Ścięte głowy

14

description

Kolonialna zagadka w najnowszym kryminale Reginalda Hilla. Życie Patricka Aldermanna jest usłane różami, od chwili gdy jego cioteczna babka Florence zmarła wśród kwiatów, a on odziedziczył po niej Rosemont House wraz z cudownymi ogrodami. Kiedy jego przełożony, Dick „Dandys” Elgood, sugeruje Peterowi Pascoe, że Aldermann jest mordercą (po czym odwołuje swoje oskarżenie), przed komisarzem staje najeżony kolcami problem – zwłaszcza że tymczasem kadet Singh, pierwszy azjatycki policjant w Yorkshire, dogrzebuje się nadzwyczaj ciekawych informacji na temat Daphne Aldermann, eleganckiej żony Patricka.

Transcript of Ścięte głowy

Reginald Hill

DALZIEL I PASCOE

ŚCIĘTE GŁOWY

Przełożył Wojciech Szypuła

Warszawa 2011

Tytuł oryginału:Deadheads

Copyright © 1983 by Reginald Hill

Copyright for the Polish translation© 2011 by Wydawnictwo Nowa Proza

Redakcja:Joanna Figlewska

Korekta:Urszula Okrzeja

Ilustracja na okładce:Irek Konior

Projekt typograficzny, skład i łamanie:Tomek Laisar Fruń

ISBN 978-83-7534-049-5Wydanie I

Wydawca:Nowa Proza sp. z o.o.

ul. F. Znanieckiego 16a m. 903-980 Warszawatel 22 251 03 71

www.nowaproza.eu

Wyłączny dystrybutor:Firma Księgarska Olesiejuk

Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A.ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.

tel. 227213000www.olesiejuk.pl

Druk i oprawa:[email protected]

Istnieje taki cudowny rodzaj gnuśności, kiedy człowiek, mimo że zniechęcony ciążącymi nań, nużącymi obowiązka-mi, nie zaniedbuje swego umysłu, i gdy tylko wolnym jest od przypisanych mu zajęć, uwagę swą poświęca innym spra-wom, nie mniej w życiu istotnym, którym, jak odkrywa, oddawać się jest zdolny z wielką swobodą i satysfakcją.

Daniel Defoe, Żywot i przypadki pana Duncana Campbella

Nie będzie już przyjaźni między mną i różami.

Algernon Charles Swinburne, Triumf czasu

Część pierwsza

Dobrze, iż łatwiej zapach do mózgu nie sięga,Zabiłaby cię róży wonność nazbyt tęga.

Alexander Pope, Esej o człowieku(przeł. L. Kamiński)

9

Psota*

(Mischief. Mieszaniec herbatni. Koralowołososiowy, Mischief. Mieszaniec herbatni. Koralowołososiowy, Mischiefo słodkim zapachu, doskonały do ogrodu.

Podatny na czarną plamistość).

Panią Florence Aldermann przygnębiały otaczające ją ze-wsząd dowody zaniedbania. Stary Caldicott i jego tykowaty synalek Dick zachowywali się gburowato, odkąd na jesieni dała im jednoznacznie do zrozumienia, że w żadnym ra-zie nie zamierza zatrudnić bezczelnego, dłubiącego w nosie piętnastolatka i że wręcz rozważa obciążenie jego rodziców kosztami owoców, które całymi taczkami kradł z sadu. To było niewinne podbieranie, powiedział stary Caldicott. Zwykła kradzież, odparła na to, a ponieważ – o czym wie-działa od znajomych z adwokatury – młody Caldicott już

* Tytuły rozdziałów w książce to autentyczne nazwy odmian róż. Ponieważ mają odniesienie do treści rozdziałów, w kilku przypadkach pozwoliłem sobie na przekład odbiegający od ory-ginału, by lepiej oddać znaczenie, jakie mają w języku angielskim (przyp. tłum.).

10

kilkakrotnie stawał przed sądem dla nieletnich, woleli z nią nie dyskutować.

Po tym wydarzeniu chłopak gdzieś przepadł, a jego ojciec i dziadek od tamtej pory żywili do niej urazę i nie omiesz-kali wykorzystać jej niedawnej niedyspozycji, by to okazać. Powinna z nimi poważnie porozmawiać. Chociaż nie, tu rozmowa nie wystarczy. Gdy tylko znajdzie kogoś na ich miejsce, polecą głowy.

Ta myśl sprowokowała ją do działania. Gniewnym ge-stem ujęła Mme Louis LaperrièMme Louis LaperrièMme re w odzianą w rękawiczkę re w odzianą w rękawiczkę redłoń, chwyciła mocno, żeby zapobiec nieestetycznemu rozpadowi, przyłożyła ostry jak brzytwa nóż i jednym fa-chowym, gładkim ruchem odcięła obwisły smętnie kwiat. Wyrzuciła go do plastikowego kubła.

Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że ktoś ją obserwuje.Za krętą jak labirynt kratą porośniętą groszkiem pach-

nącym, oddzielającą ogród różany od biegnącego przez cały sad podłużnego trawnika (pani Aldermann ze złością zau-ważyła przy tym, że zaniedbany groszek wykształcił strączki z nasionami, które, jeśli się ich nie usunie, uniemożliwią pojawienie się nowych kwiatów), czaiła się drobna, całko-wicie nieruchoma sylwetka.

– Patricku! – zawołała ostrym tonem pani Aldermann. – Chodź no tutaj!

Chłopiec powoli wynurzył się z ukrycia.Miał około jedenastu lat, ale był drobny jak na swój wiek.

Duże piwne oczy były osadzone w bladej owalnej twarzy, której kompletny brak wyrazu nadawał nieco orientalny charakter. Pani Aldermann spojrzała na niego z niesma-kiem. Nie chodziło nawet o to, że należał do tego samego upiornego podgatunku co Brent Caldicott – chociaż już samo to by wystarczyło. Najgorsze było to, że patrząc na

11

Patricka, nie mogła nie myśleć o jego pochodzeniu, a wtedy wzbierała w niej złość. Niewiele było trzeba, żeby uwolnić rozległe zasoby jej gniewu, a wszelkie oznaki ludzkiej słabo-ści wyzwalały je ze szczególną łatwością.

Była wściekła jedenaście lat temu, kiedy jej siostrzenica, Penelope, oznajmiła, że jest w ciąży. Rozzłościła się jeszcze bardziej, gdy nieodpowiedzialna dziewucha odmówiła wska-zania ojca, a już do białej gorączki doprowadziła ją spokojna zapowiedź Penelope, że zamierza sama wychować dziecko. Nawet nieodpowiedzialna matka Penelope, młodsza siostra Florence Aldermann, miała dość rozumu, żeby wycyganić ślubną obrączkę od obiektu swojego młodzieńczego zaśle-pienia, George’a Highsmitha, handlarza dywanami – cho-ciaż ani to, ani fakt, że oboje już nie żyli, nie uchronił ich przed gniewem pani Aldermann. Śmierć nie stanowiła prze-szkody dla jej rozdrażnienia; ba, mogła wręcz stać się jego przyczyną. Pani Aldermann wciąż czuła złość na swojego męża za to, że przed dwoma laty jak ostatni mięczak zmarł na skutek zatoru tętnicy wieńcowej, kiedy w ogrodzie było jeszcze tyle do zrobienia, tyle do naprawienia.

Skończyło się na tym, że własny gniew obrócił się prze-ciwko niej i przed sześcioma miesiącami zasłabła w Knights-bridge podczas przedświątecznej eskapady zakupowej. Każ-da choroba była godna najwyższej pogardy – ale zawał, który przywykła uważać za typowo męską formę słabości, był czymś niewybaczalnym.

Całe szczęście (zrozumiała to dopiero później, bo wtedy, w grudniu, miała pretensje do siebie samej, tak jakby „sła-bość” była jakąś chorobą zakaźną), że była z nią wtedy Pe-nelope – dobroduszna, zawsze niewzruszona Penny, która nie poczuła się w najmniejszym stopniu urażona (bo i cze-mu miałaby się poczuć?), kiedy po śmierci wuja Eddiego

12

dowiedziała się, że skończyło się hojne kieszonkowe, jakie wypłacał jej latami. Cóż, czasy były ciężkie, a podatki wia-domo jakie. Wyglądało na to, że jednak w zupełności wy-starczą jej herbatki w Harrodsie podczas przydarzających się dwa razy do roku odwiedzin cioteczki Flo w Londynie.

Kilka tygodni później nastały lata sześćdziesiąte. Gdyby pani Aldermann potrafiła przewidzieć flower-power, pop-art, swingujący Londyn i inne niedorzeczne osiągnięcia tej epoki, powitałaby ją z najwyższym niesmakiem. Ponieważ jednak przebywała w stanie całkowitej niewiedzy na od-dziale intensywnej opieki, zamiast najwyższego niesmaku musiała się zadowolić najwyższą obojętnością. Wkrótce potem, odzyskawszy nieco sił, przeniosła się do luksusowej prywatnej kliniki, gdzie pierwszy raz okazała prawdziwe emocje (i przy okazji niemal dostała drugiego zawału), gdy zapytała, ile kosztuje pobyt w takiej placówce. Przy pierwszej nadarzającej się sposobności zadeklarowała, że czuje się już wystarczająco dobrze, żeby wrócić do Rosemont, swojego domu w Yorkshire, i tam odbyć rekonwalescencję. Ponieważ było oczywiste, że nie jest w stanie należycie o siebie zadbać, z pomocą lekarza nakłoniła swoją niefrasobliwą i z nikim niezwiązaną siostrzenicę, by jej towarzyszyła, co pozwoli-ło jej zaoszczędzić znaczną sumę, którą musiałaby zapłacić zawodowej pielęgniarce. W następnych tygodniach doce-niła obecność Penelope także z powodów pozaekonomicz-nych. Penny okazała się ucieleśnieniem marzeń wszystkich szanujących się średnio zamożnych przedstawicielek klasy średniej. Była prawdziwym skarbem: pracowita, wyrozu-miała, zabawna, łatwo zapominająca upokorzenia... Jedyną jej wadą było nieokazywanie służalczej wdzięczności. No i posiadanie Patricka.

13

Jednakże, pomimo tych jej niedoskonałości, pani Al-dermann, dochodząc do siebie, zaczęła przemyśliwać nad zaproponowaniem jej przeprowadzki do Rosemont, które i tak było za duże dla samotnej starszej kobiety. Nie przy-szłoby jej do głowy płacić Penny za pomoc w domu, były przecież spokrewnione, ale jakieś niewygórowane kieszon-kowe byłoby całkiem na miejscu – zwłaszcza gdyby poparła je kuszącą obietnicą zmiany testamentu na jej korzyść.

Przedstawiła więc swoją propozycję Penny, która – ku jej irytacji i zdumieniu – zamiast z wdzięcznością przyjąć atrakcyjną ofertę, pokręciła nosem i zaczęła coś z nostalgią przebąkiwać o Londynie. A cóż takiego Londyn miał do za-oferowania w porównaniu z przyjemnym starym Rosemont, jego wypielęgnowanym ogrodem, cudownymi widokami i najpiękniejszymi miasteczkami Yorkshire w zasięgu ręki? Widziała kiedyś takie mieszkanie, w jakim gnieździła się jej siostrzenica: zapuszczoną dwupokojową norę w suterenie, w dzielnicy, w której pasażerowie autobusów wyglądają jak żywcem wyjęci z castingu do musicalu dla czarnych. Dla-czego Penny miałaby się w ogóle zastanawiać nad tak hojną ofertą, w której została zawarta nawet nie całkiem bezin-teresowna propozycja umieszczenia Patricka w skromnej, choć przyzwoitej prywatnej szkole z internatem?

Dlatego właśnie widok szpiegującego ją chłopca powięk-szył i tak niemałe brzemię jej gniewu.

Pani Aldermann już otworzyła usta, żeby udzielić mu kategorycznej reprymendy, ale zanim zdążyła przemówić, odezwał się Patrick:

– Wuj Eddie też tak robił.Zaskoczona (jeśli pamięć jej nie myliła, był to pierwszy

bodaj przypadek w historii odwiedzin Patricka w Rosemont,

14

kiedy zainicjował rozmowę z nią), odpowiedziała mu w taki sposób, jakby był prawie rzeczywistą osobą.

– Owszem – przytaknęła. – Także i Caldicott mógł to ro-bić, ale nie robił. Dlatego teraz ja muszę się tym zajmować.

Samą intonacją tych słów umieściła starego Caldicotta i swojego nieżyjącego męża we wspólnej kategorii ludzi zaniedbujących obowiązki. Z demonstracyjną zręcznością odcięła następną słodko pachnącą, ale nadmiernie rozwi-niętą Mme Louis Laperrière.

– Ale dlaczego ciocia to robi? – zainteresował się Pa-trick.

Ton jego głosu był może odrobinę opryskliwy, ale pani Aldermann łaskawie złożyła to na karb nieobycia nowi-cjusza.

– Dlatego – zaczęła belferskim tonem – że kwiaty, które przekwitną i zaczynają obumierać, uniemożliwiają rozwój i rozkwit innych, młodszych. Poza tym płatki osypują się na ziemię, przez co krzew i cała grządka wyglądają bardzo niechlujnie. Dlatego obcina się stare kwiaty. Nazywamy to odgławianiem.

– Odgławianiem – powtórzył jak echo Patrick.– Właśnie. – Pani Aldermann zaczynał się podobać ten

pedagogiczny styl rozmowy. – Dlatego że obcina się kwia-tom głowy.

– Żeby mogły wyrosnąć młode? – Patrick zmarszczył brwi.– Otóż to.Pierwszy raz widziała, żeby ten chłopak czymś się zainte-

resował. Kiedy przyglądał się jej przy pracy, twarz naprawdę nieco mu się ożywiła. Pani Aldermann była z siebie bardzo zadowolona, jak naukowiec, któremu udało się dokonać niespodziewanego przełomu. Nigdy wcześniej nie przeszka-dzało jej, że ze sobą nie rozmawiają, przeciwnie – bardzo jej

15

to odpowiadało, ale ta konkretna forma dyskursu, podkre-ślająca jej wyższość nad interlokutorem, nie była jej wcale niemiła. Prawie zapomniała o swoim gniewie, ale na szczęś-cie, zalegające w kuble dowody indolencji starego Caldicot-ta nie pozwalały mu całkowicie wygasnąć.

Jakby czytając jej w myślach, Patrick podstawił kubeł, żeby łapać do niego spadające kwiaty.

Kiedy spojrzała na chłopca, w jej oczach zapalił się pierwszy ognik aprobaty. Przyszło jej do głowy, że może przypadkiem znalazła klucz do jego duszy. Zaskoczona tą wymyślną metaforą wahała się przez moment, zaraz jed-nak jej niespodziewana fantazja rozpostarła skrzydła i ze-rwała się do lotu jak ptak wypuszczony z ciasnej klatki. Przypuśćmy, że w tym miejskim, wyrosłym w kawalerce ciele, kryje się urodzony ogrodnik, który tylko czeka na to, żeby ktoś go wywabił z ukrycia. Z miejsca stałby się cen-nym – i darmowym! – pracownikiem. A potem, zdobywszy wiedzę i doświadczenie, mógłby przejmować coraz więcej prawdziwych obowiązków i świadomie planować hodowlę. Całkiem niedługo, może już za parę lat, smętne rządy sta-rego Caldicotta dobiegłyby satysfakcjonująco gwałtownego kresu i zniknęłaby groźba domniemanej sukcesji ze strony tykowatego Dicka i tego odrażającego Brenta.

Pierwszy raz w życiu obdarzyła chłopca pełnym blaskiem swojego uśmiechu.

– Chciałbyś spróbować, Patricku? – spytała bezpreceden-sowo ciepłym tonem. – Chodź, pokażę ci. Musisz dobrze chwycić głowę kwiatu, żeby żaden płatek nie spadł na zie-mię. Przy okazji mocno trzymasz łodygę. Potem spoglądasz w dół i szukasz pierwszego liścia od góry, najlepiej takiego wyrastającego ze środka krzewu i złożonego z pięciu małych listków. Spójrz, tu jest taki jeden. W miejscu, w którym

16

wyrasta z łodyżki, widać mały pączek. Ten pączek chcieli-byśmy zachęcić do rozkwitu. W tym celu ścinamy łodygę mniej więcej ćwierć cala powyżej niego, na skos, jednym cięciem. O tak. Proszę bardzo. Widzisz? Cięcie musi być czyste, żadnego piłowania i szarpania, żeby nie wdała się infekcja. Niektórzy używają do tego sekatorów, ale moim zdaniem, nawet przy najlepszym sekatorze istnieje ryzyko częściowego zmiażdżenia łodygi. Dlatego wolę nóż. Z naj-lepszej stali, najostrzejszy. Nigdy nie oszczędzaj na narzę-dziach, Patricku. Proszę. Chcesz spróbować? Weź nóż, tylko uważaj: jest naprawdę bardzo ostry. Należał do twojego cio-tecznego wuja, Eddiego. Wiesz, że to on zasadził większość tych róż? A do ich przycinania i odgławiania zawsze używał tylko i wyłącznie tego noża. No, masz. Chwyć mocno trzo-nek i pokaż, co potrafisz.

Oddała chłopcu nożyk. Patrick wziął go ostrożnie do ręki i przyjrzał mu się z przyjemnie należytym szacunkiem.

– Zobaczymy, jak sobie poradzisz z usunięciem tej głowy. Pamiętaj, co ci powiedziałam. Mocno chwyć kwiat. Patri-cku! Chwyć kwiat. Patricku, czy ty mnie w ogóle słuchasz?

Chłopiec oderwał spojrzenie piwnych oczu od błyszczą-cego ostrza, któremu przyglądał się z czułą fascynacją. Jego twarz znów zmartwiała i stała się znajomą, obojętną, choć czujną maską. Coś się w niej jednak zmieniło.

Powoli uniósł nóż, aż słońce zalśniło na wypolerowanej stali. Zignorował podsuwaną mu martwą różę i pani Alder-mann wypuściła w końcu kwiat, który z takim impetem odskoczył na łodyżce w głąb krzewu, że płatki zafurkotały w powietrzu i osypały się na ziemię.

– Patricku... – powiedziała, cofając się o krok. – Patricku!Poczuła ukłucie na odsłoniętym przedramieniu, gdy kol-

ce intensywnie pachnącej róży wbiły się w jej ciało. A potem

następne, powyżej łokcia i dalej, pod pachą – cała seria prze-nikliwych, gwałtownych ukłuć, które nie miały nic wspól-nego ze zwykłymi różanymi cierniami.

Pani Aldermann krzyknęła, podniosła kościstą, okrytą suchą jak pergamin skórą dłoń do przywiędłej piersi i upad-ła na wznak pomiędzy róże. Z potrząśniętych krzewów po-sypały się na nią płatki kwiatów.

Patrick patrzył na nią z nieprzeniknioną twarzą, aż wszystko znieruchomiało. Potem upuścił nóż, który upadł na ziemię obok starej kobiety, i pobiegł w stronę domu, wołając matkę.