S³awomir Mro¿ek - Opowiadaniastudio.jowita.info/Portals/8/StudioJowitaFiles/Slawomir...

166
OPOWIADANIA

Transcript of S³awomir Mro¿ek - Opowiadaniastudio.jowita.info/Portals/8/StudioJowitaFiles/Slawomir...

OPOWIADANIA

Sławomir Mrożek – Opowiadania

2

Sławomir Mrożek OPOWIADANIA Wydanie II poszerzone Wydawnictwo Literackie Kraków

Sławomir Mrożek – Opowiadania

3

P R A C Ę W Ł O Ż O N Ą W P R Z Y G O T O W A N I E W E R S J I E L E K T R O N I C Z N E J D E D Y K U JĘ

W S Z Y S T K I M P O S Z U K U JĄ C Y M M Ą D R O Ś C I Obwolutę i okładkę projektował ANDRZEJ DAROWSKI Redaktor IRENA SMORĄG Printed in Poland Wydawnictwo Literackie, Kraków 1974 Wyd. II. Nakład 30 000+283 egz. Ark. wyd. 15. Ark. druk. 18,25 Papier offs. imp. kl. III, 82X104, 80 g Oddano do składania 19 XII 1973 Podpisano do druku 13 V 1974 Druk ukończono w lipcu 1974 Zam. nr 896/73. S-63-17. Cena zł 40.— Drukarnia Narodowa, Kraków, Manifestu Lipcowego 19

Sławomir Mrożek – Opowiadania

4

SPIS TREŚCI PÓŁPANCERZE PRAKTYCZNE Półpancerze praktyczne............................................................................................. 7 Sprawa porucznika C.: opowiadanie Arkadego N. ................................................... 9 Sztabskapitan Hipolit................................................................................................. 11 SŁOŃ Z ciemności ............................................................................................................... 13 Chcę być koniem ....................................................................................................... 14 Dzieci......................................................................................................................... 15 Łabędzie .................................................................................................................... 17 Mały........................................................................................................................... 18 Lew............................................................................................................................ 20 Przypowieść o cudownym ocaleniu .......................................................................... 22 Monolog .................................................................................................................... 23 O księdzu proboszczu i orkiestrze strażackiej........................................................... 24 *** ............................................................................................................................. 27 Tło epoki.................................................................................................................... 29 W szufladzie .............................................................................................................. 31 Fakt ............................................................................................................................ 32 Wyznania o Zygmusiu............................................................................................... 34 Przygoda dobosza...................................................................................................... 36 Spółdzielnia „Jeden” ................................................................................................. 38 Złote myśli i sentencje............................................................................................... 40 Ostatni husarz ............................................................................................................ 42 Koniki ........................................................................................................................ 44 Poezja ........................................................................................................................ 46 Droga obywatela........................................................................................................ 48 Z gawęd wuja ............................................................................................................ 50 Pastor ......................................................................................................................... 53 Życie współczesne..................................................................................................... 55 Zdarzenie ................................................................................................................... 56 W podróży ................................................................................................................. 58 Sztuka ........................................................................................................................ 60 Zakochany gajowy..................................................................................................... 61 Wiosna w Polsce........................................................................................................ 63 Weteran piątego pułku............................................................................................... 65 Sceptyk ...................................................................................................................... 67 Słoń............................................................................................................................ 68 Kronika oblężonego miasta ....................................................................................... 70

Sławomir Mrożek – Opowiadania

5

WESELE W ATOMICACH Muchy do ludzi.......................................................................................................... 76 O nagości ................................................................................................................... 77 Spotkanie ................................................................................................................... 79 Odjazd........................................................................................................................ 81 Niżej .......................................................................................................................... 83 Rękopis znaleziony w lesie ....................................................................................... 85 Profesor Robert.......................................................................................................... 86 Podanie ...................................................................................................................... 89 Przygoda w czasie ferii.............................................................................................. 90 Wina i kara ................................................................................................................ 93 Przejażdżka................................................................................................................ 95 Kto jest kto?............................................................................................................... 97 Wesele w Atomicach................................................................................................. 99 Wspomnienia z młodości........................................................................................... 101 DESZCZ Mały przyjaciel.......................................................................................................... 105 Góral .......................................................................................................................... 108 Współczucie .............................................................................................................. 110 Ptaszek ugupu............................................................................................................ 111 Ad astra...................................................................................................................... 114 Nadzieja..................................................................................................................... 124 Wierny stróż .............................................................................................................. 127 Upadek orlego gniazda .............................................................................................. 130 Na biwaku.................................................................................................................. 138 Jak walczyłem ........................................................................................................... 140 Testament optymisty ................................................................................................. 144 Mon général............................................................................................................... 145 Ten gruby, co się śmiał.............................................................................................. 150 Interwał...................................................................................................................... 152 Szach.......................................................................................................................... 155 Pasażer....................................................................................................................... 161

Sławomir Mrożek – Opowiadania

6

PÓŁPANCERZE PRAKTYCZNE

Sławomir Mrożek – Opowiadania

7

PÓŁPANCERZE PRAKTYCZNE

Jestem starym subiektem i widziałem w swoim życiu wiele towarów niechodliwych, ale żeby aż tak... Gdy otwieraliśmy paczki z ostatniego transportu — błysk metalu pozwalał przypuszczać, że są to aluminiowe garnki. Tymczasem — diabli wiedzą co się stało w dystrybucji czy planowaniu. Nasz Dom Towarowy otrzymał czterysta nowych półpancerzy, model XVI wiek, używany swego czasu przez landsknechtów. Zdaje się, że były one przeznaczone do rekwizytorni jakiegoś teatru, ale nawet gdyby tak było, to po co jednemu teatrowi tyle półpancerzy? Nie było jednak rady. Towar jest towarem i musi być sprzedany. Kolega nasz, Eugeniusz, którego uważaliśmy za specjalistę od reklamy, umieścił kilka półpancerzy na wystawie, zaopatrując je sloganami:

„Półpancerz w każdym domu” „Jeśliś harcerz — kup półpancerz” „Nie pomoże koń ni wieża — jeśli nie masz półpancerza” (Hasło dla szachistów)

Na razie jednak nikt nie żądał półpancerzy. Przeciwnie — klienci odnosili się do

półpancerzy z lekceważeniem a nawet z wesołością. Nie pomogły dalsze pociągnięcia kolegi Eugeniusza, który ogłosił, że co dziesiąty półpancerz, nabyty w naszym Domu — wygrywa w charakterze premii czapeczkę krakowską z pawim piórem, a co dwunasty — Piórnik z napisem: „Pamiątka z Zakopanego”. Tymczasem zbliżał się okres remanentów i sytuacja stawała się poważna.

Wtedy właśnie zgłosił się do nas staruszek, który w zamian za udostępnienie mu kupna czajniczka do herbaty podjął się sprzedać cały zapas półpancerzy. Propozycja została przyjęta.

Staruszek zaczął od tajnej konferencji z panem Eugeniuszem, a nazajutrz, w godzinach największego ruchu, zjawił się w PDT, podszedł do lady i rzekł do kolegi Genia:

— Proszę o dwadzieścia półpancerzy. — Niestety, sprzedajemy tylko po dwie sztuki. — Ale ja potrzebuję dwadzieścia sztuk. — Niestety, wykluczone. Jako pierwszy zwrócił na nich uwagę posępny blondyn ze złamanym nosem. Zatrzymał

się obok i słuchał ciekawie. — Panie, chociaż piętnaście sztuk, ja mam dzieci — błagał staruszek. — Nie mogę, łaskawy panie, nie mogę — bił się w piersi sprzedawca. Już po chwili otaczał ich mały tłumek. Pośrodku klęczał staruszek i ze łzami w oczach

prosił o pięć sztuk półpancerzy. Eugeniusz zasłaniał oczy rękoma, lecz nie ustępował. — Gdzie się pani pcha?! — zawołał nagle posępny blondyn. Na drugi dzień, gdy przechodziłem koło tandety, zauważyłem posępnego blondyna,

który wołał monotonnie: — Plastyczne, elastyczne, półpancerze praktyczne!!! W czasie przerwy obiadowej przybiegł do mnie kolega Eugeniusz, zadyszany, w

przekręconym krawacie i prosił o pomocnika. Sprzedano pierwsze partie półpancerzy. Niektórzy wychodzili od nas błyszcząc kadłubami odzianymi w stal, z wyrazem zadowolenia na twarzach, inni natomiast, tylko w marynarkach, wymykali się upokorzeni, obiecując sobie jednak przyjść nazajutrz.

Zapas był na wyczerpaniu. W parku, na ulicach, zaczęli pojawiać się młodzi ludzie w eleganckich półpancerzach, którzy spotkawszy znajomych mrużyli jedno oko i mówili niedbale:

— Gdzie kupiłem? Prywatnie. Kosztowało? Nooo, naturalnie...

Sławomir Mrożek – Opowiadania

8

Staruszek został moim przyjacielem i chętnie spędzaliśmy czas na pogawędkach. I pewnego razu, kiedy łowiliśmy ryby w Wiśle, usłyszeliśmy taką rozmową:

— Dokąd to pani idzie, pani Modrzejewska? — Do PeDeTu! — Po co! Tam nic nima! Byłam wczoraj, pytałam się o te półpancerze. Nima, słyszała

pani? Nima, nima! 1951 r.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

9

SPRAWA PORUCZNIKA C.: OPOWIADANIE ARKADEGO N.

Wielu spośród nas — zaczął Arkady N., wieloletni członek stuosobowego chóru męskiego „Eol polski” — spotkało się prawdopodobnie z takimi wypadkami, które należałoby rozpoznać jako objawy kumoterstwa. Aby dowieść, jak nie sprzyja kumoterstwo pomyślnemu funkcjonowaniu danej instytucji, a wprost zgubne jest dla samego protegowanego — opowiem następującą historię:

Działo się to pięćdziesiąt lat temu. Prezesem towarzystwa śpiewaczego „Eol polski” był wówczas pan B., człowiek znany, dobrze widziany w Wiedniu. Prezes B. miał bratanka, porucznika C. Porucznik C. na skutek wybuchu beczki z prochem stracił słuch, lecz postanowił poświęcić się karierze śpiewaczej. Dzięki stanowisku swego stryja, prezesa B. — porucznik C., zrzuciwszy mundur, wstąpił do towarzystwa śpiewaczego „Eol polski”. Porucznik C nie miał słuchu kompletnie. Jedyną melodią, jaką znał, pamiętając ją jeszcze z wojska, było: „Córuś, co ty tam z huzarem”. Piosenkę tę śpiewał zawsze, ilekroć nasz chór występował, bez względu na to, co było w programie. Rzecz jasna, że przy takim stanie rzeczy jego nadzieje na szybką karierę okazałyby się zawodne, gdyby nie pewien przypadek.

Mianowicie na skutek pożaru porucznik C. zaczął się jąkać. Obecnie nie śpiewał „Córuś, co ty tam z huzarem”, ale „Ccc-ór-óruś-co-oooo-tty-ttam-z-huz-aa-rem”. Dzięki temu szczęśliwemu zbiegowi okoliczności słowa jego piosenki nie brzmiały już tak wyraziście, ale rozciągały się na pojedyncze zgłoski i dlatego często udawało się nam je zagłuszać, gdy nasz chór śpiewał na przykład uroczyste „Veni Creator” albo „Czy to w dzień, czy o zachodzie”. Oczywiście zawsze musieliśmy śpiewać „forte”.

W ten sposób pozycja porucznika C. w naszym chórze znacznie się poprawiła. Na niektórych występach udawało się nawet tak dalece, że publiczność w ogóle go nie słyszała. Jednak należy wątpić, aby porucznik C. się wybił, gdyby nie zrządzenie losu. Mianowicie pod wpływem przestrachu spowodowanego żywiołową klęską powodzi — porucznik C. oniemiał.

Odtąd już nie było wątpliwości, że zrobi karierę. Prezentował się wspaniale — postawny, szeroki w ramionach, zawsze stał na środku, w pierwszym rzędzie. Jego krucze włosy, zaczesane na bok, lśniły, biały gors nieskazitelnego fraka przykuwał uwagę. Nie wydając żadnego głosu ruszał do taktu ustami. Oczywiście, w naszym stuosobowym chórze nie robiło to żadnej różnicy i nikt nam nie zarzucił, że śpiewa nas tylko dziewięćdziesięciu dziewięciu. Poza tym skończyło się raz na zawsze „Córuś, co ty tam z huzarem” i nawet zaczęliśmy o tej piosence z wolna zapominać.

Porucznik C. ruszył w drogę od zaszczytu do zaszczytu. Prezes B. za pośrednictwem księcia V. wyjednał mu wysokie odznaczenie. Order ten, wykonany w złocie — wyglądał szczególnie efektownie na piersi porucznika C., na tle szerokiej, błękitnej szarfy. W połączeniu z błyskiem jego pysznych, białych zębów — jednał mu powszechną uwagę i uznanie. Nie należy zapominać, że dzięki pozbyciu się owego „Córuś, co ty tam z huzarem” nasz chór w przeciągu krótkiego czasu zrobił znaczne postępy. Dlatego więc nazwisko porucznika C. tym łatwiej przeniknęło do recenzji. Potem zaczęto pisać recenzje tylko o nim, chwaląc jego głos i technikę śpiewu. Oczywiście było to nadużycie, ponieważ żaden z recenzentów nie mógł słyszeć jego głosu.

Mijały lata. Hołd składano nie tylko jego sztuce, ale i jego skromności, ponieważ porucznik C. z wiadomych przyczyn nigdy nie udzielał żadnych wywiadów, a jego milczenie w rozmowach prywatnych przypisywano trosce o głos. Wreszcie sam porucznik C. doszedł do przekonania, że jest prawdziwym, sławnym śpiewakiem. Dzięki jego stryjowi, prezesowi B., nie mogliśmy mu niczego odmówić. Gdy pewnego razu obiecał zaśpiewać na imieninowej „garden-party” u barona D. — musieliśmy tam pójść wszyscy razem z nim, dziewięćdziesięciu dziewięciu, aby wśród murawy, w blasku lampionów

Sławomir Mrożek – Opowiadania

10

zawieszonych na starych jaworach — odśpiewać z nim: „Przepiękna, cicha noc majowa” i „Na twe łabędzie łono drżące”. Potem wszyscy zebrani, a także baronostwo D., entuzjastycznie gratulowali mu sukcesu, jemu jednemu. Innym razem, kiedy nie przyszedł na próbę, ponieważ przeziębił sobie gardło, musieliśmy poczekać, aż wyzdrowieje, choć jasne było, że jego obecność nie była aż tak konieczna.

Mijały lata. Prezes B. zmarł i został pochowany na cmentarzu w N., a nad grobem jego bratanek, porucznik C., odśpiewał wspaniale, jak mniemano, w obecności tłumów „Requiescat in pace”. Oczywiście stojąc w pierwszym rzędzie naszego chóru „Eol polski”. O tym „Requiescat” długo jeszcze potem mówiono. Był to jednak najświetniejszy występ porucznika C. Wszystko, co działo się od śmierci stryja jego, prezesa B., zapowiadało nieuchronny upadek naszego śpiewaka.

W zaślepieniu swoim przyjął zaproszenie na gościnny występ w mieście P. Na dworzec przyszło nas tylko sześćdziesięciu. Przecież prezes B. już nie żył.

Następnie zgodził się śpiewać na przyjęciu u hrabiego Y. Stary totumfacki hrabiego, człek niezwykle skrupulatny, który liczył nawet łyżeczki podawane do stołu przed każdym przyjęciem, przeliczył także chórzystów przybyłych z porucznikiem C. Okazało się, że było nas tylko dwudziestu siedmiu.

Porucznik C. zorientował się wreszcie w sytuacji. Ale sławie swojej, osiągniętej tylko przez protekcję, nie mógł już zapobiec. Zaproszenia na występy otrzymywał w dalszym ciągu, a nawet podejrzewam, że niektóre z nich, choć jeszcze nie wszystkie, wysyłane były do niego przez zwykłą złośliwość. Jednak opinia o nim, jako o artyście, była u różnych wpływowych osób nadal wyśmienita. Aż wreszcie nadszedł dzień jego pierwszego jubileuszu. Jubileuszu jego pracy na polu sztuki. Sala Filharmonii była pełna. Jubilata przystrajano kwiatami, wygłaszano do niego przemówienia, wreszcie poproszono, żeby coś zaśpiewał. Stało się to, co się stać musiało. Z całego stowarzyszenia śpiewaczego „Eol polski” stanął przy nim tylko jeden jedyny chórzysta, w dodatku fatalnie zachrypnięty. Porucznik C., stojąc twarzą w twarz z ogromną publicznością, poruszał bezradnie ustami. Tak skończyła się jego kariera.

*

Obywatel Arkady N. skończył swe opowiadanie. Siedzieliśmy w milczeniu. Wreszcie

Arkady powstał i rzekł: — Dziś właśnie przypada dzień drugiego jubileuszu porucznika C., ofiary protekcji na

polu sztuki. Powstańmy i odśpiewajmy jakąś piosenkę. Może akurat porucznik C. przechodzi ulicą i w i d z i przez okno, jak śpiewamy? Niech sobie staruszek użyje po raz ostatni.

Powstaliśmy i odśpiewaliśmy „Jak szybko mijają chwile”.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

11

SZTABSKAPITAN HIPOLIT

O, nie! Nie od razu został sztabskapitanem. Kiedy powołano go do służby w Cesarskim Wojsku, w roku 1844 nie był nawet sztabsporucznikiem. Co mówię! Nawet sztabskapralem, sztabsstarszym szeregowcem nawet. Zamierzał studiować filozofię.

Dopiero na początku roku 1854 spotkało go pierwsze wyróżnienie. Armata przejechała mu nogę i został wymieniony w spisie chorych.

Początkowo otrzymywał listy od przyjaciół. Krzątanina koszarowa wypełniała mu życie. A to upaść, a to powstać, a to „Niech żyje Najjaśniejszy Dom!”, zakrzyknąć.

Tępiał. W roku 1859, przed defiladą, nie pozwolono mu nosić okularów. — Po co? — pytano

się go. Surowe było jego życie. W roku 1867 kopnął go koń od lawety. Zaczął tracić pamięć. Z uczuć ludzkich została mu tylko gorąca miłość do zwierząt. W roku 1872 przez zapomnienie ubrał skarpetki. Nasłano nań dwa pułki żandarmerii

konnej. Przejechali go. Leczył się w szpitalu wojskowym. W roku 1880 umarł, ale dostał powtórne powołanie. Musiał się stawić. Stwardniał już zupełnie. Kiedy w roku 1893 przyjechał na pierwszy urlop, zażądał na

obiad tylko wody z bagna. Jeszcze w roku 1914 używano go jako ośki w taborach. A potem nikt już nie słyszał o sztabskapitanie Hipolicie. Taka to historia.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

12

SŁOŃ

Sławomir Mrożek – Opowiadania

13

Z CIEMNOŚCI Straszna nas na tej wsi głuchej ciemnota ogarnia i zabobon. Ot i ja — wyszedłem na

stronę za własną potrzebą, ale teraz nietoperze-gacki całymi stadami, jak liście w październiku, latają, o szyby skrzydłami biją, boję się, że mi się któryś do włosów na wiek wieków wkręci. Więc siedzę, wyjść nie mogę, choć mi pilno — i sprawozdanie do was, towarzysze, piszę.

Zatem, co się tyczy skupu zboża: od kiedy diabeł się we młynie ukazał i czapką się pięknie pokłonił — procenty spadają. A czapkę miał kolorową: czerwoną, białą i niebieską, z napisem Tour de la Paix — po francusku. Chłopi młyn omijają, zaś kierownik młyna i jego żona rozpili się ze zgryzoty i już się zdawało, że przełomu żadnego nie będzie, kiedy młynarz młynarzową wódką oblał i podpalił, a sam się puścił aż do uniwersytetu ludowego, żeby się tam zapisać, bo, jak powiada, dosyć już tych pierwiastków irracjonalnych ma i chce coś przeciwstawić.

Zaś młynarzowa spłonęła i przybyła nam jeszcze jedna strzyga. Bo trzeba wam wiedzieć, że u nas nocami coś tak wyje... że aż się serce kurczy. Jedni

mówią, ze to duch biedniaka Karasia tak zawodzi na kułaków, inni — że to bogacz Krzywdoń po śmierci tak się skarży na obowiązkowe dostawy. Ot, zwyczajna walka klasowa. A moja chata samotna pod lasem stoi, noc czarna i las czarny i myśli moje jak kruki. Sąsiad mój Jusienga raz pod lasem na pniaku siedział i czytał „Horyzonty techniki”, aż tak go coś zaszło od tyłu, że trzy dni chodził z oczami w słup.

Poradźcie, towarzysze, my tu sami jedni w środku kraju leżymy, a dookoła wiorsty i mogiły.

Mówił mi leśnik jeden, że kiedy pełnia — na duktach i przesiekach same głowy bez tułowiów toczą się i gonią, w czoła zimne się pukają i turlają, jakby dokądś chciały, a kiedy świt — wszystko znika i tylko chojary szumią, ale nie za głośno, bo się boją. Boże jedyny! Za nic teraz nie wyjdę, nawet za największą potrzebą.

I tak ze wszystkim jest. Wy nam mówcie: Europa. A tu, co postawimy mleko na kwaśne, to skądś wyłażą garbate karzełki i szczają nam do garnków.

Raz stara Glusiowa się obudziła całkiem zlana potem. Patrzy — a tu na pierzynie kredyt maluśki siedzi, co go jeszcze przed wyborami przyznali na wybudowanie mostku, a zaraz potem umarł bez ostatniego pocieszenia — siedzi, cały zielony, śmieje się i dusi. Baba w krzyk. Ale nikt nawet z domu nie wyjdzie. A bo to zawsze wiadomo, kto krzyczy? Z jakich pozycji krzyczy?

A na tym miejscu, gdzie miał być mostek, z powodu jego braku, utopił się artysta. Miał dopiero dwa lata, ale to był geniusz i jakby wyrósł, to by wszystko pojął i opisał. A tak, to tylko lata i fosforyzuje.

Rzecz jasna, że przez te wszystkie wypadki w naszej psychice zachodzą zmiany. Ludzie dają wiarę gusłom i zabobonom. W utopców, w upiory, nawet w czarownice wierzą. Owszem, jest u nas taka jedna baba, co krowom mleko odbiera i kołtuny sprowadza.

Jakże one tymi skrzydłami łopocą, Boże uchowaj, jak latają, jak piszczą: „Pi pi” — i „Pi pi” znowu! Hej, nie ma to, jak te wielkie budowle, wszystko tam jest pewnie pod dachem i nie trzeba wychodzić pod las.

Ale to wszystko nie jest najgorsze. Gorzej, że jak to piszę, drzwi się otwarły, świński ryj się w nich ukazał i tak jakoś dziwnie na mnie patrzy, patrzy...

A nie mówiłem, że u nas inna specyfika?

Sławomir Mrożek – Opowiadania

14

CHCĘ BYĆ KONIEM Mój Boże, jak bardzo chciałbym być koniem... Gdybym tylko zobaczył w lustrze, że zamiast nóg i rąk mam kopyta, z tyłu ogon i

autentyczną końską głowę — natychmiast udałbym się do urzędu mieszkaniowego. — Proszę o nowoczesne, duże mieszkanie — powiedziałbym.

— Niech pan złoży podanie i czeka na swoją kolej. — Ha ha! — zaśmiałbym się. — Czy panowie nie widzą, że ja nie jestem zwyczajnym,

takim sobie, szarym człowiekiem? Ja jestem kimś innym, kimś ekstra! I zaraz otrzymałbym nowoczesne, duże mieszkanie z łazienką. Występowałbym w kabarecie i nikt by nie mógł powiedzieć, że jestem niezdolny.

Nawet wtedy, gdyby moje teksty były niedobre. Przeciwnie. — Jak na konia, to znakomite — chwalono by mnie. — Ten ma łeb — mówiliby inni. Nie mówię już o korzyściach, jakie wyciągnąłbym z przysłów i porzekadeł: końskie

zdrowie, uśmiać się jak koń, koń ma cztery nogi i też się potknie... Oczywiście, b y c i e koniem miałoby pewne strony ujemne. Moim wrogom dałbym

nową broń do ręki. Pisząc do mnie anonimy, zaczynaliby w ten sposób: „Pan jest koń? Pan Jest kucyk!”

Kobiety interesowałyby się mną. — Pan jest taki inny... — mówiłyby. Idąc do nieba otrzymałbym, siłą faktu, skrzydła. Stałbym się wtedy pegazem.

Skrzydlaty koń! Czy może być coś piękniejszego dla człowieka?

Sławomir Mrożek – Opowiadania

15

DZIECI

Tej zimy napadało tyle śniegu, ile kto chciał. Na rynku dzieci lepiły bałwanka. Rynek był obszerny, wiele osób codziennie przechodziło tamtędy. Okna licznych

urzędów patrzyły na rynek. A rynek nic sobie z tego nie robił, tylko rozciągał się. Na samym środku tego rynku dzieci, wśród wrzawy i uciechy, lepiły ze śniegu pocieszną figurę.

Najpierw utoczyły dużą kulę. Był to brzuch. Potem mniejszą — to były plecy i barki. Potem jeszcze mniejszą i — zrobiły z niej głowę. Guziczki zrobiły bałwankowi z czarnych węgielków, żeby mógł zapinać się cały — od góry do dołu. Nos miał z marchwi. Był to więc zwyczajny bałwanek ze śniegu, jakich kilkanaście tysięcy powstaje rokrocznie w całym kraju, o ile opady śnieżne dopisują.

Wiele zabawy miały przy tym dzieci. Były bardzo szczęśliwe. Różni ludzie przechodzili, oglądali bałwanka i szli dalej. Urzędy urzędowały, jakby nic

nie zaszło. Ojciec cieszył się bardzo, że jego dzieci tak baraszkują na świeżym powietrzu, że

policzki im od tego różowieją i apetyt przybiera na sile. Ale wieczorem, gdy już wszyscy siedzieli w domu, ktoś zapukał do drzwi. Był to

sprzedawca gazet, który na rynku miał swoją budkę. Przepraszał, że tak późno, że taki kłopot, ale uważał za swój obowiązek podzielić się z ojcem uwagami. Bo to dzieci, jak wiadomo, są jeszcze małe, ale trzeba pilnować, bo inaczej nic z nich nie wyrośnie. I dlatego on by się nigdy nie ośmielił z tym przyjść — gdyby nie wzgląd na dobro dzieci. Wychowawczo. W sprawie tego nosa z marchwi, co go dzieci zrobiły bałwankowi. Że czerwony. On sam, sprzedawca gazet, ma właśnie czerwony nos. No bo sobie odmroził. Wcale nie z wódki. Ale czy to już zaraz powód, żeby tak publicznie robić przytyk do jego czerwonego nosa? Wiec on prosi żeby więcej tego nie było. Tak sobie, wychowawczo.

Ojciec bardzo się przejął tymi uwagami. Rzeczywiście dzieci nie powinny naigrawać się, nawet jeżeli ktoś ma czerwony nos. One jeszcze tego nie rozumieją. Przywołał dzieci i zapytał surowo, wskazując na sprzedawcę:

— Czy to prawda, że, mając na myśli tego pana, naumyślnie zrobiłyście bałwankowi czerwony nos?

Dzieci były szczerze zdumione, najpierw nie rozumiały nawet, o co chodzi. Gdy wreszcie pojęły, odparły, że nic podobnego.

Ale tatuś na wszelki wypadek, za karę, nie dał im kolacji. Sprzedawca podziękował i poszedł. W drzwiach zetknął się z prezesem gminnej

spółdzielni. Prezes przywitał się z panem domu, któremu miło było powitać u siebie tak znaczną, bądź co bądź, osobę. Ujrzawszy dzieci prezes zmarszczył się, fuknął i rzekł:

— Dobrze, że je tu widzę, te smyki. Pan je powinien krótko trzymać. Małe to, ale zuchwałe. Patrzę ja dzisiaj z okna naszego magazynu na rynek i widzę — co widzę? One sobie najspokojniej lepią bałwana ze śniegu.

— Ach, panu o ten nos chodzi... — domyślił się tatuś. — Nos — głupstwo, ale wyobraź pan sobie, one najpierw lepią jedną kulę, potem drugą

kulę, potem trzecią kulę i co? Tę drugą stawiają na tej pierwszej, a tę trzecią na tej drugiej. Czy to nie oburzające?

Ponieważ ojciec nie rozumiał, więc prezes zdenerwował się jeszcze bardziej. — Jak to, przecież to jasne, co one w ten sposób chciały dać do zrozumienia. Chciały

dać do zrozumienia, że w tej gminnej spółdzielni jeden złodziej siedzi na drugim. Ale to jest oszczerstwo. Nawet jeżeli do prasy daje się takie rzeczy, to trzeba na to mieć dowody, a co dopiero gdy daje się to do zrozumienia publicznie, na rynku. — Ale on, prezes, ma

Sławomir Mrożek – Opowiadania

16

wzgląd na młody wiek, na nierozwagę. Nie będzie żądał sprostowania. Tylko żeby więcej tego nie było.

Dzieci, zapytane, czy istotnie, kładąc jedną kulę śniegową na drugiej, chciały dać do zrozumienia, że w gminnej spółdzielni siedzi złodziej na złodzieju — dały odpowiedź przeczącą i rozpłakały się. Jednak na wszelki wypadek, za karę, ojciec postawił je w kącie.

Nie na tym skończył się ów dzień. Na dworze rozległy się dzwoneczki u sanek, a potem nagle umilkły przed samym domem. Do drzwi zapukały jednocześnie dwie osoby. Jedną z nich był gruby nieznajomy w kożuchu, a drugą — sam przewodniczący rady narodowej.

— My tu w sprawie waszych dzieci — powiedzieli chórem od progu. Ojciec był już obyty z takimi odwiedzinami, więc podsunął im krzesła, żeby usiedli.

Przewodniczący spojrzał z ukosa na nieznajomego, dziwiąc się, kto to może być, po czym zaczął pierwszy:

— Zdumiewam się, że pan toleruje w swoim domu taką wrogą robotę. Pan chyba nie jest upolityczniony? Niech się pan przyzna od razu.

Ojciec nie rozumiał, dlaczego miałby być nieupolityczniony. — Bo to zaraz widać po pańskich dzieciach. Kto robi satyrę na organa władzy ludowej?

Pańskie dzieci robią. One postawiły tego bałwana akurat przed oknami mojej kancelarii. — Rozumiem — szepnął ojciec nieśmiało — że to niby złodziej na złodzieju... — Złodzieje — to głupstwo! Ale czy pan nie wie, co oznacza ulepienie bałwana tuż

przed oknem przewodniczącego rady narodowej? Ja dobrze wiem, co ludzie o mnie mówią. Dlaczego pańskie dzieci nie lepią bałwana pod oknem Adenauera na przykład? Co? Ha, milczy pan! To milczenie jest wymowne. Ja z tego mogę wyciągnąć konsekwencje.

Na dźwięk słowa „konsekwencje” gruby nieznajomy powstał i rozglądając się, ukradkiem, na palcach, wycofał się z pokoju. Za oknem znowu rozległy się dzwoneczki od sanek i, cichnąc stopniowo, umilkły w oddali.

— Tak, drogi panie, radzę panu nad tym pomyśleć — ciągnął dalej przewodniczący. — Aha, i jeszcze jedno. To, że ja chodzę po domu porozpinany, to już jest moja prywatna sprawa. Pańskie dzieci nie mają prawa robić z tego żartów. Te guziki od góry do dołu na bałwanie, to również jest dwuznaczne. A ja panu powtarzam, że jak mi się spodoba, to będę po domu chodził w ogóle bez spodni i pańskie dzieci nie mają nic do tego. Zapamiętaj pan to sobie.

Oskarżony wezwał swoje dzieci z kąta i zażądał, aby się natychmiast przyznały, że lepiąc bałwanka ze śniegu miały na myśli pana przewodniczącego, a przybierając go guzikami od góry do dołu — zrobiły dodatkowy, niesmaczny żart na temat faktu, iż pan przewodniczący chodzi po domu porozpinany.

Dzieci wśród szlochów i łez zapewniały, że bałwanka ulepiły tylko tak sobie, dla zabawy, bez żadnych ubocznych myśli. Jednak na wszelki wypadek ojciec, za karę, nie tylko pozbawił je kolacji i postawił do kąta, ale kazał im również klęczeć na twardej podłodze.

Kilka osób ponadto pukało tego wieczoru do drzwi, ale gospodarz już nie otwierał. Nazajutrz przechodziłem koło ogródka i tam zobaczyłem dzieci. Na rynku nie

pozwolono im się bawić. Dzieci zastanawiały się właśnie, jaką by wybrać zabawę. — Ulepimy bałwanka — powiedziało jedno. — Eee, takiego zwykłego bałwanka, to nie jest żadna zabawa — rzekło drugie. — No to ulepimy pana, co sprzedaje gazety. Zrobimy czerwony nos. On ma czerwony

nos, bo pije wódkę. Sam wczoraj powiedział — oświadczyło trzecie. — Eee, ja wolę ulepić spółdzielnię! — A ja wolę pana przewodniczącego, bo on jest bałwan. I można mu zrobić guziki, bo

chodzi porozpinany. Dzieci zaczęły się kłócić. Wreszcie postanowiły ulepić wszystko po kolei. Ochoczo zabrały się do pracy.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

17

ŁABĘDZIE

W parku znajdował się staw. Ozdobą parku był łabędź. Pewnego razu łabędź zginął. Ukradli go chuligani.

Zarząd Zieleni Miejskiej postarał się o nowego łabędzia. Aby zabezpieczyć go przed losem poprzednika — zgodzono doń specjalnego stróża.

Stróżem został mały staruszek, od lat samotny. Gdy objął swoją posadę — akurat zaczęły się zimne wieczory. Nikt nie przychodził do parku. Staruszek krążył wokół stawu i dawał baczenie na łabędzia, a czasem spoglądał w gwiazdy. Było mu zimno. Pomyślał, że dobrze byłoby wstąpić do małej gospody położonej niedaleko od parku. Już skierował był kroki w tamtą stronę, gdy przypomniał sobie o łabędziu. Przeląkł się, że w czasie jego nieobecności ktoś może ukraść łabędzia. W tym wypadku straciłby posadę. Zaniechał więc gospody.

Ale zimno dokuczało mu coraz bardziej i potęgowało jego samotność. Wreszcie postanowił pójść do gospody i zabrać łabędzia ze sobą. Nawet jeżeli ktoś przyjdzie do parku — rozumował — aby odetchnąć pięknem przyrody, to i tak nie zauważy od razu braku łabędzia. Noc jest gwiezdna, ale bezksiężycowa. A my tymczasem wrócimy — zakonkludował.

Zabrał więc łabędzia ze sobą. W gospodzie panowało miłe ciepło i unosiła się woń smażonych potraw. Staruszek

posadził łabędzia na krześle, po drugiej stronie stolika, żeby go mieć na oku. Potem zamówił skromny posiłek i szklaneczkę wódki na rozgrzewkę.

Gdy tak spożywał baraninę — z ochotą i zadowoleniem — zauważył, że łabędź patrzy na niego jakoś szczególnie. Żal mu się zrobiło ptaka. Nie mógł jeść, gdy czuł na sobie jego wzrok, pełen wyrzutu. Przywoławszy więc kelnera, zamówił dla łabędzia białą bułeczkę, maczaną w mocnym, grzanym piwie z cukrem. Łabędź poweselał i po skończonym posiłku obaj, rześcy i zadowoleni, wrócili na posterunek.

Następny wieczór był również chłodny. Tym razem gwiazdy świeciły niezwykle jasno, a każda gwiazda była niczym zimny gwóźdź, wbity do ciepłego, samotnego serca staruszka. On jednak wzbraniał się przed odwiedzeniem gospody.

Na środek stawu wypłynął łabędź. Łagodnie świecił białą plamą. Myśl o tym, jaki dreszcz musi przenikać każdego, kto w taką noc zetknie się z wodą,

poruszyła staruszka. Biedny łabędź, czy mu się nic od życia nie należy? Był niemal pewny, że łabędź chętnie poszedłby gdzieś do ciepłego kąta, zjadłby coś...

Wziął więc łabędzia pod pachę i zaniósł do gospody. I znowu nadszedł wieczór, i znowu przebił staruszka ostrzem melancholii. Lecz tym

razem starowina postanowił nie iść już do gospody. Wczoraj, gdy wrócili do parku, łabędź tańczył i wyśpiewywał niestworzone rzeczy.

Gdy siedział tak na brzegu, wpatrzony w niebo, w parku pustym i przenikliwym — poczuł delikatne szarpnięcie za nogawkę. To łabędź, podpłynąwszy do brzegu, upominał się o coś. Poszli.

W miesiąc potem wyrzucono z posady staruszka razem z łabędziem. Łabędź zataczał się na wodzie w biały dzień. Matki małych dzieci, które przychodziły do parku wypoczywać i oglądać ptaka — wniosły zażalenie. Ze względu na dzieci.

Najskromniejsze nawet stanowisko wymaga pionu moralnego.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

18

MAŁY

Był pewien zespół teatralny liliputów, występujący pod szyldem „Tyci”. Zespół solidny, stały, dający przedstawienia nie rzadziej niż cztery razy w tygodniu, śmiało nawiązujący do wszystkich zagadnień — nic dziwnego, że z czasem został przez ministerstwo kultury podniesiony do rangi wzorcowego teatru liliputów i otrzymał nową nazwę, która w poszerzonej wersji brzmiała: „Centralny Tyci”. Zapewniało mu to dobre warunki pracy i otrzymanie posady w tym teatrze stało się marzeniem każdego liliputa, czy to amatora, czy to zawodowca. Zespół jednak był skompletowany, rozporządzał świetnymi siłami. Do najjaśniejszych jego gwiazd należał liliput, który grywał role amantów i bohaterów, ponieważ był najmniejszy. Zarabiał dobrze, miał powodzenie, krytyka podkreślała jego znakomite rzemiosło. Raz nawet udało mu się zagrać Hamleta tak doskonale, że mimo iż chodził po scenie, widownia w ogóle go nie zauważyła, taki był mały, taki rasowo, niedoścignienie mały. N a s z w treści, a lilipuci w formie. Jeżeli teatr stał, to przede wszystkim dzięki niemu.

Pewnego razu, charakteryzując się w garderobie, a było to przed premierą „Bolesława Śmiałego”, w której grał główną rolę — zauważył, że lustro nie odbija złotej korony, którą miał na głowie. W chwilę potem, wychodząc, zawadził koroną o górną framugę drzwi, tak że spadła na podłogę i potoczyła się z metalowym łoskotem jak żelazna fajerka. Podniósł koronę i udał się na scenę. Wracając po pierwszym akcie do garderoby — instynktownie schylił się. Budynek „Centralnego Tyciego” stawiany był specjalnie dla zespołu i według jego proporcji.

Przedstawienia „Bolesława Śmiałego” szły, nasz aktor przyzwyczaił się już do pochylania głowy, kiedy opuszczał garderobę lub do niej wchodził. Raz jednak przyłapał na sobie spojrzenie starego fryzjera teatralnego, również liliputa, nie tak jednak małego, który, będąc za duży, nie grał na scenie, ale spełniał funkcje pomocnicze; rozgoryczony, w duszy zazdrościł wszystkim i wszystkiego. Spojrzenie było uważne i ponure. Wyszedł na scenę z niedobrym uczuciem. Nie opuszczało go jeszcze jakiś czas; z tym uczuciem nie uświadomionym budził się i zasypiał, choć usiłował je oddalić. Sam przed sobą udawał, że go nie dostrzega, podświadomie bronił się przed podejrzeniem, które w nim poczęło kiełkować. Jednak czas nie przyniósł mu uspokojenia. Przeciwnie. Nadszedł dzień, kiedy, wychodząc z garderoby, musiał się schylić, pomimo że był bez nakrycia głowy. Na korytarzu minął się z fryzjerem.

Tego dnia postanowił spojrzeć prawdzie w oczy. Już powierzchowne pomiary dokonane u siebie, w eleganckim apartamencie przy zapuszczonych storach — powiedziały wszystko. Nie można się już było łudzić. Rósł.

Wieczór spędził jak sparaliżowany, w fotelu, przy szklance grogu, wpatrzony nieruchomo w fotografię swojego ojca, również liliputa. Nazajutrz ściął obcasy. Miał nadzieję, że proces ma charakter przejściowy, że może nawet później przyjdzie regresja. Przez jakiś czas ścięte obcasy pomagały. Ale wreszcie, gdy wychodził z garderoby w obecności starego fryzjera, umyślnie wyprostowany, nabił sobie guza na czole. W oczach tamtego dojrzał szyderstwo.

Dlaczego rósł? Dlaczego nagle, po tylu latach, jego hormony obudziły się z letargicznego snu? Uczepił się pewnej hipotezy. Pamiętał, że w propagandzie często spotykał się z hasłem: „U nas ludzie rosną...” Zwykli ludzie? Tak, ale czy i liliputy? Na wszelki wypadek przestał słuchać radia, zarzucił czytanie gazet. Wmawiał sobie, że jest jednostką aspołeczną, ba, usiłował nawet, mimo obrzydzenia do samego siebie, stać się apologetą imperializmu, ale wszystko to było sztuczne, bo działał w nim niezawodny instynkt klasowy, który z jego ojca, liliputa-biedniaka, przeszedł na syna. Więc zrozpaczony rzucił się z jednej ostateczności w drugą, hulał po przedszkolach i pił całymi

Sławomir Mrożek – Opowiadania

19

naparstkami, byle zagłuszyć swoje nieszczęście. Ale bezlitosny czas, powoli, lecz ciągle, dokładał milimetr po milimetrze do jego wzrostu.

Czy zespół już wiedział? Kilkakrotnie widział starego fryzjera, jak w zakamarkach kulis szeptał z aktorami; szepty milkły, gdy zbliżał się do nich i następowała banalna wymiana zdań. Uważnie śledził twarzyczki kolegów, ale niczego z nich nie mógł wyczytać. Na ulicy coraz rzadziej zwracały się do niego starsze panie: „Chłopczyku, czy zgubiłeś mamusię?” Kiedyś ktoś powiedział do niego po raz pierwszy: „Proszę pana”. Wrócił potem do domu, rzucił się na tapczanik i długo leżał bez ruchu, wpatrując się w sufit. Ale w końcu musiał zmienić pozycję, bo nogi zdrętwiały mu — wystawały z tapczanika, który już stał się dla niego za krótki.

Wreszcie nie mógł już mieć wątpliwości co do kolegów z „Centralnego Tyciego”. Wiedzieli albo domyślali się. Miał wrażenie, że entuzjastyczne dawniej recenzje jakby milkły, że coraz rzadziej ukazywały się pochlebne wzmianki. A może to tylko jego rozgorączkowana wyobraźnia dopatrywała się wszędzie spojrzeń współczujących lub szyderczych? Na szczęście dyrekcja nie zmieniła stosunku do niego. W „Bolesławie Śmiałym” odniósł przecież znaczny sukces, wprawdzie nie taki jak w „Hamlecie”, niemniej jednak duży. Bez wahania, jak zawsze, powierzono mu rolę tytułową w sztuce, która niebawem miała wejść na afisz, w „Zawiszy Czarnym”.

Przez okres prób męczył się bardzo, jednak bez szczególnych trudności doszło do premiery. Siedział przed lustrem nie patrząc weń, już ucharakteryzowany, gotów. Na dzwonek inspicjenta podniósł się ciężko i rozbił głową lampę u sufitu. Odwrócił się do drzwi. W korytarzu jasno oświetlonym stał półkolem prawie cały zespół, z fryzjerem pośrodku. Obok fryzjera drugi amant zespołu, również bardzo zdolny, którego jednak zawsze dotąd bił o parę centymetrów. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy.

Musiał rozstać się z teatrem. Później imał się kolejno różnych zawodów, w miarę tego jak przybywało mu wzrostu. Jakiś czas statystował w Teatrze Młodego Widza, potem był chłopcem na posyłki. Przekładał też wajchę na skrzyżowaniu linii tramwajowych. Stał na skrzyżowaniu nieruchomo, w kożuchu — człowiek średniego wzrostu. Ale głównie żył z wyprzedaży zasobów nabytych w okresie świetności. Potem trochę jeszcze podrósł i tak już pozostał.

Jak cierpiał? Co odczuwał? Nazwisko jego dawno zniknęło z afiszów i okryło się pyłem zapomnienia. Został urzędnikiem w Ubezpieczalni.

Po latach, w sobotę, pragnąc spędzić jakoś dzień wolny od pracy, trafił do teatru liliputów. Siedząc na widowni śmiał się, w miarę rozbawiony, w miarę zainteresowany, odwijając miętowe cukierki z papierka. Potem w szatni, gdy dopinał długie, granatowe palto, sapnął do siebie, zadowolony, ponieważ czekała go kolacja:

— Owszem, zabawni malcy.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

20

LEW

Już Cezar dał znak. Podniosła się krata i jakby grzmot coraz to potężniejszy zaczął się wydobywać z czarnego lochu. Chrześcijanie zbili się w gromadkę na środku areny. Tłum powstał z miejsc, żeby lepiej widzieć. Chrapliwy pomruk, toczący się jak lawina głazów po osypisku górskim, gwar pełen podniecenia i krzyki lęku. Pierwsza lwica, prędko i miękko przebierając łapami, wybiegła z tunelu. Igrzyska rozpoczęły się.

Dozorca lwów, Bondani Kajus, uzbrojony w długą żerdź, sprawdził, czy wszystkie zwierzęta wzięły udział w strasznej zabawie. Już był odetchnął z ulgą, kiedy dostrzegł, że przy samej bramie zatrzymał się lew i nie kwapiąc się do wyjścia na arenę, spokojnie je marchewkę. Kajus zaklął, ponieważ do jego obowiązków należało pilnowanie, aby żaden drapieżnik nie kręcił się po cyrku bezużytecznie. Zbliżył się więc na odległość przewidzianą przepisami o bezpieczeństwie i higienie pracy, i ukłuł żerdzią lwa w pośladek, żeby go podrażnić. Ku jego zdziwieniu lew odwrócił się tylko i machnął ogonem. Kajus ukłuł go po raz drugi, trochę silniej.

— Odczep się — powiedział lew. Kajus podrapał się w głowę. Lew dał niedwuznacznie do zrozumienia, że nie chce

agitacji. Kajus nie był złym człowiekiem, ale bał się, że nadzorca, widząc jego zaniedbywanie się w pracy, wrzuci go między skazanych. Z drugiej strony — nie miał ochoty kłócić się z lwem. Spróbował go więc namawiać.

— Mógłbyś to zrobić dla mnie — powiedział do lwa. — Nie ma głupich — odrzekł lew nadal zajadając marchewkę. Bondani zniżył głos. — Nie mówię, żebyś od razu kogoś pożerał, ale żebyś chociaż trochę pokręcił się i

poryczał, tak dla alibi. Lew machnął ogonem. — Człowieku, mówię ci: nie ma głupich. Zobaczą mnie tam i zapamiętają, a potem i

tak nikt ci nie uwierzy, że nikogo nie zjadłeś. Dozorca westchnął. Zapytał z odcieniem żalu: — Ale właściwie — dlaczego nie chcesz? Lew spojrzał na niego uważnie. — Użyłeś słowa „alibi”. Czy nie przyszło ci do głowy, dlaczego ci wszyscy patrycjusze

sami nie biegają po arenie i nie pożerają chrześcijan, zamiast posługiwać się nami, lwami? — Nie wiem. Zresztą to przeważnie ludzie starsi, astma, zadyszka... — Starsi... — mruknął z politowaniem lew. — Nic się nie znasz na polityce. Oni po

prostu chcą mieć alibi. — Niby przed kim? — Przed pierwiastkiem nowego, które kiełkuje. W historii zawsze trzeba się orientować

według tego, co nowe, co kiełkuje. Czy nigdy nie myślałeś o tym, że chrześcijanie mogą dojść do władzy?

— Oni — do władzy? — A tak. Trzeba tylko umieć czytać między wierszami. Coś mi się wydaje, że

Konstantyn Wielki prędzej czy później dogada się z nimi. I co wtedy? Rewizje, rehabilitacje. Wtedy tym w lożach łatwo będzie powiedzieć: „To nie my. To lwy”.

— Rzeczywiście, nie pomyślałem o tym. — Widzisz. Ale mniejsza z nimi. Mnie chodzi o moją skórę. Jak przyjdzie co do czego,

to wszyscy widzieli, że jadłem marchewkę. Chociaż, między nami, marchewka to wielkie świństwo.

— A jednak twoi koledzy jedzą tych chrześcijan aż miło — powiedział złośliwie Kajus. Lew skrzywił się:

Sławomir Mrożek – Opowiadania

21

— Prymityw. Krótkowzroczni koniunkturaliści. Idą na byle co. Element bez zmysłu taktycznego. Ciemnota kolonialna.

— Słuchaj — zająknął się Kajus. — No? — Jakby ci chrześcijanie, wiesz... — Co — chrześcijanie? — No, doszli do władzy... — No? — To mógłbyś wtedy zaświadczyć, że ja cię do niczego nie zmuszałem? — Salus rei publicae summa lex tibi esto — powiedział sentencjonalnie lew i zabrał się

z powrotem do swojej marchewki.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

22

PRZYPOWIEŚĆ O CUDOWNYM OCALENIU

...Aby zaś łatwiej skruszyć serca wasze — opowiem wam dziś wydarzenie prawdziwe, które świadczy o tym, jak niezbadanymi drogami Bóg prowadzi nas ku ocaleniu.

Przed wojną minioną żył w naszym mieście Hamburgu człowiek pewien imieniem Eryk Kraus. Człowiek ten miał żonę i czworo dzieci. Ale koledzy wywierali zły wpływ na niego i Eryk wątpił w słuszność i sprawiedliwość zarządzeń Bożych. Zamiast z pokorą poddawać się wyrokom Bożym — mędrkował i był pacyfistą.

Wonczas — a był to rok 1939 — powołano go do wojska. Eryk bardzo sobie krzywdował. Wołał, że nie chce odchodzić z domu swego. Buntował się przeciw zarządzeniom władzy, dopatrywał się w nich jakowegoś nieszczęścia, a tym samym podawał w wątpliwość istotę boskich zarządzeń, jako że bez woli Boga nic na świecie się nie dzieje.

Tak więc, wcielony do piechoty, z wielkim lamentem a narzekaniem na los swój, odjechał eszelonem.

Najpierw był w Polsce. Każdy dzień oddalał go od Hamburga. Aż przeszedł przez Polskę i stanął na granicy rosyjskiej. A ciągle myślał o swym rodzinnym Hamburgu i żałował, że tak jest odeń daleko.

Przez następne lata Eryk Kraus w dalszym ciągu oddalał się od Hamburga. Z natury wątły i nie zahartowany — kaprysił i narzekał na niedogodności podróży, a przede wszystkim oskarżał wojnę, jak gdyby wojna nie należała do wyroków Bożych. Bluźniąc w ten sposób, posuwał się coraz dalej i dalej na Wschód.

Kiedy dotarł do Kaukazu, jego niezadowolenie z życia osiągnęło punkt szczytowy. „Verflucht!” — mówił. — „Na co mi to wszystko? Wiele bym dał, żebym teraz mógł siedzieć w moim Hamburgu. Zupełnie nie rozumiem, po co mnie aż tutaj zawlokła ta przeklęta wojna!”

Takie i tym podobne rzeczy mówił Eryk Kraus, jak każdy zresztą niedowiarek, z tych, co to wiecznie są niezadowoleni z losu przeznaczonego im przez Boga. Aż wtedy okazało się, dlaczego pan Bóg w nieskończonej dobroci swojej doświadczył Eryka.

Eryk otrzymał zawiadomienie z Hamburga, że pewnej nocy w kamienicy, gdzie przemieszkiwał wraz z rodziną, pod wpływem bombardowania zawalił się sufit, grzebiąc jego żonę i czworo dzieci.

Przeczytawszy ten list, Eryk padł na kolana i wznosząc ręce ku niebu zawołał: „Dzięki Ci, o, Panie! Teraz już wiem, dlaczego stworzyłeś Wehrmacht i tę całą wojnę,

w jakim celu wywiodłeś mnie jak najdalej od Hamburga, nie bacząc na moje głupie sprzeciwy. Zrobiłeś to po to, aby mnie ocalić. Abym nie zginął niespodziewanie, przywalony sufitem, w rozkwicie moich grzechów. A ja, niegodny, narzekałem i złorzeczyłem. Przebacz mi, o, Panie!”

Eryk Kraus powrócił do Hamburga. Ale jakże gruntownie się zmienił! Nie narzeka już na nieprzewidziane zarządzenia władz i zawsze będzie głosował na Chrześcijańską Partię Demokratyczną. Nie jest już pacyfistą, bo pamięta o swoim cudownym ocaleniu. Ożenił się i właśnie urodziło mu się czwarte dziecko. Codziennie, przy śniadaniu, powiada wpatrując się w sufit:

— Moje dzieci, pamiętajcie, że gdy tylko zajdzie potrzeba i pan kanclerz Adenauer ogłosi mobilizację, wasz ojciec pierwszy ruszy w pole.

Zaś o Wehrmachcie nie da sobie złego słowa powiedzieć. A wy, bracia i siostry, a wy?

Sławomir Mrożek – Opowiadania

23

MONOLOG

Panno Stasiu, jeszcze dwie głębsze. Szkodzi? Mnie też szkodzi. Proszę cię. Lato minęło. Ostatnie kukułki przestają kukać. Mam do ciebie prośbę... Czy mógłbyś

być tak uprzejmy i zakukać parę razy? Bądź dobrym kolegą. Nie kukasz? Ja też nie kukam. Tak, bracie. Mickiewicza znowu stawiają na nogi. I co? — zapytuję. A bo ja wiem, co...

Właściwie to nie mam nic przeciwko niemu. Człowiek jak i inni. Zapalisz? Nie palisz? Ja też nie palę.

Właściwie zima ma swoje dobre strony. „Hajda, trojka, snieg puszistyj!...” Siedzisz i pędzisz przez pola. Mijasz sioła. Ale mimo to... mówisz coś? Ja też nic nie mówię.

A jednak przyroda jest najważniejsza. Postawisz sobie pelargonię, patrzysz... A potem kierownik biura obcina ci premię albo tramwaj obcina ci nogę. A pelargonia trwa. Nasze zdrowie. Nie jesteś zdrowy? Ja też nie.

Kiedy byłem mały, nie lubiłem orkiestry symfonicznej. Śmieszyło mnie to. Czy pamiętasz: „Si, si, si — to włóczęgi serenada”? Wtedy miała być wojna z Litwą czy coś takiego. Sanacja. Wszystko minęło szczęśliwie. „Hej kolego, więcej życia!” Kochałem lekką piosenkę.

Teraz są te spływy Wisłą. Spływ Wisłą to nie taka prosta rzecz. Wisła to królowa naszych rzek. Dwadzieścia metrów w najwęższym miejscu. I woda. Wszędzie woda. Dużo wody. W środku Wanda.

Panno Stasiu, prosimy o dwie takie same. Historia nasza obfituje w szczegóły. Taki Grunwald. Człowiek wiedział, na co go stać.

Ja osobiście wolę porzeczki. Mniej zachodu. Tylko za dużo jeść nie można, bo mdli. Najważniejsze, żebyśmy wszyscy byli zdrowi. A ja jestem roztargniony. Kiedyś

wszedłem do toalety i rozpiąłem kołnierzyk. Trzeba umieć żyć. Weźmy te głębiny morskie. Pływają tam meduzy, węgorze, płaszczaki. I chciałyby się

czegoś napić. Rozglądają się, a tu nie ma dosłownie nic do picia. W sytuacji o ileż lepszej my się znajdujemy. Nie pijesz? Ja też nie piję.

Zakąś serkiem. To piękny serek, piękny jak Capri albo Luwr. Nie lubisz Luwru? Ja też nie. Czuję do niego odruchową niechęć. Toteż trzymam się z daleka.

Kto wie, czy nie widzimy się po raz ostatni. Przeniosę się do Wieliczki. W Wieliczce jest najciekawsza w Europie kopalnia soli. Trzeba się czegoś trzymać. Wieczorami będę patrzył na łunę świateł nad Krakowem. Tam czuwają — pomyślę sobie.

Konno nie umiem jeździć. Świetnie jeżdżę tramwajem. Ale też miałem wypadek. Głupstwo, nie warto wspominać. Ktoś mnie zapytał: — O co panu właściwie chodzi? — I nie umiałem odpowiedzieć. Panno Stasiu, dwie.

Ja nie z soli ani z roli... Zęby mnie bolą. Sztuka a życie. Można by dużo mówić. Na przykład taki jamnik. „Siedzi jamnik na

drzewie i ludziom się dziwuje, czemu żaden z nich nie wie, gdzie się szczęście znajduje”. To z Asnyka. I tak było.

Panno Stasiu, jeszcze raz. Znałem jednego reżysera. Zdolny był. Czy uwierzysz, że ja mam już reumatyzm? To od

wody. Żywioły mogą nam zrobić wiele złego, jeśli chcą. Bardzo lubię zalesiać. Każde święto lasu jest moim świętem. Las to zdrowie i mleko. Panno Stasiu — jak wyżej. Ja, bracie, nigdy nie cierpiałem. Owszem, czasem trafi się jakiś szakal. Takiemu nie

podaję ręki. W gruncie rzeczy możemy się cieszyć, o ile mamy z czego. Łysiejesz? Ja też łysieję.

„Wsio praszło, poriedieł moj wołos. Koń izdoch, opustieł nasz dwor...” To z Jesienina. W tym coś jest, jak powiedział ktoś wskazując na trumnę, w której leżał jego ojciec.

Panno Stasiu...

Sławomir Mrożek – Opowiadania

24

O KSIĘDZU PROBOSZCZU I ORKIESTRZE STRAŻACKIEJ

Późne, sobotnie popołudnie. We wsi przed kościołem zebrała się strażacka orkiestra. W koronach kwitnących lip

uwijają się pracowite pszczoły. Coraz to któraś z nich wpadnie do mosiężnej trąby, poobija się chwilę o nią i z gniewnym brzęczeniem ucieka w swoją stronę.

A orkiestra zebrała się, żeby dać koncert. Wieś jest mała i na każdym jej końcu słychać bardzo wyraźnie głos trąby. Wieśniacy

siedzą na progach, na przyzbach, a bogatsi na ławeczkach. Słuchają. Już kapelmistrz dał znak:

— odezwały się instrumenty. Głos ich doleciał do plebanii. Mieszkał tam proboszcz staruszek. Do polityki się nie

mieszał. Herboryzował jedynie. Usłyszał ksiądz proboszcz świecką muzykę:

Sięgnął po laskę, bez której coraz trudniej było mu chodzić. Podreptał alejką od

plebanii do kościółka Otworzył ksiądz staruszek furtkę prowadzącą na majdan kościelny. Zardzewiała była,

stara. Na dziedzińcu zatrzymał się. Rękę przyłożył do ucha

— zagrali teraz. — Świeckie pieśni przed bożym przybytkiem grają... A nicponie!...

Sławomir Mrożek – Opowiadania

25

— Ha, dam ja im — zagrzewał się poczciwina. Dotarł do drugiej furtki, z dziedzińca

kościelnego na placyk. Widać stąd było orkiestrę jak na dłoni. Sześciu strażaków z trąbami, w hełmach. Kapelmistrz miał pióro na hełmie. Wiadomo: młody, lubi się pokazać.

— Urwisy... Ale przecież... ja też byłem młody. I przypomniało się staruszkowi, jak w seminarium jeszcze, na podwórku, grali w

palanta. Należałoby ich jednak skarcić. Stoją przecież i grają świeckie pieśni. Tuż przed

kościołem.

Lipy mocno pachniały. W krótkich przerwach między strofkami, gdy strażacy wciągali

powietrze w płuca, słychać było brzęczenie pszczół. Wielkie wyrozumienie dla człowieka i jego słabości zalało serce staruszka. On sam...

ileż już przeżył... Czyż nie powinniśmy pobłażać ułomności bliźnich? Czyż cierpienie, z którym rodzi się i umiera człowiek, nie równoważy tych małych swawoli?

— Lecz mimo wszystko nie powinni tego robić. Bo jakże to?... — gniewał się jeszcze.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

26

Skrzypnęła furtka. Strażacy obejrzeli się. Przestali grać. Proboszcz zbliżył się do nich. Siwiuteńki, o lasce... Pokłonili się pokornie. A on przystanął, podniósł palec i kiwając nim to do góry, to na dół, powiedział:

— Ej!... Ej!... Ale była przy tym w jego niebieskich oczach figlarność jakby. Po czym skręcił do

ogrodu plebańskiego.

— grali strażacy.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

27

***

...Kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy, znajdowała się w towarzystwie pułkownika, który, zbliżywszy się do niej, jedną ręką podkręcił wąsa, a drugą włożył głęboko za jej dekolt. Jestem chłopcem ufnym i pogodnym, toteż nie zdziwiło mnie to wcale, ponieważ sądziłem po prostu, że pułkownik coś zgubił i jest rzeczą zupełnie naturalną, iż pragnie swoją zgubę odszukać. Na myśl, że gest ten mógł mieć podłoże erotyczne, naprowadziły mnie dopiero słowa wypowiedziane przez wojskowego: „No co, malutka?”

Ach! — pomyślałem sobie — nie jest więc tak nieprzystępna, jak mi się wydawało! Odkrycie to zdawało się być potwierdzone przez fakt, że nazajutrz widziałem ją konno w towarzystwie trzech poruczników. Wtedy to zakiełkowało we mnie zuchwałe pragnienie, aby okazać się mężczyzną. Przez następny tydzień zbierałem się w sobie, wyczekując na chwilę odpowiednią do zuchwalstwa. Chwila taka wnet nastąpiła. Przełamawszy wszystkie opory, ukłoniłem się jej na promenadzie i — mimo iż przerażony własną bezczelnością — powiedziałem z miłym uśmiechem:

— Dzień dobry! Zaczepiona tak bezkompromisowo, skinęła głową i zmarszczywszy wyniośle brwi,

przeszła mimo. Spłonąłem ze wstydu. Jak można było zachować się tak brutalnie? Dobrze mi więc,

mnie głupiemu. Gdybyż to nie było jeszcze większą gruboskórnością, jakżeż chętnie pobiegłbym teraz za nią i prosząc o przebaczenie starał się ją przekonać, że nie jestem taki nachalny, jak to — na skutek mojego brzydkiego postępku — na pewno jej się wydawało.

Na wszelki wypadek przez kilka dni nie pokazywałem się jej na oczy. Toteż wiadomości o ruchach wojsk w okolicy kojarzyłem jedynie z jakimiś ich manewrami lub czymś takim. Wychodziłem z domu tylko wieczorami, zapuszczałem się w puste aleje, żeby tam oddawać się rojeniom i postanowieniom. To, że widziałem ją tam, przedzierającą się przez chaszcze, było tylko dziełem przypadku. Na szczęście nie była sama. Inaczej musiałbym przezwyciężyć moje skrępowanie, stanąłbym wobec konieczności decydowania, żeby podejść i uwieść ją. Obecność szwadronu kawalerii uwalniała mnie od tego.

Kilka dni odosobnienia miało jednak ten ujemny skutek, że straciłem rozeznanie, gdzie i kiedy mógłbym ją spotkać, poza krzewami; na jakim przyjęciu, polowaniu lub uroczystości poświęcenia kamienia węgielnego, a więc w warunkach, które mi się wydawały najodpowiedniejsze dla rozwinięcia mojej uwodzicielskiej działalności.

Los jednak przyszedł mi z pomocą. W rozmowie z pewnym znajomym cywilem padło jej imię. Okrężną drogą, udając najwyższą obojętność i chłód, dałem wyraz swojemu zainteresowaniu jej osobą. Znajomy wychylił się przez okno i gwizdnął przeciągle trzy razy. Potem odwrócił się do mnie i powiedział: „Trzymam ją na podwórzu, żeby mi nie przeszkadzała”.

Kiedy przyszła na górę, mój znajomy dokonał prezencji. Pocałowałem ją w rękę, mimo że przeszyła mnie hardym spojrzeniem i natychmiast rozwinąłem misterną koronkę dowcipu, dosypując całe naręcza point. Tymczasem ściemniło się i zagrzany własną wymową postanowiłem posunąć się dalej niż kiedykolwiek: nieznacznie, cal po calu, wysunąłem ku niej rękę. Jakaż była moja radość, kiedy napotkana dłoń nie cofnęła się. Upojony tym pierwszym zwycięstwem mówiłem coraz piękniej, koncentrując się w rzeczywistości na delikatnych pieszczotach dłoni. Moje upojenie byłoby niewątpliwie większe, gdyby nie okazało się, że dłoń, którą znalazłem tak blisko jej kibici, iż z anatomicznego punktu widzenia nie mogłem mieć wątpliwości, że jest jej dłonią, należała w istocie do mojego druha.

Później jednak nie żałowałem tego tak dalece jak w pierwszej chwili. Bowiem kiedy w pół roku potem, podczas wspólnej akademii, ująłem jej dłoń, tym razem autentyczną,

Sławomir Mrożek – Opowiadania

28

wycofała ją łagodnie, lecz stanowczo, dodając przyjacielsko, acz surowo, że tego się po mnie nie spodziewała. Bardzo mnie zawstydziła.

Następnego dnia zaniosłem jej kwiaty. W ciemnym przedpokoju potknąłem się o bęben, jaki zwykle noszą pułkowi dobosze i upadłem, tłukąc się boleśnie. I tak zresztą nie mogłaby mnie wtedy przyjąć, gdyż, jak mi powiedziała następnego dnia, leżała, cierpiąc na złośliwe przeziębienie.

Wreszcie, a było to już jakoś na drugą wiosnę, oświadczyła mi mimochodem, że przyjdzie do mnie o zmierzchu pożyczyć zapałki. Przedtem spotkałem ją w sumie kilkanaście razy na rozmaitych polowaniach, przyjęciach i poświęceniach kamieni węgielnych. Postanowiłem być bezwzględnie brutalny.

Odwołała się jednak do mojego poczucia honoru i dała wyraz swojemu rozczarowaniu, że jestem jak inni mężczyźni, podczas kiedy zawsze ceniła mnie wyżej i nie chciałaby się omylić. Następnie domagała się zapałek. Ponieważ zupełnie zapomniałem o zapałkach, musiałem wyjść po nie, wrócić i pożyczyć jej. Skinęła mi głową, ze wzruszenia zasalutowałem, i poszła.

Nie powinienem jednak się skarżyć. Podobno wyraża się o mnie przychylnie. Mówi, że jestem bardzo subtelny.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

29

TŁO EPOKI

Wprowadziłem się do domu przy ulicy, która już przed kilkudziesięciu laty była jedną z głównych arterii miasta. Sufit w pokoju był wysoki, dwa parterowe okna też wysokie i wąskie jak strzelnice, drzwi również nadmiernie wydłużone, klamki brudnożółte i ozdobne. W pokoju było szaro, mrok niezwyciężony przez cały dzień — w południe cofał się tylko nieznacznie do kątów i pod ten wysoki sufit, a bezczelnie wyłaził z powrotem już wczesnym popołudniem. Okna ukazywały tylko rzędy takich samych okien naprzeciwko, ślepych, ponieważ w ich wnętrzach panował taki sam mrok. Nad parapetem płynęły nakrycia głowy przechodniów, jakby gdzieś utonęło miasto i teraz prąd unosił nieprzerwanie kapelusze damskie i męskie, które zostały na powierzchni po topielcach. Nieustanny szelest kroków, przenikający przez szyby, też sprawiał, że często myślałem o rzece.

Pewnego razu na powierzchni przepłynął między innymi kapelusz niepodobny do innych — czarny melonik. Przepłynął i zniknął, strumień płynął dalej. Ale kiedy w minutę potem ktoś zadzwonił do drzwi i kiedy je otworzyłem — odnalazł się na głowie starszego pana, który, wycierając nogi, choć od tygodnia panowała susza i przed drzwiami nie było wycieraczki, uchylił ten swój kapelusz i zapytał, czy może wejść.

Kiedy wszedł, rozejrzał się i zagadnął, wyjmując z kieszeni podłużnie złożoną gazetę: — Przyniosłem rozwiązanie. — Jakie? Wyciągnął do mnie gazetę. Miała barwę starych płytek do gry w domino, wykonanych

z kości. Drukowana była czcionkami o kroju dziś już nie stosowanym: literki na wątłych i wysokich nóżkach, ich stopy i główki zaznaczone cienkimi, poziomymi kreseczkami. Wpadła mi w oczy data korespondencji: „6 czerwca 1906. Bieżący tydzień w Baden-Baden...”

— Rebus —— podsunął, widząc, że się nie orientuję. Po drugiej stronie był rebus. Obok starannie napisane rozwiązanie — chemicznym,

ślinionym ołówkiem. — Widzę. — Cały rozwiązany. — Tak. — Przyniosłem do redakcji, według adresu. Wolałem sam przynieść. Ale zdaje się, że

tu już nie ma redakcji — dodał przyglądając się meblom. — Istotnie, już nie ma. Teraz jest tutaj prywatne mieszkanie. — Szkoda. Rozwiązałem wszystko. A gdzie teraz jest redakcja? Wzruszyłem ramionami. — Kiedy się wprowadzałem, przede mną też było prywatne mieszkanie. — A jeszcze przedtem? — Nie wiem. Zdaje się, że przedtem też było prywatne mieszkanie. — Wielka szkoda. Sam rozwiązałem. — Może tu kiedyś była redakcja, ale dawno — powiedziałem złośliwie. Kiwnął głową. — Tak, pięćdziesiąt lat temu. Ten półinteligent zaczął mnie wyprowadzać z równowagi. — Co pan ze swoim rebusem! Chyba pan wie, że od tego czasu dużo się zmieniło! — Trudno, nie jestem profesorem, proszę pana. Sam do wszystkiego doszedłem —

powiedział obrażony. Chwilę milczeliśmy, potem przeczytałem tytuł tej jego gazety. Oburzyłem się. — Czy pan wie, że pańskie pismo było organem realizującym perfidną politykę

monarchii, separującej mniejszości narodowe?

Sławomir Mrożek – Opowiadania

30

— To było w niedzielę. Przyszedł do nas stryj i miał w kieszeni tę gazetę. Siedzieliśmy w ogrodzie, bo było gorąco. Ojciec i stryj powiedzieli, że będą grali w karty. Chciałem zagrać z nimi, ale ojciec mi nie pozwolił, bo mówił, że jestem za młody i że jak dorosnę, to będę grał. Potem zdjęli marynarki i zostali w kamizelkach. Zaczęli grać, a ja wyciągnąłem tę gazetę z kieszeni, bo marynarka stryja wisiała na sęku czereśni. Takem zaczął sobie rozwiązywać.

— I dopiero teraz pan skończył... — dopowiedziałem uszczypliwie. — To było bardzo trudne, proszę pana. Czy pan wie, co to jest „adekwatny”? A tam

były jeszcze gorsze. — Panie, a pierwsza wojna światowa? — przypomniałem sobie. — Mnie reklamowali. — Śmieszny pan jesteś. Taki przewrót, taki kolosalny skok, republika weimarska,

plebiscyty... — Pan myśli, że to tak łatwo. My w dziewięćset dziesiątym jeszcze nie bardzo

wiedzieliśmy, co znaczy Zeppelin. Poziomo. Dopiero jak mi wyszło „welocyped” i „ziele” — wie pan, inaczej roślina — to dopiero wtedy na to wpadłem.

— A jednak pan mi działa na nerwy. Kryzys w dwudziestym dziewiątym, a pan ciągle z tym rebusem...

— Może nie jestem specjalnie uzdolniony, proszę pana. Może się panu wydaje, że miałem za dużo czasu. Ale ja musiałem pracować, proszę pana, i rozwiązywałem przeważnie wieczorami.

— A Hitler pana nie obchodzi? Ani Hiszpania? Co pan wtedy robił? — Przecież mówię panu, że sam wszystko rozwiązywałem. Było dużo obcych słów.

Ale — od czego głowa? — Pan jest Salomon — kpiłem zimno. — Pewnie w czasie drugiej wojny też pan nad

tym siedział? Pan jest Einstein, ale bomby atomowej pan nie wymyślił. Nie umiał pan! — Bomba bombą. Ja nad tym nie pracowałem. Czy pan myśli, że starszemu

człowiekowi tak łatwo? Wszystko, co ze szkoły, to się pozapominało i troski ma się inne. Ale mogę powiedzieć, że się nie dałem. Śmiałem się głośno, złośliwie. Spłoszył się, potem wstał i powiedział: — Proszę się nie śmiać. To nie ja wymyśliłem bombę, ale co na to można poradzić? W

dziewięćset czternastym mnie reklamowali, ale i tak mnie trafiło rykoszetem w głowę, tylko że jeszcze wcześniej, w Czarnogórze. Pan się śmieje, ale myśl ludzką trzeba szanować, proszę pana. Oto rebus. Myśl ludzka nie zginęła.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

31

W SZUFLADZIE

Dzisiaj rano, kiedy wysunąłem środkową szufladę biurka, żeby znaleźć okulary — zobaczyłem, że żyją w niej mali ludzie. Między futerałem na okulary a kopertą ze zdjęciami stała nieduża, ale miła i młoda para. On — wielkości połowy mojej dłoni, uśmiechnięty, o jasnych oczach, ona — jak mój palec serdeczny, zgrabna i złota. Włosy spięte na karku, przypominające błyszczący wiórek, muskały jej plecy. Wpatrywali się w siebie, a kiedy otworzyłem szufladę — spłoszonym, jednoczesnym ruchem obrócili głowy w moją stronę, przy czym musieli patrzeć od razu do góry. Byłem wobec nich wielki jak Bóg i ciężki. Uśmiechnąłem się, a mój uśmiech musiał być dla nich tym, czym zmiana pogody na niebie. Zresztą nie okazywali trwogi. Wziąwszy się za ręce, zbliżyli się o kilka centymetrów do mojej klatki piersiowej, odzianej w granatowy wełniany sweter, o którą wspierała się wysunięta szuflada. Pod ich stopami szeleścił tygodnik ilustrowany, którym wysłane jest jej dno. Nachyliłem się, czując, że każde moje poruszenie może być dla nich trzęsieniem ziemi. Nie mogłem spostrzec wyrazu ich oczu, bo były zbyt małe: jak ciemne ziarenka. Wyjaśnili mi swobodnie, że mają kłopoty. Jej matka nie chce się zgodzić na małżeństwo. Wyglądało to na prośbę o pomoc.

Byłem po śniadaniu, w doskonałym humorze. W mojej szufladzie kryły się światy, uczucia, problemy. Bo to był przypadek, że ujrzałem najpierw ich dwoje. Okazało się, że mają rodziny bliższe i dalsze, że mieszkają w maleńkich domkach, również mieszczących się w mojej szufladzie, że jest tam nawet mała uliczka, a może coś więcej. W każdym razie szuflada moja zawsze była pełna tęsknot, miłości i niechęci, co odkryłem ze zdumieniem. Mieli swoje sprawy a nagle znaleziona relacja między ich życiem a moimi rękami, moim głosem, mną — sprawiła mi dziwną i nie znaną dotąd przyjemność. Bo stałem się niespodziewanie nieograniczoną siłą, która ni stąd, ni zowąd zahaczywszy o bieg ich przeżyć, mogła na nie wpływać. Byli tak mali, że w gruncie rzeczy byli dla mnie niczym; ja mogłem być dla nich wszystkim.

Powtarzam, że byłem w świetnym humorze i zaraz zająłem się ich prośbami. Obiecałem pomówić z matką maleńkiej złotowłosej. Z góry cieszyłem się myślą, jak wielkim autorytetem będę dla niej. Wpatrzywszy się lepiej w szufladę, zobaczyłem tam też horyzont, którego istnienia w tym małym drewnianym pudle nawet nie podejrzewałem. Byłem łaskawy i przyjacielski. Sierpniowy dzień zapowiadał się pogodnie. Żartowałem z nimi, śmiałem się, a nawet podszedłem do lustra, żeby zobaczyć moje oczy — szarozielone, nieprzyzwoite i wielkie w porównaniu z elegancją ich drobnych, ziarenkowych oczu. Wreszcie, delikatnie dawszy im do zrozumienia, że muszę wyjść — udałem się do miasta.

W kawiarni widziałem się z kimś, kto sądził, że trzeba się łudzić w stosunku do mnie. Akurat zachmurzyło się i spadł deszcz. Potem, kiedy wracałem do domu, już nie padało, ale na źle brukowanej ulicy zostały kałuże. Przejeżdżająca ciężarówka rozpryskiwała rzadkie błoto. Odszedłem pod mur, ale bezskutecznie, bo moje nowe, jasne spodnie, na których bardzo mi zależało, i tak zostały pochlapane.

W domu otworzyłem szufladę szukając szczotki. Stał tam mój znajomy młody człowiek i dawał mi znaki. Uśmiechając się nieśmiało, tłumaczył, że właśnie teraz jest sposobna pora, abym im pomógł, że...

Zmiotłem ich wszystkich jednym, niecierpliwym ruchem ręki.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

32

FAKT

Spowiadam się tobie, ojcze duchowny... Ach, nie wiem czy potrafię... Czy ojciec może... Mam męża.

...? Słucham? Ach, nie, nie, skądże znowu? Poślubiłam go oczywiście. Organy grały i

miałam długi, długi, biały welon. I było kadzidło, i lilie. I powiedziałam: tak — i wszyscy się cieszyli, i mama płakała, i...

...? Zaraz, zaraz dojdę. Ja byłam młodą, biedną dziewczyną. Miałam duże oczy i długie

warkocze. On przyjechał samochodem. Był wielki i mocny. Prowadził mnie na wzgórze i mówił donośnym i dźwięcznym głosem o przyszłości. Był pełen planów. Tuliłam się do jego błyszczących guzików z metalu. Lubiłam je dotykać policzkiem, mogłam się w nich przeglądać jak w lusterkach...

...? Tak, tak, oczywiście, proszę ojca, wiem, to była próżność, tak, bardzo żałuję. Potem

pobraliśmy się. ...? Och, nie, nie zmienił się i po ślubie. Zawsze był stanowczy, ale delikatny. Oczywiście,

zdarzały się nieporozumienia, ale niegroźne. Prawie nigdy nie rozstawaliśmy się na długo... ...? Ależ, proszę ojca, co też ojciec znowu... Tak, słyszałam o tym, ale on nie, to jest...

Nigdy, jakżeż, nic podobnego. ...? Może, nie wiem. Ale przecież to ja się spowiadam, a nie on. To ja... to ja przychodzę...

ja... potrzebuję... pomocy... rady... po... cie... Nie, nie płaczę. Niech ojciec weźmie tę rękę. ...? Oczywiście, że wyszłam za niego z miłości. Co ja biedna jestem winna? Proszę spytać,

kogo ojciec chce, wszyscy go szanowali, był taki zdolny, taki zasłużony!... ...? Proszę? ...? Ja? Nigdy! Naprawdę nigdy. Nie zdradziłam go ani razu, ani nawet myślą. Byłam mu

wierna. Czy ojciec uwierzy? ...? Nie. ...? Nie. ...? Też nie. ...? Więc o co chodzi? Ach, ojcze, przyszłam tutaj... To zbyt trudne do uwierzenia. Po

siedmiu latach pożycia... W tym roku pojechaliśmy na letnisko. Namówiłam go, żeby odpoczął. Jest na stanowisku, praca, kraj, ogromna odpowiedzialność. Siedzimy rano przy śniadaniu, naprzeciw siebie. Za nim było otwarte okno z widokiem na ogród, drzewa. Pokój obity tapetą w malutkie, różowe kwiatki, dziesiątki tysięcy malutkich, różowych kwiatków. W chwili kiedy podnosił filiżankę, spojrzałam na niego. Jedno z tych zwykłych, nie zamierzonych spojrzeń. I wtedy zobaczyłam...

...? Właśnie — co? Jak, dlaczego, przecież przez siedem lat dzieliłam z nim stół i łoże,

dlaczego dopiero teraz? Niech ojciec poradzi, bo jeśli to grzech...

Sławomir Mrożek – Opowiadania

33

...? Wtedy, dopiero wtedy zobaczyłam, że on jest z plasteliny. ...? Tak. Cały. Sztuczny. Pochyliłam się nad nim. Widocznie miałam szeroko otwarte oczy,

bo odstawił filiżankę i zapytał spokojnym głosem: „Co się stało?” A przecież nie mylę się już teraz. On był zawsze, on jest z plasteliny. Cały! Dlaczego przekonałam się o tym dopiero teraz?! No i co będzie?!

...? Unieważnienie małżeństwa? Ależ, proszę ojca, to głupstwo! Ale ja mam z nim dzieci!

Sławomir Mrożek – Opowiadania

34

WYZNANIA O ZYGMUSIU

Nadszedł nowy rok szkolny, nie od rzeczy będzie powiedzieć w końcu, co wiem o Zygmusiu. Zygmuś nachodzi mnie nie od dziś. Gdy pojawił się ostatnio, musiałem usiąść w trzcinowym fotelu i wygłosić monolog o Zygmusiu. Był to pierwszy wieczór księżycowy po nocach jasnych, ale posługujących się tylko gwiazdami. Dzisiaj już nawet wiem, jak Zygmuś wygląda. Blady, z dużą główką na cienkiej szyjce, ma odstające uszka, pod grzywką włosów pracuje myślące czółko.

Pierwszym tematem, który uwiódł moją biedną wyobraźnię, uwięził ją i przykuł do Zygmusia na zawsze — była sprawa ślimaka. Każdemu się wydaje, że wie, co to jest ślimak. A jednak Zygmuś podszedł do ślimaka w sposób tylko sobie właściwy. Otwórzmy jego kajecik. Pod nagłówkiem „Szczęść Boże” przeczytamy wypracowanie:

„Ślimak jest to stworzonko, które utrzymuje się za pomocą wystawiania rogów, w zamian za co otrzymuje pewną ilość sera, z którego wyrabia pierogi”.

W szkole Zygmuś zapytał: — A jak ślimak idzie na przechadzkę i chce kogoś kopnąć, to którą nogą? Na to nauczyciel: — Zygmusiu, przecież ślimak ma tylko jedną nogę. Dlaczego nie uważałeś, kiedy

braliśmy o ślimaku? Aha, już przypominam sobie: bo siedziałeś wtedy pod ławką. Ale Zygmuś nie jest zbity z tropu. Trzeba przyznać otwarcie: Zygmuś kłamie.

Przyszedłszy do domu, tak odpowiedział na pytanie, co było w szkole: — Pan profesor mówił, że ślimak kopie lewą nogą, ale ja mu powiedziałem, że to

nieprawda, bo ślimak ma tylko prawą nogę. Ale on nie uważał, bo siedział pod ławką. Jednak ślimak zajął Zygmusia. Po kilku dniach Zygmuś zapytał wujaszka: — A jak ślimak ma iść do poboru wojskowego i chce mieć dwie nogi, żeby go uznali,

to on nie może sobie drugiej nogi pożyczyć od kolegi? — Nie może, Zygmusiu, bo kolega też ma tylko jedną nogę i sam by nic nie miał. — A ten drugi kolega nie może sobie pożyczyć od trzeciego? — Nie, bo znowu trzeci byłby bez niczego. — A ten trzeci od czwartego? — Zygmusiu, jest już późno, idź spać. — A ten czwarty od piątego? — Zygmusiu, idź bawić się na podwórko! — A ten piąty od szóstego? — Zygmusiu! — Wujaszku... — No? — Jak ja bym był ślimakiem, to bym miał trzy nogi i bym pożyczał kolegom. — To ładnie, Zygmusiu, to znaczy, że masz dobre serduszko. Rzeczywiście. Pewnego razu, kiedy rudy Tomek męczył zwierzęta, Zygmuś

powiedział: — Czekaj, czekaj! Jak cię Pan Bóg złapie, to ci pokaże!... A jednak jest w nim coś, co wnosi nastrój wzajemnej nieufności i niedomówień.

Kiedyś, wchodząc do klasy, nie zdjął berecika. Nauczyciel upomniał go: — Zygmusiu, dlaczego nie zdjąłeś berecika? — Bo mamusia mówi, żebym nie zdejmował berecika, bo się przeziębię. A znowu po powrocie do domu rzekł: — Mamusiu, ja już jestem przeziębiony, bo pan nauczyciel kazał mi zdjąć berecik. I nazajutrz nie przyszedł do szkoły. Potem nauczyciel zapytał go: — Zygmusiu, dlaczego nie byłeś wczoraj w szkole?

Sławomir Mrożek – Opowiadania

35

— Bo mamusia mówi, że wszędzie dobrze, ale najlepiej w domu. W miarę przerabiania materiału nauczyciel wykładał, jak to człowiek dla ochrony przed

zimnem z czasem nauczył się pożytkować wełnę zwierzęcą i włókna roślin, sporządzając sobie z nich ciepłe odzienie i nakrycia głowy. Zygmuś zamyślił się i oświadczył:

— Mój tatuś nosi kapelusz, bo mówi, że jakby kiedyś szedł nad jeziorem i wpadł do wody, to kapelusz zostanie na wodzie i będą wiedzieli, w którym miejscu mają tatusia szukać.

I po namyśle dodał: — My już mamy wykupione miejsce w grobowcu rodzinnym. Ciocia mówi, że zawsze

razem najraźniej. Taki jest Zygmuś. Strzeżcie się go. Miły, ale... Wkrótce znowu zaczną się wieczory księżycowe.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

36

PRZYGODA DOBOSZA

Kochałem mój bęben. Nosiłem go na szerokim pasie założonym na kark. Bęben był duży, biłem w jego matowo-żółty wierzch pałeczkami z dębowego drzewa. Pałeczkom moje palce nadały z czasem połysk, świadczący o mojej pracowitości i ochocie. Szedłem sobie z tym bębnem gościńcami — to białymi od kurzu, to czarnymi od błota, a świat po obu stronach bywał zielony, złoty, brunatny i biały, zależnie do pory roku; nad wszystkim jednak bez przerwy turkotał wartko głos mojego bębna, ponieważ moje ręce nie należały do mnie, ale do niego i kiedy bęben milczał — czułem się niezdrów. Bębniłem sobie właśnie żwawo pewnego wieczora, kiedy podszedł do mnie generał. Generał ukazał się w stroju niepełnym, w kurtce mundurowej rozpiętej pod szyją i w kalesonach. Przywitał się, pochrząkał, pochwalił rząd i państwo, wreszcie rzekł jakby od niechcenia:

— A wy tak ciągle bębnicie? — Tak jest! — wrzasnąłem, uderzając w bęben z podwójną siłą. — Ku chwale

ojczyzny! — Słusznie, słusznie — przytaknął, ale jakoś smętnie. — A długo jeszcze tak

będziecie? — Póki starczy sił, wasza towarzyskość! — odwrzasnąłem radośnie. — Ot, zuch! — pochwalił generał i podrapał się w głowę. — A na długo wam jeszcze

starczy? — Aż do końca! — zawołałem dumnie. — No no... — zdziwił się generał i zamilkł na chwilę, myśląc nad czymś. Potem zaczął

z innej beczki: — Późno już — powiedział. — Późno jest tylko dla wroga, dla nas nigdy! — krzyknąłem. — Jutro należy do nas! — Bardzo słusznie, bardzo słusznie — zgodził się generał, lekko poirytowany. — Ja

mówię, że jest późno w znaczeniu: późna godzina. — Godzina walki, która wybiła! Niech zabrzmią działa, niech biją dzwony! —

krzyczałem w szlachetnym uniesieniu prawdziwego dobosza. — Nie, nie, dzwony nie! — zawołał pospiesznie generał. — To jest — dzwony

owszem, ale od czasu do czasu. — Słusznie, obywatelu generale! — podchwyciłem, cały płonąc. — Na co nam

dzwony, kiedy mamy werble. Gdy odezwie się mój werbel, niech zamilkną dzwony! — I na potwierdzenie zadudniłem jak do szturmu.

— Nigdy odwrotnie, prawda? — zapytał generał niepewnie, dyskretnie przysłaniając sobie usta.

— Nigdy! — huknąłem. — Nasz werbel będzie grzmiał nieustannie, generale, możecie polegać na waszym doboszu! — Czułem, że ogarnia mnie i ponosi ognista fala zapału.

— Nasza armia może być dumna z was — rzekł generał kwaśno. Trząsł się nieco, bo na biwak spadła nocna mgła. Z siwego oparu sterczał jedynie stożek namiotu generalskiego. — Tak jest, dumna. Nie ustaniemy, choćbyśmy mieli maszerować, tak... maszerować, panie, dniem i nocą. A każdy nasz krok... tak, krok...

— ... Każdy nasz krok, to nieustający werbel zwycięstwa! — wyrzuciłem z siebie łomocząc w bęben.

— O, to, to — mruknął generał. — Tak. Właśnie tak — i poszedł w kierunku swego namiotu. Zostałem sam. Ale osamotnienie wzmogło jeszcze bardziej moją ofiarność i poczucie odpowiedzialności jako dobosza. — Odszedłeś, generale — myślałem — ale wiesz, że twój wierny dobosz czuwa. Ty w skupieniu, z czołem przeoranym zmarszczkami, obmyślasz strategiczne plany, chorągiewkami wyznaczasz na mapie drogę naszego wspólnego zwycięstwa. I ty, i ja — obaj zdobędziemy jutrzenkę, to jasne jutro, które ja — w twoim i swoim imieniu — obwieszczę łoskotem werbla. — I taka mnie ogarnęła

Sławomir Mrożek – Opowiadania

37

tkliwość dla generała, taka wola poświęcenia dla sprawy, że biłem w bęben jeszcze szybciej i głośniej — o ile to było możliwe. Noc już zapadła głęboka, a ja z całym żarem młodości, nasycony ideą, oddawałem się memu zaszczytnemu trudowi. Czasem tylko, między poszczególnymi uderzeniami pałeczek, słyszałem od strony generalskiej pałatki skrzypienie sprężynowego materaca jakby ktoś, nie mogąc zasnąć, przewracał się z boku na bok. Wreszcie koło północy biała postać zamajaczyła na tle namiotu. Był to generał w koszuli nocnej. Głos miał ochrypły.

— Więc powiadacie, że tego... że będziecie jeszcze bębnić, co? — zagadnął. Wzruszyło mnie, że chciało mu się chodzić do mnie po nocy. Prawdziwy ojciec dla żołnierzy!

— Tak jest, generale! Nie pokona mnie ani chłód, ani senność, gotów jestem bębnić póki życia, jak nakazuje mi mój obowiązek i sprawa, o którą walczymy, jak każe regulamin i honor dobosza! Dalibóg!

Kiedy to wołałem, nie przyświecała mi ani chęć wykazania mojej służbistości generałowi, ani przypodobania mu się. Nie były to czcze przechwałki obliczone na awans albo odznaczenie. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że można by to w ten sposób pojąć. Zawsze byłem szczerym, prostolinijnym i — do kroćset! — dobrym doboszem.

Generał zgrzytnął zębami. Myślałem, że to z zimna. Potem rzekł głucho: — Dobrze, bardzo dobrze. — I odszedł.

Wkrótce potem aresztowano mnie. Ront, który wykonywał ten rozkaz, otoczył mnie w milczeniu, zdjął mi z szyi bęben, wyjął z osłabłych, zziębniętych rąk pałeczki. W dolinie rozległa się cisza. Nie mogłem się porozumieć z towarzyszami, którzy mnie wzięli między bagnety i prowadzili gdzieś poza obóz. Nie pozwalał na to regulamin. Tylko jeden z nich dał mi do zrozumienia, że zostałem aresztowany z rozkazu generała pod zarzutem zdrady. Zdrady!

Właśnie zaczęło świtać. Pojawiły się pierwsze, różowe obłoczki. Witało je tylko zdrowe chrapanie, które wyraźnie słyszałem, kiedy mijaliśmy namiot generała.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

38

SPÓŁDZIELNIA „JEDEN”

Kierownik podniósł słuchawkę. — Halo... tak... tak... ulica Zwycięzców? Tak jest, przyjęte. Zaraz poślę dyżurnego.

Odłożył słuchawkę. — Widzi pan — powiedział — nie narzekamy na brak klientów. Muszę wyjść na

chwilę do personelu. Może pan mi towarzyszyć, jeżeli pan ma ochotę. Biuro Spółdzielni „Jeden” mieściło się w dawnym mieszkaniu prywatnym, teraz

naprędce przerobionym. Z pokoju kierownika — od frontu, z balkonem — przeszliśmy do korytarza, a stamtąd do następnego pomieszczenia. Była to niegdyś łazienka, ale bardzo obszerna, z urządzeń pozostała tylko wanna, piecyk gazowy usunięto i ściana ziała ceglastą wnęką po wydartych rurach. Wzdłuż kafelkowych ścian, w żółtym świetle żarówki, siedzieli albo leżeli na ławkach wyblakli mężczyźni w brudnych ubraniach. Większość spała, kilku jadło drugie śniadanie składające się z korniszonów i barszczu.

— Który następny? — zawołał kierownik stając w drzwiach. Z ławki podniósł się człowiek w średnim wieku, o włosach przerzedzonych i

powiekach zapuchniętych. — Jaki adres, szefie? — zapytał ochryple. — Zwycięzców trzy. Wiadomość w sklepie. — W porządku — mruknął opuchnięty, zapinając guziki. Wróciliśmy do pokoju administracji. Na ścianie wisiał plakat Roku

Mickiewiczowskiego. — Organizacyjne zasady są proste — wyjaśnił mój gospodarz. — Niskie opłaty

składane przez naszych klientów pokrywają tylko koszta manipulacji, telefonu, czynszu i stałej pensji dla kierownictwa, buchaltera i sprzątaczki. Nadwyżki przekazujemy na Fundusz Budowy Szkół.

— A pracownicy? — To zależy. Zasadniczo bazujemy na pracownikach-amatorach, których pan widział w

dyżurce. Oni stanowią skład pogotowia, czynnego całą dobę bez przerwy. Pracują na zasadzie odpłatności w naturze, czyli po prostu tylko za pośrednictwo. Ponadto jednak dysponujemy kadrą pracowników specjalnych i kwalifikowanych.

— Jak doszło do powstania Spółdzielni? — O, proszę pana! Ilu jest ludzi, którzy w danej chwili potrzebują towarzystwa! Każdy

z nas zna z doświadczenia te chwile, kiedy ma ochotę wypić, ale nie ma z kim. Pije pan z kolegą, potem kolega musi odjechać. Odprowadza go pan na dworzec, wraca z dworca, i co? Straszna samotność. Albo ma pan wolny dzień, przedpołudnie, znajomi w pracy, knajpy jeszcze puste. Co pana czeka? Osamotnienie. Albo głęboką nocą gryzie pana troska, wszyscy śpią, kupił pan pół litra i siedzi pan przy pustym stole. Tak czy inaczej — wymieniłem tylko niektóre z nie kończącego się szeregu sytuacji, kiedy samotność, tak nieznośna dla ludzi pijących, może dać się we znaki. Otóż usługi naszej Spółdzielni polegają na tym, że oferujemy wyjście proste i skuteczne. Nie ma już trwogi przed opuszczeniem, nie ma gorączkowego i mozolnego poszukiwania znajomych, którzy przecież nie zawsze chcą i mogą z nami pić. Po prostu nakręcamy odpowiedni numer telefonu i podajemy adres. Natychmiast zjawia się jeden z ludzi naszego pogotowia, gotowy, oddany, serdeczny, koleżeński, współczujący, chętny do pomówienia o wszystkim, do użalenia się, taki, który nigdy nie powie: „nie”. Pogotowie rekrutuje się z ludzi fachowych, którzy też pragną w danej chwili wypić, ale nie mają za co. My tylko dajemy klucz do wzajemnego porozumienia. Dzięki nam odnajdują się ci, którzy chcą i mają, i ci, którzy nie mają, ale chcą. Gdyby nie my — jedni i drudzy mijaliby się na ulicach obojętnie, spragnieni i smutni, ale bez szansy porozumienia, jak zimne światła odległych galaktyk.

— Więc humanizm.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

39

— Tak, ale nie tylko. Odgrywamy też pewną rolę gospodarczą, przyczyniając się do zwiększenia obrotu w handlu monopolowym. Niech pan pomyśli o tych litrach dodatkowych, których by nie wypito, gdyby nie my. Wiadomo przecież, że w towarzystwie pije się lepiej, chętniej, więcej. W tej chwili rozległo się głośne trzaśniecie drzwi wejściowych i matowy głos męski zanucił w korytarzu: „Nie chodź, Marysiu, do lasa”.

— Pan wybaczy — powiedział kierownik — ale właśnie jeden z naszych dyżurnych wraca z terenu. Muszę przyjąć raport.

Do pokoju wniesiono funkcjonariusza Spółdzielni „Jeden”. Kierownik wprawnym ruchem wylał na niego wiadro wody.

— Z Alei Bohaterów dwanaście — meldował przybyły. — Eksportowa zakrapiana. Żona go porzuciła, miał ciężkie dzieciństwo, w czterdziestym ósmym przechodził zapalenie płuc. Ep! Mówi, że świat jest piękny, tylko ludzie są źli.

— Proszę — zwrócił się do mnie znów kierownik, kiedy spracowany funkcjonariusz opuścił nas i śpiewając „Błękitne fale Renu” udał się do pokoju dla dyżurnych. — Jeszcze jeden człowiek uratowany przed samotnością.

— Wspomniał pan o pracownikach specjalnych i kwalifikowanych? — Tak. Zdarzają się klienci wybredniejsi. Są tacy, którzy wszystko przeżywają bardzo

lirycznie. Do nich wysyłam pijących poetów. Dzwoni do nas profesor, specjalista od kultury Majów, przecież nie poślemy mu byle kogo. Inni przy kieliszku lubią dysputy religijne. Mam na to w pogotowiu jednego niedoszłego duchownego, który opuścił przed ukończeniem seminarium. Słowem — utrzymujemy stały kontakt ze specjalistami, którzy pracują dla nas na zlecenia.

Na biurku zadzwonił aparat. Kierownik rzucił się do słuchawki. — Halo, tu Spółdzielnia „Jeden”, czyli „Na jednego”. Słucham? W miarę jak przyjmował telefon, jego twarz przybierała wyraz coraz bardziej

zatroskany. W końcu zakrył ręką słuchawę i rzekł do mnie półgłosem: — Dzwoni jakiś klient z placu Wszystkich Świętych. Chce mieć kogoś, ale takiego,

żeby mógł z nim pomówić o perspektywach rozwoju moralności socjalistycznej. Skąd ja mu takiego wezmę?

— A co jest do picia? — zapytałem. — Chwileczkę — powiedział kierownik do słuchawki. — Czy może pan nas

poinformować, jakim gatunkiem trunku pan dysponuje? Po wysłuchaniu odpowiedzi znowu zakrył słuchawkę i rzekł do mnie: — Ajerkoniak i Cherry Cordial. — To ja pójdę — zaproponowałem. — Świetnie! — ucieszył się kierownik. — W sam raz mam wolny etat! I do słuchawki: — Przyjęte.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

40

ZŁOTE MYŚLI I SENTENCJE

. . . O M u r z y n a c h : Tam-tam — odpowiedź, jaką da nam Murzyn-jąkała zapytany o drogę.

Dobrze wychowany (kulturalny) krajowiec nie mówi „Twoja być” (np. „Twoja być

biała”), ale: „Pańska być” (np. „Pańska być biała”).

Śpiewacy murzyńscy śpiewają najczęściej głosami lekko zachrypniętymi, a to z

powodu chrypki, której nabawiają się na skutek fatalnych warunków mieszkaniowych.

. . . S p o ł e c z n e : Obsesja — sesja nad rzeką Ob.

Chłopiec na posyłki, który się zestarzał — starzec na posyłki.

Hasło postkomunizmu: „Ludzie wszystkich planet, łączcie się!” . . . O f l o r z e , f a u n i e i w o g ó l e św i e c i e p r z y r o d y : Śnieg: woda w proszku.

Nie w każdej muszli słychać morze.

„Sero venientibus ossa!” — okrzyk, który wydziera się psu późno przychodzącemu na

obiad.

Ziemia posiada kształt balona. Kto go z niej zrobił?

O s z t u c e : Ulubiona technika krasnoludków-plastyków: grzyboryty.

Przezwisko wśród literatów: „Ty brudnopisie!”

Rolniku! Myj zęby! . . . O c z ł o w i e k u : Człowiek myśli sobie to i owo, ale jednak najczęściej to.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

41

Ojciec — człowiek, który był przedtem. . . . K u l i n a r n e : Czy zrazy à la Nachimow nie są jednak lepsze? . . . S a n i t a r n e : Mieć pluskwy nawet w okularach. . . . H i s t o r y c z n e : Atylla — pejcz boży. . . . T r a n s c e n d e n t a l n e : Samobójstwo: jeżeli ktoś przyłoży sobie do głowy pistolet zamiast słuchawki

telefonicznej.

Światowiec, gdy umrze: zaświatowiec.

Ojciec-upiór o swoim synu-upiorze (pochlebnie): „Ten chłopiec to prawdziwa złota

czaszka”.

Zawód miłosny: gdy nekrofil znajdzie partnera, który jest w letargu.

„Wi ęc to na zawsze...” — westchnienie, jakie wydaje się po przybyciu do piekła.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

42

OSTATNI HUSARZ

Lucusia spowijała mgła tajemnicy i ważności. Różni ludzie, znajomi, wiedzieli o tym mniej lub więcej, ale w s z y s t k o wiedzieli tylko niektórzy. W s z y s tk o wiedziała tylko żona Lucusia, mama Lucusia i babka Lucusia. Pozostali — krewni Lucusia, ba, nawet jego dzieci — skazani byli na domysły. Żona Lucusia, codziennie, gdy dzieci już poszły spać, a Lucuś siedział przy lampie, w

pantoflach, z gazetą w ręce — zbliżała się do niego, kładła mu głowę na kolanach i długo, długo patrząc mu w oczy szeptała: — Na miłość boską, Lucusiu, uważaj na siebie...

Lucuś nie lubił rosołu na kościach cielęcych i ustroju. Lucuś jest bohaterem. Zdarza się, że przychodzi do domu rozpromieniony, milczący, ale domowi wiedzą, że

gdyby chciał i mógł, to miałby wiele do powiedzenia. Wieczorem żona pyta go nieśmiało, z nie tajonym podziwem:

— Znów?... Lucuś kiwa głową i przeciąga się w ramionach. Cała jego postać wyraża męskość i siłę. — Gdzie?... — zapytuje dalej żona, przejęta własnym zuchwalstwem. On wstaje, podchodzi do drzwi, otwiera je nagłym ruchem i sprawdza, czy nikt nie

podsłuchuje. Sprawdza także rolety na oknach. Odpowiada ściszonym głosem: — Tam, gdzie zwykle... — Ty... — powiada żona. W tym słowie jest wszystko. Wśród bliskich znajomych Lucusia, jak już wspomnieliśmy, krąży niejasna,

podniecająca fama: Lucuś musi uważać... Czy Lucusiowi coś grozi?... Ach, ten Lucuś... Lucuś im daje, no no...

Jego mama niepokoi się o Lucusia, ale jest z niego dumna. Nie mówi o nim inaczej jak „mój syn”. Natomiast babka Lucusia, niezłomna matrona, mieszkająca osobno, jest tylko dumna. Żadnych obaw nie okazuje na zewnątrz. Mówi do swojej córki, matki Lucusia:

— W naszych czasach trzeba się narażać. Sprawie potrzebni są ludzie nieustraszeni. Gdyby Eustachy żył, działałby tak samo jak Lucuś.

W rozmowie z prawnuczkami robi także aluzje: — Cieszcie się, że macie takiego ojca — i pokazuje im obrazki przedstawiające rycerzy

w pióropuszach, galopujących przez równiny. — Wasz ojciec mógłby tak samo. On się nie załamał.

Tymczasem Lucuś wstępuje do szaletu publicznego. Starannie zamyka się w kabinie. Po upływie chwili z tygrysim światłem w oczach rozgląda się raz jeszcze — czy jest sam? — po czym błyskawicznie wyjmuje z kieszeni ołówek i pisze na ścianie: „Precz!”

Wypada z ustępu, wskakuje do pierwszej lepszej dorożki lub taksówki i klucząc ulicami wraca do domu. Wieczorem żona zapytuje go nieśmiało:

— Znów?... Lucuś działa od dawna i chociaż życie tak intensywne szarpie mu nerwy i przyprawia o

bezsenność — nie rezygnuje. Lucuś jest ostrożny, zmienia charakter pisma. Od czasu do czasu pożycza także w

biurze wieczne pióro od swojego zwierzchnika. „Jeżeli zidentyfikują, do kogo należy pióro, którym to napisałem... Ha ha...” — i śmieje się groźnie na myśl, jak z pyszna będzie się miał kierownik biura i jak w błąd zostaną wprowadzeni jego, Lucusia, prześladowcy.

Czasami sytuacja ścina krew w żyłach Lucusia. Zdaje się, że nie ma wyjścia. Na przykład pewnego razu, gdy pisał na ścianie: „Katolicy się nie dadzą” — ktoś gwałtownie załomotał do drzwi. Serce Lucusia zamarło. Był pewien, że to oni. Gorączkowo starł świeży napis. Łomotanie nie ustawało. Lucuś połknął jeszcze ołówek i dopiero wtedy otworzył. Wpadł tęgi mężczyzna z teczką (czyżby prokurator? — przemknęło Lucusiowi

Sławomir Mrożek – Opowiadania

43

przez myśl), czerwony na twarzy, bez słowa wypchnął Lucusia i sam się zamknął. Ale Lucuś długo pamiętał tę chwilę.

Również fizjonomie babci klozetowych przyprawiały go o niepokoje. A nuż to jedynie charakteryzacja?

Aż pewnego zimowego dnia, kiedy zmierzał ku zwykłemu polu bitwy, przystanął i zamarł. Drzwi publicznego szaletu były zamknięte. A na nich, w poprzek, widniał brutalny napis kredą, niewątpliwie uczyniony ręką siepacza: REMONT.

Lucuś poczuł się jak husarz, któremu w wirze batalii nagle wytrącono koncerz — rozgląda się i nie znajduje swej broni.

Postanowił jednak walczyć nadal. Poszedł na dworzec kolejowy. Ale właśnie z peronu wychodziła kompania żołnierzy i wielu z nich skierowało się tam, gdzie i Lucuś. W Lucusiu zrodziło się podejrzenie. A więc nie tylko użyli zdradzieckiego chwytu REMONT, ale wprowadzają stan wyjątkowy. W Lucusiu powstała wizja wszystkich peronów i ustępów publicznych obsadzonych przez wojsko. Nie, Lucuś jest zbyt przebiegły, Lucuś poznał się na tym. Tak Lucusia nie wezmą.

Nie wątpił, że o n i obsadzili już wszystkie pozostałe obiekty w miasteczku; a więc są już w hotelu ,,Polonia” i w punkcie wyżywienia zbiorowego „Gastronom I”. Ale postanowił, że ostatnie słowo będzie należało do niego. Wsiadł do pociągu, choć tam też był ostrożny. Wysiadł na następnej stacji. Opodal leżała niewielka, uboga wioska. Dobrnąwszy do pierwszego domu, zapytał o ubikację.

— Czego? — zdziwiono się. — My, panie, chodzimy do lasu... W zagajniku było już mroczno. — Tym lepiej — pomyślał Lucuś. Wszedł w sam

środek krzaków i napisał patykiem na śniegu: „Generał Franco wam pokaże”. Wrócił do domu. Tego wieczoru długo stał przed lustrem, sprawdzając, czy do jego

ramion nadawałyby się orle skrzydła.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

44

KONIKI

Musiałem pojechać do N. w sprawie rodzinnej. Dostałem stamtąd list napisany nieortograficznie, ręką widocznie nie nawykłą do pióra: jakiś nieznany poczciwiec donosił mi, że prochy mojego dziadka, powstańca z 63 roku, zostały usunięte z reprezentacyjnego grobowca przez dyrektora państwowej stadniny, który na ich miejscu pochował swoją sekretarkę, o której wszyscy wiedzieli, że była jego kochanką. Autor listu nie podpisał się, dając do zrozumienia, że i tak się naraża, informując mnie o fakcie. Uzyskawszy dwa dni urlopu, przybyłem do N. Było to miasteczko, którego nigdy przedtem nie widziałem. Po wyjściu ze stacji odszukałem od razu dom miejscowego grabarza. Nie zastałem go jednak, gdyż, jak powiedziała mi jego żona, poszedł właśnie do kuźni podkuć konia. Postanowiłem poczekać i usiadłem na ławce pod murem cmentarnym. Wreszcie grabarz pojawił się na ścieżce. Był to ogromny, ponury chłop, prowadzący za uzdę konia, a właściwie małego, pięknego kucyka o lśniącej sierści, brzęczącego nowymi podkowami o tu i ówdzie napotkane kamienie. Dowiedziawszy się, z czym przyjechałem, grabarz spochmurniał jeszcze bardziej, rzucił na mnie złe spojrzenie i oświadczył, że o niczym takim nie wie. Potem odwrócił się do mnie plecami i zniknął za bramą cmentarną.

Wobec tego udałem się do Miejskiej Rady Narodowej. Przed budynkiem stał, przywiązany do słupka, malutki konik. Zostałem przyjęty przez przewodniczącego. Powiedziałem, o co chodzi. W odpowiedzi zaczął się wykrętnie tłumaczyć nawałem innych spraw, a kiedy nie ustępowałem, zaczerpnął z innej beczki:

— Nie wiem, czy wam wiadomo, że i tak mieliśmy uchwałą Miejskiej Rady, na miejscu waszego dziadka pochować specjalnie sprowadzone zwłoki nieznanego żołnierza.

I popatrzył mi badawczo w oczy. Wzburzony opuściłem Miejską Radę i pobiegłem wprost do Rady Powiatowej.

Przewodniczący był energicznym, młodym człowiekiem o jasnym spojrzeniu. Kiedy opowiedziałem mu o przebiegu poprzedniej wizyty, sam się oburzył:

— Tak. Wiele jest jeszcze niedociągnięć w niższych instancjach. Tak. Wasz dziadek? Tak, coś niecoś słyszeliśmy o tej sprawie. Tak, postaramy się ją wyjaśnić. Ale...

— ...Ale? — Ale to musi potrwać, tak potrwać... W tej chwili spoza drzwi, prowadzących z gabinetu do następnego pomieszczenia,

rozległo się donośne, dziarskie rżenie — rżenie, jakie wydaje tylko mały konik p o n y , zwany powszechnie kucykiem.

Oczy przewodniczącego zatańczyły niespokojnie. Serce ścisnął mi lodowaty chłód przeczucia. Odwróciłem się i wybiegłem.

Grabarz z kucykiem, kucyk przed Miejską Radą, to rżenie w Powiatowej Radzie. Te kucyki zaczęły mi się kojarzyć z oporem, na jaki napotykałem wszędzie, gdzie chciałem wyjaśnić sprawę prochów mojego dziadka — rotmistrza. Musiał istnieć jakiś związek między łamaniem praworządności a rasą tych małych koni. Szedłem ze spuszczoną głową w stronę Komitetu Frontu. Ale doszedłszy na miejsce, stanąłem jak wryty. Przed bramą stała bryczka zaprzężona w dwa piękne, rasowe kucyki. Odwróciłem się i powoli ruszyłem z powrotem.

Przesadziwszy mur, znalazłem na grządkach prezesa Samopomocy Chłopskiej wyraźne ślady małych kopytek. Prezes Związku Bojowników i kierownik „Delikatesów” też od jakiegoś czasu mieli kucyki. Ale co z tego? Pokonany opuszczałem N. Przed stacją legitymował mnie milicjant. Milicjant był na kucyku.

Dopiero w jakiś czas potem wpadła mi w ręce gazeta z notatką: „Dyrektor państwowej stadniny w N. został karnie przeniesiony na inne stanowisko do D. za trwonienie majątku państwowego. Wysłanych na miejsce kontrolerów społecznych usiłował przekupić, ofiarując im po kucyku”.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

45

Potem otrzymałem wiadomość, że zamieszkująca w D. w domu starców moja babka, weteranka ruchu emancypantek, została brutalnie usunięta przez dyrektora stadniny, który na jej miejscu ulokował swoją babkę, byłą nierządnicę z Klondike. Pojechałem do D. Bramę domu starców otworzył mi dozorca — karzeł. Za uzdę trzymał ogromnego perszerona.

Odwróciłem się bez słowa i odjechałem.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

46

POEZJA

Pani nauczycielka kazała wyjąć zeszyty. Uczennica z pierwszej ławki, wzorowa pod każdym względem, natychmiast wypełniła polecenie. Wyciągnęła z teczki nowiutki zeszyt ceglastej barwy i położyła go przed sobą. Było to dziecko ani za grube, ani za chude, wyglądała tak właśnie, jak wygląda posłuszna córeczka, która je pożywne obiady i nie grymasi. Warkoczyki miała dokładnie zaplecione — ani mowy o tym, żeby kosmyki włosów rozsypywały się nieładnie. Pończochy ściśle obciągnięte, bez brzydkich obwarzanków, a buciki tak czyste, że każdy od razu wiedział: o, ta dziewczynka nie wchodzi naumyślnie w kałuże, kiedy wraca ze szkoły, na pewno nie!

Postawiwszy kropkę po ostatnim słowie napisanym na tablicy — pani nauczycielka wytłumaczyła dzieciom, co to jest poezja. Mianowicie — jeżeli wyrazy kończą się tak samo, to znaczy, że dzieci odczytujące te wyrazy mają do czynienia z poezją. Jako przykład pani nauczycielka podała: szkoła — woła, dzwonek — ogonek, domek — Tomek. Następnie przez kilka minut dzieci zgadywały, jaka jest poezja do rozmaitych słów podawanych przez panią nauczycielkę. Celowała w tym nasza wzorowa uczennica. Pani nauczycielka wołała na przykład: „Kuleczka!” Stworzenie to natychmiast odpowiadało: „Bułeczka!”, a jej chabrowe oczki rozjaśniały się radością, że oto nie minęła jeszcze połowa lekcji, a ona już umie coś nowego. Pewne zamieszanie zdarzyło się tylko z Józefkiem, który siedział w ostatniej ławce. Zagadnięty słowem „kijaszek” — zamiast odpowiedzieć zgodnie z prawidłami sztuki: „wujaszek” — odpowiedział „trąbka”. Wszyscy zdziwili się, a pani nauczycielka zganiła go za to. Ale on upierał się ponuro: „trąbka” — przy czym wyglądał bardzo śmiesznie ponieważ włosy rosły mu do przodu.

Później pani nauczycielka powiedziała: — Moje dzieci, wiecie już, co to jest poezja. Otóż największym poetą był Adam

Mickiewicz. Na tablicy macie napisany jeden wiersz poety Adama Mickiewicza. Proszę go przepisać czysto do zeszycików, a w domu nauczyć się na pamięć.

Wzorowa uczennica natychmiast przystąpiła do zadania. Skrzypiąc nową stalówką pisała w czyściutkim zeszycie absolutnie bez „oślich uszu”, prosto i wyraźnie:

Litwo! Ojczyzno moja! ty jesteś jak zdrowie; Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, Kto cię stracił.

Lekcja skończyła się i dzieci poszły do domów. Również nasza malutka, starannie

omijając kałuże, skierowała się do domu. Ucałowała mamusię i tatusia, zjadła rosołek i gulasz, aby po godzinie ciszy poobiedniej zasiąść do odrabiania lekcji. Otworzyła zeszyt i zamyśliła się. Teraz dopiero zauważyła, że w zeszycie znajdują się dwa wiersze. Jeden przepisany z tablicy: „Litwo! Ojczyzno moja ty jesteś jak zdrowie; ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto cię stracił” — i drugi, wydrukowany dużymi literami przez wytwórnię zeszytów na okładce:

Czy wiesz, że z gnidy była, jest i będzie wesz?

Który z nich został zadany przez panią nauczycielkę? Biedne dziecko ani rusz nie

mogło sobie przypomnieć. Oba były dobre. Jeden: „zdrowie — dowie”; a drugi: „wiesz — wesz”.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

47

W końcu, ponieważ zawsze przyzwyczajano ją do porządku, więc nauczyła się według kolejności, od lewej strony do prawej, tego „wiesz — wesz”, po czym udała się na przechadzkę z mamusią.

Nazajutrz, wywołana przez panią nauczycielkę, wyrecytowała to, czego się nauczyła i ku swojemu zdumieniu i rozpaczy po raz pierwszy w życiu otrzymała notę niedostateczną. Reszta lekcji minęła spokojnie, pewne zamieszanie było tylko z Józefkiem, który niczego się nie nauczył.

Nikt nie wiedział, że zmiana w usposobieniu małej zaszła w tym właśnie dniu. Po drodze do domu zauważyła napis w oknie wystawowym: „Oszczędzając pracę żony — jedz gotowe makarony!” „Żony — makarony” — powtarzała sobie brnąc z satysfakcją przez kałuże. W domu przeglądnęła starannie okładki wszystkich zeszytów; na każdej było coś nadrukowane, choć nie zawsze były to wiersze. Na przykład na jednej było napisane tylko: „Trzymaj czysto!” Pamiętając o wskazówkach pani nauczycielki, dziecko dopisało swym niewyrobionym pismem: „Złotych ci sto”, a wieczorem miało gorączkę.

Mój Boże, jak to dziecko się zmieniło! Skończyło się spożywanie potraw bez grymasów. Teraz zamawiało według fantazji to paprykarz, to śledzia po japońsku, to sos tatarski i nigdy nie było zadowolone z obiadu. Codziennie to samo — trzaskało drzwiami i wychodziło do restauracji. Zamiast wcześnie spać — do pierwszej w nocy czytywało Andersena albo „Bajki polskie wujka Czesia”. A kiedy przychodzili goście, to zamiast powiedzieć: „Dzień dobry” — witało ich wierszem:

Kredyt umarł, zabili go dłużnicy, O czym donoszą smutni żałobnicy.

Postanowiła zostać poetką. W osobnym kajeciku pisywała wiersze:

Pożyteczny jest i zdrowy Polski Związek Motorowy. Żebyś tęgim zuchem był — zawsze naprzód, nigdy w tył! Gdyś nie mazgaj — zbieraj złom, bo inaczej będzie srom.

Oraz wiele innych. W szkole przyzwyczajono się do niej. Tylko koło Józefka było zamieszanie. Ciągle nic

nie umiał.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

48

DROGA OBYWATELA

W zakątku kraju, mimo że oddalonym, ale znacznym — tak samo zmieniały się pory roku, padały deszcze, wiały wiatry i świeciło słońce, aż pod tym względem nie rozróżniłbyś tego skrawka ziemi od stolicy, i aż dziwno i straszno, skąd ta inicjatywa. W pełnym jednak tego uznaniu założono tam stację meteorologiczną, niewielki jakby ogródek prostokątny, ogrodzony białym płotkiem, ze skrzynką na instrumenty pośrodku, stojącą na wysokich, cienkich nóżkach. Obok zamieszkał kierownik placówki, który poza staraniem o hydrografy i aerometry wysyłać miał raporty do władzy zwierzchniej, w których stan pogody musiał być dokładnie opisany, żeby władza, jeżeliby ją kto zapytał o pogodę, nie musiała się czuć zbita z pantałyku, a tylko na biurko okiem rzuciwszy — od razu wiedziała, co powiedzieć.

Kierownik był człowiekiem sumiennym. Raporty pisał kaligraficznie, dużymi literami i tak, jak było: jeżeli padał deszcz, to nie spoczął, dopóki ze wszystkich stron nie opisał tego deszczu — a kiedy, a ile tego, czy długo padało... Jeżeli słońce — to samo. Różnicy żadnej nie robił. Wiedział, że państwo ciężko pracuje, żeby zdobyć ten grosz dla niego, więc się przykładał. Robotę miał stale, bo na jego terenie zawsze była taka czy inna pogoda. Tyle że późnym latem zaczęły tamtędy przechodzić częste burze, przetykane deszczami. Zgodnie z prawdą opisywał je szczegółowo i przesyłał wszystko do centrali. Burze nie ustawały.

Któregoś dnia zabawił u niego w przejeździe stary meteorolog. Przyjrzawszy się pracy swojego gospodarza, tak napomknął mu na odchodnym:

— Wiecie, kolego, te wasze raporty czy trochę nie za smutne? — Jak to? — zdziwił się kierownik. — Przecież pan kolega sam widzi, że leje! — No tak, owszem, ale to przecież wszyscy wiedzą. Rozumiecie jednak, do

wszystkiego trzeba podchodzić świadomie. Naukowo. No nie, mnie nic do tego, ale ja tak z życzliwości, po koleżeńsku.

Stary meteorolog włożył kalosze i odjechał, kręcąc głową, a młody został i pisał sprawozdania. Z troską patrzył w niebo, ale pisał dalej.

W tym czasie niespodziewanie otrzymał wezwanie do władzy. Nie tej największej wprawdzie, ale zawsze do władzy. Wziął parasol i pojechał. Władza przyjęła go w pięknym domu. Deszcz pukał o dach.

— Wezwaliśmy was — powiedziała władza — bo dziwi nas jednostronność w waszych raportach. Od jakiegoś czasu przeważa w nich ton pesymistyczny. Żniwa idą, a wy wciąż o deszczu. Czy wy pojmujecie odpowiedzialność waszej roboty?

— Kiedy pada... — usprawiedliwiał się wezwany. — Nie próbujcie się wykręcać — zmarszczyła się władza i uderzyła ręką o stół, na

którym leżał plik papierów. — My tu mamy wszystkie wasze ostatnie raporty, to są fakty! Jesteście dobrym pracownikiem, ale brakuje wam kręgosłupa. Defetyzmu nie będziemy tolerować.

Po wyjściu od władzy meteorolog złożył parasol i wrócił do domu jakby nigdy nic. Jednak mimo dobrej woli strasznie zmókł, dostał kataru i musiał się położyć. Nie dopuszczał wszakże do siebie myśli, że to od deszczu. Bardzo się też ucieszył, kiedy na drugi dzień wypogodziło się trochę. Zaraz napisał raport:

„Zupełnie przestało padać, chociaż tak naprawdę to nigdy specjalnie nie padało. Ot, że tam czasem pokropiło tu i ówdzie... Ale za to jakie słońce!”

Istotnie. Słońce błysnęło, było gorąco i ziemia zaczęła parować. Nucąc, kierownik stacji krzątał się koło swoich obowiązków. Po południu z wolna nadciągnęły chmury, schronił się więc pod dach. Może by nawet został pod gołym niebem, ale bał się grypy. Zbliżała się godzina raportu. Kręcąc się na krześle napisał: „Słońce, jak to słońce — już Kopernik udowodnił, że zachodzi tylko pozornie. w istocie bowiem ono świeci zawsze, a jedynie...”

Sławomir Mrożek – Opowiadania

49

W tym miejscu zrobiło mu się ciężko na duszy. I kiedy uderzył pierwszy piorun, otrząsnął się z oportunizmu i napisał wprost: „Godzina 17 — burza z piorunami”.

Na drugi dzień znowu grzmiało. Napisał o tym. Na trzeci — nie grzmiało, ale spadł grad. Napisał. Czuł się dziwnie spokojny, a nawet zadowolony. Dopiero kiedy listonosz przyniósł wezwanie — przygasł. Tym razem wzywała go władza centralna.

Gdy wrócił z powrotem do swojej stacji — nie było już w nim rozterki. Kilkanaście następnych raportów pod rząd mówiło o pięknej, słonecznej pogodzie w jego rejonie. Co jakiś czas pisał raporty dialektyczne. Na przykład: „Niekiedy przelotne mżawki, które spowodowały pewne wylewy. Mimo to nic nie złamie bojowej postawy naszych saperów i ekip ratowniczych”.

Potem znów płynęły opisy słonecznej pogody. Niektóre nawet wierszem. Aż dopiero po dwóch miesiącach zdarzyło mu się napisać raport, który musiał zastanowić władzę. Brzmiał on tak: „Oberwała się sakramencka chmura”. I pod spodem, dopisane już ołówkiem, w widocznym pośpiechu: „Ale ten chłopak, co się urodził wdowie we wsi, dobrze się ma, a wszyscy już myśleli, że kipnie lada moment”.

Jak wykazały badania, ów raport napisał upiwszy się za pieniądze uzyskane z pokątnej sprzedaży aerometru i hydrometru. Drugą część raportu dopisał w ostatniej chwili, już na poczcie.

A potem już nic nie mąciło pięknej, słonecznej pogody w jego okolicy. Zginął od pioruna, kiedy w czasie burzy obchodził pola z cudownym dzwonkiem z Lourdes, którym chciał rozproszyć chmury. Bo w gruncie rzeczy był uczciwym człowiekiem.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

50

Z GAWĘD WUJA

Siulim. Graliśmy raz w karty ze szwagrem i jemu karta nie szła. Jak już wszystkie sztony były przy mnie, to jemu się odbiło i powiedział: „Trącał to pies!” Patrzymy, a tu drzwi się otwierają, wchodzi pies z Góry Świętego Bernarda i barytonem pyta: „O co chodzi?”

Łubudu. Wy nie pamiętacie takiej rezurekcji, jak ja pamiętam. Co to było za święto! Biskup miał przyjechać z prałatami, ludzie się poschodzili... Ale jak przyszło do dzwonienia, to nawet nie brzękło. Słowo wam daję. Było paru ateistów w mieście i oni po kryjomu zdjęli dzwony, a na ich miejsce powiesili filcowe kapelusze. Ja bym na to nie wpadł.

Zasadniczo tak. Więc powiadacie, że on umie naśladować kukułkę? No cóż, są tacy, którzy potrafią i tacy, którzy nie potrafią. Ale on potrafi. No.

*

Pamiętam, miałem przyjaciela z ławy szkolnej, Zygmusia. Wesoły był chłopak. Bardzo

zdolny, bardzo zdolny. Świetny matematyk, doskonale ruszał uszami i wspaniale naśladował wodę. Siedział w pierwszej ławie i musieli go przesadzić, bo wszyscy profesorowie dostawali reumatyzmu. A na ćwiczeniach fizyki stary Sieczko powiadał: „Ty, Zygmunt, nie siadaj koło barometru, bo opada”.

Ale to jeszcze nic. Czasem, jakeśmy go poprosili, to Zygmuś wchodził na dach i spływał rynną, cicho szemrząc. Taki już był. Lu.

* Hej, Pułaski to był wódz. A i o przyjaźń, mimo wszystko, nie jest dzisiaj tak trudno. Idę

ja raz ulicą, a mróz był silny, bo zima. Dwóch młodych ludzi spostrzegłem. Nagle, jak się jeden nie obróci, jak nie uderzy drugiego... Szli tak i ten pierwszy bił raz po raz. Zęby dzwoniły, a ten drugi nic. Wreszcie potarł zapuchnięte oko i zapytał: No jak? Już ci cieplej?

*

„Te Deum”. Ślub i wesele były piękne. Panna młoda otrzymała mnóstwo podarków ślubnych. Między nimi znalazł się też odbiornik radiowy na sześć lamp. Ofiarodawcą był kolega panny młodej, Franio, towarzysz zabaw jej dziecinnych. Wszyscy ów dar podziwiali, zaraz też podłączono go do sieci i pierwsze, co złapano, to był walc „Nad pięknym, modrym Dunajem”.

Nowożeńcy, rodzice, druhny i drużbowie oraz zaproszeni goście rześko usiedli przy długim stole. Pan młody usiadł po prawej stronie swej młodej żony, zaś ów młody człowiek, który ofiarował radio — po lewej. Przy sałatce francuskiej rodzice oblubienicy, rozrzewnieni, wspominali jej dziecinne i dziewicze lata.

— Zawsze była miłym dzieckiem, prawda, panie Franiu? Młody człowiek przytaknął. Staruszkowie byli szczęśliwi z okazji ślubu, a poza tym

hojny gest Frania, jako ofiarodawcy, zobowiązywał ich niejako do traktowania go ze szczególną atencją. Dlatego też często się do niego zwracali.

— Mój Boże — westchnęła mama przez łzy rozczulenia. — Jakie toto było przylepne, jakie zdolne, prawda, panie Franiu?

Pan Franio przytaknął. — Uczyła się doskonale, choć do zdrowej rozrywki zawsze też była pierwsza —

podjęła mama. — Pamiętam, ile to było radości, kiedy po maturze kupiliśmy jej rower. A

Sławomir Mrożek – Opowiadania

51

jeździć umiała już przedtem. Pan Franio ją nauczył na podwórku. Od razu się nauczyła. Prawda, panie Franiu?

Pan Franio przytaknął. — Taki rower to dobra rzecz — ożywił się ojciec. Pamiętam... Jednak matka, rozmarzona, ciągnęła dalej: — Młodość, wesołość, śpiew, życie, radość. Choć za moich czasów młodzi nie mieli

tego, co wy. Sport, wycieczki, ot, wskakujecie na siodełko i — do lasu! Na całą niedzielę! — To było w Zielone Świątki — powiedział pan Franio, nakładając sobie porcję

sałatki. — W Zielone Świątki zawsze leje — odezwał się pan młody. — O, przeciwnie! — zawołała mama. — Przeważnie jest śliczna pogoda. Prawda, panie

Franiu? Pan Franio przytaknął. Skończyła się już melodia „Nad pięknym, modrym Dunajem”. Następny walc nazywał

się „Życie artystów”. Pan młody z zadowoleniem myślał, że miło będzie posłuchać radia sam na sam z żoną, kiedy już wszyscy sobie pójdą.

Stąd nawet powstało przysłowie: „Cieszy się jak pan młody z radioodbiornika”.

*

Wuala. Przyjechał kiedyś do mnie mój daleki kuzyn, misjonarz. Cały w sutannie. Ucałowaliśmy się z dubeltówki, on zaś kilka dni miał w moim domu pozostać, dla świeżego powietrza. Wypytywałem go, co i jak w tych murzyńskich krajach, ale on dopiero się tam wybierał, tak więc dużo mi nie mógł powiedzieć. Ciekawość mnie wzięła niezmierna. Kupiłem u pachciarza książkę pod tytułem: „Dux misjonarski”, w której różne sposoby były opisane. Nieraz, bywało, siedzimy sobie z kuzynem na werandzie i czytamy aż do zmroku. Najciekawsze było o tym, jak to Murzyni lubią misjonarzy. Wiadomo, ludzie są różni. Jeden zje rumsztyk i jest zadowolony, a dla drugiego nie ma obiadu bez księdza.

Czytaliśmy też aż do zmroku, choć komary cięły i chłód wieczorny nieraz już porządnie dokuczał. Czasem nas obu zapał porywał, aż przestawaliśmy czytać i wołałem do kuzyna:

— Słuchaj, Wacek, nawrócisz ty ich? A on na to: — Nawrócę! Ściskałem go wtedy i obu nam się rzewnie robiło. Wszystkiego tak się pomału poduczyłem o tej Afryce. O lwach na przykład mógłbym recytować choćby obudzony w środku nocy. A liany to

dla mnie jakby rodzeni bracia, tak dobrze je poznałem. Często też się wspólnie zastanawialiśmy, jak podejść do takiego Murzyna, żeby go

gładko nawrócić. Czasami, jakeśmy się zapalili, to i próby robiliśmy. Ja stawałem na środku werandy i udawałem Murzyna, a Wacek mnie nawracał. Trzeba przyznać, że miał spryt do tego i bywało, że choćbym nie wiem jak się wykręcał, to on mnie i tak w końcu nawrócił. A ja też się nie dawałem lekko i nieraz Wacek aż się spocił, zanim mu się udało. Potem, tak gdzieś w połowie lata, jużeśmy się w tym poćwiczyli i na odmianę ja próbowałem nawracać, a Wacek pozorował Murzyna. Chociaż trochę się krzywił na to z początku, później sam się rozkręcił i mówił, że to nawet pozwala mu lepiej poznać psychologię murzyńską. Ja zaś tak się poduczyłem, że sam jeden bym mógł nawrócić z pół setki Murzynów dziennie, a przy dobrej pogodzie to i więcej.

Dopiero koło sierpnia trochę jakbyśmy ustali. Wacek jak Wacek, mógł się tym zajmować godzinami, ale u mnie przecież nie to jedno na głowie. Żniwa były, omłoty... W tym okresie trochę go zaniedbałem, ja szedłem w pole, a Wacek na borówki albo się huśtał

Sławomir Mrożek – Opowiadania

52

w ogrodzie. Raz przy kolacji napomknąłem, że Murzynów najlepiej nawraca się pod jesień. W ogóle jak się lepiej zastanowić, to co się tyczy ich zwyczajów kuchennych — niemożliwe przecież, żeby czasem nie zjedli też czegoś jarskiego. Więc jakby zabrać ze sobą borowiki w occie, trochę suszonego makaronu, dać im popróbować, pokazać, jak się co przyrządza — to na pewno by się przyuczyli i na misjonarzy nie byliby tacy zażarci, no i zdrowsi by byli, bo jakie tam w misjonarzach mogą być witaminy. Nawet się ofiarowałem, że — choć u mnie się nie przelewa — sam Wackowi wszystko na drogę przyszykuję. Ale tak jakoś schodziło i Wacek nie wyjeżdżał.

Zaczęliśmy nawet grywać w szachy, bo wieczory stawały się dłuższe. Od czasu do czasu, kiedy zabierał mi damę albo konia, napomykałem, że jak się takiego Murzyna nie nawróci przed świętym Marcinem, to potem już trudniej, bo Murzyni niczego nie lubią zaczynać od Nowego Roku. Więc zaczęliśmy grywać w sześćdziesiąt sześć, ale i w kartach Wacek miał szczęście jak rzadko kto. Nieraz patrząc w swoje karty i widząc jakiegoś nędznego waleta, znajdowałem, że był bardzo podobny do Murzyna. I mówiłem:

— Żeby takiego Murzyna porządnie nawrócić, trzeba się do tego zabrać jak najwcześniej. Potem jest za mało czasu, bo zawsze coś wypadnie, a nie ma nic gorszego niż taki do połowy nawrócony Murzyn.

Zawsze jednak byłem delikatny, dopiero w październiku zdarzyło mi się, że powiedziałem nieopatrzne słowo i do dziś nie mogę sobie tego darować.

Siedzieliśmy właśnie przy wczesnej kolacji, ale już, rozumie się, nie na werandzie — ze względu na chłody. Wacek prosi, żebym mu podał sól. Ja wtedy:

— Sól solą, a Murzyni — Murzynami. — Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał Wacek i przestał jeść zupę. Ja ze złością

wbiłem widelec w kawałek wołowiny i — nic. Milczę. A Wacek: — Jak ci przeszkadzam, to sobie pójdę. Patrzę, a on rzeczywiście wstał i poszedł do ogrodu. Usiadł sobie nad stawkiem, tyłem

do domu i siedzi. Obraził się. Ja nic — też się zaciąłem. Skończyłem jeść, fajkę zapaliłem i udaję przed sobą, że nic mnie nie obchodzi. Nawet pogwizduję z cicha, dla dodania sobie kontenansu. Tymczasem ściemniło się już na dobre, a Wacek nie wraca. Wtedy zacząłem się niepokoić. Przykro mi się zrobiło, zawsze to przecież — Wacek. No i wyszedłem wreszcie na dwór i wołam z cicha:

— Wacek! Cisza. — Wacek! Co tam będziesz siedział! Właściwie to masz czas, zresztą oni i tak się sami

nawrócą! Ale nikt nie odpowiadał, więc zdjęty strachem pobiegłem nad stawek. Rany boskie!

Nikogo nie ma. Tylko tataraki chwieją się, a muliste dno niezgłębione. I do dzisiaj nie wiem: pośliznął się Wacek i wpadł do szlamu, czy też pojechał do

Afryki? Najgorsza jest ta niepewność.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

53

PASTOR

Pastor był młodym człowiekiem. Nosił okulary w cienkiej oprawie; miękkie i rzadkie włosy zaczesywał po lewej stronie głowy.

Aż do czasu swojej misji nigdy nie wyjeżdżał z San Francisco. Ojciec pastora był również pastorem, a także radcą prawnym kościoła, któremu służył. Wygłaszał kazania dla drobnych urzędników, z których składała się większość wyznawców tegoż kościoła. Prowadził biuro prawne i posiadał akcje żeglugi przybrzeżnej. Potem umarł. Stało się to w chwili, kiedy syn opuszczał kolegium misyjne.

Przełożeni, którzy wysłali młodego pastora, postąpili słusznie. Jako inteligencja zbyt mierna nie nadawał się na kierownika, ale mógł zająć miejsce katechety w szkółce dla kolorowych. Pojechał do Tokio.

Drogę tę przebył modląc się i rozmyślając o swoim posłannictwie. Ojciec wychował go surowo i tych modlitw, które chłopiec odmówił w ciągu całego swojego życia — było bardzo wiele.

W Tokio referent powiedział: — Przeznaczone ci jest dzieło ciężkie, ale i szczególnie miłe Panu. Pojedziesz do

Hiroszimy. Nazwę tę poznał z ogromnych nagłówków w gazetach, letniego dnia, kiedy miał

szesnaście lat. Młody pastor Peters posmutniał, kiedy znalazł się na miejscu. To miasto nie było

podobne do San Francisco. Długo i starannie przygotowywał się do pierwszego kazania. Stacja misyjna mieściła

się wśród domków wyrosłych przy autostradzie. Młody pastor Peters, mimo tego, że nic nie rozumiał nie umiał jednak mówić kazania

bez koncepcji. Uformował sobie dwie tezy: tezę o obronie wiernych przed grzechami jakie im grożą w ich nędzy, i tezę równoległą, że nędza ta, będąca wynikiem wojennego zniszczenia, jest właśnie karą za grzechy. Za najbardziej odpowiednią osnowę uznał rozdział XXIV z Ksiąg św. Mateusza.

Owi wierni, w liczbie kilkudziesięciu, rekrutowali się z tubylców zamieszkujących okoliczne domki. Kazania odbywały się raz na tydzień w kaplicy. Wierni pojawiali się tylko na kazaniu. Siadali milcząco na ławkach, a wysłuchawszy kazania do końca, udawali się na dziedziniec, gdzie podawano im zupę mięsną. Potem znikali aż do następnej niedzieli.

Trzeba powiedzieć, że młody pastor Peters miał tremę, kiedy wchodził na kazalnicę. Ale znajome słowa z XXIV rozdziału przywróciły mu dobre samopoczucie. Podniesionym głosem czytał:

— „...Izaż nie widzicie tego wszystkiego? Zaprawdę, powiadam wam, nie zostanie tu kamień na kamieniu, który by nie był rozwalony...”

Spojrzał na salę. Siedzieli szarzy i pokurczeni. — „...I usłyszycie wojny i wieści o wojnach: patrzcież, abyście sobą nie trwożyli.

Albowiem musi to wszystko być. Ale jeszcze nie tu jest koniec. Albowiem powstanie naród przeciwko narodowi i królestwo przeciw królestwu, i będą

głody i mory, i trzęsienia ziemi miejscami. Tedy was podadzą w udręczenie i będą was zabijać”. Podniósł głowę, ponieważ usłyszał kroki. Między ławkami przepychała się ku wyjściu

ślepa dziewczyna. Wyciągniętymi rękami trafiała na twarze i ramiona. Zdziwił się i oburzył, ale powrócił do kart otwartych na pulpicie: — „...A kto na dachu, niechaj nie zstępuje, aby co wziął z domu swego. A kto na roli, niechaj się nazad nie wraca, aby wziął szaty swe”.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

54

Śladami dziewczyny inni ruszyli ku wyjściu, na ulicę. Wychodzili w porządku, nie tłocząc się. Stojący dalej od drzwi czekali, aż przejście będzie wolne, a potem odwracali się i w skupieniu opuszczali salę. Młody pastor Peters tkwił na ambonie z otwartymi ustami. Jednak nie darmo przez tyle lat spożywany posiłek musiał poprzedzać modlitwą. Dlatego i teraz jedynym sposobem, jedyną siłą zdolną zatrzymać odchodzących — wydało mu się Słowo, to Słowo, które czerniło się w znakach drukarskich na kartach otwartej przed nim księgi.

— „...A biada brzemiennym i piersiami karmiącym w owe dni!... Przetoż módlcie się, aby nie było uciekanie wasze w zimie albo w sabat! Albowiem naonczas będzie wielki ucisk, jaki nie był od początku świata aż dotąd, ani

potem będzie. Gdyby nie były skrócone one dni, nie byłoby zbawione żadne ciało...” Znowu oderwał oczy od książki i spojrzał wokół siebie oczami dziecka, którego

rodzice, wbrew solennej obietnicy, nie chcą zabrać do kina. Sala była już pusta. Na środku klęczał jeden tylko człowiek — starzec chylący czoło ku podłodze. W pustym lokalu drżał dźwięk dalekiego motoru i pachniała mięsna zupa.

Więc doczytał ostatni cytat: — „...Ale kto wytrwa aż do końca, ten zbawion będzie”. Zamknął Bibli ę. Zwrócił się ku ostatniemu wiernemu. Był to łysy staruszek, który kiwał się i chybotał, jakby za chwilę miał upaść, po czym

znowu odzyskiwał równowagę. Spał. Wojna zabrała mu słuch.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

55

ŻYCIE WSPÓŁCZESNE

Jako lojalista postanowiłem jeden dzień przeżyć w duchu języka pozytywnych zaleceń.

D z i eń p i e r w s z y Obudziłem się potężnym ciosem w czaszkę, tym sposobem bijąc się o ukończenie

snodoby przed terminem. Mimo lekkiego oporu, jaki próbowałem sobie jeszcze stawiać, kilka następnych uderzeń zrzuciło mnie z posłania na podłogę, gdzie przytrzymałem się „nelsonem”. Proces ubrania się przeszedł już gładko, nie licząc kilku pomniejszych potyczek. W ten sposób wygrałem bitwę o wstanie.

Ale już wkrótce z łazienki, do której się udałem, rozległa się nagle seria broni maszynowej. To ja, wyposażony w lekki karabin maszynowy, biłem się o umycie zębów. Widocznie z tej walki wyszedłem zwycięsko, bo wkrótce ukazałem się w drzwiach, dając wesołe znaki. Reszta była już tylko kwestią kilku strzałów. Po trupie dozorcy wyszedłem na ulicę.

Chciałem zjeść śniadanie. Kasjerkę w barze mlecznym pokonałem na punkty. Niosąc zdobyczne bloczki skierowałem się do bufetu. Tam nie obyło się bez torpedy. Celnie wymierzona, szybkobieżna, nowoczesna torpeda ostatecznie uwieńczyła powodzeniem moją walkę o jajecznicę z trzech jajek.

Potem biłem się jeszcze o mnóstwo rzeczy. W walce na białą broń wygrałem bitwę o ubranie kapelusza na głowę. Dwa granaty ręczne wystarczyły, żeby do końca przeprowadzić moją akcję w ustępie publicznym. Papierosy kupiłem z wieżyczki czołgowej, dopiero po półgodzinnej walce i spaleniu budki kioskarza ogniem bezpośrednim. Wreszcie bijąc się o wszystko, wygrawszy bitwy o wszystko i mając nadzieję, że następne bitwy także wygram, wróciłem do domu. Po lekkim starciu o położenie się do łóżka, przy którym skaleczyłem się szablą, zasnąłem, szczęśliwy, aczkolwiek dziwnie zmęczony.

D z i eń d r u g i Dziś rano, wyjrzawszy przez okno, zobaczyłem, że na podwórku, przed bramą, stoi

zagadnienie. Kiedy potem wychodziłem z domu, stało ciągle, nie zmieniwszy pozycji. Po południu zastałem je bez zmian. Dopiero pod wieczór przestąpiło z nogi na nogę. Położyłem się spać z niepokojem, współczując biednemu zagadnieniu. Jakoż nazajutrz można je było znowu zobaczyć, stojące jak i dnia poprzedniego. Wyniosłem składane krzesełko, żeby sobie usiadło choć na chwilę. Ale — nie, stało jak przedtem, tylko od czasu do czasu robiło przysiady. — To dopiero zagadnienie! — pomyślałem sobie.

Mieszkańcy domu co chwilę odrywali się od swoich zajęć, żeby wyjrzeć na podwórko, czy zagadnienie jeszcze stoi. Przyzwyczailiśmy się już do niego. Matki dawały je za przykład dzieciom, mężczyźni zazdrościli mu. Toteż wielkie było poruszenie, kiedy pewnego ranka, podbiegłszy do okna, stwierdziłem, że zagadnienie leży. Nie cierpiało już długo. Sprawiliśmy mu pogrzeb na koszt Komitetu Blokowego. Działacz, który je kiedyś mimochodem postawił, zjawił się na cmentarzu i wygłosił mowę pożegnalną, stawiając przy okazji kilka nowych zagadnień.

Ale Komitet nie ma już pieniędzy na te pogrzeby.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

56

ZDARZENIE

Siedziałem w kawiarni, starej i pustej, i piłem swoją herbatę, kiedy zauważyłem, że przez stolik idzie to, co można by nazwać krasnoludkiem. Bardzo mały osobnik, w szarej marynarce, z teczką. Byłem tak zaskoczony, że w pierwszej chwili nie umiałem się znaleźć. Widząc wreszcie, że przechodzień szybko mija pudełko z papierosami, zmierzając do przeciwległej krawędzi stolika, i nie zwraca na mnie uwagi — zawołałem:

— Halo! Zatrzymał się i spojrzał na mnie bez zdziwienia. Widocznie istnienie ludzi tego formatu

co ja — było dla niego sprawą od dawna oczywistą i udokumentowaną. — Halo! — powtórzyłem niezręcznie. — Więc... hm... wy jesteście?... Wzruszył ramionami. Uświadomiłem sobie swój nietakt: — Tak, no... oczywiście,

naturalnie. — Dorzuciłem szybko: — Zupełnie proste... I, chcąc jakoś wybrnąć, dodałem: — Co słychać? Pytanie przyjął najzwyczajniej, odpowiadając: — Po staremu. — Tak, tak — podchwyciłem chytrze, na wszelki wypadek. — Jasne. Jednak w głębi duszy nie umiałem się pozbyć tego uczucia niezwykłości, podniecenia,

które ogarnęło mnie od pierwszej chwili, kiedy go zobaczyłem. Dzień był zwyczajny, starzałem się miarowo, jestem obywatelem kraju niedużego, ale i nie najmniejszego, zarabiam na utrzymanie, ale bez perspektywy jakiejś większej fortuny. Nie miałem bynajmniej ochoty teraz, kiedy nadarzyła mi się okazja uchwycenia głębszego sensu życia, rezygnować z niej. Zebrawszy się w sobie, zacząłem układnie:

— Po staremu. Ale jednak, wie pan, czasami mi się wydaje, że cała powszedniość jest tylko pretekstem, powierzchnią, pod którą zaszyfrowane są znaczenia inne i szersze, i głębsze. Albo w ogóle jakieś znaczenia. Wprawdzie zbyt bliski kontakt z elementami nie pozwala nam na skonfrontowanie się z całością, ale chyba można to przeczuć.

Spojrzał na mnie obojętnie. — Proszę pana — powiedział — my jesteśmy proste krasnoludki, co my możemy

wiedzieć? — Tak, zgoda — nacierałem. — Ale czy nie trapi pana wrażenie, niepokój, że wszystko

jest w gruncie rzeczy inne, niż sądzimy, pomijając już to, że na pewno otacza nas więcej zjawisk, niż dostrzegamy? Że nasze drobne, zwykłe doświadczenia — „to nie to”? Czy nigdy nie miał pan ochoty przebić się przez ten miękki opar, który zasłania nam właściwe pole widzenia, żeby stwierdzić, co się za nim znajduje? Pan wybaczy, że ja tak nachalnie; tak jednak rzadko zdarza mi się rozmawiać z kimś pańskiego pokroju...

— O, nie szkodzi — odparł z konwencjonalną uprzejmością. — A co do tego, co pan mówił — doprawdy, człowiek jest zbyt zalatany, żeby sobie nabijał głowę takimi sprawami. Trzeba żyć, pan sam wie.

Nie mogłem jednak w to uwierzyć. Za nic w świecie nie wyrzekłbym się teraz tej rozmowy, która — chociażby dzięki samej sytuacji, ustawieniu partnerów — dawała mi tyle możliwości poznania, nawet w pewnym sensie — empirycznego.

— Nieraz, proszę pana — kontynuowałem, chwyciwszy go delikatnie paznokciami za guzik — przychodzi mi do głowy, że jednak należy rozwiązywać tajemnice. Tu zwracam się do sztuki. Czuję, że sztuka jest pograniczem — nie umiem jednak powiedzieć: pograniczem między czym a czym? O, wyobraźmy sobie, że to jedno „coś” — to ja, a to drugie „coś” — to pan. W takim razie, gdzie jest sztuka?

— Nie jestem wykształcony, proszę pana — powiedział, daremnie usiłując uwolnić swój guzik. Byłem od niego około pięćdziesiąt razy większy. — Może pan ma i rację, ale

Sławomir Mrożek – Opowiadania

57

wie pan — tyle jest różnych kierunków. Jedno, co człowiekowi zostaje, to brać życie po prostu.

— Jakże — po prostu?! — krzyknąłem. Oto miałem przed sobą kogoś, kto przez sam fakt swojego istnienia był dla mnie ogromnym krokiem naprzód. Musiałem to wykorzystać.— A co pan sądzi, na przykład — żeby się nie rozdrabniać — o odpowiedzi na pytanie: czym jest życie?

— Proszę pana — perswadował łagodnie. — Powiedziałem już przecież, że my jesteśmy proste krasnoludki, skąd my mamy to wszystko wiedzieć? Ot, życie mija, dzień idzie za dniem, każdy z nich trzeba jakoś przeżyć. Przecież pan jest dorosły.

— Właśnie: życie mija! Nigdy nie uwierzę, że mija tak sobie, przecież muszą być jakieś subtelności, podwójne dna, złote ziarno, prawda?

— Panie, spójrz pan na mnie — powiedział krasnoludek mniej zniecierpliwiony, niż można się było spodziewać. — Czy ja wyglądam jakoś tak, że pan mnie o to pyta? Czy ja jestem ksiądz albo profesor? Dziwności życia, proszę pana, to dobre w książkach, ale nie dla nas, zwykłych krasnoludków, którym z nieba nic nie spadnie.

— Więc nie powie pan, nie chce pan powiedzieć! — opadła ze mnie fala uniesienia, łatwo zrozumiałego w tych okolicznościach. Wiedziałem, że coś tracę. Puściłem guzik. Byłem rozczarowany i przygnębiony.

— Pan myśli, że ja przez złośliwość? — zmartwił się poczciwiec. — Ale słowo panu daję, nawet jeżeli czasem się coś pomyśli w tym rodzaju, co pan, to i tak trudno do czegoś dojść, ponieważ ograniczeni jesteśmy, proszę pana, przez konkretną rzeczywistość o twardo zarysowanych konturach. Oto co się liczy. Niech pan sobie nie nabija głowy jakimiś nadzwyczajnościami.

— Słowo? — upewniłem się, nieco pocieszony. — Słowo honoru. Ale teraz przepraszam, muszę iść: życie. Do zobaczenia. — Do zobaczenia. Zakończył swoją wędrówkę przez stolik i znikł w zakamarkach kanapy.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

58

W PODRÓŻY

Zaraz za N. wjechaliśmy między płaskie, podmokłe łąki, wśród których nieliczne rżyska świeciły jak głowy rekrutów. Kolaska pędziła raźno, mimo wybojów i błota. Daleko, na wysokości uszu końskich, ciągnęło się pasmo boru. Dokoła było pusto, jak zwykle o tej porze roku. Dopiero, gdyśmy już jechali czas jakiś, zobaczyłem przed nami sylwetkę człowieka, którą coraz lepiej mogłem rozpoznać — w miarę jakeśmy się do niego zbliżali. Był to mężczyzna o pospolitej twarzy, w mundurze funkcjonariusza poczt. Stał nieruchomo przy drodze, a kiedyśmy go mijali, obrzucił nas obojętnym spojrzeniem. Ledwo straciłem go z oczu, gdy przed nami ukazał się następny, w podobnym uniformie, również stojący bez poruszenia. Przyjrzałem mu się uważnie, ale wkrótce już wyłonił się trzeci, a za nim czwarty. Wszyscy stali zwróceni twarzami do szosy, oczy mieli apatyczne, mundury wyszarzałe. Zaintrygowany uniosłem się nad siedzeniem, żeby ponad plecami woźnicy lepiej dojrzeć drogę. Rzeczywiście — już z daleka zobaczyłem następną wyprostowaną figurę. Po dalszych dwóch ogarnęła mnie niezwalczona ciekawość. Stali w odległościach dość znacznych od siebie, ale na tyle blisko, że mogli się nawzajem widzieć, w jednakowych na ogół postawach, nie zwracając na kolaskę uwagi większej, niż zwracają na podróżnych przydrożne słupy. Wytężyłem wzrok, ale wciąż i wciąż, po każdym, którego minęliśmy — pojawiał się nowy. Już miałem otworzyć usta, żeby zapytać stangreta, co to ma znaczyć, gdy ten, wskazując biczyskiem na kolejnego, powiedział, nie odwracając głowy:

— Na służbie. I znowu przed nami ukazała się nieruchoma postać wpatrzona obojętnie przed siebie. — Jak to? — zapytałem. — Ano zwyczajnie. Stoją na służbie. Wio, gniady, wio! Furman nie zdradzał ochoty do dalszych wyjaśnień, a może uważał je za zbyteczne.

Pokrzykiwał na konie, od czasu do czasu poruszając odruchowo batem. Przydrożne jeżyny, kapliczki i samotne wierzby wychodziły nam na spotkanie i odchodziły wstecz, a między nimi co jakiś czas odnajdywałem znajomą mi już sylwetkę.

— Na jakiej służbie? — dopytywałem się. — Na jakiejże by? Na państwowej. Telegraficzna linia. — Jakże to?! — krzyknąłem, — Przecież do telegrafu potrzebne są druty, słupy! Woźnica spojrzał na mnie, a potem wzruszył ramionami. — Widać, że pan z daleka — powiedział. — Toć przecie każdy wie, że do zwykłego

telegrafu drut jest potrzebny i słupy. Ale to jest telegraf bez drutu. W planie miał być taki z drutem, ale słupy ukradli, a drutu nie ma.

— Jak to — nie ma? — Zwyczajnie. Nie ma. Wio, siwy, wio! Milczałem zaskoczony. Nie miałem jednak zamiaru kończyć rozmowy. — No jakże tak, bez drutu? — A jakże by? Jeden do drugiego woła, co potrzeba, tamten znów do trzeciego, trzeci

do czwartego i tak sobie powtarzają, aż telegram dojdzie na miejsce. Teraz nie nadają, ale jakby coś było, to by pan sam usłyszał.

— I taki telegraf działa? — Co by nie miał działać? Działa. Tylko że często przekręcają depesze. Najgorzej, jak

sobie który podpije. Wtedy dla fantazji różne słowa od siebie dodaje i tak już idzie. A tak, co do reszty — to nawet to lepszy niż zwyczajny telegraf z drutami i słupami. Wiadomo, żywi ludzie zawsze inteligentniejsi. I burza nie uszkodzi, i oszczędność jest na drzewie, a przecie lasy u nas w Polsce okrutnie przetrzebione. Tylko zimą wilki trochę przerywają. Wio!

— No, a ci ludzie — zadowoleni? — dziwiłem się.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

59

— A czemuż by nie? Robota nieciężka, tyle że obce wyrazy trzeba znać. A teraz nawet nasz poczmistrz pojechał do Warszawy względem usprawnienia. Tulejki nowoczesne mają im dać, żeby sobie płuc nie zdzierali. Hetta!

— A jak który jest głuchy? — Głuchych się nie przyjmuje ani sepleniących. Raz jeden jąkający dostał się przez

kumoterstwo, ale go zdjęli, bo linię blokował. Powiadają, że na dwudziestym kilometrze stoi jeden po szkole teatralnej — ten najwyraźniej woła.

Zamilkłem znowu, pomieszany tymi argumentami. Na ludzi przy drodze już nie zwracałem uwagi. Kolaska podskakiwała na rozdołach

tocząc się ku lasowi, który był coraz bliżej. — No dobrze — zapytałem ostrożnie — a nie chcielibyście nowego telegrafu, na

słupach i z drutami? — Broń nas Boże! — poruszył się furman gwałtownie. — Przez to teraz w naszym

powiecie o posadę łatwo, w telegrafie znaczy się. I jeszcze na boku może sobie taki stołpszczyk dorobić, bo jak komu specjalnie zależy, żeby mu depeszy nie przekręcili, to bierze bryczkę, jedzie na dziesiąty, piętnasty kilometr i każdemu coś po drodze do ręki daje. No, telegraf bez drutu — to zawsze co innego niż z drutem. Postępowsze. Wio!

Przez szemranie kół doleciał nas jakby słaby okrzyk, ni to powiew, ni to dalekie zawodzenie. Brzmiało to mniej więcej jak:

— Oooeeeuuuaaaoooaaa... Furman obrócił się na koźle i nadstawił ucha. — Nadają — powiedział. — Staniemy, to będzie lepiej słychać. Prrr! Gdy ustał monotonny terkot — wielka cisza zawisła nad polem. W tej ciszy coraz

wyraźniej niosło się ku nam wołanie, podobne do zewu ptactwa na moczarach. Stojący najbliżej nas słupkarz zwinął dłoń i przyłożył ją do ucha.

— Zaraz dojdzie do nas — szepnął woźnica. I rzeczywiście. Ledwo przebrzmiało ostatnie z kolei „aaa”, kiedy zza kępy, którą

właśnie minęliśmy, rozległo się przeciągłe: — Ooojcieeec uuumaaarł pooogrzeeeb śrooodaaa! — Wieczne odpoczywanie — westchnął furman i zaciął konie. Wjeżdżaliśmy już w las.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

60

SZTUKA

— Sztuka wychowuje. Dlatego pisarze muszą znać życie. Najlepszy dowód: Proust. Ale też Proust nie znał życia. Izolował się. Zamknął się w pokoju, którego ściany były wyłożone korkiem. Skrajny przykład. Nie można pisać w pokoju o ścianach wyłożonych korkiem. Nic nie słychać. Co wy teraz piszecie?

— Opowiadanie na konkurs. Mam już pomysł. Głucha wieś przeobrażająca się z trudnością. Mały Janek pasie krowy w służbie u bogatego gospodarza. Nagle nad jego głową rozlega się warkot. To stalowy ptak, samolot. Janek patrzy w górę i marzy: żeby tak kiedyś samemu polecieć. Wtem — o, dziwo! samolot obniża lot i już po chwili ląduje na łące. Z kabiny wyskakuje człowiek w skórzanym kombinezonie i okularach lotniczych. Janek puszcza się pędem. Przybysz uśmiecha się do zadyszanego chłopca i pyta, gdzie tu jest kuźnia. Miał mały defekt, który trzeba naprawić. Janek sprowadza pomoc. Po naprawieniu maszyny człowiek w okularach dziękuje Jankowi, a widząc, że oczy chłopca błyszczą ciekawością i zainteresowaniem, pyta: „Chciałbyś i ty tak polecieć, co?” Chłopiec kiwa głową, wzruszenie odjęło mu mowę. Rozlega się warkot motoru i już po chwili stalowy ptak szybuje nad łąką. Z kabiny wychyla się twarz pilota, który uśmiecha się i kiwa Jankowi na pożegnanie.

Minął jakiś czas. Janek po dawnemu pasł krowy. Nie mógł jednak zapomnieć o tej przygodzie. Wreszcie pewnego razu listonosz, zbliżając się do chaty, gdzie mieszkał Janek wraz z matusią-wdową, już z daleka machał białą kopertą i uśmiechał się. Było to wezwanie do szkoły lotniczej. Człowiek w okularach nie zapomniał o nim. Janek nie posiadał się z radości.

Pojechał więc do miasta i ukończył szkołę. Potem dosiadł maszyny. Już po chwili jego stalowy ptak oderwał się od ziemi i poszybował w przestworza. Jego matka wyszła na próg chaty i przesłoniła oczy dłonią. Janek zatoczył koło nad wsią rodzinną i pokiwał jej. Jego marzenie spełniło się.

— Tak. Jeżeli pisarz zna życie, to nieraz nawet zdarza się, że jego dzieło jest postępowe, choć świadomość samego pisarza może nie nadążać. Typowy przykład — Balzak. Miał on pewne skłonności do apoteozowania arystokracji i monarchii, jednak jego realistyczne dzieło mówi co innego. Zdaje się, że czytałem wasze opowiadanie w ostatnim numerze?

— Tak. „Przygoda Frania”. Napisałem na zamówienie wydawnictwa. Chodzi o pewne typowe zagadnienia psychologiczne z życia młodzieży. Grupa chłopców wybiera się na wycieczkę. Wszyscy śpiewają maszerując. Jeden tylko Franio wymyka się ukradkiem. Odrzuca towarzystwo kolegów, chce sam przejść przez las. Wkrótce błądzi, a potem wpada do dołka. Próbuje z niego wyjść, ale nie udaje mu się to. Wreszcie zaczyna wołać o pomoc. Słyszą to koledzy, znajdują go, i wśród żartów i docinków pomagają mu wyjść z dołka. Odtąd Franio nie oddala się od kolegów.

— Tak. Sztuka ma zaszczytne zadanie: wychowywać człowieka. Dlatego rola pisarza w naszym społeczeństwie jest odpowiedzialna. Pisarze są inżynierami dusz ludzkich, a krytycy są inżynierami dusz pisarzy. Pożyczcie mi pięćset złotych.

— Nie mam. Mogę trzysta. — Niech będzie trzysta.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

61

ZAKOCHANY GAJOWY

W pewnym majątku na wschodzie żył gajowy z niezwykle dużymi wąsami. Wąsy te były jego dumą. Pięknie z nimi wyglądał.

Gajowy kochał się w panience ze dworu. Aby znaleźć pozór widywania się z panienką, zabijał rokrocznie wielkie ilości zajęcy i zanosił te ubite zające do dworu. — Na comber — powiadał do kucharki. Zresztą nie zawsze udawało mu się przy tym widywać panienkę, bo często przebywała ona w bibliotece lub łasowała w kredensie.

Bywało — gdy dziedzice i rezydenci schodzili się do stołu, odnosili się niechętnie do potraw z zająca. Nieraz pani matka mawiała z naciskiem, wpatrując się przy tym w twarz panienki: — Znowu t e n zając.

Panienka kraśniała i opuszczała głowę. Gajowy był nieśmiały. Zresztą różnica pozycji społecznych nie pozwalała zbliżyć się

do niej. Aż raz wydawało mu się, że marzenia jego się spełnią. Gajowy akurat przyszedł do dworu, niosąc zająca. Ale nie szedł drogą od ganku, jeno

bokiem, od strony parku. Ujrzał, że w małej altance siedzi panienka. Sama. Ręce położyła na otwartej książce i o czymś duma. Włosy jej opadły na czółko, usteczka rozchyliły się i pierś unosi się w szybkim oddechu.

Tak był oczarowany tym widokiem, że już miał położyć zająca byle gdzie, choćby i w mrowisko go cisnąć, a samemu płot przesadzić, przypaść dziewczęciu do stópek i miłowanie swe jej wyznać.

I w tej chwili z oficyny wyszła pani dziedziczka, a za nią służebna, niosąc kosz z wypraną bielizną. Pani dziedziczka wszystkiego lubiła doglądnąć sama. — Bez dozoru pies dziczeje, a beze ranie dom marnieje — mawiała, gdy zwracano jej uwagę, że nazbyt się przemęcza.

Rozglądnęła się i w tejże samej chwili spostrzegła, że sznurki, na których zwykle wieszano bieliznę, zostały w lamusie.

— Postójcież chwilę — zawołała do gajowego, po czym jeden koniec jego ogromnie długich wąsów przywiązała do jednego drzewa, a drugi do drugiego.

— Musi dzisiaj wyschnąć — usprawiedliwiała się. — Idzie chmura, może zaraz lunąć. Mój mąż doliczy wam to do pensji.

Następnie kazała służebnej wieszać bieliznę na wyprężonych wąsach gajowego. Służebna wykonała polecenie, po czym zabrała pusty kosz i odeszła.

Gajowy pozostał sam, między dwoma drzewami, do których przywiązane były jego wąsy. Maciejówkę miał nasuniętą na oczy, w ręku trzymał zająca.

Jakże tu teraz pójść ku umiłowanej? A ona wciąż siedziała, wpatrując się w dal, nieruchomo, jakby między niebem a ziemią

dostrzegła coś nieokreślonego, nieznajomego ludziom, a wiadomego jedynie dziewczęcemu sercu.

Targnąłby gajowy wąsem raz i drugi, ej, targnąłby! Ale cóż, nawet odetchnąć się bał, żeby go panienka teraz nie zobaczyła. I nawet nie o to mu szło, że zapędzono go do nieprzystojnej dla mężczyzny roboty. To by zniósł w zamian za jedno jej spojrzenie. Ale ta bielizna... to była bielizna panienki. Tak bardzo się wstydził, tak bardzo bał się, że panienka spojrzy na niego, że pragnąc zachować się jak najciszej — stał na palcach. Rumieniec na jego twarzy zaogniał się jeszcze i jeszcze, aż zaczęły cichutko syczeć, parując, łzy, które opadały z wolna na jego płonące policzki.

A panienka wolno zamknęła książkę. Wstała. Płynąc nad trawnikami, udała się ku sadzawce i tam karmiła łabędzie. Oczy jej ciągle były te same, zamyślone, odległe... Czy widziała, co się stało z biednym gajowym? Nie wiadomo. Któż odgadnie tajemnicę kobiecego serca?

Sławomir Mrożek – Opowiadania

62

Zaś gajowego spotkano onegdaj na jarmarku sprzedającego ubite zające. Nosił już krótko przystrzyżone, angielskie wąsiki. Z takimi krótkimi wąsikami było mu bardzo nie do twarzy. Dziewczęta śmiały się z niego.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

63

WIOSNA W POLSCE

Kwiecień tego roku był bardzo ciepły i gdzieś na początku miesiąca, przed południem, tłum poruszający się Krakowskim Przedmieściem i Alejami stał się świadkiem niezwykłego widowiska. Ponad dachami, w zwykłym popielatym trenczu, z teczką pod pachą, w kapeluszu, zupełnie bez pomocy żadnych narzędzi, jedynie lekko poruszając ramionami — unosił się, jak ptak, jakiś mężczyzna. Zatoczył krąg nad Klubem Międzynarodowej Prasy i Książki, raz nawet zniżył lot, jakby coś dojrzał na jezdni, aż stojący na trotuarach, zdumieni mieszkańcy stolicy cofnęli się odruchowo — już można było zupełnie wyraźnie zobaczyć błysk jego pierścionka i stan zelówek jego butów — ale poderwał się znowu, wydając ostre, przenikliwe kwilenie, wzbił się na poprzednią wysokość i raz jeszcze zatoczywszy majestatyczny łuk nad śródmieściem — odleciał na południe.

Jest rzeczą zrozumiałą, że wypadek ten wywołał liczne komentarze. Mimo że wstrzymano wiadomość o nim w prasie — ponieważ nie wiadomo było, z jakich pozycji latał ów mężczyzna — to jednak wkrótce cały kraj wiedział o wszystkim. W każdym razie zdarzenie na długo zostałoby w pamięci, gdyby nie zatarł go następny wypadek, który miał miejsce kilka dni później. Mianowicie, prawie w tym samym miejscu pojawili się znowu, szybko przecinając chmury w kierunku południowym, dwaj mężczyźni z teczkami.

Wiosna szła, przynosząc dni coraz cieplejsze. A nad Warszawą, potem zaś i nad miastami wojewódzkimi, a nawet powiatowymi coraz częściej ukazywały się podniebne sylwetki w płaszczach, z teczkami, po dwie, po trzy, najczęściej jednak pojedynczo, szybujące w napowietrznych piruetach, aby wreszcie zniknąć na południu.

Społeczeństwo domagało się prawdy, zresztą dłużej ukrywać jej nie było sensu. Ogłoszono komunikat stwierdzający, że w związku z podwyższeniem się temperatury, wiosennym ociepleniem i otwieraniem okien przy urzędnikach państwowych w różnych biurach i instytucjach — wielu, wielu z nich, ulegając swej orlej naturze, opuszcza miejsca pracy i wylatuje przez okna. Komunikat kończył się apelem do wszystkich urzędników i funkcjonariuszy, aby, pamiętając o szczytnych zadaniach planu pięcioletniego, przezwyciężali w sobie zew krwi i pozostawali na miejscach. W następnych dniach odbyły się masówki, na których pracownicy zobowiązali się walczyć ze sobą i nie wylatywać. I oto zaczął się tragiczny konflikt. Mimo ich najlepszej woli pozostania — liczba wzbijających się nad stolicą i innymi miastami urzędników nie zmniejszała się. Bujali w białych kumulusach, przewracali koziołki w słonecznym błękicie, tarzali się w zachodach słońca, upajając się potęgą swojego lotu gnali przed czołem wiosennej burzy. Nurkowali, to znów wzbijali się na wysokości niedostępne ludzkiemu oku. Raz po raz spadały z nieba na głowy przechodniów kamasze albo okulary, zgubione w szaleńczym locie. Praca w pustoszejących urzędach kulała.

Z Tatr nadeszły alarmujące wieści. Posterunki służby górskiej donosiły o masowym pojawieniu się na graniach i szczytach urzędników przelatujących z turni na turnię, przynoszących szkody w zwierzostanie. Mnożyły się skargi. W Nowotarskiem, w jednym tylko tygodniu, zniknęło bez śladu dwadzieścia osiem jagniąt, w Muszynie jakiś orzeł, w którym rozpoznano wicedyrektora jednego z departamentów, dokonał niesłychanie zuchwałego napadu, porywając prosię. Spadali z powietrza jak błyskawice.

Tymczasem zbliżał się maj i wszędzie w urzędach otwierano okna. Powagę sytuacji potęgował fakt, że najwięcej wypadków zorlenia notowano wśród władz naczelnych. Im wyższa instancja, tym większy procent tych królewskich ptaków. Cierpiał na tym prestiż, gdyż raz po raz obywatele widzieli jakiegoś dygnitarza, dotąd znanego im tylko z trybuny czy fotografii, machającego nogami w powietrzu, toczącego się jak balonik.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

64

Przyszło więc zarządzenie o zamykaniu okien w biurach i instytucjach, bez względu na temperaturę. Odtąd okna zamykano, ale niewiele to pomogło, bo prawdziwy orzeł potrafi wylecieć nawet przez lufcik.

Próbowano rozmaitych środków. Niektórym przywiązywano do butów ołowiane kule; daremnie — odlatywali w skarpetkach. Podejrzanych przymocowywano do biurek sznurkami, ale rozdziobywali sznurki. Coraz to jakiś urzędnik wzdychał, jeszcze się opierał, poczucie obowiązku walczyło w nim z głosem natury, w końcu stawał na parapecie, kaszlał z zakłopotaniem i wzlatywał, nierzadko dojadając jeszcze w locie drugie śniadanie i dopijając herbatę.

W tych warunkach załatwianie spraw urzędowych bardzo się komplikowało. Urzędnik, który odlatywał, przeważnie zabierał ze sobą w teczce wszystkie akta spraw mu podlegających. Sam załatwiłem pewną sprawę u referenta G. tylko dzięki znajomym gajowym, którzy mi donieśli, że referenta G. widziano w okolicach Morskiego Oka, walczącego z kozicą. Petenci zorganizowali całe ekspedycje do miejsc, w których spodziewali się znaleźć gniazda czy tereny łowieckie odnośnych urzędników. Alpinistyka rozwinęła się pomyślnie, niemniej życie administracyjne kraju uległo zakłóceniu.

Służba leśna otrzymała polecenie łapania zbiegłych. Ale kto ich tam złapie — lotnych, śmigłych, chybkich i śmiałych! Nadspodziewanie dobre wyniki dała jedynie metoda zastawiania sieci koło kas — przed pierwszym. Całymi stadami zlatywali się wtedy nad wydziały finansowe, krążyli, wydając przenikliwe okrzyki pełne podniecenia, parci silniejszym od nich instynktem. Ale zaraz po pierwszym znikali, a ci, których udało się złapać, albo marnieli, albo uciekali powtórnie.

Tak minęła wiosna, tak przeszło lato, gorące, buchające wolnością, pełne wzlotów. I niepostrzeżenie, jak choroba, zjawiła się jesień, przygasiła słońce. W górach coraz trudniej było o pożywienie. Ostatnia szkolna wycieczka na Świnicę znalazła w załomach skał jakiegoś referenta, pierwszego, który nie poderwał się na widok zbliżających się ludzi, ale patrzył na nich osowiałym wzrokiem. Brodę ukrył w postawionym kołnierzu cienkiego, postrzępionego płaszcza, w którym widocznie wyleciał na wiosnę. Dopiero gdy zbliżali się tuż-tuż, przebiegł niezgrabnie kilka kroków, wydał chrapliwy okrzyk, uniósł się i odleciał ciężko w kierunku Pięciu Stawów. Zatarła go mgła.

Dzisiaj pada pierwszy śnieg. Mokre płatki cicho opadają na gontowe dachy Podhala, na strzechy Mazurów. Zaś pod dachami snuje się pieśń gminna, pełna podziwu — o urzędnikach rozmaitych, o tych wodzach naszych — orłach prawdziwych.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

65

WETERAN PIĄTEGO PUŁKU

Na tym samym piętrze mieszkał dziarski staruszek. Mijając jego drzwi słyszałem, jak podśpiewywał: „Gdy pobudka nas wezwie na wały”, „Los grenadiera” i „Czołem, dziewczęta, my do was, my do was”. Spotykałem go w sklepiku, gdzie obaj kupowaliśmy chleb, nabiał i kiszone ogórki. Miał chyba ponad siedemdziesiątkę, ale trzymał się prosto. Później, jesienią, poznałem go bliżej. Wychodziłem wtedy z domu. Przekręcałem klucz, kiedy on otworzył swoje drzwi i poprosił mnie do siebie na chwilę rozmowy. Znalazłem się w pokoju pustym i zimnym, gdzie był tylko stół, żelazne łóżko, krzesło i ogromna rzeźbiona szafa z ciemnego dębu. Wiatr w zamyśleniu bębnił palcami o czarne okna.

Przez chwilę staliśmy milcząc naprzeciw siebie. Potem on rzekł wolno i dobitnie, patrząc mi w oczy:

— To ja byłem chorążym piątego pułku. — Aha — rzekłem. — Tak. Piątego pułku — powtórzył z naciskiem. Staliśmy tak jeszcze przez czas jakiś, aż widząc, że jego słowa nie wywarły na mnie

oczekiwanego wrażenia, opuścił głowę. Nie wiedziałem nic o piątym pułku. — Dzisiaj jest święto pułkowe. To był najsławniejszy pułk w kraju. Pan jest za młody,

żeby to pamiętać. Rozłożyłem ręce gestem bezradności. — Walczył? — spytałem pojednawczo. — Maszerował! Ach, jak myśmy umieli maszerować! Jakie myśmy robili defilady!

Dziś nie ma już nikogo z piątaków. Sprawdzałem. Jestem ostatni. — Więc... — Dziś święto mojego pułku. W każde święto pułkowe odbywała się wielka defilada, o

której długo potem pisały gazety. To był pułk przyboczny wodza. Służyłem w nim zawodowo. Nikt nie umiał tak krzyczeć jak ja: „Niech żyje! Hura! hura! hura!”

Wyprężył się na baczność i, przyłożywszy dłonie do szwów zbyt obszernych spodni, zapatrzył się w okno wzrokiem, jaki miewają zakurzone, wypchane jastrzębie.

— Przepraszam, niech żyje — kto? — zapytałem. — Hura! hura! hura! Nowa fala deszczu zastukała o szyby jak echo oklasków. Podszedł do szafy. Jej drzwi, pokryte płaskorzeźbą przedstawiającą kiście winnego

grona, otwarły się z ciężkim skrzypieniem. Zajrzałem mu przez ramię. Jedyną zawartością szafy było drzewce z owiniętą wokół płachtą. Stary stuknął obcasami, ujął drzewce i wydobył je. Był to sztandar. W mdłej poświacie żarówki, zawieszonej wysoko u sufitu pełnego zacieków, rozwinęła się zbutwiała materia. Złoty lew trzymał w pysku cyfrę „5”. Stara, ściemniała purpura zagrała na tle sinonagich, plamistych ścian pokoju.

— Chodźmy — powiedział. — Pójść? A dokąd? — zdziwiłem się. Oparł sztandar o szafę i złożył ręce jak do modlitwy. — Zaklinam, niech pan nie odmawia. To niedaleko... Bardzo proszę... Nie odmówiłem. Sztandar owinął gazetami i zabrał ze sobą. Ostatni tramwaj dowiózł nas do placu Centralnego. Deszcz to przechodził drobnymi

falami, to znikał na całe kwadranse. Przy placu Centralnym wysiedliśmy. Przed nami rozpościerała się ogromna płaszczyzna czarnego asfaltu, po której ślizgały się błyski licznych lamp, kołysanych wiatrem. Tutaj odbywały się dawniej wszystkie pochody i manifestacje. Stary wciąż wyjaśniał:

— ...Pułk specjalny, galowy, na święta państwowe... i największa orkiestra dęta w kraju. Co to była za orkiestra!...

Wstrzymywani, to znów popychani zmiennym wiatrem dotarliśmy na środek placu. Trybuny tu już nie było.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

66

— Proszę stanąć na tym — wskazał mi jakiś kształt opodal. Był to blaszany pojemnik na śmieci. Wlazłem na to, dopinając płaszcz, bo wiatr przenikał zewsząd. Poniżej czerniała sylwetka chorążego z drzewcem sztandaru jeszcze zwiniętego, sterczącym jak kopia.

— Więc zaczynamy! — zawołał. W jego głosie drżało szczęście. — Dzięki panu będę mógł jeszcze raz przedefilować, jeszcze raz stanąć w szeregach. To chyba będzie ostatnia moja defilada.

— Ależ... niech pan tak nie mówi — zaprzeczyłem grzecznie. Wiało okropnie. Wyprostował się i krzyknął ostro sam do siebie: — Zbiórka! Oddalił się. Zostałem sam. Pode mną leżał bezludny plac Centralny. W samotności zaczęły mnie

nachodzić myśli o tym, jak niemądre jest moje położenie. Minuty przeciągały się. Trudno było utrzymać równowagę, stojąc na wysokim, blaszanym kuble.

Nagle od lewej strony wiatr przyniósł wołanie ledwo dosłyszalne — jak szept: — Lewa, lewa, trzy, cztery, lewa!...

W migotliwym świetle lamp ukazał się chorąży piątego pułku. A nad nim łopotał rozwinięty sztandar, targając na wszystkie strony drzewcem niepewnie trzymanym wątłymi rękami.

Zbliżał się. Paradny krok. Stopy, niezdarnie i śmiesznie podnoszone wysoko, opadały miarowo pukając o asfalt, wywołując odgłos nie silniejszy od uderzenia dziecinnej piąstki.

— Niech żyje wódz! Hura! hura! hura! Wiatr tłumił starcze wołanie i roznosił je po ogromnym, pustym placu. — Wódz! Wódz! Wódz! Gdy znalazł się o kilka kroków ode mnie, podniósł głowę i krzyknął falsetem: — Na prawoooooooo!... Potem przepłynął przede mną trzy razy, pochylając sztandar ze złotym lwem

dzierżącym w pysku cyfrę „5”. Jedną ręką przytrzymując połę płaszcza, drugą powoli podniosłem do nauszników i

zasalutowałem.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

67

SCEPTYK

Więc mówicie, że na innych planetach także są ludzie? Może i są; gdzieś muszą być w końcu. Ale ja w to nie wierzę. Czytałem książkę o astronomii. Patrzcie, deszcz dzisiaj pada i pada... A więc o tych mgławicach, kulach ognistych. Gdzieżby człowiek wytrzymał w takich warunkach? Nie, to niemożliwe.

Kanały na Marsie? Zgoda. Nikt inny, tylko myślące istoty mogły je zbudować. A myślące istoty, to przecież, jak wiadomo, ani psy, ani koty, tylko ludzie. Tak, ale kto ich tam widział? I czy to w ogóle prawda?

Należałoby podstawić beczkę pod rynnę. Szkoda deszczówki. Inna rzecz: uczeni mają argumenty silniejsze. Cały wszechświat składa się z tej samej

materii. Oni potrafią zrobić z człowieka motocykl albo kredkę do ust. To już jest sprawa poważniejsza. A jeżeli motocykle i kredki mogą być na ziemi, tym samym mogą być i w niebie. Ale z tego jeszcze nie wynika, że na innych planetach także żyją ludzie.

Ciekawym, czy się dzisiaj przetrze. A taki ładny zachód słońca mieliśmy wczoraj... Latające talerze? Tak, słyszałem. Ale dowodów nie ma, absolutnie nie ma. Zdaje się, że się przejaśnia. Co? Naprawdę?! Nie, o tym jeszcze nie wiedziałem! Więc to są fakty?! No no... Więc jednak na innych planetach także żyją istoty rozumne... No, teeek... Ale p o c o żyją?

Sławomir Mrożek – Opowiadania

68

SŁOŃ

Kierownik ogrodu zoologicznego okazał się karierowiczem. Zwierzęta traktował tylko jako szczebel do wybicia się. Nie dbał także o należytą rolę swojej placówki w wychowaniu młodzieży. Żyrafa w jego ogrodzie miała krótką szyję, borsuk nie posiadał nawet swojej nory, świstaki, zobojętniałe na wszystko, świstały nadmiernie rzadko i jakby niechętnie. Niedociągnięcia te nie powinny mieć miejsca, tym bardziej że ogród bywał często odwiedzany przez wycieczki szkolne.

Był to ogród prowincjonalny, brakowało w nim kilku podstawowych zwierząt, między innymi słonia. Usiłowano go na razie zastąpić, hodując trzy tysiące królików. Jednak w miarę jak rozwijał się nasz kraj — planowo uzupełniano braki. Wreszcie przyszła kolej i na słonia. Z okazji 22 Lipca ogród otrzymał zawiadomienie, że przydział słonia został ostatecznie załatwiony. Pracownicy ogrodu, szczerze oddani sprawie, ucieszyli się. Tym większe było ich zdziwienie, kiedy dowiedzieli się, że dyrektor napisał do Warszawy memoriał, w którym zrzekał się przydziału i przedstawił plan uzyskania słonia sposobem gospodarczym.

„Ja i cała załoga — pisał — zdajemy sobie sprawę, że słoń jest wielkim ciężarem na barkach polskiego górnika i hutnika. Pragnąc obniżyć koszty własne, proponuję zastąpić słonia wymienionego w odnośnym piśmie — słoniem własnym. Możemy wykonać słonia z gumy, w odpowiedniej wielkości, napełnić go powietrzem i wstawić za ogrodzenie. Starannie pomalowany, nie będzie się odróżniał od prawdziwego, nawet przy bliższych oględzinach. Pamiętajmy, ze słoń jest zwierzęciem ociężałym, nie wykonuje więc żadnych skoków, biegów i nie tarza się. Na ogrodzeniu umieścimy tabliczkę wyjaśniającą, że jest to słoń szczególnie ociężały. Pieniądze zaoszczędzone w ten sposób możemy obrócić na budowę nowego odrzutowca albo konserwację zabytków kościelnych. Proszę zwrócić uwagę, że zarówno inicjatywa jak i opracowanie projektu jest moim skromnym wkładem we wspólną pracę i walkę. Pozostaję uniżenie” — i podpis.

Widocznie memoriał trafił do rąk bezdusznego urzędnika, który biurokratycznie traktował swoje obowiązki i nie wniknął w istotę sprawy, ale kierując się tylko wytycznymi w zakresie obniżki kosztów własnych — zaakceptował ten plan. Otrzymawszy odpowiedź zezwalającą, dyrektor ogrodu zoologicznego polecił wykonać ogromną powłokę z gumy, którą następnie wypełnić miano powietrzem.

Mieli dokonać tego dwaj woźni przez nadmuchiwanie powłoki z dwóch przeciwnych końców. Aby rzecz utrzymać w dyskrecji, cała praca musiała być ukończona w ciągu nocy. Mieszkańcy miasta dowiedzieli się już, że ma przybyć prawdziwy słoń i chcieli go zobaczyć. Poza tym dyrektor naglił, ponieważ spodziewał się premii, o ile jego pomysł zostanie uwieńczony powodzeniem.

Zamknęli się w szopie, w której urządzony był podręczny warsztat i zaczęli nadmuchiwanie. Jednak po dwóch godzinach wysiłku stwierdzili, że szara powłoka tylko nieznacznie uniosła się nad podłogą, tworząc bulwiasty, spłaszczony kształt, w niczym jeszcze nie przypominający słonia. Noc postępowała, głosy ludzkie uciszyły się, jedynie z ogrodu dolatywało wołanie szakala. Zmęczeni, przerwali na chwilę pilnując, żeby powietrze już nadmuchane nie uciekło. Byli to starsi ludzie, nie przyzwyczajeni do takiej roboty.

— Jak tak dalej pójdzie, skończymy dopiero rano — rzekł jeden z nich. — Co ja powiem żonie, kiedy wrócę do domu? Nie uwierzy mi przecież, jeżeli jej powiem, że przez całą noc nadmuchiwałem słonia.

— Rzeczywiście — zgodził się drugi. — Słonie nadmuchuje się rzadko. Wszystko przez to, że nasz dyrektor jest lewak.

Po dalszej półgodzinie poczuli się zmęczeni. Kadłub słonia powiększył się, ale daleko było mu jeszcze do pełnych kształtów.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

69

— Coraz ciężej idzie — stwierdził pierwszy. — W samej rzeczy — przytaknął drugi. — Jak po grudzie. Odpocznijmy trochę. Kiedy odpoczywali, jeden z nich zauważył kurek gazowy, wystający ze ściany.

Pomyślał, czy nie dałoby się wypełnić słonia do reszty gazem — zamiast powietrzem. Powiedział o tym koledze.

Postanowili zrobić próbę. Załączyli kurek do słonia i ku ich uradowaniu już po krótkiej chwili na środku szopy stanęło zwierzę w całej wysokości. Było jak żywe. Zwalisty tułów, słupiaste nogi, wielkie uszy i nieodłączna trąba. Dyrektor, nie zmuszany już do liczenia się z żadnymi względami, a powodowany ambicją posiadania w swoim ogrodzie okazałego słonia — postarał się, żeby model był bardzo duży.

— Pierwszorzędny — oświadczył ten, który wpadł na pomysł z gazem. — Możemy iść do domu.

Rankiem przeniesiono słonia do umyślnie urządzonego dlań wybiegu, w centralnym punkcie, koło klatki z małpami. Ustawiony na tle naturalnej skały wyglądał groźnie. Przed nim umieszczono tablicę: „Szczególnie ociężały — w ogóle nie biega”.

Jednymi z pierwszych gości tego dnia byli uczniowie miejscowej szkoły, przyprowadzeni przez nauczyciela. Nauczyciel zamierzał przeprowadzić lekcję o słoniu w sposób poglądowy. Zatrzymał całą grupę przed słoniem i zaczął wykład:

— ...Słoń jest roślinożerny. Za pomocą trąby wyrywa młode drzewka i objada je z liści. Uczniowie skupieni przed słoniem oglądali go pełni podziwu. Czekali, żeby słoń

wyrwał jakieś drzewko, ale on tkwił za ogrodzeniem bez ruchu. — ...Słoń pochodzi w prostej linii od zaginionych już dzisiaj mamutów. Nic więc

dziwnego, że jest największym z żyjących zwierząt lądowych. Pilniejsi uczniowie notowali. — ...Tylko wieloryb jest cięższy od słonia, ale ten żyje w morzu. Możemy więc śmiało

powiedzieć, że królem puszczy jest słoń. Przez ogród powiał lekki wiatr. — ...Waga dorosłego słonia waha się od czterech do sześciu tysięcy kilogramów. Wtem słoń drgnął i uniósł się w powietrze. Przez chwilę kołysał się tuż nad ziemią, ale

podtrzymany wiatrem ruszył do góry i ukazał całą swą potężną postać na tle błękitu. Jeszcze chwila i mknąc coraz wyżej zwrócił się ku patrzącym z dołu czterema krążkami rozstawionych stóp, pękatym brzuchem i koniuszkiem trąby. Potem, niesiony przez wiatr poziomo, pożeglował ponad ogrodzenie i zniknął wysoko za wierzchołkami drzew. Osłupiałe małpy patrzyły w niebo.

Słonia znaleziono w pobliskim ogrodzie botanicznym, gdzie spadając nadział się na kaktus i pękł.

A uczniowie, którzy wtedy byli w ogrodzie zoologicznym, opuścili się w nauce i stali się chuliganami. Podobno piją wódkę i tłuką szyby. W słonie nie wierzą w ogóle.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

70

KRONIKA OBLĘŻONEGO MIASTA

Miasto jest oblężone. Okoliczni chłopi nie mogą się przedostać przez rogatki, dzięki czemu ceny nabiału niepomiernie wzrosły. Przed ratuszem stoi armata. Woźni magistratu odkurzają ją starannie przy pomocy zajęczych łapek i pęków piór. Ktoś radzi ścierać kurze na mokro. Ale kto by tam słuchał rad w zamieszaniu wojennym? Każdemu, kto spiesząc przez miasto, zobaczył tę armatę — serce ścisnęło się niepokojem. Niejeden wzruszył ramionami: ludzie butów nie czyszczą, a tu... Ale w obawie przed donosicielami udał, że to swędzą go plecy i podnosząc barki drapie się między łopatkami. Że to niby nigdy nic.

Co do mnie — o nic nie mam żalu. Przykuty do swojej izdebki i do swojego miasta ograniczonością mojego losu, wiem, że tak samo nie zostanę marszałkiem, jak nie jestem hrabią. Staruszek, który mieszka pod schodami, ogromnie się cieszy. Przez całe życie przedstawiał się jako strzelec wyborowy. Będzie mógł się pokazać. Od rana przeciera swoje okulary w drucianej oprawie. Ma zapalenie spojówek.

Po południu przez otwarte drzwi na przedmieściu wpadł mały pocisk i zabił dwie rybki w akwarium. Mimo to postanowiono urządzić pogrzeb pokazowy. Przez całą noc w katedrze, wokół czarnego katafalku, paliły się świece. W trumnie na katafalku leżały dwie srebrne rybki, trzeba się było dobrze nachylić, żeby je zobaczyć w tym czarnym pudle, głębokim jak przepaść. Później szóstka koni od karawanu, nie czując ciężaru, co chwila ponosiła. Pełnomocnik odpowiedzialny za pogrzeb usiłował im wytłumaczyć, że dobro miasta wymaga od nich dostojnego, żałobnego kroku. Stangreci bili je ukradkiem po chrapach i to odnosiło skutek. Stojąc nad grobem arcybiskup wygłosił płomienne przemówienie, ale potknął się o albę i wpadł do dołu. Przysypano go przez pomyłkę, ponieważ nikt nie zauważył jego zniknięcia, mimo że wszyscy mieli twarze pełne skupienia. Odkopano go zresztą natychmiast i grabarze musieli go przepraszać. Był w dostatecznie złym humorze. Jednak po tym pogrzebie powszechna nienawiść do wroga znacznie wzrosła.

Tego dnia staruszek postrzelił o zmierzchu dozorcę zapalającego lampy gazowe. Tłumaczył się, że to na skutek skąpego oświetlenia, ponieważ mierzył dokładnie wprost we wroga. Przysięgał, że zapalenie spojówek zaraz mu przejdzie.

W nocy w piwnicy naszego domu rozległ się głośny huk. To eksplodowały butelki z fermentującym winem domowym, nieprawidłowo zakorkowane. Postawili śmy straż.

Kiedy na skutek tego wypadku zbiegaliśmy wszyscy do piwnicy, żeby się przekonać, co tam się dzieje — zobaczyłem, że sąsiadka ma koszulę nocną we wzorek żywo przypominający drobne, jesienne listki. Powiedziałem jej to. Od razu nasunęła nam się jesień i zrobiło się nam tak smutno, że, mimo iż wszyscy poszli z powrotem spać, usiedliśmy we dwoje na tylnych schodkach, prowadzących na podwórze i do ogródka. Tam wyrzekaliśmy na tę nieprzyjemną porę roku. Ale przypomniałem sobie, że mam kołdrę w proste, lecz miłe, wiosenne kwiatki. Przyniosłem kołdrę i okryłem nią sąsiadkę. Od razu zrobiło się nam weselej.

Rano — sensacja. Jeden z patriotów znalazł przy śniadaniu, w kawie, torpedę. Natychmiast zawiadomił. Kawę wylano. Jest zalecenie, żeby kawę pić tylko przez rurkę. Zwłaszcza, odkąd kefir jest zaminowany. Podobno są to nasze kontrminy.

Gazeta nawołuje do wytężenia sił. Nawołuje także do czynów, które przynoszą chwałę i awans. „Generał w każdym domu!” — takie jest hasło dnia. Wytężyłem siły, ale szelki mi pękły. Moja gosposia zrzędzi: „Na co mi generał! Ani to butów porządnie nie wytrze, ani czapki nie zdejmie...” Na wystawie, trzy ulice od nas, jest pokazany wzorcowy generał. Podobno można tam tez dostać piklingi. Ale nie mogę wyjść z domu przez te szelki.

Próbowałem czytać, ale naprzeciw mojego okna ulokował się ów staruszek, który tak się cieszy, że nareszcie może dać z siebie wszystko. Pierwszym pociskiem rozbił mi lampę. Zapędził mnie pod kanapę, gdzie względnie bezpiecznie mogę oddawać się lekturze.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

71

Czytam „Sindbada Żeglarza”. Jednak w pewnej chwili pomyślałem, że to nie jest tekst godny czasów, jakie przeżywamy. Czołgając się, wyjąłem z półki nieco już pożółkły tom: „Tryumfalny pochód pompy ssąco-tłoczącej w instalacjach użytkowych”. Kule brzęczą o sprężyny w kanapie. Sprężyny wydają długi, wibrujący ton.

Około południa staruszkowi wyczerpała się amunicja, a może poszedł do okulisty. Gosposia wróciła z wiadomością, że w zakładach fotograficznych skonfiskowano wszystkie zdjęcia przedstawiające mężczyzn z brodą. Na pytanie: — Dlaczego? — nie umiała dać odpowiedzi. Naprawiła mi szelki. Ale wiadomość nie dawała mi spokoju. Świeża lektura o pompach uczyniła mój umysł badawczym. Przyprawiłem sobie sztuczną brodę i wyszedłem na ulicę. Już na rogu zatrzymali mnie dwaj z żandarmerii polowej. Zaprowadzili mnie do fotografa, zrobili zdjęcie, wywołali je i natychmiast skonfiskowali.

Tej nocy znowu nie mogliśmy zasnąć, bo po dachu jeździło auto pancerne i legitymowało koty, które tam o tej porze się włóczą. Podobno tylko jeden miał legitymację, ale jego też zabrano. Zwykły kot, który ni stąd, ni zowąd posiada prawdziwą legitymację — to musiało wzbudzić zrozumiałe podejrzenia.

Sąsiadka wyszła dziś do miasta w sukni w zielone groszki. Trzydziestu ludzi od rana zamalowuje na czarno błyszczącą dotąd kopułę ratuszową.

Kopuła iskrzyła się w dni nawet niezbyt słoneczne, ale jak oblężenie, to oblężenie. Jeden z malarzy na moich oczach zsunął się z pochyłej powierzchni i spadł na ulicę. Miał złamaną nogę. — Za ojczyznę! — krzyknął, gdy go podnieśli. Słysząc to i widząc, jakiś przechodzący tamtędy obywatel wyrwał innemu przechodniowi laskę i jednym uderzeniem złamał sobie nogę. — Ja też chcę! — wołał — Nie mogę pozostać w tyle! — Ten okrzyk podniecił jego samego jeszcze bardziej, tak ze dodatkowo stłukł sobie również okulary.

W cyrku grają od dzisiaj tylko patriotyczne numery i to nie wszystkie. W rodzinie dozorcy domu, w którym mieszkam zaczynają się już typowe objawy

związane z trudnościami żywnościowymi oblężenia. Wracając do domu przechodziłem koło otwartego okna sutereny i słyszałem, jak dozorca mówił do swojego synka: — Jak będziesz niegrzeczny, to ci tatuś zje obiad. — Głos pełen był źle tłumionego łakomstwa. Wzruszyłem ramionami. Dlaczego ojciec nie przyzna się po prostu, że jest głodny? Dziecko na pewno by zrozumiało. Ta hipokryzja oburzyła mnie do głębi.

Gospodyni przywitała mnie nową wiadomością: — Czy pan wie — powiedziała — że w tym roku nie będzie Bożego Narodzenia?

Choinki mają być przeznaczone na barykady. — Ach, z tymi choinkami, to niech się pani nie martwi — przerwałem jej. — Powiesi

się bańki na asparagusie. — Na asparagusie?! Jezus kochany! — zawodziła. — Widział to kto kiedy?! — Trudno, proszę pani, lepiej na asparagusie niż na niczym. Zastanawiała się chwilę. — Tak, ma pan rację — powiedziała. — Ale jak asparagusy też wezmą na barykady? Na to nie umiałem jej odpowiedzieć. Ulicami pędzą w charakterze gońców pocztowe

jamniki. Widocznie znowu coś się stało. Pierwsze posiedzenie sztabu generalnego. Podobno zarysowała się różnica zdań co do

użycia armaty, którą widziałem przed ratuszem. Zgadzając się ogólnie z tym, że trzeba strzelić z niej do wroga, jedni chcą jednak strzelić w dniu święta państwowego, inni w dniu święta kościelnego. Wyłoniło się centrum, które uważa, że najlepszym wyjściem jest ustanowienie nowego święta państwowego, które by nieznacznie przypadło na jakieś święto kościelne. Lewica natychmiast rozpadła się na dwie grupy. Jedna proponuje więc wziąć poprawką centrum pod rozwagę, druga ustosunkowała się od razu do tej poprawki nieprzychylnie, traktując ją jako przejaw oportunizmu. Wkrótce i ultralewica rozpadła się na dwa dalsze ugrupowania. Jedno domagało się wydania rezolucji potępiającej i odcinającej się, drugie zalecało ograniczenie się do ogólnikowego zastrzeżenia w nie

Sławomir Mrożek – Opowiadania

72

zobowiązującej formie na użytek wewnętrzny. Analogicznie zresztą jak i w obozie obstającym za strzelaniem w święto kościelne, który rozwarstwił się wnet według stanowiska zajmowanego przez poszczególne odłamy wobec propozycji centrum. Po południu znowu mi pękły szelki. Wstyd mi już prosić gospodynię, żeby je naprawiła. Ta kobieta ma w końcu prawo do osobistego życia. Siedzę więc w domu i robię notatki z „Tryumfalnego pochodu”.

Wieczorem poczułem się zmęczony. Pomyślałem, że po wytężonej pracy umysłowej należy mi się jakaś rozrywka. Ośmielił mnie mrok na ulicy, zapalacz znajduje się nadal w szpitalu. Na pięć kroków nie widać, że mam pęknięte szelki. Wymknąłem się do gospody, gdzie przy kontuarze poznałem bardzo miłego człowieka, który okazał się kanonierem od naszej armaty. Zwierzył mi się, że nie ma pojęcia, jak się z niej strzela, ponieważ jest z zawodu hodowcą jedwabników, a do obsługi działa przydzielono go przez pomyłkę w kartotekach. Co do mnie, podnosząc szklankę do ust, przytrzymywałem spodnie lewą ręką.

Czas płynął nam szybko. Wkrótce obejmowaliśmy się serdecznie. Niestety, nie mogłem go ściskać oburącz, jak on mnie. Bałem się więc, że weźmie mnie za naturę oschłą i skrytą. Wracałem, pełznąc pod murami, ponieważ w pustych ulicach gwizdały kule krótkowzrocznego staruszka.

Okazało się, że gospodyni zamknęła drzwi od wewnątrz na haczyk. Niezdecydowany, snułem się po ogrodzie, zaglądając do okien. W niektórych jeszcze paliło się światło, między innymi w oknie mojej sąsiadki. Widziałem ją, była tak lekko ubrana, że drżała z zimna. Omal się nie rozpłakałem z żalu. Zresztą, jak można tak nie uważać na siebie?

Ponieważ późno poszedłem spać — spałem do południa. W południe — dwie ważne nowiny. Pierwsza: z drugiego posiedzenia sztabu generalnego, na którym z kolei zaczęło się rozpadać centrum, zależnie od poglądu jego członków na stosunek do stanowisk zajętych zarówno przez oba ugrupowania ultralewicy jak i lewicy jak i trzech wyłaniających się grup z prawego skrzydła. I druga nowina: w ratuszu odbyła się uroczystość. Nasz staruszek, w uznaniu za swą ochotniczą, czujną walkę z wrogiem, otrzymał order i nowy karabin z lunetą. Natychmiast pobiegłem do apteki i zaopatrzyłem się w jodynę i szarpie, które odtąd będę stale nosił przy sobie. Natomiast nie obyło się bez małego skandalu. Na skutek krótkowzroczności staruszek przypiął sobie medal do góry nogami. Na zwróconą mu uwagę odpowiedział ogniem. Z krzykiem, że nie przepuści ani jednemu wrogowi, pobiegł na miasto. Wyróżnienie wzmogło jego ofiarność. Jaka pełnia szlachetnych chęci w tym człowieku, jaki zapał!

Jednak życie w mieście męczy mnie. Sądzę, że czas, by pójść na majówkę. Poleżeć gdzieś w trawie, mając nad sobą tylko wolno płynące obłoki. Czy pogoda wytrzyma? Mój Boże, w moim mieście jest tyle pięknych katedr i pomników. Pory roku zmieniają się tak cudownie, jakby przyroda sama dbała o nieustający teatr dla nas, tak subtelnie zmieniający dekoracje. Jestem pewien, że wyszedłszy na mury, gdzieś na krańcach obwarowań, można patrzeć na południe, zobaczyć świat niczym nie ograniczony. Czy jest coś piękniejszego, niż stanąć nad brzegiem morza o godzinie piątej rano, w letni dzionek — morza, którym popłyniemy za chwilę na południe i wciąż na południe? Na pewno jest — i właśnie ta pewność nas skłania, żebyśmy wesoło skakali, wędrując coraz to dalej i dalej. Oczywiście, tak sobie tylko myślałem. Brak porządnych szelek dokuczał mi coraz bardziej. Moja nieznajomość życia praktycznego nie pozwalała mi na zaradzenie temu osobiście, wstyd powstrzymywał przed prośbą o pomoc. Zresztą co chwila następowały nowe wypadki. Wydano oficjalny komunikat o tym, że strzelenie z armaty do wroga odbędzie się ostatecznie nazajutrz.

Pociągało to za sobą mnóstwo zabiegów, krzątaniny. Jedna z instrukcji przewidywała, że każdy powinien starać się we własnym zakresie o hełm, w którym można wystąpić w nim w Dniu Strzelenia. Było z tym zamętu, moja gospodyni coś pruła i szyła, a potem weszła do mojego pokoju w filcowym hełmie, skrojonym ze starego beretu w którym

Sławomir Mrożek – Opowiadania

73

chodziła jeszcze do szkoły, kiedy była mała. Berecik ten wyjęła z kufra na strychu. pachniał jeszcze naftaliną.

— Czy dobrze? — zapytała niepewnie, jakby wstydząc się. Byłem zaskoczony, ponieważ wszystkich przygotowań dokonała w cichości, nie

zrzędząc i nie narzekając głośno jak to miała we zwyczaju, ilekroć wykonywała jakieś zarządzenia władzy, a co by mnie uprzedziło.

— Dobrze — rzekłem — wygląda w tym pani, powiedziałbym, zupełnie młodo. Tylko, wie pani, trochę za mało sztywne. Hełm powinien być twardy.

— Co ja zrobię? — zmartwiła się. — Pocerowałam, jak mogłam. — Nie o to chodzi — próbowałem jej łagodnie zwrócić uwagę — wie pani, to na

wypadek, gdyby... Zresztą ma pani chyba kawałek jakiejś blachy, choćby brytfannę, może jakiś stary, niepotrzebny czajnik...

Jeśli chodzi o mnie, poradziłem sobie najprościej. Gdy wyszła, wyrzuciłem asparagus z doniczki i doniczkę nałożyłem na głowę. Nie zapewniało to wprawdzie bezpieczeństwa nawet przed odłamkami, ale nie dbałem o to, chciałem mieć spokój na wypadek kontroli. Przez chwilę tylko trapiła mnie myśl, co będzie, jeżeli asparagus istotnie będzie nam potrzebny na Boże Narodzenie.

Wieczorem, pragnąc się nieco odprężyć po dniu pełnym przygotowań, udałem się na przechadzkę po cmentarzu. Rzeczywiście, znalazłem to, czego się spodziewałem: spokój, ciszę — tak kojącą po wędrówce ulicami napełnionymi rozgorączkowanym tłumem, przeważnie już w hełmach. Wszyscy spieszyli się, pragnąc załatwić na czas sprawunki przed jutrzejszym świętem, kiedy sklepy będą zamknięte. Posuwając się wolno aleją, natknąłem się na nie dokończony obelisk, wznoszony na reprezentacyjnym grobie dwóch rybek, poległych w pierwszym dniu oblężenia. Mówię z przyzwyczajenia: „rybek”, choć to jest sprzeczne z treścią tablicy nagrobkowej. Ku mojemu zdziwieniu spotkałem tam sąsiadkę, która widocznie tak jak i ja wymknęła się na chwilę z rozgwaru i zamieszania. Spod małego hełmeczka z blachy falistej wymykały się włosy. Ogarnęła mnie nieśmiałość.

— Jak cicho — powiedziałem, stojąc naprzeciw niej. — Jak cicho — potwierdziła. — Jutro strzelają. — Tak, podobno. Wyjęła lusterko i poprawiła sobie hełm. Strzelenie z armaty nie udało się. Doniosła mi o tym moja gospodyni, ponieważ

oficjalnego komunikatu nie wydano. Pomyślałem, że mój znajomy kanonier mówił prawdę, zresztą podobno nie było w tym żadnej jego winy, zupełnie możliwe, że były inne powody; ludzie mówili o tym dość dużo. W końcu zaprzątnięty byłem czym innym, ponieważ chciałem wreszcie udać się na majówkę. Jak wiadomo, w tym czasie nie wychodziłem na ulicę w dzień z powodu szelek. Przed gospodynią tłumaczyłem się, że bolą mnie nogi i że mam dużo pracy. Wskazywałem na rozłożone na stole studium o „Tryumfalnym pochodzie pompy ssąco-tłoczącej w instalacjach użytkowych” i notatki. Co się tyczy samej majówki, liczyłem na to, że na peryferiach i tak się nikogo nie spotka, poza tym miałem zamiar wyruszyć późnym popołudniem. Wieczorem, w Dniu Strzelenia, też nie wychodziłem z domu, bo oddawałem się planom i marzeniom o wycieczce. Zgasiwszy światło, długo stałem w oknie.

Kiedy obudziłem się nazajutrz rano, usłyszałem, że moja gospodyni płacze w kuchni. Leżałem przez chwilę zaskoczony, na próżno starając się domyślić, co mogło jej sprawić taką przykrość. Dopiero razem ze śniadaniem przyniosła mi — obok kanapek, które miałem ze sobą zabrać — gazety. Zostawiła to wszystko na stole i uciekła szlochając. Na pierwszej stronie gazety była moja fotografia oraz zawiadomienie, że w ogóle wszystkiemu zawsze byłem i jestem winien — ja.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

74

Mniej mnie to wszystko zdziwiło, niż sam się spodziewałem. Ostatecznie skąd można wiedzieć na pewno, czy to naprawdę nie ja jestem wszystkiemu winien? Nie wychodziłem z domu, ale tym razem cieszyłem się skrycie z defektu szelek, który był tego powodem. Byłoby mi nieprzyjemnie pokazywać się ludziom, jeżeli to ja jestem wszystkiemu winien, a oni są o tym przekonani.

Szkoda, że przyjemność majówki miałem zakłóconą Kiedy wychodziłem z domu, jedną ręką, jak zwykle, przytrzymywałem spodnie, drugą podałem dozorcy. Wszystkie moje książki, zarówno „Przygody Sindbada Żeglarza” jak i „Tryumfalny pochód pompy ssąco-tłoczącej w instalacjach użytkowych” podarowałem gospodyni. Prosiła, żebym pisywał do niej od czasu do czasu. Cieszyłem się, że było już szaro. Zapalacz lamp jeszcze nie wyzdrowiał. Zaszedłem na podwórko, w tej nadziei, że zobaczę sąsiadkę przez okno. Nie zobaczyłem jej, słyszałem tylko, jak z kimś rozmawiała. Po głosie poznałem mojego znajomego kanoniera. Skierowałem się na południe. Naprawdę kochałem moje miasto. Mury tchnęły łagodnym, głębokim ciepłem, jakie wydają kamienie u schyłku upalnego dnia. Zawsze miałem podziw dla prawdziwej architektury, dla wszystkiego, co jest mądre i proste, co naturalnie wynika, a co jest wielkie i piękne dzięki jakby naturalnemu odruchowi. Toteż z przyjemnością żyję, o ile to jest możliwe.

Upatrzyłem sobie okolice starej cytadeli, dawno opuszczonej. Zmierzałem ku jej starożytnym, ale jeszcze wyniosłym wałom, zieleniącym się bujną, tuż przed drugim sianokosem trawą. Rozgwar ulic ucichł znacznie poza mną, zapuszczałem się między milczące bastiony, które z wiekiem przybrały postać okrągłych garbów. Uleciała z nich cała wojownicza treść, zostawiając sielankowe, acz nie pozbawione pewnego niepokoju pagóry. Radowało mnie, że moje przewidywania okazały się słuszne. Mało kto mnie widział po drodze, bez skrępowania mogłem przytrzymywać spodnie jedną ręką. W drugiej niosłem kanapki.

Zmęczony trochę szybkim marszem, usiadłem na chwilę w dolinie między dwoma bardzo wysokimi, równoległymi wałami, ciągnącymi się aż w daleką perspektywę. Już od długiego czasu szedłem wzdłuż tego wąwozu, jego dnem, teraz widziałem nad sobą tylko pas ciemniejącego nieba. Wpatrując się weń, dostrzegłem niezwykle ostro odcinającą się na jego tle sylwetkę czyszczącą karabin, ozdobioną małym, błyszczącym kółkiem medalu na piersi.

Tam, w górze, było jeszcze słonecznie, podczas gdy w mojej bruździe leżał już granatowy cień.

Był to oczywiście staruszek z zapaleniem spojówek, tak zacięty w ściganiu nieprzyjaciela. I teraz najwidoczniej krążył po krańcach miasta, bez spoczynku, w swej dobrowolnej służbie. Przejęty podziwem dla jego wytrwałej pasji niemniej bałem się, że — choć ożywiony najszlachetniejszymi intencjami — ułomny poczciwina może się pomylić.

Na szczęście nie dostrzegł mnie. Starając się nie czynić żadnego szelestu, na palcach ruszyłem wzdłuż doliny. Wkrótce już miałem go za plecami. Mógłbym poruszać się znacznie szybciej, ale przeszkadzały mi opadające spodnie, które stale przytrzymywałem. Gdybym miał nie uszkodzone szelki! Śmieszne skrupuły nie opuszczały mnie i teraz. Przecież w tej dolinie byłem sam, kogo więc miałbym się wstydzić?

A potem on jednak strzelił. Leżąc już w trawie twarzą do ziemi, czułem, że serce boli mnie tępo, głucho i głupio.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

75

WESELE W ATOMICACH

Sławomir Mrożek – Opowiadania

76

MUCHY DO LUDZI

Październik, trzecia dekada — Widzicie? Już nas prawie nie ma. Sami chcieliście tego. Ileż to nasłuchałyśmy się

waszych przekleństw! A ty, co teraz poruszasz się w głębi pokoju, ogromny i niezgrabny, dobrze pamiętasz, jak zrzędziłeś przez całe lato: „Też Pan Bóg miał pomysł — żeby robakom dawać skrzydła...”

Powtarzam: nie ma nas i rankami możecie się wylegiwać spokojnie, na pół śpiąc, z otwartymi ustami, z nagimi ramionami rozrzuconymi na kołdrze. Dla nas skończyło się jakże przyjemne siadywanie na waszych nosach, pełne finezji krążenie wokół ucha, kto wie, czy nie dające więcej radości niż bezpośrednie wpadanie z głośnym brzęczeniem wprost do waszych nozdrzy.

Dziś jednak, kiedy już wszystko minęło, możemy sobie bez gniewu powiedzieć, kim i gdzie jesteśmy. Tak więc — nas już prawie nie ma, zgodnie z waszym życzeniem, wypowiadanym z akcentem wściekłości przez pół roku, po kilka razy dziennie. Ale co na tym zyskaliście? Jaką cenę musieliście zapłacić? Nie ma nas, ale nie ma także długich dni, plaży, gorących zmierzchów i nie ma już nadziei. Resztki byle jakich liści na drzewach są jedynie nędzną parodią przeszłości, zachowaną po to tylko, żeby wasze upokorzenie było dotkliwsze. Koniec, koniec... — a pisząc te słowa, przyznaję, odczuwam gorzkie zadowolenie, że wraz ze mną, „uskrzydlonym robakiem”, jak byłeś łaskaw się wyrazić, ginie wasza piękna i szlachetna nadzieja.

Jest nas trzy, tu, między szybami okna, szpary już szczelnie zasłonięte wałkami z drzewnej wełny, zaklejone starannie paskami papieru. Z jednej strony widzę mroczną głębię pokoju, z białawą plamą twojej twarzy, z drugiej przestwór nieba. Po tej ostatniej stronie brzęczy jeszcze jedna z koleżanek. Druga już leży w dole nieruchomo z wyciągniętymi wszystkimi sześcioma łapkami. Bo jakkolwiek jesteśmy „skrzydlatymi robakami” — po śmierci wyglądamy ładniej niż wy.

Cicho tu jest i biało, i bardzo jasno. Nigdy już nie zjem ci ani okruszynki sera przy śniadaniu, ani też, gdy golisz się przed

lustrem, wykrzywiony zabawnie i podobny wtedy do psa, który wykonuje pewną absorbującą i pocieszną czynność, nie siądę ci na nagim barku. Za to, kiedy patrzysz teraz na mnie, cały w kosmatym swetrze, wiesz, że moja malutka, czarna i wyschnięta śmierć na białej framudze jest w rzeczywistości — czy chcesz tego, czy nie — wielka i pełna majestatu, jak to wszystko, czego się spodziewałeś na początku maja.

Pamiętasz przecież, jak wiele obiecywałeś sobie po nadciągającym niebezpiecznym lecie. Jak wstępowało w ciebie lato, a ty myślałeś, że uda ci się mu sprostać. Warto też było potem patrzeć na ciebie, jak znowu zaklejałeś szpary w oknie, znowu po raz któryś w życiu. Pokonany. Z tego wszystkiego pozostał ci tylko mój trupek. I czy opłaciło się tak przeklinać, kiedy w lipcu chciałam przejść się troszeczkę po twojej nodze? Żegnaj, mój ty duży, odziany w hańbiącą flanelę! Wesołych Świąt i Nowego Roku! Oto

rozstrzygnęło się, co piękniej: czy umierać razem z Wielkim Niespełnionym, które przecież było tak blisko, czy małodusznie zapomnieć, oddać się w lenno nausznikom i kaloszom.

Mnie świeci ostatni zachód słońca. Tobie — żarówka, sześćdziesiątka.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

77

O NAGOŚCI

Ojciec mój wszedł do przedpokoju, odruchowo wycierając nogi o drugą z kolei wycieraczkę, szlachetniejszą, która znajdowała się już wewnątrz mieszkania. Pierwsza, zgrzebna, leżała pod drzwiami, na klatce schodowej.

Przedpokój był zazwyczaj ciemny. Światło padało tylko z drzwi prowadzących do sypialni, które były do połowy oszklone matową szybą. Jednak jakiś nowy blask, a ściślej mówiąc — odcień blasku, który zaledwie zaznaczał swoje istnienie, lecz nie rozpraszał mroku — musiał go dosięgnąć i zaniepokoić. Zatrzymał się — w palcie koloru marengo — i szukał źródła swojego niepokoju. Znalazł je dopiero po chwili, jak zawsze, kiedy nie znany nam, a poszukiwany przedmiot znajduje się powyżej poziomej linii naszego wzroku.

W górze, wyłaniając się z najgęstszych, podsufitowych ciemności, zwieszał się ostrzem pionowo w dół — nagi miecz.

W tym wielkim pomieszczeniu o kwadratowej powierzchni zostawiano kalosze i okrycia na stojącym wieszadle, w kącie stały też kufry zawierające rozmaitą starzyznę. Wszystko to były formy bryłowate, nijakie, zamazane półmrokiem. Teraz unosił się nad nimi doskonale prosty, z podłużnym żłobkiem wzdłuż klingi, jasny i chłodny zapewne. Zbiegał się cały w spiczastym zakończeniu, w jednym punkcie tak intensywnym, na pograniczu metalu i powietrza, że patrząc na niego, doznawało się swędzenia w karku.

Wisiał tak na włosku, nad samym środkiem przedpokoju. Ojciec oburzył się. Zaniedbanie czy głupie figle? Jednak pokazać po sobie, jak mocno

go to obeszło, znaczyłoby — dać satysfakcję sprawcom. — Niech Franciszka to sprzątnie! — rzucił w głąb kuchni z pozorną niedbałością.

Przemykając się pod ścianą dotarł do wieszaka i zostawił na nim swój płaszcz. Potem zniknął w stołowym.

Całą tę scenę obserwowałem z łazienki, a zarazem ubikacji, której nie oświetliłem. Zakradłem się tam po kartki powieści, której treść nie nadawała się dla dzieci, gdyż, mimo że niezrozumiała, rozbudzała w nich przedwczesne niepokoje. Aby ją zniszczyć i nie dopuścić do moich rąk, rodzice wybrali drogę równie praktyczną, co — jak się okazuje — zawodną.

Przez chwilę przedpokój był pusty. Sam stojąc w ciemności całkowitej byłem świadkiem, jak w niewzruszoności i półmroku ostrze unosiło się nad czarnym szkliwem linoleum, odbłyskującym słabo jak podziemne jezioro.

Służąca nie usunęła korda. — Za wysoko — mamrotała. Wybuchła awantura. Franciszka odeszła. Byłem dzieckiem. Fakt, że ojciec sam nie umiał zaradzić — a często przecież, z zawiniętymi rękawami koszuli, majstrował coś przy zlewie albo korkach w liczniku — ani też, że nie przyszli monterzy i nie dokonali tego z zawodową wprawą i bezstronnością — nie wywołał u mnie żadnych refleksji. Nie mógł obudzić mojego zdziwienia. Leżąc na dywanie w stołowym — była to moja ulubiona pozycja — czytałem strzępy zakazanej powieści i przez uchylone drzwi spoglądałem w mrok przedpokoju. Tak oczekiwałem na powroty ojca. Wycierał nogi hałaśliwie, pragnąc nie dopuścić do postronnych podejrzeń, że przepełnia go lęk.

Gości, którzy co prawda rzadko u nas bywali, lojalnie ostrzegano: — Proszę pod ścianą, tędy. Trzymamy go na wszelki wypadek, a i dla ozdoby również. Gdyby nie to, że podłogi froterowano szczotką na długim kiju, miejsce na środku przedpokoju pozostałoby nie zapastowane. Lśniło jednak zawsze czarnym połyskiem i nie odcinało się inaczej, jak tylko w mojej wyobraźni.

Leżąc na dywanie, sam niewielki, wrzucony między ornamentalne wzory, raczej dotykałem niż czytałem tę żółtą książkę, o której nie wiedziałem nawet, jak się nazywa, zaczyna i kończy. Dzięki pilności w śledzeniu wszystkiego, w co zaopatrywano łazienkę, doczekałem się też ilustracji. Biała, naga postać przekładała nogę przez balustradę balkonu.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

78

Druga, również naga, choć nieco inna, załamywała ręce. W alkowie — łóżko. Na niebie księżyc — sierp. W kolorach czarnym i białym.

Zdarzało się, choć nieczęsto, że zostawałem sam w mieszkaniu podczas długich popołudni. Otwierałem wtedy wszystkie drzwi prowadzące do przedpokoju. Z każdego zakamarka mieszkania, z jego głębi, widziałem w półmroku wyraźne, proste i zawsze nieruchome ostrze, o blasku tak głębokim, czystym, że nie lśniło wulgarnie, a doskonała jedność jego kształtu, tworzywa i wewnętrznego światła bardziej mnie przyciągała niż czerwony i wrzaskliwy odblask zachodów słońca w lustrze, w sypialnym.

Ojciec udławił się rybą podczas kolacji. Było jednak coś żenującego w tym, że zakrztusił się ością, a w sąsiednim przedpokoju zwisał na włosku, u powały nagi miecz.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

79

SPOTKANIE

Droga była pusta. Określając ją w ten sposób, chcę powiedzieć, że nie było na niej człowieka ani zwierzęcia, ani też przedmiotu. Szedłem tą drogą. Ja jestem człowiekiem. Ale rozglądając się — nie zauważyłem nikogo.

Tak było tylko do pewnego czasu. W jakiejś chwili ukazał się ktoś, kto szedł mi naprzeciw. Trochę wyższy ode mnie, o wiele szerszy w ramionach, miał również kapelusz, podczas kiedy ja kapelusza nigdy nie noszę.

Przybrałem odpowiedni wyraz twarzy, aby wydać się energicznym i pięknym. Myślałem, że wszystko odbędzie się jak zwykle. Ja wstrzymam na chwilę oddech, żeby

powietrze roztrącone nieznajomym i otaczające go nie przeniknęło mi do płuc — i miniemy się.

Ale on zagrodził mi drogę i powiedział: — Proszę się zatrzymać. Jutro, dokładnie o siódmej, przyjdzie pan do mnie posprzątać

mieszkanie. Byłem tak zdziwiony, że zapytałem tylko: — Ja? — Oczywiście, że pan. — Ale co to ma znaczyć?! — Odnalazłem wreszcie właściwy sposób odpowiadania na

zaczepki. — Co pan sobie wyobraża?! Proszę mnie przepuścić! — Niech się pan nie unosi. Proszę posłuchać: woda bieżąca jest na miejscu, również i

ściereczki. — Czy pan naprawdę sądzi, że ja... — Praca z pozoru wydaje się ciężka, nie przeczę, ale jest przecież odkurzacz. — Jaki odkurzacz?! Doskonały odkurzacz, operowanie nim to prawdziwa przyjemność. Zresztą można

trzepać na dole, na podwórku. — Które piętro? Pewnie szóste. — Ależ nie! Czwarte. W dodatku jest winda. Sam pan widzi, jakie warunki. — Ale z jakiej racji ja mam panu sprzątać mieszkanie?! — Bo już jest brudne i trzeba koniecznie trochę odświeżyć. Dostanie pan fartuch.

Zresztą proszę nie robić uwag. — Ale co to ma znaczyć właściwie?! — No bo przecież nie będzie pan sprzątał bez fartucha. Zresztą — jak pan chce. — Nie, nie, koniecznie fartuch. Ale... jak pan śmie! — W komórce obok łazienki znajdzie pan miotełki, światło musi pan zapalić w

przedpokoju, bo w komórce spaliła się żarówka. — Nie, to doprawdy niesłychane!... Przydałyby się szmaty filcowe... Ale za kogo mnie

pan bierze właściwie, co?! — Szmat nie ma, są tylko pantofle na wojłoku, znajdzie je pan także w komórce. Tylko

proszę mi nie zużywać za dużo pasty do podłogi. Wszystkiego wychodzi tyle, że nie można nadążyć.

— A pan myśli, że można zbyć byle czym? Jak się robi, to trzeba tyle, ile trzeba, nic nie da się oszukać, a jak pan myśli...

— Proszę nie dyskutować. Pastować lekko, poczekać, aż przeschnie. Froterkę pożyczy pan od sąsiadów.

— Jak to, nie ma pan swojej froterki? Nie można było sprawić? — To nie należy do pana. Do sąsiadów dzwonić tylko przed ósmą, bo potem wszyscy

wychodzą. Powiedzieć, że to ode mnie. W kuchni, na kredensie, leży ementaler, proszę sobie wziąć kawałek, tylko nie wszystko. Zlew przetkać, geranium podlać, linoleum zwinąć, obcych nie wpuszczać.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

80

— A ciepła woda? Zimną nie będę mył. Mam reumatyzm. — Proszę nie pleść głupstw. Woda grzeje się w piecyku gazowym. Trzeba tylko

przekręcić odpowiednie kurki. Jest pan dorosły. — To i gaz jest? — Proszę nie zadawać nieinteligentnych pytań. Jasne, że jest. — Ja się boję. Można się otruć. — Głupstwa. Brudne serwety złożysz pan w jednym miejscu. Szafy odsunąć, materace

przetrzepać, firanki zdjąć, klamki proszkiem, ścian nie ochlapać, okna potem na sucho trzeć długo, bo sprawdzę, radio wyłączyć i nie słuchać, bo rozprasza. No, to by było mniej więcej tyle. Do widzenia.

Odszedł, nie oglądając się, krokiem sportowca. Spoglądałem za nim, dopóki nie zniknął. Kipiała we mnie obrażona duma, krzyczała zraniona godność osobista.

Nagle zrobiło mi się głupio, poczułem się bezradny, bezbronny... nie zostawił mi przecież adresu.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

81

ODJAZD

Oto dziś dzień odjazdu. Dosyć już przeżyłem w tym domu. Dosyć, jeżeli jest się mną. Dla kogo innego kwestia: ile przeżyłem — jest obojętna i można ją załatwić polubownie z każdym z osobna. „Tak, tak, wiele przeżyłeś”. Albo: „To jeszcze nie tak wiele”. Wszystko zależy od okoliczności, a także od mojej argumentacji.

Koń czeka osiodłany na podwórzu. Nigdy nie jeździłem konno, ale kiedy chodzi o to, żeby odjechać i już tu nigdy nie wrócić — nic nie jest trudne.

Tak właśnie mówiłem do siebie, krzątając się po kuchni i przylegającym do niej korytarzyku. Niedorzeczna myśl, żeby nie zapomnieć o pieprzu, nie dawała mi spokoju. Na cóż, u licha, potrzebny mi jest w drodze pieprz? Ostatecznie w przygodnych gospodach doskonale mogę się obejść bez niego. Zły byłem na tę maskę, za którą zręcznie ukryła się bojaźń przed podróżą. Ostatecznie — powiedziałem sobie — jeżeli ulegnę, to jeszcze o niczym nie będzie świadczyło. Ważne jest tylko to, żeby wyjechać. Więc wszystko kładąc na karb mojej nerwowości, wyjąłem z kredensu tę drewnianą baryłkę wielkości pięści Jeszcze wizerunek dzikiego człowieka z kółkami w uszach, wypalony na jej wypukłości, próbował mnie odstraszyć okropnym grymasem. Daremnie. Odsypawszy nieco tego zgryźliwego proszku do woreczka, zamknąłem na powrót baryłkę wraz z jej dzikim. Uległem przezorności po to, żebym opędzając się przed nią, nie musiał podejrzewać siebie o lęk przed wyjazdem. Zresztą słońce już wstało na dobre i dom, przeszyty na wylot prawie poziomymi smugami, mówił: „Jestem absolutnie wesoły. Nie martw się o mnie. Jedź”.

Koszyki, sakwy i kuferki gromadziłem, jak generał swą armię przed bitwą, pod oknem, na stole z surowych desek. Czyniłem to nie bezinteresownie zapewne, choć bezwiednie. Chodziło o to, że wszystkie płótna, rzemyki, pakowna skóra, chrzęszczenie i szorstkość, cała ta zgrzebna rzeczowość wiejskiej podróży — godziła się z urodą niezgrabnego mebla. Bo trzeba wyznać, że stół ten zrobiłem kiedyś własnoręcznie, nie bez mozołu i nadzwyczaj nieudolnie. Nigdy nie mogłem na niego patrzeć, choć patrzyłem właśnie na złość jemu, który był świadectwem mojej klęski. Udawałem przed sobą, że jestem wyższy ponad jakieś tam pospolite stolarstwo. Dzisiaj, odjeżdżając, nie mogłem pominąć stołu. Jak on trzeszczy pod ciężarem przyborów podróżnych... Przez tyle lat miał do mnie pretensje o swoją ułomność. Dzisiaj sam widzi, że to nie ma żadnego znaczenia. Odjeżdżałem na zawsze. Kto wie, może nawet dlatego nie chciało mi się kiedyś zrobić go porządnie, ponieważ już wtedy nosiłem w sobie plany odjazdu? Co taki stół może wiedzieć...

Wychodzę do sieni, żeby oczyścić buciki. W drodze pokryją się znowu kurzem, ale to już będzie droga, kurz podróżny. Nie ma powodu, żebym zabierał pył z tego obejścia, gdzie tyle razy dawałem jeść kurom. Klękam na zimnej posadzce. Trzeba to o niej powiedzieć bez ogródek, zasługuje na to, ponieważ nigdy, jak pamiętam, nie była inna — zawsze zimna. Kiedy wchodziło się na nią boso, wprost z upału, choćby myślało się nie wiadomo o czym, zawsze jej złośliwy chłód sprawiał, że trzeba było pomyśleć tylko o niej. Jest betonowa i głupia, gładka, z wielkim białawym kręgiem i rozchodzącymi się od niego, również białawymi, niby to promieniami, grubymi, każdy w kształcie mocno spłaszczonej elipsy. Niby to wyobrażenie kwiatu, dla ozdoby. Brudna degeneracja mozaiki, o której uczyłem się w szkole, kiedy była mowa o Bizancjum. Używając do tego więcej energii niż potrzeba, pędziłem szczotką kurz na jej szaro-białawą powierzchnię.

Tak więc stanąłem wreszcie na podworcu, w obliczu dnia, drzew orzeźwianych wiatrem, bramy otwartej na oścież, domu, którego biała ściana piękniała z każdą chwilą od blasku słonecznego. Czas było wyruszyć. Tysiące małych radości skakało we mnie i tańczyło, a ich tłum był właśnie tą jedną, wielką radością. Zostawiając to wszystko, miałem zdobyć inne, nieskończone wszystko, w porównaniu z którym tamto pierwsze i minione było piaskiem.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

82

Słońce mknęło w górę na wiwat dla mnie. Zagajnik kotłowany wiatrem machał do mnie milionem zielonych chusteczek. W tych warunkach krzywy — z mojej winy — stół, sień czy dziki człowiek na baryłce pieprzu — to nie miało żadnego znaczenia.

Przeszedłem podwórze na ukos, a moje nogi, długie i mocne, wiedziały niezawodnie, gdzie mają stąpać.

Ostatnie spojrzenie. Płaszcz przerzucony przez ramię nadaje mi już tajemnicze szlachectwo podróży, czyni mnie kimś, kto z podniesionym czołem, spokojnie, wyrusza poza obręb pogodnego dnia, w przyszłą burzę i deszcze.

Tak myślałem, przemierzając podwórze szerokimi krokami. Nie mogłem sobie odmówić przyjemności żegnania się z każdym kawałkiem tego, co już miałem za przeszłość, z osobna. Stawałem więc przed wyższymi ode mnie słonecznikami i naigrawałem się z nich. Nędzne, czarne twarze! Zostaniecie tutaj, niezgrabnie tkwiąc na swoich jedynych, rurastych nogach i wszystko, na co was stać — to tylko powiewanie przy pożegnaniu płomiennymi bokobrodami. Wyszydziłem też płot, siny i zielony od zbutwiałości, poniżyłem drewutnię, protekcjonalnie odniosłem się do studni. Maszerując tam i z powrotem, coraz sprężyściej, przypomniałem sobie, że warto by się jeszcze przejrzeć w lustrze. Z niecierpliwością minąłem sień i stając przed zwierciadłem długo nie mogłem się zdecydować, czy nosić płaszcz podróżny na prawym, czy też na lewym ramieniu. Z prawej strony byłem jakby przystojniejszy, względy praktyczne przemawiały za ramieniem lewym — trzeba zostawić prawej ręce swobodę ruchów. Cofając się najpierw o kilka kroków, podchodziłem potem energicznym marszem pod lustro, żeby sprawdzić, jakie wrażenie odniesie ktoś, przed kim wyłonię się znienacka. Przybierałem również pozę nieruchomą, półprofilem, pragnąc uzyskać wyraz sekretnego skupienia. Komponowałem się też całkiem z bliska, odymając wargi, nadając sobie odcień znużenia, to znów oczarowując się wspaniałym uśmiechem. Aż poczułem, że tamto chodzenie po podwórzu, jak również ciężka praca nóg przed lustrem zmęczyły mnie i owładnęła mną chęć, żeby usiąść na chwilę.

Nikt nie każe mi wyjechać natychmiast. Wiedziałem także, że już za chwilę stanę się głodny. Żeby jednak wypełnić ten krótki moment, zanim głód rozwinie się z przeczucia i stanie się dostatecznie silny, postanowiłem zamieść posadzkę w sieni.

Ostatecznie — udowadniałem — jeść trzeba, teraz czy potem, a moje poczucie estetyki, zamiłowanie do czystości i porządku jest tak silne, że nie zawsze mogę mu się oprzeć. Powiesiwszy mój dzielny płaszcz podróżny w szafie, żeby się nie zmiął i nie zakurzył, zabrałem się do roboty. Krzątanina przedłużyła się i kiedy zmiatałem ostatnie okruszki błota na śmietniczkę, głód, ku memu cichemu zadowoleniu, wyłonił się już zupełnie wyraźnie, zmęczone nogi natarczywie domagały się spoczynku.

Wynosząc zawartość śmietniczki na dwór, po drodze rozsiodłałem konia, żeby się nie męczył, a potem zakręciłem się w kuchni. Południe musiało już minąć, bo żywo odczuwałem anomalię takiej pory obiadowej.

Zaczął się paciorek małych czynności, czynnostek raczej, potrzebnych do tego, żebym w końcu mógł usiąść przy moim, nie najlepiej wykonanym stole. Ostatnią z nich było podłożenie skrawka zwiniętego papieru pod jedną, krótszą nogę stołu, żeby się nie kiwał. Przez okno widać było słoneczniki, znieruchomiałe, bo wiatr już umilkł. Słońce, już nie tak usilne jak w południe, opadło między drzewa i tylko niektórym słonecznikom płonęły żółte uszy jak dzieciom o zachodzie słońca.

Posiliwszy się, siedziałem jeszcze chwilę, a potem zapaliłem świecę, bo zaczęło się zmierzchać. W blasku świecy wyjąłem z kredensu baryłkę z wypaloną na niej brunatną głową dzikiego i przesypałem do niej z powrotem z podróżnego woreczka zapas pieprzu. Żeby nie wywietrzał do jutra.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

83

NIŻEJ

— Czy zauważyłeś — powiedział Artur — że droga się obniża? Rzeczywiście, od godziny posuwaliśmy się ciągle w dół. Dachy domostw, które od

czasu do czasu mijaliśmy, stawały się coraz bardziej płaskie. Coraz więcej tarasów. — Dlaczego mi się tak przypatrujesz? — zapytałem Artura. — Twoje czoło — powiedział — twoje biedne czoło. Spojrzałem do lusterka. Czoło obniżyło mi się znacznie. Linia, od której zaczynały się

włosy, wypadała prawie tuż nad brwiami. — W porządku — mruknąłem, choć to opanowanie było tylko pozorne. — Patrz lepiej

na swoje nogi. Zdaje się, że nigdy nie miałeś tak niskiego podbicia. To jest chyba ojciec wszystkich platfusów.

Artur krzyknął. Przekonał się, że stopy miał teraz spłaszczone jak łopatki i to zjawisko wciąż przybierało na sile.

Posuwaliśmy się teraz, całkiem już wyraźnie, po pochyłości. — Nie można właściwie rzec — zastanowiłem się — że nie ma tu wzniesienia.

Przeciwnie, ono jest cały czas. Tak jednak jakoś wychodzi, że my nic z tego nie mamy i raczej musimy mimo wszystko przyznać, że zjeżdżamy. Jesteśmy więc, żeby tak to wyrazić, na podszewce tego, co nazywamy górowatością. — Tu mignął nam jakiś przechodzień o spłaszczonej czaszce.

Artur milczał. Najwidoczniej coś przetrawiał w sobie. Nagle ożywił się. — Czy znasz tę historię o wdowie i kominiarzu? Otóż pewna wdowa... — Przestań — odparłem — przestań w tej chwili. Wiem dobrze, co mi chcesz

opowiedzieć: płaski dowcip! Artur nadąsał się. Horyzont po bokach prostą linią przechylał się w jedną stronę,

zaczynał się wprawdzie pośrodku mojej jednej źrenicy, ale przebiegał już pod drugą, poniżej, trzeba było przechylać głowę. Wywoływało to uczucie nikłego, ale stałego znużenia. Miałem wrażenie, że zmierzamy ku czemuś.

— Artur! — zawołałem. — Co się właściwie z nami dzieje?! Podniósł na mnie oczy, ale Jakoś tak płasko, ukośnym ruchem w płaszczyźnie

nachylonej. — A właściwie dlaczego nie?! — zawołał zuchwale. Uszy mu drżały. — Właściwie

dlaczego nie dosyć tej przeklętej trójwymiarowości? Skup się, a zrozumiesz, że poziom i tylko poziom też może zawrzeć całe piękno.

Wtedy stwierdziłem z bólem, że Już po nim. Co do mnie, byłem jeszcze w stanie opierać się przez jakiś czas.

— Człowieku! Przecież jeżeli zniknie trójwymiarowość, a może nawet w ogóle wymiarowość, no to zniknie i nie będzie jej, jakże więc chcesz, żeby była tam, gdzie jej nie będzie i jak możesz nawet mówić, że będzie, kiedy nie będzie. Przestań bredzić o jakimś poziomie i całym pięknie.

— A widzisz! — upierał się zwycięsko Artur. — Sam mówisz, że jeżeli jej nie będzie, to nie będzie. Poziom zawrze wszystko, bo poza nim nie będzie nic i niczego!

— Ale ja wiem, ja czuję, że poza nim, że nie tylko on! Ja mam to w głowie, że w górę i w dół, w prawo i w lewo!

Artur roześmiał się. Nie sposób było z nim teraz rozmawiać. Grupa kobiet szła obok drogi. Na ramionach niosły koromysła, obrobione, drewniane, jakby ramiona wagi służące do noszenia wiader. Wspomniałem smukłych wojowników z włóczniami, których spotykaliśmy dawniej. Jak pięknie piął się prosty wysoki las włóczni, jakie piękne akcenty pionowe. Nigdy nie mieliśmy już ich zobaczyć. Koromysła równoległe do ziemi, do widnokręgu, do wszystkiego, złowróżbnie poziomiły krajobraz. Czułem, że mi opadają pończochy.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

84

— Gdybym miał płaski browning, zastrzeliłbym cię bez namysłu — powiedziałem gorzko.

— Poziom... — powtarzał Artur z rozrzewnieniem. — W odwiecznym zatargu pionu i libelli, czy wasserwagi, jestem po stronie tej ostatniej. Pion! Cóż za ohyda! Ten ołów na tym szpagacie! Dlatego kocham morze! Morze jest najdoskonalszą tęsknotą do płaszczyzny! Góry! Coś wstrętnego! Najwyżej płaskowyż!

— Arturze! — próbowałem go ratować, choć czułem, że wierzch czaszki przywiera mi do podniebienia. — Zastanów się! Załóżmy nawet, że masz rację. Weźmy więc przykład, który powinien ci odpowiadać: nieboszczyk na powierzchni i nieboszczyk w grobie. W obu wypadkach mamy do czynienia z doskonałą pozycją poziomą, twój ideał osiągnięty. Dobrze. Ale żeby od pierwszej doprowadzić do drugiej potrzebny jest wektor pionowy, zmaterializowany w łopacie grabarza, skierowanej pionowo, w glinę. A więc pion, Arturze, jednak pion!

Mknęliśmy teraz przez las coraz bardziej pochyły, rosły w nim grzyby, ale tylko same kapelusze, bez nóżek. Artur śmiał się jakby szalony.

— Pion! — szydził. — Nie pojmujesz, że nie ma dwóch poziomów, niższego i wyższego, jest tylko jeden wspaniały, absolutny poziom. Dusza, dusza, mój chłopcze, jest pozioma!

Las się skończył i Artur krzyknął z zachwytu. Przed nami był długi most, a na nim stado długich jamników na maleńkich i w dodatku zakrzywionych nóżkach.

— Jamniki! Nie żyrafy! — zawołał i padł na kolana. — Naprzód! Na czworaki! Wzdłuż!

Uczułem, że potężna siła każe mi zrobić to samo. Resztką świadomości stwierdziłem bez zdziwienia, że mam horyzont w kręgosłupie. Ostatnim spojrzeniem przestrzennym ujrzałem Artura, który w oczach stawał się już tylko poziomiejącą kreską, a potem zmieniliśmy się obaj w dwie proste równoległe i pobiegliśmy w nieskończoność, aby tam się przeciąć.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

85

RĘKOPIS ZNALEZIONY W LESIE

Piszę to drżącą ręką, ponieważ akurat mamy trzęsienie ziemi. Jest to naiwne kłamstwo, które ma usprawiedliwić sklerozę.

Wolałbym nie oznaczać dokładnie ani miejsca, ani czasu, w którym się znajduję. Więzienie, gdzie nas niegdyś zamknięto, dawno zostało opuszczone przez strażników i dyrekcję. Widzieliśmy, jak przed kancelarię zajechały wozy meblowe. Nie tak sobie wyobrażaliśmy to wszystko. Nikt nie opala już budynków. Dookoła więzienia rozciąga się las. Czasem wychodzę, żeby nazbierać nieco chrustu.

Do wozów meblowych ładowano fotele z zielonymi obiciami, o złotych poręczach. Okropnie nieprzytulne jest takie opuszczone więzienie, zwłaszcza wieczorem. Instalacja elektryczna też przestała działać. Na środku celi rozpalam nieduże ognisko, spokojny. Przecież podłoga jest z betonu.

Węglem rysuję na ścianie to, co mi przychodzi do głowy, ale najczęściej nic nie rysuję. Nie wiadomo tylko, czy w tym lesie są zwierzęta. Dyrekcja w okólnikach twierdziła, że

nie ma. Dopiero dzisiaj na podwórku pojawił się kret. To znaczy kretowisko, ale jeżeli kretowisko, to musi być i kret.

Wiem, że gmach jest zamieszkały. Upewniają mnie w tym dalekie szmery, od czasu do czasu kroki. Na tym samym piętrze, o kilkanaście cel ode mnie, przebywa jakiś kolega. Czasem widujemy się na przeciwległych końcach korytarza. Wówczas kłaniamy się sobie z daleka i odwracamy się od siebie. Nieraz z jego celi dobiega regularne, niezbyt głośne, choć trwające po kilka godzin stukanie, jakby młotkiem o coś twardego.

Obecnie nastał okres pięknej pogody i pełni. Nocami księżyc niezwykle ostro odcina na podwórku światło i cień, cień i światło. Kontury dachów są jakby srebrne, choć twardsze.

W nocy nie wychodzę, ale też, kiedy przychodzi pełnia i niebo jest bez chmur, wtedy nie zapalam ogniska. Leżę na pryczy. Cela, jak i podwórko, cała jest pokrojona na czarne i zielone romby. Ich krawędzie przechodzą przeze mnie i ciągle się przesuwają. Nieraz widzę, jak delikatnie zaczynają się złocić i zielenić moje stopy, potem wpadają w czerń, światło podchodzi mi do gardła. W długich odstępach czasu, w gmachu, gdzieś w jego głębi, słychać jakby stąpanie, to znowu jakby uderzenie stalowych drzwi, wszystko owinięte echem, ponieważ korytarze są puste i kamienne.

W odległych skrzydłach także ktoś na pewno pozostał, ale ja tam nie chodzę. Raz, kiedy w południe wyglądałem na podwórko, ktoś szedł tamtędy i coś niósł. Z piętra widać wierzchołki drzew, ustawione ciasno, jeden obok drugiego i jeden za

drugim — aż w nieskończoność. Kołyszą się zawsze, choćby nieznacznie, nawet podczas ciszy.

Na półpiętrze mijam zawsze uchylone drzwi dawnej wartowniczej izby. Raz tam zajrzałem niechcący. Zobaczyłem kawałek koca, wyżej obrazek od pierwszej komunii świętej, cały bladoróżowy i bladoniebieski. Kiedyś zdarzyło się, że wchodząc do korytarza na parterze, ujrzałem na przeciwległym końcu tego kolegę, co stuka. Szedł ku mnie i też mnie zauważył. Odwróciliśmy głowy, ale i tak musielibyśmy się spotkać, gdyby nie nisza, w którą skręciłem, niby czegoś tam szukając. W tej niszy nic nie było. Zresztą on też zawrócił.

Teraz już lato, ale pewne oznaki każą przypuszczać, że lato wnet się skończy. Potem będzie jesień i zima.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

86

PROFESOR ROBERT

Zauważyłem go od razu, mimo że na przyjęciu u W. spotkałem wiele innych osób, równie mi nieznajomych. Może zwróciły moją uwagę jego oczy, głęboko osadzone, o wyrazie bolesnego napięcia, i policzki, tak zapadnięte, że wydawało się, jakby nosił miękki i ciemny zarost, choć był starannie wygolony. Złudzenie to potęgowało się przy pewnych układach oświetlenia. Wyróżniała go poza tym aureola srebrnych włosów.

Był to profesor Robert N. i wydawało się, że pozostali wiedzą o nim więcej ode mnie. Otaczali go nastrojem rewerencji, nawet uwielbienia. Nie podawano jeszcze do stołu i zebrani podzielili się na kilka ugrupowań, zależnie od dyskutowanego tematu. Stali albo siedzieli w solennych postawach, jakie zawsze przybiera się przed kolacją.

Nie znajdowałem się w kręgu otaczającym profesora N., ale mogłem dosłyszeć, że rozmawiali o muzyce. Jak się domyśliłem już po chwili, Robert N. był kompozytorem. Nie jestem biegły w tej dziedzinie sztuki, lecz będąc świadom tej mojej niewiedzy, wcale nie byłem skłonny nisko szacować profesora N. Przeciwnie: zachowanie się jego rozmówców, forma, w jakiej się do niego zwracali, milknięcie wszystkich, kiedy on zabierał głos — wskazywało, że profesor N. zajmował w świecie muzyki wybitne miejsce. Wytężając słuch, a w zdawkowej rozmowie o trzeciej wojnie światowej, którą prowadziłem z jednym z zaproszonych, ograniczając się jedynie do potakiwania — byłem w stanie nadążać za wątkiem dysputy w sąsiednim gronie.

— Stopniowe wychowywanie artysty, cierpliwa troska o jego dojrzewanie — dowodził profesor, głos miał równy i twardy — oto sedno. Udzielanie mu bodźców rozwojowych, pobłażliwość i długoterminowy kredyt, twarda dlań szkoła, aby okrzepł — oto jak tworzy się artystę.

— Można — wtrącił Gucio, lekkoduch i birbancik. Był już lekko podpity mimo wczesnej pory. — Można, ale właściwie po co?

Zapadło nagłe milczenie. Tylko z pozostałych części salonu dobiegał gwar rozmów. Gucio, świadomy nietaktu — poniewczasie, rozglądał się z nonszalancją, mającą pokryć niepokój. Wśród ciszy Robert N. położył mu rękę na ramieniu.

— Młody człowieku — powiedział i te dwa słowa, które następnie wyrzekł, miały wagę metalu: — Sam zobaczysz.

— Oto teoria pro domo sua — odezwał się tuż za mną niski głos. Odwróciłem się gwałtownie. To doktor P., koneser, dyletant i cynik.

— A jednak, drogi doktorze — odpowiedziałem, mając jeszcze w uszach ten stalowy dźwięk. — Coś w tym musi być. Nie jestem au courant wydarzeń w świecie muzycznym, wydaje mi się jednak, że profesor Robert N. jest nie lada autorytetem, sądząc choćby po sposobie, w jaki odnoszą się do niego najtęższe nawet umysły.

— He he he! — zaśmiał się doktor. — Nie przeczę, że pan Robert N. cieszy się wielkim poważaniem jako kompozytor. Czy pan jednak jest pewien, czy pan wie dokładnie, jakie są tego źródła? Sam pan przyznaje, że pańska znajomość muzykologii jest raczej powierzchowna. A więc niech pan się dowie, że Robert N. jest autorem jednej tylko kompozycji, miernej i rzadko grywanej.

— Ależ, doktorze! — wykrzyknąłem. — Muszę pana uspokoić — dorzucił szybko doktor. — Te ukłony, spojrzenia, cały

szacunek, który go otacza, jest prawdziwy, szczery i w pewnym sensie niewątpliwie słuszny. Robert N. umie przesuwać przedmioty, z daleka, nie dotykając ich.

— Nie jest więc muzykiem? — Ależ jest! Jednak nie zwyczajnym, jak Beethoven, Mozart, Bach i tylu innych przed

nim. Profesor Robert N. był dzieckiem wątłym, rodzice postanowili oddać go do szkoły muzycznej. Jako najsłabszy uczeń w klasie może by nie uzyskał poparcia nauczycieli, gdyby nie jego pilność niezłomne postanowienie, że zostanie artystą. Któż pomaga

Sławomir Mrożek – Opowiadania

87

uczniom celującym? Ci radzą sobie sami. Z miernotą inna sprawa. Proste zadanie, które zdolny uczeń rozwiązuje lewą ręką, nie wzbudzając tym niczyjego uznania, jeżeli zostanie, po męce twórczej, wykonane przez beztalencie — ściąga na nie ogólną uwagę i wzbudza radość. Wychowywać! Cóż za szczytne zadanie! Tym bardziej że mały Robert powziął nieodwołalną decyzję, żeby zostać kompozytorem i to postanowienie zbiegło się z nie zaspokojonym instynktem wychowawczym tylu pedagogów! Miarą trudności, jakie musiał jednak pokonywać, gdyż pokonywać musiał swoją własną naturę, kwalifikującą go raczej do zupełnie innego zawodu — był fakt, że już po pierwszych latach umiał przenosić lżejsze przedmioty na krótkie odległości, a ściślej mówiąc: powodować ich przenoszenie — jak na przykład ołówki z pulpitu na pulpit, samą tylko silną wolą, nie wyjmując rąk z kieszeni.

Siła woli, wyrabianej ustawicznie w walce o podstawowe wiadomości z zakresu muzykologii, wyróżniała go spomiędzy masy zdolnych kolegów. Wkrótce umiał przesuwać popielniczkę gościom w sąsiednim pokoju, oddzielony od nich murem, a dzień, w którym, nie zbliżając się do niego, podał nauczycielowi palto i laskę, stał się dniem jego tryumfu i zadecydował o narastaniu fali jego sukcesów. Kiedy opuszczał konserwatorium, był już bardzo popularny, a szczyt kariery — choć trzeba zaznaczyć: dotąd nie opuścił się poniżej tego poziomu — osiągnął, kiedy wydał swą kompozycję i uniósł się w powietrze na wysokość dwóch metrów osiemdziesiąt, pozostając w zawieszeniu w ciągu pół minuty...! Jego niezłomna wola, aby zostać uznanym artystą, przyniosła mu pełne zwycięstwo.

Rzuciłem okiem na doktora. Znając przyjemność, jaką znajdował w napaściach na pojęcia i osoby ogólnie szanowane, skłonny byłem krytycznie przyjąć jego wypowiedź. Jednak nawet i to, co mówił, było dostateczną przyczyną, abym powziął w stosunku do profesora Roberta rodzaj podziwu, pomieszanego z poczuciem własnej niższości. Podejrzewałem, że nawet sam doktor, mimo że silił się na lekki ton, nie był wolny od wrażenia, jakie wywierała na wszystkich osoba profesora. Zresztą nie mogłem nad tym zastanawiać się dłużej, ponieważ w tym właśnie momencie całe towarzystwo zostało zaproszone do stołu.

Posadzono mnie dość daleko od profesora, tak jednak, że mogłem słyszeć jego słowa, a również — pochyliwszy się nieco i prowadząc nieobowiązującą rozmowę z rektorową B. o rozprzężeniu wśród młodzieży — widzieć go, żywo rozmawiającego. Udało mi się w ten sposób podchwycić, że również przy stole profesor odcinał się od otoczenia i postępował nieodwracalnie według jakiejś swojej osobistej metody twórczej, której zarysy mogłem przedstawić sobie na podstawie tego, co opowiedział mi doktor, oraz własnych spostrzeżeń. Otóż, kiedy wniesiono zakąski, profesor zwrócił się do gospodyni uprzejmie, ale stanowczym tonem, aby zamiast łososia w galarecie podano mu szpinak bez niczego. Był to, jak wyjaśnił krótko, jego zwyczaj wynikający z systemu, wypracowanego w ciągu długich lat pracy nad sobą. Podano mu więc szpinak.

Solidaryzowałem się z rektorową w oburzeniu na szczególną demoralizację młodych dziewcząt. Narzekałem, w związku z tym, na niemożność odnalezienia wspólnej z nimi płaszczyzny światopoglądowej, w czym niemało znaczyła moja niechęć do ich niskiego poziomu umysłowego. Temat ten, jak również słowa współczucia ze strony rektorowej, zajęły mi następny kwadrans i zmusiły do odwrócenia uwagi od profesora. Również wysiłki ze strony Gucia, który pragnął nawiązać ze mną porozumienie w sprawie win serwowanych, trzeba to przyznać, dość skąpo, rozpraszały mnie do pewnego stopnia.

Nic też dziwnego, że kiedy w pewnej chwili od strony, gdzie siedział profesor Robert N., rozległo się głośne dzwonienie o kieliszek, byłem równie zaskoczony jak pozostali biesiadnicy.

Profesor powstał. W jadalni zapanowała cisza, przerywana jedynie brzękiem naczyń w kuchni i stłumionymi odgłosami pojazdów ulicznych. Jego srebrne włosy wichrzyły się. Oczy płonęły. Zadzwonił jeszcze raz łyżeczką o szklankę, potem skłonił się lekko w stronę Gucia i powiedział:

Sławomir Mrożek – Opowiadania

88

— Przed pół godziną był pan łaskaw wyrazić wątpliwości co do mojej teorii sztuki. Obecnie pragnę złożyć dowód, który powinien okazać się wystarczającym zarówno dla pana jak dla każdego, kto zechciałby podzielić pańskie zdanie.

— O ile się nie mylę — tu zwrócił się do pani domu — obecnie służba ma podać gęś. Proszę zadysponować, aby jej nie przynoszono. Półmisek z gęsią sam znajdzie się na tym stole.

Po krótkich grzecznościowych wzdraganiach pani domu odprawiła z powrotem do kuchni służącą, która właśnie ukazała się w drzwiach, niosąc półmisek z gęsią. Był to duży, złociście przypieczony ptak, otoczony mgiełką aromatu. Wszyscy zamarli w oczekiwaniu. Odniesiono go do kuchni.

— Raz, dwa, trzy! — zawołał profesor i zacisnął po wieki. Minęło kilka sekund i w kuchni rozległo się brzęknięcie.

— Idzie! Idzie! — dał się słyszeć wrzask kucharki. Gucio jednym haustem opróżnił kieliszek i wlepił wzrok w drzwi prowadzące z jadalni

do salonu. Chwila ciszy — i lekki szelest. Cisza — i znowu dźwięk. Znowu cisza. Profesor

uchwycił krawędź stołu. Dźwięk powtórzył się. Rektor B. podskoczył i wybiegł. Wrócił za chwilę.

— Już jest w korytarzu! — rzucił nerwowo. Przerwy między szmerami stały się nieco dłuższe. Z wolna na czoło profesora zaczęły

występować krople potu. Doktor P. nachylił się do mnie: — Strasznie pomału — szepnął. — A taki jestem głodny. — Pssss! — odparłem. — Nie przeszkadzajmy profesorowi. Ten jednak jakby znalazł nowe siły. Przez dobre pół minuty szmery nie ustawały i gęś

najwidoczniej przybliżała się, potem nagle nastąpiła pauza. Profesor zebrał się w sobie. Obrus marszczył się wolno pod jego zbielałymi palcami. Nastąpiło kolejno kilka hałasów, jakie wydaje porcelana przesuwana po podłodze. Gucio na oślep szukał butelki. Nagle wszystko ucichło.

Sekundy mijały. Profesor wyraźnie gonił resztkami sił. Ciągle ta cisza. Profesor, zupełnie blady, kurczowo zaciskając powieki, nie poruszając głową, zapytał: — Co tam jest? — Hall. — Może zaczepiła się o coś? Rektor B. wybiegł. Nie wracał długo. Ukazał się nareszcie. Przecząco potrząsnął głową. — Na samym środku, na parkiecie — powiedział cicho. Patrzyliśmy teraz wszyscy na profesora. Zostało jeszcze pół hallu i cały salon. O tym

profesor wiedział równie dobrze jak i my. Profesor Robert stał jeszcze przez chwilę, jeszcze nie chciał uwierzyć w klęskę. Potem

opadł na krzesło. — Miał pan rację — powiedział głucho do Gucia. — Skończone. Już nigdy nie dotknę

fortepianu.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

89

PODANIE

Proszę uprzejmie o oddanie mi władzy nad światem. Prośbę moją uzasadniam tym, że jestem lepszy, mądrzejszy i bardziej osobisty od

wszystkich ludzi. Oświadczam, że nasz powiat jest ubogi, same piaski, a jarmarki zostały zlikwidowane,

bo będzie industrializacja. Także u mnie w domu się nie przelewa, bo zięć ma na utrzymaniu, poza mną, jeszcze osiem osób, w tym dwoje z inteligencji. Nie mam więc ani pieniędzy, ani wojska, żeby moją prośbę poprzeć. Dlatego zwracam się o zwolnienie mnie od obowiązku posiadania broni atomowej. Jeśli będzie potrzeba, odpowiednie zaświadczenie z parafii przedłożę.

Ja rozumiem, że w tej sytuacji będzie ciężko dać mi panowanie do ręki. Nie tracę jednak nadziei, że zarówno entuzjazm narodów jak i rozwój historii wesprą moją prośbę. Poza tym liczę także na Opatrzność.

Po pierwsze, jak już powiedziałem, jestem lepszy od wszystkich ludzi. Bardzo możliwe, że znajdą się tacy, co temu zaprzeczą, bo powiedzą, że to oni są najlepsi. Ale ich argumenty nie mają żadnego znaczenia, bo oni nie są mną, to skąd mogą wiedzieć, jaki ja jestem dobry?

Ja myślę, że dla wszystkich byłoby lepiej, żebym ja był władcą świata. Jestem ofiarny, to mogę się tego podjąć. Za młodu różnie ze mną bywało, ale teraz przyszedłem na swoje i mogę poprowadzić.

Nie ma u nas w domu ani jednego pancernika. Nawet o durszlak jest ciężko i córka cedzi kluski, jak umie, biedactwo. Ale co z tego? Przecież panuje się nad światem dlatego, że jest się najlepszym, a nie dlatego, że ma się wojsko. Każdy, kto ma wojsko, mówi, że to zbieg okoliczności. Nikt nie chce panować nad światem dlatego, że ma wojsko, tylko dlatego, że jest najlepszy. Moje szanse są więc równe, a nawet większe, bo nie mam wojska, a jestem najlepszy. Na co mnie okręt wojenny? Tylko koszt niepotrzebny i zawadza to w domu, szczególnie że córka znowu rodzić będzie.

Zresztą mnie nie o siebie chodzi, tylko o ludzkość. Nieraz, jak chowam się w ogródku za domem, bo ogródek jeszcze mamy swój, chwała Bogu, a to porzeczkę skubnę, a to całą garść oberwę i nagle coś mnie kolnie, jakby palcem. Ty tu porzeczkę, a tam ludzkość!! Wtedy by człowiek wszystko rzucił i leciał, żeby panować.

Wczoraj zięć mnie zamknął, bo mówił, że za dużo jem. Mam więc trochę czasu, to piszę, choć dawno już się do tego zabierałem, tylko muchy się topiły w kałamarzu, aż nieprzyjemnie było pióro umaczać. Teraz dopiero, pod jesień, jest ich jakby mniej.

Całe szczęście, że ja jestem w sobie i wiem, że to nikt nie jest mną. Strach pomyśleć, że mógłbym być kim innym i wtedy bym patrzył na siebie i nie wiedział, jaki to ja jestem.

Zięć idzie. Ja rozumiem, że wszystko kosztuje, ale po co zaraz bić? Oczekuję przychylnego załatwienia mej prośby.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

90

PRZYGODA W CZASIE FERII

Mój przyjaciel R. zaprosił mnie do siebie na wieś. Po roku spędzonym na pilnych studiach, wśród gwaru i bujności uniwersyteckiego życia — chętnie powitałem ten wyjazd do pól i lasów, obiecując sobie, że zaznam spokoju, świeżości i tej słodyczy, jaka płynie z obcowania z naturą. Nie zawiodłem się. Mój przyjaciel, chłopiec prostolinijny, szczery, wesoły, a przy tym wrażliwy i nie pozbawiony skłonności do refleksji, starał się, poczciwy, o to, żebym jak najprędzej zapomniał o wielkomiejskim przesyceniu. Proste potrawy, dużo ruchu na świeżym powietrzu, częste, dalekie wycieczki. Właśnie czas był przepiękny, wiosna przechodząca w lato. Pewnego dnia, to rozmawiając na tematy poważne, to znowu z wesołym okrzykiem przesadzając płoty i goniąc się wśród ruin, po to, aby za chwilę, zdyszani, przysiąść na miedzy i rozkoszować się widokiem kwitnącej coraz to pełniej przyrody — oddaliliśmy się dość znacznie od domu, zapuszczając się w okolicę jeszcze mi nie znaną. Nieśliśmy ze sobą czerwone obręcze do gry w serso, której miłośnikami byliśmy już od dawna, a która zbliżyła nas podczas pierwszego roku studiów. To rzucając, to łapiąc obręcze, ani spostrzegliśmy, jak znaleźliśmy się na żwirowanej alei, prowadzącej w głąb starego parku. Korony drzew łączyły się w górze, dając przyjemny chłód i cień, a szumiąc przy tym radośnie stwarzały nadzwyczaj miły nastrój.

Wkrótce spotkaliśmy inwalidę, który idąc naprzeciw obrzucił nas spojrzeniem starczo wyblakłych oczu. Odziany był w surdut wojskowy, wypłowiały, szczelnie zapięty pod szyję. Siwe włosy miał krótko strzyżone przy samej skórze, a drewniana proteza, na której wspierał się obły kikut kolana, wypolerowana była i lśniła jak heban, widocznie używana od dziesiątków lat. Na ławeczkach, które pojawiły się po obu stronach alei, ujrzeliśmy dwóch jednorękich zaś w głębi parku, na huśtawce zawieszonej między konarami starych kasztanów — kołysał się człowiek pozbawiony obu nóg. Wszyscy mieli powierzchowność podobną: ubogą, lecz schludną.

Ukazała się nam brama szeroko otwarta i dająca wstęp na rozległe podwórze, również dokładnie wysypane żwirem. Pośrodku stał skromny pałacyk, tynkowany ciemnożółto, ale gładko, bez zacieków. Okna, dość wąskie i jednakowe, coś pośredniego między surowością strzelnic fortecznych a wymogami mieszczaństwa, uszeregowane na dwóch dość niskich piętrach, ciemne i pozbawione firanek. Pod ścianą można było zobaczyć pieńki starannie wykarczowanej, dzikiej winorośli.

Staliśmy na środku dziedzińca, gdy spoza budynku dobiegły nas dźwięki fletu. Ktoś grał niewymyślną melodię w takcie marszowym, akcentowanym miarowymi uderzeniami w bębenek. Piosenka była skoczna, jedna z tych, jaką śpiewają żołnierze ciągnący do odległych, żyznych krain — po pewne, a przynoszące chwałę zwycięstwo, wśród kurzawy dróg, przy chłodnym wietrze, blasku słońca i pełnych manierkach.

Nie mogąc się oprzeć młodzieńczemu zaciekawieniu, obeszliśmy budynek i ujrzeliśmy gospodarskie podwórko: kilka szop, narzędzia do gracowania ścieżek ułożone równo pod murem, a w najdalszym zakątku, gdzie już zaczynał się gąszcz, altana, skąd właśnie dolatywała muzyka.

To, co następnie zobaczyliśmy, również nie zasługuje na wiarę, a jednak do dzisiaj pamiętam ten obraz. W altanie, również troskliwie oczyszczonej z winorośli, siedział mocny, gruby mężczyzna, w szarej mycce na głowie, w kurtce podobnej do tych, jakie widzieliśmy na uprzednio spotkanych inwalidach, ale rozpiętej i ukazującej białą koszulę bez kołnierzyka. Palcami jednej ręki przebierał na otworach piszczałki, drugą ręką wybijał takt na małym bębenku, zaś trzecią wyciągał po kufel z piwem, stojący przed nim na stoliku. Bowiem ów człowiek miał trzy ręce.

Przyciągani jakby magnetyczną siłą, podeszliśmy ku altanie. Niezwykły muzykant jeszcze nie zwrócił na nas uwagi, jego twarz z pękatym, mięsistym nosem wyrażała zasłuchanie i ten szczególny rodzaj radości, która nie płynie z niczego, ale jest substancją

Sławomir Mrożek – Opowiadania

91

czystą, samą w sobie, jak rudy żelaza albo miedzi złożone w łonie ziemi. Lecz kiedy znaleźliśmy się o parę kroków zaledwie, spojrzał na nas nagle, odłożył piszczałkę, drugą ręką zapiął kurtkę na jeden guzik, a trzecią wsparł się o stół — i powstał na nasze powitanie.

— Panowie studenci? — zapytał, lustrując nasze mundury i oznaki. — Proszę, proszę... — i pokiwał głową z uznaniem i niedowierzaniem.

Byliśmy wciąż jeszcze tak zaskoczeni, że wydobycie z siebie jakiegokolwiek słowa wydawało mi się niemożliwością. Za to on zachowywał się swobodnie, szerokim gestem wszystkich rąk zaprosił nas do wnętrza, a było to, siłą rzeczy, tak nadzwyczajnie wymowne, że sami, nie wiedząc jak, przekroczyliśmy stopnie altanki i usiedliśmy na ławie.

On zaś zawirował wszystkimi rękami i już brzęknęły przed nami kufle, a jednocześnie napełniała je brunatna struga piwa, pieniąc się przyjemnie.

— Ja tam człowiek nieuczony — powiedział, zacierając dwie ręce, a trzecią plaskając się w kolano — ale swoje umiem.

— Niewątpliwie — odezwał się mój przyjaciel. — Pan na pewno z niejednego pieca chleb jadał.

Nasz gospodarz zaśmiał się rubasznie, lecz wesoło. — Dobrze powiedziane — rzekł. — Proszę wybaczyć — ośmielał się coraz bardziej mój przyjaciel. — Proszę wybaczyć,

jeżeli nasze przybycie nie jest panu na rękę, lecz... — tu utknął i zaczął czerwienieć. — Ależ nic podobnego! — zakrzyknął piwosz. — Jesteśmy tu odcięci od świata. Mało

kto odwiedza biednych inwalidów. Nie wiedząc, co na to odpowiedzieć, w milczeniu podnieśliśmy kufle. — Panowie tu na stałe? — ośmieliłem się ja z kolei, odstawiając szklanicę i ocierając

pianę wierzchem drugiej dłoni. Czułem przy tym dziwne ubóstwo mojego ciała. Panowała atmosfera napiętej nieparzystości.

— A dokądże to mielibyśmy pójść? — zdziwił się gospodarz, splatając dłonie i gładząc podbródek.

— W drodze tutaj spostrzegliśmy wielu inwalidów — powiedziałem. — To znaczy ludzi pozbawionych kończyn — zacząłem się mieszać. W którąkolwiek stronę chciałbym skierować rozmowę, zawsze, w obliczu trójrękiego, musiały wyniknąć nieporozumienia.

— Ależ jest tych urwipołciów, ile pan zechce! — zawołał. — Po ostatniej wojnie arcyksiążę, prawdziwy ojciec dla żołnierzy, oddał swój pałacyk myśliwski na schronisko dla tych, którzy w boju stracili rękę albo nogę. Żyjemy tu daleko, wśród lasów, ale to i lepiej, bo okolica zdrowa.

— Pan był na wojnie?! — zakrzyknął mój towarzysz. Pochodził z rodziny, która wydała wielu oficerów i sprawy wojskowości zawsze zajmowały go żywo. Poczułem zniecierpliwienie. Czyż nasza to wina, że najniewinniejsze słowa przybierały w tych okolicznościach charakter drażliwy? Jego trzecia ręka odwracała kierunek myśli najbardziej pospolitych, wyciągała się wprost w tej tajemniczej przestrzeni, która znajduje się między jednym nazwaniem a drugim. Nazwania, mimo ich mnogości, wciąż wirują w niej, daleko od siebie.

— Czy byłem? — zaśmiał się wesoło, rubasznie. — Od pacholęcia nie zajmowałem się niczym innym jak tylko wojaczką. A jeżeli chodzi panom o to... — tu podniósł wszystkie trzy ręce do góry, jak trójramienny świecznik — ...byłem zawodowym żołnierzem przez całe życie, nie jak tamci — jedną z rąk wskazał na budynek — ...i miałem więcej okazji do tego, żeby stracić choć jedną rękę niż oni wszyscy razem. Powiecie, panowie, że to jednak niesprawiedliwość. Być może, ale — do kroćset! Nie mogłem przecież sam odstrzeliwać ich sobie.

— Ależ oczywiście, to byłoby szaleństwo! — zawołał mój przyjaciel, oburzony.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

92

— Urodziłem się w górach Harzu. Myślicie, panowie: trzy ręce — to za dużo. Ale mój ojciec był krzepkim góralem. Rozpierała go taka radość życia, taka junackość, zdrowie i nadmiar, że spłodził chłopaka takiego właśnie jak ja. Żadna z tych rąk nie jest mniej sprawna. Przeciwnie: zostałem obdarzony niezwykłym zdrowiem, stałym zadowoleniem z życia i niepowszednią zręcznością wszystkich trzech rąk. Nie można mówić o jakiejś ułomności, ale o nadmiarze. Cyganki, stare, chytre ropuchy, które zawodzą: „Powróżyć z ręki, panie” — uciekały przede mną kiedy wyciągałem znienacka wszystkie trzy i pytałem: „Z której?” Trzecia szabla dawała mi w szermierce przewagę nad każdym przeciwnikiem. W grabieży miast, któreśmy zdobywali, również nie miałem równych. Panowie rozumieją, w takich okazjach każdy jedną ręką łapie gąsior, a drugą ciągnie za włosy upatrzoną brankę. Ja, nie wyrzekając się tych przywilejów zdobywcy, zawsze miałem jeszcze możliwość zagarnięcia czegoś bardziej trwałego od wina i kobiet.

— Jasne — przytaknęliśmy. — Byłem zawsze w ogniu, w samym środku bitwy, i nie rozumiem, dlaczego nigdy nie

zostałem nawet ranny. Po każdej kampanii, kiedyśmy wracali do stolicy, kobiety obrzucały kwiatami byle ciurę, któremu urwało rękę, kiedy właśnie jadł zupę w taborach. A ja, który wtedy brałem szańce, zamykałem się w szynku i przepijałem to, co zdobyłem na wojnie dzięki moim dodatkowym zdolnościom. Dlatego też, kiedy skończyła się wojna, byłem nędzarzem. Nie miałem już krewnych, w bojach zestarzałem się i nie umiałem nic poza rzemiosłem żołnierskim. Po rozpuszczeniu armii umarłbym z głodu, gdyby nie pamięć wdzięcznego arcyksięcia. Niegdyś uratowałem mu życie. Podczas jednego ze szturmów zauważyłem, że olbrzymi grenadier z wrogiego oddziału, przebiwszy na wylot naszego chorążego — rzuca się na arcyksięcia, który słania się w siodle. Jedną ręką ścinam grenadiera, drugą podnoszę nasz sztandar, a trzecią podtrzymuję arcyksięcia. To odwróciło losy bitwy. Więc kiedy po wojnie, niedołężny i bezbronny, znalazłem się bez środków do życia, arcyksiążę znalazł mi tu miejsce. Nie poszło to łatwo. Demokraci interpelowali w parlamencie. Znaleźliśmy jednak kruczek prawny. W czasie kontrmarszu pod Janówką pocisk działowy przeleciał nade mną tak blisko, że ściął mi wszystkie włosy, wraz z korzonkami. Nikt nie może zaprzeczyć, że jestem śmiertelnie łysy.

— Patrzcie, panowie! — i zdjął czapkę. Łysina zalśniła łagodnie. — Zresztą, czasem wydaje mi się, że coś mnie łączy z tymi tam... — znów wskazał na

budynek. — A poza tym, gdybym stracił jedną rękę, czy to by wystarczyło? Znam ludzi, wierzcie mi, panowie — na pewno nie. Stracić dwie ręce — tak, to by już było coś, w sam raz dla świata, ale dla mnie, dla mnie czy nie za dużo? A wreszcie, która ręka jest ta trzecia, ta zbędna? Tak czy inaczej — z trzema rękami, z dwoma czy z jedną, zawsze istniałaby rozbieżność między zdaniem otoczenia a moim, zawsze jakieś niedopowiedzenia, różnice w osądach, niezgodność uczuć.

Do zmierzchu było już niedaleko, więc pożegnawszy się wracaliśmy ścieżką wskazaną nam przez weterana, na bliższe. Za nami znów rozległy się dźwięki piszczałki i bębenka. Kiedy mijaliśmy jedną z szop, usłyszeliśmy wysoki, przeciągły, dzwoniący zgrzyt. Zajrzeliśmy do wnętrza przez szparę między deskami. Zgromadzeni wokół szlifierki bezręcy i beznodzy w skupieniu ostrzyli szeroki, lśniący tasak.

Przyspieszyliśmy kroku, żeby jeszcze przed zmrokiem zdążyć na kolację.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

93

WINA I KARA

Cichy, liliowy pokój dziecinny. Na łóżeczku, nie zmówiwszy paciorka, zasypia smacznie mały chłopczyk. Na uboczu, zhańbiony, z wypiekami wstydu, przysłaniając sobie twarz dłonią — bezradny anioł stróż.

Chłopczyk przez cały dzień brnął znowu od jednego zła do drugiego. Wyjadał konfitury, garbił się, nie uważał i biegał. Anioł daremnie otaczał go błagalnym powiewem skrzydeł, szeptał mu wskazówki o życiu czystym i prawym. Od garbienia się do garbienia się, od biegania do biegania, od stłuczonego kolana do rozdartego ubranka staczał się mały nieszczęśnik. Nic nie mogło go powstrzymać. Ani przypomnienie, że tatuś tak nie robi, ani powoływanie się na Piotrusia Pokrowskiego, małego bohatera. Ani ciche nucenie łagodnych pieśni, ani strącenie w przepaść znanego w dzielnicy garbusa, co miało uwolnić chłopczyka od złego przykładu.

Stał anioł stróż bezsilny. Oto wyczerpał wszystkie środki dostępne aniołom stróżom. Dobroć, słodycz, łagodna perswazja, ukojenie, cisza... Na nic. Oto leży ten nieporuszony w błędzie swoim, w pysze, paciorka nie zmówił, głuchy na głos dobra, zasypia rozmyślając o tym pewnie, jak to jutro będzie się garbił.

I nagle gorycz wezbrała w aniele. Jakże to? Czyżby Prawo w całym swoim łagodnym majestacie nic nie znaczyło wobec woli jednego malca? Fala uwielbienia dla Prawa wezbrała w nim i poruszyła równą falę niechęci do zła. Nadeszła chwila, gdy małe serce służebnika w miłości dla Sprawy zabiło silniej niż wielkie serce Sprawy samej. Z miłości do Prawa przekroczyć Prawo. To miara ofiarności.

Oderwał dłoń od czoła, podszedł cicho do łóżeczka i silnie wypalił chłopczyka w ucho. Ten zerwał się przestraszony. Pod wpływem ciosu odmówił pospiesznie paciorek i

mrucząc coś niezrozumiale położył się i zasnął. Anioł, drżący i zachwycony, długo, nieruchomo wpatrywał się w noc. Nastał ranek świeży i krzepiący. Sen zatarł w chłopczyku wspomnienie wczorajszego

wieczoru. Podano mu śniadanie. Jak zwykle nie chciał pić mleka. Od mleka było mu niedobrze. Wtem odczuł dotkliwe kopnięcie. Zrozumiał. W milczeniu wypił mleko.

Pożegnawszy się z mamusią ruszył do szkoły. Grzecznie przechodził przez ulice, nie przystawał, nie rozglądał się. Miał się na baczności. Jednak nie był jeszcze pewny. Gdy znalazł się sam w pustej alei, rozejrzał się i błyskawicznie zgarbił. Silna blacha w czoło natychmiast przywróciła go do porządku. Nie mógł mieć wątpliwości. To bił go anioł stróż.

Dobry duch zasmakował w nowej metodzie. Łatwość, z jaką teraz osiągał to, co dawniej było nieosiągalne, mimo dużego nakładu dobrej woli i cierpliwości, olśniła go. Wkrótce odkrył, że metodę można znacznie udoskonalić, różnicując ciosy i znajdując w tym przyjemność podobną do tej, jaką odczuwa pobożny organista, gdy zręcznie naciska odpowiednie klawisze organów. A więc: za niedojedzenie obiadu do końca — cios tak zwany piwniczny, za garbienie się — blacha w czoło, za niezmówienie paciorka — faja, za bieganie i pocenie się — hak, za chodzenie po kałużach — hak z mańkuta, za hałasowanie, kiedy tatuś pracuje — byk, i inne.

Metoda najwidoczniej dawała doskonałe wyniki. Upokorzenie już nie zapędzało anioła stróża wieczorami do kątów, gdzie by musiał kryć twarz w dłoniach. Przeciwnie: wygodnie usadowiony, masując sobie prawą dłoń lub bębniąc palcami po stole, nadzorował z zadowoleniem posłuszne i biegłe odmawianie. Czasami ogarniała go nawet pewna nuda i wtedy z podwójną czujnością zważał na posunięcia chłopczyka, pragnąc jednym, umiejętnie dobranym ciosem przypomnieć mu o przewadze dobra nad złem.

Zdarzyło się nawet kilkakrotnie, że nawet wtedy, gdy nie dawał ku temu żadnych powodów — chłopczyk odczuwał bolesne uderzenie. A więc anioł bił go już dla wprawy, na wszelki wypadek.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

94

Chłopczyk bardzo się zmienił na lepsze. Nie biegał, nie garbił się, nie hałasował, odmawiał, dojadał. Zmienił się także zewnętrznie. Na skutek dojadania obiadów i gwałtownego picia mleka — bo rodzice, widząc, że wypija teraz całą szklankę, myśleli, że polubił mleko i dolewali mu bez końca — utył bardzo i pobladł. Wyrzekłszy się wszystkich przestępstw wieku dziecięcego, rozporządzał teraz dużą ilością wolnego czasu i nauczył się kierować siły na życie wewnętrzne. Spoważniał. Zaczął obserwować otoczenie. Następnie zainteresował się chemią.

Niejednokrotnie, gdy siedział w parku na ławce, gruby i spokojny, tajemniczo zamknięty w sobie, nie próbując nawet biegać, bo wiedział, że natychmiast odczuje bolesnego haka — inne dzieci goniły się po murawie, a on, pochylony nad podręcznikiem, wnikał w tajemniczy świat molekuł. Uparta, głęboko ukryta myśl orała jego dziecięce czółko.

Poczęto uważać, że jest cudownym dzieckiem i bardzo wszyscy się cieszyli. On zaś pracował wytrwale. Tatuś sprawił mu warsztacik i dał skromne środki.

Czas mijał. Pewnego razu, w nocy, potężny słup ognia trysnął nad miastem i głośny huk targnął okolicą. To wyleciał w powietrze dom rodzinny małego, wysadzony nad podziw umiejętnie, choć po amatorsku zbudowaną miną z domowego trotylu. Chłopczyk oddalał się polami. Dźwigał uprzednio przygotowany plecak z małym zapasem żywności i pieniędzy oraz kartę okrętową do Ameryki Południowej.

Za nim gnał przez orne pole anioł stróż, by mu dać bodaj haka.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

95

PRZEJAŻDŻKA

Po uroczystości i bankiecie naczelnik, zaszyty w niedźwiedzią szubę, mknął saniami do domu. Na piersi jego wysokie odznaczenie, a całą duszę wypełniało poczucie dobrze spełnionego obowiązku.

Kazał zwolnić, by wszystko stosowało się do jego wewnętrznego, uspokojonego rytmu. Niebo było bez gwiazd, powietrze lodowe, czyste i nieruchome. Godzina późna, miłe ciepło szuby i szampana ogarniało naczelnika.

Jak wszyscy wysocy urzędnicy, tak i on posiadał niedużą rezydencję za miastem, gdzie gwar i szum nie przeszkadzały mu w pracy, jeśli poza godzinami służbowymi myślał o sprawach publicznych. Lecz chcąc przedłużyć te rozkoszne chwile — gdy to, mając za sobą spełnione zadanie, napawamy się zasłużoną nagrodą — polecił stangretowi skręcić w bok, gdzie rozciągały się bezmierne pola, ciche jak sama tajemnica wszechbytu i ze szczętem zaśnieżone.

— Śnieg — myślał naczelnik uderzony tą ogromną ciszą i bielą, która nagle się przed nim rozwarła — co roku pada żywiołowo.

Wyobraził sobie chmury białych ptaków miotane na pochmurnym, popołudniowym niebie, posępne zawodzenie wichru. Nie da się zaprzeczyć, że z tego płynie jakieś męczące uczucie, sekret. Dookoła jednak było, jak na otwartą równinę, całkiem bezwietrznie.

— Jeżeli to prawda, a to niewątpliwie prawda, że każde zjawisko zaopatrzone jest w swoje przeciwieństwo — to co z tego? — zapytał sam siebie i zżymnął się.

Im głębiej sanie zapuszczały się w pola, tym bardziej samotniały w białej pustce. Dzwonkom zaprzęgu odpowiadało zza horyzontu echo psiego szczekania.

— Kto wie, czy to widok piorunów nie natchnął człowieka do wynalezienia strzelby? Czym więc może jeszcze natchnąć ludzi, obywateli, widok nagich zagajników w parowach, samotnej gruszy w ośnieżonym polu? Tego nikt nie wie. Jedyne wyjście, to rama porządkująca to wszystko, jakieś specjalne biuro. Uporządkować. Rama? Ot co jest potrzebne, i to jak najszybciej, póki nie jest jeszcze za późno.

— Nadać ramę... — powiedział półgłosem. Zwycięstwo człowieka nad ślepym padaniem. O ileż łatwiej byłoby obywatelom,

gdyby, przyciągnięci do okien widokiem wirujących płatków śnieżycy, mogli powiedzieć sobie ze spokojem: „Już ich w tym głowa!”

Obywatele... śnieg... Poczuł ze zdziwieniem, że wzbiera w nim ni to zdanie orzekające, ni to zaśpiew, jak choroba, której przecież sobie nie życzymy, ale która sama przychodzi. Te pola zasnuwały go powoli, jak chmury zasnuwają księżyc.

— Ech, przysypało cię śniegiem, ojczyzno — rzekł mimo woli. I dodał: — ... Przysypało... Jakiś czas jechali spokojnie, aż nagle naszły go słowa starej piosenki:

Woźnico, koni nie poganiaj. Nie spieszno mi donikąd, skończona moja miłość...

— Szybciej! — obruszył się i pociągnął woźnicę za rękaw. Konie ruszyły żwawiej. Raźniej zabrzmiały janczary i ostrzej zasyczały płozy. Ale teraz, gdy jechali szybciej, inna znowu melodia dogoniła naczelnika:

Jednostajnie brzmią dzwonki pocztowe wśród bezdroży i lasów, i pól...

Sławomir Mrożek – Opowiadania

96

Światła osady powoli odchodziły wstecz, nikły. Coraz większa pustka pochłaniała zaprzęg i naczelnika. Jeszcze w nim wołało czasem ostrzegawczo: „Nadać temu ramy!” — ale już skądś płynące tony jęły przybierać w nim pozór jakby cygańskich, słowackich skrzypiec, smutnych, uwodzących, oszukańczych... Noc stawała się głębsza, pola śnieżystsze.

Po półtoragodzinnej jeździe dojechali do samotnej, czarnej gruszy. Chłop na koźle odwrócił się, żeby zapytać — w prawo mają jechać czy w lewo. Obejrzał się i przeżegnał: naczelnika nie było. Tylko na pustym, byle jak zapadniętym futrze spoczywało wysokie odznaczenie, lśniące w nikłym odblasku śniegów jak jedyna gwiazda w tej bezgwiezdnej nocy. A co dziwniejsze — żadnych śladów stóp dookoła, na śnieżnej bieli.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

97

KTO JEST KTO?

Wsiadłem do pociągu i umieściłem się w przedziale. Znajdowali się tam: oficer artylerii, dorastająca panienka, brodacz — z wyglądu kupiec, brat zakonny, starzec o szlachetnych rysach i garbus, prawie krasnal, a w kącie skromny, mizerny człowiek.

Kiedy pociąg ruszył, panienka, właściwie dziecko jeszcze, plasnęła w ręce i, podskakując na ławce z prostej, naiwnej radości, wołała:

— Jedziemy! Jedziemy! — Warkoczyki podlatywały jej przy tym do góry. Mnich wykonał znak krzyża. Szeroki brunatny rękaw zesunął mu się na przegubie ręki,

ukazując opaloną skórę, a na przedramieniu — fragment tatuażu. Nabierając rozpędu, pociąg wpadł na żelazny most. Rozległ się nieprzyjemny łoskot. W

dole migotała rzeka. — W młodości huśtałem się na krześle i za bardzo przechyliłem się do tyłu — wyjaśnił

garbus. Jego skwapliwość wydała mi się nie na miejscu. Wtem napotkałem spojrzenie mizernego pasażera o bladej, zmęczonej twarzy. Nie

spuszczał oczu z obecnych. Był w nich strach. — Wszystko w ręku Boga: krzesło, fotel, etażerka — westchnął brat zakonny — nawet

najdrobniejsza półka. Brodacz, który niewątpliwie był zamożnym kupcem, wsparł ręce na grubych udach.

Widać miał wesołą, szeroką naturę, która nie lubiła rozmów smutnych ani zbyt zasadniczych.

— Może by tak co zaśpiewać? — zapytał potoczystym basem. — U nas, w Jeżowym Polu, zawsze śpiewamy, jak jedziemy.

Potrząsnął czarnymi, gęstymi włosami. Miał poczciwą, choć nie pozbawioną chytrości twarz.

— Zaśpiewać! Zaśpiewać! — zaklaskała znów w ręce panienka. — Zasadniczo śpiewa się tylko w marszu — odezwał się wojskowy. — Wiem to jako

oficer. Na to starzec: — Śpiew jest przywilejem młodości. — Jakże szlachetnie wyglądał z dłońmi na gałce

staroświeckiej laski. — Tylko młodość znieprawiona boi się pieśni, jak zbrodniarz, który unika miejsc jasnych i czystych, przebywając najchętniej na skraju boru.

Łagodne słowa starca w nieoczekiwany sposób przeraziły milczącego pasażera. Wcisnął się dalej w kąt, oczy rozwarły mu się szerzej.

— „Zakołysał się, hej! zakolebał dzwon mosiężny...” — zaproponował kupiec. — Państwo to znają?

— Dzwon! — plasnęła panienka. Poczułem, że jakiś przedmiot twardy i kanciasty uwiera mnie w bok za każdym jej

podskokiem. — „Zakołysał się, hej! zakolebał dzwon mosiężny... ojciec z białej wieży nasz...” —

zaintonował kupiec. — Dzwony przetapiać na armaty — domagał się oficer. Kupiec śpiewał basem, gładkim, choć jakby nieco sztucznym. Nagle coś okropnego

stało mu się w gardle. Bas skończył się i śpiewak następną nutę wyciągnął sopranem, czystym jednak i dźwięcznym. Nie zauważywszy tego, śpiewał jeszcze przez chwilę, upojony, aż spostrzegł się i przerwał.

Zachrząknął. — To zawsze tak na pogodę. Na nów i na suszę — powiedział, usiłując jednocześnie

poprawić sztuczną brodę, która zaczęła mu się odklejać. — A ja bym w jerełasza! — zawołał oficer, pragnąc widocznie zażegnać nieprzyjemną

sytuację. — Pułkowa gra!

Sławomir Mrożek – Opowiadania

98

— Nie ma na czym — zauważył staruszek. — Można na mnie! — zawołał garbus. — Stanę sobie pośrodku, a państwo będą

przebijali kartami na mnie. Umiem stać równo. Znowu doznałem wrażenia, że ten człowiek manifestuje się zbyt wyraźnie. — Nie mam kart — oświadczył oficer po chwili poszukiwań w kieszeniach szynela. —

Zostały na froncie. Było jednak coś zastanawiającego w ich ostentacji... Wtem, zupełnie niespodzianie, ogarnęła nas zupełna ciemność. Pociąg wpadł w tunel.

Łomotało zniekształcone echo. Straciłem poczucie kierunku. Jakaś ręka szukała mojego ramienia, aż znalazła i uścisnęła je lekko. — Na litość boską, wyjdźmy teraz stąd — rozległ się szept. Wstałem, nie mając pojęcia, gdzie jestem. Prowadzony, wiedziałem tylko, że

otworzyliśmy i zamknęliśmy za sobą drzwi. Byliśmy najprawdopodobniej na korytarzu. — Kim pan jest?! — Ciszej, to zawodowcy. Czy pan myśli, że oficer — to oficer, a garbus — to garbus?

Nie, oni wszyscy udają jedni drugich. Jadę z nimi od pierwszej stacji. — Dlaczego udają? — Mylą się nawzajem. Wszyscy są pracownikami wywiadów, kontrwywiadów oraz

tajnej służby. — Wszyscy? — Wszyscy. Dawniej — owszem, udawaliśmy jedni przed drugimi to i owo, ale nigdy

nie tak, nie na tyle. Jakże rozwinęło się ostatnio udawanie. Człowiek pierwotny niczego nie udawał.

— No, dobrze — zapytałem, uderzony znienacka pewną myślą. — A my? Znowu zrobiło się jasno. Staliśmy twarzami do siebie. Pociąg zwalniał. — Jacy my? — No, my dwaj. Pan i ja... Staliśmy jeszcze przez chwilę, potem obaj, jakoś tak bokiem, odwróciliśmy się i

rozeszli, niby nigdy nic, każdy w inną stronę korytarza. Pociąg zatrzymał się na małej stacyjce. Ot, budka w stepie, nic więcej. Pomyślałem, że

lepiej będzie wysiąść nie na peron, ale po przeciwnej stronie. Opuszczając się z wysokiego stopnia na żwir, ujrzałem ukradkiem, że mój rozmówca czyni to samo na przeciwległym końcu wagonu. Następnie, naciskając kapelusze na oczy, skuleni, pomknęliśmy w przeciwnych kierunkach, obaj w szczere pole, oddalając się od pociągu i od siebie.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

99

WESELE W ATOMICACH

Hej, wysoko ci u nas technika stanęła, wysoko... Pan młody miał pod lasem niezły kawał laboratorium i coś ze dwa reaktory wedle

cesarskiego gościńca, zaś w samym obejściu nieduży, ale schludny zakład chemicznej syntezy. Pannie młodej ojciec dawał w posagu całą siłownię, w dobrym punkcie, w samym środku wsi, przy kościele. A do tego miała w malowanym kufrze chyba ze sześć patentów z dziedziny biochemii. Nic dziwnego, że młodzi byli dobrani i rodzice obojga wnet się na małżeństwo zgodzili. I ogłoszono w Atomicach wesele.

Akurat-żem walcował blachę na zimno, jak brat panny młodej przyszedł na wesele mnie zapraszać. Był ci to postawny uczony, kolega mój jeszcze z katedry. Boga pochwalił, bose nogi na słomiance wytarł i na zydlu przysiadł.

Trochę trudno nam było rozmawiać, bo tego roku odrzutowce szczególnie jakoś licznie się zleciały i pola startowe za stodołą sobie uwiły, coraz też któryś w powietrze wzlatywał i głośnym świegotem swoim słowa nasze tłumił.

— Ano, wydajemy ją za mąż — westchnął gość. — Ino żeby awantury jakiej na weselu nie było — dodał strapiony.

— Coby miała być — odpowiedziałem. — Przecie to jest wesele pokoju, no nie? Posiedzieliśmy jeszcze z kwadrans, popatrzyli, jak dzieci wracają drogą z uniwersytetu,

jak stary Józwa zwozi do stodoły paliwo, a potem pożegnał się i poszedł. Nadszedł dzień wesela. Trochę nieporęcznie wypadło, bo akurat w tym czasie zaczęli u

nas przekształcać przyrodę. To, co było zalesione, ucywilizowano, ale za to zmelioryzowano, zaś pustynie zalesiono. Rzekę zawrócono, żeby płynęła w drugą stronę. W związku z tym droga do kościoła wypadła nieco dalej, zaś u mnie na podwórku powstała wielka tama o poważnym znaczeniu gospodarczym, tak że drzwi się całkiem nie odmykały i z trudnością można było wyjść z domu.

Kiedym na miejsce przyszedł, akurat zaczynały się oczepiny. Druhny śpiewały:

Jak cię będą czepić, spojrzyj do powały, żeby twoje dzieci czarne oczka miały.

Potem zrobiły jej elektrolizę i wyprowadziły do komory ciśnień. Tymczasem gości przybywało. Wszyscy byli w ludowych termostatach nałożonych na

granatowe garnitury kort-tenis. Niektórym już się kurzyło ze skafandrów. Na podwórku podchmieleni piloci trzaskali z rur wydechowych. Psy szczekały.

Ale dopiero po kościele zaczęła się prawdziwa zabawa. Stałem na przyzbie, żeby przedwieczornym powietrzem odetchnąć. Z izby dochodziły

różne dźwięki muzyki dodekafonicznej, to znów syntetycznej. Coraz to buchały przyśpiewki a przytupywania. Kłębiły się, wrzały jurne siły wytwórcze. Na niebie pojawiła się gwiazda. Dzieci rzucały w nią kamieniami.

Wesele trwało w pełni, gdy jakoś przed jedenastą wyskoczył na środek młody Smyga zza rzeki, tancerz zawołany, pieśniarz i filut. Okręcił się parę razy, stanął przed orkiestrą i zaśpiewał na poczekaniu:

Już się przed wsią naszą jasna przyszłość mości, przez szczęście społeczeństwa do szczęścia ludzkości! Oj, dana, oj, dana!

Sławomir Mrożek – Opowiadania

100

Bardzo się to wszystkim spodobało. Powstał śmiech i głośne brawa. Ale już młody Pieg

odbił się, wyciął hołubca, czapkę na bok skręcił i zaśpiewał w odpowiedzi:

Najpierw trzeba zacząć od spraw moralności: do szczęścia społeczeństw przez ducha czystości! Hop, dziś!

Na to znowu śmiech i brawa. Poniektórzy zaczęli krzyczeć na Smygę, żeby Piegowi się

odciął. Ale ten nic nie rzekł, jeno cichaczem Piega zaszedł i niespodziewanie wypalił go głowicą atomową, co ją miał schowaną za pazuchą. Pieg zatoczył się i zaczął promieniować, ale zdążył jeszcze guzik u surduta nacisnąć i z wyrzutni, co ją miał ukrytą w prawej nogawce, rakietę średniego zasięgu prosto w czoło tamtemu puścił. Byłby niewątpliwie Smygę wykończył, gdyby nie to, że mu ostatni człon rakiety nie odpalił i przez to nastąpiła dewiacja z kursu. Cofnął się Smyga, zakołysał i oparł o barierę cieplną, ale ta pękła i Smyga poleciał w głąb temperatury, przy stale wzrastającym jej współczynniku.

— Ludzie, co robita?! — zawołał ojciec panny młodej wskazując na staroświecki, ścienny licznik Geigera.

Ale już gwałt się podniósł i rwetes, i na środku izby zaczęły szybko wyrastać ogromne niebieskie paprocie — zwyczajna rzecz przy wzmożonej radioaktywności w zamkniętym pomieszczeniu. Już i inne rakiety latać zaczęły, jeden tylko Bańbuła zachował przyzwoitość i konwencjonalnie rżnął nożem. Wtem gwizd ostry się rozległ. To gospodarz, widząc, że inaczej gości nie uspokoi, skoczył do domowego rezerwuaru, odkręcił kurek i gazy bojowe na izbę puszczając, rozpoczął zakażanie. Rzucili się wszyscy do kombinezonów, ale mój okazał się nieszczelny, ponadto śpiący już trochę byłem, więc postanowiłem zaniechać zabawy i pomału do domu się zbierać.

Noc była jasna, bo od zagrody, gdzie odbywało się wesele — takie promieniowanie biło, że bez trudu drogę znajdywałem. Szło się rześko, bo deszczyk radioaktywny też skropił raz i drugi. Trochę mi tylko to przeszkadzało, że czułem ssanie w organizmie, no, ale po zabawie — to rzecz zwyczajna — no i to, że zaczęły mi wyrastać dodatkowe nóżki, po trzy pary z każdej strony, zielony róg na czole, a na grzbiecie chitynowy pancerzyk. Jakoś jednak dobrnąłem do chałupy, przelazłem przez szparę w ramie okiennej i znalazłszy sobie zaciszne miejsce na listwie za szafą, z dala od pająków — zasnąłem spokojnie, rozpamiętując, jak to było na tym hucznym weselisku.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

101

WSPOMNIENIA Z MŁODOŚCI

W sposób niespodziewany stałem się świadkiem tego wydarzenia, o którym dosyć głośno było przez czas jakiś a potem ucichło.

Byłem wtedy jeszcze skromnym agronomem-praktykantem i dość często przełożeni wysyłali mnie do odległych zakątków. Tak się złożyło, że późną jesienią miałem się udać do D-skiego powiatu, gdzie należało pomierzyć grunta pewne. Pamiętam, że dziwny we mnie powstał jakiś opór, jakbym przeczuwał, że czekają mnie niezwyczajne przeżycia. Ale jechać było trzeba. Więc już na trzeci dzień podróży znalazłem się w stolicy D-skiego powiatu, miasteczku R. Tutaj, by dalej móc jechać, konie należało nająć. W tym celu zaszedłem do gospody, gdzie najłatwiej rozpytać się o podwodę.

Miałem się udać do majątku Z., który dawniej do hrabiego, a dzisiaj do państwa, czyli do ludu należy. Podszedłem do szynkwasu i spytałem stojącej tam gromady woźniców, czy który do Z. właśnie nie wraca. W samej rzeczy znalazł się jeden, chłop o lisiej twarzy, nie bez targu zgodził się mnie na brykę zabrać. Ledwo jednak dobiliśmy do zgody, kiedy od okna powstał człowiek samotnie siedzący i ku mnie się zbliżył. Odziany był z wielkomiejska, zamożnie, włosy miał długie jak artysta, czoło gładkie. Zapytał mnie grzecznie, czyby do mnie mógł się przyłączyć, bo on również z daleka przybywa i do Z. musi, a sam, jako obcy i powiatu nie znający, poradzić sobie i furmana zgodzić nie umie. Przystałem tedy chętnie, bo nieznajomy napełnił mnie szacunkiem i zaciekawieniem, a zresztą w podróży zawsze co dwu, to nie jeden. Również i woźnica-chytrus, gdy nieznajomy przed nim stanął, widocznie był wyrazem szlachetności bijącym z całego tego oblicza porażony i pomieszany, bo jakby stracił rezon, czapkę tylko w ręku miął i głosem spokorniałym na pierwszą naszą cenę przystał. Chłopstwo, co się dotąd przy szynkwasie bezładnie skupiało, uciszyło krzyki i z szacunkiem mimowolnym przed obcym się rozstąpiło, co wszystkim wydało się tym dziwniejsze, że nikt go przecież tu nie znał. Takie widać dostojeństwo i duch z jego poważnych oczu wyzierały.

Woźnica nawet szklanki nie dopił, co już najwięcej niezwykłości całej sprawie przydało, tylko siedzenie obficiej nam wymościł, na kozioł skoczył, na konie cmoknął i ruszyliśmy.

Wtedy dopiero, jak grzeczność każe, dokonaliśmy prezencji i dowiedziałem się, z kim to droga mi wypadła.

Tak więc los zrządził, że było mi dane jechać ze słynnym podówczas poetą ze związku literatów, człowiekiem znacznym w kraju, nawet za poniektórą granicą. Nie był on z tych, co to napiszą to, napiszą owo. O, nie! Zresztą wystarczyło spojrzeć na tę postawę, na tę twarz pielgrzymią, które nawet nieświadomych tak uderzały. Znany był z tego, że nie pisał dla siebie, a dla narodu. Toteż dziwiłem się, dlaczego w ziąb i pluchę w głąb powiatu zmierza, kiedy w stolicy ciepło ma i opiekę. Nie śmiałem pytać, ale musiało być w moim głosie czy oczach to pytanie, bo sam pierwszy się odezwał:

— Wybaczcie, że ja tak prosto z mostu, ale powiedzcie, czy w tym tu powiecie bardzo kradną?

Odparłem, że jestem nietutejszy, ale tak, na oko, to dosyć. — Ja, widzicie — mówił pisarz — choć prywatnie, to jakby urzędowo. Wy jesteście

agronomem pól, a ja agronomem dusz ludzkich. Chodzi mi szczególnie o ten majątek Z., do którego obaj jedziemy. Jutro czytał tam będę wiersze swoje ludziom tamtejszym, żeby im w pracy ulżyć. To i chciałbym wiedzieć, z czym walczyć.

Powiedziałem, że bardzo się cieszę, bo i ja posłucham, jako że obowiązki również w Z. przez jutro mnie zatrzymają. Na tym prawie rozmowa się urwała, bo pisarz zapadł w zamyślenie, co raz tylko papier z kieszeni wyciągał i pisał.

Ja zaś, choć to już półmrok był, kiedy przed front dawnego pałacu zajeżdżaliśmy — od razu zobaczyłem że nie jest dobrze. Nawet kamienie z podjazdu gdzieś wynieśli.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

102

Przewodniczący, kuternoga ryży, skarżąc się na złe urodzaje, przyjął nas z wielkim uszanowaniem, ale widać było, że kpi w żywe oczy; ręce zacierał, oczy mrużył. Wnet kazał podać chudej polewki, którą przyniosła babina wygłodzona na wiór i milcząca, bo niemowa, jak to się okazało. Potem poszedłem z pisarzem do pokoju gościnnego, gdzie tynk był zeskrobany. Tam znów się okazało, że jest tylko jedno łóżko, bo drugie — a jeszcze przed południem były dwa — zabrali. Trudna rada. Dostojnemu gościowi miejsce na łóżku zostawiwszy, sam buchnąłem w kącie na derkę i zasnąłem jak kamień. Śniło mi się, że ktoś spode mnie derkę wyciąga, ale rano obudziłem się rześki i wesoły. Pisarz zaś wstał milczący i poważny jakiś, polewki, którą nam niemowa przyniosła — ledwo tknął. Ale że robota na mnie czekała, więc, podjadłszy, czapkę porwałem i na dwór wyruszyłem.

Odrobiłem tego dnia niewiele, bo od razu to pole, gdzie pomiary należało zdjąć — gdzieś się zagubiło. Miało być koło lasu, długo szukałem, aże się okazało, że tego lasu już nie ma i wtedy dopiero pole odnalazłem, ale jakby mniejsze. Więc mierzyć je musiałem od samego początku, aż zmordowany i zły, bo roboty więcej i nie chciało się zgodzić, pod wieczór do majątku wróciłem.

W całym gmachu już było ożywienie i krzątanina, co młodsi znosili do świetlicy ławki bez oparć, a w samej świetlicy ktoś podrzucił nawet z powrotem ze trzy deski z dawnej podłogi, żeby pisarzowi nie ciągnęło po nogach. Widać przewodniczący wszystkim zapowiedział, że odbędzie się uroczyste zebranie literackie.

Samego pisarza zastałem w nastroju jeszcze poważniejszym aniżeli rano. Może nawet czekał na mnie, bo ledwo zzułem buty, on odwrócił się od okna, przez które wyglądał na karczowisko po sadzie, i rzekł, a głos miał stroskany:

— To mi nie pierwszyzna, ale tutaj coś mi się wydaje, że trzeba wstrząsnąć sumieniami ludzkimi. Odczytuję zazwyczaj rozdział powieści pod tytułem „Droga ku światłu”. Jest to opowieść szlachetna, czysta, toteż nic dziwnego, że budzi tęsknotę, aby stać się lepszym. W trudniejszych środowiskach odczytuję wiersze, które oprócz tęsknoty budzą także porywy. Nawet w nich większa siła umoralniająca. Mam jednak coś, czego jeszcze nie stosowałem, bardzo mocne: poemat prozą pod tytułem: „Majestatycznie razem”. Co o tym sądzicie?

Nie chciałem go przestraszyć, więc zapytałem, przestając wykruszać — na znak uszanowania — błoto od podeszwy:

— Czy wolno mi zapytać — może by coś jeszcze? — Poza tym mam jeszcze tylko aforyzmy. Stałem, opuściwszy głowę, a wzrok mój padł na karakona. Nie było tu co ukrywać: — Ja bym ich od razu tym mocnym i jeszcze aforyzmami. — Tak myślicie... — wyszeptał — tak myślicie... Ale ja wierzę w człowieka. W świetlicy było tłoczno, jak to na zebraniu. Kiedy wszedł pisarz, wszyscy skłonili się

jakby, taką miał twarz niby posłańca jakiegoś. On zaś, nie zwlekając, rozwinął arkusz i zaczął czytanie.

Poznałem, iż zaczął od wierszy. Cisza zrobiła się jeszcze głębsza i tylko czasem gdzieś westchnienie zaszeleściło, jak ptak umierający. Bo dzisiaj jeszcze, na wspomnienie tego, same lotne słowa mi się cisną. Nie były to utwory oderwane od życia, o, nie! Trafiały prosto do serc ludzkich, budziły tęsknotę, aby stać się lepszym, żeby ulepszyć siebie, sąsiada, a potem to choćby lecieć przed siebie i ulepszać, co się nawinie. Patrzyłem na świetlicę. Siedzieli jakby wmurowani. Coraz to rozlegało się krótkie łkanie, co tu dużo mówić — mnie samemu zrobiło się tak jakoś, jakbym coś miał na sumieniu, choć przecież byłem przyjezdny. Ale przecieżem z tego się otrząsnął i kiedy pisarz skończył, wszyscy siedzieli tak, jak siedzieli i patrzyli — choć owszem, niektórzy nawet, a zwłaszcza baby, zapłakani — czy już można iść do domu.

Ale on wtedy zaczął czytać to najmocniejsze. Poprawiłem się na ławie. O, z tym już żartów nie było. Biła z tego taka szlachetność,

tak to przemyślnie było napisane, takie to spełniało zadanie, że nie tylko tęsknota, nie tylko

Sławomir Mrożek – Opowiadania

103

porywy, ale wprost żądza dobrego i to nie dla siebie, ale dla społeczeństwa — łapała człowieka za gardło. Teraz już szlochy jawne na sali rozlegać się zaczynały. Szum wzbierał, aż nagle rumor i łoskot potężny przerwały czytanie. Wszystkie głowy tam się zwróciły. To księgowy na ziemię się zwalił i czołem bił. „Bilans, bilans” wołał. — „Za trzy ubiegłe lata fałszowałem, do własnej kieszeni pieniądze społeczne kładłem, ooo!” Już do niego wiceprzewodniczący przypadł. Ręce od twarzy ze łzami mu odrywał. „Bracie” — wołał — „tyś przecież nie sam, ale za moim poduszczeniem, za zyskiem moim i zgodą tyś grzeszył, jam winny, jam winny!” — i w pierś szeroką się bił.

Tu dzień sądny się zaczął. Pisarz głos podniósł i podjął nieubłagane czytanie, a chłostani nim winowajcy jeden po drugim padali. Coraz to w innym kącie huk się rozlegał i lament a zawodzenie wybuchało. Po księgowym i zastępcy — pomniejsi i słabsi się łamali. Od źdźbeł i gwoździ, od kur i gęsi — ten wołał, że ukradł psa i żałował, i kary na siebie żądał, tamten prosił, żeby mu w twarz rzucić, jako skoble wynosił, a potem grubsi nieco i zatwardzialsi, od bydła, koni i plonów — a ja czekałem, aż do onego pola dojdzie, bobym się dowiedział, ile go być powinno, mierzyć bym od nowa nie musiał i mordęgi bym zaoszczędził. Byli i tacy, co za czapkami się oglądali, żeby na posterunek lecieć i od razu zeznać. Ale trzeba też powiedzieć, że nie wszystkich jeszcze dosięgło; ci na twarzach byli czerwoni albo bladzi, siłowali się ze sobą, oczy szkliwem im zaszły i — zacięci — coraz to porywy szlachetne w sobie tłumili, jak mogli. Ale widać było, że słabną, że obrona długo trwać nie może, zaś końca czytania poematu wcale jeszcze widać nie było, jak zaś wiedziałem, że w zapasie są jeszcze aforyzmy.

W tym to zamęcie, jako obcy w powiecie spokojniejszą od innych głowę mając, ciekawie się rozglądałem i wnet zobaczyłem, że co najtęższe tuzy, którym pewnie i las, i pole, i Bóg wie co jeszcze dziwne nie były — pod ścianą się zebrali i się zmawiają. Widać, że ich też czytanie szczerbi, że ich wątli, ale taka w nich siła nadludzka była, taka zatwardziałość, że nie tylko dotąd się nie przyznali, ale swoje do siebie szeptali, jakby radząc, a między nimi świeciła przewodniczącego głowa.

Lecz w tej chwili uwagę odwrócić musiałem, bo jakiś staruch boleśnie na nogę mi padł, bełkocąc coś o dylach jakichś, co je wspólnie z synowcem Maciejem przy pełni wyciągali. Przez chwilę trwało, ażem stopę spod skruszonego dziada wyszarpnął, a potem jeszcze rozcierać ją musiałem. I dopiero na krzyk nagły, powszechny, głowę podniosłem. Przez mgnienie jeszcze pisarza widziałem, jak arkusz z poematem w ręku trzymał, ciągle czytając, a na głowę worek zgrzebny mu zarzucono — a potem światło zgasili. Zerwałem się, lecz cios ostry od dołu otrzymałem i pogrążyłem się w mroku i nicości.

Chcecie wiedzieć, panowie, jaki obrót ta przygoda z moich lat młodzieńczych przybrała? Ot, zwyczajnie. Do siebie przyszedłszy, roboty ukończyłem, pole, acz nie bez mozołu, wymierzyłem i najpierw do miasteczka R., a potem do naszego tu wojewódzkiego powróciłem.

Co się zaś pisarza tyczy, to znaleziono go w trzy dni potem, daleko, w wierzbie przydrożnej, w pniu wypróchniałym. Głowę miał obwiązaną workiem i ręce do tyłu wykręcone i skrępowane. Jęczał, więc konie się płoszyły i tam go znalazł ksiądz kapelan, do egzorcyzmów sprowadzony. Słuchy chodzą, że nie jest już ten sam, po piwnicach chodzi, pisze książki smutne i niezrozumiałe, nie oddziaływające na życie.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

104

DESZCZ

Sławomir Mrożek – Opowiadania

105

MAŁY PRZYJACIEL Pewnego razu zobaczyłem, jak okrutny pies gonił kotka. Ponieważ jestem miłośnikiem

zwierząt, więc pochwyciłem duży kamień i przywaliłem psu, aż się przewrócił i jakiś czas leżał nieruchomo. Bezdomny kotek, biedaczek, ledwo żył ze zmęczenia. Niewiele myśląc — przygarnąłem go. Był to ładny kot o puszystej sierści i lśniących oczkach. Zamknąłem go w domu i oddaliłem się na hulankę.

Jakież było moje zdziwienie, kiedy, obudziwszy się następnego dnia po przepitej nocy i skrzywdzeniu pewnej sieroty, wcale nie odczuwałem żadnych przykrych objawów, które, niestety, są nieuniknionym zwykle następstwem podobnych wykroczeń. Ani śladu zwykłego bólu głowy czy też zawrotów i kurczów. Przeciwnie: czułem się rześki, wyspany. Przyjemność, którą zawdzięczałem oszołomieniu i niegodziwości i za którą spodziewałem się ciężko odpokutować, pozostała w mej pamięci nadal żywa i wabiąca, kary zaś nie doznałem żadnej. Nie odczuwałem również żadnych wyrzutów sumienia w związku z sierotą. Muszę powiedzieć, że sierotę krzywdziłem niechętnie, ponieważ znam siebie i wiem, że przed gryzącymi wyrzutami sumienia ujść się nie da. Tymczasem nie tylko nie odczuwałem żadnych, najsłabszych nawet wymówek wewnętrznych, żadnego niesmaku po wstrętnym czynie, ale wręcz odwrotnie. Ledwo otworzyłem oczy, już rozglądałem się dookoła w poszukiwaniu następnej sieroty, by ją ochoczo skrzywdzić.

Wzrok mój padł na kotka. Jakaż zmiana w tym zwierzęciu, wczoraj jeszcze tak zdrowym i wesołym! Oko mu zmętniało, sierść poszarzała. Zataczał się z wszelkimi objawami silnego zatrucia alkoholowego. W dodatku od czasu do czasu miauczał cicho, jakby dotknięty ciężkim duchowym strapieniem.

Pogwizdując, wyszedłem z domu. Czy można się dziwić, że nie hamowany przykrym samopoczuciem, które, jak to bywało przedtem, powstrzymywałoby mnie, przynajmniej na kilka dni, od nowych upadków, natychmiast oszołomiłem się ponownie trunkiem i wyrządziłem niewybaczalną krzywdę pewnej wdowie? A kiedy w cudownym nastroju obudziłem się dnia następnego, obca mi była jakakolwiek wątpliwość natury moralnej czy też najdrobniejsza choćby dolegliwość fizjologiczna. Za to kotek przedstawiał widok żałosny. Słaniał się bełkocząc, czkał, cierpiał, a w jego zmętniałych źrenicach odbijał się bolesny wyrzut sumienia.

Skoczyłem po piwo dla kotka, nalałem je do miseczki i, patrząc, jak chciwie je chłepce, zacząłem się zastanawiać. Nie ulegało wątpliwości, że — czy to przez wdzięczność, czy z pobożności — kotek brał na siebie wszystkie moje grzechy, a raczej tylko ich moralne i fizyczne następstwa, część najbardziej atrakcyjną pozostawiając mnie. Być może, mimo różnicy gatunków, ale jako, bądź co bądź, także zwierzę, znajdował się w jakimś pokrewieństwie z owym kozłem, którego, gdy już był dostatecznie obarczony ich grzechami, starożytni Żydzi wyganiali na pustynię, a on oczyszczał ich w ten sposób i uwalniał od plugawego ciężaru.

Spojrzałem bacznie na kotka. Mimo objawów nieżytu żołądka i porażenia nerwu równowagi wyglądał wciąż na dorodnego i silnego kota, na którym zmieściłoby się jeszcze niejedno. O żadnym wyganianiu nie mogło być mowy.

Nastały teraz dni, które zawsze wspominałbym z czułością, gdyby mi zostało trochę więcej czasu. Wracałem przeważnie nad ranem. Jęk krzywdzonych sierot i wdów rozlegał się po okolicy. W ciągu krótkiego czasu popełniłem tak wielką ilość występków tak soczystych, że wątpię, czy znalazłbym kogoś równego sobie w tym względzie, gdyż nikt nie sprostałby mi ani fizycznie, ani moralnie. Każdego musiałoby zabić wycieńczenie oraz obrzydzenie do samego siebie. A ja wciąż byłem jednakowo świeży, żwawy i radosny, gotów do następnych, jeszcze ohydniejszych uczynków, a czysty jak anioł. Wszystko brał na siebie kotek, mój mały przyjaciel.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

106

Schudł. Już po niedługim czasie jego sierść pokryła się parchami, świadczącymi dobitnie o poziomie etycznym moich postępków. Kiedy zmalwersowałem — wyskakiwał mu nowy ropień na ciele. Kiedy skłamałem — puchła mu morda, kiedy rzucałem przekleństwo — dostawał wypukłych piegów, kiedy bluźniłem — popadał w konwulsje, kiedy nie uszanowałem starszego lub przełożonego — odpadał mu ogon. Kiedy pożądałem czegoś, co należało do kogo innego, żony albo jakiejś rzeczy — dotykała go padaczka, kiedy się obżarłem — dwunastnica odmawiała mu posłuszeństwa. Każde moje przeniewierstwo oznaczało nowy wrzód dla niego, moje szachrajstwa na wyścigach konnych obsypały go kaszakami, w okresie gdy poświęciłem się szczególnie porubstwu — stracił całą sierść. Tak, to prawda, ja pluskałem się w grzechu bezkarnie, za to on przedstawiał coraz żałośniejszy widok.

Wreszcie musiałem zwolnić tempo. Wyglądał coraz gorzej i należało go trochę oszczędzać, o ile nie chciałem go wykończyć w krótkim czasie. A wcale tego nie chciałem.

Pozwalałem sobie teraz z rzadka i to z największym ryzykiem. Stopniowo wycofywałem się z grzechów głównych, ograniczałem się do drobnych, skąpo dawkowanych, a i to drżałem, że kotek skończy się lada chwila. Eksploatowałem go naukowo, opracowałem tabelę związków między ważniejszymi grzechami a stanem zdrowia zwierzątka. Wszystko to mogło jedynie opóźnić proces, podczas gdy należało znaleźć wyjście.

Chętnie teraz dzieliłbym się z kotkiem choćby i pół na pół, ale on, nieubłaganie, w dalszym ciągu przyjmował wyłącznie na siebie każde moje świństwo. Wreszcie musiałem się powstrzymać zupełnie. Na kotku zostało miejsce tylko na jeden występek, i to drobny jakiś, ot — byle co mogło go teraz dobić. Żyłem wzorowo, gorączkowo przy tym obmyślając sposoby. Próbowałem leczyć kotka

dobrymi uczynkami. — Parę dobrych uczynków — pomyślałem sobie — a kotkowi oczyści się skóra i będzie można zacząć na nowo. — W tym celu przeprowadziłem staruszkę na drugą stronę ulicy i dałem jałmużnę żebrakowi. Ale widocznie kotek działał tylko w jedną stronę i nic mu się nie poprawiło. Było w nim coś z owych mrocznych, twardych zasad Reformacji, coś z determinizmu, z poglądu, że grzech, raz popełniony, nie może być zmyty. Wobec tego chciałem skopać staruszkę i dać w ucho żebrakowi, ale w porę przypomniałem sobie, że kotek z pewnością by tego nie przeżył — i powstrzymałem się.

Wieczory spędzałem w domu, by za wszelką cenę unikać pokus. Trzeźwy, z rękami przy sobie, cnotliwy i ewangelicznie dobry, siadywałem naprzeciw niego, i, żeby mu zrobić przyjemność, haftowałem fartuszki dla przytułku podrzutków-Murzyniątek. On patrzył na mnie, jakby chciał powiedzieć: „Proszę bardzo, dobij mnie, gwałć, pal, kłam, proszę bardzo.” Myślałem, że mu dam w pysk, ale to byłoby też nieładnie, popełniłbym grzech niewdzięczności i na pewno by zdechł. Nienawidziłem go.

Nocami obliczałem posępnie, o ile więcej by się na nim zmieściło i na jak długo by wystarczył, gdyby był wielkim kotem, tygrysem, a nie zwyczajnym, małym kotkiem.

W końcu jednak wymyśliłem: postanowiłem go rozmnożyć. Wprawdzie nie należało się spodziewać, aby jego potomkowie byli więksi od niego, ale

korzyść tkwiłaby w liczbie. Załóżmy, że będzie sześć sztuk. Jeżeli wszystkie odziedziczą jego właściwości, to jedna odchowana sztuka powinna, przy oszczędnym postępowaniu, wystarczyć mi na jakieś pół roku, razem mam pełne trzy lata, a jeżeli tamte także z kolei się rozmnożą...

Powstałem olśniony. Racjonalna hodowla takich kotów umożliwi mi bezkarne tarzanie się w występku do końca moich dni, a kto wie — może i później także.

Natrafiłem jednak na nieprzezwyciężoną trudność. Z powodu jego niechęci do wszystkiego, co nie służy celom duchowym oraz wrodzonej wstydliwości — nie wiadomo było, jakiej jest płci. Po drugie: z tych samych przyczyn kategorycznie wzbraniał się przed

Sławomir Mrożek – Opowiadania

107

jakimkolwiek rozmnażaniem. Po trzecie: ze względu na jego straszliwy stan żaden inny, zdrowy kot, obojętne jakiej płci, nie chciał z nim mieć nic wspólnego.

Poczekałem jednak, aż nadeszła wiosna. Liczyłem na to, że potężny zew natury przezwycięży jego opór i osłabi zastrzeżenia ewentualnych partnerów. Piętnastego marca wieczorem, gdy było parno i ciepło, otworzyłem okno i postawiłem go na parapecie. Spojrzał na mnie z pogardą, wzrokiem najwyraźniej mówiącym: „Nigdy!” — i powrócił do kąta.

Poczułem się bezsilny. Dotąd zawsze było tak, że ja uprawiałem nierząd, a on ponosił konsekwencje. Jakże miałem go teraz zmusić do zajęcia postawy czynnej? Mogłem wprawdzie sam wyjść na dach i próbować szczęścia, ale usiłowanie takie byłoby pozbawione sensu z punktu widzenia moich zamierzeń, aby rozmnożyć kotka.

— Ach, ty pobożny kocie! — myślałem w przypływie zimnej pasji. — Nareszcie dopiąłeś celu. Zaszachowałeś mnie. Ale mam już dosyć tego szantażu. Teraz ja ci pokażę, co to jest szantaż.

Szybko rozważyłem w myśli bieżące możliwości. Późno jest... Wszystko pozamykane... Chwyciłem kota za kark i zapukałem do drzwi sąsiada, chorowitego staruszka. Kiedy otworzył, witając mnie wesoło, wszedłem, zamknąłem drzwi za sobą, puściłem kota i złapałem staruszka za gardło.

— Albo się rozmnażasz — powiadam do kota — albo uduszę tego staruszka, a nie masz chyba wątpliwości, że takiego grubego kawałka nie przetrzymasz, dobrze wiesz, że teraz byle co może cię wykończyć, wystarczyłoby mi porządnie zakląć parę razy albo splunąć na jakąś świętość narodową, żebyś zdechł bez ratunku.

On nic, a staruszkowi oczy wyszły na wierzch. — Będziesz się rozmnażał, czy nie? — pytam. Nie zareagował, więc ścisnąłem sąsiada trochę mocniej, dla efektu. — Nie doprowadzaj mnie do ostateczności — mówię. — W końcu rozmnażanie się, to

nie grzech. Co innego, gdybyś gustował w rozpuście, ale tak? Chyba wiesz, co mam na myśli.

Kotek jakby mnie nie słyszał. — Udaje — myślę sobie. — Chce mnie wziąć na przetrzymanie. Wojna nerwów.

Dobrze wie, że nie mogę udusić tego starca, bo za nic nie chcę dopuścić, aby zdechł mój drogocenny koteczek. Ano, zobaczymy, kto kogo przetrzyma. Biedny staruszek, cały już siny, zaraz go puszczę. Nic mu nie będzie, a załamię tego kota. Za chwilę poleci się rozmnażać.

Niestety, ja i kotek przetrzymaliśmy, ale staruszek nie przetrzymał. — Tak? — myślę sobie. — Tak? No, to już teraz wszystko jedno! I skoczyłem jeszcze naprzeciwko — trochę pogwałcić i spalić to i owo. Kotek prawdopodobnie nie przeżył tego wszystkiego. Bo gdyby żył, jego by jutro mieli wieszać zamiast mnie. Wziąłby to wszystko na siebie.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

108

GÓRAL

Bawiąc w podgórskiej miejscowości byłem świadkiem wypędu owiec na hale. Towarzystwo nasze siedziało na werandzie, pijąc herbatę ze śmietanką i przegryzając petit beurre, zaś drogą szły wełniste gromady, prowadzone przez rosłych górali. Trzeba dodać, że coroczny wypęd owiec na hale ma charakter uroczysty i jest ważnym wydarzeniem w życiu tubylczej ludności Toteż tej czynności, par excellence gospodarczej, towarzyszyły śpiewy i granie na miejscowych skrzypcach. Panie okrzykami podziwu witały pojawienie się regionalnych strojów, doprawdy zaskakujących malowniczością. Melodyjne brzęczenie dzwonków wypełniało dolinę.

Kiedy już pochód zdawał się kończyć, uwagę naszą zwrócił juhas idący w ariergardzie, budową i powierzchownością odbiegający od pozostałych. Cerę miał bladą z odcieniem żółtawym, był nikłego wzrostu, o zapadłej piersi, w binoklach. Co zaś odróżniało go zdecydowanie od reszty, to fakt, że nie pędził ani jednej owcy i szedł zupełnie sam. Po widoku dorodnych synów gór, a każdy z nich otoczony był pobekującym, swawolącym stadem, obraz tego juhasa przygnębiające sprawiał wrażenie. Pamiętam, że towarzystwo umilkło i słychać było tylko martwy dźwięk fili żanek i łyżeczek, a że ów góral zamykał pochód i dlatego nie należało oczekiwać szybkiej odmiany nastroju, ktoś zaproponował wycieczkę do pobliskich wodogrzmotów, co zostało przyjęte z aplauzem.

Pamięć o tym nie przetrwałaby zapewne długo w gwarnym kurorcie, gdzie każdy dzień przynosił nowe gry i zabawy, gdyby nie zdarzenie, które nastąpiło w jakiś czas później, a wyniknęło właśnie z owej beztroski, właściwej letniskowym środowiskom. Oto, ufając pięknej pogodzie postanowiliśmy zapuścić się w wyższe partie gór, aby ze szczytów ogarnąć spojrzeniem szersze horyzonty. Panie ochoczo podjęły tę inicjatywę i wczesnym rankiem nasza rozbawiona gromadka, zaopatrzona w suchy prowiant, wyruszyła na podbój skalnej fortecy. Ale już w połowie drogi całe towarzystwo rozpadło się na pomniejsze grupki, zależnie od sił i ochoty do marszu, tak że około południa znalazłem się sam, prowadząc dwie spośród naszych pań, służąc im jednocześnie jako przewodnik i causeur. Tymczasem ani zauważyliśmy, jak niebo pociemniało i pierwszy głuchy grzmot rozległ się w majestatycznym amfiteatrze gór. W dodatku zmyliliśmy drogę i znaleźliśmy się w połaci zupełnie nieznanej, zagrożeni przez kaprys nieobliczalnej przyrody. Już wydawało się, że nic nas nie uchroni przed zbłąkaniem i wilgocią, kiedy niespodziewanie otwarła się przed nami obszerna panorama górskiej łąki z pasterskim szałasem. Panie wydały lekki okrzyk radości, po czym, ścigani przez pierwsze krople dżdżu, tam właśnie znaleźliśmy schronienie.

Wtedy okazało się, że w szałasie mieszkał samotnie ów juhas w binoklach, który onegdaj zwrócił był naszą uwagę. Trzeba jednak przyznać, że robił, co mógł, żeby stanąć na wysokości zadania. Widząc nas — schował książkę, którą studiował, pod stertę zgliwiałego sera. Wielkie zapasy tego ostatniego wypełniały szałas w sposób, powiedziałbym, nazbyt ostentacyjny. Dyskretnie zdjął również kalosze i zabrał się do rozniecania ognia. Gdy wyszedł po drwa, słyszeliśmy, jak odchrząknął i zajodłował. Kiedy jednak, na prośbę pań, chciał odtańczyć taniec zbójnicki dookoła ogniska, boleśnie zwichnął nogę w kostce i zapanowało przykre milczenie. To, jak również zupełny brak owiec, tak w szałasie jak i w jego okolicy i dalej, stworzyło atmosferę ciężką i naładowaną niedomówieniami.

Tymczasem niebo zaciągnęło się na dobre chmurami i ulewa zapowiadała się na całą noc. O powrocie nie mogło być na razie mowy. Wobec tego odstąpiliśmy paniom szałas, a sami rozłożyliśmy się wygodnie na hali, dyskomfortowani jedynie przez ulewne potoki deszczu. Góral co chwilę przecierał binokle, zalewane deszczówką.

Byłem już na pograniczu snu, ale słyszałem, że on ciągle przewraca się niespokojnie w kałużach.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

109

— Nie może pan zasnąć? — zapytałem z uprzejmości choć miałem wielką ochotę pogrążyć się w zdrowy sen, na który zasłużyłem przecież całodzienną wspinaczką.

— E, tam, panie! Przecie owce liczę — odparł sztuczną nieco góralszczyzną. — To jest sposób na insomnyję.

— Jakże to? Darujcie, juhasie, ale kiedyście już sami o tych owcach zaczęli... Dawno już się dziwowaliśmy, że u was owiec nie widzimy, choć szałas i wszystko inne jest.

— A, bo wy z dolin jeno nasze guńki i serdaki widzicie, ale życia duchowego, świata nienamacalnego, problemów umysłowych naszego życia juhaskiego — o, to nawet o to nie pytacie!

— Wielu ludzi cierpi na bezsenność. — Ano, wielu — powiedział, obracając się na bok, unosząc na łokciu i wylewając sobie

wodę z ucha. — Ale ja wam, panie, nie wymawiając, prawdę powiem. Wy tam po kawiarniach o prądach rozprawiacie, ale konsekwencyi intelektualnej lękacie się. Nie trzebaż to wniosków ze swojej sytuacyi wewnętrznej wyciągać i odpowiedzialność podejmować? A wy co — do miejskich łóżek na sprężynach się kładziecie po to, żeby sobie, zasnąć nie mogąc, dzikie, górskie łąki wyobrażać i owce skaczące liczyć. Wasza sytuacyja wewnętrzna swoją drogą, a życie swoją. Potem rogaliki rano jecie. Tfy!

Splunął, ale tak padało, że nie mogłem stwierdzić, w jakim kierunku. — No no... — próbowałem argumentować. — Istnieją przecież towarzystwa

turystyczne, wycieczki... — Kompromis, panie, kompromis, odwagi intelektualnej brak, ot — co! Spójrzcie na

mnie: to prawda, że od małego nerwowy jestem i zasnąć trudno mi przychodzi, dlatego, zaprzeczyć się nie da, owce w głowie liczę. Alem ja swojej prawdzie w oczy spojrzał i „jak owce, to owce” — powiedziałem sobie. Co wieczór dochodzę od trzech do sześciu tysięcy sztuk i więcej, to już nie są żarty, panie! Więc ja się nie wykręcam, jeno kapelusz na głowę i jak tylko sezon przyjdzie — co rok na halę, panie, do szałasu. Jaka wewnętrzna sytuacyja, taka zewnętrzna konsekwencyja. I nikt — tu palnął się dłonią po parzenicy — nikt nie może powiedzieć, żem się przed nią cofnął, haj!

Był taki dumny, natarczywy wyrzut w jego głosie zachrypłym od deszczu i bezsenności., żem wyjąkał:

— Ja... Ja zawsze zasypiam od razu. Umilkł, a potem powiedział, ani to z wyższością, ani to markotnie: — Chyba że tak, panie, chyba że tak... Po czym odwrócił się tyłem do mnie. Wkrótce istotnie zapadłem w sen, ukołysany

jednostajnym szumem ulewy i bąbelkami wodnymi, które wesoło skakały mi po głowie, przypominając o wiecznej obecności natury.

Równo ze wschodem słońca lać przestało i przecudny, górski poranek obudził nas i nasze panie, które niezwłocznie wczuły się w piękno zjawiska. Ale Juhas, mruknąwszy tylko, że doić pora, oddalił się w kosodrzewinę.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

110

WSPÓŁCZUCIE

Na skutek niepowodzeń życiowych popadłem w depresję. Wtedy moją uwagę zwróciło ogłoszenie przypadkowo przeczytane w gazecie: „Jesteś

smutny? Nie wiedzie ci się? Uważasz się za pokrzywdzonego przez los? Ulica Ulgi Emeryckiej 13, oficyna na prawo”.

Pod wskazanym adresem panował tłok. Należało wykupić bilet w kasie, następnie poczekać. Wpuszczano tylko po dziesięć osób.

Kiedy nadeszła kolej na moją dziesiątkę, woźny wprowadził nas do wnętrza. Było to ohydne, jednoizbowe pomieszczenie. Na nędznym wyrku wiło się w konwulsjach kilkoro dzieci. Emaliowane tabliczki na ścianach informowały: „Prosimy palić i pluć — i tak już nic nie zaszkodzi” — oraz: „Drzwi nie zamykać — po co?”

Przy stole siedział mężczyzna bez jednej nogi, o zapadłych policzkach. Gdyśmy się już jako tako rozmieścili w tej norze, mężczyzna spojrzał na zegar elektryczny, odchrząknął i zaczął mówić. Była to spowiedź jego życia. — Proszę wybaczyć nieobecność mojej żony — powiedział na wstępie — przebywa w szpitalu. A teraz w krótkich słowach zapoznam państwa z moją sytuacją.

W miarę jego słów odzyskiwałem dobry humor. Bo też w porównaniu z jego życiem moje niepowodzenia musiały się wydać błahostką. Było to jedno pasmo klęsk i chorób. Już przy opisie okoliczności, w których został sierotą, twarze klientów ożywiły się nieco, a gdy przeszedł do historii swej pierwszej gruźlicy — wyraźnie poweselały. Od czasu do czasu wydawał okrzyki bólu, pod koniec przeszedł w cichy płacz, A kiedy skończył — spojrzał po naszych rozpromienionych twarzach i wyznał, że w dodatku jest alkoholikiem i za osobną dopłatą gotów się zalkoholizować na poczekaniu, co mu dodatkowo zaszkodzi. Kilka osób z tego skorzystało.

Opuściłem lokal znacznie podniesiony na duchu. W jakiś czas potem, kiedy wracałem wieczorem do domu, spotkałem tego człowieka na

moście. Stał wpatrzony w powolny nurt rzeki. Wyglądał na strapionego. Podszedłem bliżej. — Jakieś nowe zmartwienie? — zapytałem. — Zatrucie? Egzema? A może, nie daj

Boże, syfilis? — E, gdzie tam — westchnął ciężko. — Nie mówmy o interesach. Po prostu mi

smutno. Wpatrywał się w odmęt tak ponuro, że nie mogłem znieść tego dłużej. — Wie pan co? — powiedziałem. — Nie wiem, co to może być, ale od dłuższego czasu

coś mnie kłuje w boku. — E, naprawdę? — ożywił się. — Tak, a poza tym tego lata na wsi strzelił we mnie piorun. Rozpogodził się tak znacznie, że nawet mnie to trochę dotknęło. Więc dodałem: — Ale nie trafił. Spochmurniał. — A bolało? Co? — zapytał z nadzieją. Było tyle prośby w jego głosie, że odparłem z dobrego serca: — Bardzo. — No, to ja lecę — powiedział prawie wesoło. — Jakoś to będzie, nie? I odszedł pogwizdując. Od tego czasu mam u niego zniżkę.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

111

PTASZEK UGUPU

Kiedy byłem mały, starszy brat posadził mnie na rozpalonej blasze. To dało mi przedwczesny impuls do rozważań o zagadnieniu „człowiek a natura”. Wpływ temperatury na nasze zachowanie, choć to on właśnie stał się bodźcem, bynajmniej nie wyczerpał zakresu pytań, na które postanowiłem znaleźć odpowiedź. Jakie jest miejsce człowieka w wielkim kole przyrody? Jaka rola? Porcję kalorii, którą otrzymałem wtedy, tam, na blasze, oddałem z kolei atmosferze po przekształceniu energii cieplnej w fonetykę, czyli, jak sądzę, w energię kinetyczną, zważywszy, że głos polega na drganiach, czyli ruchu. W ten sposób już w zaraniu życia uderzył mnie fakt, że jestem ogniwem w obiegu natury. Kiedy człowiek włącza się w grę żywiołów, żeby stać się jej cząstką, a kiedy zachowuje odrębność? Słowem — pogranicze, powiązanie i przenikanie między człowiekiem a naturą miało stać się dla mnie, dzięki bratu, namiętnością już od wczesnego dzieciństwa.

Jej zaspokojenie wymagało wysiłków czysto praktycznych, opanowania wiedzy. Nie szukając daleko, jako kryptonim natury przyjąłem jej formę najbardziej rzucającą się w oczy — botanikę, a przede wszystkim zoologię. Nieustanne dążenia, doświadczenia i usiłowania, których motorem była moja tajemna pasja, mnie tylko wiadoma, przysporzyły mi wobec świata dość znacznej sławy uczonego. Ja jednak, daleki od zaspokojenia, nie ustawałem. Żadne z moich dotychczasowych rozwiązań nie wydawało mi się wystarczające. Temu nienasyceniu, wiecznemu brakowi zadowalających odpowiedzi należy przypisać, że w pięćdziesiątym roku życia znalazłem się na kolejnej placówce naukowej, w głębi dziewiczego obszaru, w towarzystwie jednego tylko człowieka.

Klimat tam był piekielny. Fauna i flora zadziwiająco bujne. Za siedzibę posłużył nam domek na palach, wzniesiony opodal bagniska, w środku puszczy. W towarzystwie jedynego asystenta, porucznika C., trwałem od wielu miesięcy, walcząc z tysiącem plag tej okolicy i nieustępliwie prowadząc badania nad zagadnieniem, które mnie pasjonowało najbardziej — tajemnicą współżycia i współzależności rozmaitych gatunków.

Porucznik C. był młodym, dzielnym człowiekiem. Znosił trudy, umiał spojrzeć w twarz niebezpieczeństwu, a przy tym okazał się bystrym obserwatorem.

Prowadziliśmy straszną egzystencję. Upał, opary unoszące się nad pobliskim bagnem, niespodziewane ulewy, mnogość jadowitych stworzeń i roślin, choroby, brak jakiejkolwiek łączności ze światem cywilizowanym, różnorakie drapieżce — w takich okolicznościach musieliśmy nie tylko żyć, ale i przeprowadzać wyczerpujące badania.

Wkrótce, chcąc nie chcąc, musieliśmy przystosować się do otaczającej nas rzeczywistości, upodobnić się, zbliżyć — zewnętrznie i wewnętrznie — do natury. Twarze zarosły nam długim włosem. Nie obcinane paznokcie czyniły wrażenie szponów. Mowa stała się chropawa, gwałtowna, nieartykułowana. Co do stanu umysłów, zapomnieliśmy o subtelnościach intelektu, zachowując jedynie stałą wiedzę fachową. Chcąc wydrzeć przyrodzie jej tajemnice, musieliśmy częściowo zatrzeć różnice między nami a nią. Wtedy jeszcze nie lękałem się chwilowego z nią kompromisu. Wydawało mi się, że zawsze będzie czas na odwrót, że po wypełnieniu zadania będziemy umieli powrócić do cywilizacji.

Największych udręk doznawaliśmy między godziną jedenastą rano a trzecią po południu, kiedy na skutek nieznośnego upału trzeba było przerywać pracę. Każdy spędzał ten czas odmiennie. Ja, zupełnie wycieńczony, kładłem się na pryczy, a mój młody przyjaciel oddalał się w gąszcz, gdzie, jak twierdził, było nieco chłodniej.

Jak już wspomniałem, prowadziliśmy badania nad współżyciem wśród zwierząt. Podstawą naszej obserwacji stał się rodzaj nosorożca, gdzie indziej doszczętnie już wytępiony. Jeden jedyny okaz zamieszkiwał wśród bagien w pobliżu naszej placówki. Był to samotny, olbrzymi osobnik, jak wiedzieliśmy z dawnych opisów i własnych doświadczeń — bardzo dziki i niebezpieczny. Toteż prowadzić obserwacje mogliśmy tylko na odległość, przy pomocy lunet i z zachowaniem wszelkich środków ostrożności.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

112

Dość rychło zauważyliśmy, że koło nosorożca kręci się pewien lisek, mały i niepozorny, który dość często przemykał się w kierunku bagniska. Potem widzieliśmy ich razem, jak szli w puszczę. Rozwiązanie tej zagadki zabrało nam dobre parę tygodni. Otóż lisek, biegnąc przodem, wskazywał olbrzymowi miejsca, gdzie rosły w ziemi korzenie dzikiego chrzanu, ulubiony przysmak kolosa. Nosorożec jednym tupnięciem przebijał powierzchnię gleby, otwierając jednocześnie dojście do podziemnych nor borsuczych. Wtedy lisek natychmiast wskakiwał do nory i odbywał szybką kopulację z samicą, korzystając z nieobecności samca, który w tym czasie znajdował się w głębi lasu. W ten sposób nosorożec znajdował ulubiony chrzan, zaś lisek unikał odpowiedzialności związanej z założeniem własnej rodziny. Byłem wstrząśnięty.

Jako zoolog znałem bezwzględność i bezwstyd natury, ale tu, w pierwotnych warunkach, nabierały one intensywności trudnej do zniesienia.

Nakreśliłem dalszy plan działania. — Należałoby sprawdzić, skąd lisek wie, o której godzinie borsuki wychodzą z domu.

Bez tego nie posuniemy się ani kroku dalej. Najpierw przypuszczaliśmy, że to myszy leśne w jakiś sposób informują liska,

rozumiejąc, że w ich interesie leży, aby życie erotyczne pochłaniało mu jak najwięcej czasu i odwracało jego uwagę od kwestii racjonalnego odżywiania się. Jak wiadomo, liski żywią się również i myszami. Przypuszczenie było mylne. Natura okazała się bardziej wyrafinowana. Liskowi dostarczały informacji samice pawianów. Przebiegłe te stworzenia donosiły mu o wszystkich nadarzających się okazjach, gdyż znając wysoko rozwinięty instynkt naśladowczy swoich mężów, dawały im okazję do wiernego kopiowania zachowania się liska.

— To straszne! — mówiłem wieczorem do mojego towarzysza. — Dwa uczucia dominują we mnie. Pierwsze — to wstręt i groza, drugie — to mimowolny podziw dla doskonałej organizacji natury.

— Mnie imponuje przede wszystkim organizacja — odrzekł młodzieniec w zamyśleniu.

— Kiedyś — kontynuowałem — w ten łańcuch zależności w przyrodzie wkroczy człowiek. Wniesie on w bezmyślny żywioł instynktów pierwiastek wartości moralnych. Nie naruszając obiegu natury, przeciwnie: stając się jego świadomym ogniwem, nada mu nową szlachetniejszą treść.

Następne pytanie nie dawało nam spokoju. Po co borsuki wychodzą tak często do lasu, jeżeli mogą przypuszczać, że ich nieobecność daje fatalne rezultaty z punktu widzenia rozwoju biologicznego ich gatunku? Pytanie tym trudniejsze, że często musiałem pracować sam. Porucznik zaczął się skarżyć na bóle i zawroty głowy, często bełkotał jak w febrze albo zapadał w ciężki, kamienny sen, pochrapując.

Nie mogłem dłużej zaprzątać sobie tym głowy, bo dokonaliśmy następnego, wstrząsającego odkrycia. Oto z nieuwagi pawianów, prowokowanej haniebnym postępowaniem liska — korzystał pyton, który zakradał się i porywał małe pawianiątka.

— To potworne! — zauważyłem wieczorem. Porucznik leżał na pryczy. Tego dnia szczególnie źle się czuł i nawet godziny, które zwykle poświęcał na wędrówkę w głąb puszczy — od jedenastej do trzeciej — po raz pierwszy spędził w bungalowie. — To ciemność! — mówiłem. — Ach, gdybym wiedział, gdzie w tym świecie nagiej żądzy i głodu jest miejsce człowieka! Co pan o tym sądzi?

— A bo ja wiem... — odparł sennie porucznik. Nagle potężny wstrząs zakołysał naszą chatką. Porwałem sztucer i wyjrzałem: w blasku

księżyca olbrzymi nosorożec nacierał na pale, dźwigające całą konstrukcję. Nie było chwili do stracenia. Złożyłem się...

— Nie strzelać! — krzyknął dziko porucznik i podbił lufę sztucera do góry. — Czy pan słyszał o małym ptaszku, zwanym u g u p u ?!

Sławomir Mrożek – Opowiadania

113

— Pan oszalał! — Mały ptaszek u g u p u zginie, jeżeli pan zastrzeli nosorożca! — Nonsens! — Pyton pożera małego ptaszka u g u p u , chyba że jest zajęty małymi pawianiątkami! — No to co z tego?! — Jeżeli nosorożec przestanie chodzić z liskiem na dziki chrzan, pawiany będą miały

więcej czasu dla dzieci i pyton pożre małego ptaszka u g u p u ! Miałem tego dosyć. — Posłuchaj pan! — krzyknąłem. — Co mnie obchodzi ptaszek u g u p u ? Za chwilę

nosorożec rozwali naszą chatkę! — Ptaszek u g u p u to nie jest zwykły ptaszek. On odżywia się specjalnymi liśćmi i po

przetrawieniu... Głos mu się załamał. — ...daje alkohol — dokończył szeptem. — Jedno deko suszonego nawozu ptaszka

u g u p u na pół litra wody. Zaczęło mi świtać w głowie. — A coś robił za to nosorożcowi? — zawołałem, przystawiając mu sztucer do piersi. —

Mów, mów natychmiast! — Masowałem go codziennie od jedenastej do trzeciej. On po masażu zawsze ma

apetyt na dziki chrzan. Zrozumiałem. Tego dnia porucznik zbyt długo bawił u ptaszka u g u p u i zaniedbał

nosorożca. Pozbawiony masażu nosorożec przyszedł się upomnieć. W pół godziny potem, wymasowany na moich oczach przez porucznika, odszedł zadowolony.

Porucznik odmówił powrotu do cywilizacji. Wchłonęła go natura. Natomiast znacznie później dowiedziałem się, dlaczego borsuki tak często wychodziły

z nor do lasu: dla świętego spokoju.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

114

AD ASTRA

Pewnego razu powieściopisarz udał się do baru mlecznego, częściowo dla wypicia mleka, częściowo dla przyczyn ogólnych. Tam zwrócił uwagę na młodzieńca, który tuż przed nim stał w kolejce. Młodzieniec ten nie wyróżniałby się niczym, gdyby nie niezwykła bladość i oznaki wycieńczenia na twarzy i całym ciele. Wzrok miał przymglony, odzienie pomięte, choć skądinąd schludne, jakby co dopiero ukończył podróż bardzo daleką i wyczerpującą. Kiedy nadeszła jego kolej, powiedział do pracownicy głosem cichym, ale wyraźnym, dykcją staranną, ale nie przesadną:

— Proszę sześćdziesiąt bułek i jedno mleko. W dobie, kiedy wycieczki dostępne są dla każdego i mieszkańcy najdalszych zakątków

swobodnie przemierzają kraj w grupach, takie zamówienie nikomu nie musiało wydać się dziwne. A jednak powieściopisarz jeszcze żywiej zainteresował się młodym człowiekiem. Pobrawszy swoje filé z buraków, które mu było przysługiwało po uiszczeniu odpowiedniej opłaty w estetycznie urządzonej kasie, umieścił się w ten sposób, żeby młodzieńca nie spuszczać z oka.

Młodemu człowiekowi drżały ręce, kiedy wypijał pierwszy łyk pożywnego napoju od krowy. Natychmiast blade rumieńce wystąpiły na jego woskową dotąd twarz. Wtedy gwałtownym ruchem, jakby ulegając nieprzepartej sile, wyciągnął wieczne pióro i zaczął pisać na papierowych serwetkach.

Pisał bez przerwy, czasem tylko gryząc bułkę albo lunatycznym ruchem podnosząc kubek do ust. Najwidoczniej każdy kęs dodawał mu sił, bo pióro coraz to szybciej biegało po papierze. Kiedy kubek był już pusty, a bułka zjedzona, rozejrzał się dookoła, jakby zbudzony, a następnie schował pióro i wybiegł na ulicę, zabierając ze sobą pozostałe pięćdziesiąt dziewięć bułek.

Ledwo zamknęły się za nim drzwi, powieściopisarz zagarnął pozostawione na stoliku kartki. Wprawnym okiem przejrzał ich treść.

Był to kompletny szkic powieści, który, mimo pewnych niedociągnięć i wad, stanowił niewątpliwie dzieło geniuszu.

Powieściopisarz rzucił się w ślad za młodzieńcem, choć mało miał nadziei na doścignięcie go w tłumie ulicznym. Ujrzał, jak oddala się bardzo szybko. Ale wtem młodzieniec przystanął. Wyraz wewnętrznej walki odmalował się na jego twarzy. Następnie zwrócił się ku ławce na pobliskim skwerze i gorączkowo zaczął pisać na pomiętym arkuszu papieru, w który zawinięto mu bułki. Powieściopisarz stanął za nim i zajrzał mu przez ramię.

To, co zdążył przeczytać, wprowadziło go w zdumienie. Było to rozwinięcie szkicu napisanego przedtem na serwetkach, usunięcie niektórych jego wad i w ogóle przedstawiało już znaczny postęp.

Powieściopisarz przedstawił się. Młodzieniec podniósł na niego chmurne oczy, w których palił się płomień geniuszu. Powieściopisarz przeczuwał niedaleki już kres po latach wyczerpującej pracy, opromienionej blaskiem talentu, toteż chętnie opiekował się młodymi; pragnąc z nich uczynić swoich następców, pomagał im w zdobyciu sławy.

— Nie może pan tutaj zostać! — zawołał w podnieceniu. — Proszę do mnie, proszę zostawić to pieczywo.

Młodzieniec z wyraźną niechęcią odniósł się do zaproszenia. Szurał nogami, kłaniał się, ale chciał odejść. Było to tym dziwniejsze, że bynajmniej nie sprawiał wrażenia nieśmiałego.

Powieściopisarz siłą prawie zaprowadził go do swojego mieszkania. Po drodze kreślił młodzieńcowi wspaniałe widoki na przyszłość i obiecywał mu swoją pomoc. Młodzieniec milczał i obrzucał go twardym, zagadkowym spojrzeniem. Wydawało się, że jedynie dzięki temu, iż pięćdziesiąt dziewięć bułek krępuje mu ruchy — nie stawia czynnego oporu.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

115

Nie uszło to uwadze powieściopisarza. Biedny, dziki, genialny... — myślał ze wzruszeniem — trzeba się nim zająć, trzeba go

pilnować. — Kiedy doszli do domu, zamknął go w swoim gabinecie. Nie wspomniał już o bułkach i pozwolił młodzieńcowi zatrzymać je przy sobie. Nie zamierzał zbyt gwałtownie występować przeciwko jego dziwnym przyzwyczajeniom, nabytym zapewne w ciężkim, dotychczasowym okresie. Natomiast polecił swojej gospodyni, żeby przygotowała obfity i smaczny obiad. Kiedy młodzieniec spożywał obiad w zamknięciu, powieściopisarz telefonował gorączkowo do znajomych, donosząc im o swoim zdumiewającym odkryciu. Potem zawołał gospodynię.

— Co on tam robi? — zapytał. — Zjadł, a teraz siedzi i pisze. Oj, jeszcze pan sobie biedy napyta... — dodała, żegnając

się. Była to prosta kobieta z ludu. — To dobrze, to dobrze! — zawołał powieściopisarz, zacierając ręce. Minęło południe. Młody wciąż pisał. Wieczorem światło płonęło w gabinecie. Po

niezwykłym dniu powieściopisarz wcześnie poczuł się zmęczony. Klucz od gabinetu schował pod poduszkę, położył się i zasnął.

Obudził się nagle z uczuciem, że stało się coś niewłaściwego. Narzucił czerwony szlafrok z chińskiego, surowego jedwabiu i pobiegł do gabinetu. Ręce mu drżały, kiedy przekręcał klucz w zamku. Gabinet zalany był promieniami wschodzącego słońca. W zacisznym świetle poranka, które jakby zapowiadało początek nowego, radośniejszego życia, barwą szlachetnej kości połyskiwały kartki drogiego papieru, szczelnie wypełnione pismem, porzucone niedbale na biurku. Ale w pokoju nie było nikogo.

Powieściopisarz przypadł do biurka. Niewiele czasu było potrzeba, żeby się zorientować w tym, co zawierały. To, co objawiło się w pierwszym, niepewnym, choć już genialnym kształcie w mlecznym barze, to, co w mocniejszych konturach ujęte zostało później na skwerze, tutaj okrzepło i błysnęło oślepiającym ogniem skończonego arcydzieła. Widocznie w miarę przyjmowania pokarmów wycieńczony organizm młodzieńca szybko reprodukował jego siły umysłowe i tylko brak niezbędnych kalorii i witamin przeszkadzał mu dotąd w tworzeniu. Obfity obiad podany w gabinecie dokonał ostatecznego przełomu.

Drzwi otwarte na balkon wskazywały drogę ucieczki. Świeży wiatr poruszał firankami. Widocznie przed chwilą nieznany geniusz zsunął się po pnączach dzikiego wina, przeskoczył ogrodzenie i znalazł się na ulicy. Uciekając zabrał ze sobą bułki.

Pisarz szybko przebrał się w bułgarski półkożuszek i zbiegł po schodach. Pierwszym jego informatorem był inwalida w budce z gazetami i przyborami do pisania. Owszem, widział młodego człowieka, a nawet z nim rozmawiał, ponieważ tenże kupował u niego papier kancelaryjny. Widział go następnie zamiatacz ulic, jak oczekiwał na pobliskim przystanku tramwajowym. — Młody ci był i śliczny jak róża — dodał. — A ciągle tylko wyjmował papier z kieszeni i pisał. — Powieściopisarz, mimo pośpiechu i zdenerwowania, nie mógł powstrzymać słów zachwytu: — Nawet w czasie ucieczki pisze! Tak, odkryłem kogoś, kto rodzi się raz na sto lat i teraz ten bezcenny wyjątek miałby się zatracić? — Ze zdwojoną energią postanowił dalej prowadzić poszukiwania.

Tramwaj, do którego, według zeznań zamiatacza, wsiadł był fenomenalny młodzieniec, mógł jechać tylko w kierunku dworca kolejowego i tylko o jeden przystanek dalej, ponieważ tam kończyła się linia. Pełen niepokoju powieściopisarz znalazł się na dworcu. Wiele pociągów odjeżdżało stąd w rozmaite strony, uciekinier mógł być już daleko, i nic nie wskazywało na to, że kiedykolwiek uda się go odszukać. Powieściopisarz zwrócił się ku wejściom na perony, gdy uwagę jego zaprzątnął kolejarz, którego obowiązkiem było sprawdzanie, czy podróżni są zaopatrzeni w odpowiednie bilety. Tymczasem funkcjonariusz coś czytał, a jego twarz wyrażała najżywsze i zmienne uczucia. To uśmiechał się, to wpadał w zadumę, czasem nawet ocierał łzę, a podróżni wychodzili i wchodzili, jak chcieli. Powieściopisarz zbliżył się i zobaczył w rękach kolejarza kartki

Sławomir Mrożek – Opowiadania

116

zwykłego kancelaryjnego papieru pokryte pismem nierównym, jakby ręka piszącego drżała na skutek podskoków i wstrząsów tramwaju.

— Skąd pan to ma? — zapytał głosem ściśniętym przez niejasne, a niedobre przeczucie. Kolejarz z trudem oderwał się od lektury i dużo czas upłynęło, zanim zrozumiał to

pytanie. Widocznie daleko przebywał, w świecie opisanym na kartkach. Najpierw długo wykrzykiwał: — Ale on ci go! A to ci dopiero! Ale ci! — zanim wreszcie powrócił do rzeczywistości. Niechętnie wyjaśnił, że ten rękopis otrzymał od jakiegoś młodego człowieka z bułkami, który przechodził tędy na perony. Po tym wyjaśnieniu natychmiast, z widoczną pożądliwością, wrócił do czytania. Nie czekając na nic dłużej powieściopisarz wybiegł na tory.

Kilka podmiejskich składów stało tu i ówdzie, kilka lokomotyw sapało sennie. Powieściopisarz nie miał wiele trudności, żeby przejrzeć wagon za wagonem, przedział za przedziałem. — O ile nie ukrył się pod ławką — pomyślał — to nie rozumiem, gdzie się mógł podziać. — Sprawdził jeszcze rozkład jazdy. Ale, jak wykazywały obliczenia, żaden pociąg nie odjechał w czasie, który upłynął od chwili, kiedy młodzieniec przechodził obok kolejarza — aż do bieżącej minuty.

Bezradny, pełen żalu, wolno szedł peronami. Wiedział już, że wystawił się na śmieszność telefonując do znajomych i opowiadając im o nieznanym geniuszu. Cóż stąd, że pozostał mu dowód w postaci zapisanych arkuszy? Cała sprawa musiała się wydać każdemu mętna i podejrzana. Prawie był pewien, że posądzą go o umyślne napisanie arcydzieła i wymyślenie bajeczki o jego nieznanym, młodym autorze. W ten sposób — powiedzą — chciał zwrócić na siebie uwagę.

Błądził już po peryferiach stacji. Luźne wagony, składy towarowe, nie spieszące się donikąd, czekały tutaj w półśnie. Właśnie przechodził koło pojedynczego wagonu, kiedy usłyszał rodzaj szumu z pasieki, ale z całą pewnością nie wydawanego przez pszczoły ani przez żadne żywe stworzenie. Studiując życie, powieściopisarz spędził pewien okres na wsi i zagadnienia przyrody także nie były mu obce.

Dziwaczny ten dźwięk wydobywał się z osobno stojącego, krytego wagonu towarowego, jakich się zazwyczaj używa do przewozu koni albo towarów wymagających zamknięcia i troskliwego obchodzenia się z nimi. Powieściopisarz przyłożył ucho do desek pachnących terem, węglowym miałem i przestrzenią. Dźwięk nadzwyczajnie się wzmógł, więc z całą pewnością wydawany był przez coś, co znajdowało się za ścianką, wewnątrz wagonu. Zasuwane drzwi znajdowały się po drugiej stronie, powieściopisarz obszedł więc wagon, przekroczył szyny i oto co zobaczył...

Drzwi były odsunięte. W głębi wagonu siedzieli młodzi ludzie i pisali zawzięcie. Było ich sześćdziesięciu. Błyskawicznie biegające po papierze pióra wydawały ów cichy dźwięk, ni to skrzypienie, ni to buczenie trzmieli, ni to szelest milionów mrówek poruszających się w trawie.

Tuż na skraju siedział młody uciekinier, pisząc podobnie jak pozostali. Wszyscy bardzo mało różnili się od siebie. Odziani w takie same, schludne, skromne, nieco wymięte podróżą garnitury. Twarze, mimo pewnych cech indywidualnych, łączył jakiś wspólny wyraz szlachetności, piętno geniuszu.

Powieściopisarz szarpnął uciekiniera za rękę. Chciał coś powiedzieć, zapytać się o coś, ale zanim zdążył, tamten spojrzał na niego jakby z niezmiernej dali, jakby spoza kuli ziemskiej samej. Była taka straszliwa obojętność, nieobecność, niepojęte zamyślenie w tych oczach, że powieściopisarz zbladł, opuścił rękę i, potykając się o szyny i progi, począł uciekać od wagonu. Gonił go nieustanny poszum, poświst, szeleszczenie piór.

Zatrzymał go nareszcie starzec w kolejarskim mundurze, który ciekawie mu się przyglądał. Spojrzenie tych oczu, nieporuszonych, wyblakłych, przywróciło go nieco do przytomności.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

117

— Ten wagon?... — zapytał, ciężko dysząc i wskazując za siebie. — Co to ma znaczyć?

Starzec westchnął. — A, przywieźli ich w zaplombowanym wagonie skądś, nie wiadomo skąd. Piszą? A

tak, cały czas piszą. Jak tylko my otworzyli wagon, to ani Boga nie pochwalili, ani „dzień dobry”, nic w ogóle, tylko chycili za pióra. Mnie się wydaje, że oni w drodze już trochę pisali, ale słabo, bo byli głodni. Widać z daleka są, bo zjedli wszystko, co mieli na drogę. Ale teraz jeden skoczył po bułki, każdy dostał jedną, wodą popił i dalejże! — zaraz im szybciej idzie. Kto ich tam wie... — dokończył w zamyśleniu stary zwrotniczy.

— Dziękuję wam — wyszeptał powieściopisarz. — Nie ma za co. U nas, wajchowych, różne rzeczy się zdarzają... Radość zniknęła bez śladu z duszy powieściopisarza. Ze zwieszoną głową, zatopiony w

myślach niejasnych, ale pełnych niepokoju, wolno opuszczał peron. Było dopiero wczesne przedpołudnie, ale ze znużeniem myślał o udaniu się do swych zajęć. Jak gdyby nosił podeszwy z ołowiu, tak ciężko i opornie szedł ku miastu. Wszedł do restauracji. Kelner zaproponował mu obfity wybór zakąsek i dań, on jednak, po namyśle, kazał sobie podać tylko zwyczajną bułkę wodną.

— I kieliszek wódki — dodał po pewnej chwili. Spodziewał się, że alkohol przyspieszy w nim proces krystalizacji jakiejś myśli,

jakiegoś niepokoju, który go drążył, a którego bezkształtność tak go męczyła. Co się tyczy bułki — miał w tym swoje cele.

— Jeszcze jedną bułkę — zażądał po jakimś czasie. — ...I jeszcze jedną wódkę. Na obiad zjadł znowu trzy bułki i nic poza tym — popijając wódką, ale dręcząca go

niejasność nie ustąpiła. Po południu widziano go tu i tam, coraz mniej trzeźwego. Tego dnia nie wrócił w ogóle do domu, przebywając to w piekarni, to w barze. Późnym wieczorem doszedł do sumy piętnastu bułek, ale więcej już nie mógł. Wobec tego ograniczył się tylko do alkoholu. Noc spędził w lokalu rozrywkowym.

— Tylko piętnaście — mówił do barmana. — Jednostka jest niczym wobec kolektywu. Panie Józiu, bęc go w migdał!

Wreszcie znajomi zanieśli go do domu. Rano nie dane mu było wyspać się i wypocząć, choć bardzo tego potrzebował. Obudził

go telefon, potem drugi i trzeci. Dzwonili jego znajomi powieściopisarze. Ich glosy były pełne podniecenia. Z wiadomości, które odbierał między jednym a drugim zapadnięciem w ciężki, opuchnięty alkoholem sen, między wyrwami w wędrujących chmurach zatrutej podświadomości, w bolesnej gonitwie dalekich skojarzeń i wyraźnie dotykalnej nicości — utworzył się koło południa następujący obraz wydarzeń:

Przed gmach wydawnictwa specjalizującego się w publikowaniu powieści zajechała taksówka. Wysiadło z niej czterech młodych ludzi w skromnej, lecz schludnej odzieży. Przywieźli ze sobą około sześćdziesiąt kilogramów ARCYDZIEŁ. Jeden z nich miał werbel. Miarowym krokiem, przy akompaniamencie werbla, wkroczyli do wydawnictwa. Zachowywali się powściągliwie, z surową rezerwą, choć grzecznie. Nazwiska nic nie mówiące. Dyrektor wydawnictwa, nie posiadając się z zachwytu, z miejsca zaofiarował im najwyższą stawkę, oni jednak zażądali tylko zwrotu kosztów papieru i diet na spartańskie utrzymanie. Podpisawszy umowy wyszli i odjechali tą samą taksówką. Pracownicy, którzy rzucili się do okien, przysięgali, że już w samochodzie wyjęli wieczne pióra i zaczęli pisać. Natomiast lektorzy, którzy od razu przystąpili do pracy nad przywiezionym materiałem, oświadczyli, że nigdy w życiu nie czytali czegoś TAK DOSKONAŁEGO.

Ten dzień miał być bardzo ciężki dla powieściopisarza. W miarę upływu godzin wracał do zdrowia po wczorajszym nadużyciu alkoholu. Ale telefony, coraz liczniejsze, wskazywały na to, że na mieście działa się jakaś sensacja. Telefonowali coraz to nowi znajomi i coraz to dalsi, jakby w obliczu niezwykłego niebezpieczeństwa potrzeba

Sławomir Mrożek – Opowiadania

118

ogólnego porozumienia, oparcia się wzajemnego — nagle stała się u wszystkich koniecznością. Dzwonili także znajomi, których powieściopisarz powiadomił przedwczoraj o swoim odkryciu. Przedwczoraj, kiedy sprawy nie przybrały jeszcze tak nieoczekiwanego obrotu. Wzburzonymi głosami domagali się szczegółów, pytali, co się dzieje z młodocianym geniuszem, a kiedy dowiadywali się, że uciekł, wydawali okrzyki i nagle rzucali słuchawkę, jakby dokądś się spieszyli, prawdopodobnie do kawiarni. Tymczasem gospodyni powieściopisarza nie odpowiadała na żadne wezwania i nie przychodziła, a pragnienie męczyło go nieznośnie.

Nareszcie zadzwonił krytyk, znany z przenikliwego i zimnego rozumu. Był to pierwszy telefon, który wprowadził jakiś element ładu w dotychczasową burzliwość i niejasność. Krytyk zażądał, aby powieściopisarz dostarczył mu rękopis zbiegłego młodzieńca celem przeprowadzenia analizy.

Słaniając się jeszcze powieściopisarz poszedł do gabinetu. Ale rękopisu nie znalazł. Przeszukał najpierw biurko, potem cały pokój. Daremnie. Nie znalazł również w sypialni ani w salonie, chociaż spodziewał się, że, być może, tam w zamroczeniu zaniósł rękopis i zapodział. W ostateczności dotarł do kuchni. Zastał gospodynię siedzącą na łóżku, zaczytaną w poszukiwanym rękopisie. Nie wierzył własnym oczom. Ta prosta kobieta stała zawsze z dala od nurtu czytelniczego. A poza tym ruszenie czegokolwiek, co znajdowało się na biurku pana, dotąd równoznaczne było dla niej ze świętokradztwem.

Powieściopisarz próbował jej odebrać rękopis, ale zaczęła stawiać opór. Przytrzymywała arkusze oburącz, wciąż zaglądając do nich, czytając wiersz za wierszem taką władzę ma nad nie skażoną naturą PRAWDZIWE arcydzieło. W czasie szamotania pchnął ją zbyt silnie, upadła i uderzyła głową o metalową poręcz. Leżała, przyciskając do piersi skrawek, który oddarł się od arkusza, kiedy mimo wszystko chciała czytać ciąg dalszy. Niema, cicha błogość malowała się na jej twarzy. Powieściopisarz narzucił wietnamską kamizelkę i wybiegł z odzyskanym rękopisem pod pachą.

Analiza potwierdziła przewidywania. Było to arcydzieło w cudownie artystycznej formie, spełniające wszystkie postulaty, jakie kiedykolwiek stawiano literaturze. Więcej: coś nieziemsko, niezrozumiale doskonałego uderzało w każdym zdaniu. Łamało granice i sięgało w sfery dotąd nawet nie przeczuwane. Jednocześnie zdawało się wypowiadać zupełnie wystarczająco sens wszechbytu, a przy tym zostawiało dosyć niedopowiedzeń, aby wciągać, kusić i nigdy nie zaspokajać dostatecznie tęsknoty. Jedno było pewne: po autorze tej klasy nikt już nie mógł mieć nic do powiedzenia.

Praktyka następnych dni potwierdziła z kolei wyniki analizy. Arcydzieła, złożone w wydawnictwie przez delegację czterech geniuszy, ukazały się na rynku księgarskim w niesłychanie krótkim czasie, a to dzięki temu, że wszystkie inne powieści, znajdujące się aktualnie w druku, zostały wstrzymane i ustąpiły miejsca nowym, niedoścignionym utworom. Wielka radość i ożywienie zapanowały w ruchu wydawniczym. Po okresie, kiedy z wysiłkiem trzeba było tropić utwory, być może i bardzo dobre, ale przecież niedoskonałe, szukać ich po pracowniach pisarzy, zazdrośnie i dumnie udzielających owoców swej żmudnej pracy — niespodziewanie pojawiła się obfitość arcydzieł DOSKONAŁYCH, przy których żadne poprawki nie były nawet do pomyślenia. Pierwszy nakład został natychmiast wykupiony, zarówno przez lud, jak i przez wysublimowanych znawców. Nie tylko powieściopisarze, ale i krytycy poczuli się zagrożeni. Arcydzieła były tak bezsporne, że zniknęły wszelkie niuanse, punkty zaczepienia, podstawy do jakichkolwiek artykułów. Nawet ordynarne zachwalania okazały się bez sensu, po prostu nie były potrzebne. Oracze odrywali się od pługa, żeby czytać, podorywki były zapóźnione, poplony w niebezpieczeństwie, hodowla słabła. A tymczasem oprócz następnych wydań pierwszego rzutu lada chwila należało oczekiwać nowych książek, tej samej jakości, ponieważ delegacja geniuszy ponownie odwiedziła wydawnictwo, tym razem taksówką bagażową, dostarczając kilkaset kilogramów dalszych arcydzieł. Dotychczasowe powieści poszły w

Sławomir Mrożek – Opowiadania

119

kąt, zapomniane przez wszystkich, nagle zaćmione, zszarzałe, niepotrzebne. Kraj czytał tylko nowych, tajemniczych autorów.

Zaledwie w tydzień po opisanych na początku wypadkach powieściopisarz zmierzał do pewnego wydawnictwa, zajmującego się drukowaniem poezji. Jak dotąd jedynie dziedzina powieści dotknięta została klęską tego niesamowitego urodzaju. W teczce niósł kilka swoich wierszy, napisanych z niemałym trudem, ponieważ musiał przełamać opory obcego sobie gatunku. Miał jednak nadzieję, że uda mu się podjąć zaliczkę. Nie widział innego wyjścia. Po drodze spotkał znajomego, znakomitego poetę.

— Nie masz tam po co iść — ostrzegł go poeta ponuro. — Oni tam już są. Teraz przyszła na nas kolej. Okazało się, że wczoraj ruszyła ich sekcja poetycka.

Przez jakiś czas szli w milczeniu obok siebie. Niebo było pochmurne, zaczął padać deszcz.

— Może byśmy poszli do teatru? — powiedział wreszcie powieściopisarz. — Mam pewien pomysł na sztukę, jeszcze z dawnych czasów.

Skręcili w ulicę, przy której mieścił się teatr. Okazało się, że równocześnie z sekcją poetycką ruszyła sekcja dramaturgiczna i scenariuszy filmowych, a także sekcje: utworów estradowych, librett wszelkiego rodzaju, krótkich monologów cyrkowych, a nawet literatury dziecięcej. Teatry satyryczne były już opanowane. Tego samego dnia wyniesiono z nich kilkanaście osób, które niebezpiecznie prześmiały się. Był to sygnał do ostatecznej rozprawy.

Ptactwo układało się do snu wśród gałęzi, kiedy powieściopisarz wysiadł na małej, prowincjonalnej stacji. Rozejrzał się i ruszył wyboistą drogą przez las. Zewsząd rozlegał się trzask suchych gałązek, łamanych niewidzialnymi stopami, odgłosy kroków, szelest rozgarnianych liści. Już na pobliskiej przesiece przyłączył się do grupy innych pisarzy. Tutaj dramaturg próbował nogą kładki przerzuconej przez ruczaj. Ówdzie znów groblą parli jacyś przedni krytycy. Bajkopisarz pomykał leszczyną. Z młodnika dolatywało skrzeczenie sojki. To awangardziści zwoływali swoich umówionym znakiem. Autentyści szli tak, jak stali. Tu jakiś realista w marszu obserwował życie mrówek, tam znowu pisarka dla dzieci wypłoszyła z norki liska-kocmołuszka lub pląskała w dziuplę. Młodzi walili starodrzewem, obgryzając korę do wysokości człowieka i bobkując silnie. Czyjeś pohukiwanie słychać było z duktu.

Tak walił ten naród, gwarny, jurny a buńczuczny, zewsząd przybywały wciąż nowe watahy, niektórzy wprost od udoju, inni od obrządku, od obejścia, jak kogo zastały wici.

A wszystko kupiło się na polanie w zameczku myśliwskim, gdzie już sala obrad była przygotowana i noclegi.

Kiedy już ostatni spóźniony wyłonił się z lasu, zdyszany, z listowiem we włosach — zamknięto drzwi. Kilku najczujniejszych krytyków stanęło na pikiecie, od strony grobli. Nastrój panował poważny, dyscyplina wzorowa. Gości zrewidowano, ale paru osobników zdołało już wyssać alkohol z żołędzi. Tym posłano w alkierzyku.

Przewodniczący zagaił pokrótce. Przypomniał, że zjazd w tym odległym zakątku został zwołany oficjalnie jako akademia ku czci pewnego ludowego poety, który w prostych słowach opiewał niegdyś piękno rejonu. Jednak nie akademia sama ściągnęła głównie tak licznych uczestników. — Dlatego proponuję — powiedział — od razu uczcić poetę, a potem przejść do sprawy.

Zebrani zgodzili się. Po uczczeniu poety podniósł się jeden z członków komisji. — Przypadło mi w udziale ogólne naświetlenie naszego położenia — tak zaczął —

sądzę jednak, że jest ono wszystkim znane aż nadto dobrze. Jedynym pocieszającym zjawiskiem jest podanie sobie rąk, ogólna zgoda...

Głos z sali: — Rysiek jest łobuz! — ...Ogólna zgoda, powtarzam. Widzę tu i młodzież, i weteranów. Realistów, jak

również zwolenników najdalej wysuniętego szpica. A teraz ustalmy fakty.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

120

Do literatury weszły utwory nowych, morderczo utalentowanych autorów. Kimże są ci przybysze? Odpowiedź na to, spodziewam się, dla wszystkich będzie rewelacją: oto nieraz spodziewano się przybyszów z Kosmosu. Przypisywano im z góry różne fantastyczne postacie i najdziwniejszych rzeczy od nich oczekiwano. Ale nikt nie przeczuł, że mogą się pojawić wyłącznie jako literaci ABSOLUTNIE GENIALNI, których słowo będzie słowem ABSOLUTU. Nie tajemnicze promienie, nie nowy rodzaj energii i zdumiewająca konstrukcja maszyn, ale genialność w dziedzinie sztuki literackiej. Przybycie ich okazało się dla nas, fachowców słowa, równie miażdżące, jak okazałoby się ono dla naszych ziemskich inżynierów, gdyby przypadkiem pojawili się z Kosmosu jacyś genialni technicy i konstruktorzy. Na nasze nieszczęście los padł na nas, a nie na inżynierów.

Głosy z sali: — Precz z Politechniką!... — ...Nie możemy się więc dziwić, że wydawcy i dyrektorzy odrzucają nasze prace, a

zajmują się tylko tamtymi. Powiedzmy to sobie otwarcie. Wszyscy, jak tu jesteśmy. W obliczu ABSOLUTU, w obliczu ZAGADKI WSZECHBYTU nikt z nas nie jest, jeden od drugiego, bardziej utalentowany ani lepszy.

Głosy z sali: — Proszę mówić tylko za siebie! Hańba! Kto nie jest lepszy?! Co?! Kto nie jest zdolny? A pozytywizm?

— ...A teraz kilka słów wyjaśnienia, dlaczego nie mogliśmy naszego zebrania zwołać otwarcie, bez uciekania się do okolicznościowego uczczenia poety. Otóż cały kraj czyta tylko nowych autorów, stali się oni ulubieńcami wszystkich, nawet rodziny, które dotąd żyły zgodnie, wydzierają sobie nawzajem egzemplarze ich dzieł, brat wydziera bratu, drukarnie nie mogą nadążyć. Więc zważcie, koledzy jak by to wyglądało. Przez całe nasze życie mozolnie dążymy ku doskonałości, tajemnicy. Śmiem twierdzić, że dlatego właśnie otaczał nas jaki taki szacunek. Aż tu nagle zjawiają się ci, którzy spełniają nasze marzenia, którzy od progu są samą doskonałością, tajemnicą. Wtedy my, zamiast się ukorzyć, zamiast zaśpiewać „hosanna, oto osiągnięto oto objawiono, oto stworzono” — nagle zaczynamy się dąsać, coś nam się nie podoba i w końcu zwołujemy nawet zebranie przeciwko wysłańcom ABSOLUTU. Jak by to wyglądało? Co by na to powiedziała opinia publiczna?

Zapytacie: w tajemnicy czy nie, takie zebranie przecież zwołujemy, jakże tedy wyglądamy wobec samych siebie? Pozwólcie, że nie odpowiem publicznie na to pytanie, pozostawię je każdemu z was do rozstrzygnięcia...

Głosy: — W wydawnictwach jest kumoterstwo!... Oddaj mi pan blok-notes!... Co jest?! — ...I powtarzam raz jeszcze, że jesteśmy równi wobec ABSOLUTU... Głosy: — A co ze stypendiami?!... — Po tym krótkim występie pragnę, byśmy — nie tracąc więcej czasu na roztrząsanie

spraw, które za nas przesądziło przeznaczenie — obmyślali już tylko sposoby obrony, choć jej szanse, przyznaję to, są bardzo nikłe.

Wielkie poruszenie zapanowało na sali. Nikt nie spał. Niektóre głosy wołały: — Lecieć Lecieć! Gdzie jest Kazik?! — inni mitygowali. Za oknem już noc zapadła i bór stał czarną ścianą. Wniesiono żarówki elektryczne. Krytycy na czatach nawoływali się przeciągłym: — Czuuuwaaaj... czuuuwaaaj... — Co głodniejsi odwijali chleb z papieru.

Następnie referował rzecz kierownik sekcji wywiadu przy zarządzie. W przeciwieństwie do przedmówcy nie skłaniał się ku jakiejś ogólnej syntezie, zresztą nie tego od niego oczekiwano. Cichym, dobitnym głosem, operując faktami i statystyką, rzeczowo udzielił informacji. Zebrani dowiedzieli się więc, że młodzi geniusze byli skoszarowani i dzielili się na cztery podstawowe jednostki, tak zwane skryptony, po piętnastu ludzi w każdym skryptonie. Z kolei każdy skryptem dzielił się na pisatki, po pięciu ludzi. Dwa skryptony tworzyły szrajbę. Do miasta wychodzili tylko w zorganizowanych oddziałkach i tylko wtedy, kiedy mieli dostarczyć transport gotowych arcydzieł. Po podpisaniu umowy i zainkasowaniu zaliczki oddziałek we wzorowym porządku wycofywał się do cytadeli.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

121

Głosy: — Ile oni biorą za arkusz?! Jak zeznali wywiadowcy, geniusze piszą równo, stosują przy tym metodę zaczerpniętą z

regulaminu wyszkolenia bojowego piechoty. Regulamin ten przewiduje, że w natarciu jedna tyraliera posuwa się skokami, podczas gdy druga, leżąc, osłania ją ogniem, potem na zmianę. Podobnie geniusze dzielą się na dwie zmiany. Podczas gdy jedni piszą, drudzy czytają to, co tamci napisali i w ten sposób szkolą się i rozwijają jeszcze bardziej. Tak więc nadzieja, że przy tak intensywnej produkcji jakość z czasem osłabnie, a to z braku samokształcenia, okazała się płonna. Jednocześnie ten system zapewnił im samowystarczalność.

Głosy: — ...A jakby z nimi popić? Mówca wyjaśnił równym, beznamiętnym głosem, że geniusze odżywiają się skromnie,

ale zdrowo. Unikają zadymionych lokali, przed spaniem uprawiają przechadzki, gimnastykują się i nigdy nie kładą się po północy. Piją zaś tylko wodę i to w małych dawkach, po przegotowaniu. Dopiero teraz, zda się, wszyscy pojęli grozę sytuacji. Przejmująca cisza zaległa na sali. Księżyc wzniósł się za weneckimi oknami. Ktoś nienaturalnym głosem zażądał, żeby rozjaśnić żarówki.

W dalszym ciągu mówca zdał sprawozdanie z prób, jakie poczyniono celem zmniejszenia popularności geniuszów. Odważni, zdecydowani na wszystko pisarze-ochotnicy udawali się do bibliotek publicznych w czytelniczym przebraniu i tam próbowali obrzydzać arcydzieła. Spotykali się z ostrą odprawą. Było to wszystko, co zdołali przedsięwziąć. Zwrócił się więc do zebranych, aby zgłaszali propozycje. Ktoś domagał się, żeby po prostu bić czytelników. Tu jednak wstał powieściopisarz i na przykładzie zajścia, które miał ze swoją gospodynią, udowodnił bezskuteczność tej metody. Przystąpiono więc do obrad nad poprawą rodzimej twórczości. — Więcej natchnienia — pisać tylko przy świecach! — Wyrzucić Władka ze związku! — Bardziej dopuszczać! — Ot — i cały plon burzliwej narady.

Wtedy powstał człowiek, który dotąd siedział był jakby na uboczu, w głębi nieco, lecz mimo że dotychczas głosu nie zabierał, zebrani z szacunkiem ku niemu spozierali. Był to mąż słusznego wzrostu, osiwiały w pisaniu, z twarzą pooraną pomysłami do sztuk i nowel. Szmer przeszedł po sali. On zaś spojrzał najpierw okiem jasnym, a potem zawołał głosem piersiowym:

— Koledzy, bracia! Sejm nasz końca dobiega, a to powiedzieć nam trzeba, że chociaż wiele tu słusznych uwag słyszeliśmy, myśli jednej, przewodniej, sklecić z nich nie sposób. Tedy, w imię powszechnego sprawy naszej ratowania, przedsięwzięcie w nasze ręce bierzemy.

Cisza znów się zrobiła i wszyscy wzrokiem wpili się w Hetmana. On zaś z karafki popił i tak rzecz swoją dalej prowadził:

— Jak nam zagończycy nasi tu powiedzieli, geniusze razem a równo piszą, my zaś w rozproszeniu, w pojedynkę, harcowników modą działamy. Jedną widzę drogę: siły nasze złączyć, kupić się, prywaty poniechać. Tedy niechaj każdy się sposobi i do miejsca, które wskażemy, niezwłocznie rusza. Tam obóz warowny założymy. Tam, w myśli i talentów koncentracji, we wzajemnej tematów i poglądów wymianie, w dyskusjach i sesjach, wykujemy dzieła krzepkie, rywalom odpór, czasowy choćby, dać mogące. A zatem: do obozu!

— Do obozu! — huknęli wszyscy chórem i jakby nowy duch wstąpił w umysły, przed chwilą jeszcze osłabione zwątpieniem. — Do obozu! — ten okrzyk wstrząsnął murami starego zameczku, na majdan się wydostał i odbił od czarnej ściany boru, aż psy wyć poczęły, a smolarz, co w samym środku puszczy prowadził żywot półczłowieka, półzwierzęcia, z barłogu się porwał, ręką po ścianie z bierwion za toporem macał. Oni zaś ściskali się nawzajem i płakać poczęli; zaiste — piękny to był widok. Tu wrogowie odwieczni w ramiona sobie padali, przyjaźń wzajem zaprzysięgając, tam pacholę ściskało

Sławomir Mrożek – Opowiadania

122

starca, ówdzie znów mąż w sile wieku niewiastę, jak siostrę rodzoną, obejmował. Płacz i radość uczyniły się powszechne.

Powieściopisarz, co w tylnych rzędach się znajdował, wśród największej wrzawy na stronę wyszedł. Noc przyjęła go lodowatą, zieloną księżyca poświatą. Wtem wzdrygnął się i oblał sobie nogawkę. To puszczyk na wieży pohukiwał żałośnie. Złe przeczucie ogarnęło powieściopisarza.

Okolicami ciągnęli pisarze ku miejscu oznaczonemu, z dobytymi maszynami do pisania, a nawet żonami. Hetmański wybór padł na miejsce z dawna już z tego znane, że ku natchnieniu nadzwyczaj było sposobne. Z jednej strony rzeka szeroko wśród łach piaszczystych i wiklin duszę radowała, z drugiej strony wąwozy i wzgórza półkolem do niej przypierały. W tym zaś półkolu wznosiło się miasteczko, którego obronność zamki starodawne dwukrotnie zabezpieczały. Szły więc pochody wśród sadów białych, ślubnych, na drogach pylnych kurz spod kopyt się podnosił. Chłopstwo wybiegało przed chaty, oczy mrużąc, bo blask od okularów i czół wysokich bił, dziwując się strojom cudzoziemskim, rzędom i szykom. Oni zaś szli weseli, jakby nie ku trudom, ale ku zabawie, żartami sypiąc, sprzęgłami haftowanymi cudnie igrając, stentorom swym dając folgę.

Tak radować się mogą tylko dzieci lub wybrańcy, którym przywilej niewinności na dłuższe lata użyczony został. A jednak...

Dziwne poczucie winy dręczyło duszę powieściopisarza. Obowiązki swe spełniał, w patio siedział, głos zabierał, ramię przy ramieniu walczył. Nikt złego słowa, złego spojrzenia nawet mu nie rzucił, on jednak pamiętał, jak to początków zła sięgała jego obecność, tam, wtedy w barze, i trapił się.

Widać nie czyny o przewinie świadczyły, ale istnienie samo w sobie, tu i ówdzie. Jakoś w drugim miesiącu oblężenia, pod wieczór, Hetman obchodził działa na wałach.

Nie było ich wiele, za to były dobrze okopane. Od dawna już żadna wieść z głębi kraju nie przedostała się do garstki oblężonych. Kolejno szli ochotnicy z utworami na sztorc i — przepadali bez wieści. I w samym obozie nie działo się dobrze. Brakowało tematów, tez, idei, pomysłów, wątków... Te, które jeszcze pozostały, kazał Hetman zmagazynować w loszku i wydzielać racje najbardziej potrzebującym. Gdzieniegdzie wybuchały niesnaski. Wszyscy wprawdzie jeszcze pisali, ale pytanie: „o czym?” — nękało niejednego, choć na zewnątrz duch był dobry.

Mgły wstawały z łęgów, mlecznym oparem zapełniały wąwozy. Opodal kroczyli namiestnicy. Powieściopisarz, przydzielony do kompanii jako stalówkowy, niósł za Hetmanem jego ciężkie, bojowe pióro.

— Pegaźnicy znowu szemrają — rzekł chorąży. — Skarżą się, że za małą mają racyą. — Nic to. Nie takie racye bywały, lud to ciemny — na to Hetman. — Ale co to

takiego? Oboźny przejął perspektywę. — Nie widzę, Wasza Przewielebność. Z kolei dyrektor armaty spojrzał przez lunetę. — Ni to, ni owo — stwierdził. Wszyscy spojrzeli po sobie w milczeniu. Półmrok zstępował już ze wzgórz, rzeka

przybrała barwę ołowianą. Wiatr przynosił od kwater wrzaski obozowych ciurów. — Powieściopisarz wystąpił ku przodowi. — Pozwólcie, panie — powiedział. — Ja pójdę. Przedrę się. Hetman długo mu patrzał w oczy, wreszcie położył rękę na jego ramieniu. — Idź —

powiedział. Jeszcze przed północą, szczęśliwie ominąwszy łęgi, w szuwary się zapadł. Czasem

chmury, galopujące po niebie, odsłaniały księżycową tarczę, wtedy zamierał bez ruchu, starając się do wodnego ptaka upodobnić, w trzcinę się zmienić, do dna przypaść.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

123

Wstrzymywał wtedy oddech i nasłuchiwał, a kiedy obłoki wełniste, kosmate, na powrót noc czarną czyniły, posuwał się mozolnie naprzód, ostrożnie stąpając.

Coś zapluskało opodal. Brzana? Kurka wodna? A może... Kroplisty pot wystąpił mu na czoło. Stado chmur właśnie przemknęło i rzeka zalśniła

tysiącem wężowych łusek. Wspomniał pisarz swój gabinet zaciszny, lampę swoją łagodną, pracę swoją literacką,

pełną usterek i słabości, ale przecież ludzką, a nie straszną owym zimnym tchnieniem doskonałości, co przyszła skądś, z prochów gwiezdnych.

Teraz znowu jakby głowa ucięta — oczami gorejącymi przewraca, język siny wyciąga, śmieje się...

Odwagi! Byle tylko na brzeg wysoki się przedostać! Otóż i brzeg. Gdy wspiął się na zbocze, pierwszy promyk nadziei zaświtał. Obejrzał się. Obóz pozostał daleko w tyle, widoczny już tylko po nielicznych ogniach, palonych przez straże. Serce mu się ścisnęło. Tam oto śpią koledzy jego serdeczni, wypoczywają przed jutrzejszym pisarskim znojem.

Teraz tylko przez polanę przeskoczyć. Lecz co to? Rozstępują się chmury? Księżyc wyłania się swoją ohydną pełnią i na

jasnej polanie powieściopisarz stoi oko w oko z ABSOLUTEM. Cofa się powieściopisarz. Za nim dąb olbrzymi, rozłożysty. Opiera się oń plecami. Przynajmniej od tyłu coś go określi.

Wyszarpnął swojego wiernego Watermana i oburącz go ścisnął. Choć nie ma już nadziei — nie podda się, będzie polemizował z ABSOLUTEM.

Pierwsze skrzypnięcia chyżych piór rozległy się w dąbrowie.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

124

NADZIEJA

Pewnego razu otrzymałem list. Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie dziwaczna treść tego listu, a raczej brak treści. Rozerwałem kopertę jak zwykle i znalazłem białą kartkę papieru, zupełnie czystą, nie zapisaną ani z jednej, ani z drugiej strony. Koperta nosiła tylko mój adres — brak było adresu nadawcy — i stempel pocztowy znanej miejscowości. Czyjeś roztargnienie albo głupi żart.

W parę dni potem otrzymałem taką samą przesyłkę. — To chyba nie roztargnienie, raczej głupi dowcip — powiedziałem z niesmakiem, wrzucając list do kosza. Ów gest umyślnej pogardy, wyższości i dystansu wydał mi się od razu podejrzany. Przeciwko komu go uczyniłem? Przecież nadawca listu, autor żartu, nie znajdował się w pokoju i nie mógł być świadkiem manifestacji. Gest był więc na mój własny, wewnętrzny użytek, widocznie czułem się w głębi duszy ośmieszony swoją niewczesną ciekawością, dotknięty, że mnie nabrano. Poniżony, że dałem się nabrać.

Postanowiłem nie otwierać więcej t a k i c h listów. Ale jak się przekonać, czy list jest t a k i , czy zwyczajny, nie otwierając go najpierw? Większość listów w ogóle przychodziła w jednakowych, nieprzezroczystych kopertach.

Będę je poznawał według miejscowości na stemplu pocztowym — pomyślałem. Ale ta miejscowość była dość dużym miastem. Mogło się zdarzyć, że ktoś, kto

naprawdę miał mi coś do powiedzenia, napisze do mnie list stamtąd. Byłoby co najmniej nierozsądkiem przez jednego trefnisia pozbawiać się kontaktu ze światem.

W ten sposób otrzymałem jeszcze trzy dalsze czyste kartki papieru. Za każdym razem doświadczałem tego samego, obelżywego rozczarowania. Wszyscy wiemy, jaką radość sprawia człowiekowi ta chwila, kiedy odbieramy z rąk listonosza jeszcze nieznaną, ale tylko nam spomiędzy wszystkich ludzi przeznaczoną przesyłkę. Mogłoby się wydawać, że ktoś postanowił oduczyć mnie brutalnie wszelkiej ciekawości, oczekiwania, a tym samym pozbawić mnie sensu życia, czyli zabić, zostawiając mnie pozornie żywym i unikając w ten sposób śledztwa i kary.

Rozdrażniony, skorzystałem z pierwszej sposobności i pojechałem do tamtego miasta. Liczyłem, że może spotkam znajomych, którzy swoim zachowaniem się, niepowściągliwością twarzy, ruchów czy języka zdradzą się, przyznają się do autorstwa tych dolegliwych listów. Nie mówiąc nic nikomu wykonałem swój zamiar.

Już na dworcu, zaledwie pociąg stanął, wyglądałem podejrzliwie na perony, jak gdyby w tłumie podróżnych, niekoniecznie przecież mieszkańców tego miasta, mógł się znajdować prześladowca. Kiedy w hotelu przystąpiłem do formalności meldunkowych, portier, usłyszawszy moje nazwisko, powiedział: — Jest tu coś dla pana — i sięgnął do przegródki po list. Otworzyłem ten list odruchowo, bo trudno się było spodziewać, że znowu znajdę pustą kartkę. A jednak to była znowu pusta kartka.

Jestem śledzony — pomyślałem od razu. Ale data stempla świadczyła, że list był wysłany dwa dni temu. Z pieczątki również wynikało, że list nadano w miejscowości, którą właśnie przed paroma godzinami opuściłem.

To nic. I datę, i pieczątkę można sfałszować. Ale skąd wiedziano, że tu przyjadę? Portier twierdził, że list czekał już na mnie od wczoraj. Nie zwrócono go, sądząc, że znam nadawcę i sam podałem mu nazwę hotelu, w którym się zatrzymam. Zresztą nadawca był nieznany.

Portier również mógł być z nimi w zmowie. Przeprowadzenie tak złożonej operacji wymagało udziału nie jednej, ale więcej osób. Żart nie wchodził już w rachubę. Za wielki nakład wysiłku i przedsiębiorczości, żeby to mógł być żart. Nie żart, więc co?

Na to pytanie szukałem odpowiedzi jeszcze tej samej nocy, w pociągu, unoszącym

mnie z powrotem, a także kilka następnych dni. Rozumowałem tak: jeżeli żart wykluczony,

Sławomir Mrożek – Opowiadania

125

to odpada możliwość, że list nic nie znaczył, że był tylko środkiem, sam w sobie, bez intencji. Trzeba więc powrócić do mniemania, że każda pusta kartka papieru zawierała w zamierzeniu jakąś treść indywidualną, każda inną. Sympatyczny atrament! Pismo utajone, które ukaże się dopiero pod wpływem odpowiednich odczynników chemicznych! Zerwałem się. Próby laboratoryjne wykazały niezbicie: to były tylko czyste kartki papieru, nic więcej.

A jednak musiały ukrywać jakieś treści. Jeżeli zawiodły próby dosłownego ich odczytania, to należało dojść do określenia ich natury drogą wnioskowania o psychologii pobudek, które mogły kierować nadawcą.

Nieśmiałe wyznanie miłosne? Ależ tak! Może powodowana potrzebą wyznań, a powstrzymywana wstydem, nieznana mi kobieta adresowała do mnie te puste kartki. Kompromis między uczuciem a przyzwoitością przybrał formę in blanco. To odkrycie bardzo mnie pocieszyło. Kupiłem sobie nowy krawat i przez dwa dni nuciłem przy goleniu. Wobec nieznajomej odczuwałem pewien rodzaj życzliwej pobłażliwości, pełnej zażenowania i dobrego humoru. — Biedna mała... — myślałem z lisim, protekcjonalnym uśmieszkiem — nieśmiała i namiętna zarazem, ileż w tym uroku.

Mała? Zastanowiłem się. Nie, ktoś, kto rozporządza takimi środkami, być może całą organizacją, nie zasługuje na to miano. To jakaś wielka dama, ktoś na skalę międzynarodową. Tym niezwyklejszy przypadek! Jak silne musi być uczucie, które poraziło nawet kobietę tak nieprzeciętną, zamieniło ją w pensjonarkę. Trzeba sobie kupić jeszcze kamaszki.

Ten radosny nastrój rozwiewał się stopniowo i opadł zupełnie, w miarę jak otrzymywałem dalsze puste kartki. Za długo już trwał ten flirt, aby nie należało wątpić, czy to jest sprawa serca w ogóle. Nawet najbardziej onieśmielony podlotek mógł wysłać ukochanemu jedną, najwyżej dwie takie kartki i nie powstrzymałby się przed mniej aluzyjnym wyznaniem w drugiej albo w trzeciej. Wtedy nasunął mi się domysł zupełnie innego, niestety, rodzaju.

Szantaż! Nadawca domagał się okupu. Już sam fakt, że kartki były czyste, świadczył o sprycie, perfidii i ostrożności złoczyńców. Nie były to prymitywne, byle jakie, kulfonowate pogróżki w rodzaju: „Jeżeli pan nie złoży tam i tam sumy takiej a takiej, to...” Miałem widać do czynienia z wytrawnym gangiem, który nie dawał się złapać za rękę. Dobre samopoczucie ustąpiło. Pojawił się strach.

Co noc barykadowałem drzwi. Aż uświadomiłem sobie, że tak dłużej nie można. Że zaczynam padać ofiarą własnych majaczeń. Że jeżeli nie zastanowię się nad tym wszystkim trzeźwo, jeżeli nie przedsięwezmę odpowiednich kroków, to kto wie, jakich jeszcze znaczeń doszukam się w tych niemych listach.

Przede wszystkim należało na jakiś czas uwolnić się od nich. O, gdybyż w którymś z kolejnych, pustych listów było napisane chociaż: „Ty, gówniarzu!” — od razu poczułbym się lepiej. Przyjąłbym chętnie nawet obelgi, byle artykułowane. Te listy nie mówiły nic, a jednak dzięki samej swojej istocie zobowiązywały mnie do czegoś, czego właśnie nie mogłem przeniknąć. Bo była w nich przecież jakaś wiadomość, może polecenie, może wezwanie, może czegoś ode mnie chciano, żądano, potrzebowano, ale ja nie mogłem temu sprostać i czułem się winny. Zobowiązanie bez ograniczenia, przymus bez rozkazu — to bardzo męczące.

Dlatego skwapliwie przyjąłem zaproszenie do wzięcia udziału w polowaniu na dzikie kaczki, które miało się odbyć pośrodku wielkich bagnisk, w jednym z najdalszych zakątków kraju. Po tym obszarze wielkości sporego województwa można się było poruszać jedynie czółnami. Odpowiadało mi życie pełne trudu i emocji oraz brak jakiegokolwiek urzędu pocztowego.

Siedzieliśmy zaczajeni na małej wysepce, słońce zachodziło i nadciągał klucz wodnego ptactwa. Przewodnik, znający na wylot obyczaje zwierzyny, przysłonił oczy dłonią.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

126

— Dziwne — powiedział wreszcie — nie dałbym głowy, czy ten przedostatni, z lewej, to dzika kaczka.

Wytężyłem wzrok, ale nie mogłem się równać z orlą spostrzegawczością strzelca. Pochwyciłem lornetę i skierowałem ją na ptaki. Jako przedostatni z lewej leciał gołąb pocztowy.

Nie tracąc czasu zamieniłem lornetę na strzelbę i, dobywając całej umiejętności, wypaliłem. Gołąb wypadł z klucza i wirując bezwładnie zginął w wodach jeziora daleko od wysepki. Spłoszone kaczki zmieniły kierunek lotu i zniknęły za horyzontem. Koledzy, którym mój przedwczesny strzał zepsuł polowanie, przeklinali mnie głośno.

Słońce już zaszło, kiedy rozległ się plusk przy brzegu, zafalowały oczerety i wygrzebał się z nich mój poczciwy wyżeł niosąc w pysku martwego pocztyliona. Nieznacznie zacząłem się czołgać w stronę czółna.

— Hej! To do ciebie! — zawołali koledzy, machając niebieską kopertą. Ceratowy woreczek uchronił ją przed zamoczeniem.

Udając, że chcę przeczytać list na osobności, poszedłem na sam brzeg. Tak, to była ta sama koperta. Zbyt dobrze znałem już charakter pisma, którym je wszystkie adresowano, żebym mógł się łudzić. Nie otwierając, podarłem ją na drobne strzępy i rozsypałem je między trzciny.

Było już prawie ciemno. Leżeliśmy przy roznieconym ognisku. — Czy to coś ważnego? — zapytali mnie towarzysze. — E, nie — odparłem i nagle uświadomiłem sobie, że nie wiem, czy kłamię, czy też

mówię prawdę. Zerwałem się i pobiegłem na brzeg. Wszedłem do wody. Brodziłem, zapadałem się po pas, po ramiona, gorączkowo rozgarniałem trzciny. Za późno. Ściemniało się z każdą chwilą, papierki rozmiękły i poszły na dno, leniwe prądy rozniosły je po jeziorze, wplątały w korzenie wodnych roślin.

No cóż, może tam nic nie było, na pewno nie... Dlaczego by miało coś być tym razem? Nie było nic. A jeżeli?

Sławomir Mrożek – Opowiadania

127

WIERNY STRÓŻ

Po zawiedzionej miłości kupiłem sobie psa. Chciałem, żeby był moim wiernym przyjacielem. W tym celu kupiłem psa całkiem małego, szczeniaka. Dorosły pies, o wyrobionym poglądzie na życie, skrystalizowanych sądach i znajomości charakterów, mógłby powziąć jakieś podejrzenie. Liczyłem na jego młodość.

Pies był z rasy owczarków. Ileż to wynalazków poczyniła ludzkość od czasu, kiedy jego przodkowie uczyli się pilnowania owiec! Wodociągi, kanalizacja... Nie wspominając już o postępie filozofii.

Pies był zupełnie mały i słaby. Wzruszał mnie bardzo i wzbudzał uczucie tkliwości, opiekuńczość. Celowo nie nabyłem nosorożca ani hipopotama. Rozczulają nas tylko małe pieski, kotki i pszczółki, słowem wszystko to, o czym wiemy, że w razie czego damy sobie z tym radę. Wszystko, co słabsze.

Piesek chował się dobrze. Żywy i wesoły, nie wykazywał żadnych niepokojących objawów. Mężniał w oczach. Ponieważ ja sam już dawno przeszedłem przez zenit rozwoju biologicznego — z pewną zazdrością patrzyłem, jak tężeje mu kark, potężnieją barki, powiększa się wzrost. Stał się wielkim, mocnym psem. Nie było już co ukrywać, że bardzo znacznie przewyższał mnie sprawnością fizyczną, bijąc mnie na głowę zarówno siłą jak i szybkością. Szczególnie zaś znaczna różnica między nami na jego korzyść zaszła w uzębieniu.

I teraz dopiero, na szczęście, ujawniła się w całej pełni poczciwość jego natury. Był wierny, uległy, oddany, lojalny, co cieszyło mnie tym bardziej, im szczerzej podziwiałem wyższość jego organizmu. Czerpałem z tego pociechę w chwilach załamania.

Ale, niestety, z końcem ostatniej zimy, dokładnie w chwili, kiedy osiągnął dojrzałość, coś go zaczęło dręczyć. Czasami kładł mi głowę na kolanach i długo patrzył w oczy, najwidoczniej pragnąc przekazać mi swoją troskę. Źle sypiał, wzdychał. A przecież był już dorosłym, przepysznie rozwiniętym owczarkiem o żelaznym zdrowiu. Widocznie to, co go gnębiło, tkwiło w sferze psychiki. Pod jego brązowymi oczami, pełnymi teraz niepokoju, pojawiły się cienie. Bardzo mnie to martwiło, ale nie wiedziałem, jak mu pomóc.

Jego zgryzota rosła w miarę zbliżania się wiosny. A kiedy pierwsza ruń pokryła skwery, osiągnęła takie natężenie, że nie mogłem już patrzeć na jego cierpienia.

Pewnego ranka siedziałem, jak zwykle, w swoim gabinecie. Poprzez drzwi, szeroko otwarte na ogród, napływało łagodne powietrze, niosąc zapach poruszonej ziemi. Wtem poczułem, że zimny nos delikatnie, ale stanowczo trąca mnie w plecy. Niedbale wyciągnąłem dłoń za siebie, myśląc, że zadowolę go zwykłym drapaniem w okolicy ucha. Nacisk nie ustępował. Żeby nie zostać zepchniętym z krzesła, wstałem.

— Ej, ty, ty! — pogroziłem mu palcem. — Co to za figle od samego rana! — I podskoczyłem przerażony, bo szczeknął na mnie krótko, rozkazująco, a w oczach lśniło mu podniecenie i determinacja.

Postępując za mną krok za krokiem, wyprowadził mnie do ogrodu. Miał na tyle delikatności, że wybrał najdalszy kąt, niewidoczny dla sąsiadów. Tam odbyła się jeszcze krótka walka, w której chodziło o to, że ja chciałem zachować pozycję stojącą, podczas gdy on zmuszał mnie do przyjęcia pozycji horyzontalnej. Wynik był z góry przesądzony. Dopiero kiedy padłem na czworaki, rozpogodził się, zaczął skakać koło mnie radośnie i przepraszająco. Co chwila dotykając nosem świeżej, apetycznej trawki, zachęcał mnie do niej niedwuznacznie.

— Nie popadajmy w histerię — powiedziałem do siebie o zachodzie słońca, wstając ze zdrętwiałych kolan, otrzepując spodnie i wycierając ręce pobrudzone ziemią. — Ostatecznie instynktu nie można stłumić zupełnie. Sprzedawca, który gwarantował za czystość jego rasy, okazał się uczciwym człowiekiem. Chciałem przecież prawdziwego owczarka. Spełnione życzenie doskonałości daje nie zawsze pożądane rezultaty, przydałaby

Sławomir Mrożek – Opowiadania

128

się odrobina jakiejś skazy, no, ale już za późno. Pies jest zdrowym, normalnym okazem, a żyje w mieście, w warunkach nienaturalnych, gdzie o żadnych owcach nie może być mowy. Zresztą, czy w ten sposób nie okazuje mi, najlepiej jak umie, swojego przywiązania? We własnym sumieniu wywiązuje się ze swoich obowiązków bez zarzutu. Więc nie robi tego tylko dla siebie. Cechy moralnie dodatnie, jak: poczucie obowiązku i chęć służenia — okazały się silniejsze od szacunku dla pana. Czy wolno go za to potępiać? Traktować to inaczej byłoby czystym okrucieństwem, znęcaniem się nad zwierzętami. Jestem istotą myślącą, a więc spoczywa na mnie odpowiedzialność wobec niższych stworzeń. Po to została mi dana świadomość, podświadomość i nadświadomość, ażebym odpowiednio umiał przyjmować proste, szczere odruchy stworzenia pozbawionego tych darów.

A poza tym — jakże wielka i korzystna zmiana zaszła w jego wyglądzie i samopoczuciu! Już to samo choćby było dla mnie dostateczną nagrodą. Stał się na powrót psem tryskającym radością życia z urodą prawdziwego owczarka.

W ten sposób doszliśmy do porozumienia. Z mojej strony grała rolę miłość do zwierząt oraz przywilej istoty myślącej, która, rozumiejąc złożoność zjawisk, kieruje się według skomplikowanych wytycznych, dostarczonych jej przez boski aparat świadomości. Zaś jego wkładem do naszej spółki był instynkt i szlachetne przywiązanie.

Możliwe, że jakiś prostak, nieinteligent, przybrałby wobec tej sprawy postawę mniej subtelną, odruchowo odmówiłby psu, może nawet stosując drastyczną przeciwakcję. Jednak przy tak rozbudowanej jaźni, jaką ja reprezentowałem, rzecz musiała się ułożyć tak właśnie, jak się ułożyła.

A w końcu już od dawna był o wiele silniejszy ode mnie. Obserwowałem go niejednokrotnie, udając, że jestem zajęty jakąś kępą mleczu lub

szczawiu. Wyrobił się smacznie od czasu pierwszych prób. To niezawodny instynkt wskazał mu drogę doskonalenia się w pasterskim rzemiośle. Obiegał mnie umiejętnie, pilnie wietrzył, czy ktoś się nie zbliża. Jeżeli uznał, że za długo przebywam w jednym miejscu ze szkodą dla obfitości i konsystencji mojego pożywienia — przepędzał mnie troskliwie na inną połać ogrodu. Mieliśmy ustaloną godzinę wypędu. Wracaliśmy do domu również z regularnością wyznaczaną odwiecznym zajęciom pasterskim przez rytm przyrody, ruch ziemi i gwiazd. Jeżeli padał deszcz, pozwalał mi zabierać płaszcz nieprzemakalny.

Moja praca zawodowa nie doznawała uszczerbku. Rytmicznie jednostajne, spokojne nachylanie się w ciągu długich godzin nad trawą, oglądanie z najbliższej odległości tajemnic mikrożycia, które tak bujnie pleni się pod naszymi stopami, najczęściej, niesłusznie, nie zauważane — wszystko to sprzyjało rozmyślaniom i pracy koncepcyjnej. Poza tym, dzięki jego czujności rasowego stróża trzody, nie docierał do mnie w czasie wypasu nikt, kto by mi mógł zakłócić tok medytacji. Odpędzał listonoszy z pilnymi depeszami, znajomych, którzy przyszli uciąć pogawędkę. Liczyłem nawet na to, że na wypadek wojny odpędzi także posłańca z kartą mobilizacyjną. Ukryty za krzewami patrzyłem, jak jeden po drugim uciekają przed jego wcale nie próżnymi groźbami. Obawiałem się jedynie reumatyzmu. Żeby go ucieszyć, kupiłem sobie dzwonek na szyję. Szalał z radości. Było to jednak

posunięcie nierozważne. Mój postęp, tak znaczny, na drodze do naszego wspólnego ideału, zdopingował go do jeszcze większych starań. Może to była kwestia zaostrzonej ambicji z jego strony, ale wtedy właśnie wykrył, że, buszując na pozór łakomie wśród traw, udaję jedynie odgryzanie i przeżuwanie jej smakowitych pędów. Od tej chwili przypatrywał mi się z bliska i tak bacznie, że musiałem uczynić ten jeszcze jeden krok, dość zasadniczy, angażujący mnie już całkowicie w pełną realizację naszego związku. Wielkie usługi w tym trudnym okresie oddawało mi studiowanie doświadczeń wegetarianów i lektura dzieł fachowych o paszach.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

129

Zauważyłem także, że z całą pewnością wzbudzam w nim uczucie tkliwości. Wzruszałem go najwyraźniej.

Tak więc, ogólnie rzecz biorąc, ułożyły się stosunki między nami, gdy pewnego razu zebrało się u mnie dość liczne grono ludzi poważnych, kulturalnych. Wywiązała się ciekawa dyskusja. Było to przed godziną wypędu, ale goście tak dobrze się czuli, rozmowa stała się tak interesująca, że ukradkowo i z niepokojem zacząłem spoglądać na zegarek. Co do mnie, gotów byłem zrezygnować z wypasu, ale wiedziałem, że mój poczciwiec, kierowany poczuciem prostego obowiązku i lojalności, nie ustąpi w żadnym wypadku. Raz i drugi napomknąłem o zadziwiającej szybkości, z jaką upływa czas, ale nie zwrócono na to uwagi. Sytuacja stawała się groźna. Nie mając innego wyjścia, już zamierzałem sięgnąć do środków radykalnych, kiedy rozległo się władcze skrobanie do drzwi.

— Ach, nie wiedziałam, że pan ma pieska! — zawołała znana aktorka. — Dlaczego pan go nie chce wpuścić? Biedactwo, chce być z nami. — To mówiąc, zanim zdążyłem przeszkodzić, otworzyła drzwi.

W progu stał on. Rozejrzał się i taka radość odmalowała się na jego pysku, że od razu domyśliłem się wszystkiego.

Stado, trzoda — oto, co jest potrzebne owczarkowi z prawdziwego zdarzenia. Być może, oszukiwał się jako tako pojedynczym egzemplarzem, mną, ale teraz zrozumiałem, że zawsze dusił w sobie tęsknotę za wielkim redykiem. Wiedziałem już, że żadna siła go nie odwiedzie od skorzystania z tej okazji.

Trzeba przyznać, że dał z siebie wszystko. Już po kilku minutach znaleźliśmy się w ogrodzie.

— Wracając do El Greca... — podjął mecenas skubiąc macierzankę. — Sądzę, że jego wpływy na nowoczesną sztukę sięgają o wiele dalej, niż nam się wydaje.

— Mhmmm — odparłem niewyraźnie, bo jakiś badyl dostał mi się między zęby. O zachodzie słońca goście pożegnali się chłodno. Tak, byłem w jego władzy. Tak, to prawda, że miałem ograniczoną swobodę. Być

może, że rozwijałem się zbyt jednostronnie, o czym świadczyło choćby to beczenie, jakie zaczynałem wydawać od pewnego czasu. Ale za to jaki spokój spłynął na mnie, od kiedy poddałem się opiece prostodusznego zwierzęcia-stróża. Mówiłem już o listonoszach, znajomych i w ogóle wszystkich, którzy chcieliby przyjść do mnie i zakłócić moje życie, wnieść zamieszanie, pobudzać ambicję, pragnienia, wyobraźnię, niepokoić.

Nadmienię o jeszcze jednym wypadku. Właśnie wypasałem się, jak zwykle, kiedy jakaś postać ukazała się na końcu alei.

Podniosłem głowę znad soczystej trawy, a był to okres drugich sianokosów i nagrzany ogród pachniał już jakby latem. Poznałem ją z daleka. Była to właśnie ta kobieta, o której przez omówienie wspomniałem na początku. Ostatni raz widziałem ją w zimie i teraz byłem zaskoczony jej letnią sukienką. Żołądek ścisnął mi się dokuczliwie, nie przyzwyczaiłem się należycie do zielonej paszy. Zapominając o wszystkim podparłem się rękami, żeby powstać z czworaków. Szła ku mnie aleją, uśmiechając się, nie wiem: do mnie czy do siebie, nie wiem — dlaczego...

Owczarek spełnił swój obowiązek wiernego stróża. Opadłem twarzą na trawę. Po źdźbłach chodziły ni to muszki, ni to mszyce. Kiedy

przestał szczekać i podniosłem głowę, w alei nie było już nikogo. Wyczerpany patrzyłem na niego. Długo. On na mnie. Twarz w mordę, morda w twarz. — Na halę! — powiedziałem wreszcie ochryple. — Na halę nam iść, braciszku, w góry,

nie ma co... I dodałem: — Nie ma co...

Sławomir Mrożek – Opowiadania

130

UPADEK ORLEGO GNIAZDA

Z końcem marca otrzymałem zaproszenie od księcia. Wzywał mnie, abym, o ile pozwolą mi na to moje zajęcia w dalekim i zadymionym mieście na równinach — stary orzeł górski zawsze wyrażał się o nich z pewnym lekceważeniem i pogardą — przybył do jego zamku wznoszącego się wysoko, wśród łańcucha szczytów, na południu. List kończył się zdaniem: „Pogadamy, a także zapolujemy sobie trochę”.

To zdanie nieco mnie zaskoczyło. O ile rozeznawałem się w tej dziedzinie, na wiosnę wszystkie zwierzęta znajdują się pod ścisłą ochroną. Nie widziałem księcia od wielu lat, ale dobrze go znałem. Polował rzadko i tylko w miarę, tyle, żeby uczynić zadość obyczajom swego stanu. Teraz zdziwił mnie jego zapał do strzeleckich czynów.

Możliwość spędzenia kilku dni w odświeżającym powietrzu gór bardzo mnie nęciła. Uporządkowawszy więc naprędce wszystkie moje sprawy, wnet ruszyłem w drogę.

Jeszcze będąc dość oddalony od górskiego masywu, czułem już i widziałem zbawienną różnicę klimatyczną. Rześkość jakaś i słoneczność mnie przenikały, im dalej zapuszczałem się w pogórze. Wiosna panowała już niepodzielnie, śniegu ani śladu i tylko szczyty raziły na widnokręgu olśniewającą bielą. Wśród szumu strumieni i ćwierkania ptactwa dotarłem do miejsca położonego o jeden dzień drogi od celu podróży.

Był to niewielki, schludny hotelik utrzymywany przez Szwajcara. Po słonecznym, prawie upalnym dniu powiał chłód od szczytów. Znużony drogą obiecywałem sobie głęboki sen. Ale ledwo pogrążyłem się w lubym odpoczynku, kiedy zbudziły mnie odgłosy jakby pochodu, chrzęsty i miękkie stąpania, chrupiące kroki. Nasłuchiwałem, dopóki zmęczenie nie przeważyło ciekawości, i zasnąłem powtórnie. Obudziły mnie cudowne promienie słońca. Podbiegłem do okna. Dalekie turnie stały w białym ogniu dnia. Uradowany, już rzuciłem się do odzieży, gdy głośna rozmowa służby na korytarzu kazała mi zamrzeć w bezruchu. Słyszałem, jak pokojówka mówiła:

— Znowu szły i szły przez noc całą. — Żeby jakiej biedy nie napytać — odpowiedział jej starczy i gderliwy głos

odźwiernego. — Jezus Krist nie dopuść... — E, co wy? — A bo ja wiem? Złe nie śpi. W górach — jak to w górach. Szajsen. Uchyliłem drzwi, ale na korytarzu już nie było nikogo, także i później, przy śniadaniu,

kiedy próbowałem skierować rozmowę na nocne odgłosy, Szwajcar oddalił się pod pozorem gospodarskiej konieczności, pozostawiając mnie bez odpowiedzi.

Długo nie zaprzątałem tym sobie głowy. Pogoda była tak piękna, zresztą tego samego jeszcze dnia miałem ujrzeć dawno nie widzianego przyjaciela...

Jakoż ujrzałem go w dobrym zdrowiu, pysznym humorze i oczekującego z niecierpliwością. Niespodzianką była jedynie obecność w zamku młodej panny o wielkiej urodzie, którą książę przedstawił jako swoją siostrzenicę spędzającą w górach wiosenne ferie — dla wzmocnienia zdrowia. Zauważyłem istotnie bladość dziewczyny. Odzywała się rzadko, jakby ją gnębiła myśl jakaś ukryta.

Jakoś nie żałowałem zajęć porzuconych w rodzinnym mieście ani trudów podróży. Wieczór już zapadał. Zamek, jak orle gniazdo uczepiony najdumniejszych szczytów — pozwalał ogarnąć okiem całą tę krainę wyniosłą aż po zachodnie zorze. Po kolacji usiedliśmy we troje przy kominku, wspartym na dwóch rzeźbionych gryfach. Za fotelem księcia, milcząc, stanął sługa osobliwy. Nie był to kamerdyner, lecz ulubiony strzelec księcia, stary jeger o twarzy pooranej, ogorzałej, ciemnej. Niepodobna było określić wyrazu jego oczu, gdyż przysłaniały je na pół opuszczone, ciężkie powieki.

— No, mój drogi! — zawołał książę wesoło, dając jednocześnie znak słudze, aby napełnił pucharki. — Za pomyślny twój pobyt w naszym skalnym ustroniu! Jako człowiek

Sławomir Mrożek – Opowiadania

131

z równin zadziwisz się tu niejednym. Oby zaś nic nie spotkało się ze zbytnią surowością twojego osądu, który wiesz, jak wysoko cenię!

Odpowiedziałem dwornie, że nic nie jest w stanie zadziwić mnie bardziej niż piękność jego siostrzenicy, nawet pewne tajemnicze zjawiska. Tu opowiedziałem im o przeżyciach ostatniej nocy. Na to książę trzepnął się po udzie z wielkiej uciechy, zaś panna wzdrygnęła się i szczelniej otuliła szalem, jakby nagłe zimno ją przeszyło. Tylko sługa pozostał nieporuszony.

— A to dobre! — wykrzyknął książę. — Zapewniam cię, że i tej nocy posłyszysz niejedno!

— Wuju! — odezwała się panna prosząco, ale on w swoim rozbawieniu zdawał się nie zwracać na to uwagi i wołał:

— Donoszą mi z dolin, że w samej rzeczy rozpoczął się exodus. Jutro na polowanie! — Nie mam strzelby — zauważyłem. — Chyba że pożyczysz mi którąś ze swojej

zbrojowni, książę. — Strzelbę? — zdumiał się książę. — Nie, my będziemy polowali na śniegusy. Przyznałem się do niewiedzy o tego rodzaju zwierzynie. — Śniegusy? Nigdy nie słyszałeś o śniegusach? Nie, nie uwierzę. Na pewno w

dzieciństwie sam ulepiłeś niejednego. — Bałwanki śnieżne — domyśliłem się. — Można i tak. Ale to nazwa dziecinna. Męska, łowiecka nazwa, to śniegus.

Schneemann, a tu, w górach, po naszemu — „wintercwergi”. — Wuju! — zawołała po raz wtóry piękna siostrzenica. Tym razem książę zwrócił się

do niej: — Moja panno! Zaprosiłem przyjaciela na polowanie i nie spodziewasz się chyba, że

zawiodę jego oczekiwania. Tym bardziej muszę go wprowadzić w całą sprawę. Johann! Jeger szybko dopełnił szklenice. Zauważyłem, że za jego zbliżeniem panienka wcisnęła

się w głąb fotela, ze strachem i wstrętem, jakby nie przed człowiekiem, ale inną jakąś istotą. Nic jednak nie dałem znać po sobie.

— He he! — wołał podochocony książę. — Jedni polują na daniele, inni na kozice, ale żaden szlachcic nie może się pochwalić tak wyszukaną rozrywką: na śniegusy poluję tylko ja! Ja — i moi goście.

— Wiesz zapewne — ciągnął, odstawiając pustą szklankę, którą czujny Johann natychmiast napełnił — że podczas długiej zimy w całym naszym kraju, dla igraszek i figli, powstają, za przyczyną rozbawionej młodzieży, w każdym mieście i siole zastępy śniegusów. Zdobią one podwórka i place, stoją wzdłuż gościńców, a każda śnieżyca i każde popołudnie wolne od nauki i zajęć mnoży ich szeregi. Jedne okazałe i kunsztowne, inne niezdarne i prostackie, wszystkie utoczone z krzepkiego śniegu — trwają w tym pomyślnym i zdrowym dla nich okresie. Ale oto zbliża się wiosna. Pierwsze promienie słońca nieśmiało przebijają się przez opończę chmur, robi się coraz cieplej, a młodzież, znudzona długotrwałą zimą, porzuca dotychczasowe zabawy i z utęsknieniem oczekuje nowej pory roku. Śniegusy dobrze wiedzą, że przychodzi ich kres i, jak wszystko w naturze, próbują walczyć o życie. Co więc robią? Nocami, kiedy wracają jeszcze przymrozki — ruszają w daleką drogę. Skruszałe, nadtopione, prowadzone niezawodnym instynktem, kierują się na południe, ku górom, gdzie utrzymuje się jeszcze królestwo zimy. Wędrują najpierw pojedynczo. Śniegusy z najdalszych stron, znad samego morza, ze środkowych równin, przebywają setki mil, we dnie zatrzymują się byle gdzie, w miejscach ocienionych, parowach i zagajnikach, aby z nastaniem kolejnej nocy ruszyć dalej, wciąż na południe. Niektóre, zaskoczone wschodem słońca, z dala od jakiejkolwiek zbawczej osłony — giną, ale inne idą niepowstrzymanie naprzód. Im bliżej gór, tym ich więcej, łączą się teraz w gromady. I wreszcie wytrwałość zostaje nagrodzona, wkraczają w krainę chłodu, całują płaty śniegu leżącego wśród świerków i jodeł, a najsilniejsze okazy przenikają nawet

Sławomir Mrożek – Opowiadania

132

do strefy wiecznych lodów. Wtedy radosne ożywienie ogarnia naszą łowiecką drużynę. Nie ma to jak polowanie na śniegusy, przybywasz w samą porę.

Następnie książę opisał mi technikę polowania. Strzelcy, uzbrojeni w prymusy spirytusowe, jakich często używa się do podgrzewania

naprędce wody, parzenia kawy lub herbaty, nacierali na „Schneemanna”, uprzednio osaczonego przez nagonkę, i podgrzewali go z bliska. Często należało zapuszczać się w ciemne i chłodne groty, szczególnie ulubione kryjówki śniegusów.

— Dosyć! — ostry krzyk dziewczęcia rozległ się w komnacie. Wstała i wzburzona przyciskała szal do falującej piersi, a krwisty blask paleniska cofał się przed bladością jej twarzy. — Dosyć! — powtórzyła. — Czy nigdy świat nie dowie się prawdy?

— Ależ, dziecko... —— zaczął książę. — Powiedz mu! Powiedz mu... wszystko! — zawołała, lecz nagle głos jej się załamał i

wybiegła z komnaty. — Sentymentalne serduszko — roześmiał się książę nieszczerze. — Ma mi to za złe, że

poluję na „Schneemanny”. Kobiety nigdy tego nie zrozumieją. — O tym myślałeś, nawołując mnie, abym zawczasu powściągnął surowość mojego

sądu? — zapytałem. — Przyznam się, że tak. Choć nie mam sobie nic do wyrzucenia, ludzie z miast inaczej

zapatrują się na niejedno. — No, cóż? Polowanie, jak polowanie — odparłem. — Wiedziałem, że odpowiesz jak prawdziwy mężczyzna! — zawołał książę z widoczną

ulgą. — Johann! Ale wesoły nastrój już nie powrócił i wkrótce rozstaliśmy się, życząc sobie dobrej nocy. Śniadanie podano w sklepionej sali. Nie wstając od stołu można było napawać się

widokiem najbardziej dzikich turni. Książę kazał przeprosić za nieobecność — doglądał ostatnich przygotowań przed polowaniem.

Panna milczała. Po wczorajszym uniesieniu pozostała jej tylko bladość. Prawie nie tknęła pożywienia. Siedziała naprzeciw mnie, na drugim końcu mahoniowego stołu, wyprostowana, błądząc spojrzeniem gdzieś poza murami. Czasem z dziedzińca dolatywało wesołe pokrzykiwanie hajduków, w całym zamku szykowano się do wyprawy.

Powodowany nie tyle przyjaźnią do księcia — gdyż uważałem, że przyjaźń nie obowiązuje mnie do mieszania się w jego stosunki bądź co bądź rodzinne, choć nie przypominałem sobie, aby kiedykolwiek przedtem wspominał mi o swojej siostrzenicy — ile współczuciem dla młodej osoby, pragnąc rozproszyć to, co po części uważałem za wytwór jej przesadnej i niepotrzebnej egzaltacji, i przez to skłonić ją do pogodniejszych myśli — rzekłem:

— Niepotrzebnie nabija sobie pani główkę tymi strasznościami, które, dalibóg, nie są takie straszne. Polowanie byle uprawiane według pewnych zasad, zawsze było uznawane, nawet przez Kościół.

— Och, nie mówmy o tym... — szepnęła. — Jak pani sobie życzy, ale nie chciałbym, aby pani zbyt pochopnie i młodzieńczo

osądzała swego wuja. Skądinąd ma on gołębie serce. Znany jest przecież jako największy, najszlachetniejszy w całej Rzeszy opiekun i dobroczyńca sierot.

Ledwo wypowiedziałem te słowa, już ich pożałowałem. W jednej chwili jej twarz zmąciła się tak szczególnym wyrazem, że zerwałem się z krzesła, mniemając, iż potrzebna jest jej pomoc.

— Dobrze — powiedziała spokojnie, powstrzymując mnie ruchem ręki. — Nie chciałam o tym mówić, ale skoro pan sam poruszył sprawę tych sierot... Zresztą pan, właśnie pan, powinien znać całą prawdę.

Odpowiedziałem, że niczego bardziej nie pragnę.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

133

— Tak, wuj jest opiekunem sierot. Po całym kraju rozsiane są zakłady opiekuńcze jego imienia. A czy pan wie, dlaczego? Czy zdaje pan sobie sprawę, co się dzieje za murami tych sierocińców? Ledwo szary, zimowy świt rozjaśni podwórza, bezlitosna pobudka wyrywa dzieci ze snu. Pod komendą opiekunów i wychowawców, ślepo oddanych wujowi, wychodzą parami na dwór. Zaczyna się lepienie bałwanów ze śniegu, śniegusów, jak mówi wuj. To już nie zabawa! Ile bałwanków może ulepić dziecko dla igraszki? Dwa, trzy? Tam lepi się bałwany od świtu do nocy, z krótką tylko przerwą na obiad, lepi się je na gwizdek i rozkaz. Przemarzają, omdlewają dziecinne rączki, a w głębi parków, na obszarach umyślnie ogrodzonych i przeznaczonych na ten cel, przez całą zimę rosną szeregi wciąż nowych i nowych śniegusów. Pan myśli, że śniegusy lepione w kraju, podczas zwyczajnej, dobrowolnej zabawy, wystarczyłyby do zaspokojenia tych... namiętności wuja? Ileż ich przecież ginie po drodze! Ile takich zwyczajnych, naturalnych bałwanów lepi się w ogóle? Wuj nie kłamał, opisując wczoraj wielki imponujący pochód tych białych straceńców, ale zapomniał dodać, kto stoi za tym wszystkim. To nie szlachetna walka człowieka z elementami natury, gra przypadku. To rzeź, ukartowana od samego początku, od stworzenia ofiar samych, to...

Umilkła. Milczenie przeciągało się. — Sadysta? — dokończyłem. Nagły rumieniec oblał jej policzki, szyję i piersi. Wtedy zaszedł niespodziewany wypadek, który nie tyle sam w sobie wydał mi się

ważki, ile pewne jego okoliczności. Do sali wpadł Johann w poszukiwaniu księcia. Podnieceni kucharze donieśli, że olbrzymi śniegus, którego, widać, ciepły poranek zaskoczył na drodze, zakradł się i zamknął w lodówce, licząc pewnie na to, że uda mu się tam pokrzepić siły i dotrwać do następnej nocy.

— Wyjątkowo duży i biały — stwierdził Johann obleśnie, kierując te słowa, jak mi się zdawało, nie tyle do mnie, ile do panny. Rumieniec z jej twarzy ustąpił znowu bladości, jeszcze silniejszej niż wczorajsza. Johann oddalił się. Niespodziewanie dla samego siebie zapytałem:

— Czy pani powiedziała mi wszystko? Nic nie odrzekła i wyszła z pokoju. Ze śniegusem w lodówce nie robiono wiele ceregieli Nawet jej nie otwierając książę

kazał ją podgrzać z zewnątrz pakułami nasyconymi smołą, a sam, mając mnie u boku, wyjechał przed bramę, by dokonać ostatniego przeglądu kawalkady ruszającej na łowy. Piękny to był widok. Strzelcy i dojeżdżacze wysypywali się z zamku barwnym korowodem. Słońce lśniło w miedzianych kolbach prymusów, miękko kładło się na ciepłych kocach dojeżdżaczy. Nagonka ruszyła już wcześniej.

Minął nas ostatni jeździec. Już mieliśmy obrócić końmi i pognać na czoło, gdy pod sklepieniem ukazała się szczupła figurka na pysznym gniadoszu, odziana po męsku, w zgrabnym toczku na głowie.

— Krucyfiks! — zawołał książę pod nosem, z nutą podziwu, nie dowierzając własnym oczom.

Nietrudno się domyślić, że panienka dotąd nie brała udziału w polowaniach na śniegusy. Dlaczego nagle zmieniła zamiar? Nie wyjawiła nam tego. Zatoczyła koniem, aż zetknęły się nasze strzemiona. Książę nie był w stanie ani ukryć, ani opanować swojej radości. Na próżno szukałem w jej rysach czegokolwiek, co by przypominało ją z naszej tak niedawnej rozmowy, zdradzało stan jej obecnych uczuć lub zapowiadało cokolwiek w przyszłości. Polowanie zaczęło się.

Szli przodem naganiacze, przykładając dłonie do ust i pohukując: — Ciepło! Ciepło! Rany Boskie, jak grzeje! Wołania te płynęły i powtarzały się echem aż po odległych zboczach, gdzie w

zielonych, iglastych, głębokich gęstwinach kryły się śniegusy. Wystraszone, ponad

Sławomir Mrożek – Opowiadania

134

wszystko obawiające się wzrostu temperatury, nie sprawdzały wiarygodności tych gromkich oznajmień, lecz podnosiły się z bezpiecznych, cienistych ostępów i ciągnęły w kierunku przeciwnym do nagonki, tym samym spełniając życzenie prześladowców.

Teraz polowanie wkraczało w drugą fazę, w której decydującą rolę grali dojeżdżacze. Ci śmiali chłopcy, dobierani spośród najzręczniejszych i najodważniejszych, byli

pierwszymi, którzy stawali ze śniegusami oko w oko. Gdy śniegus, jeszcze przerażony okrzykami, wynurzał się na polanę, dojeżdżacz, nie zsiadając z konia, w galopie, przechylał się z kulbaki i narzucał na niego ciepły koc. Sniegus, nadtopiony rosnącą pod tym okryciem temperaturą, stawał się łatwiejszym łupem dla strzelców-prymuśników, którzy pieszo, ławą lub pojedynczo, z prymusami o płonących już palnikach, przystępowali i kończyli dzieło.

Po godzinie jazdy książę nakazał milczenie. Zbliżaliśmy się do ostępów. Wreszcie zsiedliśmy z koni i oddali cugle masztalerzom. Dalszą drogę, aż do stanowisk strzeleckich, mieliśmy odbyć pieszo, z zachowaniem najdalej idących środków ostrożności.

W pewnej chwili książę przystanął i tylko za pomocą znaków rozkazał drużynie podkręcić palniki. Byłem bez prymusa, wymówiwszy się nieumiejętnością obchodzenia się z tą bronią palną. Książę z wprawą i widoczną przyjemnością niósł prymus dwupalnikowy, mosiężny, inkrustowany macicą perłową.

Dotarliśmy na skraj lasu i zastygli w nieruchomym, bezszelestnym oczekiwaniu. Puls bił mi w skroniach. Przed nami ukośnie, na ostrym, stromym stoku, leżała polanka, pokryta śniegiem. Głuche, niewyraźne jeszcze wołania nagonki dolatywały nas zza przeciwległej ściany jodeł, nie głośniejsze na razie niż uroczysty szum lasów.

— Idą — szepnął książę ściskając prymus. Nic jeszcze nie słyszałem, ale wytężyłem wzrok. Gdzieś tam, z boku, kryli się

dojeżdżacze. Dopiero po długiej chwili rozróżniłem te same miękkie chrzęsty, które tak mnie zaciekawiły owej nocy, spędzonej w oberży.

— Ciepło, ciepło! Rany Boskie, jak grzeje! — huknęły nagle głosy naganiaczy, zupełnie blisko, i stado śniegusów wpadło na polanę. — Ciepło, ciepło! — odkrzyknął książę z całych płuc, a za nim drużyna. Przerażone śniegusy zaryły się w miejscu.

Zatętniły w lesie kopyta, dojeżdżacze jak wicher wyskoczyli z gęstwiny od lewej strony, pochyleni w kulbakach, jodłując, rozpościerali koce.

Wśród osaczonych śniegusów zauważyłem jednego, który — podczas gdy inne, po chwilowym osłupieniu, rozbiegły się po polanie szukając ocalenia — ledwo poruszył się o krok. Nietrudno było dostrzec przyczynę jego opieszałości. Wiosenny krokus przebił mu się przez śnieżny odwłok czyniąc go kaleką. Widocznie na ostatnim postoju śniegus niepostrzeżenie zatrzymał się w miejscu, w którym ten prężny kwiat, zdolny przebić najtwardszą powłokę śniegu, spełnił swoją powinność, nakazaną mu przez naturę.

Zasyczał dwupalnikowy prymus, grzejąc złośliwie błękitnym płomieniem i książę, z dziwnym uśmiechem na wąskich wargach, skierował się ku ułomnemu nieszczęśnikowi, który, nie mogąc się skutecznie odsunąć, bezradnie oczekiwał spełnienia swego losu.

Ale zanim rozległ się syk topionego śniegusa, jakiś cień przesłonił polankę. Spojrzeliśmy wszyscy ku przeciwnej ścianie boru. Stał tam ktoś, kto już od chwili wpatrywał się w księcia czarnym spojrzeniem. Ogromny, niewiarygodnej wprost wielkości śniegus wyłonił się z gąszczy — jeszcze chwiały się za nim gałęzie.

Jakże był piękny w swym ogromie, gdy górował u szczytu polanki, na której — na mgnienie oka tylko — cisza zapadła zupełna. Dwa czyste węgielki kamienne tkwiące w potężnej, kulistej głowie, niepokalanie białej łączyły smoliste lśnienie z ową delikatną matowością, właściwą szlachetnym gatunkom węgla. Blask i zaćmienie ostrość powierzchni i mgła głębi — nadawały im niespotykany urok. Długi nos ze zdrowej, czerwonej marchwi nie z jakiejś tam sparciałej, zimującej jarzyny, wznosił się między czarnymi oczami jak amarantowy grot. Cała głowa, osadzona na zwartym, oślepiająco białym kadłubie z litego jak stal śniegu, o mocarnej, doskonale zarysowanej linii.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

135

— Warm! Warm! — wrzasnęli naganiacze, ale było już za późno. Królewski Schneemann przechylił się jak padająca katedra i z głuchym łoskotem padł na bok, a potem, wirując coraz szybciej, na kształt ruchomego wału, staczać się począł na księcia i towarzyszy.

W jednej chwili drgnęły i poruszyły się połacie zesztywniałego śniegu, łamać się zaczęły i spiętrzać, on zaś w pędzie porywał je ze sobą, obrastał w nie i, przybrawszy postać lawiny, mknął ku nam wśród huku i tumanów śnieżnego pyłu, który, zmieszany ze słońcem, raz po raz zapalał się prawdziwą tęczą.

Jeszcze ktoś próbował dotrzymać pola, ktoś jeszcze zawołał: — Kocem go, kocem!... — ale już nagonka, dojeżdżacze i prymuśnicy, zmieszani w

dzikim popłochu, rzucili się na boki. Objąłem kurczowo pień najbliższego świerka. Wśród narastającego huku lawiny

ujrzałem szeroko otwarte, nieobecne oczy panny, która, wyprostowana, wpatrywała się w kierunku, którego określić nie umiałem, z uczuciem, którego nie umiałem nazwać.

Kiedy ostatnie pomruki lawiny umilkły w dolinie, podnieśliśmy się z kryjówek. Książę zarządził odwrót. Nieodstępny Johann uratował mu był życie, odciągając go na czas z drogi, którą przeszły szarżujące śniegusy. Korzystając z lawiny, wszystkie, pod przewodnictwem olbrzyma, wydostały się bezpiecznie z obławy.

Powrotną drogę przebyliśmy w milczeniu, choć książę próbował nadrabiać miną. Przed kolacją, przebrani i odświeżeni, spotkaliśmy się znów koło kominka. Panna nie była jeszcze gotowa. W oczekiwaniu na nią odbyliśmy prawdziwie męską rozmowę w obłokach tytoniowego dymu, ze szklankami w ręce.

— Wiem wszystko — powiedziałem. — Wszystko? — odezwał się na pół z szyderstwem, na pół z niepokojem. — Masz rację — poprawiłem się. — Ale wiem dużo, przynajmniej jeśli chodzi o nie,

tam... — wskazałem ręką ku górom za oknami, gdzie powoli wsączała się ciemność. — Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się poważnie nad tym? Owszem, wiadomo, że bałwany były, są i będą, to nieuniknione. Ale dobrze wiesz, że gdyby tylko o to chodziło, nie zabierałbym głosu.

— Widzę, że przekręciła cię już po swojej myśli — próbował nadal się bronić, obracając wszystko w żart, udając, że nie rozumie. — Ach, te kobiety...

— Nie, mój drogi — odparłem. — Po pierwsze: ją wyłączmy z rozmowy. Znasz mnie chyba na tyle, aby nie mieć złudzeń, nie poprzestaję tylko na łatwych spostrzeżeniach. Polowanie, sentymentalna dziewczyna i egzaltowany protest — o tym, tylko o tym możesz mówić z kim innym. Z drugiej strony mam zbyt wiele szacunku, a za mało wiadomości, abym, jakimikolwiek powodowany pobudkami, próbował... Dosyć zresztą. Oto zagadnienie: czy moralne jest nie poprzestawać na bałwanach naturalnych, ale powoływać je niejako, i to rękami sierot, stwarzać je, hołubić i dogadzać, a gdy zima minie, bezlitośnie je tępić na wiosnę, kiedy i tak są już niepotrzebne, ośmieszone, poza sezonem? Robić bałwana i użyczać mu niejako swego książęcego autorytetu, a tym samym obiecywać mu, przez sam akt stworzenia choćby — wieczną śnieżystość, po to tylko, aby później, nie dowierzając jego naturalnej zagładzie, przyśpieszyć ją płonącą maszynką spirytusową? Odpowiedz?

Zamiast odpowiedzieć książę zapatrzył się w okno i dopiero po chwili zaczął wolno, jakby ze smutkiem:

— Lud wierzy, że polowanie na śniegusy, szukające u nas schronienia, przynosi nieszczęście... Nie lubią mnie tu, w górach. Wśród gminu istnieje nawet legenda, rodzaj przepowiedni: „Gdy wielki, biały tuman przyjdzie z gór, zginie Orle Gniazdo”. Nie wiem, czy słyszałeś — dodał — że tak nazywają moją siedzibę?

Wszystko to powiedział głosem cichym, jakby nieobecnym, ale zaraz powrócił do dawnego tonu i, uśmiechała się przekornie i buńczucznie, głośno zawołał:

Sławomir Mrożek – Opowiadania

136

— Ale chyba ty nie wierzysz nieokrzesanym prostakom?! Ostatecznie ten ogromny śniegus, który dzisiaj przyszedł z gór, nie był w stanie uczynić nam nic złego, nastraszył tylko moich prymuśników!

Zrozumiałem teraz, dlaczego ludzie w oberży nie chcieli rozmawiać ze mną o śniegusach.

— Kto tu? — zawołał nagle książę. W półmroku stała jakaś postać. Książę porwał żagiew z komina i podniósł ją wysoko.

Migotliwy płomień oświetlił twarz Johanna. Zauważyłem, że po raz pierwszy powieki nie zakrywały jego źrenic, żółtych i okrągłych.

— Panienka zniknęła — oznajmił Johann. — Nie ma jej w całym zamku. Książę podszedł do niego, i pochwyciwszy go za odzież na piersi, rzekł zduszonym

głosem: — Gdzie ona? Ty wiesz! — Wiem — powiedział jeger. — Niech jaśnie pan każe zwołać drużynę. Jeźdźcy z pochodniami posuwali się górską ścieżką. Przodem Johann, tuż za nim książę

i ja. Zaiste, ludzie z dolin żegnali się w tej chwili zapewne z zabobonną trwogą, widząc te głownie w oddali płonące, wspinające się w zygzakach ku niebu. Świtało już, gdyśmy dotarli do najwyższych ustroni. Konie dawno pozostały w dole.

Książę z garstką wybranych prymuśników wszedł w krainę wiecznego lodu. Przed nami otwarło się wejście do groty. — Stać! Ja sam! zawołał książę.

Prymuśnicy zbili się w gromadkę. Książę, podkręciwszy obydwa palniki, zapuścił się w grotę. Postępowałem o kilka kroków za nim.

Ale niepotrzebna była mu broń. To, co ujrzeliśmy, wymagało raczej hartu duszy niż oręża.

Pośrodku groty klęczała panienka, obejmując wodza śniegusów i tuląc do niego twarz. Ale jakaż zmiana zaszła w tym królewskim „Schneemannie”. Ogromna, krzepka bryła, która tak groźnie poczynała sobie z nami na polanie, stopiła się od gorących uścisków dziewicy. Tylko oczy pozostały te same, lśniące i matowe, węglowe i tkliwe — i nos między nimi z dorodnej, długiej i czerwonej marchwi.

Spojrzałem na księcia. Zapalenie płuc, które się wywiązało, wymagało opieki lekarskiej. Zresztą nie chciała

leżeć w zamku, wyznając to w malignie ze stałością zadziwiającą u kogoś, kto woła w gorączce. Odwiedziłem ją znacznie później, w szpitalu, na nizinach. Był to już okres powolnego powrotu do zdrowia. Spoczywała z wdziękiem, półleżąc, przywitała mnie życzliwie, z prostotą.

— A ładnie to tak długo zapominać o chorej! — zawołała żartobliwie. — Myślałam, że pan uciekł na zawsze!

— Nie chciałem przeszkadzać innym w odwiedzinach — odparłem. — Jak to? Nie wiedział pan, że nikt do mnie nie przychodzi? Spojrzałem na ogromny bukiet czerwonych róż w wazonie przy jej łóżku, tak

wystawny, że tylko ktoś niezwyczajny mógł go jej przysłać. — Zabiła go pani — powiedziałem cicho. — A... czy nie słyszał pan czegoś o wuju? — zapytała po chwili. — Podobno opuścił zamek. Nic więcej nie wiem... Wszystko taje — dodałem, chcąc

przerwać milczenie. — Czasami... — uzupełniłem, spoglądając na róże. Pożegnałem się szybciej, niż to było uprzednio w moim zamiarze. Książę rzeczywiście porzucił zamek. Nikt nie umiał udzielić o nim żadnych

wiadomości. W ślad za nim rozproszyła się jego drużyna. Opuszczone przez wszystkich Orle Gniazdo chyli się ku ruinie. Wiatr gwiżdże po pustych komnatach. Tylko jeden człowiek tam mieszka — Johann. Ale w dolinę schodzi rzadko, a i górale okoliczni nie

Sławomir Mrożek – Opowiadania

137

kwapią się do spotkania i schodzą mu z drogi, ilekroć który zobaczy go czasem błądzącego po lesie.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

138

NA BIWAKU O p o w i a d a n i e k r y m i n a l n e

Czułem się zagrożony. Lęk towarzyszył mi stale. Bałem się ludzi. Tęskniłem za poczuciem bezpieczeństwa tak bardzo, że stopniowo myśl o azylu stała

się moją obsesją. Będąc człowiekiem wolnym, nie cieszyłem się tym przywilejem, jak należy. Czego mogłem oczekiwać od każdego napotkanego człowieka? Narzucali mi swoją obecność po kolei, ale nie zdradzali się ze swoimi prawdziwymi zamiarami. To jeszcze zwiększało mój niepokój. Z wewnętrznym drżeniem, skurczem, przygotowywałem się na każde spotkanie. Kiedy na przykład stałem na jakimś skwerze, a z daleka widziałem przybliżającą się postać, twarz już składającą się do powitalnego uśmiechu, rękę już wyciągniętą, wtedy przez mgnienie oka miałem rozpaczliwą nadzieję, że może on zawróci, że zostawi mnie samego. Zawsze jednak dochodziło do spotkania, do wspólnoty, przystosowań, a ciemna groźba unosiła się nad nami, choćby pogoda w tym dniu była nie wiem jak łaskawa.

Wyjechać gdzieś — na pustkowie? Ależ to jeszcze gorzej. Nie. Po to na bezludzie, ażeby całymi dniami wypatrywać, czy jakiś człowiek nie nadchodzi drogą?

Niebezpieczeństwo nacierało zewsząd, aż wreszcie stało się nie do zniesienia. Kupiłem namiot, różnoraki sprzęt niezbędny do obozowania i udałem się do komendy

policji. W kącie wartowni, opodal balustrady, za którą dniem i nocą czuwał dyżurny sierżant, założyłem biwak. W lokalu było duszno. Podłoga, nasycona pyłochłonną mazią i brudem, wydawała niemiły zapach. Okno wychodziło na ślepy mur. Nawet w dzień panował tam półmrok, nocą naga żarówka o bolesnym blasku ukazywała każdą rysę i plamę na brunatnych ścianach. Między sztachetami przegrody dzielącej wartownię widziałem stale zakurzone buty sierżanta, obcas lewego buta był bardziej ścięty niż prawego. Ale czułem, że po raz pierwszy doznaję bezpieczeństwa, opieki, spokoju.

Na ulicy, nawet w pobliżu komendy, nawet na schodach, każdy mógłby mnie okraść, uderzyć w twarz, przewrócić. Cóż z tego, że wtedy wezwałbym policję, cóż nawet z tego, że zjawiłaby się w porę i ujęła napastnika? Tutaj nareszcie mogłem odpocząć. Być sobą.

Do wartowni wprowadzono ludzi, których sam widok gdzie indziej przyprawiłby mnie o paroksyzmy strachu. Złodziei, pijaków, awanturników o muskularnych ramionach. Tutaj nie tylko ich się nie bałem — byli ujarzmieni — ale, co więcej, zaczynałem czerpać z ich widoku osobliwą przyjemność.

Oto nieraz nocą, kiedy patrzyłem na nich, oczekujących na ławie swej kolei do przesłuchania, dostrzegałem w ich oczach wyraz męki, jaką w nich budził mój schludny obozik. Jakież uczucia malowały się na tych twarzach napiętnowanych występkiem i brakiem wstrzemięźliwości, kiedy spoglądali na moje kolorowe pledy, lśniące rondelki, plastykowe kubki, całe to moje podręczne obejście, tchnące zdrowiem, pogodą, czystym i higienicznym sposobem życia. Nienawiść, zawodowe pożądanie, udręka brutalnej i niszczycielskiej mocy, teraz obezwładnionej. Patrzyłem na nich godzinami, leżąc na materacu przemyślnie nadmuchanym, pod czystą białą powłóczką, podciągniętą pod brodę. Nieprawość ogarniała mnie. Sadyzm człowieka słabego, chronionego przez sztuczną, urzędową potęgę.

Doszło do tego, że czułem się rozczarowany, jeżeli chwilami policjanci nie mieli nic do roboty. Z ożywieniem oczekiwałem każdej nocy z soboty na niedzielę. Wtedy pomieszczenie zapełniało się od ściany do ściany, a ja parzyłem turystycznie herbatę w metalowym jajeczku z dziurkami — tuż pod nogami ludzi o silnych namiętnościach, których burzliwe fale nocy wyrzuciły tutaj skądś, z otchłani miasta, czającego się poza przytulnymi ścianami wartowni. Byli to przecież zbrodniarze.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

139

Jednej z takich właśnie nocy przyprowadzono pijanego mężczyznę o powierzchowności wyjątkowo odrażającej. Małpie, szerokie barki, oczy ukryte pod nisko nawisającym czołem. Przed chwilą zabił człowieka.

— Jestem niewinny — powiedział od razu na początku przesłuchania. — Tak? — na to sierżant. — To może powiecie nam wobec tego, kto zabił? — On — powiedział przestępca i wskazał na mnie. — On! Oskarżenie było oczywiście niedorzeczne. Myślę, że policjanci chyba zdawali sobie z

tego sprawę. Otwierałem właśnie puszkę z dżemikiem konserwowanym, kiedy go wyprowadzono.

Mój Boże, do czegoż by to doszło, gdyby wierzyć każdemu mordercy! — On, to on! — krzyczał tamten w celi. — Wychodzę za własną potrzebą, zaraz wrócę — powiedziałem do sierżanta. Przyczaiłem się na korytarzu. Stwierdziłem z ulgą, że na zewnątrz nie ma wartownika.

Porzucając mój obozik, urządzony tak pracowicie — uciekłem. Uciekłem w ciemność, pełną wilgotnego wiatru i kołysania ulicznych lamp.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

140

JAK WALCZYŁEM

Wychodząc rankiem po mleko zauważyłem, że przed moim domem, na ulicy, stoi barykada. Musieli ją wznieść niedawno, ponieważ kiedy wstawałem koło czwartej — jeszcze jej nie było.

— Co za niespodzianka — pomyślałem sobie. — Najlepiej w ogóle nie kłaść się do łóżka.

Barykada, jak to zwykle bywa, zbudowana była z najróżniejszych przedmiotów. Jej centrum stanowiła ogromna, akacjowa szafa, przyłożona arkuszem blachy pancernej. Pomidory, które zazwyczaj trzyma się na szafie, żeby dojrzały, rozsypały się tu i ówdzie. Kiedy zbliżyłem się, wśród ludzi umacniających tę wojenną budowlę właśnie trwała kłótnia.

— Do diabła! — mówił wysoki, opalony, wyglądający na przywódcę. — Odpowiedz wreszcie wyraźnie: czy chcesz umrzeć za sprawę, czy nie?!

Zagadnięty, mały człeczyna oparty na długiej strzelbie, dłubał zapałką w zębach, widocznie pragnąc zyskać na czasie.

— Jeśli nie chcesz, to nikt cię do tego nie zmusza! — krzyczał wysoki. — Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz!

— Mogę — zgodził się mały pojednawczo. — Gdzie mam stanąć? Dowodzący wskazał mu miejsce. Ogarnęła mnie zazdrość. Zawsze buntowałem się

przeciw szarości, codziennemu rytmowi życia bez perspektyw. Każdego ranka wychodzić po mleko, potem wracać, stawiać je na kwaśne, potem to mycie garnka... Chciałem walczyć. Zresztą nie miałem wtedy żadnej posady.

— Pragnąłbym walczyć — zwróciłem się do komendanta. — Na śmierć i życie — dodałem znacząco.

Komendant zmierzył mnie spojrzeniem. — Inteligent? — zapytał krótko. — Tak jest. Ale nie można powiedzieć, żebym dużo czytał — odparłem. — Potrzeba nam inteligentów — uciął komendant. — Położycie się tutaj — wskazał

miejsce na barykadzie. — Strzelać nie umiecie, natomiast czaszkę macie dosyć twardą, żeby ugrzęzły w niej bezsilnie kule siepaczy. Nie bójcie się, oni nie podsypują dużo prochu. Proch kradną ich dostawcy i oficerowie. Garnek też się przyda.

Spełniłem rozkaz. Położyłem się na wskazanym miejscu, wzdłuż barykady. Koło mojej prawej strony sterczały drzwi szafy, nogami dotykałem wypchanego niedźwiedzia. Dzień zapowiadał się prześliczny.

Na barykadzie wciąż trwała krzątanina. Zadowolony, że przydzielono mi już zadanie, przypatrywałem się do woli moim towarzyszom broni i obserwowałem sąsiednie kamienice. W jednym z okien na drugim piętrze, po prawej stronie, ktoś wywiesił białą chorągiew. Patrol, wysłany tam przez komendanta, wrócił z wiadomością, że białą flagę wywiesił jakiś daltonista. Wszczęto śledztwo.

Słońce wzbijało się coraz wyżej. Przed bramę wyszedł znajomy dozorca. Przywołałem go cichym psyknięciem. Podszedł z miną zatroskaną i poważną. Zamierzałem go posłać na górę, żeby mi przyniósł jasiek, ponieważ kant szafy zaczął mnie mocno uwierać w głowę. W ostatniej chwili rozmyśliłem się, z obawy przed dowództwem, które mogłoby na to krzywo patrzeć. Zapytałem go więc tylko, co o tym wszystkim sądzi.

— Pierwszorzędne — powiedział ostrożnie dozorca. I po chwili dodał: — Kto to będzie potem sprzątał to wszystko?

Nadjechał wóz z warzywami, zdążający do centrum miasta, na targ. Widziałem, że komendant rozmawiał chwilę z furmanem. Furman przystał natychmiast i wkrótce kosze ziemniaków, kapusty, marchwi i kalarepy wzmocniły naszą barykadę. Podwyższyło ją to o dobre pół łokcia.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

141

Ledwo uporali się z umieszczeniem warzyw, kiedy zza węgła ukazał się pochód. Szło przedszkole z wychowawczynią na czele. Każde dziecko niosło lalkę, misia albo kaczuszkę z drzewa. Ustawiły się w dwuszeregu i odliczyły do dwóch. Potem pani wychowawczyni zasalutowała, meldując komendantowi, że przedszkole pragnie się przyczynić do dania oporu wrogowi, ofiarując swoje zabawki celem wzmocnienia barykady. Komendant przyjął raport przeszedł przed frontem przedszkolaczków i zapytał, czy już przerobiły walkę na bagneciki. Potem oddział odmaszerował, tupiąc nóżkami. Misiami i lalkami wzmocniono prawe skrzydło.

— Niech tylko spróbują — powiedział do mnie stary wiarus ruszając groźnie wąsami. Miał na myśli nieprzyjaciół. — Wstańcie i pomóżcie przesunąć tę szafę.

Szafa była cięższa, niż można się było spodziewać. Kiedy ukończyliśmy — wiarus skręcił papierosa i poczęstował mnie. Musieliśmy jednak zgasić, bo właśnie przyniesiono pergaminy z Archiwum i Muzeum Historycznego, a wkrótce potem także książki z Akademii Umiejętności. Wzmocnione nimi lewe skrzydło wydawało się teraz nie do zdobycia. Wróg miał nadejść lada chwila.

Nie było jeszcze dziesiątej, a już nasza barykada sięgała pierwszego piętra. Co chwila nadciągały nowe transporty materiałów budowlanych. Od strony wroga uczyniliśmy znakomite przedpiersie z materacy ściągniętych z pobliskiego szpitala. Leżałem teraz prawie zupełnie wygodnie, widok miałem coraz rozleglejszy. Komendant wydawał się bardzo zadowolony. W czasie kolejnej inspekcji przystanął koło mnie.

— W porządku — stwierdził, oglądając moje ułożenie. — Ci barbarzyńcy są na pewno gotowi strzelać do was.

— Kanalie! — odparłem z całym przekonaniem. — Łotry! — dorzucił komendant i stwierdziłem, że ogarnia mnie ciepłe uczucie

braterstwa broni. — Tego właśnie można się po nich spodziewać. Odszedł do swych obowiązków, ja zaś poczułem się tak dumny, że myśl o jaśku

odrzuciłem ostatecznie jako niegodną. Zresztą materace ze szpitala nie były najgorsze. Panorama barykady urozmaicała się stopniowo. Związek inwalidów nadesłał swoje

protezy. Umieszczone w centrum i przeplecione gęsto workami z grysikiem — wyglądały naprawdę imponująco. Przewróciłem się na wznak i patrzyłem w niebo. Od pewnego czasu nie miałem z kim rozmawiać, bo stary wiarus, wraz z częścią załogi, poszedł zarekwirować pościel. Wkrótce pokaźna góra różności z której byliśmy coraz bardziej dumni, podwyższyła się o wał pierzyn i kołder. Na mój sektor wypadły jednak maszyny do szycia; musiałem to przyznać przed sobą samym — uwierały mnie niemiłosiernie. Jednak tłumaczyłem sobie to koniecznością strategiczną. — Powiedzmy — dowodziłem w duchu — że nieprzyjaciel uderza akurat na mój odcinek. Liczy na to, że trafi na pościel. A tu nie pościel broni mu dostępu, ale właśnie maszyny do szycia. Jaka konfuzja dla jego generałów! A w konsekwencji — jaka klęska!

Według ostatnich wiadomości wróg miał nadciągnąć koło południa. Nie nudziłem się, bo z mojego posterunku — jak wiadomo, leżałem stale na szczycie — miałem wgląd w mieszkanie na trzecim piętrze. Z powodu wzmagającego się upału okna były otwarte. W każdym pomieszczeniu już czegoś brakowało. Na przykład pod szesnastym, w oknie koło rynny, dwóch jednorękich grało w szachy. Przy tym robili to, leżąc na podłodze. Wszystkie sprzęty stamtąd dawno już wyniesiono na naszą barykadę. Jeden z grających, pewnie cichy wspólnik wroga, pokazał mi język. Powiedziałem o tym staremu wiarusowi, który zaraz wysłał patrol. Szachownicę rzucono na wierzch barykady i nie bez satysfakcji patrzyłem, jak jednoręcy, nie mając teraz co robić, łapali muchy albo nieudolnie próbowali grać w chowanego lub rzeczowniki.

Jakże daleko mogłem już sięgnąć wzrokiem! Przede mną ulica, kończąca się małym skwerkiem z ławeczkami — stamtąd właśnie miał nadejść wróg. Po prawej i po lewej stronie — rynny, w których — co za uczucie swobody i wyniesienia! — mogłem dostrzec

Sławomir Mrożek – Opowiadania

142

odłamki dachówek, szlam, a nawet nieżywego wróbla. Dalej — dachy, kominy, blaszane dziwolągi od wentylatorów, obracające się z wiatrem, anteny, a jeszcze dalej — czubki wież kościelnych. Jeżeli spojrzałem w dół, pod ogromnym, stromym stokiem, usypiskiem przedmiotów, widziałem pracowite mrowisko; nie kończące się szeregi obywateli znoszących, zwożących, pchających i toczących na barykadę wszystko, czym rozporządzali: lampy, części karuzel żelazo, tekturę, lak, słoje, wstążki, fotografie, bieliznę i gramofonowe płyty. Serce rosło na ten widok i prawie życzyć sobie należało, żeby nadszedł wróg — nadszedł i rozsypał się w proch przed naszą potężną barykadą. Czasem wprawdzie trapiła mnie myśl, że wróg nie nadejdzie, ale nie wyrażałem tej myśli głośno, żeby nie być ukaranym za defetyzm. Być może podobne wątpliwości nachodziły mnie pod wpływem głodu, który początkowo nieśmiało, później jednak coraz bardziej natarczywie zaczął mi dawać znaki o sobie. Kilkakrotnie też próbowałem sobie uzmysłowić, gdzie też może być w tej chwili mój garnek na mleko. Pocieszyłem się myślą, że plan dowódcy niezawodnie rzucił go w miejsce, gdzie najskuteczniej spełni swoją rolę fortyfikacyjną — do końca.

Popołudniowe słońce, nieustanna, choć oddalona wrzawa, tam, w dole, poza mną, leżącym na wysuniętym posterunku, pewne osłabienie — sprawiały, że od czasu do czasu zapadałem w półsen. Wydawało mi się wtedy, że jest już po bitwie i widzę mój garnek stojący w szeregu, odznaczony za udział w bitwie i waleczność orderem, lśniącym na jego niebiesko emaliowanej wypukłości. To znów widziałem go inaczej: na piecyku gazowym, z bieluteńkim krążkiem mleka pośrodku, mleka nagrzewającego się powoli i pachnącego. Budziły mnie bolesne pacnięcia w ucho albo w nos. Zrywałem się, przekonany, że to już wróg, ale to tylko jednoręcy strzelali do mnie grochem ze szklanych rurek. Starego wiarusa nie było w pobliżu, pocieszałem się zresztą tym, że nawet ziarenka grochu, kierowane do mnie przez złośliwość i chęć zemsty — powiększały w jakiś sposób naszą barykadę.

Bardzo chciałem, żeby wróg nadszedł, choćby do godziny siedemnastej, a niechby i siedemnastej trzydzieści. Tymczasem okazało się, dlaczego szafa była tak ciężka. Wykryto w niej starszego człowieka, który się był ukrył, nie chcąc wziąć udziału w budowie barykady. Tłumaczył się, że przedtem brał już udział w trzech wojnach i że nogi go bolą.

Rozprażony niezdrowo całodziennym słońcem, słyszałem, jak poza mną awanturował się człowiek z długą strzelbą:

— Nie rozumiem doprawdy! — wołał podniecony. — Obiecaliście, że umrę za sprawę. Chyba już najwyższy czas, spójrzcie na zegarek! Czy to się nazywa solidność? Sami powiedzcie!

Nadstawiłem ucha. — Cierpliwości — przedkładał mu stary wiarus. — Wszystko chcielibyście od razu.

Spójrzcie na mnie. Ja jestem stary wiarus, a przecież też mi się jeszcze nic nie stało. Zresztą to nie moja wina, ale wroga.

— Nic mnie to nie obchodzi — upierał się ten ze strzelbą, jak dziecko. Podszedł do nich komendant. — Co się tu dzieje? — zapytał ostro. — Mnie nie wierzycie? Daję wam słowo, że wróg

nadejdzie, choćbym miał sam szturmować barykadę. Do broni! — Jeżeli tak, to w porządku — zamruczał malkontent. Stary wiarus zbliżył się do mnie. — Głowa mnie boli — powiedział zniechęcony. — Nie widzieliście gdzie proszków od

bólu głowy? — Proszki od bólu głowy są koło maszyn do szycia — przypomniałem sobie. —

Gdzieś koło drugiego piętra, pod betoniarkami. Ruch na zapleczu barykady prawie ustał. Czasem tylko dowożono jakieś rzadkie

przedmioty, którymi dotąd pogardzano: akwaforty, mumie, farbkę do bielizny... Chciało mi się pić.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

143

Zbliżał się zmierzch. Miasto miało zostać bez światła. Żarówki, o ile dobrze pamiętałem, wzmacniały barykadę gdzieś w samym jej środku.

Było już całkiem ciemno, kiedy, pomagając sobie palcami nóg i rąk, którymi odnajdywałem występy i zaczepienia, zacząłem ostrożnie opuszczać się w dół. W pewnej chwili znalazłem się oko w oko ze starym wiarusem, który dłubał coś uczepiony między warstwą betoniarek a maszyną do szycia. Minąłem go w milczeniu. Widziałem również komendanta. Dobierał sobie kapelusz.

Szukałem długo. Brodząc, skacząc, czołgając się. Czasem wpełzałem w głąb barykady, w samą jej treść, gdzie złoża nie przystawały zbyt ciasno do siebie, wiłem się między jej elementami, to znów, skacząc po zewnętrznych wykuszach, starałem się odróżnić porcelanę od bakelitu, len od wełny, wiklinę od trzciny, miedź od żelaza przez smak, dotyk czy węch. Mijałem tysiące powierzchni i zapachów, szorstkości i kształtów, aż w świetle wschodzącego księżyca błysnęła mi znajoma, niebieska emalia.

Szarpnąłem. Najpierw rozległ się cichy stuk, gdzieś w głębi, potem syczący szmer, jakby strumienia piasku osypującego się z wydmy.

Pamiętam, że, unosząc mój garnek na mleko, uciekałem co tchu w boczną uliczkę. Za mną waliła się barykada.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

144

TESTAMENT OPTYMISTY

Pewnego razu, kiedy wyszedłem na przechadzkę wśród drzew, wiatr przyniósł mi pod nogi kartkę papieru, zapisaną pismem nierównym, Jak gdyby ktoś stawiał litery w ciemności albo co najmniej w mroku.

Jak się okazało, był to pamiętnik optymisty, człowieka, który dostrzegał nie tylko przykre strony życia, ale starał się naświetlić je wielostronnie. Czasami używa skrótów literowych, w intymnych pamiętnikach to normalne. Treść kartki cytuję:

„Wszystko idzie dobrze. Wczoraj Wiktor oddał mi pieniądze. Kataru już ani śladu. Noga Geni zrosła się prawie idealnie. Również pogoda ustaliła się na dobre, po okresie uporczywych deszczów nareszcie zaświeciło słońce, nastały dni błękitne i złotawe. Wprawdzie M. się odgrażał, ale W. mówi, że to tylko próżne gesty, słowa bez pokrycia, argumenty bez podstawy. Co najważniejsze, wujek wczoraj powrócił z Podhala i powiada, że tak pięknych widoków na okolicę dawno nie zaznał, choć jako były żuaw umiał przecie niejedno. Czerstwy jest i opalony, warsztat będzie uruchamiał. Wino tylko będziemy pili, a i to umiarkowanie. Rzymianie i Grecy wielką kulturę wydali, nie znając otępiającego działania spirytusu, więc z okowitą precz. Dach się załata, wszystko już umówione. Sabcia rośnie coraz wyższa, wnet już ciotuni do ramion sięgnie, warkocz ma gruby. Kawusię pies pogryzł, ale wcale nie był wściekły i Kawusia śmieje się z tego. Ja myślę, że te C. w zimie też da się załatwić, toż to będzie używanie!

Martwiłaby mnie trochę sytuacja u A. Tatara, ale takie rzeczy nieraz się już zdarzały i on sam, jak mnie spotkał, mówił, żeby uszy trzymać do góry, zresztą R. tam był, mówił, że już się znacznie poprawiło i właściwie wnet będą wynosić.

Rześko jest, jak Boga kocham! Jednego tylko nie bardzo mogę zrozumieć: dlaczego czterech mężczyzn niesie mnie w

drewnianej skrzyni, na leżąco, z wiekiem przybitym silnie, na głucho”... Tyle rękopis. Pozdrowienia.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

145

MON GÉNÉRAL

Zimno było i na zaśnieżonych alejach parku nie spotykałem nikogo. Może to i nie była sposobna pora do przechadzki. Panowały ostre mrozy, zima w pełni. Choć niedawno minęło południe, zmierzch wałęsał się w pobliżu. Ja jednakowoż umysł miałem pełen obrazów ze słonecznej Hellady, której miłośnikiem stałem się, rzec można, od urodzenia — zamiłowanie, później utwierdzone wykształceniem i rodzajem zajęcia.

Idąc główną aleją zbliżyłem się aż ku okolicy, gdzie pawilon stoi, latem pełen gwaru i śmiechów, rozbrzmiewający dźwiękami orkiestry, obecnie opustoszały. Okrągły dach wspiera się na jońskich kolumnach. Wstąpiłem na podest i melancholijnie spojrzałem w głąb parku. Wtem, za siecią nagich prętów, gałązek i konarów, ujrzałem jakieś miganie, ruch wahadłowy i dość szybki. Rychło rozpoznałem postać wojskowego, który na niezbyt odległym jeziorku, grubo zamarzniętym, zażywał samotnie ślizgawki. Widok ten wzbudził we mnie odruch pewnej niechęci, ponieważ z natury jestem mizantropem, uważam się za człowieka wątłego i skłonnego do odosobnionych zamyśleń i dlatego wszelakie rodzaje zdrowej zabawy, szczególnie na świeżym powietrzu, sprawiają mi pewną przykrość. Tym bardziej, że chodzi tu o wojskowego, a więc jednostkę uosabiającą szczególnie zdrowie i tężyznę. Szybko jednak pokonałem ten mimowolny odruch tłumacząc sobie, że nic zwyklejszego, aniżeli żołnierz na ślizgawce i że to żadną miarą nie powinno zakłócić toku moich rozmyślań. Po czym spokojnie oddałem się mojej ulubionej medytacji o silnej woli Demostenesa, który pokonał wadę swojej wymowy, kładąc sobie kamienie do jamy ustnej. Dowód tak wielkich możliwości samokształcenia i korygowania natury już po chwili napełnił mnie, jak zwykle, nadzieją, że ja, przy odpowiednich wysiłkach, stanę się wkrótce innym człowiekiem. Niestety, wtedy właśnie mimo woli zauważyłem, że łyżwiarz — gdy kreśląc za ażurowym parawanem krzewów żwawe esy-floresy przybliżył się bardziej w moją stronę — nie nosi zwyczajnego munduru, lecz jest oficerem. Spostrzeżenie to zakłóciło moją co dopiero osiągniętą równowagę wewnętrzną, a to spowodowało jeszcze większą moją irytację, bo przecież nie ma powodu, aby fakt, że ślizgający się osobnik jest oficerem, a nie szeregowym, miał jakiekolwiek większe znaczenie. Tym bardziej że nie uznaję sztucznej hierarchii.

Z pewnym wysiłkiem pogrążyłem się z powrotem w starożytności, tym razem jednak nie był to Demostenes, ale wspaniałe czyny Herkulesa. Łatwość, z jaką ten mitologiczny bohater pokonał, na przykład, węża, napełniła mnie podziwem i otuchą, jako oczywisty dowód, że nawet ja przy pewnej dozie odwagi będę kiedyś w stanie przezwyciężyć wszelkie trudności. Jakiś jednak nerw mojego wzroku działał prawdopodobnie bez mojej woli, bo już po chwili przekazał mi spostrzeżenie, że nie jest to pospolity oficer, ale oficer wyższy, najprawdopodobniej sztabowy.

— A niech tam będzie i sztabowy — żachnąłem się. — To i co z tego? Sztabowy nawet więcej ruchu potrzebuje, bo całymi dniami ślęczy przy mapach, strategię obmyśla, cóż dziwnego w tym, że lubi się ślizgać?

Równocześnie jednak palce moje ku guzikom palta się wyciągnęły i sprawdziły, że jeden guzik zapięty, a dwóch brakowało, wobec tego tylko fular poprawiłem. Nikogo nie było dookoła, ale taki jest autorytet władzy, że nawet w pustyni człowieka poraża, mimo iż wolny umysł zaraz potem mnie znowu w starożytność przeniósł.

Może nawet aż nazbyt odległą, bo sięgnąłem ku przykładom Minotaura, który, będąc półbykiem, rozporządzał demonicznym zasobem sił żywotnych. Już po krótkiej chwili rozmyślania te natchnęły mnie nadzieją... Lecz wątek nie snuł się już gładko, bo postać łyżwiarza przyciągała moją uwagę. — Pięknie łyżwuje — stwierdziłem, obserwując sylwetkę w epoletach, która płynnie przemieszczała się to tu, to tam, migając barwami za arabeską martwych gałęzi. Ledwo to zdołałem pomyśleć, gdy jakiś przytłumiony trzask się rozległ i ruchoma do tej pory sylwetka zniknęła nagle i jakby się zapadła.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

146

Tu nie było co wiele rozmyślać. Porzuciwszy pawilon, pędem puściłem się przez krzaki do jeziorka, w sam czas, żeby zobaczyć, jak ze świeżo powstałej przerębli wystają dwa rękawy w złotych galonach i palce, z tego jeden z sygnetem złotym, wczepione w krawędź lodową.

Rozejrzałem się dookoła. Nic, ani żywej duszy w niebieszczejącym parku. To pewne, że tylko ja mogę go poratować, a nawet powinienem. Trzeba zaznaczyć, że nie jestem człowiekiem czynu, inaczej mówiąc: nie umiem znajdować się w centrum wydarzeń i najlepiej by było, żeby wyłonił się ktoś trzeci, kto by wyciągnął nieszczęśnika z topieli, a ja wtedy mógłbym go — i to nawet z chęcią — potrzymać za bezwładną nogę albo co. Niestety nikogo takiego nie należało się spodziewać, więc zły byłem. Ten zaś nie chce się puścić, jeno krawędzi się trzyma i tylko bańki z głębiny na powierzchnię puszcza, w ilości zdumiewającej, pękające z tajemniczym gulgotem.

Pociągnąłem sztabowego łyżwiarza najpierw za galony, potem za faworyty i epolety, a kiedy leżał już na twardej powierzchni, twarzą zwrócony ku niebu, jak ołów z mlekiem, przedwieczornemu — wtedy dopiero pojąłem wagę zdarzenia. Oto leżał był przede mną sam nasz Jego Ekscelencja Generał-Gubernator, który, snadź chcąc incognito zażyć ślizgawki, omal nie przypłacił życiem tej potrzeby ruchu i odprężenia.

Niestety, jedyne oddychanie, jakie mu mogłem zastosować, było sztuczne. Wspominam o tym z przykrością, bo wiadomo, że jako Ekscelencja naturalnym porządkiem rzeczy zawsze miał wszystko prawdziwe i podnosząc mu rytmicznie i opuszczając ramiona miałem takie samo uczucie niestosowności, jakiego bym doznał podając mu na przykład miód sztuczny, fałszowany, a nie prawdziwy, pszczeli, wprost z ula. Toteż, gdy tylko otworzył oczy, zdjąłem kapelusz i stanąłem obok w postawie pełnej uszanowania.

Ekscelencja wodę z brody i wąsów wyżął, usiadł i notes z kieszeni wyciągnął. — Nigdy nie zapomnę, że ocalił mi pan życie — powiedział. — W tym celu zapiszę

pańskie nazwisko i adres. Czy ma pan jakieś życzenie? Jak się powodzi? — Żyć nie jest lekko — ja na to. — Szczególnie stosunki między ludźmi są niedobre.

Nieżyczliwi wzajemnie są. Co do mnie, staram się podnieść na wyższy szczebel, na podstawie rozmaitych przykładów ze starożytności. Pracuję nad sobą. Ale reszta? Czy można od każdego wymagać znajomości antyku?

— To znaczy co? — zapytał Generał. — Wychować by ludzi trzeba — ja na to. — Inaczej jeden na drugiego wlezie. Weźmy

choćby moje życie. Samotny się czuję, zagubiony i bezradny. Nigdzie oparcia, pomocy znikąd. Człowiek tęskni za opieką, obroną, oparciem... Wtedy i osobowość rozwinąć by się mogła, i lęk przed ludźmi by zaniknął. A tak co? Wychodzi człowiek na ulicę albo i na schody, i nawet nie wie, czy po mordzie — za przeproszeniem Waszej Ekscelencji — nie dostanie. Również jako metafora. Jednostka słaba jest i w nadrzędności oparcia szuka.

— Ja to wszystko zapiszę — powiada Ekscelencja i w samej rzeczy pilnie zapisuję w mokrym notesie. Potem łyżwy odpiął, na plecy je sobie zarzucił i, rękę mi podawszy, w stronę swojego pałacu się oddalił. A ja, dłużej już w parku nie zabawiając, ku miastu wróciłem.

Jak już wspomniałem, zazwyczaj, aby się podtrzymać na duchu, nie ulegać zwątpieniu i władnej słabości, żeby się nie bać zagrożenia i ogólnoludzkiej anarchii — ładu szukałem w świecie sztuki. Ale teraz wiedząc, ze jestem pod bezpośrednią opieką samej Ekscelencji, krzepiłem się tą świadomością o wiele skuteczniej niż najpiękniejszymi dziełami artyzmu. Niedołężne moje możliwości bytu jako jednostki, skazanej na indywidualną nieporadność, kruchość i niezupełność, zostały teraz dopełnione potęgą wysokiej organizacji.

— Jednostka plus Ekscelencja — myślałem sobie. — To jest dopiero coś... Jeszcze przed Ekscelencją — bilard był drugą po starożytności ostoją mej równowagi.

Nie tyle z potrzeby — Ekscelencja był teraz ze mną — ile z przyzwyczajenia spędziłem w knajpce z bilardem resztę tego dnia. I, jak zwykle, ani się spostrzegłem, jak zapadł późny

Sławomir Mrożek – Opowiadania

147

wieczór. Okoliczność przykra z tego powodu, że bramę czynszówki gdzie odnajmowałem pokój, otwierał stróż nocny o usposobieniu nadzwyczaj gburowatym, ponury chłop wszechstronnie nieużyty, dopominający się nachalnie o wygórowane napiwki i jawnie lżący lokatorów. Szczególnie zaś niechętnie odnosił się do tych, co, późno wracając, przerywali mu sen. Rad nierad, bo mróz palił coraz mocniej, całą uwagę koncentrując mimo wszystko na Atenach Peryklesa, skierowałem się ku fatalnej bramie i z największą obawą i drżeniem pociągnąłem za kołatkę raz i drugi.

Dzwonek o nieprzyjemnym brzmieniu rozległ się w głębi domostwa, po czym usłyszałem znajome, ciężkie człapanie i przekleństwa.

Ledwo jednak zaskrzypiały wierzeje i na progu ukazała się ogromna postać w białych kalesonach, gdy z mroku wyłania się elegancki adiutant Sztabu Generalnego i z rozmachem leje draba trzykrotnie w pysk, a następnie salutuje mi z uszanowaniem i znika.

Zaskoczony stróż parokrotnie błaga mnie, bym nie odmówił mu łaski i raczył wejść. Zadośćuczyniłem prośbie. U siebie, na górze, rzucam się na łóżko i porządkuję wrażenia.

Ekscelencja dotrzymał słowa. Tak, niewątpliwie, moje dzisiejsze spotkanie ze stróżem wolne było od niedomówień.

Nasz wzajemny stosunek został określony przez adiutanta sztabowego z przepiękną czystością. Postanowiłem wyciągnąć, jeszcze tego wieczora, jak najwięcej korzyści z łaski Ekscelencji i nie zwlekając rozwinąć moją osobowość. Bowiem największym zyskiem z tak szybko okazanej wdzięczności Generała był fakt, że tego wieczora przeniosłem przez próg bramy moją osobowość nie tkniętą upokorzeniem i pomieszaniem, jakie mnie nieodmiennie dotychczas spotykały przy tej okazji ze strony stróża-brutala. Nadarzyła się więc wyśmienita szansa, aby tak nareszcie nie tkniętą osobowość rozwinąć. Chciałem się zaraz zabrać do tego, ale późno już było i niechcący zasnąłem. Jeszcze na półjawie ni stąd, ni zowąd pomyślałem, że z jednym adiutantem jest może niezręcznie czy niedelikatnie i że ostatecznie mogliby być także dwaj adiutanci i jeden by bił drugiego, podczas gdy stróż otwierałby mi drzwi, a ja bym wchodził. Oczywiście wolałbym w tym wypadku, żeby ten adiutant od stróża był słabszy i przegrał.

Nad ranem obudziłem się, wstałem i udałem się za własną potrzebą. Będąc półsenny, nie od razu zorientowałem się, że otworzywszy drzwi od sieni stanąłem bosą stopą na dwóch lejtnantów, którzy drzemali na słomiance. Zerwali się natychmiast, zasalutowali jak należy i przeprosiwszy mnie zapytali, kogo bić.

— Czy ja wiem... — odparłem w zadumie. — Około ósmej przychodzi mleczarz. Może jego? Prawdę mówiąc, w stosunku do niego również mam kompleks. Wchodzi aż na czwarte piętro, żeby mi przynieść mleko i podejrzewam, że tego nie lubi. Nieraz powiadam do niego: „Ale wysoko, co? Pewnie się pan zasapał, co?” A on nie, tylko potakuje, ale farby nie puszcza, tajemniczy taki. Więc może by jego?

— Można. Dla nas wszystko jedno — odpowiadają grzecznie. Zuchy, sokoły moje opiekuńcze! Położyłem się jeszcze trochę, ale już zasnąć nie mogłem. Ciągle mi się zdawało, że słyszę już kroki mleczarza na schodach. Przewracałem się z boku na bok, aż wstałem i naciągnąłem spodnie.

— Ja znowu — powiadam do lejtnantów, którzy już się nie kładli. — Zjadłem wczoraj coś, czy co... — I mrugam do nich, niby to żartuję czy coś takiego.

Na to oni: — Prosimy, prosimy... Potem w korytarzu skręciłem na schody i biegiem na dół. W otwartej już bramie stał

dozorca i patrzył na ulicę. Chciałem się cofnąć, ale nie zrobiłem tego. Tymczasem on się nie odwraca, ja stoję za jego plecami i tak się to wszystko przeciąga.

— No, i jak tam? — mówię wreszcie, ale na nieszczęście za cicho i mało dobitnie jakoś, więc zauważyłem, że mam sznurowadło rozwiązane i schyliłem się, żeby je

Sławomir Mrożek – Opowiadania

148

zawiązać, a wtedy akurat on się obrócił i mnie zobaczył, więc ja już nie wiązałem, tylko o framugę się oparłem jakby niechcący i na ulicę patrzę.

— Jakby mleczarz szedł, to proszę mu powiedzieć, że dzisiaj mleka nie trzeba... — i krzyknąłem niespodziewanie: — Zrozumiano?! — I tu, nie wiadomo dlaczego, kiedy już krzyknąłem, uniosłem się okropnie i nawet zamachnąłem się na stróża, który stał, ale w ostatniej chwili udałem, że coś mi wpadło na kołnierz i z wielkim drapaniem się za kołnierzem, powstałym z tego zamachu, uciekłem z powrotem na górę, zamknąłem się w ubikacji i wpadłem w rozpacz, a serce mi biło.

Bo nie chodziło już nawet o stróża, ale o mleczarza. Byłem niezmiernie przywiązany do mleczka na śniadanie ale o to także nie chodziło w tej chwili. Nienawiść do mleczarza wybuchnęła teraz we mnie z nieznaną siłą. W mojej głowie powstał idealny plan. Oto mleczarz powinien nie przyjść z mlekiem, aby nie zostać pobitym, ale powinien przyjść bez mleka, aby zostać pobitym, za to, że kazałem mu, aby nie przychodził z mlekiem czy bez mleka, boby został pobity. A przede wszystkim za to moje drapanie się za kołnierzem. Poza tym obawiałem się, że lejtnanci czegoś się domyślą.

Zdyszany, zastałem na dole stróża jak przedtem patrzącego na ulicę. — Był? — zapytałem na pozór obojętnie. — Nie był — odparł stróż tak po prostu, że zachwiałem się na nogach. — Jakby był, to niech mleko tu zostawi, a sam niech przyjdzie na górę. — Co? — dodałem, bo wydawało mi się, zanim on coś powiedział, że on coś

powiedział. Ale on w ogóle nie powiedział nic, przeto, wykonując wymachy ramionami i przysiady (zamierzałem sprawić na stróżu wrażenie, że powtórnie zjawiłem się na dole tylko dla odbycia ćwiczeń), wbiegłem na schody.

Lejtnanci stali przy drzwiach, wpatrzeni w klatkę schodową, gładcy i uważni. — To ja! — zawołałem z daleka na wszelki wypadek. Starałem się wyminąć ich

sprężyście i z wdziękiem, aby dać do zrozumienia, że jestem także swój człowiek. I wtem, razem ze skurczem strachu, błysnęła mi myśl, że się domyślają, że moja zadyszka nie może ujść ich uwadze. Odwrócić ich przypuszczenia, a jednocześnie wkupić się żartem, spoufalić, połączyć z nimi, przejść do nich — to stało się nagle moim celem.

— Nie mają panowie pojęcia — zarechotałem — jak się człowiek zadyszy, zanim się... he he!... tego... no, wiecie, panowie!

Płonąc ze wstydu wcisnąłem twarz pod poduszkę. To powinno być w ich stylu — powtarzałem sobie — żołnierska rubaszność, dlaczego się nie śmiali? Ani tak, ani siak. Czekali na mleczarza.

Ja czekałem również. Około ósmej ktoś rzeczywiście stąpał po schodach. — Zaraz go będą bili — pomyślałem z ulgą. Nic jednak się nie działo, nastąpiła długotrwała cisza. Wreszcie, nie mogąc się już opanować, uchyliłem drzwi i wyjrzałem do sieni.

Nie było go — zameldowali posłusznie. — Owszem, wszedł tu jakiś osobnik, pokręcił się, pokręcił i poszedł. Ale mleka nie miał przy sobie.

— Dziękuję panom. Na pewno jeszcze przyjdzie — skłamałem i wycofałem się z powrotem do łóżka. Siedząc na nim, tępo wpatrywałem się w ścianę. Cały mój zawiły plan, który kosztował mnie tyle mentalnych mąk, nie mówiąc o bieganiu po schodach, legł w gruzach od pierwszego z prostym mleczarzem zetknięcia. — Więc nic nie jestem wart — powtarzałem sobie. — Jeżeli piętrowa budowla intelektualna załamuje się w zetknięciu z tak pospolitą rzeczywistością jak mleczarz. Udało mu się odejść bezkarnie, tak zwyczajnie, tak po prostu! Klęska, porażka, dno. Oszukał, zakpił sobie ze mnie! — wołałem. Czułem się poniżony.

Około południa zdobyłem się na opuszczenie mieszkania. — Idę na miasto rozwijać osobowość — oznajmiłem lejtnantom. — Panowie będą

łaskawi poczekać jeszcze na niego. Czasami przychodzi nawet po południu, a jak mu nie jest po drodze, to i wieczorem.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

149

Resztę dnia spędziłem na pracowitym zapominaniu o porannych klęskach. O zmierzchu poczułem wyraźną poprawę.

— Pal sześć! — mówiłem sobie. — Co było, to było. Za to dzisiaj znowu zadzwonimy sobie do bramy. Ja i adiutant.

Na myśl o czekającym mnie oczyszczeniu poweselałem. Umyślnie zwlekałem z pójściem do domu. Im później, tym bardziej stróż będzie mnie przeklinał w duchu, tym pełniejsze, bardziej soczyste stanie się moje wieczorne odkupienie. Dopiero kiedy ostatni goście opuszczali salę bilardową, wyszedłem i ja. Jeszcze ociągając się, przystając tu i ówdzie, aby rozkosznie napawać się tymi subtelnościami w coraz lepszym humorze dotarłem pod moją kamienicę. Brama była zamknięta, ulica pusta i skąpana w księżycu. Zatarłem ręce z uśmiechem i, czując niemal rozkoszny dreszcz, zadzwoniłem.

Rozległy się znajome, ciężkie kroki. Przestąpiłem z nogi na nogę z niecierpliwości. Zazgrzytał rygiel. W bramie staje ogromna postać w białych kalesonach i w tej samej chwili zza węgła ukazuje się elegancki adiutant Sztabu Generalnego i z rozmachem wali mnie po trzykroć w pysk.

Zanim ochłonąłem ze zdumienia, brama zamknęła się za mną i znalazłem się w korytarzu oświetlonym tylko przenośną latarnią stojącą na posadzce, obok kończyny stróża odzianej w szarą białość, jak słup marmurowy wspierający partenońską świątynię.

Po chwili milczenia spróbowałem nieśmiało postawić nogę na pierwszym stopniu. Nie ruszał się, to znaczy wolno mi było wstąpić na schody i odejść na górę, do siebie.

— Szedłem ci ja przez park dzisiaj — odzywa się on nagle, jakoś tak śpiewnie. — I... wiesz ty, kotku, co? Nasz Pan Ekscelencja Jego Generał-Gubernator... — tu oderwał się od ściany i stanął prosto w pozie uszanowania i czci — ...na ślizgawce się topił, to i ja jego uratowałem.

— Znowu? — pomyślałem, a głośno powiedziałem: — Rozumiem, międzyludzka anarchia, brak sił i oparcia...

— I... nie! — na to stróż. — W pierwszym rzędzie opowiedziałem mu o lokatorach. Jego dostojność wszystko zanotował.

— Aha! Mon Général — zauważyłem ni stąd, ni zowąd. — No, to ja już idę. Stróż leniwie oparł się znowu o ścianę. — A idź, idź, kotku, idź! Tam już czekają na górze. Ci sami, co rano. Przystanąłem, ale tylko na chwilę. Potem, mocno obejmując poręcz i zaciskając

powieki, ruszyłem na górę krok za krokiem, starając się ze wszystkich sił uwierzyć w przygodę Orfeusza.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

150

TEN GRUBY, CO SIĘ ŚMIAŁ

Człowiek, który się zbliżał, już z daleka wydawał się niezwykle gruby. Miał kamizelkę rozpiętą na przestronnych piersiach, kołnierzyk rozpięty na otyłej szyi, spodnie rozpięte na kolosalnym brzuchu. Na zgięciu kapitalnego łokcia, wśród zwałów ramienia i przedramienia, niósł koszyczek, przeznaczony zapewne na zakupy, potrzebne do prowadzenia gospodarstwa, a nade wszystko dobrej kuchni. Nie to jednak było zaskakujące, ale śmiech, który wstrząsał nim całym. Grubas przeszedł mimo nie zwracając na mnie uwagi, cały poświęcony wstrząsającemu nim śmiechowi. Podskakiwały wszystkie pagóry i dołeczki jego ciała, które było jak wielkie państwo, samo nie wiedzące dokładnie o swoich granicach. Minął mnie i śmiech jego zaczął się oddalać w kierunku placu targowego.

Ja natomiast szedłem dalej schludną jak gdyby aleją, gdzie domki i wille w ogrodach nad wyraz przyjemny dawały nastrój tak mieszkańcom, jak i przechodniom. Dodajmy do tego pogodę słoneczną i zieloność miesiąca maja, a otrzymamy obraz i zapach tamtego dnia.

Wtem usłyszałem znowu gromkie śmiechy i zobaczyłem dwóch niezmiernych grubasów w niebieskich drelichach, różnokolorowo poplamionych, i takichże czapeczkach, którzy malowali na zielono drucianą siatkę odgradzającą jeden z domków od ulicy. Za siatką rósł gęsty żywopłot, a spoza niego dolatywały chichoty i szczękanie ogrodniczych nożyc. Grubi malarze zataczali się ze śmiechu i machali pędzlami, a każdemu ich śmiechowi odpowiadał śmiech z tamtej strony. Przystanąłem, a potem zajrzałem przez uchyloną furtkę. Zobaczyłem bardzo obszerny dom, raczej gruby niż wysoki, o ścianach pomalowanych na beztroskie, pastelowe kolory, z framugami okien świeżo lakierowanymi bielą. Za czystymi szybami firanki i kwiaty. A na czerwonym dachu kogut z polerowanej srebrzystej blachy wydawał mi się dosyć zaokrąglony, prawie podobny do krążka.

Za żywopłotem trzech tłuściochów w sztruksowych spodniach, spazmatycznie opinających ich szerokie krzyże, w szelkach — przycinało gałązki, ale musieli dobrze uważać na palce, bo śmiali się i trzęśli jak szaleni.

— Dziwny to jest dom — pomyślałem. — Czy jeszcze ktoś w nim mieszka, a jeżeli tak, to czy cierpi na tę samą otyłość? I dlaczego tak się śmieją? — Tak bardzo chciałem się o tym przekonać, że korzystając z wesołej i pracowitej nieuwagi otylców, mimo że nie lubię się narzucać, przedostałem się poza ogrodzenie.

— Spróbuję zajrzeć tylnym wejściem — powiedziałem sobie. — Jeżeli mnie zauważą, udam, że jestem mleczarzem.

Spodziewałem się tego, jednak kiedy, już zbliżając się do węgła, usłyszałem nowe śmiechy, poczułem równocześnie zadowolenie i lęk. Wychyliłem się ostrożnie. Zobaczyłem duży ogród, ale nie warzywny, tylko kwiatowy, a raczej różany, bo nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek przedtem widział na raz tyle krzewów róży. W odległości kilkudziesięciu kroków ode mnie czterech grubasów, zaprzęgniętych do ogrodniczego walca, walcowało żwirowaną alejkę — jak w owych staroświeckich zaprzęgach, kiedy jeszcze podróżowało się czwórkami. Stroje mieli barwne, koszule w kratę, co potęgowało jeszcze ich szerokość — czterej chichoczący, bardzo grubi panowie. Ponieważ byłem teraz bardziej wyczulony na sprawy śmiechu, więc wyraźnie już odróżniałem niskie „hu-hu” jednego od szczerego „ha-ha” drugiego; sceptyczne, intelektualizujące „he-he” trzeciego od prostodusznego „ho-ho” czwartego. Stwierdziłem także, że tak samo jak ci przy żywopłocie i ci przy siatce — nie śmiali się pojedynczo i niezależnie, ale jakby w porozumieniu, z czegoś wspólnie im wiadomego. Nic nie mówili, tylko raz po raz wybuchali śmiechem i wystarczyło, żeby jeden spojrzał na drugiego, jakby coś przypominając, a wesołość przybierała na sile. Drepcąc i sapiąc w małych przerwach między wybuchami pociągnęli walec w głąb ogrodu.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

151

Skorzystałem z tego i zakradłem się do ciemnej sieni. Stąd wiodły drzwi na wprost i na prawo. Spoza tych na wprost dochodziło stukanie, mielenie, skrobanie, szum bulgotanie i chóralny śmiech. Zajrzałem przez dziurkę od klucza. Wielka biała kuchnia, a w niej pięciu kucharzy ogromnej tuszy krzątało się żwawo, pękając ze śmiechu. Blask i jasność szły od kafelków i aluminiowych naczyń, wyczyszczonego mosiądzu i srebrnych nakryć.

Pchnąłem drzwi na prawo. Tam długi korytarz prowadził w głąb mieszkania. Kiedy zamknąłem drzwi za sobą, nie słyszałem już ani śmiechu, ani innych hałasów i nagle stało się zupełnie cicho. Lśniły woskowane, ciemne parkiety. Mijałem liczne drzwi po prawej i lewej stronie, niektóre z nich otwarte na oścież i ukazujące pokoje mieszkalne tłuściochów: szerokie tapczany, poduszki, szezlongi, sofy, otomany. Doszedłem do końca korytarza. Pod ostatnimi drzwiami leżał wielki pies, ale bardzo gruby, zbyt gruby, żeby go cokolwiek obchodziło. Wydawało mi się nawet, że ziewa w pewien określony sposób, właściwy psom: kąciki paszczy rozciągnięte, jakby także się śmiał. Więc otworzyłem ostatnie drzwi.

W pokoju story opuszczono, ale południowe słońce prześwietlało te płótna prostokątne, w pasy ciemnożółte i na przemian rude. W głębokim, skórzanym fotelu — zapach skórzanych obić wypełniał chłodne, zaciemnione wnętrze — siedział człowiek żylasty i szczupły. Twarz miał pociągłą, suchą, ściągniętą, charcią. Przed nim stał na stoliku globus.

— A więc jest ich tylko osiemnastu — pomyślałem z ulgą. — Razem z psem, kurkiem na dachu i globusem: osiemnastu grubasów.

Chudy patrzył na mnie bez słowa smutnymi oczami. — Z czego oni się tak śmieją? — zapytałem. Chudy odwrócił oczy. Cienkim, długim, kościstym palcem trącił globus, który obrócił

się lekko i wolno na osi. — Jak to: z czego? — powiedział wreszcie. — Ze mnie.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

152

INTERWAŁ

Nastąpiła długo oczekiwana walka między dwoma wielkimi zapaśnikami. Spotkali się: Szatan-Maty i Gross-Pyton. Już na początku widzowie zauważyli, że żaden z nich nie może uzyskać decydującej przewagi. Równego ciężaru, podobnej budowy, obaj dotychczas nie zwyciężeni, obaj w ataku spotykali się z równie potężną obroną, obaj w obronie dorównywali gwałtowności ataku. Ruchy ich, szybkie na początku spotkania, stawały się powolniejsze w miarę, jak oplatali się wzajemnie, jak ich ciała tworzyły sploty coraz bardziej zawiłe. Rzekłbyś, że to nie dwaj mężczyźni walczący ze sobą, ale jeden potwór, obdarzony podwójną ilością tych członków, jakimi zwykle rozporządza człowiek. Do pewnej jeszcze chwili sędzia, spełniając swoje obowiązki, dociekał, która stopa lub palec należy do którego zapaśnika. Ale potem, na skutek ogólnej zawiłości, pełnienie roli rozjemcy stało się niemożliwe bez uciekania się do pomocy szpilki, którą sędzia nakłuwał wątpliwą część, żeby po okrzyku bólu rozpoznać jej właściciela. Zauważyli to jednak humaniści i udaremnili. Dalsze sędziowanie stało się wręcz czczą formalnością.

Publiczność, która po brzegi wypełniła halę pod wielką kopułą, początkowo zachłystywała się potęgą tego spotkania, unosiła się z miejsc, krzyczała, na wszelkie sposoby dając wyraz swoim namiętnościom. Jednak po upływie długiego czasu, kiedy szanse obu zapaśników nadal były równe i oczekiwanie na jakąś nagłą zmianę w układzie sił nie przynosiło wyniku, tu i ówdzie dawały się zauważyć oznaki, jeżeli nie zobojętnienia, to w każdym razie znużenia. Widowisko stawało się doprawdy nazbyt statyczne. Na ringu, w białym świetle, nieruchomiała coraz bardziej kula napiętych do ostateczności muskułów, od czasu do czasu nieznacznym drgnięciem, przemieszczeniami ledwo dostrzegalnymi, i to coraz rzadziej, dająca znać o niesłychanym wysiłku dziejącym się w niej. Pierwsze objawy niezadowolenia zaczęli okazywać ludzie o ubogim życiu wewnętrznym, potrzebujący gwałtownych podniet, ale już inteligencja także zaczęła wyrażać nieśmiałe sprzeciwy. Godziny przedłużały się, aż nadeszła chwila, kiedy kula na ringu, niczym — poza coraz silniejszym blaskiem potu: jakby niklowana — nie objawiała tragicznego, a stale wzrastającego napięcia walki. Tymczasem była już najwyższa pora, żeby pójść na kolację i do łóżka.

Miała to być walka aż do skutku, do ostatecznej przegranej jednej ze stron, ciekawość trzymała jeszcze widzów na miejscu, gdyż o przerwaniu rozgrywki nie mogło być mowy. Powszechne niezadowolenie, zmęczenie, głód doskwierający tłumom, nieprzyjemna myśl o bardzo późnym powrocie do domu — wszystko to gromadziło się z wolna przeciw władzom sportowym. Już i okrzyki jakieś padły, już i sędziemu coś tam krzyknięto przykrego. W tych okolicznościach, kiedy walka ani nie mogła trwać dalej, ani nie można było jej przerwać — należało znaleźć jakieś trzecie wyjście.

Po krótkiej naradzie sędziowie ogłosili przez głośniki, że takie wyjście znaleziono. Walka będzie wznowiona w dniu jutrzejszym. Jak jednak zapewni się walczącym dokładnie tę samą pozycję, w której mecz zostanie dziś zawieszony? Jak sprawiedliwie zachowa się te przewagi, względnie ustępstwa, jakie dotychczas wywalczyli na sobie wzajemnie zawodnicy? Obaj zostaną opieczętowani tak, jak są, i pozostawieni na ringu aż do wznowienia. Nazajutrz, po zerwaniu plomb, nastąpi rozstrzygnięcie.

Rozwiązanie przyjęto oklaskami. Tłum zapełnił wyjścia, a komisja przystąpiła do opieczętowania zawodników.

Sala opustoszała, światła w większości pogasły. Jeszcze tylko sprzątaczki krzątały się w głębi, ale wkrótce i one opuściły pałac sportu. Na ringu pozostała kula, złożona z zawodników, starannie pokryta pieczęciami.

Ponieważ ich głosy znajdowały się wewnątrz tej konstrukcji, jaką stworzyli w wyniku całodniowych zmagań, więc mogli porozumiewać się względnie łatwo, nie podnosząc głosu. W stanie rozprostowanym obydwaj zaskakiwali olbrzymim wzrostem, nietrudno

Sławomir Mrożek – Opowiadania

153

było jednak wtedy zauważyć, że czaszki mieli nieproporcjonalnie małe. Zaprawieni w walkach, nigdy nie wdawali się w żadne rozważania praca umysłu była dla nich dziedziną nieznaną, w zamian za co osiągali tak wspaniałe wyniki w zmaganiach. Teraz dopóki rządził nimi jeszcze zapał, choć unieruchomieni, wydawali wciąż piersiowe pochrapywania i wyzwiska, które w opuszczonej sali głuchym echem odbijały się pod kopułą. Jednak, jakkolwiek bardzo silny był duch walki, okoliczności zaczęły brać nad nimi górę.

Chłód powoli wkradał się do wielkiej, pustej i mrocznej sali, razem z obecnością widzów utracili źródło podniet. Stygli powoli i wreszcie po ostatnim przekleństwie nastąpiła przedłużająca się cisza. Wtrąceni w nowe, nieznane im warunki, ciężko dysząc, szukali czegoś w sobie.

— Pyton... — odezwał się wreszcie Szatan-Maty. — Co? — odpowiedział Gross-Pyton. — Jesteś? — Jestem. — Ja też — na to Szatan i znowu zapadło milczenie. Jednak czy to niemożność dłuższego trwania obok siebie dwóch istot bez wzajemnych

kontaktów jakiegokolwiek rodzaju, czy to Gross-Pyton pozazdrościł przeciwnikowi pierwszeństwa w artykułowaniu, dość że po chwili rozległ się głos Pytona, który złożoną drogą, wśród barków, goleni, stóp, lędźwi, tricepsów i mięśni kapturowych, dotarł do ucha Szatana-Maty.

— Ja, to ja... — stwierdził stanowczo Pyton. Szatan-Maty zdziwił się. — Ja, to ja — wyraził sprzeciw — a nie ty. Ty, to całkiem co innego. — Już wiem! — ucieszył się tym odkryciem Gross-Pyton. — Po prostu jest nas dwóch. — To możliwe, ale za to mnie się też coś przypomina — zastanowił się Szatan-Maty.

— Dwa... zaraz... zaraz... — i zamyślił się aż do bólu. — Duże pomieszczenie, ja w nim, całkiem mały, dziecko, otwarte okna, wiosenny dzień i kobieta koło czarnej powierzchni, rodzaj tablicy, coś na niej pisze... Były tam także inne dzieci...

— Może to jeszcze z wojska? — próbował mu pomóc Gross-Pyton. — Nie, to było wcześniej. — Już wiem! — zawołał Gross-Pyton w olśnieniu. — To szkoła! Chodzi o dwa więcej

dwa! — Skąd wiesz? — zapytał nieufnie Szatan-Maty. — Rzeczywiście! Teraz

przypomniałeś mi, że ona to pisała na tablicy czymś, jakby białym kamyczkiem... Ale skąd wiesz doprawdy?

— Sam nie wiem... — zawstydził się dumnie Pyton. — Tak mi jakoś przyszło do głowy.

Rozmowa toczyła się dalej. To jasne. Żeby zabić nudę długich, nocnych godzin opieczętowania, wypełnić czymś pustkę, którą stworzyła bezczynność mięśni, rozprawiali trochę. Inaczej trudno by im było znieść chłód i ciszę panujące pod ogromną kopułą. Słabe, awaryjne światło wydobywało z ciemności tylko ring z ową kulą splecioną z ludzkich członków, pokrytą gęsto czerwonymi plamami pieczęci. Po północy oziębiło się jeszcze i na kuli można było dojrzeć wyraźnie gęsią skórkę.

Głos w jej wnętrzu mówił: — Pyton, ty mi powiedz. Jeżeli kupiec kupił pół tuzina jabłek po trzy grosze, sprzedał

dwa jabłka po pięć groszy, a resztę po cztery, to ile zarobił? — Zaraz odpowiem, ale ty mi najpierw powiedz o dwóch pociągach. — Jakich pociągach? — Z punktu A wyjeżdża jeden pociąg i jedzie. Drugi wyjeżdża z punktu B i jedzie

tamtemu naprzeciw. Ten z punktu A jedzie pięćdziesiąt trzy kilometry na godzinę, a ten z

Sławomir Mrożek – Opowiadania

154

punktu B — siedemdziesiąt pięć. W którym miejscu się spotkają i po jakim czasie, jeżeli odległość pomiędzy punktami A i B wynosi czterysta osiemdziesiąt kilometrów?

Samotna ćma wpadła do hali i trzepotała się wokół reflektora, nie zwracając uwagi na kulę. A ta gwarzyła coś do siebie, szeptała, spierała się o coś.

Mijały godziny w ciszy, chłodzie, ciemności. Bryła na ringu odpowiadała sobie, ledwo słyszalny, daleko gdzieś w jej wnętrzu stłumiony głos pulsował, opadał, cichł, podnosił się. Poruszano różne sprawy rozmaite padały pytania i odpowiedzi, niektóre coraz trudniejsze. Wysoko, pod kopułą, gdzie dach był szklany, stanęła już blada, wątła poświata.

— Pyton, co jest lepiej: być — czy też nie być? — zagadnął wreszcie Szatan-Maty. — To zależy — na to z zastanowieniem Gross-Pyton. — Co jest szlachetniejsze — to

znaczy przezwyciężać trudności i mimo wszystko kontynuować, czy też sprowokować koniec, choćby za pomocą kawałka żelaza.

— Najgorsza jest ta niepewność — podjął Szatan-Maty przy niemym akompaniamencie świtu, który coraz wyraźniej wypełniał przestrzeń pod kopułą. — Bo nie wiadomo, co potem. Gdyby to było wiadome, to kto by znosił to dokuczanie ze strony osób o złym charakterze, nieposzanowanie prawa czy też bezczelność władzy.

Już coraz niżej sięgało światło poranka, gwałtownie mizerniały lampy ringu. Namiętny szept Pytona wydobywał się spod pieczęci:

— A jakby tak wziąć masę i dać ją do kwadratu, a potem: trzask! — pomnożyć ją przez prędkość światła, to by ci było dopiero!...

Ale było już za późno. Pierwsi odźwierni wchodzili na salę.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

155

SZACH

Dzień był pochmurny. Mnie tam wszystko jedno, ale spotkałem kolegę, który wydawał się tym bardzo zatroskany.

— Mam początki reumatyzmu. Trudno. Na to nie zwracałbym jeszcze uwagi. Gorzej, że przeziębiłem się niedawno. Wystarczy, żebym dzisiaj zmoknął. Na razie to początki grypy. W kościach mnie zaczyna łamać. Ale co potem? Nikt nie może przewidzieć, czy nie nastąpią niebezpieczne powikłania.

Odpowiedziałem, że przecież wcale nie musi moknąć. Wystarczy deszczowy czas przeczekać pod dachem. Dachów, chwalić Boga, mamy pod dostatkiem.

— Dobrze ci tak mówić. Ty, który nie masz zobowiązań na wolnym powietrzu. Ale ja pracuję, świątek czy piątek, i to właśnie pod gołym niebem. Trzeba żyć.

Zapytałem, gdzie obecnie pracuje. Znaliśmy się od dawna. Razem kiedyś grywaliśmy w teatrze jako statyści. Zawodów imaliśmy się niepewnych, zawsze zależnych od okoliczności. Dostarczyciele, przyboczni, połowiczni stróże, odsiadywacze, czternaści do stołu, chwilowi pocieszyciele, przelotni bywalcy i zawodowi goście.

Wyjaśnił, że teraz znalazł pracę względnie lekką i gdyby nie jego przyrodzona wrażliwość na skoki temperatury, całkiem byłby z niej zadowolony.

— Czy wiesz, co to są żywe szachy? To samo, co zwyczajne, tyle że rozgrywane nie na małej szachownicy leżącej na stole, ale na wielkiej, wytyczonej wprost na powierzchni jakiegoś placu. Zamiast martwych, małych figur szachowych używa się ludzi przebranych za figury. Oczywiście, gracze muszą zasiadać na podwyższeniach, na przeciwnych krańcach szachownicy, żeby mogli ogarniać wzrokiem wszystkie pola na raz. Żywe szachy urządza się w ramach zabaw i festynów na wolnym powietrzu ze względu na walor widowiskowy. Publiczność chętnie przygląda się zapasom. Ile osób może wygodnie śledzić przebieg rozgrywki na małej szachownicy? Trzy, pięć najwyżej, a przy tym przeszkadzają grającym. Natomiast żywym szachom może przyglądać się dowolna ilość osób a gracze, oddzieleni od tłumu, bez przeszkód zastanawiają się nad zagadnieniami zwycięstwa. Dodajmy do tego urok barwnych kostiumów, a zrozumiemy, dlaczego żywe szachy są nęcącym widowiskiem. Żywe szachy bywają także w zamkniętych klubach, rozporządzających odpowiednim terenem.

...Oczywiście, poza warunkami terenowymi potrzebna jest także obsługa. Szesnastu ludzi dla białej strony i szesnastu dla czarnej, kilku w rezerwie (ludzie są tylko ludźmi), a także odpowiedni park kostiumowy. Ochotnicy nie zdają egzaminu. Już po kilkunastu minutach rozbawienie, które głównie skłoniło ich do zgłoszenia swego udziału w grze, przemija. Szybko się męczą, zaczynają się niecierpliwić, potem pod byle jakim pozorem (śmierć kogoś z rodziny, nie wyłączone żelazko w domu, rzekomy ból głowy) wycofują się i psują całą, nieraz ciekawie rozwiniętą partię. Potrzebni są ludzie wynajęci. Tylko tacy, którzy od początku nie interesują się sprawą, nie są narażeni na utratę zainteresowania i zapewniają swój udział w sprawie do końca, w stopniu równomiernym, nie podlegając ani załamaniom, ani wzlotom. Pracują za wynagrodzeniem i jako zawodowcy zapewniają odpłatnie wymagany poziom figuranctwa.

...Praca ta jest względnie lekka, to znaczy, że jej uciążliwość zależy od rozmaitych i zmiennych uwarunkowań. W lecie, podczas słonecznej pogody, może wydać się całkiem przyjemna, o ile ktoś nie cierpi na uraz słoneczny. Jesienią, podczas długotrwałych szarug, może przyprawić o katar i melancholię. Najgorzej jest zimą. Bywają partie, podczas których, na skutek zamieci śnieżnych, nie widać dalej jak na dwa pola i trzeba dobrze uważać, żeby nie zbić swego zamiast obcego.

...Na razie jednak mamy lato, tyle że pochmurne.

...Nie narzekałbym — zakończył mój przyjaciel — gdyby nie te chmury i moje wrażliwe migdałki. Jeżeli dzisiaj nie pójdę do pracy, mogą mnie wyrzucić. Występuję tam

Sławomir Mrożek – Opowiadania

156

jako laufer. Po długich staraniach i nie bez zawiści kolegów doszedłem do tego stanowiska. Zastąp mnie, proszę, tylko dziś. Jutro może pogoda się poprawi. Cała dniówka przypadnie tobie. Laufrom płacą lepiej, bo więcej biegania. Zresztą wszystkim figurom lepiej płacą, według starszeństwa. Może pod koniec lata zostanę królem.

— Nie mogę — odparłem — bardzo się źle czuję wszędzie tam, gdzie mnie ogląda tłum. Już wtedy, w teatrze, miałem trudności, pamiętasz? Patrzący tłum wzbudza we mnie wstydliwość, a to, poprzez zrozumiałe działanie odwrotne, zmusza mnie do otwartego, wręcz zbyt szczerego zachowania się. Poza tym wydaje mi się, że skoro już przyszli, żeby mnie oglądać, to byłoby nieuczciwością nie pokazywać im wszystkiego. Dlatego wyrzucono mnie z teatru po tym, jak na premierze, pod wpływem tylu spojrzeń, pokazałem publiczności czyrak. A sam powiedziałeś, że żywe szachy to także widowisko.

— O to możesz być spokojny — zapewnił mnie przyjaciel. — W tym wypadku nie chodzi o widowisko. Pracuję dla dwóch starszych panów, którym lekarz zalecił ruch na świeżym powietrzu. Porzucili więc szachy domowe i zajęli się żywymi. Prywatna gra. Poza personelem nie spotkasz tam nikogo, żadnego gapia.

Zastanowiłem się. Ostatecznie i tak nic innego nie miałem w tym dniu do roboty. Oddać przysługę przyjacielowi, przy tym zarobić — nie ma powodów, żeby taką możliwość odrzucać.

— Dobrze — zgodziłem się — ale czy ja potrafię? — To jest zupełnie proste, a kilku najpotrzebniejszych wskazówek udzieli ci koń.

Jestem w białych, stoimy z nim razem na lewym skrzydle. Sąsiadujemy, więc zawsze, zanim partia się rozwinie i nas rozdzielą, zamieniamy parę słów.

— No to idę! — Idź. Ja kładę się do łóżka. Pożegnaliśmy się. Gry odbywały się na dziedzińcu, zamkniętym ze wszystkich stron galeriami

dwupiętrowych krużganków. Był to dziedziniec wewnętrzny zabytkowego pałacu. Przeszedłem przez bramę tej grubości, że była raczej sienią niż bramą, prawie że tunelem. Popielaty prostokąt nieba nakrywał wnętrze tego ogromnego pudła, tak obszernego, że wielkość szachownicy leżącej na jego dnie, choć nadzwyczajna, nie sprawiała niezwykłego wrażenia. Na murach tu i ówdzie rozpięte pionowe jeziora dzikiego wina; te nieregularne, ciemnozielone plamy zatapiały część krużganków. Może dlatego cały dziedziniec tonął w szmaragdowym półmroku, którego nasycenie zmieniało się zależnie od przebiegu chmur i mgieł tam, w górze. Pośrodku zobaczyłem kręcące się figury, dziwnie małe, a to dzięki naszemu przyzwyczajeniu, że postacie widziane we wnętrzach zawsze wydają się nam dość duże ze względu na ograniczone odległości. Tutaj jednak znalazłem się pod gołym niebem wprawdzie, ale i we wnętrzu jak gdyby, tak zręcznie architektura skojarzyła przestwór z zamknięciem.

A przecież w rzeczywistości niektóre z tych figur przybrały rozmiary nadnaturalne przez nałożenie kostiumów. O ile żywe pionki najmniej różniły się od wzrostu i objętości przeciętnego człowieka, o tyle laufry, wieże, konie były olbrzymie. Tylko stopy, wystające spod fantastycznych konstrukcji, pozostały zwyczajne, obute w różnorakie, zniszczone obuwie. Wyżej końskie karki, pyski o zębach wyszczerzonych, z których każdy był wielkości kafla, surowe, geometryczne desenie murarki i strzelnice na wieżach, współśrodkowe, talerzowate kryzy laufrów.

Mimo woli przystanąłem onieśmielony na skraju płaszczyzny, którą miałem przebyć u wylotu sieni, ciemnej przecież i pełnej nieprzyjemnej gotowości do odbicia echem najcichszego szelestu, która naraz wydała mi się swojska i przytulna. Nie zauważyłem, kiedy stanęła za mną czarna wieża.

— Nie wolno — powiedział głos z jej wnętrza. Z bliska dostrzegłem namalowane białą farbą długie poziome i krótkie pionowe kreski, niby to złącza cegieł. Odruchowo

Sławomir Mrożek – Opowiadania

157

spojrzałem w górę, na blanki, chociaż wiedziałem, że głowa mówiącego powinna się znajdować mniej więcej na wysokości mojej głowy.

Grzecznie wyjaśniłem, że nie jestem przygodnym gapiem, ale przychodzę w zastępstwie chorego kolegi. Wieża stała nade mną, milcząc, potem wydobył się z niej odgłos podobny do splunięcia i oddaliła się skrzypiąc na żwirze grubo żelowanymi trzewikami. Wkroczyłem na dziedziniec. Na lewym skrzydle białych dostrzegłem konia, którego opiece polecił mnie mój przyjaciel. Przemówiłem do niego, a on odwrócił ciężko masywne kłęby piersi z papier-mâché i zastygłą w malowniczym wzburzeniu grzywę, tak że otwarte chrapy znalazły się nade mną.

— Dobrze — powiedział — pomogę ci się przebrać. Masz papierosa? W pracy nie wolno palić, ale zanim się zacznie, można sobie pozwolić. Trzeba tylko wiedzieć, co robić, żeby dym nie szedł do góry, bo wtedy widać i starszy może się przyczepić. Dym należy wdmuchiwać sobie za spodnie, wtedy wylatuje nogawką u dołu i wszystko jest w porządku. Musisz się uczyć takich rzeczy.

Pod kierunkiem konia wstąpiłem do wnętrza lauferskiej powłoki. W środku było duszno i ciemno. Przez otwory na oczy widziałem brzeg mojej krezy i część dziedzińca tonącego w zielonkawym półmroku.

— Tak, bracie — mówił koń — tutaj też trzeba wiedzieć, co i jak. Na przykład teraz. Można sobie jeszcze zapalić, byle ostrożnie, można także zjeść sobie śniadanie z p a p i e r a , byle p a p i e r a nie rzucać pod siebie. Potem już jest gorzej.

Po mojej prawej stronie stanęła dama. Odruchowo spojrzałem na nogi królowej. Zobaczyłem wystrzępione mankiety spodni i stare szkoty z popękanymi wierzchami. Dalej majestatycznym konturem wznosiła się sylwetka króla. Wystawały spod niej nogi w tenisówkach.

— Za króla najwięcej płacą — opowiadał koń — bo jest najcięższy. Ale pomimo tego gra go starszy facet, bo co prawda figura jest ciężka, ale za to mało chodzenia, a to się liczy w późniejszym wieku. Na starość przydaje się parę groszy więcej. Jakbyś widział, że na niego kolej, a on się nie rusza, to zastukaj mu w ścianę, jak będziesz blisko. Często zasypia na stojąco, tam, w środku. Taką mamy z nim umowę.

Ponad gęstniejącym szykiem czarnych widziałem krużganki. Powietrze, przesycone wilgocią, nie było przejrzyste, pochmurność przygasiła wszystko, szeroki okap ocieniał elewację budynku. Dzięki temu kolumnada, łuki i balustrady, tu i ówdzie rozmazane w zaciekach dzikiego wina, sprawiały wrażenie narysowanych rozchwianymi kreskami z mgły, wszystko na jednej płaszczyźnie.

— Oho — powiedział pionek przede mną. — Prawy laufer czarnych znowu jest na bani.

— Nie powinien tego robić — zauważył koń — laufer lata po prostej. Co innego, jeżeli się pracuje w koniach. Nawet jak cię trochę zniesie przy ruchu, to specjalnie nie podpada. Wiadomo, że koń skacze na boki.

— Uwaga, zaczynamy! — ostrzegł nas pionek. Grywałem kiedyś w szachy, nawet nieźle, ale nie trzeba było wielkiej znajomości

rzeczy, żeby zauważyć niski poziom tej gry, w której teraz wypadło mi wziąć udział. Przede wszystkim na każde posunięcie czekaliśmy tak długo, że w przerwach między ruchami wypadało wątpić, czy przypadkiem gracze nie zasnęli albo nie odeszli, zapominając nas o tym uprzedzić. Ukryci w krużgankach namyślali się w nieskończoność, a nam nogi cierpły. Owocem ich myśli były posunięcia mizerne, bezładne, nie zdradzające jakiejś ogólnej koncepcji ani z jednej, ani z drugiej strony.

Kilka razy, podobnie jak innych, przesunięto mnie tam i z powrotem bez większego składu, co mnie ostatecznie zaniepokoiło.

— Co jest? — zapytałem szeptem konia, kiedy znowu znalazłem się koło niego.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

158

— Skleroza — odszepnął — jeszcze niedawno umieli się uwinąć w jakieś pięć, sześć godzin, ale widocznie im się pogorszyło.

— Który lepszy? — Bez różnicy. Dlatego właśnie tak ciężko. Bywa i tak, że nie dadzą rady rozegrać

przed zmrokiem, więc zostawiają nas na noc, tak jak stoimy, i dopiero na drugi dzień robią dogrywkę. Boję się, żeby dzisiaj nie było tak samo. Coś im słabo idzie, a pogoda niepewna.

Łaziliśmy po szachownicy tam i sam, zajmując coraz to inne pola. Zbito kilka pionków. Z zazdrością patrzyliśmy, jak schodzą z szachownicy.

Tymczasem zaczął padać deszcz, drobny na początek. Takie deszcze nie mijają szybko. Zaczynają z rozwagą, mają w zapasie parę dni, więc się nie spieszą, powoli nabierają rozpędu. Na razie chronił mnie tekturowy kostium. Martwiłem się tylko o nogi w lekkich półbucikach.

— Widzisz tę wieżę w trzewikach? — wskazał mi koń jedną z czarnych wież. — Uważaj na niego. Przy zbijaniu lubi kopać w kostkę, a poza tym donosi, kiedy czasem nogi cię za bardzo bolą i chcesz sobie kucnąć. To patriota. Nie daj Boże, żeby czarne przegrywały. Wtedy jest najgorszy. Nieraz nawet płacze, tak się przejmuje.

— Jego szachy, czy co? — Nie jego, ale jest namiętny. Coś mi zaczęło kapać za kołnierz. Kopułka nad moją głową, z tekturowej masy,

rozkleiła się w jednym miejscu i przepuszczała wodę. Krople były dokuczliwie zimne. Przerwy między posunięciami stały się niewiarygodnie długie, widocznie gracze z

coraz większym trudem orientowali się w położeniu. Gargulce, ozdobne wyloty rynien, wysoko, w górze, zaczęły cieniutko śpiewać, najpierw nieśmiało, potem coraz głośniej, kiedy deszcz nieco zgęstniał. Zewsząd dolatywały różnorakie, szemrzące odgłosy kropel, spadających z różnych wysokości, na tle rozległego, deszczowego szumu. Czarny laufer, któremu już przeszło miłe podniecenie alkoholowe, oklapł najwyraźniej, kiwał się smutnie o dwa kwadraty ode mnie. Konia mi gdzieś znowu zabrali.

Złość mnie ogarnęła. Oni wszyscy, starzy pracownicy szachowi, przyzwyczaili się już do takich niewygód. Ale mnie zaczęło się robić mokro w butach i nie umiałem się z tym pogodzić. Wcale nie zanosiło się na zakończenie rozwlekłej gry.

— Może mnie ktoś zbije? — przyszło mi do głowy. — Poszedłbym sobie do domu. Szczęśliwy przypadek, nie mogę na to liczyć. Więc co mi pozostaje? Tylko czekać. A jeżeli zostawią nas na noc? Koń mówił, że to się zdarza.

Widziałem tyle możliwości przyspieszenia gry, które przeoczono... Najbardziej oczywiste, rzucające się w oczy szanse były dokładnie i obustronnie marnowane. Na myśl, że przez tę nieudolność mogę dostać zapalenia płuc, złościłem się jeszcze więcej. Nie mogąc dłużej tego znieść, postanowiłem na własną rękę przyspieszyć rozstrzygnięcie.

Maleńkie oszustwo, samowolne przesunięcie się o jedno, dwa pola, powiedzie się na pewno. Dookoła panowała ogólna gnuśność. Sklerotycy, zajęci sobą, nie powinni niczego zauważyć. Nieznacznie, przenosząc ciężar ciała z pięt na palce i na przemian, zacząłem się przesuwać po prostokątnej na sąsiedni kwadrat. Byle tylko nie przesadzać, zachować elementarną przyzwoitość i nie zmieniać bezczelnie barwy pola, bo wiadomo, że laufer od początku do końca stoi na jednej barwie — a musi się udać.

Teraz należało uczynić krok decydujący. Odważyć się i na własną rękę zbić czarnego laufra, znalazłszy się na tej samej, co i on, przekątnej. Ryzykowałem, że jeżeli nawet nie dostrzegą mojego ruchu poza kolejką, to graczowi od czarnych może przyjść do głowy zbić mnie tym czarnym laufrem, oczywiście jeżeli nas zobaczy, ustawionych naprzeciw siebie. Ale nie było rady. Musiałem odczekać, nie chciałem się za często kręcić po szachownicy. Minuty mijały, nic się nie działo. Policzyłem do stu i, stawiając wszystko na jedną kartę, stanowczo przekroczyłem dzielący nas kwadrat i podszedłem do czarnego.

— Jesteście zbici, kolego — powiedziałem. — Możecie iść do domu.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

159

Wybierając właśnie jego na pierwszą ofiarę, miałem na względzie i tę okoliczność, że otępiały od wypitki jeszcze mniej niż inni zajmował się przebiegiem wypadków. Jakoż zachwiał się tylko, z wnętrza kostiumu rozległo się głuche chrząknięcie. Nie ukrywał radości.

— No to lecę! — zawołał. — Co? Może piwka mi też nie wolno? — dodał znienacka, zaczepnie, i nie czekając odpowiedzi umknął z szachownicy. Zająłem jego miejsce, jak gdyby nigdy nic.

Moje obliczenia okazały się słuszne. Panowało tak powszechne znudzenie, taka obojętność, że nikt nie wiedział ani się nie zastanawiał, czy czarni mają ruch, czy biali. Co do samych graczy, to widocznie od czasu do czasu cierpieli na okresowe zapaści, sprzyjał mi także deszcz i półmrok.

Przyczaiłem się jednak, dopóki nie nabrałem pewności. Potem sprzątnąłem dwa czarne pionki pod rząd. Ani pisnęli, potulnie zbiegając z szachownicy z widoczną ulgą. Działając we własnym interesie jednocześnie oddawałem przysługę kolegom.

Zwycięstwo białych, dla którego w ten sposób pracowałem, nic mnie nie obchodziło. Chciałem tylko przyśpieszyć rozwiązanie. Spodziewałem się, że kiedy wykończę czarnym wszystkie figury, to wtedy nawet największy kretyn będzie umiał dać mata gołemu królowi. Stopniowo rozzuchwalałem się i zbijałem, co popadło, robiąc coraz krótsze przerwy. Wystrzegałem się tylko czarnej wieży w grubych trzewikach. Nie tylko zostawiałem ją w spokoju, ale starałem się działać jak najdalej od niej, żeby niczego nie zauważyła.

Właśnie szykowałem się na jednego z czarnych koni, kiedy się zorientowałem, że coś nie jest w porządku.

Otóż, pomimo moich wysiłków, stosunek ilościowy obu stron pozostawał bez zmian. Owszem, wprawdzie na szachownicy zrobiło się bardzo przestronnie, ale białych ubywało tyle samo, co czarnych. Czyżby gracz dowodzący czarnymi ocknął się nagle i doznał przypływu przedsiębiorczości? Zacząłem się uważniej przyglądać temu, co się działo naokoło. I odkryłem, że czarna wieża, ta w grubych trzewikach, także szachruje.

Zrozumiałem teraz, dlaczego nie zostałem przez nią zdemaskowany, nawet jeżeli coś podejrzewała. Sama miała nieczyste sumienie. Robiła to samo co ja, ale z innych pobudek — jedyny na placu szowinista. Moje wysiłki szły na marne. Równowaga między stronami została utrzymana i wcale nie przybyło szans na zakończenie gry. Czarna wieża poczynała sobie coraz bezczelniej. Widziałem, jak brutalnie i, prawie nie zachowując pozorów, podskoczyła do naszej damy i zbiła ją, kopiąc przy tym niemiłosiernie podkutymi zelówkami w jej biedne, stare półbuciki. Nie wolno mi było pozostać w tyle, więc, nie zwlekając, usunąłem czarną damę. Nie ulegało wątpliwości, że czarna wieża wie o mnie, ale miałem dowód, że ona zdaje sobie sprawę, że i ja o niej wiem. Ona również unikała spotkania ze mną. Wiedziałem także, że mnie nienawidzi.

Z naszych, poza mną i królem oczywiście, tylko mój przyjaciel — koń i kilka pionków pozostało na szachownicy. U nich tak samo. — Ja się nie wtrącam — powiedział koń — ale radzę ci uważać. Pomógłbym ci, ale jestem etatowym pracownikiem. Jeżeli ja wpadnę, to mnie wyleją. Nie chcę tracić posady. Ty co innego, ciebie mogą nakryć i nic ci się nie stanie, bo ty pracujesz na dniówce. Au! — krzyknął niemal, bo w tej samej chwili czarna wieża zakradłszy się z boku, zbiła go, kopiąc swoim zwyczajem. — Cześć! — zawołał do mnie, schodząc z szachownicy. On jeden wiedział, co się dzieje. Nie mogłem się z nim, niestety, pożegnać, bo musiałem, natychmiast pobiec i usunąć czarnego konia. Potem przyszła kolej jeszcze na pionki. Uporaliśmy się z nimi szybko, prawie się już nie krępując. Na szachownicy zostały dwa króle, czarna wieża i ja. Oszukiwać się już nie dało na otwartej, pustej przestrzeni.

Deszcz rozpadał się na dobre. Sflaczały, napęczniały deszczem moje kryzy, w butach chlupało. Rozmiękły blanki na wieży, a na królach puściła farba. Podziała się gdzieś

Sławomir Mrożek – Opowiadania

160

wymyślna orkiestracja kropel i strużek, pochłonięta przez jednostajny szum wypełniający dziedziniec. Gracze wykonali jeszcze kilka prymitywnych posunięć, szachując sobie nawzajem królów, co, oczywiście, nie mogło przynieść żadnego rozwiązania. Potem trwała kolejna przerwa i doprawdy nie było już wiadomo, czy gracze jeszcze są, czy się rozeszli. Staliśmy tak we czwórkę, nasiąkając wodą, i widziałem z rozpaczą, że partia zostaje nie rozegrana. Co gorsza, może zdarzyło się to, o czym mówił koń, że gracze zostawili nas na noc, łudząc się zamiarem dogrywki nazajutrz rano. Było coraz ciemniej i pluskało coraz głośniej.

Bacznie śledziłem wieżę. Byłem zdecydowany kopnąć ją pierwszy, gdyby tylko zbliżyła się do mnie. Widocznie wiedziała o tym, bo trzymała się z daleka. Przez jakiś czas obserwowaliśmy się nieruchomo. Wreszcie dała za wygraną, bo zwróciła się do białego króla. — Szach! — powiedziała ochryple.

Postanowiłem z tym skończyć. — Słuchajcie, kolego — powiedziałem — nie bujajmy się już. Jest ciemno i leje. Oni

pewnie już poszli. Rozumiem, że jesteście patriotą i zależy wam na zwycięstwie, ale sami widzicie, że partia jest nie rozegrana. Remis. Chodźmy lepiej do domu.

— Jak mówię szach, to szach — odparł ponuro. Pojąłem, że tu nie ma co dyskutować. Mój król nie poruszył się, widocznie zasnął

mimo wilgoci. Nie dałbym głowy, czy rozwścieczony tym czarny nie zrobi mu jakiejś krzywdy. Zastukałem mu więc w ściankę.

— Hę? Co jest? — odezwał się rozbudzony starzec. — Szach, dziadku! Nie słyszeliście? — A, idę, już, idę. — Przedreptał na sąsiedni kwadrat. Wieża natychmiast

zaszachowała go znowu. Ostrożnie, uważając przede wszystkim, żeby się jej nie nadstawić, popychałem króla łagodnie ku brzegowi szachownicy. Ciszę utkaną z szumu i plusku przerywało raz po raz ochrypłe „szach”.

— Idziemy do domu — zdążyłem rzucić po cichu czarnemu królowi, gdyśmy, kwadrat po kwadracie, przesuwali się koło niego. Ziewnął, powiedział „dobranoc” i poszedł. Było już tak ciemno, że zacietrzewiona wieża niczego nie zauważyła.

Kiedyśmy stanęli na skraju, nagle pchnąłem staruszka poza obręb szachownicy i, pociągając go za sobą, puściłem się biegiem w stronę krużganków. Zdyszani, ukryliśmy się za kolumną. Kazałem królowi być cicho i nadstawiłem uszu.

Lało strumieniami, niewidoczny dziedziniec kląskał i grał jednostajnym, szerokim szumem. Spodziewałem się zgrzytania żwiru pod okutymi butami, ale nic takiego nie było słychać. Odczekaliśmy dobrą chwilę.

— Koniec — powiedziałem. — Idziemy. — Szach! — ryknęło w ciemności, tuż za naszymi plecami. Porwaliśmy się do ucieczki, na przełaj, ku bramie. Biegnąc co sił, odkryłem jego

podstęp. Obszedł nas naokoło, podcieniami, w skarpetkach, zdjąwszy buty. Biegłem już bramą-tunelem. Dopadłem jej zbawczego wylotu i stwierdziłem, że

starzec, obciążony wiekiem i kostiumem, podwójnie ciężkim od wody, pozostał w tyle. Pod sklepieniem, wzmocniony echem jak megafon, huczał jego oddech i człapanie tenisówek. Uświadomiłem sobie, że tak nie umkniemy. Wtedy — sądzę, że to strach sprowadził na mnie olśnienie — wpadłem na ten pomysł. Zrzuciłem kostium, zawróciłem i zacząłem gorączkowo ściągać ze staruszka królewską powłokę. Potem cisnąłem ją jak najdalej od siebie. Sztywna, wielka kukła stuknęła o posadzkę. Odskoczyliśmy.

Tamten już nadbiegł i natknął się na to, czego pożądał. Zatrzymał się, bo kroki ucichły. Za to teraz w czarnym echu uwielokrotniły się tryumfalnie głuche ciosy, jakie zadaje nóż przebijający manekina — pusty zewłok królewski z rozmokłej tektury i papieru.

Odeszliśmy powoli. Już nie było powodu się spieszyć.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

161

PASAŻER

Po wielu wahaniach, po okresie niepewności, zdecydowałem się nareszcie na tę podróż. Mimo że niedostępne miały być dla mnie jej najbardziej polecane rozkosze: swobodne błądzenie wzrokiem po bezbrzeżach oceanu, śledzenie gry chmur i zmienności fal, liczyłem jednak, że coś niecoś i mnie się dostanie. Rześki podmuch morski, na przykład, też nie był do pogardzenia. A przecież powodem mojej decyzji bynajmniej nie była tęsknota za takimi doznaniami. Za oceanem podobno mogłem się wyleczyć. Byłem prawie... chciałbym to powiedzieć jak najoględniej... ślepy.

Jednak przy wyborze statku bardzo kaprysiłem. Prawdopodobnie chciałem w ten sposób wynagrodzić sobie przymus wyraźnego postanowienia co do samej podróży. Zachwiana została we mnie równowaga między „tak” i „nie”, naruszony potencjał owego miłego i tak potrzebnego „może”. Dość na tym, że stałem w biurze okrętowym nie mogąc powziąć decyzji, na którą z przedstawionych mi propozycji się zgodzić.

Wybór statku okazał się jednocześnie wyborem współpasażerów, a przynajmniej jednego z nich, choć równie dobrze można by odwrócić to stwierdzenie. Bo kiedy tak stałem, wciąż niepewny, usłyszałem obok chrapliwy głos kogoś, kto widocznie, o ile wolno mi użyć tego słowa, oglądając prospekt zawołał: „A cóż to za piękny statek, jaka sylwetka — zupełnie jak kaczy kuper!” Na grzeczną odpowiedź urzędnika, że, o ile ów statek nie podoba się komentatorowi, wówczas może on otrzymać bilet na inny, ten sam głos odparł: „Przecież mówię, że piękny! O co chodzi? O kaczy kuper? To mój ulubiony kontur, ha ha!” — „Ha ha!” — zaśmiał się grzecznie urzędnik. Ale klient już miał w rękach, jak się domyśliłem, prospekt innego statku, bo rozległ się okrzyk: „A co temu znowu tak leci z komina?” — „Dym” — odparł uprzejmie urzędnik. — „Dym para, Bóg wiara. Ja jestem ateista. Może ma pan dla mnie co innego”. W ten sposób wysłuchałem złośliwych uwag o wszystkich statkach, jakie miały w najbliższej przyszłości wyruszyć na morze. Klient szydził z każdego z osobna, szkalował ich pokłady, barwy, konstrukcje, nawet z danych, tak jałowych wydawałoby się, jak tonaż i liczby oznaczające szybkość w milach morskich czy data budowy, umiał wyciągnąć jakąś piekącą aluzję, jakiś druzgocący docinek. Wreszcie wykpiwszy wszystkie korabie, zdecydował się na jeden, nie bez uwagi: „...I w balii pływa książę Walii” — zapłacił i wyszedł, zapytując na odchodnym urzędnika, czy zna on kapitana żeglugi wielkiej, Krupę.

Natychmiast zakupiłem bilet na ten sam statek. Postaram się wyjaśnić, dlaczego. Może innym ludziom już sama myśl o towarzystwie tego człowieka w ciągu sześciu czy siedmiu dni podróży wydałaby się uciążliwa. Ja jednak przypominam o mojej ułomności. Kto inny, patrząc na jakiś przedmiot czy krajobraz, byłby tylko podrażniony natrętnymi uwagami takiego sąsiada. A było jasne, że cierpiał on po prostu na jakiś nałóg komentowania wszystkiego, co mu wpadło przed oczy — i to jeszcze w taki sposób! Mnie jednak, ponieważ sam nie mogłem widzieć, jego oczna rozpusta nie tylko nie raziła, ale do pewnego stopnia przyciągała. Wśród ludzi dobrze wychowanych skazany byłem zawsze na dyskretne wzmianki, jakie wymieniali między sobą ci, którzy mogli wszystko widzieć. Ludzie dobrze wychowani unikają mówienia oczywistości. Ten zaś nie tylko ich nie unikał, ale dodatkowo opatrywał każdą oczywistość komentarzem, zawsze pełnym żółci. Przebywając w jego towarzystwie mogłem być pewien, że po pierwsze; wszystko, co znajdzie się w zasięgu jego wzroku, a więc i w mojej bliskości, zostanie stwierdzone na głos. Po drugie: wszystko zostanie skomentowane w ów specyficzny sposób, niezbyt kulturalny, przyznaję, ale nazbyt podobny do znęcania się nad światem widzianym przez innych, żebym mógł się tego wyrzec, co również wyznaję ze szczerością i smutkiem.

Podczas zaokrętowania i później, kiedy statek odbijał od nadbrzeża, a zebrani przy odbrzeżnej burcie pasażerowie wymieniali z tymi, którzy zostali, pożegnalne okrzyki, prawdopodobnie machając przy tym dłońmi i chusteczkami, nie natknąłem się na owego

Sławomir Mrożek – Opowiadania

162

współpasażera, pomimo że, posługując się moją laską, przemierzałem wszystkie trzy pokłady. Nigdzie nie słyszałem jego głosu, a nie przypuszczałem, żeby milczał przy tak wyśmienitej okazji. Raczej spóźnił się na statek albo zmienił plany. Tak się jednak nie stało. Podczas pierwszego posiłku, wśród wielu głosów i — przede wszystkim — szczękania porcelany i metalu, które przy posiłkach jest o wiele głośniejsze, niż to się wydaje widzącym, usłyszałem oczekiwany głos od sąsiedniego stolika: „Niech pani zje śledzia. Kto je śledzie, ten zajedzie. Śledziem oczywiście, he he!”

Rozpromieniłem się i wziąłem wesoły udział w rozmowie przy stole, aż zwróciło to uwagę moich współbiesiadników, którzy, doznawszy z kolei ulgi, że mój nastrój nie obciąży podczas podróży ich samopoczucia (postanowili mieć jak najlepsze samopoczucie, jak to bywa na początku pasażerskiego rejsu), ale zawstydzeni swoją ulgą i poszukując za nią zadośćuczynienia, zaofiarowali mi pomoc w znalezieniu dogodnego do leżakowania miejsca na pokładzie. Tak zaczęła się nasza przeprawa.

Odtąd nie było mi trudno trzymać się, jeżeli nie w bezpośrednim towarzystwie, to w zasięgu głosu wybranego przeze mnie współpasażera. Na statku, mimo że tak wielkim, jest zaledwie kilka zakreślonych powierzchni, na których układa się życie, o czym nie bez rozczarowania przekonują się pasażerowie już wkrótce po opuszczeniu portu. Początkowo krążą bezładnie i nieustannie tam i sam, rozkoszując się złudzeniem nieograniczoności, swobody, które kojarzy się ze wszystkim, co oceaniczne. Wnet jednak z tego wszystkiego pozostaje albo melancholijna kontemplacja rozległości oceanu, paradoksalnie niedostępnego, albo konsekwentna ucieczka w głąb zamknięcia, do cocktail-baru i palarni. A że człowiek, którego szukałem, stosował się do ogólnego rytmu, jakiemu podlegała ludność statku: leżakowanie przed południem, palarnia po obiedzie, bar przed kolacją i po kolacji, wystarczyło tak samo poddać się temu rytmowi, żeby nie tracić z nim kontaktu. Słyszałem jego głos donośny, choć chrapliwy, nieustannie kpiący z wszystkiego i wszystkich. Trzeba zaznaczyć, że nie opowiadał dowcipów nie związanych z daną sytuacją, nie był więc bezinteresownym humorystą, ale szydercą. „Biała jak polarna pała” — mawiał o czcigodnej, siwej, względnie łysej, tego nie udało mi się stwierdzić, głowie pewnego zamożnego dżentelmena. „Taś, taś, taś!” — wołał na widok bosmana, dodając, że krzywe nogi żeglarza i jego chód żywo przypominają mu kaczkę. Często zresztą miewał skojarzenia z kaczką, chociaż, kiedy raz podano na obiad kaczkę, nazwał ją pasożytem. „Poproszę jeszcze o kawałek pasożyta” — powiedział przy stole. „Jakiego pasożyta?” — zdziwił się jego sąsiad. „Pasożyta, co się pyta” — odparł.

Ciekaw byłem jego powierzchowności. „Jak wygląda ten pan?” — zapytałem raz starszą damę, samotnie podróżującą, która szczególnie mną się opiekowała, wiele z tego czerpiąc dla siebie zadowolenia. Siedzieliśmy w sali barowej. Nie musiałem dokładniej określać, kogo miałem na myśli; od kontuaru rozlegała się podniesiona chrypka: „Pij pan, może panu zaszkodzi!”

„Ach, ten?” — zawołała z pogardą. — „Proszę nie zwracać na niego uwagi. On powiedział o panu...” — „Co takiego powiedział?” — podchwyciłem. „Ach, nic takiego”. — „A jednak proszę powtórzyć” — nalegałem. „Nie, nie mogę”. — „A jak wygląda?” — „Wysoki, chudy, nigdy się nie uśmiecha”. — „Nawet kiedy się śmieje?” — „Pan to nazywa śmiechem? Ten obrzydliwy rechot? Nie, nawet wtedy on się nie uśmiecha. To wstrętny typ!”

Wiedziałem, skąd się wzięło jej oburzenie. Słyszałem, jak raz zwrócił się do niej z powodu jej peruki, zapewne rudej: „Co pani tak zardzewiała?”

Nic więc dziwnego, że bardzo szybko stał się na statku postacią równie znaną, co unikaną. Dopóki miano złudzenia, że wyraża się on złośliwie tylko o tych, którzy nie mogli go słyszeć, a którzy znajdowali się w polu widzenia towarzystwa, w którym bieżąco przebywał, wszystko było jako tako w porządku. Ale wkrótce okazało się ponad wszelką wątpliwość, że zmieniwszy towarzystwo szydzi z tych, których przed chwilą opuścił. Co

Sławomir Mrożek – Opowiadania

163

gorsza, satyryzował również w obrębie aktualnych rozmówców. Wtedy zrozumieli wszyscy, że nikt nie mógł czuć się bezpieczny. Objęła go ogólna anatema. Domyślałem się tego, słysząc, jak jego głos rozlega się z coraz to różnych stron, w coraz to krótszym czasie. Zaledwie zdążył zbliżyć się do jednej grupy i powiedzieć jeden zjadliwy dowcip, a już wokół niego powstawała próżnia. Wkrótce otoczenie doszło do takiej wprawy, że zaledwie zdążył wypowiedzieć jedno słowo, a już nie miał słuchaczy. Pędził więc gdzie indziej, gdzie oczywiście musiał zaczynać od początku, bo jakiż efekt dałoby wypowiedzenie samej tylko pointy przed nowymi słuchaczami, którzy nie znali wstępu? Ale znowu nie pozwalano mu skończyć. Krążył więc, cały brzemienny stłumionymi, martwo urodzonymi pointami. Jedynie czas wspólnych posiłków przynosił mu pewną ulgę.

Pewnego popołudnia leżałem na pokładzie, w dość licznym towarzystwie, zwracając twarz do słońca. Od dwóch dni trwała całkowita nieruchomość powietrza, a na środkowej części statku, osłoniętej od kierunku naszego kursu, nawet ruch statku nie wywoływał najlżejszego powiewu. Komentując to zjawisko ktoś zauważył, że jakaś chorągiewka zwisa bezwładnie z masztu. Wtem za naszymi plecami rozległ się matowy, zadyszany głos:

— A to, co wisi... Szuranie gwałtownie odsuwanych leżaków nie pozwoliło mu skończyć. Usiadł przy

mnie. Tupot oddalających się stóp ucichł. — ...To jest dla Jadwisi — dokończył ponuro. — Ha ha! — zaśmiałem się natychmiast. Ale tu nastąpiła pierwsza niespodzianka.

Zamiast skwitować mój śmiech wdzięcznością zapytał opryskliwie: — Z czego pan się śmieje? — Jak to? — zmieszałem się. — Przecież powiedział pan: „to, co wisi...” — Wiem, wiem — przerwał mi. — Pan myśli, że ja mówię to do śmiechu? Oni też tak

myślą. — Rzeczywiście — przyznałem się. — Sądziłem, że pan to opowiada dla dowcipu. — Tak. Pewnie, że tak — wycofał się nagle. — Nie przeczę. Widzi pan te trzy mewy

nad anteną? Ach, prawda, pan nie widzi. Zapewniłem go, że nie czuję się dotknięty i prosiłem, żeby sobie nie przerywał. — No, to one wyglądają, jak nie wiem co. I zamilkł. Milczał potem jeszcze długo, ale

już mnie nie opuścił. Tego właśnie się spodziewałem, jeszcze w biurze okrętowym. Dostałem go na

własność. Byłem jedynym, który nie tylko nie unikał jego obecności, ale nawet jej oczekiwał. Nie

tylko nie przerywałem toku jego charakterystycznych spostrzeżeń i uwag, ale wręcz go do nich zachęcałem, czasem jakimś pytaniem, czasem żądaniem dodatkowego wyjaśnienia, a zawsze pilną gotowością do wysłuchania go. W zamian za to musiał nieco zmienić metodę.

Nieporównanie więcej dbał teraz o jej część opisową. Tego wymagała nasza symbioza. Na przykład, chcąc powiedzieć coś złośliwego o pasażerce, przechadzającej się po pokładzie, musiał najpierw powiadomić mnie o samym fakcie jej przechadzki, następnie opisać jej powierzchowność, ze szczegółowym uwzględnieniem tego, co miało być odbiciem dla jego zgryźliwego wniosku. Może było to dla niego uciążliwe, ale nie miał innego wyjścia. Stracił szansę na pozyskanie innych słuchaczy.

Przy tym, nauczony doświadczeniem, nie reagowałem na jego dowcipy śmiechem, co zresztą przychodziło mi z największą łatwością. Obawiałem się — muszę nawet dodać — zanim doszło do naszego związku, że takiej właśnie reakcji, przymilnego śmiechu, będzie wymagał ode mnie. Zwolnienie od podobnego zobowiązania przyjąłem ze znaczną ulgą. Widocznie chodziło mu tylko o słuchacza, uznania nie szukał.

Przebywając z nim stale upewniłem się w dawniejszym domyśle, że swoją złośliwość kierował on na równi przeciwko ludziom, jak i zwierzętom, a nawet przedmiotom. W zamian za ową dbałość o stronę opisową, o której wspomniałem, otrzymał całkowitą

Sławomir Mrożek – Opowiadania

164

swobodę w doborze tematu. Otóż dzięki temu, nie krępując się wobec mnie, częściej niż na początku rejsu szydził teraz ze świata zwierząt i przyrody nieożywionej. Pamiętam druzgocący paszkwil na grupę delfinów igrających niewinnie na tropie statku. Biedne delfiny! Po czymś takim nigdy już nie powinny wynurzyć się na powierzchnię.

W trzecim dniu podróży pogoda, dotychczas słoneczna, zmieniła się. Pojawiła się niespokojna fala, statek po raz pierwszy zaczął się kołysać. Mimo pochmurnego nieba i ochłodzenia siedzieliśmy obaj, jak zwykle, na najwyższym pokładzie, w miejscu, które zawsze wybierał mój towarzysz, ponieważ mógł stamtąd obserwować znaczną część statku, choć pustą o tej porze i przy złej pogodzie.

Właśnie umilkł po gwałtownej kpinie z kilku napęczniałych, cytrynowych skórek i kilku desek po opakowaniach, które, jak to przedtem dokładnie opisał, pojawiły się na falach, całkiem blisko, kiedy znienacka ogłuszyła nas syrena okrętowa. Znajdowaliśmy się gdzieś opodal niej, bo omal nie zgniotła nam płuc. Na szczęście po przerywanej serii umilkła, natomiast wzdłuż całego statku odezwały się dzwonki.

— Co to jest? — zapytałem. Ale on, zamiast odpowiedzieć, zaczął się krztusić ze śmiechu.

— Tam... — powiedział wreszcie. — Pod nami. Ten stary z wąsami. Idzie w piżamie. Ha ha ha!

— Dlaczego w piżamie? — zapytałem, ale widocznie pojawiło się więcej obiektów jego zainteresowania, bo nagle zaczął mówić szybko, nie nadążając za tym, co widział.

— Tam, na lewo... Nie, jak słowo daję! Zgubił panamę. Staje. Wraca się. Nie! Idzie dalej. Niedołęga, chyba nie zauważył, czy co... A tam... Nie, nie mogę, ha ha ha! Chce otworzyć drzwi do zejścia, ale ciągnie w złą stronę, ale szarpie! No, nareszcie! Nie! Ktoś pchnął z drugiej strony, zderzyli się. Jeden się przewrócił! Ale fajnie! Szkoda, że pan nie może tego zobaczyć!

— Gdzie oni idą? — zapytałem, pełen niedobrych przeczuć. — Na dół — odparł. — Pierwszorzędna satyra. Dzwonki rozlegały się bez przerwy. Mój towarzysz jąkał się ze śmiechu. Widocznie

pojawił się cały tłum, bo słyszałem tupot licznych stóp. —— Najhecniej... Ojej, nie mogę!... Najhecniej wyglądają w tych pasach, ha ha ha! Ci

grubi! A jak jeszcze który nie może się dopiąć! — W jakich pasach?! — zawołałem głośniej, niż to było potrzebne. — W ratunkowych, ha ha ha! — Idziemy! — krzyknąłem. Krótkie milczenie. Potem on, zmienionym głosem: — Ja nie idę. — Przecież to alarm! — Wiem o tym, ale ja nie idę. Tego się nie spodziewałem. Myślałem, że to tylko niedostatek inteligencji dyktował mu

tak głupie zachowanie. Rozważyłem sytuację. Najpierw należało zejść po stalowych, stromych schodach, zwykle on mi w tym pomagał. A potem, żeby dostać się do szalup, przez system korytarzy i schodów. Korkowy pas został w kabinie.

— Pan zwariował — powiedziałem z głębokim przekonaniem. Nagle rozgniewał się. — A pan co sobie wyobraża?! — Tak, pan jest wariat! Powinienem o tym wiedzieć od pierwszej chwili, jeszcze w

biurze okrętowym, kiedy robił pan głupie dowcipy o statkach! I potem, kiedy nie mógł pan przeżyć pięciu minut, żeby się z czegoś nie naśmiewać. Co panu winne delfiny? Pan jest wariat!

— Nie, nie jestem. To nie dlatego. A co do złych dowcipów, to pan myśli, że tak łatwo jest stale mówić dobre, kiedy się je mówi bez przerwy od dwudziestu lat? Głupie dowcipy!

Sławomir Mrożek – Opowiadania

165

Pan myśli, że ja o nich nie wiem? Że mnie jest przyjemnie, kiedy powiem coś kretyńskiego? Czasem wolałbym się zakrztusić ze wstydu.

— Więc po co pan to robi? Dzwonki nie ustawały, ale, na szczęście, pokład nie kołysał się bardziej niż przedtem.

Jego nachylenia nie zmieniały się. „Chyba, że woda wdziera się od razu przez wszystkie burty” — pomyślałem. — „Prawdopodobnie odpadło od razu całe dno. Zdarzały się takie wypadki, szczególnie liniowcom budowanym seryjnie w czasie wojny”.

— Bo nie chcę być śmieszny. — Pan nie chce być śmieszny? Pan? Od trzech dni cały statek nabija się z pana,

pomijając, że przed panem ucieka. To doprawdy szczyt śmieszności! — Co pan w ogóle wie o śmieszności?! Panu się wydaje, że to, co ludzie mogą myśleć

czy szeptać o mnie albo o panu, albo o sobie nawzajem, to już jest śmieszność? Ze wystarczy nie włożyć porządnie koszuli do spodni, żeby od razu być całkowicie, naprawdę śmiesznym?

— Jak to? Przecież pan sam, pańskie dowcipy... — O moich dowcipach już mówiliśmy. Robię, co mogę. Atakuję, pierwszy walczę,

chcę uprzedzić cios, ale ta walka jest beznadziejna, z góry przegrana. — Pan walczy? Z czym? — Z prawdziwą śmiesznością. Z tą, która, choć prawdziwa, wcale nie jest jednak tak

bardzo zabawna. I jak pan może w tej sprzeczności wymagać dobrych dowcipów? — Z prawdziwą? A gdzie ona jest, ta pańska prawdziwa śmieszność, jeśli łaska? — Wszędzie. We mnie, w panu. W tym, że jesteśmy. Bo, istniejąc, z góry

pretendujemy do czegoś. Ale nie umiemy porządnie odpowiedzieć, do czego, nie wiemy, do czego. I przez to już narażamy się na śmieszność, bo udajemy, choćby nawet samych siebie, a każde udawanie jest z natury śmieszne, pretensjonalne. Ja też jestem, niech pan wybaczy, kaleką. Bo przyszedłem już na świat ze zmysłem tej immanentnej śmieszności. Widzę ją w każdym człowieku, a także kiedy patrzę na zwierzę czy przedmiot. To nie wynik intelektualnej spekulacji. Widzę ją tak, jak podobno niektórzy mają przeklęty dar widzenia szkieletu w żywym człowieku, widzę ją zmysłowo. I pan chce, żeby przy takiej nierównowadze sił moje dowcipy były zawsze dobre! Żeby w ogóle były dobre!

— Złapałem pana! Wymienił pan także zwierzęta. Człowiek — zgoda. Ale czy zwierzęta też pretendują do czegoś? Czy robią wokół siebie jakieś filozoficzne zamieszanie? Nie, one po prostu są, a więc niczego nie udają, a więc gdzie jest ich immanentna śmieszność?

— Nie złapał mnie pan. To prawda, że zwierzęta, delfiny na przykład, tylko są, nie podlegają więc śmieszności, ale wyłącznie między sobą. Jeszcze nikt nie słyszał, żeby jeden koń pękał ze śmiechu widząc na pastwisku drugiego konia albo krowę. Ale niech pan w ten układ wpuści człowieka, mnie. Przecież patrzenie na jakiegoś cisawego ogiera nie uwalnia mnie od śmieszności. Przeciwnie, jego niewinność ją podkreśla, potęguje. I koń natychmiast zamienia mi się w szyderstwo, będące co prawda tylko moją projekcją, odbiciem, ale dla mnie co to za różnica?

W tej samej chwili znowu huknęła wielka syrena. Nie umiałem dłużej opierać się panice. Ale samozachowawczy instynkt mi podpowiedział, że muszę z szaleńcem postępować umiejętnie, jeżeli chcę go nakłonić, żeby mi pomógł dostać się do szalup. Należało nacisnąć ambicję wariata, który zaprzecza, że jest wariatem, żeby, sprowokowany, dał dowody normalności.

— A jednak pan jest wariat — powiedziałem zimno. — Jak to, po tym wszystkim, co powiedziałem? Czy pan nie rozumie, że ja tylko się

bronię? — Czy to, co pan powiedział, zaprzecza pańskiej normalności, czy też ją poświadcza, to

sprawa dalsza. Ale mam jeden niezbity dowód.

Sławomir Mrożek – Opowiadania

166

— Jaki, jeśli można wiedzieć? — zapytał urażony, jak tego oczekiwałem. — Rozumiem wszystko. Nie chce pan zejść, bo tylko nicość jest poważna, nie jest

śmieszna. A przeto czynne unikanie nicości, ucieczka przed nią, a więc nie tylko pozostawanie w śmieszności, ale aktywne ratowanie jej, utrwalanie się w niej i to jeszcze za cenę wysiłku, to już śmieszność spotęgowana do kwadratu, nie do zniesienia dla pana. Oczywiście, gdy taka idzie gra, nawet prosty ludzki odruch, jak uratowanie kaleki, nie ma dla pana znaczenia. Ale nie, nie o mnie chodzi, nie mówmy o mnie. To wszystko rozumiem, wiem, co chce mi pan powiedzieć. Ale wie pan, po czym poznaje się wariata? Że pod wpływem najprostszych bodźców reaguje nienormalnie. Tylko wariat nie bałby się w takiej chwili, tylko wariat nie ruszyłby z miejsca, kiedy statek tonie.

Milczenie. A po chwili: — Kto panu powiedział, że ja się nie boję? — Więc na co pan czeka? Tak skończyła się ta rozmowa. Potykając się, biegnąc, rzuciliśmy się na dół, do szalup.

W korytarzach, na schodach, w przejściach, na pokładach, było już pusto. Nierówno, samotnie stukały tylko nasze kroki. Słyszałem jego głośny oddech, jego ręka była mokra od potu. Chwilami prawie mnie wlókł. Były momenty, kiedy się bałem, że mnie porzuci. W bardzo krótkich odstępach między przypływami własnego strachu myślałem ze zdziwieniem: „Jak na wariata boi się całkiem przyzwoicie”.

Nagle zatrzymał się jak wryty i szarpnął mnie za ramię. — Co się stało? — zapytałem. Była to najgorsza chwila i trwała długo, zanim nie

otrzymałem odpowiedzi. — Wracają — powiedział. — Wszyscy wracają. To był próbny alarm, dla pasażerów. — Widocznie tak się zawsze robi na początku rejsu. Ja nie mogę czytać kapitańskich

ogłoszeń — zauważyłem. Nagła ulga stworzyła we mnie pustkę, do której wdarła się złośliwość. Ale on nie zwracał już na mnie uwagi, mówił tylko do siebie:

— To znaczy, że znowu do śmiechu. Wszystko do śmiechu... To przez pana! Puścił moją rękę, gwałtownie, aż zatoczyłem się na metalową ścianę — i odszedł. Nie

spotkałem go już do końca podróży. Mała szkoda. Ostatecznie, gdyby alarm był prawdziwy, omal nie straciłbym życia przez niego. A on widocznie również miał mi coś do zarzucenia.

◄KONIEC►