo popularny i oparty na faktach serial „Zwrot o zero stopni” o irańskim

dyplomacie, który z tego samego Holokaustu wyratował tysiące żydów. Żydom wolno

wszystko z wyjątkiem popierania Izraela. Żydzi są równymi obywatelami, chyba że

akurat nie są. Irańskie władze blokują dostęp do internetowej wersji „New York Post”,

ale nie do „Jerusalem Post”. Niemal konieczne jest bycie Irańczykiem, aby to

zrozumieć i by żyć wygodnie irańskim życiem ze wszystkimi jego paradoksami.-

Demokracja Ajatollahów, H. Majd.

Jakie by nie były docierające do nas informacje o nietolerancji Iranu to faktem jest, że

żydzi od zawsze zajmowali w kraju wysokie stanowiska i jako mniejszość

wyznaniowa zawsze cieszyli się względnym szacunkiem zarówno społeczeństwa jak

i rządzących. Są oni na wskroś Persami, a jedyne co ich różni od prawdziwych

Irańczyków to język modlitwy. Nic więcej. W Teheranie działa aż 13 synagog, a w

całym kraju ilość żydów szacuje się na około 30.000 osób – co znaczy, że są oni

największą żydowską wspólnotą na bliskim wschodzie - zaraz po Izraelu rzecz jasna.

Mało tego. Od roku 1906, wraz z innymi mniejszościami religijnymi, żydzi mają

swojego przedstawiciela w parlamencie irańskim i nie jest to tylko pozór demokracji.

Dzięki jednemu z nich, niejakiemu Moris Mot’amedowi udało się przepchnąć u

prezydenta Chatamiego pozwolenie na wyjazd żydów do Izraela i bezpieczny z niego

powrót – co jeszcze nie tak dawno graniczyło z cudem. Żydzi mogą odwiedzić sobie

krewnych i święte dla siebie miejsca jak Jerozolimę czy Tyberiadę. Co najciekawsze

- wracają oni po odbytych pielgrzymkach do Iranu! I albo wychodzą z założenia, że

antysemityzm jest wszędzie – czy to w Iranie, Europie czy Izraelu - albo czują się

najzwyczajniej w świecie Irańczykami, częścią irańskiej kultury i po prostu jest im w

Iranie dobrze. To tutaj prowadzą od pokoleń proste, spokojne życie i tego właśnie

świadome jest społeczeństwo irańskie. Dla władzy zaś najważniejsze jest to, że

irańscy żydzi nie mają nic wspólnego z syjonizmem. Społeczeństwo zaś świetnie zna

różnicę pomiędzy antysyjonizmem i antysemityzmem, co jest bardzo ważne i chyba

kluczowe w tej sprawie. Wszyscy doskonale wiedzą, że państwo irańskie toleruje

żydów, ale już nie sam Izrael i jeśli ktoś otwarcie nie popiera Izraela, może w Iranie

żyć spokojnie.

Jak to powiedział wysoki rangą ajatollah Musawi Bodżnurdi – „Żydzi różnią się od

Izraelczyków i są w pełni chronieni przez Republikę Islamską. Do żydów nic nie

mamy. Tora jest dla nas świętą księgą, a my zaś sprzeciwiamy się jedynie Izraelowi.

Żydzi mogą żyć w Iranie w spokoju, są całkiem wolni, jeśli tylko nie popierają

syjonizmu i państwa Izrael. „

O propagandzie w mediach słów kilka...

Propaganda antyirańska ma się nad wyraz dobrze. Zachodnim rządom bardzo na

rękę jest przedstawianie Iranu jako kraju niebezpiecznego, nietolerancyjnego i

chcącego unicestwić żydów na wzór Holokaustu. Idzie za tym cała ogromna polityka,

duże pieniądze i wiele innych rzeczy, których nawet nie jestem w stanie ogarnąć. W

roku 2007 kamery całego świata zostały skierowane na Tel Awiw, gdzie przybyła

pewna grupa Irańczyków, którzy zdecydowali się wyemigrować do Izraela. Iran został

pokazany jako kraj prześladujący mniejszości religijne, gdzie chociażby zamyka się

żydowskie szkoły i zabrania się mówienia po hebrajsku – co było kompletną bzdurą i

kłamstwem. Taka informacja poszła w świat i wszystko byłoby fajnie, gdyby światła

dziennego nie ujrzał fakt, że pewne grupy związane z rządem Izraelskim najzwyklej

w świecie kupiły obywatelstwo tych ludzi w celach propagandowych za 10tyś

dolarów od osoby.

Na koniec mam jeszcze arcyciekawy filmik zrobiony przez pewnego żyda

mieszkającego w Izraelu. Cała kampania społeczna, której początek dał właśnie ten

film odbiła się niesamowitym echem w mediach. Było o tym w gazetach, telewizjach,

a na facebooku powstała strona o takiej samej nazwie co tytuł filmu, gdzie ludzie

chwalili się swoimi przyjaźniami irańsko-izraelskimi, pozowali do zdjęć trzymając

kartki z napisami : 'Iranians we love you' i wiele innych...

2. Praktyczne porady. Tanie podróżowanie.

Jak szukać darmowego noclegu w podróży?

Jedziesz gdzieś na dłużej i ogranicza cię studencki budżet? Od czasu do czasu

chciałbyś się przespać pod dachem, ale nie masz zbędnych 40zł na hostel? Ledwo

co uzbierałeś na plecak, śpiwór i karimatę, a na namiot zabrakło? Sytuacja nie jest

beznadziejna, wcale nie musisz rezygnować z wyjazdu! Istnieje sporo możliwości,

dzięki którym można zaoszczędzić dużo pieniędzy na spaniu w podróży, a nawet bez

większych problemów znaleźć darmowy nocleg! A więc co trzeba zrobić? Masz trzy

możliwości: Możliwość pierwsza – znajdź Internet!

Jeśli jesteś w jakimś dużym mieście, masz spore szanse na znalezienie dobrego,

darmowego noclegu. Udaj się do najbliższego McDonalda, połącz się ze światem i

zacznij poszukiwania. Istnieje mnóstwo stron internetowych mających na celu pomóc

znaleźć darmowy nocleg podczas podróży. Najpopularniejsze z nich:

CouchSurfing – Portal randkowy jak go nazywam od jakiegoś czasu. Wszyscy

znają, wszyscy lubią i jest to zdecydowanie najpopularniejsza tego typu strona. Ja

osobiście mam do niej mieszane uczucia, gdyż coraz bardziej robi się z niej coś

właśnie na wzór facebooka, gdzie ogromna część użytkowników rejestruje się dla

zabawy, nigdy nikogo nie przenocowała ani nie ma zamiaru, albo jeszcze lepiej -

szuka partnera na jedną noc. Trzeba się czasem nieźle napocić, żeby znaleźć jakiś

nocleg, ale zdecydowanie warto. www.couchsurfing.org

WarmShower – znakomity odpowiednik CS, jednak tylko dla podróżujących

rowerami. Dużo mniej członków, ale jak już się do kogoś napisze, to jest duża

szansa, że odzew będzie pozytywny. Używam najczęściej i jeszcze nigdy się nie

zawiodłem! www.warmshowers.org

Zarówno CS jak i WS Są do siebie bardzo podobne w obsłudze. Wystarczy się

zarejestrować, napisać kilka zdań o sobie i wrzucić jakieś zdjęcie. Następnie

wyszukujemy miasto, gdzie akurat zastała nas noc, podajemy czas przyjazdu i

wyszukiwarka zrobi resztę. Strony są bardzo intuicyjne i łatwe w obsłudze. Dalej

trzeba już tylko pisać bezpośrednio do ludzi i pytać o możliwość przenocowania. Nie

ma się czego bać.

Jest jeszcze kilka inny stron tego typu jak: Hospitality Club, Staydu, Global

Freeloader, Servas, beWelcom ale nie powalają one popularnością i swoim

rozmachem. Są, ale szczerze to nie wiem na ile działają i jaka jest szansa

znalezienia na nich dachu nad głową.

Godna polecenia jest także strona WorkaWay! Dość prężnie działający portal, na

którym można znaleźć ludzi oferujących nocleg i wyżywienie podróznym, za drobne

prace przy domu. Jakieś przycinanie drzewek, trawnika, odmalowanie altanki. Nigdy

jeszcze nie miałem okazji, ale wielu moich znajomych bardzo poleca!

Wskazówka 1: oczywiście lepiej jest załatwiać nocleg odpowiednio wcześnie, nawet

kilka tygodni przed wyjazdem, ale jeśli akurat potrzebujemy "na już" to strony te też

świetnie się sprawdzają.

Wskazówka 2: zwracaj uwagę na daty ostatniego logowania członków. Nie ma

większego sensu pisać do kogoś kto logował się ostatnio 34 tygodnie temu. Warto

też zwrócić uwagę na ilość osób, które już ich poleciły (references).

Dobrze jest mieć też na swoim koncie owe references od innych użytkowników

strony, dzięki czemu wzrasta twoja szansa na znalezienie jakiegoś kawałka podłogi.

Skąd potencjalny gospodarz ma wiedzieć, że może ci zaufać? Jeśli jednak masz

nowe konto i świeci ono pustkami, nie wszystko jest też stracone. Można trochę

oszukać. Poproś znajomego o pozytywną opinię o tobie. Niech skrobnie kilka linii,

napisze, że jesteś normalny, miły i nie chrapiesz.

Istnieje jeszcze jedna bardzo ciekawa opcja poszukiwania darmowych noclegów za

pomocą internetu: Facebookowa grupa o urokliwej nazwie: Jestem w dupie weź mnie

przekimaj. Grupa jest niestety TAJNA, dlatego link nie działa i jeśli ktoś chce się do

niej dostać musi mieć w niej znajomego. Tak zwane grupy szybkiego reagowania.

Jeśli miejsce, w którym jesteś jest dość popularne wśród autostopowiczów, masz

dużą szansę, że ktoś tam już spał, zna kogoś, kto ma wolną kanapę i przy dobrych

wiatrach poda ci numer telefonu czy też adres. Działa, sprawdzałem! Jeśli

podróżujesz po Polsce, szansa na znalezienie noclegu jest naprawdę ogromna.

Wystarczy prześledzić wpisy i przekonać się jak dużo ludzi znalazło nocleg. Na

samej górze grupy jest także przypięta bardzo opasła lista ludzi oferujących za

darmo"kawałek podłogi" na jedną noc.

Ostatnia ciekawa strona, dzięki której znaleźć możemy darmowy nocleg to Sleeping

in the Airports. Ogromna baza danych. Możemy znaleźć tam wszystkie lotniska

świata z dokładnym opisem czy i gdzie można spać na konkretnych terminalach.

Świetna sprawa! :)

Możliwość druga – znajdź dobrych ludzi! Czasem możesz mieć pecha i noc

zastanie cię gdzieś na jakiejś wsi, gdzie ciężko o spożywczy, a co o dopiero

darmowe wifi. Nic jednak straconego. Schemat działania jest bardzo prosty i

właściwie szerzej opisałem to już kiedyś we wpisie Noclegi na gospodarza. Po prostu

zagadujesz pierwszą lepszą osobę pracującą w ogródku i pytasz o możliwość

przespania się w jego garażu! Jeśli nie wyglądasz na kryminalistę jest duża szansa,

że dostaniesz zgodę, a być może trafi Ci się także jakaś herbata na kolację. Wyjaśnij

ładnie, że to tylko jedna noc, zaraz idziesz spać, nie będziesz psocił, a z samego

rana idziesz dalej. Dobrych ludzi jest mnóstwo, ludzie chcą pomagać, jednak czasem

nie wiedzą jak się do tego zabrać.

Możliwość trzecia – znajdź... pustostan. Wyglądasz jednak jak kryminalistka i w

nikim nie wzbudziłeś zaufania? To już skrajność, ale w dalszym ciągu nic straconego!

Jeśli nie jesteś akurat na kole podbiegunowym i masz pewność, że w nocy nie

zamarzniesz, rozejrzyj się za jakimś pustostanem. Najczęściej przechodząc ulicami

miasta nie zwraca się na takie miejsca uwagi, ale uwierz mi – są wszędzie, w

każdym mieście i to w nieprzeciętnych ilościach.

Mają one mnóstwo zalet: - Jest duże prawdopodobieństwo, że są one zadaszone,

więc w razie deszczu nie zmokniesz, a ściany uchronią jak coś przed wiatrem (jakie

to logiczne!). - Jesteś sam, więc nie musisz nikomu dotrzymywać towarzystwa i w

spokoju możesz oddać się odpoczynkowi. - Są bezpieczne! Bo kto normalny chodzi

po pustostanach w nocy? Raz zdarzyło się, że spaliśmy w pustostanie już

zamieszkałym, ale jego lokator raczej nie miał nic przeciwko naszej obecności. -

Czasem może trochę śmierdzieć, ale co ci to przeszkadza! Nie jesteś przecież

księciem ani księżniczką!

Wskazówka: Na wszelki wypadek pamiętaj jednak o tym, aby zachowywać się cicho i

nie świecić za dużo lampkami. Aha, no i gaz pieprzowy pod ręką też jest dobrze

mieć, ale to tylko dla spokoju snu. Przecież nikt normalny nie chodzi po pustostanach

w nocy, co nie?! ;)

Słowem zakończenia: Jeśli śpisz już u ludzi, za każdym razem pamiętaj jednak o

podstawowych zasadach dobrego wychowania. Szanuj innych, nie rób wiochy, nie

naciągaj, zachowuj się kulturalnie no i na koniec ładnie podziękuj, zapraszając w

przyszłości do siebie. Zostaw po sobie dobre wrażenie, to ważne. Możesz także

zostawić jakiś drobny upominek. Wiem, że mowa tutaj o darmowych noclegach,

jednak głupia pocztówka z Polski, jakaś flaga czy nawet kilka piw cię nie zbawi, a i

tak wyjdzie dużo taniej niż w hostelu. W końcu często dostajesz od tych ludzi nie

tylko miejsce do spania, ale również prysznic, coś do zjedzenia, a także nierzadko

świetne towarzystwo i dobrych znajomych na lata. Tego nie dostaniesz w hostelu, a

już na pewno nie za równowartość tego przykładowego piwa.

Pierwsza wyprawa autostopowa i rowerowa.

Uwaga! Siadamy wygodnie w fotelu, zapnij pasy i startujemy! Postaram się

przekonać wątpiących do podróżowania na własną rękę i nakreślić po trochu jak się

do tego zabrać. Zobaczysz, że pierwsza podróż zarówno rowerowa jak i autostopowa

nie jest powodem do strachu. Zaznaczę jeszcze, że nie będę rozpisywał się tutaj na

temat sprzętu wyprawowego ponieważ o tym już było. "Przeciętny człowiek nie jest

specjalnie ciekaw świata. Ot, żyje, musi jakoś się z tym faktem uporać, im będzie go

to kosztowało mniej wysiłku- tym lepiej. A przecież poznawanie świata zakłada

wysiłek, i to wielki, pochłaniający człowieka. Większość ludzi raczej rozwija w sobie

zdolności przeciwne, zdolność, aby patrząc- nie widzieć, aby słuchając- nie słyszeć.”

- Ryszard Kapuściński

Pierwszy, najważniejszy warunek jaki należałoby spełnić żeby gdzieś wyjechać, to

mieć chęci. Można mieć kasę i dużo wolnego czasu, lecz bez chęci nic z tego nie

będzie. Jeśli już ci się chce to znaczy, że sprawy idą ku lepszemu.Rower nie jest

oczywiście jedynym możliwym środkiem transportu. Możesz użyć busa, pociągu,

autostopu czy choćby hulajnogi. To nie jest ważne. Zwiedzaj, poznawaj ludzi,

podziwiaj widoki. Marzenia same się nie spełniają. Nikt do Ciebie nie zadzwoni i nie

powie: 'słuchaj! chciałem spełnić twoje marzenie - pakuj się!'. Jeśli samemu nie

ruszysz tyłka, żeby zadziałać w tym kierunku, nic się nie stanie. Kolejny rok minie, a

Ty dalej będziesz marzyć.

Początki

Z racji preferowanych przeze mnie form podróży, skupmy się jednak na rowerze.

Prawdą jednak jest, że środek transportu nie jest ważny, ważna jest decyzja i

samozaparcie! Nie ważne ile km się przejechało, ile górek pokonało, ile łatek

przykleiło. Jeśli tylko czujesz, że musisz gdzieś pojechać zrób to. Walorów takiego

podróżowania jest bez liku. Wymieniać mógłbym w nieskończoność. Chociażby

niepowtarzalne uczucie wolności, unoszenia się ponad ziemią, niemal lotu.

Bezsilnikowy pojazd, którym dojedzie się wszędzie, wjedzie się i zjedzie z każdej

góry, przejedzie drobne kładki na rzekach, wciśnie w najciaśniejsze miejskie uliczki -

słowem dotrze tam, gdzie silnikowe pojazdy nie mają szans. Satysfakcja z

pokonywania własnych ograniczeń i przesuwania granicy niemożliwego. W końcu

zdrowie jakie niesie ze sobą wysiłek fizyczny i bardzo kształtne, zgrabne sylwetki

(tutaj argument dla Pań jak poprzednie nie wystarczyły;) )

Często czytam, że jako pierwszy kraj najlepiej poznać własny. Najpierw zobaczyć co

swoje, a później szarpnąć się na dalszy wyjazd - z czym się totalnie nie zgadzam.

Polska oczywiście jest ładna i warta zobaczenia, ale co jest takiego złego za granicą,

że się tego boimy? Nie trafiają do mnie argumenty, że za granicą się nie dogadamy,

że niebezpiecznie, że w razie problemów mamy daleko do domu i że przyjdzie

jeszcze czas. Bzdury totalne.

Język

Wcale nie potrzebujesz znać perfekt 3 języków obcych. Tak po prawdzie dobrze jest

znać te podstawy angielskiego, ale nawet bez tego bezproblemowo można

porozumieć się na migi. Gestykulacja to najlepszy translator. Oczywiście nie

podyskutujemy o wpływie globalnego ocieplenia na ekosystem, ani o sensie istnienia

życia na ziemi - ale kto wie, dla chcącego nic trudnego. Ostatnio czytałem o pewnym

Hiszpanie, który nie zna żadnego języka poza własnym, a jedzie rowerem dookoła

świata. Można? Można.

Niebezpiecznie?

Bądź przezorny! Zawsze odpowiadam, że niebezpiecznie to jest wracać nocą z pracy

przez te wszystkie ciemne osiedla i dzielnice. W podróży podświadomie włącza się

nam pewien instynkt samozachowawczy, dzięki któremu szerokim łukiem

obchodzimy potencjalnie niebezpieczne sytuacje. Do domu wrócić przez osiedle

muszę, nie mam wyjścia, ale pchać się z rowerem w niebezpieczne, podmiejskie

tereny na noc, już niekoniecznie. Wierze, że każdy ma na tyle zdrowego rozsądku i

potrafi obiektywnie ocenić miejsce/sytuację jako bezpieczną lub nie.

Za daleko?

Powiedzcie to chociażby Michałowi , który przejechał 30.000km z najbardziej

północnego krańca Europy na samo południe Afryki, i którego jedyny poprzedni

wypad rowerowy to wycieczka do Kotliny Kłodzkiej. Mimo już pokaźnego,

nierowerowego doświadczenia podróżniczego, także się nasłuchał, że "nie da rady".

Tak naprawdę teraz nigdzie nie jest za daleko. W dobie samolotów,

wszechobecnego Internetu i telefonii komórkowej, powrót praktycznie z każdego

miejsca na ziemi nie zajmie nam więcej niż 2 dni. Daje to niebywały komfort podczas

podróży. Dlatego też choćby nie wiem jak się starać, nie da się już powtórzyć takiego

wyczynu jak samotne, dwukrotne przejechanie Afryki przez Kazimierza Nowaka w

latach 1931-1936, lub innych podróżników z ubiegłych wieków.

Samotnie czy z kimś?

To zależy od charakteru i własnych preferencji. Na pierwszą wyprawę oczywiście

lepiej z kimś. Znam kobiety jeżdżące same po świecie, pary, a nawet grupy

kilkunastoosobowe. Mnie zdarzało jechać się samemu, w dwójkę i trójkę. Im więcej

ludzi tym jest weselej, jest się do kogo odezwać, z kim pogadać i kogo poobgadywać.

Jest także niestety wolniej. Im więcej osób tym więcej postojów. Jedno jest pewne -

wśród znajomych ciężko znaleźć drugiego takiego odmieńca, który męczyłby się z

wami na podjazdach i przy tym nie marudził za bardzo. Jak już go znaleźliście to

gratulacje, a jeśli nie, to w internecie jest mnóstwo wam podobnych. Polecam

serdecznie forum podrożerowerowe, tam znajdzie się ktoś na pewno ; )

Pokonywane dystanse.

Zdarzają się (i to dość często!) osoby, które z miejsca wsiadają na rower i jadą na

drugi koniec świata. Moim zdaniem, jeśli już się zdecydowałeś/aś, to jednak warto

popracować nad kondycją. Musicie obiektywnie spojrzeć na siebie i ocenić ile dacie

radę dziennie przejechać. Jeżeli nie planujesz na początek przejechać rowerem Alp -

tak jak ja - ani innych wysokich gór, to nie potrzebujesz skomplikowanych planów

treningowych i mimo, że kondycję można wyrobić bezpośrednio na wyprawie, to

moim zdaniem nie warto porywać się od razu na dystanse przekraczające wasze

możliwości. Nie musisz także robić codziennie 100 kilometrów. Niekoniecznie więcej

przejechanych kilometrów przekłada się na więcej zobaczonych rzeczy. Czasem jest

wręcz przeciwnie. Są ludzie, którzy jadą praktycznie całymi dniami wykręcając

średnio po 200 kilometrów i więcej. Pytanie, czy takie wyprawy ciągle można nazwać

podróżami. Czy nie bliżej im do wyścigu, aniżeli podróży? nie mnie oceniać.

Oczywiście nie neguję takiego trybu jazdy. Każdy lubi co innego. Jeśli jednak nie

urządza cie jazda 6-10 godzin dziennie, śmiało możesz sobie obniżyć dzienny

dystans choćby do 50 kilometrów. Dzięki temu będziesz mieć więcej czasu na

regeneracje i inne przyjemności, a z czasem możesz zwiększyć sobie ten dystans.

Jeśli dalej nie wyobrażasz sobie jazdy dzień w dzień 50 kilometrów, możesz ustalić

sobie pewien tryb. Jechać przykładowo trzy dni, a odpoczywać jeden lub też jechać

jeden i odpoczywać trzy.

Tutaj kończą się moje argumenty. Mam nadzieję, że ktoś się dzięki temu przekonał

do podróży rowerem. Jeśli nie, to szkoda, przynajmniej ja pisząc to przekonałem po

raz kolejny siebie że warto ;)

Noclegi na dziko. Jak znaleźć dobre miejsce pod namiot?

Przyjrzyjmy się nieco rozkładaniu namiotów podczas naszych rowerowych,

autostopowych czy jakichkolwiek innych wyjazdów niskobudżetowych. O czym

należy pamiętać rozbijając namiot, jak to robić i gdzie, żeby było wygodnie i nikt nas

nie okradł przy okazji?

Namiot rozbijałem w ostatnich latach kilkaset razy, jakieś tam wiec doświadczenie

mam i chciałem się nim z Wami tutaj podzielić. Spanie na dziko nie jest jakimś

skomplikowanym przedsięwzięciem logistycznym, jednak warto pamiętać o kilku

rzeczach, zanim zdecydujemy się gdzieś spędzić noc. Na początek przyjrzyjmy się..

Warunkom atmosferycznym. Czyli czego unikać, na co zwracać uwagę, gdzie

rozbijać namiot, żeby ograniczyć niekorzystną temperaturę,

W cieniu czy w słońcu? Wydawałoby się mało istotna sprawa, jednak prawdę

mówiąc, pierwsze o czym myślę, przed rozłożeniem stelaża jest to, jaka będzie

temperatura w nocy. Jeśli przed zachodem słońca jest już chłodno, nad ranem w

okolicach godziny 5 będzie lodowato. Logiczne, jednak często zdarza mi sie o tym

zapomnieć rozbijając namiot. Warto więc spojrzeć w niebo, gdzie jest zachód i

namiot postawić w takim miejscu, aby z samego rana ogrzewało go słońce.

Odwrotnie ma się sytuacja, jeśli zapowiada się ciepła noc ( np. śpicie na pustyni!)

wtedy koniecznie szukajcie jakiegoś drzewa, wzgórza, domu, czegokolwiek, co osłoni

wasz namiot przed porannymi promieniami słońca. Nie ma nic przyjemnego w tym,

kiedy już o 6 rano w namiocie jest 35 stopni i trzeba z niego uciekać, a chciałoby się

jeszcze poleżeć 2 godziny.

Ukształtowanie terenu.

Oczywistością jest, że teren powinien być płaski, najlepiej porośnięty trawą i bez

wystających gałęzi, kolców itd. Pamiętajcie jednak, aby namiotu nie rozbijać w

nieckach, zwłaszcza jeśli w nocy może być chłodniej lub zapowiada się na deszcz.

Czasem takie zagłębienie w terenie, dzięki którym uzyskujemy osłonę od wiatru

wydają się być idealnym miejscem na biwak, jednak warto mieć na uwadze to, że

całe zimne powietrze spływa do takich niecek przez co możemy mieć kilka dobrych

stopni mniej, niż kilkanaście metrów dalej, a jeśli dodatkowo spadnie deszcz to jest

duże prawdopodobieństwo nocnej ewakuacji.

Wiatr.

Zawsze, o ile to możliwe starajcie się rozbić w miejscu osłoniętym od wiatru. Najlepiej

ze wszystkich stron, jednak nie zawsze jest to możliwe. Jeśli wiatr wieje już

wieczorem, to mamy ułatwioną sprawę i wiemy z jakiej strony należy szukać jakiejś

osłony. Skały, krzaki, drzewa, rowery, stodoły. Nie ważne. Bardzo przydatne są też

linki, jednak gorzej jak ktoś jest takim leniem jak ja i nigdy nie chce mu się ich

mocować. Pamiętajcie jednak o nich, zwłaszcza na otwartych przestrzeniach. Jeśli

nie wieje o zmroku, nie znaczy, że w nocy nie przyjdzie jakiś huragan. Linki mogą

uratować wam namiot, serio

Jeśli zanosi się na zimną noc, z pewnością nie chcecie mieć w namiocie przeciągu.

Zamknijcie wszystkie kominy, a jeśli się nie da, przynajmniej obróćcie namiot tak, aby

kominy było skierowane prostopadle do kierunku wiatru.

Bezpieczeństwo podczas noclegu na dziko.

Noclegi na dziko sa wbrew pozorom bezpieczne, trzeba tylko pamietac o kilku

ważnych rzeczach. Pzypuśćmy, że nie wybieracie się do Tadżykistanu, gdzie nie jest

problemem znalezienie miejsca na zupełnym odludziu. Nie chcecie przecież obudzić

się z rana bez roweru, plecaka, aparatu czy butów. Zatem jak się zabezpieczyć przed

kradzieżą w trakcie snu? Najważniejsze to znaleźć miejsce jak najdalej położone od

zabudowań wsi i miasteczek, albo… jak najbliżej tychże zabudować. Trzeba

rozejrzeć się za jakimś ustronnym miejsce, gdzieś dalej od drogi, w miejscu, gdzie

nie przyszłoby wam samym wybierać się w nocy. Jeśli zaś boicie się spać w

ciemnym lesie, jest na to metoda. Podbijacie pod pierwszy lepszy dom i próbujecie sił

z noclegiem na gospodarza. Powodzenie akcji jest wysokie, bo co też komu szkodzi

namiot na posesji? Nikt was raczej nie okradnie na swoim terenie, przynajmniej jest

na to małe prawdopodobieństwo.

Gdzieś kiedyś w Gruzji została obrabowana i przetrzymywana w piwnicy jakaś para

turystów, ale bez obawy – oprawcy siedzą już w więzieniu. Ciekawą opcją jest także

rozbić się w jakimś pustostanie. Nie dość, że namiot nie zmoknie, jesteśmy osłonięci

od wiatru to zupełnie nikt nas nie zauważy. Jedynie możemy zostać odwiedzeni

przez jakąś straż miejską czy bezdomnych, ale raczej są to nieszkodliwe jednostki

(bezdomni oczywiście). Czasem zdarzy się puststan bez dachu. Niestety jest

prawdopodobieństwo, że zmokniemy lub zostaniemy zasypani śniegiem, ale

przynajmniej nie wieje i nikt nas nie widzi. Tu nocleg na 4500 metrów. Tadżykistan.

Czasem zdarzy się pustostan bez dachu. Niestety jest prawdopodobieństwo, że

zmokniemy lub zostaniemy zasypani śniegiem, ale przynajmniej nie wieje i nikt nas

nie widzi. Tu nocleg na 4500 metrów. Tadżykistan.

Jak zabezpieczyć rowery, plecak? Najważniejsze jest trzymanie wszystkich

kosztowności i dokumentów przy sobie. To chyba nie podlega dyskusji. Co z

rowerami, plecakami i innymi bagażami? Najwygodniej jest posiadać odpowiednio

duży przedsionek, jednak takie namioty są dość drogie, duże i ciężkie. Przypuśćmy,

że tak jak ja nie dysponujecie namiotem odpowiednio dużym, a wasz ubogi

przedsionek od biedy pomieści jedynie kilka sakw. Na rowery czy plecaki nie starcza

już miejsca. Co zrobić?

Jeśli podróżujemy w grupie można spiąć rowery/plecaki razem co utrudni z nimi

uciekanie i jeśli tylko się obudzicie na czas, jest szansa, ze dogonicie uciekającego z

waszym sprzętem gamonia.

Aby jeszcze bardziej utrudnić życie potencjalnemu złodziejowi warto jest ze sobą

wozić plandekę i ekspandery. Spięty ekwipunek przykrywamy plandeką, a w jej

otwory (każda plandeka ma takie fajne, nitowane oczka), można zaczepić haki

ekspanderów. W nocy raczej nie wiele widać i o ile ktoś zauważy dobrze maskującą

się plandekę, to z pewnością nie poradzi sobie z ekspanderami. Do tego plandeka

niesamowicie szeleści przy każdym poruszeniu. Złodziej jest bez szans… no chyba,

że macie twardy sen. Jeśli to wam nie wystarcza, można tez położyć jakieś menażki

na ową plandekę. Robią one taki huk uderzając o ziemię, ze obudzą one nie tylko

was, ale i wszystkich mieszkańców okolicznych wsi. Można też zastosować ciekawy

patent z wiązaniem sobie sznurka do nogi. Znam osobiście jednego takiego

osobnika, który praktykuje takie właśnie zabezpieczanie roweru. Dziwne, ale z

pewnością skuteczne… Jeśli źle byście się jednak czuli z linką u nogi, można

chociaż przywiązać rowery/plecaki do samego namiotu. Aha. Nie zaszkodzi mieć pod

ręką gazu pieprzowego. Nie musiałem go jeszcze co prawda używać, ale nigdy nie

wiadomo.

O czym jeszcze trzeba pamiętać?

- Nie kupuj jaskrawego namiotu. Ciemne zielenie sprawdzają się najlepiej.

- Unikaj rozbijania się z namiotem na pastwiskach, gdzie mogą być np. krowy. Są

one ciekawskie, nie uciekają i lubią się obcierać. Namiot nadaje się do tego świetnie,

tylko jeśli taka krowa wpadnie wam do środka, może być nieciekawie.

-Jeśli masz dmuchaną matę termarest czy inną samopompę, porządnie wysprzątaj

podłoże przed rozbiciem. Maty te są strasznie podatne na przebicia, sam już

zajechałem 4 sztuki. Zwróć uwagę na patyki, kolce, nie mówiąc już o nierozbijaniu się

na ścierniskach. Raz mi się zdarzyło i okupiłem to podziurawieniem podłogi namiotu,

znacznie zmniejszając jego wodoodporność deklarowaną przez producenta.

-Jeśli wieje mocny wiatr, wrzuć ciężkie rzeczy do sypialni aby namiot nie został

zdmuchnięty, a także otwórz wszystkie zamki, żeby wiatr mógł hulać przez namiot, a

nie zabrał ci go ze sobą.

-Jeśli śpisz w górach czy na innych terenach gdzie może odwiedzić cie jakieś

zwierzęta zawsze chowaj jedzenie - do namiotu lub w przypadku możliwości

zjawienia się niedźwiedzia, daleko od niego, najlepiej zawieszając na drzewie. Jeśli

myślisz naiwnie, ze w danym miejscu raczej żaden pies, dzik czy inny miś się nie

pojawi – wiedz, że nie masz racji, a jest nawet duże prawdopodobieństwo, że już

jesteś obserwowany. Nie chcesz mieć rozerwanego plecaka czy też sakwy,

opróżnionych dodatkowo z jedzenia. Jeśli już nie masz miejsca w namiocie, to

przynajmniej włóż jedzenie do dwóch siatek, a nie zostawiaj odsłoniętej menażki

przed namiotem. Nawet jeśli nie pojawi się żaden większy zwierz, jestem niemal

pewny, że do menażki wproszą się mrówki. Nie ma nic gorszego niż pusty żołądek z

rana i zajęta przez mrówki menażka. No chyba, że jesteś jednym z tych hardcorow,

patrzących mrówki tylko pod kątem dodatkowej porcji białka.

-Dobrze jest się rozbić blisko jakiejś wody, rzeczki. Zawsze to można się umyć, czy

pozmywać gary. Nie rozbijaj się jednak zbyt blisko, bo na pozór cicha rzeka, w nocy

może okazać się huczącym potworem, przez który nie zmrużysz oka. A jeśli nawet

zmrużysz, to nie usłyszysz jeśli ktoś dobiera Ci się do przedsionka. Bliskość rzeki czy

morza to też duża wilgotność, więc jeśli zanosi się ponownie na zimną noc, a nie

masz ciepłego śpiwora – odpuść sobie.

-Plaże także są przereklamowane. Piasek może i jest wygodny, jednak dostaje się on

wszędzie i będziecie go wozić przez najbliższy tydzień

-Rozbijając się w sadach, uważajcie na pojawiającą się znienacka wodę. Często,

zwłaszcza w krajach suchych, gdzie opady są bardzo rzadkie, pola i sady nawadnia

się poprzez przekierowywanie nurtów strumieni i rzek. Raz uciekałem z

podmywanego namiotu, nikomu nie polecam.

-Jeśli nie masz pewności czy wybrałeś dobre miejsce i czy ktoś czasem was nie

zauważył, staraj się świecić jak najmniej czołówkami. Jeśli już musisz to używaj

światła czerwonego. Są takie czołówki, które oferują taki bajer - chociażby niedrogie

energizery kosztujące 20-40zł.

-Nie wszędzie biwakowanie na dziko jest dozwolone. Dowiedz się czy aby kraj do

którego jedziesz nie tępi niczemu, ani nikomu nie szkodzących backpackersów czy

sakwiarzy śpiących w namiotach. Nigdy nie zrozumiem tych zakazów, są one dla

mnie zupełnie absurdalne, jednakże przetrząśnij Internet przed podróżą, a jeśli i tak

masz zamiar nocować na dziko mimo zakazów to przynajmniej dobrze się schowaj z

namiotem. Pognili nas wczoraj włoscy carabinieri, jest to niezbyt mile doświadczenie,

a to, ze i tak mieliśmy się już zbierać, nie ma żadnego znaczenia.

-Ostatnie! Nie zostawiaj za sobą syfu! Tłumaczyć chyba nie trzeba? Jak rozpalasz

ognisko to upewnij się, że odchodząc jest dobrze zalane. Nie chciałbyś mieć na

sumieniu jakiegoś pola, czy parku narodowego…

Słowem zakończenia: Czy warto spać na dziko? Zdecydowanie. Niech przekona

Was do tego lista 10 najlepszych noclegów na dziko, która i tak musi zostać solidnie

zaktualizowana o kilka wybitnie pięknych biwaków jakich doświadczyłem od czasu

popełnienia tego wpisu.

Sprzęt wyprawowy. Co zabrać w podróż?

O tym co należy zabrać na wyprawę rowerową można by się rozpisywać w

nieskończoność. Cały ten sprzęt biwakowo-podróżniczy jest ogromnie obszerną

dziedziną. Każdy ma swoje upodobania, preferencje i zasadniczo jest to temat rzeka.

Jeśli ma być to z definicji wypad niskokosztowy, to z wiadomych przyczyn odpadają

wszystkie renomowane marki i inne bajery sprzętowe. Na dodatek, jeśli nie

posiadasz żadnego sprzętu biwakowego, rower nadaje się do remontu i jest to twoja

pierwsza wyprawa - nastaw się lepiej na trochę wydatków. Jedyna dobra nowina jest

taka, że są to inwestycje na lata i każda kolejna wyprawa będzie już dużo tańsza,

chyba że połowę sprzętu zniszczysz lub zgubisz. Nie będę się już powtarzał, jeśli

chodzi o listę rzeczy do wzięcia na wyprawę rowerową. Tutaj spróbuje nakreślić

czym się kierować przy wyborze sprzętu, jednak bez wskazywania palcem na

konkretne produkty.

Jeśli mam być szczery to na sprzęcie biwakowym znam się bardzo słabo, a na

rowerowym chyba jeszcze mniej. Dętkę zakleję, szprychę wymienię, koło wycentruję,

ale sprzęt mnie nie interesuje i wiem o nim niezbędne minimum. Lubię jeździć na

rowerze, ale nie czytać o nim, lubię podjeżdżać i zjeżdżać, ale totalnie nie kręci mnie

śledzenie wszelakich nowinek technologicznych. Szkoda mi na to czasu. Lepiej zająć

się pisaniem relacji z podróży, obrabianiem zdjęć lub planowaniem kolejnej

wycieczki. Kiedyś słyszałem takie powiedzenie – „im droższy rower, tym mniej

przejechanych kilometrów” i myślę, że każdy z was zna ludzi kupujących sprzęt za

tysiące, który później stoi na balkonie i marnieje. Aż żal serce ściska. Mam nadzieję,

że liczba czytających nie spadnie drastycznie, ale jeśli zaś ty jesteś taką osobą, to

skończ czytać kolejny nudny artykuł o sprzęcie, z którego i tak nic się nowego już nie

dowiesz, tylko idź na rower!

Wyprawa niskobudżetowa, czy niekoniecznie?

Sakwiarzy można podzielić na dwie grupy. Pierwsza (do której zaliczam się także ja)

to minimaliści sprzętowi. Bierzesz ze sobą to, co wydaje się być niezbędne. Im mniej

sprzętu – tym mniej wagi, im mniej wagi – tym łatwiej pod górę. Dodatkowo grupa ta

często jeździ niskobudżetowo i sam nie wiem, co jest przyczyną a co skutkiem takiej

kolei rzeczy. Czy jeździmy ze sprzętem średniej i niskiej klasy dlatego, że chcemy

uczynić naszą podróż niskobudżetową czy po prostu nie mamy kasy na lepszy sprzęt

i tak się tłumaczymy robiąc z tego jakąś ideę, jakoby nie było sensu wydawać

pieniędzy na droższe wyposażenie. Moje zdanie jest takie, że faktycznie nie ma co

przepłacać... ale ci od drogiego sprzętu, którzy właśnie pełni animuszu wychodzą na

rower i tak by się ze mną nie zgodzili.

Wyrzuć zbędny sprzęt!

Zbijaj kilogramy, zrzuć niepotrzebny balast! Kup aluminiową menażkę, mniejszy

kubek, lżejszy namiot, lżejszą matę, lżejsze wszystko. Kilogramy w ostatecznym

rozrachunku mają znaczenie. Oszczędzając po te kilkaset gram na wszystkim, może

się okazać, że na koniec masz 5 kg mniej bagażu! Nawet jeśli jesteś mocny i nie robi

to na tobie wrażenia, pomyśl też o limicie 32 kilogramów, którego nie można

przekroczyć przy transportowaniu roweru samolotem. Nigdy nie wiadomo, czy po

kilku wyprawach stricte rowerowych, nie będziesz chciał wybrać się gdzieś dalej

samolotem.

Każdy ma jednak swoje zboczenia sprzętowe. Jak wyżej napisałem - często

bierzemy to, co WYDAJE się być potrzebne, a nie co faktycznie jest. Innymi słowy,

niejednokrotnie chcemy zabrać całkowicie niepotrzebne nam do życia rzeczy i

prawdziwa sztuka polega na tym jak z wielu w ostatecznym rachunku jesteśmy w

stanie zrezygnować. Jeden jest fanem elektroniki i pakuje do sakw ogrom zbędnego

sprzętu - netbooki, nawigacje GPS, telefony satelitarne, super wypasione liczniki czy

lokalizatory GPS wysyłające w eter naszą pozycję. Niektórzy fani fotografii zabierają

po dwa aparaty i pięć obiektywów, a był nawet taki gościu imieniem Kazimierz

Nowak, co miał ze sobą cały sprzęt do wywoływania zdjęć – ciemnię, mnóstwo klisz i

inne bajery. Było to jednak dawno temu – jeszcze przed erą pendrajwów i kart

pamięci - i jest on w pełni usprawiedliwiony. Reszta jest zwyczajnie nam

niepotrzebna albo łatwa do zastąpienia. Netbook przez notesik, GPS przez mapę.

Pakujcie się z głową! Bierzcie to, co jest niezbędne. Można ujednolicić nawet głupie

śrubki tak, aby dało się zabrać tylko kilka kluczy a nie pół warsztatu. Dlatego też

jazda z komputerem (którą praktykuje coraz więcej ludzi) - celem pisania relacji „live”-

jest dla mnie co najmniej śmieszna. Chyba, że ktoś jedzie dookoła świata i nie ma

przed sobą perspektywy szybkiego powrotu do domu. Innego powodu nie widzę.

Rozumiem, że jest to bardzo na czasie i można sobie zjednać widownie, ale czy po

to jedzie się tysiące kilometrów na wyprawę, żeby pół dnia siedzieć w namiocie i

wstukiwać relację do komputera, a po jej ukończeniu zamiast wyjść do ludzi załączyć

kolejny odcinek Gry o Tron? Uważam, że na siedzenie przed klawiaturą, oglądanie

filmów i pisanie relacji będzie czas po podróży, a jeśli ktoś nie lubi czytać

„odgrzewanych” relacji, to jego problem. Nie mój, ani nie wasz.

Pakowanie...

Tak na dobrą sprawę można spakować się do dwóch tylnich sakw. Myśląc o

gabarytach przy nabywaniu sprzętu oszczędzamy sporo przestrzeni i jak już wiecie -

kilogramów. Przednie sakwy i bagażnik też trochę ważą. Sam byłem na 4 wyprawach

tylko z dwoma sakwami i jak najbardziej jest to do zrobienia. Rower jest bardziej

zwrotny i przede wszystkim jeszcze lżejszy.

Z całym kompletem sakw jest trochę inaczej. Na ostatnią wyprawę - jak pewnie

wiecie - zostałem po części zasponsorowany i pojechałem już z czterema sakwami.

Komfort daje nam przede wszystkim ta cała niepotrzebna przestrzeń. W każdej

sakwie miałem tyle wolnego miejsca, że bez problemu zmieściłoby się po jednej

dużej coli. Można sobie łatwo posegregować rzeczy, wszystko ma swoje miejsce i

jest łatwe do odszukania. Komfort ten jednak jest obciążony kilkoma kilogramami

gratis, więc warto też rozważyć możliwość jazdy o tylnych sakwach wyłącznie.

Czy droższy sprzęt znaczy lepszy?

Wracając do wyższości taniego sprzętu nad drogim. Czy na pewno jest to tylko

bezpodstawne twierdzenie? Przykładowo. Są zwolennicy hamulców tarczowych

mechanicznych lub hydraulicznych i zwykłych szczękowych. Jedni twierdzą, że warto

zainwestować te 300-400zł w te pierwsze i mieć dobre hamulce inni (w tym ja), że

nie. Nie zawsze to, co droższe jest tak naprawdę lepsze. Już pomijając fakt, że

szczękowe hamulce są tańsze nawet dziesięciokrotnie, to są mniej awaryjne i

łatwiejsze w naprawie. Tutaj dochodzimy do meritum. Należy mniej sugerować się

opiniami większości, a więcej używać własnego mózgu. Większość jeździ po parku

lub do sklepu, a nie na wyprawy rowerowe. Pomyślcie samodzielnie – siła tkwi w

prostocie. Jeśli jedziecie gdzieś daleko, gdzieś gdzie do sklepu rowerowego może

być >100km, lepiej jest mieć ze sobą coś, co jesteście w stanie naprawić samemu

lub chociażby… odkupić od jakiegoś dzieciaka i zdemontować z jego roweru. Nie

wiem jak jest z popularnością i znajomością takiego drogiego sprzętu w krajach tzw.

Trzeciego Świata, ale może być krucho. Dopiero później docenicie prostotę

wyposażenia, które macie ze sobą.

Hamulce to tylko przykład. Taka zasada tyczy się wielu komponentów. Drogi

amortyzator jest fajny, ale także waży więcej i może się zepsuć w porównaniu do

prostego widelca stalowego. Powiecie, że ten też może się złamać, ale

prawdopodobieństwo awarii wydaje się być dużo niższe.

Namiot na wyprawę

Poza tym, że waga namiotu także jest ważna, można dodatkowo podzielić się nim

pomiędzy uczestników. Jedna osoba bierze stelaż, druga resztę. Chyba, że tak jak ja

jesteście pod tym względem wygodni i lubicie mieć własne M. Lepiej też mieć namiot

większy aniżeli mówią wytyczne przy zakupie. Chodzi o to, że jeśli będziecie spać w

pojedynkę to warto mieć namiot dwuosobowy, w dwójkę – trzyosobowy. Daje nam to

komfort schowania ekwipunku do środka czy ewentualnie przedsionka i mieć przy

tym luksus spania. Warto o tym pamiętać przed zakupem, ponieważ jest to

inwestycja na lata. Zasadniczo mój namiot znanej firmy Fjord Nansen mam od

samych Alp, czyli od samego początku i leci mu właśnie czwarty rok. Mimo że stelaż

strzelił mi już drugi raz, a sam tropik nadaje się do wymiany, jestem z niego i tak

bardzo zadowolony. Życzyłbym sobie, żeby każdy namiot wytrzymywał tyle ile ten

właśnie.

Wracając do roweru wyprawowego…

Najlepiej znaleźć złoty środek. Oczywiście nie kupujcie roweru z marketu za 500zł,

bo ten rozleci się nim dojedziecie do pierwszego skrzyżowania. Ale jeśli nie przelewa

wam się na koncie bankowym to sam rower do 2000zł powinien wystarczyć.

Spotkałem ludzi na totalnie starych, zdezelowanych maszynach, które też dawały

radę, ale nikogo na marketówkach. Najważniejsze, żeby był dla was wygodny i dawał

radość z jazdy. No i lepiej pojeździjcie trochę przed wyjazdem na nowym nabytku,

żeby później nie było jakichś niespodzianek zdrowotnych.

Najpopularniejszymi rodzajami rowerów są zdecydowanie rowery górskie i

trekkingowe. Czasem zdarzają się użytkownicy szosówek - specjalnie przerobionych

pod sakwy - albo innych cudacznych maszyn jak składaki czy nawet rowery poziome.

Wszystkie one mają swoje wady i zalety, ale generalnie każdy z nich nadaje się do

jazdy z sakwami. Zasady są proste. Trasa wyprawy prowadzi po drogach

asfaltowych – śmiało możesz zabrać ze sobą rower szosowy, na jakichś cienkich

oponach, jeśli zaś trasa leci przez trudny teren, gdzie nie ma asfaltu - kupujecie

górski rower z grubym ogumieniem. Najlepiej jednak pójść na kompromis i

zainwestować w rower trekkingowy, który nadaje się zarówno na szuter, asfalt oraz

kamienie, mimo że idealnego wyboru nie ma, to trekking jest najbardziej uniwersalny.

Warto też pamiętać o odpowiednim dostosowaniu pozycji na rowerze. Moim zdaniem

i w moim przypadku sylwetka bardziej wyprostowana jest bardziej komfortowa. Mimo,

że bierzemy na siebie większy wiatr i dużo ciężej pedałuje się nawet z lekkim

wiatrem w twarz to podczas 7 godzinnej jazdy - przez powiedzmy miesiąc - ma to

duże znaczenie dla pleców. Oczywiście nie należy przesadzać z tym prostowaniem

się i pamiętać też, że każdy ma inne preferencje.

Niezbędne detale

Zbliżamy się do końca wyliczanki. Można rozpisywać się bez końca o każdej części

składowej roweru, ale od tego są specjalistyczne fora internetowe, gdzie ludzie

poradzą wam jaki sprzęt wyprawowy kupić. Mimo że i tak nikt już nie dotarł do tego

akapitu, dodam jeszcze kilka rzeczy, o których mało kto pamięta, a które od jakiegoś

czasu są u mnie niezbędne. Totalne bajery mogłoby się wydawać, ale czy aby na

pewno?

Chodzi o lusterko, osłonę na przerzutkę i matę dmuchaną. Pierwsze jest

niezastąpione przy jeździe w miastach, gdzie jest dużo samochodów, kiedy

wymijamy dziurę, a nie chcemy się odwracać co chwilę. (po 7 godzinach jazdy

można sobie kark skręcić!) Albo słuchamy głośno muzyki i po prostu nie słyszymy

nadjeżdżających samochodów.

Drugie – czyli osłona - może uratować wam dalszą jazdę. Na Bałkanach zepsułem

sobie przerzutkę lekkim uderzeniem, co praktycznie wykluczyło mnie z jazdy na cały

dzień. Jeśli takie coś stanie się w sytuacji jak wcześniej (100km od rowerowego), a

nie mamy zapasowego haka ani przerzutki, to jesteśmy w niemałych kłopotach.

Zatem od Kaukazu i Bliskiego Wschodu jeżdżę z taką osłoną i już co najmniej trzy

razy podczas tej wyprawy uratowała mi ona cały mechanizm. Na koniec mata

dmuchana! Wożę już to cudo od dwóch lat w zastępstwie karimaty i polecam

absolutnie wszystkim. Dużo nie waży, zajmuje mniej niż karimata, ale daje taki

komfort, do jakiego żadna karimata nie jest w stanie nawet się zbliżyć. Fakt – jak się

jest gapą to można taką matę czasem przebić, ale od czego są łatki rowerowe?

Kończymy porady ogólno-sprzętowe. Mam nadzieję, że wyciągnęliście coś z tego dla

siebie, dowiedzieliście się czegoś więcej lub chociaż utwierdziliście się w swoim

przekonaniu. Zachęcam też do pisania poniżej waszych przemyśleń na temat

sprzętu. Chętnie poznam wasze opinie. Milego

Tanie loty – jeszcze tańsze i wygodniejsze.

Co zrobić jeśli lecąc gdzieś tanimi liniami lotniczymi masz zbyt duży bagaż podręczny

i nie chcesz płacić dodatkowych pieniędzy? Jak się spakować tylko do bagażu

podręcznego? Albo co zrobić aby zająć bez dodatkowych opłat siedzenia przy

wyjściach bezpieczeństwa, gdzie jest znacznie więcej miejsca na nogi? Te i kilka

innych tricków poniżej.

Nie od dziś wiadomo, że najbardziej winduje koszty przelotu bagaż rejestrowalny,

bez którego często nie wyobrażamy sobie podróży. Wielu pyta, jak udaje mi się

spakować w bagaż podręczny w postaci jednego, niezbyt dużego plecaka. Żadna to

filozofia! Kluczem jest rozsądne pakowanie się i zabranie ze sobą tylko rzeczy

niezbędnych. Dobrze jest też jechać gdzieś, gdzie niepotrzebny jest namiot (chyba,

że pomieszkujecie w hotelach), gdyż jak wiadomo ten zajmuje sporo miejsca.

Gdzieś, gdzie zwyczajnie nie zamarznie się śpiąc na plaży pod chmurką. Można

także mieć namiot w bagażu podręcznym, jednak trzeba pamiętać, aby nie zabierać

szpilek czy śledzi. Dobrze, żeby stelaż też był wykonany z włókna szklanego, a nie

aluminium.

Za duży bagaż podręczny to nie problem.

Ostatnimi czasy tani przewoźnicy bardziej przykładają się do sprawdzania wymiarów

bagaży podręcznych, jednak dalej śmiało można przeskoczyć do samolotu nawet z

znacznie większym plecakiem. Miałem taką sytuację chociażby wracając teraz z

Włoch, kiedy to zorientowałem się, że moja karimata ma wymiar przekraczający

wymagany aż o 15 centymetrów! Wymiary bagażu podręcznego WizzAir to

42x32x25, a mój zarówno na wysokość jak i na szerokość nie trzymał wymiarów.

Oczywiście nie zachęcam do kombinatorstwa, jednak jak się wielokrotnie już okazało

- nie jest to problem.

Metoda ta nie musi być w stu procentach skuteczna, jednakże w moim i moich

znajomych przypadku ani razu nie kazano nam dopłacić. Kluczem jest odpowiednie

ustawienie się w kolejce przy wchodzeniu do samolotu. Najlepiej stanąć na jej końcu,

przewieszając plecak przez ramie w taki sposób, aby nie rzucił się on w oczy pani

stewardessie. Wysocy mają łatwiej.

Stanie na końcu kolejki dodatkowo zwiększa szansę przejścia bez ponoszenia

kosztów, kiedy samolot ma opóźnienie. Wtedy ci stojący na samym końcu są

przepuszczani już hurtowo bez jakiejkolwiek kontroli. Nie godzi się przecie, aby tak

szanowane firmy lotnicze miały jeszcze większe opóźnienia przez kilka centymetrów

nadbagażu.Jeszcze lepiej jest stanąć za kimś, którego bagaż nie trzyma wymiarów

(najlepiej obudowana, twarda walizka) i którego z pewnością nie da rady na siłę

wepchnąć do tych specyficznych koszyków. Kiedy dana osoba będzie kasowana za

nadbagaż, wy śmiało przechodzicie dalej, gdyż stewardessa zawsze w tym

momencie zafrapowana jest odpaleniem wiecznie niedziałającego terminala

płatniczego. Cytując klasyka: "Przetrwają najsilniejsi i najlepiej przystosowani."

Działa, potwierdzone wielokrotnie.

Kilka innych sztuczek z bagażem podręcznym:

Plecak zazwyczaj można znacznie skompresować dzięki licznym paskom, pamiętaj o

tym. -Jeśli już zostanie zwrócona Ci uwaga, że masz zbyt duży bagaż nie wszystko

stracone. Możesz śmiało wyjąć z plecaka kilka rzeczy, poupychać je do kieszeni,

wrzucić do reklamówki z bezcłówki, czy też ubrać na siebie kilka dodatkowych ubrań.

Wszystkie te sposoby są w stu procentach legalne, a plecak traci dzięki temu

znacznie na objętości. Słyszałem też o ludziach zakładających na siebie śpiwór i

tłumaczących obsłudze, że jest to koc. Koc jest legalny, problemu podobno nie

było...bierz wszystko co mniejsze. Najpierw wymiary, później użyteczność ;) Można

też zabrać ze sobą pustą butelkę wody, przejść przez skaner i nalać ją sobie za

kontrolą. Mamy co pić i nie musimy wydawać 15zł za butelkę wody 0.2l w samolocie

:)

Wygodnie w samolocie tanich linii? Brzmi jak żart, nieprawdaż? Kiedy tylko pomyślę

sobie, że czeka mnie 3-godzinny lot, a moje nogi nijak nie mieszczą się pomiędzy

rzędami siedzeń to ogarnia mnie lekki smutek. Czasem trzeba się pomęczyć, żeby

coś zobaczyć, jednak jest na to pewien sposób. Naprowadziła mnie na to sama pani

stewardessa, która podczas lotu do Norwegii, gdzie weszliśmy między innymi na

sławną półkę skalną Preikestolen zaproponowała mi czy nie chciałbym usiąść sobie

w przejściu awaryjnym, w samym środku samolotu.

Przejścia te są znacznie wygodniejsze i nawet ja ze swoimi niespełna dwoma

metrami wzrostu mam niesłychany komfort. Moje nogi nawet nie dotykają siedzenia

przede mną, jak chcę mogę sobie zarzucić jedną na drugą, wyciągnąć przed siebie.

Bajka! No ale... miejsca te są płatne dodatkowo kilkanaście euro. Oczywiście nie

miałem wtedy przy sobie pieniędzy, więc ładnie odmówiłem. Pani jednak nalegała,

żebym sobie usiadł, będzie mi wygodnie, a ona i tak potrzebuje kogoś kto pomoże w

ewentualnej ewakuacji samolotu. No więc usiadłem.

Od tego momentu leciałem między innymi do pięknej Bolonii czy też do Gruzji i za

każdym razem siedziałem w przejściu bezpieczeństwa, za darmo. Obsługa samolotu

zawsze potrzebuje 4 osoby z angielskim odpowiadające za ewentualną ewakuację, a

wszystko zależy tylko od tego, czy zapytasz zaraz przy wchodzeniu Panią

stewardessę, czy możesz usiąść. Warunek konieczny to jedynie znajomość

angielskiego, ponieważ stewardessa, będzie Wam tłumaczyć jak się zachować, kiedy

samolot będzie wodował czy będzie miała miejsce inna katastrofa. Trochę obawiam

się, że sprzedając tę sztuczkę na blogu zwyczajnie więcej już nie usiądę za darmo w

przejściu bezpieczeństwa, ale trudno. Czego nie robi się dla swoich czytelników? ;)

3. Trochę motywacji !

Więcej kreatywności turysto drogi!

Wiesz co blokuje cie przed prawdziwym podróżowaniem? Tylko i wyłącznie twoje

wygodnictwo! Nie brak pieniędzy, nieznajomość języka, czy strach przed nieznanym.

Wszelkie biura turystyczne i organizowane wycieczki tylko zabijają w tobie ciekawość

świata. Zamiast pakować nieprzyzwoicie duże pieniądze biurom podróży, zorganizuj

sobie wyjazd samemu, na własną rękę.Sam zaplanuj, co chcesz zobaczyć, nakreśl

odpowiednią trasę i samemu wybierz środek transportu! Świat nie jest niebezpieczny,

a biura podróży zamykając cie co rusz za jakimiś drzwiami, bramami, płotami, na

plaży czy w autobusie dają ci jedynie złudne poczucie bezpieczeństwa.

Nie gadaj mi też głupot, że jedziesz na wakacje odpocząć! Czym się tak zmęczyłeś,

zajęciami na uczelni czy całodziennym siedzeniem za biurkiem? Na odpoczywanie

przyjdzie czas po powrocie! Skończ usprawiedliwiać własne lenistwo. Odpocząć

możesz równie dobrze na własnym balkonie czy w parku na ławce - oszczędzając

przy tym kupę kasy. Na wakacje jedziesz, żeby coś zobaczyć, żeby się zmęczyć,

spocić. Jedziesz po to, żeby wieczorem paść ze zmęczenia na twarz i powiedzieć

„ten dzień był naprawdę dobry, wykorzystany na maksa!”

Esencja podróżowania

Świat ma wiele więcej do zaoferowania niż Luwr w Paryżu czy Koloseum w Rzymie.

Nawet Egipt to nie tylko zdjęcie z wielbłądem na tle piramid i kurort ogrodzony

płotem. To prawda, żyjemy w czasach, w których ciężko jest cokolwiek odkryć.

Wszędzie już ktoś był i właściwie tylko powielamy czyjeś podróże. Możemy zrobić to

jednak na nowo, po swojemu. Być może w bocznych, ciasnych dróżkach owego

Paryża czeka na ciebie coś niesamowitego, kryje się przygoda, może poznasz

kogoś interesującego lub zobaczysz coś, co widzieli tylko nieliczni. Zwykłe,

bezcelowe włóczenie może okazać się samo w sobie przygodą. To jest właśnie

esencja podróżowania. Gdybyśmy nie odbili z głównej drogi, nieopodal parku

Mavrovo w Macedonii, ominęlibyśmy tą niesamowicie widokową, górska drogę, a

zamiast niej dalej tłuklibyśmy się ruchliwą, kilkupasmową autostradą.

Mentalność podróżniczą można sobie wyrobić. Podróżnikiem możesz być na

dwutygodniowym urlopie czy nawet podczas krótkiej, weekendowej wycieczki. Nie

musisz organizować wielkiej wyprawy w nieznane. Nie musisz wsiadać na rower czy

tłuc się na drugi koniec świata autostopem. Jeśli nie lubisz zaś życia biwakowego,

możesz sobie zarezerwować jakiś tani nocleg w hotelu. Internet aż obfituje w

różnego rodzaju strony to ułatwiające, jak chociażby trivago. Najważniejsze to nie

zasiedzieć się w miejscu. Odsapnij, a następnego dnia wyjdź z hotelu skoro świt,

zatrzaśnij za sobą drzwi i ponownie wyrusz przed siebie.

Oglądaj, odkrywaj i ciesz się życiem!

Organizacja podróży to także nic wielkiego. Kiedy przygotowuję się do jakiegoś

wyjazdy praktycznie ograniczam się tylko do blogów innych i przeglądania setek

zdjęć z map googla. To taki mój trochę autorski sposób przygotowywania się do

podróży. Z zasady olewam wszelakie przewodniki, bo jak dla mnie to strata czasu.

Gdybym nie znalazł tego jednego zdjęcia, nigdy nie odwiedziłbym magicznego

Palangan w górach Kurdystanu. Nawet te najmniejsze detale podróży, miejsca które

znajdziesz, ludzi których spotkasz, będziesz bardziej doceniał i dłużej pamiętał niż

wielkiego, londyńskiego Bena czy kupę złomu Eiffla. Daj ponieść się fantazji,

wystarczy tylko zejść z utartych szlaków. Uwierz mi, będziesz z siebie dumny.

Będziesz mógł powiedzieć, że doświadczyłeś czegoś zupełnie innego niż miliony

przed tobą – odwiedzając nawet te same, oklepane i uwiecznione na milionach

fotografii miejsca co oni. Na zakończenie krótki, ale dobitny cytat. Dalajlama

zapytany co zadziwia go najbardziej w ludzkości, odpowiedział: "Człowiek. Bo

poświęca swoje zdrowie, by zarabiać pieniądze, następnie zaś poświęca pieniądze,

by odzyskać zdrowie. Oprócz tego, jest tak zaniepokojony swoją przyszłością, że nie

cieszy się z teraźniejszości. W rezultacie nie żyje ani w teraźniejszości, ani w

przyszłości; żyje tak, jakby nigdy nie miał umrzeć, po czym umiera, tak naprawdę nie

żyjąc."

Autostop czy rower. Co wybrać?

Zanim wezmę się za relację z Kirgistanu i Tadżykistanu nieco inny wpis, z którym

pewnie część autostopowych czytelników (łagodnie mówiąc) się nie zgodzi, ale

zaryzykuję! Do przemyśleń i w końcu stworzenia tego wpisu natchnęły mnie

tegoroczne podróże autostopowe m.in. po Norwegii czy Krecie. A więc - czym lepiej

jechać w podróż i co z tym autostopem nie tak? Chcielibyście gdzieś jechać za małe

pieniądze, a nie wiecie jaki środek transportu wybrać? Podróż autostopem? A może

lepiej spróbować roweru i sakw? Często zastanawiam się nad tym jaki sposób

podróżowania jest najlepszy i dlaczego. Odkąd pamiętam, zawsze mówiło się o

autostopie jako tym NAJ. Najszybciej, najtaniej, najbliżej ludzi. Czy aby na pewno?

Po pierwsze - Nie zawsze najszybciej znaczy najlepiej.

Owszem, fajnie jest dojechać stopem do Chin. Brzmi nieźle, choć ja osobiście bym

nie dał rady. Po tygodniu jeżdżenia stopem, każdorazowo stwierdzam, że mam

serdecznie już dosyć bycia zamkniętym w tych wszystkich blaszanych puszkach. Ile

razy jadąc złapanym na stopa samochodem po drodze mijasz coś, czemu chciałoby

się chwilę przyjrzeć, dowiedzieć się o danym miejscu nieco więcej, porobić zdjęcia?

Dla kierowcy jest to jakiś pomnik, kolejna zabita dziurami wioska, czy też widok, który

mija codziennie od 20 lat jeżdżąc do pracy. Ty oczywiście jesteś pod wrażeniem tej

wielkiej przestrzeni, chcesz chwilę sobie posiedzieć, popatrzeć w dal i nawet myślisz

już o tym, aby zażądać wysadzenie cię na poboczu, ale wtedy w głowie zapala się

lampka awaryjna – a co jak przez najbliższe 4 godziny nikt mnie już nie zabierze z

tego końca świata? W końcu rezygnujesz, robisz szybkie, niewyraźne zdjęcie przez

szybę i jedziesz dalej.Rower (1 : 0) Autostop

Po drugie - Poznawanie ludzi.

Fajnie pogadać z ludźmi, to prawda. Siedzicie sobie w kabinie, rozprawiacie o

wszystkim i o niczym. Jedziecie razem 500 kilometrów. Co jeśli jednak nie gada się

fajnie, rozmowa się nie klei albo co gorsza nie znacie języka, w którym można by się

wspólnie porozumieć? Nie pozostaje nic więcej jak milczeć przez kilka godzin.

Tragedia. Na rowerze nie ma tego problemu. Rozmawiasz z kim chcesz, o czym

chcesz, a jak widzisz, że już temat został wyczerpany pozdrawiasz i jedziesz przed

siebie. Rower (2 : 0) Autostop

Po trzecie - Kto nie lubi roweru?!

Nikt entuzjastycznie nie reaguje na człowieka z plecakiem. Nie zdarzyło mi się

przynajmniej, żeby jakiś siedzący na poboczu sędziwy pasterz, zgarnął mnie idącego

drogą do swojego domu na obiad czy nocleg. Rower zaś to zupełnie inna historia.

Rower burzy bariery, pozbawia wątpliwości. Jest to bezsprzecznie najpopularniejszy

pojazd na świecie. Przez wszystkich lubiany, darzony sympatią, przez wszystkich

używany. Plecakowi brakuje tego czegoś, co ma w sobie rower. Do plecaka

podchodzi się zaś z jakimś takim dystansem, niepewnością... ciężko sprecyzować.

Rower (3 : 0) Autostop

Po czwarte - Sport i satysfakcja z własnych osiągnięć.

Podobno sport to zdrowie, a przynajmniej tak utarło się mówić. Czując jednak ból w

kolanie wstając z krzesła albo wchodząc na drugie piętro słysząc niesłychanie głośne

w nim strzelanie, czasem mam co do tego wątpliwości. Mimo to, faktem jest, że jazda

rowerem pozwala wyrobić sobie niezłą kondycję, zrzucić zbędne kilogramy,

wyrzeźbić nieco mięśnie nóg. Plecak, co najwyżej, może powodować skrzywienie

kręgosłupa. Ciężko mi się przekonać do stwierdzenia, że Autostop ma coś

wspólnego z pokonywaniem własnych słabości. Chyba, że (przypadkiem znalazłem

element łączący autostop z rowerem!) mówimy o wielogodzinnym siedzeniu na tyłku.

Jak tu się cieszyć z dojechania do jakiegoś miejsca czy zdobytej w terenowym

Jeepie przełęczy? Wjechaliśmy, wow! Zrobiliśmy zdjęcie, ekstra! Widok jakich wiele...

Rower (4 : 0) Autostop.

Pamiętam jak w 2011, po 6 godzinnej jeździe wjechałem na alpejską przełęcz

Hochtor. Walka ze stromizną, wysiłek niesłychany. Z nadzieją spoglądałem za każdą

serpentynę czy czasem nie pojawi się już upragniona przełęcz. Kiedy w końcu

znalazłem się na górze, spotkałem kilku autostopowiczów z Francji, którym ciężko

było zrozumieć skąd we mnie tyle radości. Dla nich to była tylko jedna z kilku

przełęczy, które widzieli tego dnia...

Po piąte - Problemy z warunkami pogodowymi.

Jedna z nielicznych zalet autostopu, jak dla mnie, to możliwość przemieszczania się

w deszczu. Nie trzeba sterczeć pod wiatą przystanku albo co gorsza nakrywać się na

poboczu plandeką. Łapie się stopa i ucieka od burzy. Można to oczywiście także

zrobić z rowerem łapiąc jakąś ciężarówkę i wrzucić rowery na pakę (co też często

robię), ale niech będzie, że plecak ma tutaj przewagę. Rower (4 : 1) Autostop.

Po szóste i ostatnie - Pełna niezależność!!

Stercząc na norweskim poboczu trzecią godzinę, nasunął mi się właśnie pomysł na

ten wpis. Nuda ewidentnie sprzyja klarownemu myśleniu. Wtedy zdałem sobie tak

naprawdę sprawę, jakim to rower jest znakomitym sposobem przemieszczania się i

jak bardzo cenię sobie niezależność jaką on daje. Jest wolny, ale szybszy niż chód.

Wystarczająco jednak szybki, żeby podczas dziesięciodniowego urlopu dokładnie

pozwiedzać jakiś niewielki kraj. Można wjechać w każdą drogę, zrobić przerwę gdzie

się chce i co najważniejsze, kiedy się chce. Pełna wolność jaką niosą ze sobą

toczące się koła, daleko w tyle pozostawia wszelką konkurencję chyba, że sobie to

tylko wmawiam! Rower (5 : 1) Autostop. Miłego!