Rzecz o reformowaniu edukacji…żka-uwagi-o... · PSL mówiłem o bezrobociu młodych ludzi, o...
Transcript of Rzecz o reformowaniu edukacji…żka-uwagi-o... · PSL mówiłem o bezrobociu młodych ludzi, o...
Wojciech Książek
Rzecz o reformowaniu edukacji
czyli... a to Polska właśnie...
Dedykuję Matce, Ojcu i wszystkim,
którzy rzetelnie zajmują się sprawami edukacji
Żarnowiec - Gdańsk, 2005
2
Spis treści:
1. Wstęp
2. Dziennik – zapiski na marginesie (od str. 96)
3. O swojej największej – sejmowej przegranej
4. O kształceniu zawodowym, czyli o piątym dniu tygodnia
5. O gimnazjum
6. O edukacji i biedzie na wsi
7. O pomocy materialnej
8. O samorządach terytorialnych
9. O pieniądzach
10. O awansie zawodowym nauczycieli
11. O błędzie Karty Nauczyciela
12. O doskonaleniu mistrzostwa nauczycieli
13. O kształceniu i wychowaniu, czyli o sercu reformy
14. O rodzicach w szkole i miłości do dużej i małych ojczyzn
15. O pomocy rodakom mieszkającym na obczyźnie
16. O historii, Katyniu, Holocauście
17. O ocenianiu i egzaminach
18. O kształceniu specjalnym
19. O informatyce i nauczaniu języków obcych
20. O szkolnictwie niepublicznym
21. O szkolnictwie wyższym
22. O samotności dyrektorów
23. O urzędnikach i wizytatorach
24. O ludziach reformy
25. O informacji i mediach
26. O meandrach rządzenia
27. O psuciu państwa i stole bez kantów
28. O oknie w szkole, czyli w stronę podmiotowości uczniów i nauczycieli
29. Wykaz skrótów;
30. Spis zeszytów „Biblioteczki reformy” (40) i ich autorzy;
31. Materiały ilustracyjne związane z reformą edukacji: m. in. nowa struktura
systemu edukacji; struktura profilowania; ramowe plany nauczania; zdjęcia.
3
1. Wstęp
Głupi niedźwiedziu! Gdybyś w mateczniku siedział,
Nigdy by się o tobie Wojski nie dowiedział
Adam Mickiewicz „Pan Tadeusz”
Kiedy w 2001 roku wydawałem dłuższą publikację Rzecz o reformie edukacji: 1997 -
2001”(1), wiele osób, także najbliższych współpracowników, pytało mnie, dlaczego nie
przyjąłem formy bardziej eseistycznej, odnoszącej się także do ludzkiego, politycznego
wymiaru reformy. Obiecałem, że napiszę takie uzupełnienie, ale później.
Świadomie bowiem ograniczyłem się wówczas głównie do sfery faktów, unikania
komentarzy, czy tonu bardziej osobistego. Chciałem pozostawić świadectwo tego, co
zrobiliśmy przez cztery lata pracy w Ministerstwie Edukacji Narodowej, a byłem jednym z
niewielu wiceministrów, pozostających na tym stanowisku od początku do końca kadencji.
Narastająca wówczas słabość rządu i parlamentu, rozkład Akcji Wyborczej Solidarność,
poszukiwanie nowej tożsamości przez niedawnego koalicjanta Unię Wolności, stwarzały
trudna do przekroczenia barierę psychologiczną do umieszczenia naszych prac nad reformą
edukacyjną w szerszym kontekście obyczajowo-politycznym.
Ten czas przerwy wydawał mi się niezbędny dla nabrania pewnego dystansu i
uspokojenia emocji. Z czasem coraz bardziej widać, że te cztery lata były okresem
niezwykłych szans, jakie dali sobie Polacy. Czy wykorzystanych? To jest pytanie, na które
próbuję udzielić odpowiedzi, także na tle pierwszych dokonań naszych następców.
Jak sadzę, nikt nie odmówi nam ogromu pracy, jaką wykonaliśmy. Dla mnie było
ważne dać świadectwo tym dokonaniom, a zarazem spróbować przedstawić pewne
mechanizmy, które utrudniły nam pełną realizację zamierzonych celów. I tu musiałem wejść
na dosyć trudną ścieżkę analiz i wniosków natury organizacyjnej i personalnej. Które, nie ma
co to ukrywać, nie zawsze były pozytywne. Byłoby jednak hipokryzją tworzenie samych
laurek tym bardziej, że w sposób znaczący przegraliśmy następne wybory parlamentarne. Bez
szukania prawdy o ludziach oraz o mechanizmach ich decyzji, czy sprawowania urzędów, nie
zrozumie się szeregu działań. Słabości, zaniechania, czasami błędna diagnoza i złe
postanowienia zdarzały się każdemu z nas. Dlatego też część opisującą bardziej szczegółowo
4
wybrane fragmenty reformy edukacyjnej rozpocznę od przedstawienia swojej największej
porażki z tych lat.
Publikacja składa się, ogólnie rzecz biorąc, z trzech części. Zacznę może nietypowo,
ale od zamieszczenie fragmentów osobistego notatnika z tamtego czasu. W części drugiej
przypominam konkretne cele reformy edukacyjnej i problemy związane z jej
wprowadzeniem. W części trzeciej przedstawiam swoje wnioski dotyczące politycznego
otoczenia naszej reformy. Dla ułatwienia podaję też wykaz zastosowanych skrótów.
Mówi się, że szczęściem jest robić w życiu rzeczy dobre i ważne. Miałem taką okazję,
dzięki takim ludziom jak między innymi Stefan Kubowicz, Mirosław Handke, Edmund
Wittbrodt czy też Jerzy Buzek, który jako premier 21 listopada 1997 roku wręczył mi
nominację na stanowisko wiceministra. To im, jak i wszystkim innym, z którymi miałem
okazję współpracować, serdecznie dziękuję.
Pomimo upływu czasu mam szacunek dla ludzi, dzięki którym powstała ta niezwykłą
formacja, a potem mógł być realizowany program reformy edukacyjnej i innych, bo wszystkie
one są potrzebne Polsce. Jestem wdzięczny parlamentarzystom AWS, UW i kół, które w
głosowaniach popierały propozycje naszych zmian.
Oparciem dla naszych działań była uczciwa zapowiedź, jaką premier Jerzy Buzek
złożył w swym expose z 11 listopada 1997 roku, mówiąc: "Wykształcenie jest inwestycją
narodów i wolnych ludzi we własną przyszłość. To oświata i szkolnictwo wyższe zadecydują o
pozycji Polski pośród innych państw. Wykształcenie określa dziś tożsamość narodu oraz
rozwój jego kultury w warunkach otwarcia na świat. Edukacja jest też najlepszym sposobem
wyrównywania szans życiowych. Dlatego za konieczne uznajemy przeprowadzenie
radykalnej reformy systemu edukacji, dostosowującej ją do wymogów XXI wieku”.
Było w tych słowach i zobowiązanie, i tak ważne dla mnie myślenie w kategoriach
dobra wspólnego, dobra Rzeczpospolitej. Dobrze się stało, iż mieliśmy odwagę podjąć to
wyzwanie, wyjść z owego mickiewiczowskiego „matecznika”, chociaż finał tej formacji był
taki, że warto wyciągnąć wnioski z tej lekcji, warto być mądrym... przed szkodą.
1) Wojciech Książek, Rzecz o reformie edukacji 1997 – 2001, Wydawnictwo „Adam”,
Warszawa 2001,
5
3. O swojej największej – sejmowej przegranej
Moment mojej największej przegranej z tych lat przypadł na połowę lipca 2001 roku,
czyli na kilka tygodni przed kolejnymi wyborami parlamentarnymi. W sejmie odbywało się
głosowanie nad zmianami w ustawie o systemie oświaty, które ostatecznie ustaliłyby nowy
kształt szkół ponadgimnazjalnych. Od tego czasu za rok miały obowiązywać jedynie
trzyletnie licea profilowane i dwuletnie szkoły zawodowe. Profili liceum miało być pięć – w
tym najważniejszy: proakademicki w miejsce dotychczasowego – ogólnokształcącego.
Już w komisjach opozycja zgłaszała wnioski mniejszości, aby pozostawić w systemie
o rok dłużej trwające technika, zwiększyć liczbę profili w liceum do około piętnastu.
Podstawowa rozgrywka miała nastąpić już na sali sejmowej w dniu głosowania nad ustawą.
Niestety, było ono prawie setnym w kolejności; przed nim głosowaniom poddawano
kilkadziesiąt zmian w innych ustawach. To był początek złego końca. Posłowie byli już tymi
głosowaniami setnie znudzeni. Na to znużenie nałożył się manewr, jaki zastosowała opozycja.
Posłowie: Krystyna Łybacka, Franciszek Potulski i Danuta Grabowska z SLD poprosili
marszałka o głos, mimo że z zasady trzecie czytanie projektu ustawy wiąże się już tylko z
głosowaniem. Marszałek Maciej Płażyński udzielił jednak posłom głosu. Pojawiły się pytania
do MEN, a zarazem rekomendacje własnych propozycji zgłaszanych jeszcze w trakcie prac
komisji i zapisanych we wnioskach mniejszości. Musiałem odpowiadać z sejmowej mównicy.
W ławach poselskich wyczuwało się już znudzenie i zniecierpliwienie - była to wszak trzecia
godzina głosowań. Na twarzach niektórych, także posłów z ław AWS-u, widać było
zmęczenie pewnie zbyt długim opędzaniem się od tak zwanych lobbystów barowych.
Stoję więc na mównicy, mam odpowiadać, a tu rejwach, wychodzenie z sali. I mam w
sobie podwójny dylemat: gdy odpowiem krótko – pytający zapewne wyskoczą, że to za mało,
nie na temat. Gdy będę mówił dłużej – posłowie powychodzą. Powiedziałem więc uczciwie
dłużej. Patrząc na poszeptujących Leszka Millera z SLD i Jarosława Kalinowskiego – szefa
PSL mówiłem o bezrobociu młodych ludzi, o modelu kształcenia zawodowego – relikcie
PRL. Prosiłem, żeby nie bronili dotychczasowego status quo, pozwolili na dokończenie
wdrażanej już reformy. Ja mówię, a tu ruch coraz większy, nawet w ławach rządowych.
Pytający zaś coraz bardziej uśmiechnięci, bo ich ławy siedzą twardo – zdyscyplinowane.
Zrezygnowałem z przytoczenia kwestii z filmu „Tootsie” Sydney’a Pollacka, gdzie
bohater mówi: nie wierzę w diabła, wierzę w bezrobocie. Bo do kogo o tym mówić: prawica
w rozsypce, lewica? Jeżeli już to taka bardziej kawiorowa. Część z nich bezrobocie interesuje
6
zapewne tyle, co zeszłoroczny śnieg. Zszedłem z mównicy z poczuciem, że zostaliśmy ograni
przez doświadczonych graczy politycznych.
Głosowanie przegraliśmy dwoma głosami. Potem nastąpiła mobilizacja w Senacie,
gdzie klub AWS miał większość głosów. Nastąpiło przywrócenie rządowej wersji tekstu, ale
już było wiadomo, że opozycja w razie dojścia do władzy nie popuści. Wtedy SLD wysłało
wyraźny sygnał do wyborców – będziemy bronili dotychczasowej struktury szkół
ponadgimnazjalnych, a poza tym zobaczyło swoją siłę, no i sprzymierzeńca w też
opozycyjnym PSL.
Gdy ustawa z naniesionymi poprawkami senackimi wróciła do Sejmu, podczas
głosowań nad nimi 24 sierpnia 2001 roku osobiście z kuluarów zapraszałem kilku znajomych
posłów, żeby raczyli przyjść na głosowanie. Ta demobilizacja w końcówce kadencji była
straszna. Ciężko było w tych warunkach kontynuować reformę.
A przegrana? Po tym, co stało się w lipcu 2001 roku było oczywiste, że nowa władza
zablokuje poważniejsze zmiany w szkolnictwie ponadgimnazjalnym. Nie będzie tu
większych przesunięć organizacyjnych i kadrowych. Tak ważne propozycje zmian
programowych, dotyczące zasad zdobywania kwalifikacji zawodowych, zawisły trochę w
próżni.
To było dla mnie o tyle trudne przeżycie, że o ile przy projektowaniu zmian
programowych, organizacyjnych, kadrowych w szkołach podstawowych i gimnazjach
pracowaliśmy większą grupą ministerialną, to po zmianach personalnych w MEN-ie z lata
2000 roku, na mnie spoczęła koordynacja przygotowań do zmian w szkolnictwie
ponadgimnazjalnym. Oczywiście przy akceptacji i stałych konsultacjach z ministrem
Edmundem Wittbrodtem. Był projekt zmian programowych podany do publicznej dyskusji –
tak zwana niebieska książeczka, były dziesiątki spotkań w poszczególnych województwach,
przy wielkim wysiłku kuratoriów i samorządów powiatowych, były podstawy programowe,
plany nauczania podpisane w maju 2001 roku. Ogromnie się z tego cieszyli wydawcy – mieli
ponad rok na przygotowanie podręczników i programów nauczania. Odbyła się prezentacja
sieci szkół w czerwcu 2001 roku z udziałem premiera Jerzego Buzka. Prezentacja niezwykle
interesująca. Po raz pierwszy na szeroką skalę zostały zbadane ASPIRACJE gimnazjalistów.
Potwierdziły się nasze założenia, okazało się bowiem, że ponad 80 procent uczniów chce
wybrać licea profilowane kończące się egzaminami maturalnymi. To takie ważne, żeby przy
tworzeniu szkół uwzględniać oczekiwania uczniów. I to wszystko poszło do kosza. Stało się
tak, mimo że od początku traktowaliśmy projekt reformy jako kompleksową całość.
7
Być może w tamtych miesiącach zabrakło i nam dostatecznej woli porozumienia się z
opozycją parlamentarną? Chociaż też nie można się samobiczować, bo w tej sprawie
spotykaliśmy się z ówczesną posłanką Krystyną Łybacką. Wraz z Anną Radziwiłł
namawialiśmy do przyjęcia kompromisowego rozwiązania przy planowaniu techników, tak
zwanego wariantu 3 plus 1. Polegałby on na tym, że uczniowie techników, którzy chcieliby
zdawać matury już po trzech latach – jak ich rówieśnicy w liceach – mogliby to zrobić.
Oznaczałoby to pewne zmiany w programach czteroletnich techników – głównie przesunięcie
kształcenia zawodowego na ostatni rok nauki, ale to było do zrobienia między innymi z uwagi
na przejście na modułowy system zdobywania kwalifikacji zawodowych. Odrzucono później i
ten projekt argumentując, że stwarzałby utrudnienia dla szkół. Mogło by się bowiem zdarzyć,
że w czwartej klasie pozostawałaby mała grupka uczniów. Trzeba by było tworzyć klasy
łączone, indywidualizować program. Racje ucznia przegrały z systemem. Raz jeszcze okazało
się, że w szkole nos bywa dla przysłowiowej tabakiery, mimo że powinno być akurat na
odwrót. Szkoda, bo to rozwiązanie mogło być alternatywą i szansą dla uczniów
wybierających te profile techników, które generują głównie bezrobotnych lub którzy chcieliby
jak najszybciej wybrać inną drogę dalszego rozwoju edukacyjno-życiowego.
Może zabrakło nam dostatecznej determinacji by przejść od czasu wdrażania reformy
od góry do czasu dialogu, czasu rozbijania różnych stereotypów. Z kolei ze strony opozycji
też był najczęściej mur. Ona wiedziała w połowie naszej kadencji, że społeczeństwo jest już
zmęczone zmianami. Najlepszą dla nich kampanią wyborczą był więc opór wobec naszej
determinacji, pokazywanie siebie jako obrońców dotychczasowego porządku. Nie było siły,
autorytetów z zewnątrz, które mogłyby zasypać szańce. Tę rolę mógł odegrać Prezydent RP,
ale w Kancelarii Prezydenta – może poza minister Barbarą Labudą – nie mieliśmy zbyt wielu
sojuszników.
Po wyborach jesienią 2001 roku rzeczywiście błyskawicznie wstrzymano nasze
propozycje zmian. Pozostały 4 – letnie technika, 15 profili liceów z dotychczasowym –
ogólnokształcącym, no i szkoły zawodowe. Podjęto te decyzje mimo lawinowo rosnącego
bezrobocia wśród absolwentów, które w grupie osób do 25 roku przekroczyło 41%, czyli było
prawie 3 – krotnie większe niż w krajach Unii Europejskiej.
Nie udało się nam przekonać większości posłów, że korzyści z podniesienia poziomu
kształcenia i wychowania to nie tylko lepsza umiejętność poruszania się na rynku pracy, ale i
większa dbałość młodych ludzi o zdrowie swoje i najbliższych (co pośrednio rozwiązuje
problemy służby zdrowia), a także... bardziej przytomne głosowania i udział w kampaniach
wyborczych. No właśnie, może szczególnie na tym ostatnim celu najmniej zależy części
8
polityków? Niedouczonymi, sfrustrowanymi łatwiej manipulować, mamić obietnicami i
różnymi gruszkami na wierzbach. Łatwiej tym bardziej, że według raportu OECD o
analfabetyzmie funkcjonalnym (czytanie bez rozumienia treści) Polska ze wskaźnikiem aż
42% sytuuje się na szarym końcu tabeli. Jaki jest tego efekt, pokazały chociażby ostatnie
wybory parlamentarne, w których oddano prawie pół miliona błędnie wypełnionych kart do
głosowania. Ta bezradność młodych ludzi powinna być największym wyzwaniem ale i
ostrzeżeniem dla rządzących.
Cóż, mimo bezrobocia absolwentów z roczników wyżu demograficznego, nie udało
się dojść do jakiegoś porozumienia ponad podziałami i polityką. Żal młodych ludzi, którzy
stają się zakładnikami różnych rozgrywek.
Wracając jeszcze do tamtego lipcowego dnia, nie ma co ukrywać, że powrót do MEN
był wtedy dla mnie jak skazanie. Niezastąpiona w takich sytuacjach Anna Radziwiłł
pocieszała, że ziarno zostało zasiane. Że to, co dobre w rozwiązaniach programowych,
pozostanie. Poniosą to dalej pracownicy MEN, ludzie z samorządów, dyrektorzy i
nauczyciele, którzy mają dość kształcenia rzesz bezrobotnych absolwentów. Oby. Kac jednak
pozostał i to na dłużej.
9
4. O kształceniu zawodowym, czyli o piątym dniu tygodnia
Całość proponowanych w reformie zmian tak naprawdę służyła jak najlepszemu
przygotowaniu młodych ludzi do znalezienia się w dorosłym życiu. Nie zawężam świadomie
tego do „znalezienia się na rynku pracy”, bo dom, szkoła mają szersze zadania edukacyjno-
wychowawcze. Dorastający młody człowiek, oprócz przeżywania różnych radości czasu
dojrzewania, ma umieć radzić sobie z własną samotnością, emocjami, potrzebą kontaktów z
innymi ludźmi, prowadzić zdrowe, twórcze życie. Zaś absolwentów szkół
ponadgimnazjalnych szkoła ma przygotowywać albo do dalszego studiowania, albo do
podjęcia pracy.
Konieczność zmian wynikała głównie z faktu, iż polskie szkoły w niedużym stopniu
zmieniły swoją strukturę, profile, programy, mimo że od 1989 roku zaczął się czas innej
gospodarki. Zmusza ona człowieka w czasie kariery zawodowej, jak w krajach Unii
Europejskiej, do kilkakrotnej zmiany zawodu, a często i kwalifikacji. Skończył się czas szkół
przyzakładowych, gospodarki centralnie sterowanej, gdzie górnik, spawacz, szlifierz,
szwaczka mieli zagwarantowane zatrudnienie do emerytury. Takie wąskoprofilowe
zawodówki zaczęły powstawać w Polsce - wzorem radzieckim – rok przed śmiercią Józefa
Stalina, czyli od 1952 roku. Wódz zmarł, nastąpiła kontrolowana odwilż polityczna, a model
szkolnictwa pozostał. W kilka lat później (1958 rok) wprowadzono technika, a przy okazji
zlikwidowano dwustopniowe studia wyższe (licencjat-bakalarat i magisterium).
U nas waliły się duże kombinaty, padały całe gałęzie przemysłu. Rynek potrzebował
innego pracownika – gotowego do szybkich przekwalifikowań, elastycznie reagującego na
zmiany zatrudnienia, miejsca zamieszkania, z czynną znajomością minimum jednego języka
obcego, umiejącego obsługiwać komputer, znającego nowe technologie. A tu z badań OECD
wynikało, że prawie połowa polskich absolwentów szkół zawodowych nie potrafi ze
zrozumieniem przeczytać instrukcji obsługi. W ogóle po 1989 roku zabrakło zdefiniowania
pracy, by do niej dostosować edukację, system kształcenia. Konieczna jest przy tym
świadomość, że musi istnieć związek między edukacją a gospodarką i rynkiem pracy. Jak jest
to ważne, niech świadczy fakt, że gdy niedawno Niemcy zaproponowały legalne zatrudnienie
dla kilku tysięcy informatyków, ofertę tę przyjęło nie więcej niż 100 osób z Polski.
Coś trzeba było z tym zrobić, dokonać przestawienia zwrotnicy tym bardziej, że już
prawie co trzeci z ogółu bezrobotnych to była osoba do 24 roku życia. Poza tym szkoły te
10
zaczęły opuszczać roczniki wyżu demograficznego, co jeszcze bardziej zaczęło komplikować
sytuację na rynku pracy. Bywały tereny i szkoły zawodowe, gdzie prawie 100 procent ich
absolwentów stawało się odbiorcami zasiłku dla bezrobotnych. Podobnie było z absolwentami
techników – kształcących o rok dłużej od liceów. Te stosunkowo drogie szkoły z warsztatami
o często bardzo wysłużonej bazie dydaktycznej, przeżywające coraz większe trudności w
organizacji praktyk, też opuszczali ludzie, z których tylko co piąty znajdował pracę w
wyuczonym zawodzie.
Chcieliśmy to zmienić. Szukaliśmy rozwiązań obowiązujących w krajach gospodarki
rynkowej. Nie ma co ukrywać, że często wracaliśmy też do bardzo ciekawej i ważnej reformy
edukacyjnej z 1928 roku – przeprowadzonej przez ówczesnego ministra Wyznań i
Oświecenia Publicznego Janusza Jędrzejewicza. To w tamtym systemie obowiązywały dwie
grupy 2 - letnich liceów przygotowujących do matury. Jedne to licea OGÓLNE o profilach:
klasycznym, humanistycznym, przyrodniczym, matematyczno-fizycznym. Drugie to licea
ZAWODOWE o profilach: technicznym, mechanicznym, handlowym, rolniczym.
Aż miło się czyta owe szerokoprofilowe rozwiązania wpisane w tamten system. My w
reformie zaproponowaliśmy 3 - letnie licea kształcące w pięciu profilach: proakademickim
(ogólnokształcącym), techniczno-technologicznym, środowiskowo-rolniczym, społeczno-
usługowym oraz kulturowo-artystycznym. Ta szkoła, a w niej nauczyciele – zgodnie z
zaleceniem Martina Heideggera - miała uczyć w istocie tylko tego, jak się uczyć, jak młody
człowiek ma realizować się twórczo w swym życiu.
Dla liceów opracowaliśmy chyba ciekawą ofertę programową i ramy organizacyjne.
Mówiąc najkrócej: około 80 procent ogólnej puli godzin miało być przeznaczonych
obowiązkowo na naukę tak zwanego kanonu, pozostałe 20 procent - stąd ów piąty dzień
tygodnia w tytule rozdziału - miały być rozpisane w danej placówce na zajęcia profilowe i
ewentualną ofertę dodatkową. W jej ramach uczeń mógł zrobić kurs prawa jazdy,
spawalniczy, poznać zasady obsługi kas fiskalnych, itd. Każda szkoła mogła zaoferować – a
więc i tym przyciągnąć uczniów – coś indywidualnego, dającego konkretne umiejętności
zwłaszcza tym, którzy będą szukali pracy zaraz po maturze. Ta oferta mogła być rozwijana w
szkole policealnej – założonej na przykład w dotychczasowym technikum. Tam, uzupełniając
pewne moduły w ciągu 2 - 4 semestrów, można by zdobyć kwalifikacje na poziomie technika.
Byłaby w tym systemie praca dla nauczycieli przedmiotów specjalistycznych, a młodzi ludzie
nie znaleźliby się w pułapce kształcenia w zawodach generujących bezrobocie. Ten system
można byłoby finansować nie tylko z budżetu państwa, ale i ze środków przeznaczanych na
przekwalifikowywanie, czy też wyłożonych przez pracodawców.
11
W podstawie programowej dla liceum, ale również szkoły zawodowej, staraliśmy się
uwzględnić także postulaty dotyczące zmniejszenia nadmiaru wiedzy encyklopedycznej.
Oczywiście trzeba było zachować zasadę zdrowego rozsądku, nakazującą utrzymanie
równowagi w nauczaniu, gdyż nadmierny nacisk na kształcenie umiejętności mógłby zbyt
zawężać rozwój osobowości, ograniczać proces wybijania się młodego człowieka na duchową
dojrzałość, doprowadzać do tak zwanej robotyzacji wykształcenia. Wprowadziliśmy
powszechną realizację nowego przedmiotu o nazwie Podstawy przedsiębiorczości, będącego
kontynuacją zajęć edukacyjnych o nazwie: Wychowanie do aktywnego udziału w życiu
gospodarczym, których uczy się już w gimnazjum. Zajęcia te miały umożliwić uczniom
poznanie pojęć ekonomicznych, zasad funkcjonowania gospodarki rynkowej, sposobów
ubiegania się o pracę lub rozpoczynania działalności gospodarczej czy poznania zasad i etyki
życia gospodarczego (rzetelna praca, punktualność, dotrzymywanie danego słowa, uczciwość,
odpowiedzialność za skutki działań, prawdomówność).
Tak więc licea profilowane miały w założeniu uczyć szerokoprofilowo,
przygotowywać do dalszego studiowania lub uzupełniania kwalifikacji w szkołach
policealnych oraz do tak popularnego w krajach Unii Europejskiej kształcenia przez całe
życie (Life-long learning for all). Jest to ważne tym bardziej, iż z uwagi na postęp
cywilizacyjny wiedzę trzeba odnawiać co około 5 lat, coraz szybciej zmienia się też lista
nowych zawodów. Licea miał opuszczać człowiek radzący sobie w dorosłym życiu,
podejmujący samokształcenie i ewentualnie samozatrudnienie, nie poddający się,
poszukujący, podejmujący ryzyko, wiarygodny. Uczyć się dalej lub studiować mógłby w
formach dziennych i zaocznych. Tworząc nowe rozwiązania – tak jak przy gimnazjach –
towarzyszyło nam przeświadczenie, że gdybyśmy nie zaproponowali innych profili i struktury
szkół ponadgimnazjalnych – zmiany mogłyby być głównie formalne.
Po zmianie władzy pozostawiono praktycznie niezmieniony model liceów i
techników. W nowej wersji 15 rozdrobnionych profili liceów profilowanych dubluje ofertę
techników. Analiza naboru wskazuje, że młodzież w większości wybiera „ogólniaki” lub
technika. I właśnie w wyborach młodzieży należy upatrywać obecnie główną szansę zmian.
Sami musieliśmy pamiętać, że do szkół ponadgimnazjalnych trafi uczeń – inny od
dotychczasowego absolwenta ośmioklasowej szkoły podstawowej. On kończy 3 - letnie
gimnazjum, w bardziej świadomy sposób planuje swoją dalszą karierę szkolną. Chociaż
reforma szkół ponadgimnazjalnych została zahamowana, główną szansą jej dalszych zmian są
właśnie absolwenci gimnazjów. Starsi o rok szesnastolatkowie, bardziej świadomi swoich
12
celów, oczekują innych metod, treści kształcenia, ale i nowej oferty placówek dalszej
edukacji.
Od tego, czy szkoły ponadgimnazjalne - prowadzone przez powiaty - wyjdą naprzeciw
tym zmieniającym się oczekiwaniom i wyzwaniom, zależy w dużej mierze rozwój
cywilizacyjny Polski.
13
5. O gimnazjum
Był taki moment na przełomie 1997/98 roku, kiedy to po przerwie świątecznej
podjęliśmy w MEN chyba historyczne decyzje o kompleksowej i szerokiej reformie polskiego
systemu edukacji. Nasz projekt oparty był w dużej mierze na programie, który przygotowała
„Solidarność” oświatowa i Akcja Wyborcza Solidarność, a potem zaakceptował koalicjant -
Unia Wolności. W programie tym postawiliśmy tezę, że reforma oświatowa nie uda się bez
zasadniczych zmian w ustroju szkolnym, które to zmiany spowodują wytrącenie starego
układu z dotychczasowych kolein. To dopiero zmusi go do osiągnięcia równowagi w nowym,
już zreformowanym systemie.
Głównym mechanizmem zmian, szkołą dźwigającą w największym stopniu ciężar
reformy, miało być gimnazjum (z drugiej strony także szkolnictwo ponadgimnazjalne i
system egzaminów zewnętrznych). Bez niego – dalej posiłkując się wnioskami z praw
mechaniki i świata przyrody – układ w naturalny sposób wróciłby do stanu wyjściowego.
Niewiele pozostałoby z tak pożądanych zmian w zakresie treści i metod kształcenia, zmian
proporcji między przekazem wiedzy a wyposażeniem w umiejętności, z akcentem na rozwój
osobowości uczniów. Nowe treści wymagały nowej formy, która naruszy także stary system,
skostniałe przyzwyczajenia i układy (w tym personalne). Pamiętam, że po zakończeniu etapu
dyskusji i ustaleniu projektu zmian, minister Mirosław Handke złożył twardą deklarację, że w
razie odrzucenia przez rząd i parlament tych rozwiązań, poda się do dymisji; że nie chce tylko
trwać na urzędzie, czy być ministrem malowanym.
Gimnazjum miało służyć osiągnięciu zasadniczych celów, jakie postawiliśmy
przygotowując reformę, to jest upowszechnieniu kształcenia na poziomie średnim i wyższym,
zwiększeniu i wyrównaniu szans dostępu do edukacji na wszystkich jej poziomach oraz
sprzyjaniu poprawie jakości edukacji przez przywrócenie właściwych proporcji między
przekazem wiadomości, kształtowaniem umiejętności a troską o rozwój osobowości.
Obecnie już się chyba trochę zapomina, że wybrane wskaźniki edukacyjne, jakie
zastaliśmy w 1997 roku, były alarmujące. Nie mogliśmy się zgodzić na tak duże dysproporcje
ilości osób z maturami i z wyższym wykształceniem na terenach wiejskich i w dużych
miastach. Dramatycznie też prezentowały się wskaźniki dotyczące bezrobocia wśród
absolwentów szkół. Wyzwaniem stały się również zjawiska narastającej patologii, jakie
zaczęły dotykać młodzież szczególnie w szkołach wielkomiejskich. W samej gminie
14
Warszawa-Centrum w 1997 roku policja interweniowała w szkołach około 1500 razy w
sprawie wymuszeń, picia alkoholu, zażywania narkotyków. Aż się prosiło o głęboką reformę,
która uwzględni kształcenie uaktualnionych treści i umiejętności, nowe programy
wychowawcze, większe upodmiotowienie uczniów i nauczycieli, oddzielenie dzieci do 13 lat
od uczniów będących już w następnej fazie rozwojowej. Czyli z jednej strony gimnazjum
miało być ostatnią okazją wyrównania szans edukacyjnych – szczególnie na wsi i w małych
miasteczkach, z drugiej zaś – zwłaszcza w szkołach wielkomiejskich miało realizować ważne
zadania wychowawcze.
Dla nas było ważne, że gimnazjum – pierwszy szczebel szkoły średniej – miało być
praktycznie w każdej gminie. Łatwiej bowiem można było w miarę szybko doposażyć około
5 tysięcy gimnazjów, niż 16 tysięcy szkół podstawowych i to czasami takich, w których
uczyła się niewielka liczba uczniów. Stąd taki wysiłek państwa, aby każde z gimnazjów
otrzymało pracownię komputerową z oprogramowaniem do nauki języków obcych i innych
przedmiotów; stąd kilkaset przekazanych nieodpłatnie autobusów szkolnych i przyjęcie
rozwiązań rekompensujących gminom skutki dowożenia; stąd spore dodatkowe środki, jakie
przekazywaliśmy na inwestycje i remonty. Zależało nam, aby unikać gimnazjów
jednociągowych, nie chcieliśmy też molochów z liczbą gimnazjalistów dochodzącą do
tysiąca, o klasach liczniejszych niż 26 uczniów. Oczywiście wymagało to dodatkowych
środków, ale w naszym przekonaniu państwo nie mogło unikać odpowiedzialności za wysoką
jakość edukacji, a więc powinno zapewnić odpowiednie nakłady finansowe na ten cel.
Gimnazjum miało być takim ambicjonalnym „oczkiem w głowie” każdej gminy,
miało stanowić jej ważne centrum kulturowe, edukacyjne – i to nie tylko dla samych
gimnazjalistów. Tam mogą odbywać się różne imprezy, zawody oraz kursy i szkolenia, także
w ramach edukacji ustawicznej dla dorosłych, z wykorzystaniem sprzętu audiowizualnego,
prowadzone przez nauczycieli specjalistów. Takich szkół, dobrze wyposażonych i to
praktycznie od zaraz, brakowało szczególnie na terenach wiejskich, gdzie mieszka prawie 40
procent ludności Rzeczpospolitej. W ten sposób chcieliśmy przybliżyć pierwszy etap szkoły
ponadpodstawowej do domów rodzinnych. Wyobrażaliśmy sobie, że nic nie będzie stało na
przeszkodzie, aby za parę lat przy gimnazjach powstały także licea. Uważaliśmy za bardzo
wskazane tworzenie zespołów: gimnazjum + liceum. Większą możliwość zdobycia matury
miałaby w ten sposób młodzież ze wsi, z rodzin, których często nie stać na przykład na
opłacenie pobytu w internacie czy zakup biletów autobusowych.
Decyzja o utworzeniu gimnazjów wytworzyła potężny ruch w samorządach gminnych
oraz wśród nauczycieli. Pojawiło się wiele inicjatyw lokalnych. Trzeba było przygotować całą
15
stronę programową, wydzielić pomieszczenia, zatrudnić kadrę nauczycieli i przygotować ich
do nowych wyzwań. Zakładaliśmy, że do formalnego oddzielenia szkół podstawowych od
gimnazjów dojdzie w ciągu trzech lat, to jest do września 2002 roku. Z uwagi na problemy
finansowe samorządów, datę tę przesunęliśmy do 2005 roku, tym bardziej że część gmin
przyjmowała model stopniowego „wygaszania” szkół podstawowych. Dodatkowym
czynnikiem ułatwiającym zmiany w sieci szkolnej był wchodzący wówczas do szkół głęboki
niż demograficzny, na który zwróciliśmy uwagę i który stał się ważnym argumentem
przemawiającym za szybkim wdrożeniem programu reformy.
Niestety, po zakończeniu naszej kadencji nowa koalicja usunęła z ustawy wymóg
rozdziału gimnazjum od szkoły podstawowej, chyba głównie z uwagi na brak w budżecie
państwa środków finansowych na inwestycje, remonty czy dowóz. Jeden z ważnych celów
reformy: oddzielić dzieci młodsze od starszych 13-16 latków nie wszędzie został
zrealizowany. Wiele samorządów jednak twardo trzyma się założeń reformy, nie próbuje iść
na skróty, tworzyć „dziewięciolatki” (SP + G) w jednym budynku, czy traktować gimnazjum
jako przedłużenia dawnej ośmioklasówki.
Uczeń trafiając do gimnazjum z pełnowykwalifikowaną kadrą, z pracownią
komputerową, profesjonalnym nauczaniem języków obcych, szerszą ofertą zajęć dodatkowych
i wyrównawczych ma szansę wyrównać braki, rozwinąć swoją wiedzę i zainteresowania.
Często ważna może być sama zmiana środowiska szkolnego, nadająca uczniowi, który wchodzi
w czas młodzieńczy nową dynamikę, nowe szanse. Z kolei uczeń słabszy lub zaniedbany
środowiskowo może otrzymać w gimnazjum szybszą pomoc w uzupełnieniu wiedzy i
umiejętności. Dlatego tak ważna staje się klasa pierwsza tej szkoły, która może zadecydować o
powodzeniu w nauce i przyszłości edukacyjnej licznej rzeszy młodzieży. Rozważaliśmy
między innymi przyznanie dyrektorom gimnazjów dodatkowej puli środków finansowych na
zajęcia wyrównawcze, szczególnie w pierwszych miesiącach nauki w gimnazjum. Nauczycieli-
wychowawców muszą wspierać bibliotekarze, pedagodzy, psycholodzy, socjoterapeuci,
pracownicy opieki medyczno-profilaktycznej i poradni psychologiczno-pedagogicznych. Musi
być dodatkowa oferta kulturalna, rekreacyjno-sportowa.
Zdawaliśmy sobie sprawę, że gimnazjum może z czasem stać się trudnym ogniwem
reformy. Co by nie mówić, tam skupia się uczniów, którzy czasami ciężko znoszą przejście
od wieku dziecięcego w czas młodzieńczy i problemy ujawniające się szczególnie ostro w
skomplikowanym czasie dojrzewania. To okres, w którym młody człowiek przechodzi od
fazy wychowania ku samowychowaniu, gdy w jego myśleniu pojawiają się pierwsze pytania
egzystencjalne: dlaczego istnieję?, jaki sens ma życie?, po co się uczę? na które nie ma
16
prostych i oczywistych odpowiedzi. Nauczyciel staje przed wieloma trudnymi wyzwaniami,
gdyż uczeń może podważać oczywiste twierdzenia i kwestionować niektóre ogólnie przyjęte
normy. Potrzeba wielu różnych oddziaływań, aby czasami także na drodze buntu uczeń
ostatecznie zaaprobował cele, które będzie realizował samodzielnie lub we współdziałaniu z
grupą klasową i nauczycielem.
Staraliśmy się położyć nacisk na wychowawcze zadania szkoły, konieczność
opracowania programu wychowawczego opartego o klarowny system wartości – we
współpracy i przy akceptacji rodziców i środowiska lokalnego. Staraliśmy się stworzyć
system doskonalący nauczycieli w rozwijaniu i tworzeniu właściwych relacji
wychowawczych na linii uczeń-nauczyciel, tym bardziej że praca z gimnazjalistą wymaga od
nauczycieli nie tylko wiedzy, serca i zapału, ale także cierpliwości i mądrości. Tak ważne
było dla nas wprowadzenie do pracy rad pedagogicznych wspólnego opracowywania i
realizacji programów wychowawczych i ścieżek międzyprzedmiotowych, które dotyczą
całego szkolnego zespołu nauczycielskiego.
Już w 2002 roku można było przyjrzeć się pierwszemu rocznikowi, który opuszczał
gimnazja. Brak mi dokładnej wiedzy, czy monitoruje się ich dalsze wybory, czy bada się, jak
radzą sobie w liceach, technikach, zawodówkach. Jak mają się ich oczekiwania, zdobyta
dotąd wiedza i umiejętności do programów i metod nauczania w szkołach wyższego
szczebla? Czy już w gimnazjach trzeba tworzyć tak zwane klasy uzawodowione? Ilu z
uczniów rezygnuje z dalszej edukacji, a ilu realizuje ją w formach pozaszkolnych (taka obawa
była, mimo konstytucyjnego obowiązku nauki do 18. roku życia)?
Niejako dopełnieniem gimnazjum w systemie edukacji miały być odpowiednio
zreformowane szkoły pogimnazjalne, o wyborze których miał decydować znacznie lepiej
przygotowany do takiej decyzji absolwent gimnazjum – nie piętnasto- a szesnastolatek.
Powinien on być bardziej samodzielny w swoich wyborach, świadomy swoich możliwości, o
których mógł się przekonać poddając się pod koniec nauki w gimnazjum zewnętrznemu
egzaminowi. W wypadku uczniów osiągających dobre wyniki rodzice, szkoła, komisje
edukacji w gminach i powiatach, wizytatorzy kuratoryjni muszą zrobić wszystko, żeby ci
młodzi ludzie wybrali szkołę kończącą się maturą, dającą perspektywę dalszego kształcenia w
szkole wyższej. To najlepszy sposób dania młodemu człowiekowi dobrego wykształcenia,
przygotowania go do znalezienia się na rynku pracy. Tak wiele – i to nie tylko w gimnazjum
– zależy od odpowiedzialności i zaangażowania ludzi, a także od rozumnej troski i wsparcia
ze strony państwa.
17
6. O edukacji i biedzie na wsi
Wiedzieliśmy, że zmiany edukacyjne, i to natychmiast, są przede wszystkim potrzebne
polskiej wsi i małym miasteczkom. Sprawa była ważna tym bardziej dla mnie – bowiem
mieszkam od urodzenia na wsi kaszubskiej. Zaraz za rzeką i Jeziorem Żarnowieckim znajdują
się tereny popegeerowskie, w sposób szczególny zagrożone biedą, bezrobociem i beznadzieją,
a wcześniej – powojenną migracją ludów: jednych wysiedlanych do Niemiec, a rodaków zza
Buga – przywożonych na zasiedlenie.
Poziom edukacyjny, różnorodność ofert, a także możliwość znalezienia pracy o wiele
lepiej wyglądają w większych miastach. Tam żyje 5 razy więcej osób z wyższym
wykształceniem i prawie trzy razy więcej osób z maturami. Aż się prosiło stworzenie lepszej
oferty szkolnej, wyrwanie ludzi z terenów wiejskich, z zaklętego kręgu wyrażanego może w
zbyt ekstremalnym, ale wiele mówiącym stwierdzeniu: Biedny bo głupi, głupi bo biedny.
Powiedzieliśmy – dosyć. Zdolności tym dzieciom nie brak, trzeba ich wesprzeć,
zmotywować, dać szansę nauki w dobre szkole. Rozdrobnione wiejskie szkoły nie dawały
takiej nadziei (w ponad tysiącu liczba uczniów była mniejsza niż 30). Szansa było gimnazjum
– szkoła wyposażona w pracownie internetowe, ucząca porządnie języków obcych, z kadrą o
wysokich kwalifikacjach. Zaplanowaliśmy też niezwykle ważny element w zmianach
projektowanych dla szkół ponadgimnazjalnych. Otóż każda z nich miała mieć obowiązek
otwarcia przynajmniej jednej klasy liceum proakademickiego (ogólnokształcącego). Chodziło
nam o to, aby przybliżyć edukację szerokoprofilową, przygotowując do studiów młodzież z
terenów wiejskich, jak najbardziej do miejsca zamieszkania. Takie klasy miały otworzyć
między innymi szkoły rolnicze, leśne. Miało to także obniżyć koszty dojazdu oraz obalić mit,
iż młodzi ludzie ze wsi, czy ze Śląska, wybierają najczęściej szkoły średnie dające tak zwany
fach. Do dzisiaj bowiem bywa, że wybór nauki w szkołach zawodowych wynika z
prozaicznego faktu, iż tam otrzymuje się wynagrodzenie za czas praktycznej nauki zawodu.
Niestety, ten zamysł nowa ekipa parlamentarno-rządowa utrąciła zaraz po dojściu do
władzy jesienią 2001 roku. Pozostało skazanie na wąskie specjalności. Fakt, że sprzyjały temu
ugrupowania polityczne opierające się na elektoracie wiejskim, był dla nas i przykry, i
niezrozumiały. W swych programach głosiły praktycznie zachowanie status quo, pakowanie
coraz większych pieniędzy w bazę i zawody rolnicze. I ta propozycja przetrwała naszą
18
kadencję, mimo że ukryte bezrobocie w gospodarstwach chłopskich, wśród rodzin byłych
pracowników PGR-ów coraz bardziej zatrważa.
W takim podejściu brakuje jakiejś głębszej wizji, myślenia perspektywicznego.
Przecież nie mogliśmy się w MEN-ie zgodzić na postrzeganie polskiej wsi jako swoistego
skansenu i to w takim fasadowo-cepeliowskim przybraniu. Ci ludzie nie mogą uzyskiwać
średnich dochodów na poziomie 40 procent dochodu w miastach (być może te proporcje się
zmienią po wejściu Polski do Unii Europejskiej). Nie można się godzić na tak duże ukryte
bezrobocie w często niedużych gospodarstwach indywidualnych, napędzane przez młodych
ludzi zostających „przy rodzicach” po ukończeniu szkoły. Pracuje tam kilka razy więcej osób
niż na Zachodzie. Można nie zgadzać się z metodami stosowanymi przez niektóre rolnicze
związki zawodowe, ale dramat biedy i bezrobocia jest faktem w wielu wiejskich domach. Ta
sytuacja tworzy niszę, w którą wchodzą – lub nie – politycy. Co by nie mówić, to bieda tych
terenów zrodziła popularność lidera „Samoobrony” Andrzeja Leppera. Tak naprawdę
najlepszą reformą rolnictwa i wsi jest właśnie reforma oświaty. Ona odciąży zatrudnienie
bezpośrednio w rolnictwie, rozrusza przemysł, inwestycje na wsi. Może też zakończyć
żerowanie różnych agencji okołorolniczych na państwowych dotacjach.
Dużo na ten temat rozmawialiśmy w trakcie protestów chłopskich jesienią 1998 roku.
Rzecz wówczas dotyczyła głównie opłacalności hodowli trzody chlewnej i bydła oraz
produkcji zbóż. Będąc w zespole rządowym nogocjującym ze związkami rolniczymi, starałem
się przekonać liderów „Samoobrony”, kółek rolniczych, „Solidarności” Rolników
Indywidualnych do założeń reformy. A było trochę czasu, bo siedzieliśmy ze sobą przez kilka
dni i nocy.
Dodatkowym efektem tych rozmów było przyjęcie „Paktu dla wsi”, co było dużą
zasługą wicepremiera Longina Komołowskiego, ale też bardzo prężnego ministra rolnictwa
Jacka Janiszewskiego (zdymisjonowanego chyba zbyt pochopnie na skutek gier różnych
ugrupowań wewnątrz AWS) i jego zastępcy Henryka Wujca. W „Pakcie” zapisaliśmy o
przekazywaniu autobusów, pracowni komputerowych, podnoszeniu kwalifikacji przez
nauczycieli ze szkół wiejskich. Bardzo ciekawą ofertą było przeznaczenie 100 mln zł na
stypendia dla uczniów ze wsi uczęszczających do szkół „z maturami”.
To był pakiet propozycji, pomoc w wyjściu tych terenów z pułapki cywilizacyjnej.
Tam też dociera telewizja satelitarna, internet, ludzie nie godzą się na ów cepeliowski obraz
wsi, gdzie tak naprawdę nie zawsze ma się za co żyć. Tym bardziej więc trzeba, głównie
przez edukację, „uciekać” do przodu. Uciekać też od groźby buntu wsi.
19
7. O pomocy materialnej
Niedawno w siedzibie „Solidarności” w Gdańsku po raz pierwszy w historii związku
przyznaliśmy kilkadziesiąt rocznych stypendiów dla zdolnych uczniów z rodzin
niezamożnych. Działanie to nawiązuje do deklaracji: Solidarność to wyrównywanie szans
edukacyjnych oraz do biblijnej zasady: jedni drugich brzemiona noście. Do tych słów
odwoływali się robotnicy w Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 roku; to na owej elementarnej
potrzebie pomocy wzajemnej tworzyła się „Solidarność”.
Inicjując te działania byliśmy przekonani, że jest to obecnie jedno z najważniejszych
zadań edukacji. Mają one co najmniej dwa główne cele: z jednej strony spełniać funkcję
socjalną - umożliwić młodzieży zakup pomocy naukowych, podręczników, biletów
miesięcznych na dojazd do szkoły; z drugiej nieść nadzieję, że młodzież nie jest sama w
staraniu o swą edukację, zdobywaniu jak najlepszych kwalifikacji. Chodzi o to, by dać
zdolnym młodym ludziom z rodzin niezamożnych wiarę w to, że warto się uczyć, że ta
inwestycja w edukację może im się opłacić. Bo tak naprawdę często bieda uniemożliwia
wybór szkoły z maturą czy studiowanie. Pomoc materialna ma być wędką, a nie samą szybko
przejadaną rybką (chyba że złotą, ale takie występują głównie w bajkach i zapowiedziach
wyborczych tak zwanych polityków).
Narodowy system edukacyjny powinien stwarzać wszystkim w miarę porównywalne
szanse. Są to szanse, a nie przymus. Kto je wykorzysta – ten ma. A talenty rodzą się w
różnych domach. Rolą szkoły powinno być także rozbudzanie aspiracji uczniów, doradzanie
ich rodzicom, jaką drogę edukacyjną powinni wybrać dla swoich dzieci, co od zaraz muszą
spełnić, żeby osiągnąć założone cele.
Aby tak się stało, szkoła, nauczyciel-wychowawca muszą mieć w rękach dodatkowy
instrument, jakim jest możliwość wystąpienia o pieniądze na zakup książek, dowóz, czasami
także ubranie dla dzieci z biednych rodzin. A takie są potrzeby tym bardziej, że Polska jest
wciąż krajem na dorobku, wiele jest rodzin żyjących już nie tylko poniżej średniej krajowej,
ale wręcz w kręgu ubóstwa. Oblicza się, że na 8 milionów polskich rodzin jedna czwarta żyje
w niedostatku. Kto nie ma pracy, najczęściej wegetuje. I jak wtedy myśleć o dodatkowych
wydatkach na edukację dzieci? Państwo, a przez to i szkoła, nie może uchylać się od swych
ról pedagogicznych czy opiekuńczych. Dlatego czasami potrzebna jest pomoc w realizacji
zadania najprostszego – zapewnienia dożywiania w szkołach. Jeżdżąc po Polsce wielokrotnie
20
o to apelowałem: zróbmy wszystko, aby żadne dziecko w szkole nie było głodne. Jaki
dyskomfort muszą przeżywać wówczas nauczyciele, jak trudno zrealizować zakładane cele
kształcąco-wychowawcze. To wstyd dla państwa, dla nas wszystkich, gdy różne piękne
słowa, apele i obietnice są weryfikowane przez głód dzieci.
Tak ważne jest też, aby przy tworzeniu różnych systemów i regulaminów pomocy
materialnej pamiętać o szczególnie trudnym dla młodego człowieka okresie przejściowym
między poszczególnymi etapami edukacyjnymi. Tak bowiem jest, że pomoc materialna
najczęściej kończy się wraz z końcem gimnazjum, czy w okolicy egzaminu maturalnego. I tu
uczeń z rodziny niezamożnej wpada w swoistą pułapkę. Często bez pomocy materialnej z
zewnątrz absolwent nie wybierze liceum, czy później studiów, bo w domu nie ma środków na
przetrzymanie czasu, zanim uda się uzyskać jakąś pomoc materialną w szkole średniej czy na
uczelni. Pierwszy rok bywa od tej strony najtrudniejszy. Jeżeli chcemy, aby talenty z rodzin
niezamożnych nie wybierały głównie szkół zawodowych, aby nie poszukiwały stałej pracy w
miejsce studiowania – musimy myśleć o tak zwanej pomostowej pomocy materialnej, o tak
ważnym wsparciu w czasie przejścia od jednego etapu edukacyjnego do następnego.
Teoretycznie stan prawny umożliwia wdrażanie różnych form pomocy. Problem
jednak w tym, że szkoły i organy prowadzące nie mają na to dodatkowych środków. Często
na ten cel przekazuje się pieniądze ze specjalnego funduszu przeciwalkoholowego, jakimi
dysponują gminy. Nie są to jednak pieniądze duże. Są też stypendia premiera dla jednego
ucznia z każdej szkoły kończącej się maturą, są, ale już dużo mniej, stypendia ministra
edukacji. Już po naszym odejściu, w nowej kadencji został uruchomiony program wyprawek
szkolnych dla około jednej trzeciej uczniów rozpoczynających naukę w pierwszych klasach
szkół podstawowych. Jest to program kontrowersyjny, bo polegający na centralnym zakupie
przyborów szkolnych. Taki rozdawniczy centralizm demokratyczny może i dobrze prezentuje
się medialnie, ale nie jest solidnym rozwiązaniem systemowym.
W trakcie naszej kadencji zaczęliśmy co roku przekazywać samorządom średnio
prawie 100 mln zł między innymi na program ograniczania ubóstwa, na zakup podręczników.
Nową formą był program pomocy stypendialnej dla uczniów ze wsi wybierających szkoły
kończące się maturami. Realizacja tych zadań polegała na zgłaszaniu przez szkoły-
samorządy zapotrzebowania do wojewodów, którzy dysponowali środkami na ten cel.
Szczególnie ten ostatni program, adresowany dosyć konkretnie, miał na celu zachęcenie
uczniów ze wsi do zdobywania minimum pełnego wykształcenia średniego. To było jedno z
ważnych wyzwań reformy. Tu udało się uzyskać zgodę Ministerstwa Finansów i jej szefa
Leszka Balcerowicza, który nie był znowu takim „sknerą”, gdy chodziło o programy, które
21
nie są prostym przejadaniem środków budżetowych, a bardziej długofalową inwestycją. Za to
mu chwała. Nasz program szczególnie pomagał powiatom, które nie miały środków, a
próbowały wychodzić z jakąś szerszą ofertą edukacyjną do młodzieży z ubogich terenów
wiejskich. Ogółem skorzystało z nich prawie 100 tysięcy uczniów, czyli jedna trzecia ogółu
młodzieży z terenów wiejskich, uczęszczających do szkół z maturami.
Przyznam się, że często wracam myślami do tamtych rozwiązań i zastanawiam się nad
sposobem skutecznego powołania jakiegoś funduszu narodowego na wsparcie edukacji
młodych pokoleń. Tym samym wracam do debaty, jaka na ten temat przetoczyła się w Sejmie
na przełomie 2000/2001 roku. Wówczas to rząd negatywnie zaopiniował projekt powołania
takiej fundacji. W sumie były cztery projekty zgłoszone przez AWS, PSL, posła Jana
Rulewskiego i najbardziej reklamowany – autorstwa osób związanych z Unią Wolności.
Może ich było za dużo, może zadziałał tu mechanizm niechęci do UW po jej wyjściu z
koalicji wiosną 2000 roku... W każdym razie nie pozostał żaden. MEN nie miało ruchu po
krytyce projektów ze strony Ministerstwa Finansów a także Ministerstwa Skarbu. Do tego
dochodziła coraz większa bieda, jeżeli chodzi o finanse publiczne. Stawialiśmy zarzuty, że
mogą wystąpić duże koszty stałe utrzymania agend terenowych fundacji, zawłaszczenia jej
przez jakąś opcję polityczno-biznesową.
Wydaje mi się, że w sytuacji utrzymywania się obszarów biedy, należałoby do tych
projektów powrócić. Wszystkie one zakładały stworzenie możliwości zasilania funduszu ze
środków z prywatyzacji, tym bardziej z 7 procentowego odpisu na realizację programu
powszechnego uwłaszczenia. Takie skupienie finansów na szeroko rozumianą pomoc
materialną mogłoby ograniczyć często mierną działalność różnych agencji i funduszy
rządowych, które wpisują do swej działalności pomoc materialną dla uczniów i studentów, bo
to zapewnia dobry odbiór społeczno-medialny.
W trakcie debaty sejmowej z dużym trudem przedstawiałem negatywną opinię rządu
wobec projektu obywatelskiego, który rekomendował reżyser Andrzej Wajda. Najsmutniejsze
w tym wszystkim było to, że debata odbywała się przy prawie pustych ławach poselskich;
poza niezmordowaną posłanką Grażyną Staniszewską nie było nawet zbyt wielu jej kolegów
firmujących ten projekt. Trzeba było mi wrócić na Wybrzeże, przyjrzeć się terenom
popegeerowskiej biedy, smętnym małym miasteczkom, żeby nabrać przekonania, iż należało
bardziej zabiegać o zmianę stanowiska rządu w tej sprawie.
Cóż, dzisiaj pozostaje pozyskiwanie środków z innych źródeł. I tu trzeba zabiegać,
żeby system podatkowy pozwalał przynajmniej na jakiekolwiek odpisy na ten cel. Łatwiej
otrzymywać środki od firm i osób indywidualnych, gdy tę prośbę połączy się z jakąś
22
korzyścią reklamowo-materialną dla ofiarodawców. Sam się o tym przekonałem, zbierając
środki na fundusz stypendialny NSZZ „Solidarność”. A skorzystają na tym głównie
uczniowie. I o to chodzi.
23
8. O samorządach terytorialnych
Szeroko rozumiana idea decentralizacji leżała u podstaw także reformy edukacyjnej.
Chodziło o to, aby w decyzjach władz lokalnych, ale także w życiu szkół, jak najmniej było
uzależnienia od decyzji państwa – centrali. Już w swym expose premier Jerzy Buzek
wyraźnie podkreślał, że AWS doszedł do władzy po to, aby oddać ją obywatelom.
W podejmowanych działaniach zakładaliśmy, że „końcówką” rządu będą władze
wojewódzkie. Wyraźny rozdział organu prowadzącego od nadzorującego miał zakończyć
dwuznaczność układu, kiedy to nadzór nad jakością kształcenia i właściwym utrzymaniem
szkół znajdował się w tych samych rękach. Od tej pory kurator oświaty miał być strażnikiem
jakości poziomu kształcenia i wychowania. Oczywiście prawo do oceny dyrektorów,
nauczycieli zachowywaliśmy także dla samorządów. Nie mogło być bowiem tak, że ten kto
zatrudnia, nie ma zarazem prawa do oceny.
Zakładaliśmy też odejście od Polski „resortowej” na rzecz samorządowej. Dlatego
praktycznie wszystkie szkoły i placówki oświatowe zostały przejęte przez gminy, powiaty,
województwa samorządowe. Niestety, nie udało się pokonać oporu różnych lobbystów i w
gestii Ministerstwa Kultury pozostało około trzysta placówek szkolnictwa artystycznego. W
tej sprawie widać było, że samorządy były naszymi wyraźnymi sojusznikami. I kiedy
słuchałem w senackiej komisji kultury, że samorządy są agenturą rządu (dosłownie - są
protokoły komisji), że grozi to upadkiem kultury narodowej, to ręce opadały. Niestety, z
czasem i część senatorów AWS zaczęła ulegać tym podszeptom. Tak więc jest kilkaset
placówek poza kontrolą społeczności lokalnych. Ministerstwo Kultury prowadzi je... i
nadzoruje. Dwa rodzaje władzy w rękach tych samych urzędników, walczących o swoje etaty
i władzę. To fatalne, bo dopiero niedawno dowiedziałem się, że w tamtej kadencji urzędnicy
tegoż ministerstwa oficjalnie zbierali podpisy pod sprzeciwem oddania tych placówek
głównie samorządom powiatowym. Anarchia urzędnicza w miejsce elementarnej lojalności.
Wiele przyzwyczajeń ludzi trzeba jeszcze zmienić w Polsce.
Dla reformy edukacyjnej sprawą niezwykle ważną było wprowadzenie drugiego
stopnia samorządu terytorialnego, aby móc zdecentralizować szkoły ponadgimnazjalne,
specjalne, różne placówki edukacji ustawicznej, które do tej pory prowadziły kuratoria
oświaty. Wprowadzenie powiatów i województw samorządowych nastąpiło z początkiem
1999 roku. Poprzedził je gwałtowny spór w parlamencie o ilość i siedziby tych nowych
24
struktur. Z podziwem patrzyłem na wysiłki prof. Michała Kuleszy – ówczesnego
pełnomocnika rządu ds. reformy administracyjnej, który dwoił się i troił, aby pogodzić
sprzeczne racje i różne interesy. Sunęły wówczas do Warszawy różne delegacje i
manifestacje. Odgrzewały się stare spory, takie jak między Toruniem a Bydgoszczą, czy
Gorzowem a Zieloną Górą, o to, gdzie mają być usytuowane takie a nie inne władze. W
rezultacie z rządowego planu utworzenia 12 województw wyszło 16, a zamiast około 200
powiatów - stanęło na 308 i 65 miastach na prawach powiatu. Liczba nie jest ostateczna, bo
jak widać w nowej kadencji powstają nowe struktury samorządowe. Tak więc jak to często w
polityce bywa, następuje łączenie przez... podział.
Trochę szkoda, bo widać było, że niektóre województwa w swym nowym kształcie są
dużo słabsze gospodarczo, także szereg powiatów nie ma potencjału niezbędnego do
prowadzenia solidnej działalności na rzecz tworzenia nowych miejsc pracy. Czas pokazał, że
część z nich jest tworem papierowym, utrzymującym się głównie z dotacji rządowych. Ale
dla przykładu powódź z 2001 roku ujawniła, że powiaty dużo lepiej rozwiązują lokalne
zagrożenia niż niewydolne i odległe agendy rządowe.
Mogłem się przekonać, że wśród samorządowców jest sporo świetnych
organizatorów, ludzi oddanych bezinteresownej służbie publicznej – wcielających w życie
trochę zapomnianą w Polsce zasadę: Pro publico bono. Oczywiście jest też grupa tak
zwanych klamkowiczów, czyli osób chodzących po różnych urzędach, powołujących się na
partyjne, regionalne, ba, nawet szkolne znajomości, aby „załatwić” jakąś sprawę. Ludzi
oczekujących od nas dzielenia różnych rezerw „po uważaniu” czy metodą „paznokciową”.
Wówczas nie obywa się, niestety, i bez prób wręczania „załączników” – najczęściej jakiegoś
wyrobu regionalnego. Towarzyszy temu język układowości, fałszywej przymilności. Owo
polskie: wicie, rozumicie.
Tę trudną dla urzędników sytuację wyjaśnił mi kiedyś bardzo ludzki wójt z jednej z
gmin z południa Polski. Otóż jego zdaniem ludzie z jego terenu wręcz oczekują, że on
pojedzie czy to do stolicy województwa, czy to do Warszawy, aby tam spróbować coś
załatwić. To nic, że się nie uda, ale tam na dole odbiorą ten wyjazd jako dowód jego
skrzętności, ba, posiadania odpowiednich układów i znajomości. Fatalne to, ale jakże
prawdziwe.
Szczególną pokusą są tu różne finanse dzielone centralnie: rezerwy, dotacje, środki,
którymi dysponują agencje. Raj dla układów i urzędników. Dobrze, że w MEN-ie od podziału
pieniędzy był wiceminister Andrzej Karwacki, który współpracował z ministrem Mirosławem
Handke jeszcze wtedy, gdy ten ostatni był rektorem Akademii Górniczo-Hutniczej w
25
Krakowie. Tytan pracy, wciąż poszukujący rozwiązań systemowych dla podziału grosza
publicznego. Miał bardzo dobrych ekspertów od tak zwanego algorytmu podziału subwencji.
Sam wciąż udoskonalał kryteria przekazywania środków. To niesamowite, bodajże w 1999
roku do MEN trafiło łącznie około 14 tysięcy różnych wystąpień głównie o środki finansowe.
Czyli po około 50 na każdy dzień pracy urzędu. Jak na nie wszystkie można było
odpowiedzieć?
A ile było odwiedzin, telefonów. Ile skarg polityków z różnych ugrupowań, że
Andrzej jest niedostępny i nieprzystępny. Z dewizą „żadnych kolesiów” nie za bardzo
nadawaliśmy się na te „stołeczne” salony polityczne. Sam też o mało nie pożegnałem się z
urzędem, gdy nie przyjąłem polityka, który pojawił się bez umówienia. Akurat miałem
spotkanie w sprawie podstaw programowych i poprosiłem przez panią sekretarkę, aby
podszedł do wolnej akurat wiceminister Ireny Dzierzgowskiej. Poszedł, ale nie do niej, lecz
wprost ze skargą do premiera. A że był to szef jednej z kanapowych partyjek wchodzących w
skład AWS, doszło do małej burzy. Gdyby nie twardość i ironia ministra Handke, nie
wiadomo, czy już w 1999 roku nie wróciłbym na rodzinne Kaszuby. Absurd, ale prawdziwy.
Praca w prawie trzech tysiącach organów samorządowych była niezwykła. Tam, na
dole, gminy nagradzały szkoły za działania na rzecz pielęgnowania tradycji (owej
„tatczezny”, by użyć języka kaszubskiego), dbały o ochronę przyrody, o tak ważną
świadomość ekologiczną, szukały rozwiązań dla tworzenia nowych miejsc pracy. Miałem
okazję to oglądać, bo szczególnie w pierwszych dwóch latach, praktycznie co piątek, sobotę
tłukłem się po jakichś kocich łabach na różne spotkania w sprawie reformy. Obliczyłem, że
podróżując po kraju w sumie ponad 4 razy okrążyłem kulę ziemską (nie licząc podróży
pociągiem do domu). I szczególnie w pierwszych miesiącach wyraźnie czuło się wsparcie
samorządów dla naszych propozycji zmian w edukacji. One dobrze rozumiały anachronizm
dotychczasowego rodzaju kształcenia, narastające problemy absolwentów. Wiele też było ich
apeli o stworzenie systemu, który zmotywuje nauczycieli do większej inwencji, odejścia od
rutyny. Jak to często powtarzał Kazimierz Plocke – ówczesny wójt mojej rodzinnej gminy
Krokowa a obecny poseł Platformy Obywatelskiej – gdyby nie problemy ze sfinansowaniem
wdrożenia Karty Nauczyciela, samorządy chyba najkorzystniej oceniałyby właśnie naszą
reformę. To chyba tak jest, że samorządy – bliskie problemom ludzi – najlepiej czują, że
dobra edukacja to klucz do przedsiębiorczości, zdrowego stylu życia, szacunku do przyrody w
swoich małych ojczyznach. Do lokalnej anegdoty przeszły już słowa wójta Plocke, abym do
rodzinnego Żarnowca nie wracał... bez wdrożonej reformy. Takie wsparcie było dla nas
ważne w powodzi polskiego narzekania i wiecznego malkontenctwa. Można powiedzieć, że
26
gminy i powiaty swoim czynem w zdecydowanej większości zadawały kłam stwierdzeniu
kanclerza Otto Bismarcka, że Największą karą dla Polaków jest dać im wolność.
Dla samorządów trudnym wyzwaniem było też podejmowanie decyzji o często
znaczących zmianach w sieci szkół na swoim terenie. Proces ten zresztą już się dział –
samorządy terytorialne zaczęły likwidować lub łączyć szkoły podstawowe szczególnie tam,
gdzie było coraz mniej uczniów. Zakładane przez nas zmiany nałożyły się bowiem na
zjawisko potężnego niżu demograficznego. Jak był on duży pokazuje chociażby porównanie
szczytowego roku 1983, kiedy narodziło się około 800 tysięcy dzieci do roku 1995, w którym
urodzeń było o prawie 40 procent mniej. Oznaczało to coraz większe pustki w klasach
szkolnych. Jeżeli do tego dodać narastające zjawisko migracji rodzin „za chlebem”, to przed
gminami, szczególnie na tak zwanych terenach popegeerowskich, stawały bardzo trudne
wyzwania.
Samorząd, znając liczebność dzieci na swoim terenie, wysokość otrzymywanej
subwencji rządowej oraz dochody własne, podejmował czasami niepopularne decyzje. Trudne
dlatego, że były czasami wbrew oczekiwaniom mieszkańców danej wsi czy osiedla. Była
szkoła, a ma jej nie być – trudno było się z tym pogodzić tym bardziej, że szczególnie na wsi
budynki powstawały często dzięki dużemu wysiłkowi mieszkających tam rodzin. Były też
zazwyczaj głównymi miejscami krzewienia kultury, miejscem spotkań, wesel, czasami
odprawianych nabożeństw. Sam mieszkałem w dzieciństwie w takiej szkole, dlatego ten bunt
ludzi przeciw zamykaniu „ich szkół” tym bardziej rozumiałem. W zamian próbowaliśmy
szukać rozwiązań i finansów na przykład na otwieranie tam świetlic środowiskowych czy
wspieranie programu „Mała szkoła”, który zakładał przekształcania tych szkół w tańsze w
utrzymaniu placówki niepubliczne.
Jakaś granica racjonalności prowadzenia szkoły jednak być musi. Szkoła nie może być
bez uczniów. Dlatego proponowaliśmy, aby blisko domów pozostawały szczególnie dzieci z
klas I-III szkoły podstawowej plus „zerówka” dla sześciolatków. Tak też zaprogramowaliśmy
organizację szkoły podstawowej, która jest podzielona na dwa trzyletnie cykle kształcenia i
wychowania. Dawaliśmy czas na dojście do nowego układu szkół w danej gminie tym
bardziej, że część samorządów zastosowała wariant stopniowego „wygaszania” szkół
podstawowych.
Szkoda, że o planie przywrócenia gimnazjów nie powiedziano kilka lat wcześniej;
rozpoczął się wtedy bardzo duży ruch budowy szkół. W niektórych województwach powstało
prawie 1/3 nowych izb lekcyjnych. Niestety, szkoły te budowano często „do góry”, nie zaś
rozkładając je przestrzennie tak, aby można było potem wydzielić osobne budynki dla
27
podstawówki, osobne dla gimnazjum i dla przykładu wspólny łącznik, w którym jest
stołówka, biblioteka, sala gimnastyczna, pracownie komputerowe, językowe, rewalidacyjne.
Tak to rozwiązano w Subkowach na Kociewiu, czy Brusach na Kaszubach. Osiągnięto tam to,
o co nam chodziło – oddzielenie dzieci z szkoły podstawowej od starszych, ale przy koszcie
na utrzymanie kotłowni, pracowni specjalistycznych rozłożonym na dwie szkoły. Cóż, brak
tych wyprzedzających informacji nie mógł decydować jednak o zahamowaniu zmian.
Samorządy zaś - i dobrze - w coraz większym zakresie przejmują zadania nie zawsze
wydolnych struktur rządowych. Robią co mogą, mimo że nidofinansowanie skazuje je często
na samo trwanie, podcina plany i wolę rozwoju. Przekonałem się, że warto inwestować,
pobudzać potencjał, jaki drzemie szczególnie w ludziach – pełnych woli czynu i pozytywnej
energii do działania. To jest ich – nasz kraj.
28
9. O pieniądzach
Kiedyś, podczas spotkania z samorządowcami w Polanicy za Wrocławiem
powiedziałem, że mimo trudnej sytuacji finansów państwa, rząd na pewno nie da umrzeć
samorządom. Na to ktoś z sali przytomnie zawołał: „Ale dajcie nam żyć”.
Ta sytuacja obrazuje szerszy problem. Od początku bowiem wiedzieliśmy, że
najsłabszym ogniwem reformy jest poziom finansowania zadań edukacyjnych. Owe 22
miliardy zł w tamtym czasie, czyli około 13 procent budżetu państwa, czyli mniej więcej 3,2
procent produktu krajowego brutto, to za mało na rozwój edukacji. Przekonaliśmy się o tym
boleśnie w 2000 roku. O ile jeszcze znalazły się gwarancje na około 1 mld zł przeznaczony na
zadania związane z wdrażaniem reformy, to pieniędzy zabrakło na pełne sfinansowanie
wzrostu płac nauczycielskich, zaplanowanych w nowym systemie awansu zawodowego.
Postulat zwiększenia nakładów – chociażby w perspektywie kilku lat do minimum 4 procent
PKB, czyli o około 4-5 mld zł, pozostaje kluczowy.
Tak więc naszym głównym problemem finansowym nie był koszt reformy, ale jej
wieloletnie niedoinwestowanie, a nawet – ukryte zadłużenie. Stąd też wynikał powielający się
błąd polegający na kosztowym wyliczaniu budżetu, który zawsze odnosił się wprost do tego z
roku poprzedniego. Tym samym przenosił istniejące niedobory na rok następny. I co z tego,
że dany minister chwalił się, że „na rządzie w bólach wyszarpał” wzrost nakładów na
edukację o kilka punktów procentowych. To nie zasypuje wieloletniego już niedoboru.
Próbowaliśmy wyliczać z samorządami rzeczywiste potrzeby szkół, takie jak środki na płace,
na utrzymanie bazy szkolnej, na doskonalenie zawodowe nauczycieli, na zwiększenie oferty
szkolnej (zajęć pozalekcyjnych, feryjnych, itd.). Próbowaliśmy też wpłynąć na bardziej
polityczne podejście do budżetu. Biedne państwo nie uszczęśliwi od razu wszystkich. Musi
wybrać zadania główne. Liczyliśmy, że w tym koszyku znajdzie się edukacja, że zamiast
kosztowego wyliczenia potrzeb wprost w odniesieniu do roku ubiegłego, zapadnie decyzja, iż
stawiamy na reformę edukacyjną także finansowo, a dopiero później nastąpi podział środków
do konkretnych szuflad. Potrzebna jest wola polityczna, żeby nie rządzili księgowi.
W obrębie środków, które mieliśmy do dyspozycji, cały czas trwały prace nad
udoskonaleniem tak zwanego parabonu edukacyjnego. Był to system, w którym pieniądz
„idzie za uczniem”. Jego dodatkowym wsparciem były tak zwane wagi wyliczane według
kategorii placówek, na przykład w naliczaniu dodatkowych kosztów na kształcenie osób
niepełnosprawnych. Przyjęcie takiego rozwiązania oznaczało, że dany organ prowadzący
29
otrzymywał tym większe środki finansowe, im więcej było uczniów w prowadzonych przezeń
szkołach. I idąc dalej – im liczniejsza była klasa, tym koszt kształcenia pojedynczego ucznia
stawał się relatywnie niższy. Mogło to doprowadzić do absurdu, czyli klas 40-50 osobowych.
Aby tego uniknąć, z jednej strony przeprowadziliśmy wszelkie symulacje, zakładając
podstawową liczebność klasy na poziomie 26 uczniów. Z drugiej zaś strony do ustawy Karta
Nauczyciela wpisaliśmy zobowiązanie, aby Minister Edukacji określił tak zwane standardy
zatrudnieniowe, czyli górne progi liczebności uczniów w klasach. Niestety, wymóg ten nie
został zrealizowany do dzisiaj. Ba, jest jeszcze gorzej, bo obecny rząd zaproponował
skreślenie tego zobowiązania. Grozi to dużym zróżnicowaniem liczebności klas w zależności
od zamożności danego organu prowadzącego, a tym samym kolejnym brakiem równych szans
edukacyjnych dzieci i młodzieży z różnych terenów Polski.
Początkowo zasada ta miała obowiązywać tylko w latach 1999 i 2000, następnie miało
nastąpić przejście na finansowanie z dochodów własnych oraz subwencji wyrównawczych.
Ostatecznie jednak przedłużono ten rodzaj subwencjonowania samorządów także na rok
2001. Niestety, mimo upływu czasu nasi następcy wciąż nie wypracowali nowego modelu
finansowania samorządów, który zapewniłby w miarę zrównoważony rozwój i porównywalny
poziom oferty edukacyjnej w różnych miejscach Polski.
Staraliśmy się uzdrowić system naliczania i przekazu środków także przez
zwiększenie samodzielności finansowej szkół w dysponowaniu środkami specjalnymi.
Realizacja idei wolnego rynku usług oświatowych natrafiała na szereg problemów. Główną
były potężne dysproporcje między zamożnością różnych samorządów. Dochód na jednego
mieszkańca w Warszawie co najmniej kilka razy przekracza dochody w gminach wiejskich na
terenach objętych tak zwanym strukturalnym bezrobociem. Stąd musieliśmy do owego
algorytmu wprowadzać dodatkowe wskaźniki. Na ucznia na wsi, któremu gmina musi
zapewnić dowóz, przekazuje się kwotę wyższą o 63 procent od środków na ucznia
chodzącego do placówki tego samego typu, ale w mieście. Teoretycznie przekazywane środki
powinny wystarczyć na utrzymanie klas 18-osobowych na wsi, w małych miasteczkach 22-
osobowych, w dużych miastach 26-osobowych. Oczywiście w tym bilansie nie uwzględnia
się oferty dodatkowej, ponad liczbę godzin pozostawioną do dyspozycji dyrektora.
W 2001 roku musieliśmy dodatkowo interweniować i wprowadzić do algorytmu
naliczania subwencji trzeci parametr: do ilości uczniów i rodzaju palcówki dodaliśmy poziom
wykształcenia zatrudnionych nauczycieli i związany z tym ich stopień awansu zawodowego.
Ten wskaźnik przeliczeniowy miał zapobiec sytuacji zatrudniania przez samorządy głównie
30
stażystów lub nauczycieli-kontraktowych, na których płace trzeba wydawać dużo mniej
pieniędzy, niż na płace nauczycieli mianowanych, a tym bardziej dyplomowanych.
Gdy myślę o finansach często przypominam sobie jednak jak krytycznie ocenialiśmy
nasze relacje z Ministerstwem Finansów. Zbyt często jest się tam marnym petentem. Te
kontakty parę razy doprowadzały ministra Handke do granic frustracji. Bardziej cierpliwy był
wiceminister Andrzej Karwacki, ale te „rządy księgowych” zdradzały czasami brak jakiejś
głębszej wizji zmian Polski. „Tylko kasa”, i to w edukacji, nie powinna być dewizą naszego
wyjścia z zapaści cywilizacyjnej.
Gdzieś „z tyłu głów” mieliśmy cały czas pytanie, czy należy podejmować się dzieła
reformy, gdy nie ma szans na dużo większe środki budżetowe na ten cel. Ale wówczas
pytaliśmy inaczej: a czy robi się reformy, gdy jest dobrze? Przecież zmiany także
wprowadzają ożywienie gospodarcze. Zamówienia mają firmy komputerowe,
przedsiębiorstwa produkujące autobusy, budowlano-remontowe, wytwarzające nowoczesne
pomoce dydaktyczne, wydawcy podręczników. To oznacza miejsca zatrudnienia dla wielu
ludzi. Można przyjąć, że łącznie około 1,5-2 mln ludzi pracuje na rzecz szeroko pojętej
oświaty. To duże koło zamachowe zmian cywilizacyjnych, społecznych, gospodarczych. Ba,
tyle że inne branże często myślą podobnie.
Tak naprawdę w kraju mimo wszystko niezamożnym, jakim jest Polska, potrzebne jest
szersze porozumienie na rzecz wyboru takiej a nie innej drogi reform. Ważna jest też
odpowiedź na pytanie: dla kogo, a nie czyja jest szkoła? Trzeba mniej myśleć o edukacji
przedmiotowo, przez pryzmat relacji własnościowych, bardziej mieć na uwadze młodego
człowieka będącego ową skorupką, która w murach szkoły za młodu nasiąka. A podstawowe
wyzwania są wciąż ogromne. Dla przykładu jest jeszcze ponad 100 gmin, w których nie ma
ani jednej sali gimnastycznej. A przecież inwestycje w edukację to inwestycje w gospodarkę.
Dobrze wyedukowany człowiek łatwiej znajdzie pracę, będzie odprowadzał podatki. Może
należałoby stworzyć polski plan Marschalla i wzorem powojennych Niemiec powołać
Fundusz Wspierania Edukacji, na który tam kierowano 2 procent przychodów z prywatyzacji?
Tak też inwestowały w edukację, naukę tak zwane tygrysy Wschodu. Od zaraz też należałoby
na potrzeby naszej polityki finansowej uzupełnić słynne stwierdzenie, które powtarzał sobie
codziennie prezydent USA Bill Clinton: po pierwsze gospodarka... durniu, o dodatkowe: no i
edukacja... ciołku.
31
10. O awansie zawodowym nauczycieli
Dla mnie, czynnego nauczyciela, a zarazem osoby wychowanej w rodzinie
nauczycielskiej, zapewnienie odpowiedniego traktowania pedagogów było sprawą kluczową.
Nałożyły się też na to zobowiązania związane z działalnością w „Solidarności” oświatowej. I
nie ma co ukrywać, że najważniejszą sprawą był poziom wynagrodzeń. One i w PRL-u, i po
1989 roku, były relatywnie niskie. Dla nas, osób w różny sposób związanych z opozycją, było
to tym bardziej przykre, bo pamiętaliśmy o stwierdzeniu słowach: Państwo policyjne to takie,
w którym policjant zarabia więcej od nauczyciela, autorstwa – nomen omen – Włodzimierza
Lenina. Zarabialiśmy często dwukrotnie mniej od klasy robotniczej – przewodniej siły narodu
w tamtym okresie. To też wyznaczało niski status inteligencji, stosunkowo niedużą wartość
wykształcenia w okresie PRL.
Jaskółką zmian był 1989 rok i rządy Tadeusza Mazowieckiego oraz ówczesnego
ministra edukacji Henryka Samsonowicza. Wielu z nas pamięta do tej pory czas wielokrotnie
odbieranych wówczas wyrównań inflacyjnych. Początek gospodarki wolnorynkowej był więc
dla nauczycieli całkiem obiecujący. Potem jednak wrócił regres, zwiększanie wynagrodzeń co
najwyżej na poziomie inflacyjnym. Na pewno mankamentem była też stosunkowo płaska
struktura wynagrodzeń: nauczyciel po 30 latach pracy zarabiał jedynie około 40 procent
więcej od nauczyciela rozpoczynającego pracę w zawodzie. Wprowadzony w latach
dziewięćdziesiątych dodatek motywacyjny (średnio 5 procent), był najczęściej taktowany
jako dodatek do płac rozdzielany w równej wysokości dla wszystkich.
Minister Mirosław Handke w jednym z pierwszych wywiadów mówiąc na ten temat
uderzył w wysoki ton. Otóż obiecał, że zrobi co w jego mocy, aby wynagrodzenia nauczycieli
wzrosły z dotychczasowych około 300 do około 800 dolarów. To było dosyć szokujące
zobowiązanie i to zapewne szczególnie dla Ministerstwa Finansów. Wynikało ono jednak z
przekonania całej ekipy ministerialnej, że bez znaczących podwyżek spauperyzowany i
mamiony w przeszłości różnymi obietnicami nauczyciel (także akademicki), tym bardziej nie
będzie wspierał zwłaszcza programowych zmian reformy. Tak więc sprawy nauczycieli,
oprócz zmian programowych, strukturalnych oraz organizacyjnych, stały się jednym z
czterech głównych filarów reformy.
W tym obszarze największe były też nasze spory z Ministerstwem Finansów, którego
szef – Leszek Balcerowicz postawił warunek: będzie zgoda na szukanie dodatkowych
środków budżetowych na ten cel, ale tylko wtedy, gdy zmieni się system awansu
32
zawodowego. Dotychczas były dwa stopnie awansu: staż i mianowanie, które uzyskiwało się
najpóźniej w ciągu trzech lata pracy w zawodzie (nie licząc stosunkowo mało popularnych i
źle opłacanych stopni specjalizacji zawodowej). Ze swojej strony zaproponowaliśmy
początkowo 6 stopni awansu: nauczyciel stażysta, kontraktowy, mianowany, specjalista,
dyplomowany, profesor oświaty (tytuł honorowy), by po dyskusji zrezygnować za stopnia
„nauczyciel specjalista”. Trwały też rozmowy – szczególnie z przedstawicielami związków
zawodowych działających w oświacie – na temat kryteriów, czasu oraz organizacji pracy
komisji awansowych.
Ostatecznie przyjęliśmy zasadę, że stażystę ocenia przede wszystkim dyrektor szkoły.
Najtrudniejszy egzamin czeka nauczyciela kontraktowego, który chce uzyskać mianowanie,
czyli stabilność pracy w zawodzie. Czeka go spotkanie z komisją egzaminacyjną
organizowaną przez organ prowadzący z udziałem niezależnych ekspertów, dyrektora szkoły,
w której pracuje dany kandydat i ewentualnie innych osób. Z kolei nauczyciel mianowany
ubiegający się o stopień nauczyciela dyplomowanego będzie oceniany przez komisję
kwalifikacyjną głównie przez pryzmat udokumentowanego dorobku i mistrzostwa w
zawodzie. Komisje te, z udziałem ekspertów, zwołuje kurator oświaty.
Równolegle toczył się spór dotyczący poziomu średnich wynagrodzeń na
poszczególnych szczeblach awansowych. W pierwszych projektach zakładaliśmy, że
nauczyciel dyplomowany będzie zarabiał średnio nie mniej niż 150-200 procent więcej od
nauczyciela stażysty. Ostatecznie ten próg został obniżony do 125 procent, przy mianowaniu
do nie mniej niż 75 procent, przy nauczycielu kontraktowym – 25 procent. System miał być
wdrażany w ciągu trzech lat.
Niezwykle ważnym zapisem stał się również ten, który określa sposób corocznego
naliczania płacy nauczyciela stażysty (od niej są liczone średnie płace nauczyciela
kontraktowego, mianowanego i dyplomowanego). Średnie wynagrodzenie stażysty stanowi
82 procent kwoty bazowej określanej dla pracowników państwowej sfery budżetowej. Jest to
kwota policzalna, która wreszcie pozwoliła oderwać się od corocznych negocjacji – często
niezwykle stresujących, jakie musiały prowadzić związki zawodowe działające w oświacie.
Ważnym uzgodnieniem było także wpisanie ustawowej zasady, w myśl której średnie
wynagrodzenia nauczycieli w danej jednostce samorządu terytorialnego muszą odpowiadać
co najmniej średnim wynagrodzeniom w skali całego kraju.
Był jeszcze jeden poważny dylemat: jak potraktować około 80 procent nauczycieli,
którzy w chwili wejścia reformy mieli mianowanie? Czy zastosować do nich odrębne
przepisy, a nowy system wdrażać jedynie wobec nauczycieli rozpoczynających pracę, czy na
33
tych samych zasadach? Wybór tej pierwszej drogi oznaczałby większy spokój wdrażania
nowego systemu i dużo mniejsze środki przeznaczane na ten cel. Przeważył jednak pogląd, że
wszyscy mają wprowadzać reformę programową, wszystkim należy się skok finansowy. Tak
więc 18 lutego 2000 roku, kiedy Sejm przyjął zmiany w Karcie Nauczyciela i 6 kwietnia tego
samego roku, kiedy Karta weszła w życie, nowy system awansu zawodowo-płacowego objął
wszystkich, czyli ponad półmilionową rzeszę nauczycieli.
Rozpoczął się czas przeliczeń, wdrażania nowego systemu płacowego przez
samorządy terytorialne, wraz z wyrównaniem od 1 stycznia 2000 roku. Bomba z opóźnionym
zapłonem miała wybuchnąć latem.
34
11. O błędzie Karty Nauczyciela
Wprowadzenie nowego systemu awansu zawodowo-płacowego zaplanowaliśmy na
trzy lata. Niestety, już w pierwszym roku jego wdrażania doszło do kryzysu i bardzo dużych
napięć. Ich konsekwencją była między innymi rezygnacja ministra Mirosława Handke.
Dlaczego do tego doszło?
Bezpośrednim powodem był bardzo konkretny błąd, który pojawił się w trakcie prac
w komisji sejmowej. Podkreślam ten fakt, gdyż w wersji, która została przesłana z rządu do
parlamentu – podpisana przez premiera Jerzego Buzka, tego feralnego zapisu jeszcze nie
było. To już w toku prac sejmowych wpisano warunek, że w ogólnej strukturze wynagrodzeń
część zasadnicza nie może stanowić mniej niż 75 procent płacy (dotychczas było około 67
procent). Taki zapis artykułu 30 ust. 5 Karty Nauczyciela stał się kulą u nogi samorządów.
Dostosowując do niego tak zwane ruchome ale zarazem zagwarantowane ustawowo składniki
wynagrodzeń, przekraczały zakładany w różnych wyliczeniach średni poziom wynagrodzeń
zaplanowany na rok 2000. Na pozostałą ¼ trzeba bowiem było doliczyć dodatki: za wysługę
lat (średnio staż pracy nauczycieli wynosi około 16 lat, czyli 16 procent), motywacyjne i
funkcyjne – średnio około 4 procent, nagrody – 1 procent, „trzynastka” – 8,5 procent, godziny
ponadwymiarowe. Zburzyło to plany finansowe samorządów, spowodowało konieczność
znalezienia dodatkowych środków w budżecie państwa, co było trudne ze względu na
przyjętą już ustawę budżetową. Wpłynęło również na radykalne ograniczenie dodatków:
motywacyjnych, trudnościowych, funkcyjnych. Tym samym mniejsze podwyżki otrzymali
nauczyciele mianowani z większym stażem pedagogicznym, nauczyciele uczący w
szkolnictwie specjalnym i dyrektorzy.
Próbowałem właśnie ten mechanizm wytłumaczyć w prokuraturze w Warszawie,
gdzie zostałem w 2002 roku wezwany jako świadek w sprawie wytoczonej wiceministrowi
Andrzejowi Karwackiemu i dyrektorowi Departamentu Kadr – Edwardowi Wieczorkowi.
Śledztwo ostateczne umorzono, bo nie było czyimkolwiek świadomym zamiarem
doprowadzenie do takiego kryzysu.
Innym powodem napięć było wykazanie przez organy prowadzące ponad 20 tysięcy
nauczycieli więcej, niż wykazywały coroczne sprawozdania. Co innego wynikało nam z
dokonywanych symulacji, co innego, gdy samorządy podały zweryfikowane liczby. Stało się
tak tym bardziej wtedy, gdy już było wiadomo, że rząd będzie dodawał środki na te zadania.
35
Na pewno błędem była też rotacja osób z naszego kolegium ministerialnego, które
zajmowały się nowymi zapisami w Karcie Nauczyciela. Negocjacje ze związkami
zawodowymi w tej sprawie prowadziłem ja. Gdy latem 1999 roku zaczęły się rozmowy na
temat zabezpieczenia środków w budżecie na 2000 rok, doszło do pewnych napięć w samym
MEN-ie. Uważałem bowiem, że pieniądze na to zadanie są niewystarczające. Na tym tle
doszło do słownych sporów między wiceministrem Andrzejem Karwackim a mną. Decyzją
ministra Mirosława Handke to właśnie Karwacki prowadził niezwykle trudne i żmudne
ustalenia z Ministerstwem Finansów na temat dodatkowych środków na Kartę Nauczyciela.
Sam zdecydowałem się wówczas na dosyć desperacki krok – napisałem pismo do kilku
głównych polityków koalicji, w którym zasygnalizowałem te braki. Projekt nowelizacji został
przesłany do Sejmu na początku listopada 1999 roku i, niestety, doszło do kolejnej zmiany. W
trakcie debaty plenarnej udział brali minister Mirosław Handke i wiceminister Irena
Dzierzgowska, inne osoby reprezentowały MEN w trakcie prac w komisjach sejmowych.
Osoby te nie miały całej bazy danych. Zapomnieliśmy wtedy dokładnie przeliczyć skutki tej
nieszczęsnej poprawki o ustawowym zapisie o co najmniej 75% płacy zasadniczej w ogólnej
strukturze wynagrodzenia. No i stało się.
Sądzę jednak, że wszystkie wymienione wyżej przyczyny były pochodną tak
naprawdę jednego: od początku za małe były nakłady na oświatę. Można różnie mieszać,
trzeba jednak mieć co, owa przysłowiowa herbata nie stanie się słodsza od samego mieszania
bez cukru. A pole manewru było niewielkie. Wszyscy walczyliśmy o wzrost subwencji.
Niestety, dla reprezentantów innych branż oświata to sfera mało konkretna, nauczyciele zaś
zbyt lewicujący, z długimi wakacjami, itd. Nie jest łatwo wyciągnąć coś w tej rywalizacji.
Lato 2000 roku było trudne dla MEN-u. Minister Handke wziął na siebie ciężar winy
za niedoszacowanie środków i złożył rezygnację. Niedługo potem nowy minister – Edmund
Wittbrodt odwołał wiceministra Karwackiego i dyrektora Wieczorka. Z wiceminister
Dzierzgowską i osobami z Ministerstwa Finansów spotykaliśmy się ze stroną samorządową,
opracowując sposoby wyjścia z sytuacji. Po trudnych, żmudnych rozmowach ustaliliśmy, że
do subwencji musi zostać dołożona kwota około 1,2 mld zł, przekazywana samorządom w
ratach, począwszy od tych najmniej zamożnych.
Skutki tego błędu były jednak nie tylko finansowe. Trudniej było nam przekonywać
do kolejnych etapów reformy, zbladł obraz sprawnie wprowadzanej zmiany. Pojawiły się
różne podejrzenia, nawet środowisko AWS-u pytało, czy nie było to jakąś prowokacją. Żal
było tym bardziej ministra Handke, który zapłacił wysoką polityczną cenę za tę sytuację.
Wziął na siebie winę, ale dług trzeba było spłacać dalej.
36
Nasuwa się więc tym bardziej pytanie: dlaczego, mimo znaczącej skali podwyżek, tak
krytycznie ocenia ten proces większość nauczycieli? A przecież mogliśmy rozpocząć
wdrażanie nowego systemu na przykład nie wcześniej niż od 1 stycznia 2001 roku, tym
bardziej, że znowelizowana Karta Nauczyciela weszła w życie dopiero 6 kwietnia 2000 roku.
Budżet państwa, samorządy terytorialne, związki zawodowe miałby czas na zgromadzenie
środków, przygotowanie regulaminów. Tylko dzięki naszej determinacji udało się
wprowadzić datę o rok wcześniejszą po to, aby nauczycielom dać jak najszybciej odczuć
pozytywny efekt tego tak oczekiwanego fragmentu reformy oświaty. Przecież nawet
gdybyśmy zaczęli 1 września 2000 roku, byłoby już i łatwiej, i taniej. Może aż za bardzo
chcieliśmy zachować twarz wobec środowiska nauczycieli?
To aż niesamowite, ale w 2001 roku wiceminister Lech Sprawka, który po
kilkumiesięcznym wakacie zastąpił Andrzeja Karwackiego, podał, że płace w tym feralnym
2000 roku wzrosły średnio aż o... 21 procent. W drugim roku wdrażania było to znowu ponad
5 procent, zaś już po naszym odejściu - w 2002 roku, skutki wdrożenia III etapu podwyżek
podniosły płace o kolejnych około 6 procent. Nawet staraliśmy się o tym zbyt głośno nie
mówić, aby nie drażnić innych grup zawodowych. W tamtej kadencji zdecydowaliśmy także
o przyznaniu nauczycielom stałego tak zwanego świadczenia urlopowego, wypłacanego przed
wakacjami. Rząd zdecydował także, że wypłaci w gotówce skutki zaległej waloryzacji z...
1991 roku.
Mimo to nie odbieraliśmy od środowiska większych sygnałów poparcia dla tego, co
robimy. Ktoś powiedział, że to dowód normalności. Nauczyciele traktowali te zmiany jako
coś im należnego. Ktoś inny z kolei zwrócił uwagę, że najczęściej i najgłośniej wypowiadają
się nie ci, którzy czują się usatysfakcjonowani, ale osoby niezadowolone. I ich głos, czasami
pomstowanie, najbardziej słychać.
Wydaje się, że każdy, kto poważyłby się na tak głęboką i kosztowną nowelizację
Karty Nauczyciela, miał małe szanse wdrożyć ją bezboleśnie. Tak małymi mimo wszystko
środkami mogliśmy dysponować przy realizacji tego nowego zadania. Tak też pogmatwane
były sprawy zatrudnieniowe, dotyczące poziomów wykształcenia, ilości dodatków,
sprawozdawczości, itd.. Trudności nastręcza wciąż złożony system płacowy,
niedofinansowany, operujący różnymi wskaźnikami (chociażby słynne „etaty kalkulacyjne”).
Sam do spełnienia miałem jeszcze jedno zadanie – jesienią 2000 roku zgłaszałem w
Sejmie poprawkę feralnego artykułu Karty Nauczyciela, właśnie by obronić nowy system
płacowy. Wprowadzając bardzo trudny i kosztowny system mogliśmy popełnić błąd, jednak
trwanie w nim byłoby głupotą, a co najmniej nieodpowiedzialnością.
37
Po czasie widać, że całość nowego systemu awansowo-płacowego już się powoli
stabilizuje. Mieliśmy odwagę rozpocząć niezwykle trudny proces przygotowania i wdrożenia
nowego systemu awansu. Jak mi ktoś wówczas powiedział, nie należy się temu błędowi
zbytnio dziwić, bo kto się Kartą Nauczyciela zajmuje, szybko przez nią wylatuje. Może
zabrzmi to jak paradoks, ale chyba tylko dzięki temu błędowi, można było uzyskać taki
wzrost płac. I tylko gdzieś pozostał w nas żal, że tak mało zrozumienia i poparcia dla naszych
działań wykazali ci, dla których podjęliśmy się tak trudnego i brzemiennego w skutki
zwiększenia średnio co najmniej o jedną trzecią wynagrodzeń nauczycielskich.
38
12. O doskonaleniu mistrzostwa nauczycieli
Kiedyś John Smith, trener znakomitych sprinterów amerykańskich, powiedział, że
czuje się jak ogrodnik wśród kwiatów. Każdy nauczyciel marzy o takim ogrodzie, żeby mieć
niekłamany autorytet, szacunek, czas na właściwe rozwijanie zarówno talentów uczniów, jak i
własnych. Celem nauczyciela powinno być osiąganie mistrzostwa w swoim zawodzie. Aby
tak było, potrzebne jest mu dobre wykształcenie, odpowiednia praktyka (poczynając od tej z
czasu studiów), stabilizacja finansowa i to coś... co nazywamy charyzmą – powołaniem. Jest
to pewien dar, którego nie da się, ot tak, wyuczyć. Można być dobrym „przedmiotowcem”, a
mimo wszystko nie zaskarbić sobie tak ważnego szacunku, sympatii uczniów. Oni mają w
sobie tę młodzieńczą busolę, czują, czy ktoś jest „współpracownikiem prawdy”, czy jest dla
nich osobą wiarygodną.
Wiedzieliśmy, że aby wyzwolić nową energię w nauczycielach, potrzebne jest danie
im jak największego poczucia WOLNOŚCI kształcenia i wychowania. Prawo oświatowe ma
wspierać a nie krępować inwencję twórczych nauczycieli. Wymagało to szczególnej uwagi
przy konstruowaniu podstaw programowych i sposobu oceniania uczniów. System nauczania
musi mieć pewne elementy porównywalne: standardy kształcenia, skalę ocen, ale konieczne
jest też wpisanie jak największej AUTONOMII szkoły i nauczyciela. Staraliśmy się iść w tym
kierunku: wspierać potrzebujących, nie przeszkadzać najlepszym.
Dobrze, że od 1998 roku mieliśmy niemałe środki na różne formy przygotowania
nauczycieli i dyrektorów do reformy. Przyjęliśmy, że nauczyciel, przy swych stosunkowo
niedużych zarobkach, nie może dodatkowo finansować rozwijania własnego warsztatu już w
trakcie kariery zawodowej. To państwu powinno zależeć na tym, by nieustannie uaktualniał
wiedzę i metody nauczania. Wynika to z prostej zasady, że nauczyciel, tak jak lekarz,
powinien kształcić się, doskonalić praktycznie przez cały czas swojej kariery zawodowej.
Stąd też państwo musi gwarantować właśnie bezpłatny udział nauczycieli w różnych formach
doskonalenia.
Wiązał się z tym ważny i wówczas wciąż niezrealizowany zapis w Karcie
Nauczyciela, że na owo kształcenie ustawiczne wyodrębnia się dodatkowy fundusz.
Początkowo miał on wynosić 2,5 procent, potem urealniliśmy go do 1 procentu naliczanego
od funduszu wynagrodzeń.
39
Różne programy w zakresie poznania szczegółów reformy realizowały centralne i
wojewódzkie placówki doskonalenia nauczycieli, uruchomiony został kaskadowy program
przygotowania kolejnych grup edukatorów. Do rozpoczęcia reformy było niewiele czasu, stąd
ich zadaniem było potem szkolenie całych rad pedagogicznych. Nauczycielom mieszkającym
na wsi finansowaliśmy też zdobywanie kwalifikacji do nauczania języków obcych,
opłacaliśmy studia podyplomowe przygotowujące do nauczania „przyrody”,
„przedsiębiorczości” oraz „informatyki”.
W zreformowanej szkole zmieniała się „sylwetka” nauczyciela i jego rola. „Nowy”
nauczyciel miał być mniej specjalistą - przedmiotowcem, bardziej pedagogiem –
wychowawcą. Zaczęliśmy planować, aby wyższe uczelnie przygotowywały nauczycieli do
nauczania minimum dwóch przedmiotów (na przykład pierwszego na poziomie magisterium,
drugiego na poziomie licencjatu), aby bliżej poznawali istotę realizacji nauczania blokowego
w klasach IV-VI szkoły podstawowej oraz bloku społeczno-humanistycznego lub
matematyczno-przyrodniczego w szkole zawodowej. Ważna w zreformowanej szkole jest
umiejętność wykorzystywania przez wszystkich nauczycieli pracowni komputerowej.
Niezwykle istotna jest też wiedza na temat różnych deficytów rozwojowych uczniów.
Pozwala to nauczycielom na lepszy kontakt z wychowankami czy pracę w systemie
integracyjnym, na przykład z uczniami z wadami wzroku, słuchu, upośledzeniem
umysłowym. Nauczyciel musi też znać prawo oświatowe, sposoby wyboru programów
nauczania i podręczników, sposoby realizacji ścieżek międzyprzedmiotowych (edukacji
regionalnej, ekologicznej, medialnej, europejskiej), a także – co niezwykle ważne – znać
elementy wiedzy psychologicznej, pedagogicznej oraz socjologicznej, niezbędnej do
pełnienia roli wychowawczej.
Zadania z zakresu doskonalenia koordynowała głównie wiceminister Irena
Dzierzgowska. Ze swojej strony starałem się uczulać wszystkich, aby nauczycieli nie straszyć
reformą, dziękować raczej za zainteresowanie i zaangażowanie. To na jednym z pierwszych
spotkań jedna pani (w szkołach 80 procent nauczycieli to kobiety) zwróciła mi na to uwagę,
podkreślając znaczenie nie tylko formalnego ale i mentalnego przygotowania środowiska do
nowych wyzwań. Wypowiedziała też słowa, które doskonale zapamiętałem: my nie jesteśmy
głupi, my jesteśmy poranieni. W końcu żyłem wśród nich, widziałem, jak nas weryfikowano
w stanie wojennym; jak w okresie delegalizacji NSZZ „Solidarność” przymuszano wielu z
moich kolegów do wstępowania do neozwiązków zawodowych; jak próbowano nam łamać
charaktery, marginalizowano w ogóle status inteligencji. Zresztą początek lat
dziewięćdziesiątych – może poza rządem Tadeusza Mazowieckiego – to też była huśtawka,
40
narastające niedofinansowanie, obietnice przedwyborcze i tracone potem złudzenia.
Nauczyciel musi być traktowany podmiotowo, jeżeli wymaga się od niego by tak samo
traktował powierzanych mu uczniów. I nie wolno mamić go złudzeniami. Trochę wpadliśmy
w tę pułapkę, gdy reforma ruszyła, a wystarczających pieniędzy na nowy system płac nie
było.
Ponoć Napoleon Bonaparte, gdy mu przedstawiono kilka projektów reformy
edukacyjnej we Francji, wyrzucił je wszystkie do kosza i... kazał dwukrotnie zwiększyć płace
nauczycielom. I tak naprawdę zawsze będzie pustym sloganem powiedzenie, że dobra szkoła
dobrym nauczycielem stoi, jeżeli nauczyciel nie będzie miał stabilizacji finansowej. Trzeba
zaś uważać, bo nawet najpiękniejsze rozwiązania programowe czy też organizacyjne nie
powiodą się, jeżeli zwolennikami zmian nie stanie się rzesza ponad 500 tysięcy polskich
nauczycieli.
41
13. O kształceniu i wychowaniu, czyli o sercu reformy
Od początku kadencji wiedzieliśmy, że sercem, istotą, głównym celem reformy
edukacyjnej jest skuteczne wprowadzenie zmian w systemie kształcenia i wychowywania
dzieci i młodzieży. Stawało się to niezbędne, szczególnie po 1989 roku, kiedy to nastąpiła tak
radykalna zmiana w całym systemie społecznym, gospodarczym, związanym ze sposobem
życia polskich rodzin. Zakończył się bowiem czas prowadzenia za rękę praktycznie przez całe
życie – państwo ograniczyło znacząco swoją ingerencję w różne sfery życia. Chodziło o to,
aby młody Polak potrafił przyjąć nie tak proste nowe zasady życia, umiał korzystać z
wolności, otwartych granic, dokonywać twardego wyboru wśród wielu pokus. Miał też być
zdolny do realizacji swoich planów, marzeń, bo przecież celem edukacji nie może być tylko
dążenie do osiągnięcia sukcesu finansowego. Zresztą, gdyby tak było można, to na świecie
nie byłoby tylu obszarów nędzy i wyzysku.
W tej nowej rzeczywistości szczególnie potrzebna okazała się poprawa stanu
wychowania w szkole, ustalenie nowej równowagi między przekazem wiedzy, umiejętności, a
wychowaniem. Po latach zbytniej ideologizacji szkoły w okresie PRL-u, obserwowaliśmy
swoistą ucieczkę szkół od wychowania w stronę dydaktyki. Zagrożeniem stał się chaos w
sferze wartości, utrudniający młodzieży zdobycie właściwego rozeznania etycznego. Wciąż
niejasne pozostawały relacje między szkołą a domem rodzinnym uczniów. Niebezpieczne
stawały się nowe zjawiska eksponowane – często nadmiernie – przez media, takie jak
przemoc, agresja, korzystanie z różnych używek przez czasami bardzo młodych ludzi.
Chcieliśmy, aby polska szkoła nie była ani dla uczniów, ani dla nauczycieli swoistą szkołą
przetrwania.
Problemy wychowawcze były coraz trudniejsze, gdyż na początku lat
dziewięćdziesiątych do szkół średnich trafiło pokolenie „dzieci stanu wojennego”, młodych
ludzi, którzy stykali się z przemocą aparatu państwa, apatią i biernością rodziców, upadkiem
wielu autorytetów. To o nich mówił Robert Gliński, reżyser wstrząsającego filmu „Cześć,
Tereska”: „Rośnie nowe pokolenie, które można zdiagnozować, przeanalizować, ale którego
nie można zrozumieć. To pokolenie, które żyje chwilą, jest pozbawione celów życiowych, nie
uznaje żadnych wartości. Dla nich nie istnieje zło, bo nie znają pojęcia dobra. Nie przejmują
się śmiercią, bo nie przejmują się życiem”. Do tego swoistego nihilizmu, postaw
42
ahistorycznych, doszły nowe zjawiska: bezrobocie, czasami brutalna przemoc, jawność biedy,
szczególnie na terenach popegeerowskich.
Zakładaliśmy więc, że w zreformowanej szkole należy odejść od zasady 3 x z, czyli:
zakuć - zdać - zapomnieć. Albo mówiąc inaczej, szczególnie w zakresie metod pracy z
uczniem, należało zmienić podejście ujęte w hasła: słuchać - zapamiętywać - nie pytać.
Szkoła, zgodnie ze starogrecką zasadą, miała uczyć dla życia, nie dla szkoły, czy wiedzy
samej w sobie (Vitae, non scholae discendum est). Miała więc bardziej przygotowywać do
samokształcenia, tak ważnej pracy zespołowej, kształcić umiejętności rozwiązywania
bieżących problemów życiowych, mniej zaś uczyć dla samej wiedzy, dobrych cenzurek i
rodziców. Tak więc musieliśmy nastawić się na „odchudzenie” programów nauczania,
włączyć do nich treści związane chociażby z coraz bardziej zaawansowaną cywilizacją
informatyczną przełomu wieków, poznaniem – i to czynnym – minimum jednego języka
obcego.
Oczywiście wiedzieliśmy, że szkoły nie można traktować zbyt instrumentalnie, w
oderwaniu od wartości, aby zmiany nie były pustą formą, robione dla samych zmian.
Pamiętaliśmy o znaczeniu idei wychowawczych w reformie Janusza Jędrzejewicza. Te idee
koncentrowały się wówczas wokół wychowania propaństwowego. Dla nas, wychowanych w
innych realiach, główną zasadą było dążenie do opierania edukacji na wartościach etycznych,
nadania szkołom jak największej autonomii, a zarazem ich otwarcia na rodziców. Ważnym
było włączenie całego środowiska lokalnego. Stąd tak podkreślaliśmy oparcie edukacji na
personalizmie, etyce, zasadzie subsydiarności, patriotyzmie, szacunku dla swej dużej i małej
ojczyzny. Tak ważne miało być też kształtowanie rzetelności, odpowiedzialności za siebie i
innych, ujawnianie i rozwijanie zainteresowań i własnych poglądów. Myśleliśmy o realizacji
idei szkoły otwartej, zakorzenionej w swoim środowisku. Tam miało też dochodzić do
spotkań dzieci o różnym stopniu sprawności, do wspólnych zajęć popołudniowych, feryjnych.
Tam też mieli być jak najszerzej obecni rodzice.
Trzeba było wykonać ogromną pracę, żeby na 1 września 1999 roku przygotować nie
tylko podstawy programowe, plany nauczania (tak zwane siatki godzin), ale i wynikające z
nich programy nauczania dla nauczycieli i podręczniki dla uczniów. W programach
zaplanowaliśmy oprócz tradycyjnych przedmiotów nauczania, zintegrowane bloki
przedmiotowe, jak również tak zwane ścieżki międzyprzedmiotowe.
Ileż w związku z tym było uwag, chociażby do wprowadzenia w szkole podstawowej
„przyrody” – nowego przedmiotu, który miał skupiać wiedzę nauczaną dotychczas w ramach
geografii, fizyki, biologii, chemii. A chodziło po prostu o to, żeby dzieciom w wieku od 10 do
43
13 lat przekazywać zintegrowaną wiedzę o cudownym świecie zjawisk przyrodniczych, ich
relacjach z życiem człowieka. Można powiedzieć, że przedmiot ten miał wypełnić w praktyce
marzenie, jakie Adam Mickiewicz zawarł w „Romantyczności”, pisząc: Martwe znasz
prawdy, nieznane dla ludu,/ Widzisz świat w proszku, w każdej gwiazd iskierce,/ Nie znasz
prawd żywych, nie obaczysz cudu.
Pewne kontrowersje wzbudzało także wprowadzenie przez nas tak zwanych ścieżek
międzyprzedmiotowych. Zawarte w nich treści uwzględniały szereg ważnych współcześnie
potrzeb z zakresu kształcenia i wychowania (wiedzę czytelniczą, regionalną, ekologiczną,
filozoficzną, europejską). Sposób realizacji „ścieżek”, odrębnie lub w trakcie różnych
przedmiotów, należał do autonomicznych decyzji szkoły. Zmuszało to nauczycieli do
przekazu tej wiedzy także na swoich zajęciach. Zależało nam bowiem na tym, żeby szkoła
była miejscem wolności i dialogu nauczycieli. Stąd kierunek na zwiększanie autonomii szkoły
w zakresie wyboru tempa, metod i nowych technik pracy, a także akceptacji autorskich
programów nauczania opracowanych przez nauczycieli. Jedynie podstawy programowe były
wspólne dla wszystkich szkół w Polsce.
W pracach programowych cały czas szukaliśmy nowej równowagi między wiedzą
szczegółową a konkretnymi umiejętnościami. Towarzyszył temu ciągły spór trzech grup osób
pracujących nad podstawami programowymi. Pierwsi z nich, nazwijmy ich „rynkowcy”,
kładli nacisk głównie na kształcenie umiejętności. Z kolei „akademicy” bronili przekazu jak
najszerszej wiedzy. Trzecia grupa – „personaliści”, starali się patrzeć na wymagania
programowe przez pryzmat rozwoju człowieka. Podziały szły dalej, także w obrębie
poszczególnych przedmiotów. Były spory między „językoznawcami” a „literaturoznawcami”
w trakcie powstawania minimów programowych „języka polskiego” na poszczególnych
etapach edukacyjnych. Ba, i sami „literaturoznawcy” też spierali się między sobą między
innymi o to, które pozycje mają być w kanonie lektur obowiązkowych do omówienia, które
zaś w zestawie pomocniczym. Trudne to były spory, ale udawało się je jakoś pogodzić.
Trochę otrzeźwiająco podziałały słowa ministra Mirosława Handke, który podczas jednego ze
spotkań zespołu programowego stwierdził wprost: trudno, drodzy państwo, ale jak się nie
porozumiecie, to i tak będę musiał zdecydować i podpiszę stosowne rozporządzenie.
Ostatecznie cały pakiet aktów prawnych związanych z reformą ukazał się 15 lutego 1999
roku, zaś drugi – dla szkół ponadgimnazjalnych, podpisał już minister Edmund Wittbrodt 21
maja 2001 roku. Powstały dokumenty może mniej nowoczesne, ale chyba solidne,
zachowujące równowagę między potrzebą zmian a polską tradycją edukacyjną. Trochę
szkoda, że ten drugi zestaw został dosyć mocno zmieniony przez władze oświatowe w nowej
44
kadencji. Szkoda też, że mało jest obecnie pracy organicznej, rozmowy z nauczycielami nad
ich wnioskami wynikającymi z praktyki nauczania, propozycjami korekt podstaw
programowych, zapewnieniu przejrzystości między cyklami kształcenia.
Dodatkowo, aby poluźnić gorset szczegółowego wymiaru czasowego oraz zwiększyć
możliwość integracji wiedzy, staraliśmy się poszerzyć margines swobody w ustalaniu planu
nauczania w konkretnej szkole. Dlatego między innymi pozostawiliśmy około 10 procent
ogólnej puli godzin do dyspozycji dyrektora szkoły. Godziny te można przeznaczyć na
wypełnianie różnych zadań wynikających z programu wychowawczego szkoły, albo na
przykład na dodatkowe nauczanie języka obcego, jeśli są w szkole odpowiednie ku temu
warunki. W ten sposób zwiększyliśmy samodzielność, ale także i odpowiedzialność szkół.
Tego rodzaju decentralizacja decyzji miała pozwalać na lepsze wykorzystanie
wykwalifikowanej kadry pedagogicznej na danym terenie, na uwzględnienie potrzeb
regionalnych, zajęć wyrównawczych, itd. Samorząd może przekazać dodatkowe środki i na
inne zajęcia. Tak się dzieje między innymi w Gdyni, gdzie dofinansowuje się wcześniejsze
nauczanie języków obcych.
Oczywiście do realizacji tych zadań potrzebny jest jak najlepszy wykonawca –
nauczyciel. Chodziło nam o to, aby zmieniał on swoich dobrych i sprawdzonych metod
kształcenia i wychowania, ale uaktualnił je, uwzględniając cele programowe, jakie
założyliśmy w reformie. W sposób szczególny odnosi się to do pracy zespołowej, bowiem w
przypadku realizacji programów wychowawczych i ścieżek międzyprzedmiotowych rzecz
dotyczy całego szkolnego zespołu nauczycielskiego – nikt nie może czuć się zwolniony z
obowiązku uwzględniania ich w swojej pracy. Ważne, aby nauczyciel był nie tylko
„przedmiotowcem” ale i wychowawcą, a nawet, bo i takie są często potrzeby, swoistym
„rodzicem szkolnym”. Aby umożliwić nauczycielowi oddziaływanie wychowawcze,
doprowadziliśmy do ważnej zmiany ustawowej, w myśl której: nauczyciel w swoich
działaniach dydaktycznych, wychowawczych i opiekuńczych ma obowiązek kierowania się
dobrem uczniów, troską o ich zdrowie, postawę moralną i obywatelską [to zapis nowy – dop.
mój] z poszanowaniem godności osobistej ucznia. Może więc, a nawet musi, bez obawy o
zarzuty jakiejś ideologizacji, oddziaływać wychowawczo.
Ten obowiązek wynikał między innymi z wprowadzenia konieczności opracowywania
programu wychowawczego szkoły i to z koniecznością jego opiniowania przez rady
rodziców. Ma on pozostawać w ścisłym związku z programami poszczególnych klas, łączyć
je wspólnymi celami, które powinny przewijać się przez wszystkie zajęcia lekcyjne, a także
godziny wychowawcze, lekcje religii, wycieczki, zajęcia pozalekcyjne. Tak wypracowany
45
szkolny program wychowawczy – uzupełniony o uwagi rodziców – ma stanowić swoistą
wizytówkę szkoły, nadawać jej indywidualny, niepowtarzalny charakter. Będąc jej znakiem
identyfikacyjnym, jest zarazem wskazówką dla rodziców, pomagającą wybrać szkołę dla ich
dziecka.
Czy w tak zarysowanej przestrzeni edukacyjnej młody człowiek – zgodnie ze słynną
dewizą Janusza Korczaka: może być tym, kim być może? Może odnaleźć ukryty projekt
samego siebie? To jest już tajemnica ucznia, jego najbliższych i oddziaływań szkoły. Oby
szkole udawało się przynajmniej do tego przybliżyć. Szkoła ma – i dobrze – swoje tajemnice i
magię, i to niekoniecznie tę rodem z „Harry’ego Pottera”.
46
14. O rodzicach w szkole i miłości do dużej i małych ojczyzn
Niedawno podano wyniki badań zleconych przez Kongres amerykański, z których
wynika, że osiągnięcie pozytywnych wyników w nauce zależy aż w 70 procentach od rodziny
i otoczenia lokalnego, a tylko w 30 procentach od szkoły. Dane te pokazują, kto w procesie
wykształcenia i wychowania jest najważniejszy, z kim szkoła musi się liczyć i z kim nie
powinna w żaden sposób konkurować. Proces uspołeczniania szkół, otwierania ich na
społeczność rodziców, szczególnie intensywnie rozpoczął się po 1989 roku. Niezwykła w tym
względzie była przyjęta rok później ustawa o systemie oświaty. Ona gwarantowała rodzicom
wpływ na życie szkół, umożliwiała nie tylko powoływanie rad rodziców, ale i rad szkolnych.
Rodzice wchodzili w skład komisji konkursowych wybierających dyrektorów, mieli prawo do
oceny wydatków szkolnych. Staraliśmy się w rozumny sposób poszerzać ten proces, między
innymi przez zagwarantowanie prawa do opiniowania projektu szkolnego zestawu
programów kształcenia i programu wychowawczego. Elementem procesu uspołecznienia
szkół było samo ich usamorządowienie. Wszak można stwierdzić, że gmina, powiat to
reprezentacja społeczności rodziców i tu już ich wpływ na funkcjonowanie szkół stawał się
decydujący.
Pod koniec lat dziewięćdziesiątych można jednak było zaobserwować swoisty odwrót
rodziców od szkół – między innymi powoływano coraz mniej nowych rad szkół. Wpływ na to
miały zapewne bieda, w jakiej znalazła się znaczna część rodzin, a także szereg zobowiązań,
jakie na rodziców nakładały szkoły, które w ten sposób wspierały swoje budżety, gromadziły
środki, między innymi na wzbogacanie oferty zajęć pozalekcyjnych.
Nie bez znaczenia są tu patologie, jakie dotykają polskie rodziny, wpływ ma też
bezrobocie, problemy mieszkaniowe, życie w zatłoczonych blokowiskach, czasami
nazywanych „fawelami”. Rodzą się w nich kolejne pokolenia osób zbuntowanych,
nieprzystosowanych społecznie. Oblicza się, że jest około 1 milion rodzin, czyli ósma część
ogółu, niewydolnych wychowawczo. W przeszłości państwo przejmowało dużą część zadań
edukacyjnych i opiekuńczych. W nowym systemie większy nacisk kładzie się na
odpowiedzialność rodziców za swoje dzieci. Ten system prorodzinny skutkuje też
zwiększeniem działań w zakresie adopcji, powoływania rodzin zastępczych, rodzinnych
domów dziecka. Chodzi o to, aby dawać młodym ludziom wzór do naśladowania w dorosłym
życiu, aby nie rodziły się kolejne pokolenia dzieci pozbawionych miłości rodzicielskiej.
47
Wiedzieliśmy, że w procesie formowania się osobowości młodych ludzi szkoła może
spełniać przede wszystkim rolę pomocniczą wobec rodziny. Nikt bowiem nie przekaże
niepowtarzalnej miłości rodzicielskiej, uzupełnianej jakże często czułością tolerancyjnych
dziadków. A przecież stawiać czoła wielkim wyzwaniom można tylko w takim klimacie.
Kochać i wymagać. Szkoła powinna uzupełniać ten proces, mieć w sobie i sacrum, i jakiś
klimat płynący z podstawowych wartości dekalogu. Od strony prawnej reforma dała szkołom
dużo autonomii, wolności, możliwości kreowania jak najlepszego wizerunku, wypracowania
ciekawych relacji między domem, szkołą a środowiskiem lokalnym.
Chyba dlatego tak dużo uwagi poświęcaliśmy też znaczeniu edukacji regionalnej w
procesie kształcenia i wychowania. Rozumieliśmy ją głównie jako „powrót do domu” – tak
jak ją kiedyś określił dr Kazimierz Kossak Główczewski z Uniwersytetu Gdańskiego. I nie
bez znaczenia był tu fakt, że wszyscy – poza Ireną Dzierzgowską – byliśmy spoza stolicy, co
dawało nam wszystkim dodatkową energię do konstruktywnych działań. Dla mnie powrót do
domu na Kaszubach, pooddychanie nadmorskim powietrzem, pójście na groby swoich
bliskich, posłuchanie na pasterce niezwykłej kolędy „Lulajże Jezuniu”, to jakby dotknięcie
kosmosu. To z tych rodzinnych soków czerpałem siłę do różnych działań.
Wspierając rozwój edukacji regionalnej, kierowaliśmy się prostym i jasnym
wskazaniem, w myśl którego tylko człowiek, który wie, kim jest, tak naprawdę znajdzie
busolę, aby wiedzieć, dokąd pójść. Staraliśmy się też akcentować, że edukacja regionalna to
nie tylko folklor i sztuka ludowa. Na różne zarzuty, że grozi to tendencjami
separatystycznymi, najlepszą odpowiedzią były słowa nieżyjącego już ks. prof. Janusza
Pasierba, który pisał, że: nie można tak naprawdę kochać dużej ojczyzny bez miłości do małej.
Z tej optyki wynikała też konstrukcja podstaw programowych. Widzieliśmy je, jako
postępujący proces poznawania, jak rozchodzące się kręgi na wodzie, poczynając od
nauczania początkowego, poprzez nauczanie blokowe w szkole podstawowej, przedmiotowe
w gimnazjum i dalej.
Zaczynem edukacji regionalnej jest rodzina. To miejsce najbliższe dla młodego
człowieka, pierwszy krąg poznania. Wraz z rozwojem dochodzą kolejne. Mówimy o
wychowaniu do życia w społeczności lokalnej, w oddziale klasowym, społeczności gminnej,
powiatowej, o poznawaniu świata poprzez małe ojczyzny, o umiejętności oswajania tej
przestrzeni, która nasycona jest tradycją przodków, przekazem pokoleń. Kolejne wielkie
wtajemniczenie to już wtajemniczenie w polskość, w „dużą” ojczyznę, w to, co jest może
trochę staroświeckie, ale przecież wciąż aktualne – w patriotyzm. Proces kształtowania
48
miłości, szacunku do Polski rozwija się i w krąg poznania Europy, kultury
śródziemnomorskiej, systemu wartości, jaki zrodziło chrześcijaństwo.
Założyliśmy, że już w szkole podstawowej (a gdzie jest to możliwe, także w
przedszkolu), w gimnazjum, a także w liceum, edukacja regionalna będzie realizowana
obligatoryjnie. Zależało nam bowiem na tym, aby uległy wzmocnieniu: poczucie tożsamości,
przynależności kulturowej, historycznej, etnicznej i narodowej. Uważaliśmy, że prawdziwego
patriotyzmu trzeba i można się uczyć, można go kształtować w młodych ludziach poprzez
rozbudzanie miłości do małych ojczyzn. Poprzez edukację regionalną można także realizować
szereg celów kształcących, przekazywać konkretną wiedzę z zakresu na przykład historii,
języka polskiego, plastyki, muzyki.
Ścieżka międzyprzedmiotowa Edukacja regionalna – dziedzictwo kulturowe w
regionie miała wprowadzić do systemu szkolnego dwa niezwykle ważne elementy reformy:
zwrócenie się do szkoły jako do zespołu nauczycieli, aby wspólnie stworzyli program
kształcąco-wychowawczy z zakresu tej problematyki, a także wzmacnianie autonomii szkoły
poprzez zgodę na autorskość rozwiązań. Tu bowiem nie da się, tak jak na przykład w
matematyce, wprowadzić rozwiązań identycznych w szkołach całej Polski. Inne są bowiem
doświadczenia Kaszubów, inne Górali czy Mazurów, jeszcze inne mieszkańców
Opolszczyzny, Podlasia, Mazowsza, Wielkopolski, Śląska; to zróżnicowanie trzeba
uwzględnić. Inna jest także specyfika środowisk zamieszkałych przez ludzi z Kresów, którzy
powoli znajdują się w swoich nowych „małych ojczyznach”.
Akcentując znaczenie edukacji regionalnej danego terenu, staraliśmy się łączyć ją z
szeroko rozumianą edukacją ekologiczną. Chcieliśmy, aby szkoła potrafiła zaszczepić w
młodych ludziach miłość i szacunek do przyrody, zabytków, całego dziedzictwa kulturowego.
Jak ta edukacja jest ważna, świadczą chociażby zaśmiecone lasy, co jest przygnębiające tym
bardziej dla tak zapalonych zbieraczy grzybów, jak ja. Ba, tych stert puszek, różnego śmiecia,
worków foliowych nie wywożą tam dzieci. Piękno Polski trzeba ocalać. Podstawową szansą
jest tu solidarna edukacja ze strony rodziny i szkoły. Miarą społeczeństwa obywatelskiego nie
jest tylko stosunek do osób niepełnosprawnych, ale także do otaczającej nas przyrody. I tak
naprawdę coroczny „dzień sprzątania świata” powinien obowiązywać każdego dnia. Idea
dbania o naszą planetę powinna tkwić głęboko w naszej świadomości..
I znowu tak wiele zależy tu od nauczycieli, ich pasji, „czucia” regionu, w którym żyją
i uczą. Będąc kiedyś w Nowym Sączu na konferencji na temat edukacji regionalnej,
usłyszałem, że górale dzielą swoich współmieszkańców na pnioków, czyli mieszkających na
danym terenie od wielu pokoleń, na krzoków, czyli mieszkających tam na stałe ale od
49
niedawna i ptoków, czyli osoby, które nie planują tam w ogóle stałego zasiedlenia. I co
ciekawe, z ich analiz wynikało, że największymi entuzjastami edukacji regionalnej były nie
„pnioki”, a „krzoki”, czyli ci, którzy stosunkowo niedawno podjęli decyzję, że tam zostaną na
stałe. Chyba świeżość bilansu zysków daje im energię do promowania swej nowej małej
ojczyzny z wyboru. Rola nauczyciela z pasją jest decydująca w dobrym prowadzeniu zajęć
związanych z edukacją regionalną.
Nie ma też co ukrywać, że wielu wspaniałych nauczycieli regionalistów mówiło
również o tym, iż zadania wychowawcze łatwiej realizować w wymiarze lokalnym. Mimo
wszystko szybciej znaleźć wzór postępowania, zachować wiarę w wartości, obserwując
rzeczywistych i bliskich bohaterów dnia codziennego, niż wzlatujące i często równie szybko
spadające gwiazdy życia publicznego.
Tak naprawdę całość działań wychowawczych zmierza ku głównemu celowi, jakim
jest ukształtowanie w młodym człowieku zdolności do oceny racji i rozumnej obrony
własnych przekonań. Jego kwintesencja zawiera się w przesłaniu, jakie w 1987 roku
skierował do młodzieży w Gdańsku Ojciec Święty Jan Paweł II, gdy mówił, że każdy z nas
ma swoje Westerplatte, swój wymiar zadań, które musi rozpoznać, a potem starać się ich
bronić. Rodzice, szkoła muszą pomóc młodemu człowiekowi odpowiedzieć na pytanie, jaki to
wymiar zadań ma być przedmiotem jego troski, rozwoju, a czasami poświęcenia i wyrzeczeń.
Nie jest to proste, ale w prawdziwym życiu, jak pisał Ernest Hemingway: Ludzie stale szukają
skróconych dróg do szczęścia. Tymczasem: Nie ma skróconych dróg.
50
15. O pomocy rodakom mieszkającym na obczyźnie
W trakcie swej obecności w MEN dorastałem do przekonania, że jednym z
najważniejszych zadań ministerstwa, ale i władz polskich w ogóle, jest jak najszersza pomoc
Polakom, którzy z różnych powodów mieszkają za granicą. Starałem się korzystać z
zaproszeń zza wschodniej granicy, wychodząc z założenia, że na Zachodzie łatwiej sobie bez
nas poradzą. Odbyłem tam kilka spotkań – głównie w kręgu „polonusów” na Litwie i
Białorusi, uczestniczyłem w odsłonięciu pomnika Adama Mickiewicza w Grodnie. Zawsze
czuję jakiś wewnętrzny skurcz, słuchając śpiewnej mowy polskiej, obserwując łagodność w
twarzach rodaków i jakąś tęsknotę za macierzą. Z drugiej strony tam dużo bardziej widzi się
jeszcze pozostałości komunizmu. Nawet w najlepszej restauracji Grodna czuje się ten zapach
bigosu, który u nas już znika nawet ze słynnych jadłodajni na dworcach kolejowych. Dla nich
Polska jest Europą. Warto, aby o tym wiedzieli polscy malkontenci. Tym ostatnim można by
nawet zafundować bilety (a niech tam – także powrotne), żeby zobaczyli, jak zmienia się
Rzeczpospolita.
Woziłem im sporo książek. Oni z kolei prosili o zagwarantowanie ich dzieciom, także
poprzez system stypendiów, możliwości studiowania w Polsce. Widać, że dużo efektywnych
działań podejmuje Wspólnota Polska i jej prezes Andrzej Stelmachowski. Działania
edukacyjne wspiera Centralny Ośrodek Doskonalenia Zawodowego Nauczycieli w
Warszawie i druga placówka w Lublinie, która koordynuje wyjazdy polskich pedagogów,
przekaz podręczników, doposażanie tamtych szkół. I tylko szkoda, że także i tam Polacy nie
zawsze i nie wszyscy są razem, występują jakieś podziały, animozje. A wygrywają na tym
inni. Oj, ta nasza natura...
W sprawie tej zorganizowałem kilka zebrań roboczych w MEN-ie, ale i w grupach
miedzyresortowych. Trochę się robi, ale jakby za mało w tym jest działań nowych, walki o
dodatkowe środki finansowe. Jak najszersza pomoc Polakom mieszkajacym za granicą to
musi być nasz wspólny, ponadkadencyjny i ponadpartyjny cel. Jeżeli minister (a po łacinie
znaczy to literalnie: sługa, służący) ma służyć narodowi, to nie może zapominać o potomkach
zesłańców, łagierników, przymusowo wysiedlonych, o rodzinach, które pozostały na
Zachodzie po II wojnie światowej. Jak nie możemy im pomóc w powrocie na stałe, to tym
bardziej należy wspierać jak najszerszą edukację tam, gdzie żyją obecnie. A z samego
Kazachstanu chciałoby przyjechać około 25 tysięcy osób, tymczasem gminom udało się do tej
51
pory przyjąć nie więcej niż dwa tysiące. Poza Polską żyje około 10 milionów rodaków, z
których prawie milion opuściło kraj w stanie wojennym.
Trzeba też czuwać i doprowadzać do porozumień z krajami ościennymi, aby
obowiązywała jakaś podstawowa oś współpracy. Nie powinno być tak, że staramy się sporo
inwestować, pomagać w edukacji około 700 dzieci litewskich, gdy zasada wzajemności nie
zawsze obowiązuje w stosunku do około 20 tysięcy dzieci polskich na Litwie. To jeden z
przykładów. Sporą szansą może być nasze wspólne wejście do Unii Europejskiej, która
niejako wymusi pewne wspólne standardy także w tym obszarze. Gorzej jest wobec krajów,
które, jak Kazachstan czy zakaukaska część Rosji, dzieli od Polski ogromna odległość. Ale
tym bardziej nie wolno nam ustawać w wysiłkach. Nie wolno, ktokolwiek będzie u władzy!
Do tego zobowiązują nas, żyjących w pięknej i wolnej Rzeczpospolitej, chociażby
słowa Adama Mickiewicza z „Dziadów”: Jeśli zapomnę o nich,/ Ty, Boże na niebie zapomnij
o mnie. Polska jest i musi być wszędzie tam, gdzie biją polskie serca, a najlepszą drogą do
nich jest nasza aktywna pamięć, podtrzymywanie tradycji głównie przez język ojczysty, a
więc i jego naukę.
52
16. O historii, Katyniu, Holocauście
Już w trakcie pierwszych miesięcy pobytu w MEN-ie zetknąłem się z sytuacją dla
mnie szokującą. Pracując nad podstawami programowymi, spotkałem się z dwoma grupami
nacisku. Jedni postulowali, że ma być nauczana obowiązkowo sprawa Katynia. Byli też inni,
dla których najważniejsze było wprowadzenie tematyki Holocaustu. W obu wypadkach inne
fakty z historii jakby schodziły na dalszy plan. Nie włączałem się w te dyskusje. Nasza
odpowiedź była jedna: będzie i jedno, i drugie, szkoła musi przekazać wiedzę o wszelkich
ważnych wydarzeniach historii, tym bardziej wynikających ze zła, jakie spowodowały
systemy totalitarne. Te wypowiedzi mówiły zarazem o problemie szerszym, dlatego te dwa
doświadczenia historii, tak ważne dla zrozumienia historii XX wieku, zapisuję łącznie.
Dla mego pokolenia – dzieci wychowanych przez rodziców i dziadków, którzy często
czynnie walczyli podczas II wojny światowej – najnowsza historia była stale obecna w życiu
domowym. O Katyniu mówiło się mniej, może ciszej, ale mówiło. I to bez wmówień
propagandowych. Ojciec, nauczyciel, historyk, obrońca Kępy Oksywskiej koło Gdyni i jeniec
oflagów, do nocy słuchał zagłuszanej Wolnej Europy. Tak naprawdę władze PRL więcej
traciły, niż zyskiwały na podtrzymywaniu kłamstwa, iż 22 tysięcy polskich oficerów i
żołnierzy zamordowali w Katyniu, Miednoje i Charkowie nie Rosjanie, a Niemcy. Bo od
młodości poznawaliśmy ten podwójny wymiar historii: domowej, uwiarygadnianej przez
rodziców i oficjalnej – niestety, przekazywanej także w szkołach, a czasami i podczas
studiów.
Gdy więc tylko nadarzyła się okazja, w związku z przypadającą w 2000 roku
sześćdziesiątą rocznicą mordu, przygotowaliśmy przy pomocy kuratoriów i „Solidarności”
oświatowej ogólnopolski konkurs dla młodzieży o tej tematyce. Szkoły dostały specjalny
informator i kasety video. Przekazywaliśmy te materiały, aby wesprzeć informacyjnie
nauczycieli. Apelowaliśmy, aby młodzież podejmowała próby dotarcia do około 500 wdów
po zamordowanych żołnierzach i policjantach. Powstały często wstrząsające relacje o życiu
rodzin tych „niemych polskich świętych”, jak o nich mówił ks. kapelan Zdzisław Peszkowski.
Kiedy wiosną 2000 roku premier Jerzy Buzek, razem z ministrem Mirosławem
Handke, wręczali młodym ludziom nagrody, czułem, że wypełniłem jakieś moralne
zobowiązanie. Potem jeszcze poleciałem na odsłonięcie pomnika i odrestaurowanego
cmentarza w Katyniu. Szokująca była martwa cisza tamtego miejsca, jakby nawet ptaki nie
przestały pamiętać o huku strzałów w żołnierskie głowy. W samolocie – od premiera
53
począwszy – wszyscy siedzieliśmy wyciszeni. Przypominały się słowa ks. kardynała Stefana
Wyszyńskiego: Jako chrześcijanin przebaczam, jako człowiek – pamiętam i fraza: Pomóż
wybaczyć, zapisana na kapliczce „Golgota Wschodu”. Wciąż się czuje, że te rany nie są
zagojone, bo czujemy, że w tym wszystkim nie ma pełnej szczerości i pokory winnych. Jakby
lęk przed ewentualnymi roszczeniami materialnymi rodzin zamordowanych, wywiezionych
do łagrów sowieckich, nie pozwalał potomkom oprawców osądzić winy, by dać rodzinom
ofiar poczucie sprawiedliwości. Zresztą nie tylko im. Nam wszystkim, w tym szczególnie
Rosjanom, którzy zaznali najwięcej cierpień w okresie stalinizmu, a którym wciąż ciężko jest
uporać się z własną historią.
Chyba w podobny sposób ciągłą raną i lękiem przed zapomnieniem jest tragedia
Holocaustu. Łagry i obozy koncentracyjne to szczyt barbarzyństwa przynajmniej dla szeroko
rozumianej Europy (mieszkańcy innych kontynentów też mają za sobą doświadczenia
krańcowego zdziczenia ludzi). Dlatego bezdyskusyjnie uważaliśmy, że wiedza o próbie
całkowitej zagłady Żydów musi być przekazywana uczniom w polskich szkołach. Jeżeli
trzeba było przekazać finanse na programy, podręczniki, wskazania metodyczne dla
nauczycieli – nie robiliśmy z tym problemu.
Sam kiedyś napisałem krótki tekst do „Gazety Wyborczej” o umożliwieniu młodzieży
z Izraela wizyt i spotkań z młodymi Polakami w szkołach. Nie powinno być tak, jak
opisywano tam w reportażu, iż w Polsce młodzi Żydzi odwiedzający Auschwitz, Treblinkę,
Umschlag Platz od lotniska są przez cały czas izolowani i przebywają pod ochroną służb
specjalnych. Jestem przekonany, że młodzi najlepiej porozumieją się ze sobą, tym bardziej w
dobie internetu i coraz lepszej znajomości języka angielskiego. Tylko trzeba się na to
wzajemnie otworzyć, tak jak ma to miejsce w Niemczech, podczas wizyt w tamtejszych
miejscach kaźni. Żeby w młodych ludziach nie wytworzył się, a raczej nie powielił z
przeszłości, fałszywy stereotyp. Zależy mi tym bardziej, że moich dziadków ze strony ojca,
Niemcy rozstrzelali w Wierzbicy koło Kielc, za ukrywanie żydowskich uciekinierów z
transportu. Trzeba szukać wspólnych dróg. Najlepiej zrobią to ludzie młodzi, także Ukraińcy,
Rosjanie, Niemcy.
Na pewno nasze działania w MEN-ie szły w kierunku budowania świata bez barier i
wmówień. Nie kryję, że tak bardzo zależało mi też na tym, aby w kanonie lektur pozostały
opowiadania oświęcimskie Tadeusza Borowskiego, w moim przekonaniu najważniejsza
książka XX wieku. Jego relacja z pobytu w Auschwitz to niezwykłe lustro, w którym autor
pokazuje, jaki też może być człowiek, jak cienka bywa granica nakazów moralnych. W jego
optyce piekło obozu to chyba nawet mniej udoskonalona fabryka zabijania. To bardziej próba
54
pokazania prawdy o żywych, o naszych postawach w sytuacjach ekstremalnych. Cień
Holocaustu pojawia się wszędzie tam, gdzie pogardza się drugim człowiekiem. Polskie szkoły
muszą uczyć młodych ludzi panowania nad swymi popędami i agresją, muszą mówić o
człowieczeństwie jako o „sacrum”, ale inaczej. W niej powinno być miejsce na odkrywanie
piękna, dobra, miłości, tolerancji – także wobec niepełnosprawnych – szlachetności, pięknego
koleżeństwa i solidarności. Wtedy mniej będzie goryczy i wstydu Jedwabnego i tego całego
kłamstwa oraz kamuflażu, skrywanego przez kilkadziesiąt lat PRL-u.
Płaciliśmy w naszej kadencji za niedopuszczalne błędy popełnione przez władze
komunistyczne na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Odkrywając prawdę,
unikniemy też takich przemilczeń, jak chociażby o tragedii w Lasach Piaśnickich koło
Wejherowa, gdzie na początku II wojny światowej Niemcy zamordowali około 12 tysięcy
osób, ale... prawie w połowie były to osoby niepełnosprawne z Niemiec. Nikt tego dokładnie
nie analizował, nie stwierdzał faktów, podobnie jak przy ujawnianych obecnie błędach przy
liczbie ofiar w Oświęcimiu. W to wpisuje się dramat liczb, o których Józef Stalin mówił
cynicznie: „Śmierć jednego człowieka to tragedia, śmierć miliona to statystyka”. Tych ofiar
było tak wiele, eksterminacja tak metodyczna, że może ulec znieczuleniu ludzka wrażliwość.
Edukacja, nauka historii w wolnej Polsce, musi odsłaniać młodym ludziom prawdę,
starać się pomóc w ocenie trudnych wydarzeń, w pewien sposób przygotować do sytuacji,
które przeżywali nasi poprzednicy. Bóg – Historia jedna wie, jakie niespodzianki szykuje
wiek XXI?
55
17. O ocenianiu i egzaminach
Zewnętrzne ocenianie była nowością w naszym systemie edukacyjnym. Projekt zmian
zakładał te same egzaminy i pytania w skali całego kraju, obecność obserwatorów z zewnątrz
w trakcie ich przebiegu (w tym z wyższych uczelni), kodowanie prac, sprawdzanie – według
jednolitych kryteriów i kluczy odpowiedzi – przez niezależnych egzaminatorów. Niezwykły
był sam cel: móc ocenić, porównać, poziom wiedzy uczniów z różnych miejsc i środowisk
Polski. Zakładaliśmy, że zewnętrzne egzaminy ujawnią najbardziej zapalne punkty polskiej
edukacji. Zarazem, oprócz diagnozy, dadzą możliwość zastosowania odpowiednich metod
poprawy poziomu nauczania i uaktywniania ludzi tak, by podejmowali jak najtrudniejsze
wyzwania. To tak naprawdę może być dopiero podstawą do tworzenia programów
wyrównujących (wzwyż) szanse edukacyjne uczniów w różnych regionach kraju. Podobnego
materiału diagnostycznego nie było, jeżeli chodzi o szkoły podstawowe. Założyliśmy, że
egzamin zewnętrzny będzie także po gimnazjum, zaś wyżej – „nowa matura” lub zewnętrzny
egzamin zawodowy.
Skazą dotychczasowych egzaminów dojrzałości przeprowadzanych na podstawie
pytań opracowywanych w poszczególnych kuratoriach była ich mała porównywalność i,
mimo wszystko, spory subiektywizm oceniania. Zachodził też pewien konflikt: trudno było
oceniać nauczycielowi samego siebie, trudno być sędzią we własnej sprawie. Dochodził
jeszcze jeden problem – podpowiadanie i ściąganie. Powszechne już, także w mediach, stało
się wypytywanie uczniów, jakie ściągi przygotowali na egzamin? Normą więc stała się nie
uczciwość, wiedza, a pochwała cwaniactwa. Do tego dochodziła pewna hipokryzja
oceniających i ocenianych. Kiedy bowiem w okresie matur w radiu powiedziałem, że za
mojej matury było i podpowiadanie, i ściągi, to rozległy się głosy oburzenia. Jak to, minister,
a ściągał czy podpowiadał?
Trzeba więc było zmienić zasady oceniania. Egzamin musi dać możliwość
obiektywnej oceny wiedzy, umiejętności i predyspozycji ucznia. Kiedyś musi skończyć się
traktowanie egzaminów jak nieuczciwej gry, ze ściągami w kanapkach, które czasami trafiały
nie na ten stół co trzeba, czy z wprowadzaniem elektronicznych technik podpowiadania. Było
coś budującego w sprzeciwie młodzieży z Poznania, która w 2002 roku protestowała przeciw
przesunięciu wdrożenia „nowej matury” na 2005 rok. Oni domagali się obiektywizmu,
buntowali się przeciw podpowiadaniu i zawyżaniu ocen. Już wiedzieli, tym bardziej w
56
pracowitej Wielkopolsce, że dorosłe życie boleśnie weryfikuje różnych naciągaczy. Chcieli,
co jest niezwykle ważne w naszym programie – dostać się na studia i to na renomowane
kierunki – na podstawie obiektywnych wyników egzaminu maturalnego. Nie zaś jakichś
punktów za pochodzenie, miejsc rektorskich, systemu korepetycji organizowanych przez
pracowników uczelni, całego tego polskiego „kolesiostwa” i układów. A przynajmniej żeby
przeciąć różne opowieści, które towarzyszą rekrutacji na wyższe uczelnie. Właśnie to, żeby
matura była zarazem ważnym kryterium przyjęcia na studia, była niezwykle istotnym
elementem tego programu. Tak minister Mirosław Handke, jak i później minister Edmund
Wittbrodt ogromnie zabiegali o zgodę rektorów na uznanie przez uczelnie „Nowej Matury”
jako ważnego elementu rekrutacji na studia.
Zakładaliśmy, że egzamin maturalny będzie zdawany obowiązkowo z czterech
przedmiotów: języka polskiego i języka obcego, przedmiotu wybranego przez zdającego oraz
matematyki, która powróciła jako egzamin zdawany obowiązkowo. Przedmioty obowiązkowe
mogły być zdawane na poziomie podstawowym lub rozszerzonym. Przedmioty wybrane
miały być zdawane na jednym poziomie sprawdzającym pełny zakres wiedzy i umiejętności
wymaganych podstawą programową. Egzamin z języka polskiego i języków obcych miał być
zdawany w dwóch częściach: wewnętrznej – ustnej i zewnętrznej – pisemnej, zaś pozostałe
egzaminy wyłącznie w formie pisemnej.
Warto zwrócić uwagę na to, że pojawiający się czasami zarzut o obniżeniu poziomu
wymagań nie znajduje racji bytu chociażby przy porównaniu dotychczasowego i
planowanego egzaminu z języka polskiego. W ramach „nowej matury” w ostatniej klasie
uczeń miał przygotować i przedstawić pracę pisemną, zaprezentować umiejętność
formułowania wypowiedzi ustnych przed komisją złożoną z nauczycieli szkoły, do której
uczęszcza. Na egzaminie zewnętrznym zdający miał napisać wypracowanie w ciągu 110
minut (obecnie 300 minut). Po zdaniu arkusza egzaminacyjnego, podczas drugiej części -
zdający w ciągu 80 minut miał odpowiadać na kilkanaście pytań sprawdzających głównie
umiejętność czytania ze zrozumieniem. Wybierającym egzamin w wersji rozszerzonej po
krótkiej przerwie przychodziliby jeszcze do części trzeciej – ich zadaniem byłoby napisanie
kolejnego wypracowania w czasie 110 minut. Czy to mało? Gdzie tu obniżenie wymagań
egzaminacyjnych? Tak się częściowo stało, ale dopiero w wersji „nowej matury”
przygotowanej przez obecną koalicję rządowo-parlamentarną.
Warto pamiętać o szczególnej roli egzaminu w III klasie gimnazjum, który ma
kluczowe znaczenie dla osiągnięcia zakładanych celów reformy, w tym szczególnie
zwiększenia grupy osób wybierających szkoły kończące się egzaminami maturalnymi.
57
Dotyczy to głównie młodzieży z terenów wiejskich. Osiągnięcie pozytywnego wyniku może
być dobrą motywacją do wyboru dalszego kształcenia w liceum i na wyższej uczelni.
Oprócz egzaminów zewnętrznych pozostało oczywiście ważne ocenianie
wewnątrzszkolne. Istniało bowiem zagrożenie, że zbyt duży akcent położony na system
egzaminów zewnętrznych może zachwiać równowagę w codziennej pracy szkół, osłabić ich
rolę wychowawczą. Przy zbyt dużym prymacie egzaminów zewnętrznych uczeń mógłby
lekceważyć systematyczną pracę w szkole. Dlatego też między innymi wprowadziliśmy dla
liceów obowiązek uwzględniania w kryteriach rekrutacji minimum połowy z maksymalnej
liczby punktów za wyniki oceniania wewnątrzszkolnego ze świadectwa gimnazjalnego. W tej
materii pozostawiliśmy dużą autonomię szkołom, które mogą tworzyć własny system oceny
osiągnięć ucznia, posiłkując się jedynie skalą ocen podobnych w całej Polsce. Akcentując
jawność oceniania, zobowiązaliśmy szkoły, aby informowały rodziców uczniów na początku
każdego roku szkolnego o wymaganiach edukacyjnych wynikających z realizowanego przez
siebie programu nauczania oraz o sposobach sprawdzania i oceniania osiągnięć uczniów.
Poza tym miała obowiązywać zasada, że oceny będą jawne zarówno dla uczniów, jak i ich
rodziców.
Po sformowaniu nowego rządu przez koalicję: SLD-UP-PSL, „nową maturę”
przesunięto o trzy lata. Już w trakcie kampanii wyborczej było widać, że jej realizacja jest
zagrożona. Opozycja zaczęła podsycać lęki maturzystów, a więc pośrednio i ich najbliższych.
A to duży elektorat, bo około 300 tysięcy maturzystów z prawem do głosowania, plus ich
rodzice, ba, często i dziadkowie. Więc około miliona głosów do przejęcia. Do tego trzeba
było doliczyć część nauczycieli, którzy również mieli pewne obawy. Przy okazji nowa
minister Krystyna Łybacka - doktor nauk matematycznych, wycofała z obowiązkowego
egzaminu matematykę. Na nic zdały się wyjaśnienia, że na poziomie podstawowym chodzi o
elementarną wiedzę, że matematyka jest najbardziej powszechnym „językiem”
międzynarodowym. Niestety, podobnie zmniejszono progi wymagań z innych zdawanych
przedmiotów.
Tak więc PRL się skończył, rozpoczęło się wdrażanie kompleksowej reformy
edukacji, a tu próbuje się konserwować szkołę małych wymagań – miłą, łatwą i przyjemną, z
zielonym światłem dla cwaniactwa, której skutkiem jest późniejsza bezradność absolwentów
na rynku pracy. Jakby to wszystko zawierało się w pytaniu: co by tu zepsuć, a nie zrobić i jak
zakonserwować – używając nowych sloganów – stary układ, kształcić dalej absolwentów
nijakich, uciekających od osobistej wolności i odpowiedzialności. Tyle że ów „lud” czasami
może być taki, jak w ciężko-proroczym wierszu Adama Mickiewicza, gdzie czytamy: „Gęby
58
za lud krzyczące sam lud w końcu znudzą./I twarze lud bawiące na koniec lud znudzą,/.../
Wszystko przejdzie, po huku, po szumie, po trudzie,/Wezmą dziedzictwo cisi, ciemni, mali
ludzie”. Niech to będzie przestrogą i wyzwaniem dla wszystkich. Nie wolno ośmieszać
znanych zasad: Umów należy dotrzymywać, czy Nie odbiera się praw nabytych, tym bardziej,
że działaliśmy jako demokratycznie wyłoniony rząd Rzeczpospolitej.
59
18. O kształceniu specjalnym
Niedawno byłem na opłatku w placówce dla dzieci z upośledzeniem umysłowym w
Kościerzynie. Przeżyłem tam sytuację, która mnie poruszyła. Otóż w części nieoficjalnej
nauczycielka z tej placówki powiedziała, że wychowawcy z ośrodka mają żal do autorów
reformy edukacyjnej o obniżenie w 2000 roku ich dodatków „trudnościowych”. Próbowałem
coś wytłumaczyć, wsparli mnie nauczyciele ze szkół ogólnodostępnych, ale zrozumiałem, że
tu chodzi o coś głębszego. O coś, co nie pozwoliło dyrekcji podobnego ośrodka w Pucku,
zaprosić mnie na Wigilię w tamtym roku, mimo że byłem tam zawsze. Tam pracowałem,
stamtąd ruszyłem do pracy związkowej, potem „w ministry”. Mówi się, że jak nie wiadomo, o
co chodzi, to chodzi o pieniądze. W tej sytuacji jednak sprawa dodatków trudnościowych ma
chyba nie tylko finansowy, ale i prestiżowy wymiar.
Przed reformą było tak, że w zależności od rodzaju placówki specjalnej i stopnia oraz
rodzaju niepełnosprawności dzieci, ich nauczyciele-wychowawcy otrzymywali od 10 do 40
procent dodatku „trudnościowego”. Wywoływało to sprzeciw nauczycieli z innych szkół. Nie
godzili się, by ci ze szkół specjalnych podwójnie korzystali z tego typu pracy. Oprócz
dodatku bowiem, w szkolnictwie specjalnym obowiązują w miarę rygorystycznie
przestrzegane normy liczebności uczniów w danym oddziale, na przykład od 4 do 8 w klasie
dla dzieci z upośledzeniem umysłowym w stopniu umiarkowanym. Ze strony nauczycieli ze
szkół masowych padały pytania-argumenty: czym różni się wysiłek nauczyciela uczącego w
takiej grupie, od polonisty sprawdzającego dodatkowo różne prace pisemne i to w klasach
często ponad trzydziestoosobowych. Poza tym, że ten drugi jest poddany dużo większej presji
i weryfikacji, jeżeli chodzi o wyniki nauczania czy przygotowanie do egzaminów, olimpiad.
W nowym systemie awansu zawodowego pozostawiliśmy organowi prowadzącemu
dowolność w ustalaniu wysokości dodatków „trudnościowych” i na przykład w Gdańsku nie
uległ on prawie żadnym zmianom. Gorsza jest rzeczywiście sytuacja w tak zwanych
powiatach ziemskich, które nie mając praktycznie dochodów własnych, dodatki te ustalają na
niezbyt wysokim poziomie. Sam zabiegałem o to, aby pojawił się ustawowy zapis, który nie
pozwoliłby na spadek wynagrodzeń którejkolwiek grupy nauczycieli, po ich
przeszeregowaniu od 1 stycznia 2000 roku. Czyli nikt nie mógł stracić na reformie
wynagrodzeń, mógł za to zyskać. Porównywalnie jednak więcej zyskiwali nauczyciele o
wysokich kwalifikacjach i mniejszym stażu pracy uczący w szkołach ogólnodostępnych.
60
Uwagi nauczycielki z Kościerzyny uświadomiły mi, że większy zawód sprawił tym ludziom
brak uznania dla ich trudnej pracy w szkolnictwie specjalnym, niż niski dodatek. Jest to
istotna uwaga przy próbie większych zmian, gdyż ważne są ludzkie przyzwyczajenia. Trzeba
uważać, żeby nie zrazić sobie grup ludzi, a najłatwiej skłócają pieniądze. Czasami lepiej
przeprosić, podziękować, niż próbować przekonywać nieprzekonanych.
Od początku mojej kadencji w MEN-ie pracował ze mną zespół zajmujący się
sprawami szkolnictwa specjalnego. Dużo czasu zajmowało nam ustalenie odpowiednich
„wag” przeliczeniowych, aby przy mniejszej liczebności uczniów w klasach, samorządom
wystarczało środków na utrzymanie tych stosunkowo drogich placówek. Staraliśmy się
przejść na opłacanie konkretnie zdiagnozowanej niepełnosprawności, a nie formy kształcenia.
Co ciekawe, na ponad 7 mln uczniów około 130 tysięcy (czyli ponad 2 procent) uczy się w
formach specjalnych, zaś ogółem z budżetu oświatowego płynie 6 procent środków
finansowych na ten cel. Czyli nie można powiedzieć, że w systemie finansowania zadań
edukacyjnych nie dostrzega się potrzeb tej grupy dzieci i młodzieży.
Sprawą, którą staraliśmy się wprowadzić jak najszybciej i to ustawowo, był problem
wczesnej diagnozy już w trakcie pierwszego tak zwanego bilansu zdrowia, wykonywanego
między pierwszym a trzecim rokiem życia i towarzyszącego temu zastosowania jak
najszybszego leczenia zauważonych deficytów. W takich stosunkowo szybkich działaniach
jest duża szansa na usprawnienie dzieci urodzonych z jakimiś niepełnosprawnościami.
Wymaga to specjalistycznej pracy już w przedszkolach, a tam gdzie ich nie ma – na przejęciu
pewnych zadań przez szkoły podstawowe. To było ogniowo trochę zaniedbane w dosyć
rozwiniętym już systemie kształcenia specjalnego. Zwracaliśmy uwagę na to, aby reforma
zapewniła drożność systemu kształcenia także uczniów niepełnosprawnych, w tym na
możliwość otwierania klas przysposabiających do pracy.
Staraliśmy się kłaść nacisk na szeroko rozumianą edukację integracyjną. Jeżeli już nie
w klasach integracyjnych (uczęszcza do nich około 10 tysięcy uczniów), to poprzez
umożliwienie jak największej liczby kontaktów dzieci o różnym stopniu sprawności. Jest to
często najlepsza lekcja humanizmu. Dzieci mają w sobie dużo tolerancji – to dorośli często
deformują ich świat i wrażliwość. Pokazuje to w dojmujący sposób chociażby
paradokumentalny film Jacka Bławuta „Nienormalni”.
Staraliśmy się nie preferować kształcenia indywidualnego, a raczej dbać o to, aby
samorządy odpowiedniego szczebla zostały zobowiązane do zapewnienia dowozu dzieci
niepełnosprawnych do szkół i placówek.
61
Staraliśmy się wspierać tak zwany system rodzinkowy w opiece całkowitej. Dziecku,
szczególnie niepełnosprawnemu, potrzebna jest w miarę stała opieka. Niestety, stosunkowo
często dzieci te wywodzą się z rodzin niewydolnych wychowawczo. Stąd ważne, gdy nie da
się uzdrowić ich rodzin, aby znajdować dla nich odpowiednie rodziny zastępcze. Jest to
również w miarę korzystne od strony finansowej. Przy sprzężonych deficytach miesięcznie na
ucznia przekazuje się kwoty w wysokości porównywalnej z dwoma zasiłkami dla
bezrobotnego. Aż się prosi o przyjmowanie różnych rozwiązań indywidualizujących opiekę
nad takim dzieckiem także, aby dać mu odpowiedni wzór rodzinny, możliwość utrzymywania
stałych więzi w życiu dorosłym.
Przyjęcie takiej opcji prorodzinno-integracyjnej wywoływało różne obawy zwłaszcza
w środowisku pracowników szkół specjalnych z internatami. Tu stanowisko ministra Handke
i całego Kolegium MEN było jednoznaczne: najważniejsza jest sytuacja dziecka, przyjęcie
rozwiązań nie tylko na „dzisiaj” ale takich, które przyniosą mu pozytywne skutki w
przyszłości.
Wiadomo, że internaty z opieką całotygodniową czy domy dziecka nie znikną od
zaraz. Ale taka powinna być tendencja – to rodzina tworzy podstawowy krąg wychowania
młodego człowieka. Noce dziecko powinno spędzać w domu. Jeżeli jest to niemożliwe
zawsze, to przynajmniej w czasie sobotnio-niedzielnym, podczas świąt, ferii i wakacji. Ta
perspektywa musi też towarzyszyć promowaniu różnych form edukacji integracyjnej.
Oczywiście nie będzie tak, że szkoły masowe wchłoną wszystkie dzieci niepełnosprawne.
Wiadomo, że około troje na sto dzieci rodzi się z trwałą niepełnosprawnością. Ważne, aby jak
najdłużej ich codziennym środowiskiem rówieśniczym byli uczniowie ze szkół masowych.
Chcieliśmy, aby dotyczyło to szczególnie pierwszych etapów kształcenia. Stąd dwa cykle w
szkole podstawowej, stąd w systemie oceniania daliśmy możliwość wydłużenia o rok danego
cyklu czy wprowadziliśmy obowiązek dostosowania przez szkołę wymagań edukacyjnych w
stosunku do uczniów, wobec których poradnie psychologiczno-pedagogiczne stwierdziły
specyficzne trudności w uczeniu się lub deficyty rozwojowe.
Widać, że pęka coraz więcej barier wokół osób niepełnosprawnych. Już coraz mniej
jest zamkniętych enklaw, by nie powiedzieć gett, gdzieś na obrzeżach wielkich miast. Około
50 tysięcy dzieci, które żyją w rodzinach zastępczych, często znajduje tam wielką troskę i
miłość, której kiedyś im poskąpiono oraz dobry wzór niezbędny do założenia normalnych
rodzin. Jest coś ważnego w stwierdzeniu, iż miarą społeczeństwa obywatelskiego jest jego
stosunek do osób niepełnosprawnych. Wielką tu pracę zaczynają wypełniać powiaty oraz
powoływane przez nie centra pomocy rodzinie oraz inne placówki specjalistyczne. Duża jest
62
też aktywność różnych organizacji pozarządowych tym bardziej, że czasami działają w nich
właśnie rodzice dzieci z określonymi deficytami, wykazując często heroiczną postawę. Bo
właśnie od ludzi zależy najwięcej w rozwiązywaniu złożonych problemów, jakie są udziałem
osób niepełnosprawnych.
Wiele takich osób poznałem. Trzeba, niezależnie od reform, właśnie je wspierać, a
przynajmniej nie przeszkadzać. I pamiętać, że prawdziwa integracja zaczyna się w sercu
człowieka.
63
19. O informatyce i nauczaniu języków obcych
Otwarcie granic w latach dziewięćdziesiątych oznaczało też otwarcie Polski na
szeroko rozumianą informatyzację i telekomunikację. Lawinowo wzrastała liczba
komputerów w urzędach i prywatnych domach. Wiadomo było, że w bliskiej perspektywie
dobra znajomość obsługi komputera będzie równoznaczna z umiejętnością czymś w rodzaju
posługiwania się długopisem. Dlatego też pilne stało się wsparcie edukacji szkolnej w tym
zakresie. Nasza ekipa ministerialna praktycznie zastała projekt programu lepszego
wyposażenia szkół w pracowanie komputerowe, którego głównym orędownikiem była
ówczesna posłanka Unii Wolności Grażyna Staniszewska. Co godne podkreślenia, była zgoda
wszystkich ugrupowań parlamentarnych na jego realizację. W ten sposób w 1998 roku każda
z około 2 500 gmin dostała po jednej dziesięciostanowiskowej pracowni dla wybranej przez
siebie szkoły podstawowej. W roku następnym zaczęliśmy takie pracownie przekazywać
gimnazjom. W ciągu 3 lat wszystkie z około 5 tysięcy gimnazjów dysponowały już co
najmniej jedną zakupioną centralnie pracownią. W roku 2001 program rozszerzyliśmy na
szkoły specjalne i ponadgimnazjalne, którym przekazywaliśmy już po 20 komputerów, w tym
4 z przeznaczeniem na informatyczne centrum biblioteczne. Program ten był kontynuowany
w następnych latach.
W 2003 roku zeznawałem w Nowym Sączu jako świadek w sprawie przeciw byłemu
prezesowi firmy komputerowej „Optimus” Romanowi Klusce. Był on przez kilkanaście
miesięcy nękany przez służby prokuratorskie za zgłoszenie do naszych przetargów
komputerów swojej firmy, jako produktu wwożonego ze Słowacji do Polski. Wywożąc je i
wwożąc polska firma unikała 22 procentowego podatku VAT, z którego zwolnione były
zagraniczne firmy. To był przepis absurdalny, godzący w rodzimy przemysł. Zamiast
preferować polskie przedsiębiorstwa i ich produkty, jak dzieje się z promocją rodzimych
wyrobów na Zachodzie, uderzało się w nie podatkami, przez które stawały się mało
konkurencyjne w przetargach. Przepis zmieniono bodajże w 2000 roku, ale szukając afer,
nowa władza „pohulała” na prezesie, rekwirując mu nawet samochody na cele... wojskowe.
Taka mała polska paranoja.
W ten sposób po raz drugi stanąłem przed organami ścigania. Ta wątpliwa
przyjemność nie ominęła także ministra Handke, który od 2000 roku przeszedł za dużo dosyć
haniebnych upokorzeń. I za co? Bo odważył się – przyjmując tekę ministra edukacji – być
człowiekiem czynu. W Polsce za często się zdarza, że laury spadają nie na ludzi
64
zmieniających kraj, a na małych oportunistów z tak zwanymi układami. Ze sprawą tą nie
mieliśmy wiele wspólnego. Zadaniem MEN-u było postępowanie zgodnie z urzędowymi
procedurami dotyczącymi zamówień publicznych. Poza tym interesował nas dobry, ale i jak
najtańszy produkt, bo w ten sposób corocznie więcej pracowni trafiało do szkół. Jako
mieszkaniec tego kraju oczywiście wolałem, aby były to konkurencyjne produkty polskie, ale
kupowane zgodnie z obowiązującym w danej chwili prawem. Starałem się wytłumaczyć
śledczemu ten mechanizm, chciałem też, żeby wyczuł polityczną hucpę, która otacza tę
„aferę”. Niedawno umorzono sprawę. Nam, w tym kilku pracownikom MEN, którzy z
ogromnym poświęceniem zajmowali się wykonawczo tym zadaniem, nie powiedziano
żadnego słowa „przepraszam”.
W podstawach programowych przyjęliśmy, że edukacja informatyczna zaczyna się od
najprostszego kontaktu z komputerem. W gimnazjum i na dalszym etapie edukacyjnym są to
już szkolenia zaawansowane, które dotyczą umiejętności posługiwania się internetem i
stosowania komputerów w nauczaniu (wykorzystywania programów użytkowych i pakietów
zintegrowanych). Chodziło nam bowiem o to, aby komputer, internet wzbogacał wiedzę
ucznia, ale też uatrakcyjniał prowadzenie zajęć z różnych przedmiotów, na przykład historii,
geografii, przyrody. Stąd tak ważnym i trudnym działaniem w zakresie edukacji
informatycznej w szkołach było i pozostaje przygotowanie nauczycieli do posługiwania się
komputerami w nauczaniu swojego przedmiotu. MEN sfinansował studia podyplomowe i
krótsze kursy dla dwóch nauczycieli z każdej szkoły, która otrzymała pracownię
komputerową. Szczególna preferencja dotyczyła gmin o najniższym dochodzie na jednego
mieszkańca. Co ważne, wprowadziliśmy do programów wszystkich studiów podyplomowych
realizowanych w ramach zamówień MEN, moduł poświęcony zastosowaniu technologii
informacyjnych (podstawowe wykorzystanie komputera, multimediów i internetu) do
nauczania przedmiotowego.
Akcentując znaczenie edukacji informatycznej jako nowego elementu w polskiej
szkole, staraliśmy się widzieć tę wiedzę, jako użyteczną głównie w zdobywaniu innych
umiejętności. Tu szczególne znaczenie przypisywaliśmy jak najlepszemu poznaniu języków
obcych. Wprowadziliśmy nauczanie dwóch języków po gimnazjum, zaś jednego
obowiązkowego od IV klasy szkoły podstawowej. Od strony formalnej nie ma przeszkód, aby
ich uczyć już od pierwszej klasy szkoły podstawowej, a także w ramach edukacji
przedszkolnej. Ma to ścisły związek z naturalnymi predyspozycjami dzieci. Mali uczniowie
odznaczają się bowiem ciekawością i spontanicznością, mają również duże zdolności
artykulacyjne. Inna zmiana dotyczyła wprowadzenia obowiązkowego egzaminu z języka
65
obcego w programie „nowa matura” i to zdawanego pisemnie i ustnie. Zależało nam na tym,
aby młodzież znała język „w mowie, i w piśmie" i potrafiła się nim posługiwać. Nawiasem
mówiąc, wciąż otwartym pozostaje stawiane przez niektórych pytanie, czy nie lepiej byłoby
nie wprowadzać obowiązkowo nauczania drugiego języka od liceów, a całą pulę godzin
(około 15 godzin w trzyletnim cyklu kształcenia) pozostawić do decyzji danej szkoły. Może
w niektórych klasach, grupach należałoby się skoncentrować na języku jednym, ale
nauczanym bardzo dobrze. W każdym bądź razie problem należałoby poddać dokładnej
analizie.
Obecnie już ponad 60 procent młodzieży uczy się języka angielskiego, 22 procent
niemieckiego, 10 procent rosyjskiego. Proporcje uległy więc radykalnemu odwróceniu –
przed 1989 rokiem wszyscy obowiązkowo uczyliśmy się języka rosyjskiego. Staraliśmy się
propagować pomysł, aby wiodącym językiem obcym był język angielski, zaś drugim –
„przygraniczny”. Oznaczało to, że uczniowie z Małopolski powinni mieć możliwość wyboru
nauki czeskiego lub słowackiego, z Podlasia, Lubelszczyzny - rosyjskiego, z Pomorza
Zachodniego - niemieckiego. Ta znajomość może im pomóc w realizacji planów
turystycznych, handlowych, a także związanych z podjęciem ewentualnego zatrudnienia.
Dlatego też w ramach oprogramowania, jakie przy okazji kupowaliśmy do każdej pracowni
komputerowej, szkoły mogły wybrać program do nauki języka, jaki akurat przyda się w ich
szkołach.
Powoli zanikał problem braku nauczycieli-specjalistów do nauczania informatyki lub
języków obcych. Były programy MEN-owskie wspierające przygotowanie nauczycieli –
szczególnie dla terenów wiejskich; zmieniliśmy też stosowne zapisy prawne, umożliwiając
szkołom – szczególnie na „prowincji”, zatrudnianie specjalistów niebędących nauczycielami.
Bywa bowiem tak, że „językowcy” zarabiają więcej w różnych firmach, udzielając
korepetycji, niż na etacie szkolnym.
Otwarcie na nauczanie języków obcych trwa. Gminy oraz rodzice starają się
wzmacniać ten proces, przekazując dodatkowe środki na zajęcia językowe, czasami już od
edukacji przedszkolnej poczynając. Można powiedzieć, że sprawdzają się po czasie słowa
wodza rewolucji komunistycznej – Włodzimierza Lenina, który zalecał, aby uczyć się języka
wroga. Tylko kto tu jest wrogiem we współczesnej globalnej wiosce? Chyba najbardziej
głupota i niewiedza, do której nawet język angielski, i to z najlepszą dykcją, może nie
przemówić.
66
20. O szkolnictwie niepublicznym
Już po skończeniu kadencji jeden ze znajomych dyrektorów szkoły niepublicznej
stwierdził, że będzie nas cenił głównie za to, iż podnieśliśmy poziom finansowania tych
placówek do kwot, jakie budżet państwa przekazuje na szkoły publiczne – ogólnodostępne
(będę używał rozróżnienia na szkoły niepubliczne: społeczne i prywatne oraz szkoły
ogólnodostępne, aczkolwiek jest to rozróżnienie mało precyzyjne). Zrobiliśmy to w dwóch
etapach: najpierw zmieniliśmy w ustawie o systemie oświaty zapis o dofinansowaniu szkół
niepublicznych z „do 50 procent” na „co najmniej 50 procent”, a następnie do owych
„pełnych 100 procent”.
Gwoli ścisłości trzeba dodać, że była w tym duża rola parlamentu. Ba, posłowie AWS
partnerów do tych zmian znaleźli nawet w klubie SLD, w którym jest wielu prominentnych
działaczy wysyłających swoje pociechy do szkół niepublicznych. Rząd, a głównie
Ministerstwo Finansów, próbował jeszcze znaleźć rozwiązanie pośrednie, tym bardziej, że
zmiana ta miała kosztować budżet państwa około 200 mln zł. Resort finansów chciał ową
pełną odpłatność przekazywać szkołom rzeczywiście „społecznym”, w odróżnieniu od
„prywatnych”, często bardziej nastawionych na zysk. Taka próba standaryzacji była jednak
trudna, bo także tam, gdzie pobiera się dodatkowe czesne wynoszące nawet kilka tysięcy zł
miesięcznie, można praktycznie dochody wykazać po stronie bieżącej działalności,
remontów, inwestycji, podobnie jak stosunkowo wysokie płace niektórych z szefów takich
placówek. To margines, ale on jest i czasami utrudnia wprowadzanie różnych równoprawnych
zmian. Ta zmiana zasad finansowania spowodowała z kolei zniesienie ulg podatkowych z
tytułu kształcenia dzieci i młodzieży w placówkach społecznych lub prywatnych, jak również
przekazywanie dodatkowego wsparcia ze strony niektórych samorządów terytorialnych.
To zrównanie, jako zasada, wydaje się jednak oczywiste i sprawiedliwe. Dziecko
każdego polskiego podatnika powinno być traktowane podobnie, jeżeli chodzi o minimum
oferty edukacyjnej. Jest to tylko jeden i to wcale nie najważniejszy aspekt sprawy. Szkoły
niepubliczne były niezwykle ważnym elementem rozbijającym po 1989 roku monopol
państwa w dziedzinie edukacji. Skupiły one szereg osób, które uwierał gorset szkoły z
piętnem indoktrynacji, nakazów, mianowanych odgórnie zwierzchników, odsuwania od nich
społeczności rodziców, itd. Na początku lat dziewięćdziesiątych to był niezwykły ruch, który
bardzo pozytywnie wpłynął także na przekształcenia w szkolnictwie ogólnodostępnym.
67
Hasłem przewodnim było oczekiwanie WOLNOŚCI szkół i to w bardzo szerokim
tego słowa znaczeniu. W dużej mierze nasza reforma edukacyjna był odpowiedzią państwa na
to, co już się dokonało i sprawdziło w szkołach niepublicznych. Wykorzystywaliśmy te
doświadczenia: przede wszystkim wolność programową, prawo nauczyciela do tworzenia
własnego programu nauczania, do korzystania z różnorodnej oferty podręcznikowej, doboru
własnych metod przekazu wiedzy i realizacji tak ważnych celów wychowawczych.
Przejęliśmy też wiele, jeżeli chodzi o rzeczywistą pracę zespołową grona nauczycieli – bycie
drużyną w tworzeniu szkolnej oferty programowej, wychowawczej, a także dotyczącej
wewnątrzszkolnego systemu oceniania.
Szkoły niepubliczne stały się szansą dla niepokornych, nie za bardzo mieszczących się
w ławach szkolnych, zarówno uczniów, jak i nauczycieli. Jest tam, chociażby z uwagi na
zazwyczaj mniejszą liczbę uczniów, większa możliwość indywidualizacji nauczania. Można
nawet ubolewać, że do szkół niepublicznych uczęszcza tylko około 3 procent ogółu uczniów.
Tyle w tej ofercie jest na przykład atrakcyjnych szkół wyznaniowych (400 szkół katolickich),
gdzie wielki proces kształcąco-wychowawczy odbywa się często przy minimalnym czesnym.
Prowadzący te szkoły widzą najlepiej proces ubożenia społeczeństwa, zdają sobie sprawę z
tego, że rodziców często nie stać nawet na niewysokie koszty ponoszone z tego tytułu.
Jest również pewna liczba szkół niepublicznych, które psują ogólny, bardzo
pozytywny obraz tych placówek. Dotyczy to szczególnie różnych szkół dla dorosłych.
Porażające są przykłady placówek, które ogłaszają, że maturę można u nich uzyskać w rok, co
najwyżej w dwa lata. Próbuje coś z tym zrobić obecnie MENiS, chcąc określić minima
czasowe dla poszczególnych typów szkół. Można przewidzieć, że kombinatorzy i to ominą.
Skuteczniejszym i uniwersalnym narzędziem będzie weryfikacja wyników nauczania we
wszystkich placówkach przez „nową maturę”, egzamin zewnętrzny, niedający możliwości
podpowiedzi, itd. Te szkoły, nazywane potocznie CKB, czyli Centrami Kształcenia
Błyskawicznego, to jednak margines.
Ważne jest, aby szkoły niepubliczne miały nadal odpowiednie warunki do właściwego
funkcjonowania. Są one nie tylko szansą dla pewnej grupy uczniów i nauczycieli, ale i
dobrym LUSTREM dla kształcenia ogólnodostępnego.
68
21. O szkolnictwie wyższym
Do reformy przylgnęło stwierdzenie, iż stara się ona stworzyć ścieżkę edukacyjną od
przedszkola do doktoratu. To rzeczywiście było ważne, aby widzieć drogę edukacyjną
młodego człowieka w całej rozciągłości – łącznie z zapewnieniem dostępu do różnych form
edukacji ustawicznej. Ważne też było, aby na tej ścieżce nie było dołów i ślepych uliczek
blokujących dalszą chęć kształcenia. Dlatego też w schemacie edukacji nad szkołą zawodową
było usytuowane liceum uzupełniające. Była możliwość powoływania różnych szkół
uczących w systemie dziennym, zaocznym, wieczorowym. Z kolei po maturze można wybrać
wyższą uczelnię lub szkołę policealną. Pracowano też nad pomysłem, aby niektóre z
modułów kształcenia w szkołach policealnych można było zaliczyć w chwili podejmowania
studiów.
Tak oświata jak i szkolnictwo wyższe oraz nauka zabiegały o większe nakłady, w tym
na wzrost płac pracowników naukowych. Ich niski poziom był jakimś anachronizmem, jakby
świadomym przymuszaniem do szukania różnych dodatkowych etacików, umów, szkoleń
kursowych. Było nam trochę wstyd, ale po zmianach, płace nauczycieli dyplomowanych
zaczynały się sytuować prawie na poziomie średnich profesorskich. To nie znaczyło, że w
oświacie było za dużo pieniędzy, ale że w szkolnictwie wyższym było tak ubogo.
Minister Handke, a później minister Wittbrodt, od początku prowadzili intensywne
prace nad zmianami w ustawie o szkolnictwie wyższym. I widać było, że nie szło to łatwo.
Zresztą skomentował to kiedyś Mirosław Handke, pytając się retorycznie: Jak to jest, że
wychodzi reforma w oświacie, na której mniej się znam, a takie są opory w szkolnictwie
wyższym, z którym jestem związany od lat?. A przecież do MEN trafił wprost ze stanowiska
rektora Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. Z kolei Edmund Wittbrodt, też były
rektor Politechniki Gdańskiej, widząc różne opory i grę interesów wokół tej ustawy,
skoncentrował się na jej tak zwanej małej nowelizacji, chcąc w trybie szybkim zwiększyć
głównie wynagrodzenia pracowników wyższych uczelni. Dla tej zmiany znalazł większość
parlamentarną, zaś już w nowej kadencji wdrożono nowy system płac. Trwają natomiast
prace legislacyjne nad szerszymi zmianami, łącznie z projektem opracowywanym w
Kancelarii Prezydenta RP.
Ich ważnym elementem jest powrót do studiów dwustopniowych: licencjatu (o
dawnej, pięknej nazwie: bakalarat) i magisterium oraz blisko z nimi związanych studiów
69
doktoranckich. Elementem tego podejścia było przyjęcie ustawy o wyższych szkołach
zawodowych. Powstało ich ponad 20, głównie w ośrodkach, które na skutek reformy
administracyjnej straciły status miast wojewódzkich. Miało to na celu stworzenie oferty dla
młodzieży spoza terenów wielkomiejskich. Aż łza się w oku kręci, gdy wspominam wizytę w
MEN grupy ludzi z Nowego Sącza, którzy wraz z kapelą góralską przyjechali podziękować za
utworzenie tam takiej placówki. Widać, że górale potrafią się cieszyć i dziękować. Powstał
też Uniwersytet Warmińsko-Mazurski w Olsztynie, co jednak likwiduje deficytu placówek
akademickich na wschodnich rubieżach Rzeczpospolitej.
Drugim ważnym rozwiązaniem, jakie przyjęliśmy, były kredyty studenckie. Oprócz
dotychczasowych form pomocy materialnej, z której korzystało około 36 procent studentów,
nową formą pomocy, wprowadzoną na mocy uchwalonej w 1998 roku ustawy o kredytach i
pożyczkach studenckich, stała się możliwość uzyskania kredytu. Udziela się go na okres
studiów, który łącznie nie może przekroczyć sześciu lat. Długość okresu spłaty jest równa
dwukrotności okresu pobierania rat kredytu. Istnieje możliwość jego pełnego lub częściowego
umorzenia, na przykład za dobre wyniki w nauce. Już w pierwszych dwóch latach skorzystało
z tej formy pomocy ponad 140 tysięcy studentów uczelni państwowych i niepaństwowych
(kwota ta początkowo wynosiła 400 zł miesięcznie). Potem zaś, korygując program w ramach
prac nad „Paktem dla wsi”, stworzyliśmy możliwość otrzymania poręczenia jednego z
banków dla studentów o najniższym poziomie dochodów w rodzinie (na przykład
wywodzących się z gospodarstw rolnych). Oczywiście, branie kredytu zawsze wzbudza lęk,
ale jest to mimo wszystko szansa dla tych, którzy wierzą w siebie, chcą studiować mimo
trudnej sytuacji materialnej w rodzinie.
Nie ma co ukrywać, że szkolnictwo wyższe nie jest wolne od pewnych wad. Za duża
zaczyna być dysproporcja między liczbą studentów na studiach dziennych i zaocznych –
płatnych. W jednej z państwowych wyższych szkół zawodowych prawie 75 procent stanowili
studenci zaoczni. Z kolei rozwój wyższych szkół niepublicznych, a powstało ich już prawie
200, doprowadził do swoistego drenażu kadry naukowej. Piszę „swoistego”, bo pracownicy
naukowi pozostają w stanie zatrudnienia na swojej macierzystej uczelni, ale pracują też w
innych ośrodkach naukowych. Ba, rekordziści bywają zatrudniani na kilkunastu (!) etatach
lub umowach, i to od Bałtyku po Tatry. W praktyce oznacza to często, że zajęcia ze
studentami prowadzą głównie asystenci. Jest to naciąganie młodych ludzi, którzy płacą
wysokie czesne za to, że uczelnia ma takie autorytety naukowe. Niestety, potem się okazuje,
że mogą ich zobaczyć... głównie na folderze reklamowym uczelni. Tu pewne nadzieje
wiązaliśmy z powołaniem Państwowej Komisji Akredytacyjnej, która jest niezależnym
70
ciałem weryfikującym warunki organizacyjne, możliwości kadrowe danej uczelni i
poszczególnych kierunków studiów.
Widać, że w okresie gospodarki wolnorynkowej wyraźnie wzrasta znaczenie
kształcenia w wyższych uczelniach. W ostatnich dziesięciu latach liczba studentów wzrosła w
Polsce trzykrotnie. Jest ich ponad 1,5 mln i powoli nadrabiamy opóźnienia w tym zakresie w
stosunku do średniej osób z wyższym wykształceniem w Europie czy USA i Kanadzie.
Ważna jest też oferta uczelni. Szkoły wyższe powinny w większym stopniu otwierać
się na nowe, perspektywiczne kierunki studiów. Trochę bezsensowna jest bowiem sytuacja, w
której corocznie uczelnie opuszcza około 50 tysięcy absolwentów studiów na kierunkach
nauczycielskich, a zatrudnienie w wyuczonym zawodzie może znaleźć co dziesiąty. Fakt, że
są to studia stosunkowo tanie, niewymagające aparatury laboratoryjno-badawczej, nie
powinien być podstawowym kryterium ich utrzymywania. Dlatego też w MEN-ie cały czas
trwały prace nad określeniem standardu studiów; ile godzin minimum należy przeznaczyć na
kształcenie ogólne, ile na przedmioty podstawowe, kierunkowe, ile na praktyki – tak ważne
szczególnie na kierunkach pedagogicznych. Regulacje miały dotyczyć także proporcji między
zajęciami praktycznymi a wykładowymi. Prace te znalazły swoje zakończenie już w nowej
kadencji. W ramach tak zwanych grantów MEN wprowadziliśmy do programów wszystkich
studiów podyplomowych, realizowanych w ramach naszych zamówień, moduł poświęcony
zastosowaniu technologii informatycznych (podstawowe wykorzystanie komputera,
multimediów i internetu), a także wiedzy psychologicznej, dotyczącej form nauczania
integracyjnego. Chodziło w tym działaniu o to, aby ustanowić pewien standard, który zostanie
przeniesiony również na inne formy studiów przygotowujących potencjalnych nauczycieli.
Dużo czasu poświęcaliśmy na przekonanie środowiska akademickiego do uznania
wyników „nowej matury” jako ważnego elementu rekrutacji na wyższe uczelnie. W to
miejsce gwarantowaliśmy przedstawicielom uczelni udział w opracowywaniu podstaw
programowych, standardów egzaminacyjnych oraz zasad przeprowadzania egzaminów, a
także możliwość bycia obserwatorami podczas samych egzaminów maturalnych. Ogólnie
rzecz biorąc zmierzaliśmy ku porozumieniu, aczkolwiek ostateczne decyzje leżą w
kompetencjach senatów poszczególnych uczelni.
W ogóle zauważyłem, że w sprawie szkolnictwa wyższego trzeba się wypowiadać
bardzo ostrożnie. To środowisko woli chyba i takie sprawy jak zjawisko wieloetatowości czy
„podrzucanych” korepetycji w okresie poprzedzającym egzaminy wstępne na wyższe uczelnie
rozwiązywać w swoim kręgu i bez specjalnego rozgłosu. Trzeba to uszanować. Wyższa
uczelnia, wspólnota studentów i uczonych, owa Alma Mater, nie powinna być miejscem
71
doraźnych rozgrywek. Nawet w okresie PRL-u szkoły wyższe były azylem, miejscem sporej
wolności. Tak powinno pozostać.
72
22. O samotności dyrektorów
Być może to truizm, ale sytuacja dyrektora w polskiej szkole nie jest zbyt
komfortowa. Z jednej strony bowiem odpowiada za wyniki nauczania, za rozwiązywanie
często trudnych problemów wychowawczych i kontakty z rodzicami, z drugiej zaś musi
pilnować spraw budżetowych. Nie zawsze jednak dobry pedagog jest jednocześnie dobrym
menedżerem i na odwrót. Aby ten problem choć częściowo rozwiązać, dopuściliśmy prawną
możliwość zatrudniania w szkołach publicznych dyrektorów, którzy nie są nauczycielami.
Wówczas funkcje czysto pedagogiczne muszą przejąć jego zastępcy.
Dyskomfort dyrektorów wynika także z zasad powoływania ich na to stanowisko. Od
1990 roku obowiązuje tryb konkursowy ich wyłaniania, który wydaje się być dobrym
rozwiązaniem. Problemem jest jednak zarówno ustalanie składu komisji konkursowych, jak i
tryb ich pracy. Zbyt często dochodzi też do podważenia zasady kadencyjności sprawowania
funkcji dyrektora. Niestety, z czasem zaczęto od niej odchodzić, tłumacząc, że to dodatkowe
koszty, że jak ktoś jest dobry, to wystarczą tylko opinie o jego pracy, itd. Jakby nie chcąc
przyjąć do wiadomości, że jak ktoś jest rzeczywiście dobry, to wygra, ale będzie musiał
„odkurzyć” koncepcję kierowania szkołą, jaką przedstawiał przed pięciu laty oraz zdać
sprawozdanie z jej realizacji. Przy okazji mogą się pokazać wartościowi kontrkandydaci,
których można wykorzystać w innych szkołach, mogący być swoistą rezerwą kadrową.
W latach 1997-2001 trwały dyskusje nad kolejną zmianą liczbowego składu komisji
konkursowych. Zwiększono do 3 przedstawicieli samorządów. Nasi następcy podnieśli do 3
także liczbę wizytatorów kuratoryjnych. W tej chwili skład komisji jest następujący: po 3
przedstawicieli organu prowadzącego i nadzoru kuratoryjnego, po dwóch przedstawicieli rady
rodziców i rady pedagogicznej, po jednym przedstawicielu nauczycielskich związków
zawodowych. Rzecz jednak nie w samym liczbowym składzie, a naszej skłonności do
„podstolikowego” załatwiania spraw. Jest wiele samorządów, które mocno angażują się w
wybór jak najlepszych dyrektorów, stwarzają warunki rywalizacji o te stanowiska. Przy
dużych dodatkach funkcyjnych bywa, że do konkursu zgłasza się tam i po kilku ciekawych
kandydatów. Niestety, znanych jest szereg przykładów, gdy nie wygrywają kandydaci
prezentujący najciekawsze koncepcje kierowania szkołą, a ci, którzy mają układy, najlepiej w
organie prowadzącym i nadzorującym. Ludziska się męczą, stresują przed konkursem, starają
73
się jak mogą, a tu już wszystko wcześniej, po cichu, dogadane. Ośmiesza się tak ważną ideę
konkursu. Takie bywają słabości demokracji i naszego charakteru.
Od wiosny 1999 roku pojawiła się nowa grupa dyrektorów wyłanianych w
gimnazjach. Mieli oni pewien komfort, otóż mogli od podstaw tworzyć zaplanowany przez
siebie obraz placówki. To oni bowiem zatrudniali pierwszych nauczycieli tych
nowotworzonych szkół. Wśród nich wiele było osób twórczych, szukających nowych
rozwiązań, nienawykłych do układów rodem ze słynnego określenia „BMW”: bierny, mierny,
ale wierny. Niewielu było takich, którym władza poprzewracała w głowach, którzy swoją
uległość wobec zwierzchników rekompensowali dwulicową arogancją wobec
współpracowników w szkole.
W moim przekonaniu bycie dyrektorem szkoły to – tak jak w ministerstwie,
kuratorium – skazanie siebie na pewien dystans wobec zespołu, którym się kieruje: zadaniem
jego jest dobre przygotowywanie rad pedagogicznych, ucinanie gadulstwa. Tu sprawdza się
stara wojskowa zasada, że im więcej wysiłku włoży się w ćwiczenia, tym mniej jest krwi w
boju – tym sprawniej przebiegają zebrania. Jest coś takiego jak samotność urzędu. Należy
zachować pewien dystans wobec różnych podgrup współpracowników. Bycie dyrektorem to
także bycie wzorem, konsekwentne egzekwowanie punktualności, lojalności. Tu tak ważna
jest zasada 3 x „P”: Praca – Prawda - Przykład. Zasada PRAWDY jest tak ważna szczególnie
dla wychowawczego oblicza szkoły. Dyrektor sam daje wyraźny przykład, że liczą się
podstawowe wartości etyczne. Zło nie będzie cichaczem zamiatane pod przysłowiowy dywan.
Taki przykład jest niezwykle ważny i dla kolegów nauczycieli, i dla uczniów oraz ich
rodziców. Dyrektor pokazuje się jako osoba, która nie boi się ujawniania przypadków
przemocy w szkole, a czasami nawet błędów pedagogicznych. To jest wyraźne zaproszenie
dla współpracowników, żeby tworzyć wspólnotę wychowawczą w gronie pedagogicznym, tak
zwany wspólny front, o który rozbije się wszelkie zło, cwaniactwo, próby naruszania
czyjejkolwiek godności. Wtedy nauczyciel nie czuje się sam w rozwiązywaniu różnych
problemów szkolnych. Dobry dyrektor, bywając surowy, musi też bronić krzywdzonych
nauczycieli i pracowników administracyjno-obsługowych, musi umieć wspierać szczególnie
początkujących pracowników. Ważne, aby dokształcał się, a zarazem zachęcał do tego swoich
nauczycieli. Żeby był konsekwentny w ocenianiu, hospitacjach, ich rzetelnym omawianiu.
Dobre – co nie znaczy poddańcze – kontakty z samorządem, kuratorium, rodzicami, nie
powinny mu przesłaniać tego, że najważniejsza jest jego szkoła, los powierzonych mu ludzi.
Tych młodych i dorosłych.
74
Dyrektor musi umieć wyławiać sprawy rzeczywiście ważne, nie tonąć w szczegółach
przy wyborze programowych i wychowawczych priorytetów szkoły. Powinien rzetelnie
informować współpracowników. Ta wiedza nie może być elementem cedzonej władzy,
przekazywanej na zasadzie: wiecie, powiem wam w zaufaniu, co ma podkreślać dostęp
wybranej osoby do wyższych kręgów wtajemniczenia. Rzeczywisty autorytet buduje się z
osobowości, charakteru, własnych zainteresowań i pasji, a nie z podkreślania swoich „dojść”
do układów i znajomości. Czasami też trzeba mieć odwagę czynu, trzeba wyjść poza schemat,
grę, przerwać niekończący się „klub dyskusyjny”, poświęcić własne ambicje. Wydaje się też,
że dobry dyrektor nie powinien „politykować” w szkole. Nie po to go tam wybrano. Jak już
zapraszać kogoś, to wysłać ofertę do różnych ugrupowań. Kto skorzysta – jego decyzja.
Dyrektor w pewien sposób musi być lojalny wobec polityki państwa, bo szkoła jest placówką
publiczną. Podobnie poważnie powinien traktować swe rozmowy i ustalenia ze związkami
zawodowymi. Niezrozumiały bywa lęk, dyskredytowanie członków danej struktury. To się z
czasem obraca przeciw takim kpiarzom.
Czasami liczą się drobiazgi. Jakim zgrzytem jest na przykład wołanie uczniów po
nazwisku. To nie tylko wprowadza dystans, ale od razu nadaje relacjom charakter
przedmiotowy. W wypowiedzi, czy zachowania dyrektora powinien być wpisany szacunek
dla drugich, zdolność słuchania, która to cecha nie jest zbyt częsta wśród nauczycieli.
Dobrze, jeżeli dyrektor ma jakąś odskocznię od szkoły, jakiś kontrapunkt, sferę
prywatną, która pozwala mu w powrocie do równowagi, umożliwia nabranie dystansu wobec
natłoku spraw bieżących.
Ktoś kiedyś powiedział, odwołując się do starego porzekadła, że tak naprawdę
probierzem dobrego prowadzenia placówki jest sytuacja w niej pod nieobecność dyrektora.
Czy myszy grasują, gdy kota nie ma” Jeżeli tak, to z góry można powiedzieć, że coś złego
dzieje się w placówce. A szkoła na dłużej nie znosi fikcji, istnienia w niej dwóch światów.
Uwagi te zapisałem na podstawie obserwacji wielu dyrektorów i ich zastępców. Ci
drudzy – czasami mniej widoczni i mniej doceniani – pełnią w szkole rolę niezwykle ważną. I
to właśnie dzięki szefom placówek oświatowych wiele z założeń reformy udało się przenieść
do codziennej praktyki szkolnej, która jest najważniejsza. Oczywiście i tu zdarzali się
malkontenci, ale generalnie mamy za co dziękować dyrekcjom ponad trzydziestu tysięcy
szkół i placówek.
75
23. O urzędnikach i wizytatorach
Nie tak dawno rozmawiałem z działaczką Związku Nauczycielstwa Polskiego, którego
przedstawiciele znaleźli się we władzach Ministerstwa Edukacji w tej kadencji. Ona co chwilę
z przekonaniem, twierdziła, że kiedy my rządziliśmy w MEN-ie, to zwalnialiśmy ludzi... aż
do sprzątaczek. Ja swoje, ona swoje. Zdumiało mnie to, bo tak naprawdę nie mieliśmy wtedy
czasu i większej ochoty na głębsze zmiany czy przetasowania personalne. W kuratoriach
większe zmiany nastąpiły też niejako automatycznie, bo dopiero w 1999 roku, w nowo
powstałych województwach trzeba było ogłosić konkursy na kuratorów. Być może właśnie
tam dochodziło do większych przetasowań personalnych. To już jednak nie był poziom
bezpośrednich kompetencji MEN, a wojewody. Zresztą korpus urzędniczy też nie podlega
wprost ministrowi, a dyrektorowi generalnemu danego urzędu centralnego.
Mnie personalia nigdy za bardzo nie interesowały. Ważne, żeby w pracy urzędnik
dobrze wykonywał swoje zadania, był punktualny, nie grzeszył gadulstwem i
samochwalstwem. Także żeby dbał o wygląd, nie był poobwieszany świecidełkami, jak
choinka na gwiazdkę. To mógł spokojnie robić, ale po godzinach pracy. Zadań było tyle, że
niektórzy sami nie wytrzymywali.
Zaczęliśmy od dobrego przygotowania zebrań, żeby obecny na spotkaniu minister nie
był swoistą paprotką. Było to ważne tym bardziej dla mnie, gdyż w przeszłości kilka razy
wcześniej wyjeżdżałem ze spotkań w MEN-ie zdegustowany arogancją, niekompetencją, nie
przygotowaniem różnych zebrań. Szczególnie byłem przeczulony na punkcie władzy
papierów, jaką demonstrowali urzędnicy. Zamiast dać jakiś projekt do rąk, przesłać
internetem, to nie - trzymali go dla siebie, „gaworzyli” na temat zaprojektowanych w nim
zmian. A uczestnicy takich „konwentykli” mieli nabierać coraz większego przekonania, jacy
to tamci są mądrzy, jacy... wtajemniczeni. Jakby główną dewizą ich działania były słowa
Fiodora Dostojewskiego, że: Władza to tajemnica i autorytet. Gdy proponowało się wystąpić
z jakąś inicjatywą, można było usłyszeć to arcyurzędnicze: nie leży to w moich
kompetencjach, albo: zobaczymy, co się da zrobić. I się czekało. Niektórzy pewnie do dzisiaj.
Zmiany urzędniczej mentalności rozpoczął minister Handke organizując odbywające
się z regularnością zegarka zebrania kolegium MEN. Na ludziach, którzy mi podlegali
wymogłem, by organizowane spotkania miały zawsze określony cel i przygotowany
harmonogram. Musiały być przygotowane materiały dla uczestników, na przykład projekty
aktów prawnych, czasem projekt ustaleń końcowych. Potem wymagałem opracowania
76
komunikatu ze spotkania, zamieszczenia go w internecie, ewentualnego rozesłania do mediów
lub zorganizowania konferencji prasowej. Dobrą szkołą współdziałania i zrozumienia
oczekiwań i możliwości były cotygodniowe spotkania grupy ludzi ze wszystkich
departamentów, zaangażowanych w przygotowywanie szczegółów reformy edukacyjnej,
czasami też zespołów specjalistycznych – do spraw kształcenia specjalnego, zawodowego,
czy innych.
Początki nie były proste. Zdarzało się, że byłem jedynym, który dokładnie notował
ustalenia, bo zauważyłem, że próbowano je omijać, traktować już same złożone obietnice
słowne za ostateczne zamknięcie danej sprawy. Praca postępowała jednak coraz intensywniej,
nabieraliśmy do siebie wzajemnego zaufania. Dzięki zaangażowaniu prawie trzystu
urzędników MEN udawało nam się przygotowywać na czas projekty ustaw oraz
rozporządzeń. Reforma nadała sens działaniom także tym ludziom. Wielu z nich musiało
mieć poczucie uczestnictwa w ważnym przestawianiu zwrotnicy, budowie nowych rozwiązań
edukacyjnych. Mogłem wielokrotnie stwierdzić, że w MEN jest wielu kompetentnych,
pracowitych, lojalnych urzędników. Pracują często w byle jakich warunkach lokalowych,
płace też mają dużo niższe niż na przykład pracownicy zatrudnieni na porównywalnych
stanowiskach w Ministerstwie Finansów (zresztą w kuratoriach panują podobne niedobory).
Kto wie, czy niektóre meble nie pamiętają ponurych czasów wojny, gdy w gmachu przy
Szucha była siedziba gestapo.
Pracownicy MEN są często niedoceniani. Dopiero po odejściu dowiedziałem się, że
coraz bardziej szanowano tych z nas, którzy widzieli w nich ludzi, potrafili ich zauważyć,
podziękować za pracę, odnieść się z sympatią i uznaniem. Dotyczy to nie tylko grupy
wizytatorów, ale także pań sekretarek czy kierowców przemierzających z nami kraj. Jeżeli
było dużo takich pracowitych, mądrych, przyzwoitych ludzi, a było, to czego chcieć więcej?
Po co zwalniać?
Oczywiście, jak i wszędzie, tak i tu była grupa urzędników, tak zwanych szklarzy,
starających się mówić głównie pochlebstwa, a czasami szeptać usłużne donosiki na kolegów.
Była też grupa „polityczków”, którzy informowali w zaufaniu, jak to w cichości czekali tu na
rządy centroprawicowe, ilu tu jest „czerwonych”, przefarbowanych „komuszków”, itd. I że
są, oczywiście, do dyspozycji. Byli też zwyczajni spryciarze, którzy oferowali swoje usługi,
na przykład dekretowanie poczty, czyli przesyłanych do załatwienia spraw. Niby to dobre, ale
traci się wówczas kontrolę nad ich przebiegiem. To wymaga iście żelaznej dyscypliny, aby w
natłoku różnych spraw, narad, wyjazdów, znajdować mimo wszystko czas na zajmowanie się
sferą dokumentacyjną. Ale trzeba to robić, jeżeli nie chce się być malowanym ministrem.
77
Tylko wtedy gmach nie steruje korpusem ministerialnym. Ceną jest jednak dłuższa praca –
nie tylko mi zdarzało się wychodzić z pracy po godzinie 22. Dobrze, że mieszkałem
stosunkowo blisko, co pozwalało wyskoczyć do domu chociażby na chwilę oddechu (jak się
dało, bo porządek dnia często zmieniał się z godziny na godzinę). Z drugiej jednak strony
trzeba uważać, żeby nie utonąć w szczegółach, nie przejąć spraw, od których załatwiania są
inni. Minister ma rządzić, a nie administrować, nie może tracić z oczu spraw rzeczywiście
zasadniczych. Mieliśmy od początku dobry przykład z góry, gdyż minister Handke, przy
pewnych swoich profesorskich przywarach, był dla nas autorytetem, a poza tym po prostu
lubiliśmy się.
Wśród tych z etykietą „komuszek” poznałem wielu świetnych organizatorów z dużą
praktyką zawodową. Dzięki takim ludziom opublikowaliśmy 40 zeszytów „Biblioteczki
Reformy”. Ich autorstwo powierzaliśmy często wizytatorom MEN, co też stanowiło uznanie
dla ich wiedzy i doświadczenia. Wydawaliśmy Listy do pracowników szkół, pakiety
informacyjne do samorządów. Wykonawcy tych zadań byli po prostu profesjonalistami. I
mieli duże poczucie polskości, co udowodnili chociażby potężną pracą przy Konkursie
Katyńskim. Fatalne jest to – jakże swojskie – nadawanie bliźnim fałszywych etykietek. Część
z nich, po doświadczeniach kilku kadencji, zupełnie nie nastawiała się na awans. Gdy
jednemu z naczelników wydziału zaproponowaliśmy stanowisko wicedyrektorskie, odmówił
stwierdzając, że gdy przyjdą nowi, to zapewne wymienią kierownictwo departamentów. W
związku z tym nie ma ochoty na taką huśtawkę nastrojów i woli pozostać na „bezpiecznym”
dotychczasowym stanowisku. Trzeba to zmienić, bo szkoda tracić fachowców.
Dochodziło też do sytuacji humorystycznych związanych ze zmiennymi awansami
urzędników (i stosunkowo małej rotacji zatrudnieniowej), w zależności od decyzji nowych
ekip ministerialnych. Jeden z dyrektorów departamentów, w wydziale, gdzie dochodziło do
pewnych niesnasek, mianował „naczelników rotacyjnych”. I tak co tydzień zmiana.
Kiedy po czasie słyszę, że zwalnialiśmy tak wielu, to zastanawiam się, kto i w jakim
celu próbuje manipulować faktami i czy to nie zdradza sposobu myślenia mówiącego. Może
po to, żeby usprawiedliwić własne „czystki”? A faktem jest, że na początku tej kadencji w
MEN wymieniono prawie wszystkich dyrektorów departamentów. Słyszałem, że kandydatem
na jedno z tych stanowisk jest urzędnik, który w ubiegłej kadencji był równocześnie
pracownikiem MEN, rzeczoznawcą – recenzentem podręczników szkolnych i pracownikiem
naukowym na... na pięciu uczelniach. Dla takich osób praca w MEN jest chyba głównie
miejscem odpoczynku, docierania do nowych projektów aktów prawnych i gwarancją
odprowadzania stałej składki na ubezpieczenie emerytalne.
78
Aż się prosi, aby jak najszybciej stworzyć korpus apolitycznych urzędników-
profesjonalistów, którzy podlegaliby głównie rygorom ustawy o służbie cywilnej.
Rozliczałoby się ich za pracę, nie zaś za poglądy. Zmiany powinny dotyczyć także
kuratoriów. Niestety, skład komisji konkursowych pozwala koalicji rządzącej na ich
„ustawienie” pod kątem wyboru „swojego” kandydata. I tak zmieniają się oni najczęściej
wraz ze zmianą władzy centralnej. Szkoda, bo warto, aby kurator był silnej związany z danym
województwem, miał szansę realizować swój program – jeżeli jest ciekawy – dłużej niż jedną
kadencję. Może warto wrócić do pomysłu, aby w komisji konkursowej zagwarantować
przewagę głosów samorządowych i regionalnego środowiska rektorskiego?
W każdym razie lekcja, że należy widzieć w urzędniku człowieka, rozliczać go za
pracę a nie prywatne poglądy, jest godna upowszechnienia. Wskazaniem powinno być też to,
aby ministrowie, dyrektorzy generalni byli sprawiedliwi, lojalni, realizowali postulat bycia
elementem ludzkim w resorcie. To określenie, którym pod koniec kadencji pożegnał mnie
jeden z urzędników MEN, uznaję za jedno z ważniejszych swoich dokonań tamtych czterech
lat.
79
24. O ludziach reformy
Może będzie to zaskoczeniem, ale gdy myślę o ludziach, dzięki którym mogliśmy
zacząć reformę edukacyjną, pamięć przywołuje jako pierwszą... Akcję Wyborczą
Solidarność”, a potem jej koalicjanta: Unię Wolności. Niezwykłe było w 1997 roku to
scalenie różnych grup politycznych. W wyborach z 1997 roku ludzie dali tej nowej formacji
kredyt zaufania chyba właśnie za zdolność do kompromisu i porozumienia się, co nie jest
częste w środowiskach centroprawicowych w Polsce. Na pewno w zwycięstwie wyborczym
AWS pomogła czerwcowa wizyta Ojca Świętego Jana Pawła II z niezapomnianą mszą świętą
pod Wielką Krokwią w Zakopanem. Pomogła też tryskająca świeżością telewizyjna kampania
wyborcza prowadzona przez znakomitych w tej roli Wiesława Walendziaka i Jana
Pospieszalskiego. A rebours pomogła też nieudolność rządzących, która uwidoczniła się w
trakcie powodzi z lata 1997 roku. Z jednej strony widzowie oglądali nadęte studia
powodziowe w telewizji publicznej, z drugiej zaś wstrząsające reportaże Marii
Wiernikowskiej. Tam jakiś urzędniczy entuzjazm, a za dwie godziny pokrzywdzeni przez
wielką wodę ludzie bez dobytku, często oczekujący na spóźnioną pomoc. To przypominało
ludziom zafałszowanie rzeczywistości rodem z czasu „propagandy sukcesu” – z lat
siedemdziesiątych.
Ogromną pracę przygotowawczą wykonali Janusz Tomaszewski, Jacek Rybicki,
Kazimierz Janiak, szefowie różnych partii. Należy też pamiętać, że liderem, znakiem
firmowym AWS-u, był wówczas Marian Krzaklewski, zaś Unii Wolności – Leszek
Balcerowicz.
To bohater zbiorowy – siły polityczne, które pozwoliły na określenie programu, wybór
wykonawców oraz wdrożenie programu szerokich zmian w Polsce w tamtej kadencji. Drugą,
już konkretną osobą w tym szeregu był Stefan Kubowicz – przewodniczący Sekcji Krajowej
Oświaty i Wychowania NSZZ „Solidarność”. Połączyło nas zaufanie i dobre koleżeństwo
jeszcze z czasu strajków oświatowych z wiosny 1993 roku a potem z okresu pisania programu
edukacyjnego „S” oświatowej. I tak zostało. Czasami mówimy sobie prawdę trochę gorzką,
co nie zmienia jednak wzajemnego szacunku i lojalności. To oparcie było dla mnie
szczególnie ważne w tamtych latach. Przyszedłem do MEN z dosyć dokładnie
przedyskutowanym programem edukacyjnym i miałem starać się go zrealizować. To także on
rekomendował moją osobę ministrowi Handke.
80
I tu jest miejsce dla głównego autora, dla znaku firmowego wdrażanej od 1999 roku
reformy edukacyjnej, ministra Mirosława Handke. Co ciekawe, jakoś od razu dobrze się
rozumieliśmy. Pamiętam, że już po kwadransie pierwszej rozmowy „w cztery oczy” minister
wstał i spytał się, czy nie zechciałbym z nim współpracować, „bo czuje, że nadajemy na tych
samych falach”. W ten sposób, niespodziewanie, zaczęła się moja niezwykła przygoda,
największe doświadczenie w życiu zawodowym. Nigdy się nie zawiodłem się na moim szefie,
profesorze chemii z Krakowa, urodzonym w Wielkopolsce. Człowieku prawym, pracowitym,
tryskającym energią. Był dobrym oratorem, bardzo interesująco mówił na przykład o
potrzebie odrodzenia idei wychowania w szkołach. Utwierdzały go w tym głęboka religijność
i przykład swej własnej rodziny. Budził zaufanie, nie bał się podejmowania trudnych decyzji i
brania na siebie odpowiedzialności za nie, w czym na pewno pomogło mu bycie przez prawie
dwie kadencje rektorem AGH.
Akceptacja ministra konstytucyjnego to dopiero początek, potem trzeba wystąpić do
premiera o zgodę na nominację. Trwa to trochę czasu, gdyż wówczas następuje także
sprawdzenie kandydata przez służby specjalne. Nominację z rąk premiera Jerzego Buzka
odebrałem 21 listopada 1997 roku. Dokument, uścisk ręki, kilka zdań i... do pracy. Później
dowiedziałem się, że na stanowisko wiceministra próbowano do ostatniej chwili „wstawić”
innych kandydatów rekomendowanych przez partie wchodzące w skład AWS. Minister
Handke nie wyraził zgody na którąkolwiek kandydaturę.
Premiera Buzka poznałem już wcześniej, przy okazji zjazdów NSZZ „Solidarność”,
które najczęściej prowadził. Robiąc to z dużą kulturą i taktem. Pomagał mu w tym wysoki,
dźwięczny głos i dobra dykcja, którą chyba odziedziczyła jego córka, aktorka. Kandydatura
Jerzego Buzka była pewnym zaskoczeniem. Nawet w kręgach „S” zastanawiano się, jak
społeczeństwo w kraju katolickim przyjmie premiera-ewangelika. Przyjęło, bo jest mądre.
Oby jak najwięcej było takich Polaków - ewangelików, jak premier czy Adam Małysz. Z
uwagi na swoje przymioty, wykształcenie, byłby chyba jeszcze lepszym prezydentem lub
marszałkiem. Ale reprezentował Polskę godnie i na ile dali mu koledzy – skutecznie.
Towarzysząc mu kilka razy podczas spotkań z młodzieżą, zauważyłem, że ma dobry kontakt z
młodymi ludźmi, że jego twarz, gesty, słowa wzbudzają zaufanie. To bardzo ważna cecha
polityka.
Latem 2000 roku minister Handke zrezygnował ze swojej funkcji. Sytuacja była
poważna z uwagi na roszczenia finansowe samorządów, związane z wdrożeniem nowego
systemu awansu zawodowego nauczycieli. Wówczas ministrem został Edmund Wittbrodt. Jak
potem mówił, zgodził się, bo premierowi, którego się szanuje, nie powinno się odmawiać. A
81
szanowany i lubiany senator Ziemi Gdańskiej, mimo wszystko sporo ryzykował. Bo skąd
wziąć około 1,2 mld zł, których praktycznie od zaraz domagały się samorządy terytorialne?
Dla mnie było niezwykle ważne, że nowy minister jednoznacznie poparł główne punkty
programu reformy, w tym przygotowywaną „nową maturę” z obowiązkową matematyką,
zmiany techników i profili liceów.
Z perspektywy czasu widać, że obaj moi bezpośredni szefowie mieli cechy
osobowościowe adekwatne do tego a nie innego momentu wdrażania reformy. Minister
Handke prący do przodu na przekór różnym problemom i wątpliwościom na początku zmian i
minister Wittbrodt – wyciszony polityk, prowadzący często kuluarowe rozmowy w celu
znalezienia dodatkowych środków na pierwszy, a potem na drugi etap podwyżek płac
nauczycieli w roku 2001. Zarazem obaj, co wyraźnie trzeba podkreślić, z całą mocą wspierali
różne przedsięwzięcia o charakterze patriotycznym, nawiązujące także do korzeni
poszczególnych regionów Rzeczpospolitej.
W MEN-ie na bieżąco współpracowałem z wiceminister Ireną Dzierzgowską, która
będąc pierwszym zastępcą w randze sekretarza stanu, zajmowała się głównie ogromnie
absorbującym blokiem spraw bieżących oraz związanych z przygotowaniem nauczycieli do
realizacji zadań wynikających z reformy. Znała się na tym, gdyż przez pewien czas była
wicekuratorem oświaty w Warszawie, napisała także kilka książek o znaczeniu jakości w
edukacji i sposobach doskonalenia zawodowego przez nauczycieli. Fakt, że jako jedyna z
kolegium ministerialnego mieszkała na stałe w Warszawie sprawiał, że miała dużo więcej
spraw bieżących do rozwiązywania. Jej pracowitość była godna podziwu. Jak ważną rolę
odgrywała, ile kobiecego spokoju wnosiła w nasze dosyć burzliwe czasami obrady, mogłem
się przekonać w chwili, gdy na skutek decyzji UW musiała odejść z MEN jesienią 2000 roku.
Ile nagle nałożyło się na mnie różnych spraw, telefonów z kuratoriów, wyjść do Sejmu. W jej
gabinecie często do nocy trwała potężna praca, do której włączała domowych informatyków.
No a potem jeszcze pędzili na jakiś seans filmowy, jak na prawdziwych kinomanów
przystało.
Zadania bieżące w niedługi czas później przejął dr Krzysztof Kawęcki, mieszkający
niedaleko Warszawy, były szef gabinetu politycznego, zaś sprawy finansowe – niezwykle
spokojny Lech Sprawka, były kurator z Lublina. Korpus ministerialny uzupełniali
podsekretarze stanu: dr Andrzej Karwacki z Krakowa (sprawy finansowe), prof. Willibald
Winkler z Gliwic (sprawy zagraniczne, potem został wojewodą śląskim), prof. Jerzy Zdrada
(szkolnictwo wyższe), Mieczysław Nowicki (sprawy kultury fizycznej – od marca 2001
roku).
82
Niezwykle ważna rolę odgrywali też członkowie gabinetu politycznego: Jan
Jastrzębski, Ryszard Proksa, Stanisław Sławiński, Halina Maciejewska, Maria Kotowska,
Ryszard Mosakowski. Oni torowali nam drogę do Sejmu, przejmowali szereg rozmów i spraw
– odciążając nas tym samym i stwarzając nam możliwość koncentrowania się na sprawach
rzeczywiście ważnych. Gabinety polityczne – zgodnie z regulacją przyjętą w kadencji przed
1997 rokiem, ale nawiązującą do podobnych rozwiązań w okresie międzywojennym to dobre
rozwiązanie.
Mówiąc o ludziach reformy nie sposób nie wymienić też zbiorowego bohatera, którym
byli pracownicy MEN, kuratoriów, placówek doskonalenia zawodowego nauczycieli,
samorządów, dyrektorzy i nauczyciele. Bez nich nie byłoby reformy. Nie sposób nie widzieć
roli tych, którzy w Sejmie i Senacie głosowali za reformą. Ogromną pracę, szczególnie w
Komisji Edukacji, wykonali: jej przewodnicząca Grażyna Staniszewska, Kazimierz
Marcinkiewicz, Mirosław Swoszowski, Ewa Sikorska-Trela. Godne podkreślenia było też to,
że parlamentarzyści UW, pomimo wyjścia z koalicji, do końca głosowali blokiem za
dokończeniem reformy edukacyjnej. Pamiętam posiedzenie jednej z komisji, kiedy senator
Kazimierz Kutz pytał retorycznie osoby z opozycji: Skoro tak narzekacie na stan oświaty,
dlaczego nie popieracie projektu zmian? No właśnie.
I wreszcie chciałbym zwrócić uwagę na niezwykle ważną rolę, jaką w pracach nad
reformą odegrała dr Anna Radziwiłł, była wiceminister edukacji, jeden z głównych autorów
ustawy o systemie oświaty z 1990 roku, była senator i dyrektor szkoły, doradca ministra.
Moja matka była zauroczona jej wypowiedziami medialnymi. Nazywana żartobliwie przez
ministra Handke „czerwoną księżną” (wywodzi się ponoć z lewicującego skrzydła
Radziwiłłów), namiętny palacz (każdy ma swoje słabostki), już mniej zapalona brydżystka,
pani Anna była ogromnym wsparciem. Jakby chciała dokończyć dzieła reformy, która rodziła
się na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Nie bez znaczenia był tu fakt, że
po prostu bardzo się polubiliśmy i wspieraliśmy w różnych chwilach, co było dla mnie
zaszczytem. Ileż czasu poświęcała na przygotowywanie z dyrektor Joanną Rozwadowską
odpowiednich zapisów prawnych, ile czasu spędzała w komisjach sejmowych. Swoją wiedzą i
doświadczeniem zdobyła niekłamany szacunek także u parlamentarzystów opozycyjnych,
dlatego jej łatwiej było przekonać ich do swoich racji czy szukać rozwiązań
kompromisowych. Kiedyś napisałem, że to najbardziej oddana Polsce krew Radziwiłłów. I
nie zmieniam zdania. Ileż problemów by nam ubyło, gdyby było więcej takich ludzi. I nie
trzeba by było Polskę ciągle reformować – i to co kadencja inaczej.
83
25. O informacji i mediach
Znaczenie dobrej informacji doceniał i minister Mirosław Handke, i później minister
Edmund Wittbrodt. To jest sprawa niezwykle ważna i wciąż mało doceniana. Widzę to i
obecnie. Wiedza o tym, jak dużą pracę wykonują różne struktury NSZZ „Solidarność” nie
zawsze dociera do ludzi. I nie zawsze można „zwalać” winę na stronnicze media. Trzeba
umieć im sprawnie, wiarygodnie, sensownie podać właściwą informację czy wygłosić
komentarz. Prezentacja medialna była słabą stroną wielu ministerstw. Niestety, nie potrafiło
skoordynować tych działań centrum informacyjne rządu, czego przykładem bywały połajanki
przed kamerami ludzi z koalicji – „awuesiaków” i „unionistów”. Było w tym coś
szczenięcego, coś, czego tak nie lubią Polacy – owej kłótliwości, małostkowości. No i
zebraliśmy potem tego marne żniwo w trakcie następnych wyborów parlamentarnych.
W MEN-ie przede wszystkim zainstalowano nam w gabinetach ministerialnych
komputery. Tu prawie XXI wiek, w tle rewolucja informatyczna, a my nie mieliśmy do nich
dostępu. Utworzona została w miarę możliwości aktualizowana strona internetowa, co pewien
czas do wszystkich samorządów terytorialnych wysyłaliśmy informacje o reformie.
Wydaliśmy trzy publikacje o projektach reformy (tak zwaną żółtą, pomarańczową i niebieską
książeczkę). Osoby z kolegium ministerialnego spotykały się na naradach organizowanych
przez kuratorów praktycznie ze wszystkimi dyrektorami szkół. Wydawaliśmy co kwartał list
ścienny do pracowników oświaty, uruchomiliśmy specjalną infolinię, rozpoczęliśmy
wydawanie cyklu „Biblioteczka reformy”.
Dla mnie, którego głównym zadaniem było przygotowanie szczegółowych rozwiązań
reformy, ważne było głównie dotarcie z materiałami i usprawnienie informacji „do wewnątrz”
środowiska oświatowego. W województwach zajmowali się tym kuratorzy i wybrani przez
nich specjalni pełnomocnicy. Powołanych zostało też kilka grup konsultacyjnych, w tym
Rada Konsultacyjna do spraw Reformy Edukacji, której przewodniczył bardzo zaangażowany
w sprawy jej powodzenia poseł Kazimierz Marcinkiewicz, wiceminister edukacji na początku
lat dziewięćdziesiątych. W samym MEN-ie też zbieraliśmy się w gorącym okresie bardzo
często, żeby koordynować pracę departamentów. W moim przekonaniu było to wszystko, co
można było zrobić w tym zakresie. Jak nie doszły materiały, to był internet, a pracownie
komputerowe z oprogramowaniem dostały nawet najuboższe gminy i szkoły, potem zaś
wszystkie gimnazja.
84
Trudno jednak przekonać malkontentów czy sceptyków. Jak opowiadał mi kurator z
Lublina, późniejszy wiceminister Lech Sprawka, nauczyciele jednej ze szkół narzekali, że nie
wiedzą nic o ofercie nowych podręczników, mimo że stosowny zeszyt „Biblioteczki reformy”
leżał w pokoju nauczycielskim. Na pytanie, dlaczego go nie przeczytali, z rozbrajającą
szczerością odpowiedzieli, że... dyrektor nie nakazał. Była też szkoła koło Bydgoszczy, w
której dyrektor nie przyjął pracowni komputerowej, bo... miał wakacje. To oczywiście
margines. Aby rozpropagować zmiany w szkołach podstawowych i gimnazjach uruchomiono
duży łańcuch wymiany informacji. Wspierał je system szkoleń i działań różnych placówek
doskonalących nauczycieli. Zadanie to koordynowała wiceminister Irena Dzierzgowska.
Informacja do środowiska ludzi oświaty była jak widać dosyć szeroka. Kto z
dyrektorów, nauczycieli, pracowników samorządów chciał uzyskać bliższe informacje, miał
taką możliwość. Niestety, dużo gorzej było z dostarczeniem informacji do środowiska
rodziców. To wymagało rzetelnego przekazu medialnego, z czym mieliśmy od początku
poważne problemy. Działo się tak, mimo że minister Handke mocno naciskał, żeby na
bieżąco informować, organizować konferencje prasowe. Cóż z tego, kiedy tak naprawdę
dziennikarzy interesował głównie jakiś „news” lub konflikt. Często raził „wirtualny” obraz
rzeczywistości, jaki kreowali. Trzeba było wyjechać z Warszawy i w mniejszych
miejscowościach spotkać się z dziennikarzami, żeby zobaczyć, jak pracują szkoły, ile dobra
wokół nich się dzieje, jak mogą wspierać proces rozwoju szkół lokalne środki społecznego
przekazu.
Wyczuwało się też początkowo pewną niechęć części dziennikarzy do naszych
działań. Żal było niekiedy patrzeć na to, co przekazywała szczególnie telewizja publiczna –
największe źródło informacji dla wielu rodzin. Albo prawie wcale nie informowano o
reformie, albo przekazy były kontrowane jakimś kąśliwym komentarzem. Wprowadzaliśmy
tyle ważnych dla Polski zmian, podejmowaliśmy tyle decyzji, a w „Wiadomościach TVP”
głównym komentatorem był... przewodniczący SLD Leszek Miller. Wielokrotnie podczas
spotkań w Polsce zadawano pytanie: dlaczego jest tak mało o was i waszych działaniach w
telewizji publicznej? Dlaczego rząd nie wpłynął na zmiany we władzach mediów publicznych,
w których udziały ma skarb państwa?. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć na propozycje, aby –
jak nie można po dobremu – wziąć porządną miotłę i zrobić porządki w Krajowej Radzie
Radiofonii i Telewizji czy różnych radach nadzorczych. Ludzie buntowali się przeciw takim
zabezpieczeniom prawnym, które praktycznie ubezwłasnowolniały tych, którzy otrzymali
demokratyczny mandat do rządzenia. Bywało, że człowiek czuł się obcy we własnym kraju.
Pojawił się w trakcie kadencji pomysł, aby kontrolę nad telewizją publiczną przejęła rada
85
wybierana spośród rektorów wyższych uczelni. Niestety, nie miał szans się przebić w
sytuacji, gdy telewizja była traktowana jako łup partyjny.
Rzeczywiście, także skandale korupcyjne w następnej kadencji potwierdziły, że
należało na początku rządów Jerzego Buzka doprowadzić do zmian. Nie wiem, na ile miał
rację Janusz Rolicki – były redaktor naczelny „Trybuny”, który może w przypływie
szczerości ujawnił, że była specjalna grupa związana z SLD, która kierowała zalecenia do
ludzi kierujących telewizją publiczną: co, jak, kiedy pokazywać? Jak jest to ważne dla tego
ugrupowania pokazują mafijne powiązania, które częściowo ujawniły się przy okazji afery
korupcyjnej Lwa Rywina. Tak naprawdę ekipa rządowa Leszka Millera swój sukces
wyborczy zbudowała nie na alternatywie programowej (bo szuflady okazały się puste, a jak
coś zmieniano, na przykład w służbie zdrowia, to zaczynał się dramat), ale na wytworzeniu u
wyborców negatywnego obrazu AWS, rządu Jerzego Buzka, wdrażanych reform. Grubymi
nićmi były szyte lamenty włodarzy gmin, którzy nie otrzymali od zaraz autobusów szkolnych,
mimo że nasz rząd po raz pierwszy uruchomił taki program. Podobnie koncentrowanie się 1
września 1999 roku nie na 18 tysiącach szkół podstawowych, które weszły w proces
reformowania, ale na kilku szkołach, w których trwały protesty w związku z planami ich
likwidacji przez gminy. I tak było na każdym kroku.
Nie oznacza to, że byliśmy rycerzami bez skazy. Na pewno dużo winy było w nas
samych. Brakowało koordynacji działań rządu dotyczących polityki informacyjnej, raziło nie
przygotowanie wielu konferencji prasowych, spory wewnątrzkoalicyjne. Na ciekawych
szkoleniach z zakresu prezentacji medialnej organizowanych dla członków korpusu
ministerialnego przez centrum informacyjne rządu, pojawiało się co najwyżej po kilka osób.
Innych to nie interesowało, a nie egzekwowano rygorystycznie obecności. Bo widocznie
uznano, że po co? A potem człowiek słuchał z zażenowaniem „dukaniny”, rozbieganych oczu
i nadmiernej gestykulacji przed kamerami. Wśród obecnych interesująco prezentowała się
Aldona Kamela-Sowińska, ówczesna wiceminister skarbu, która później należała do
najciekawiej prezentujących się w mediach postaci.
Często w programach publicystycznych nie było nikogo z SLD, PSL, sami koalicjanci
okładali się wzajemnie. „Awuesiak” na „unionistę” huzia i na odwrót. Żeby pokazać, kto
piękniejszy, kto mądrzejszy. Taka antykoalicja medialna. W ten sposób łamano elementarną
zasadę, aby w mediach rząd, koalicja mówili w danej sprawie jednym, wypracowanym
wspólnie głosem. Trzeba było to przewidzieć i szybko reagować, z dymisjami
„harcowników” włącznie. Gdybyśmy byli odpowiedzialni, gdyby rząd miał jedno, twarde i
86
konsekwentne centrum informacyjne, tego żałosnego teatrzyku na oczach widzów
(wyborców) byłoby mniej. Dla takich błędów nie ma usprawiedliwienia.
Trzeba też dodać, że z czasem chyba w większym stopniu udało się nam przekonać
dziennikarzy do racji reformy edukacyjnej. Oni też mają rodziny, znają niedomagania
systemu szkolnego. Nie każdy godził się też na ograniczanie wolności dziennikarskiej. Jeden
z dziennikarzy z telewizji publicznej mówił wprost: Ale tak naprawdę panie ministrze, ja nie
wiem, czy w ogóle, kiedy i ostatecznie z jakimi dokrętkami wyemitujemy ten materiał. Ten
dyskomfort dziennikarzy, jak i w ogóle zależność polityczna mediów, nie powinny mieć
miejsca.
Kilka razy pisałem pisma do władz Telewizji Polskiej, protestując przeciw formie i
treści informacji, na przykład na temat podręczników czy błędu Karty Nauczyciela.
Odpowiedzi i zmian nie było. Czym się ci ludzie głównie zajmowali, pokazały ich późniejsze
bilingi telefoniczne. Ciężki był klimat zmian w tamtych latach. I tak co nieco nam się jednak
udało zrobić, aczkolwiek za błędy w sztuce rządzenia płaci się fatalnym wizerunkiem w
oczach społeczeństwa.
87
26. O meandrach rządzenia
Podejmuję ten temat, bo rzadko się tak dzieje, że ugrupowanie związane bezpośrednio
z rządem, premierem, nie wchodzi nawet do parlamentu po następnych wyborach. I już nie
chodzi o to, że gdyby zarejestrowano Akcję Wyborczą jako partię, a nie koalicję, to
przekroczyłaby próg (uzyskała około 6%). Przez następne miesiące nie było w parlamencie
osób, które wprost broniłyby naszych reform. Do czego w konsekwencji doszło – jak przy
antyreformie służby zdrowia – dzisiaj widzimy. W dyspozycyjnych mediach SLD
naobiecywało gruszek na wierzbie i wyborcy w to uwierzyli, bo chcieli wierzyć (co nie
umniejsza ewidentnych błędów AWS-u). Obecnie mamy połowę nowej kadencji i z kolei
notowania tamtych „obiecywaczy” lecą na łeb na szyję, są porównywalnie niższe niż nasze.
Brutalnie weryfikowane jest ich główne hasło wyborcze „Przywróćmy normalność”. Owe
manipulacje medialne to jednak tylko jeden i to wcale nie najważniejszy powód naszej
przegranej. Głównych musimy szukać w sobie.
Nie ma co ukrywać, było to widać od początku, iż przejęliśmy władzę niejako z
marszu, bez należytego przygotowania. To miało swoje zalety, ale też wady. Na pewno
problemem było usytuowanie Mariana Krzaklewskiego – lidera klubu parlamentarnego AWS
(201 posłów i ponad pięćdziesięciu senatorów) - poza rządem oraz władzami parlamentu. Na
przełomie 1999 i 2000 roku, kiedy coraz bardziej iskrzyło w koalicji AWS – UW, należało
podjąć decyzję o wspólnym kandydacie w wyborach prezydenckich. Tym kandydatem, nie
tylko w mojej opinii, powinien być prof. Jerzy Buzek. Co ważne, premier chyba zyskałby
poparcie klubu UW. Zgadzam się z socjologiem prof. Jadwigą Staniszkis, że premier Buzek
miał w sobie tak zwaną „cichą charyzmę”, dar zjednywania sobie ludzi. Wariantem drugim
mogło być postawienie na profesorów Mirosława Handke lub Andrzeja Zolla. W grę mogli
też wchodzić Adam lub Tomasz - Strzemboszowie. Wszyscy odznaczali się przymiotami
charakteru, intelektu, znajomością języków, klarowną wizją państwa, poważnym dorobkiem
naukowym.
To mogłoby wstrzymać wyjście UW z koalicji, a zarazem umożliwiłoby dokonanie
poważnych przesunięć w rządzie i prezydium sejmowym. Zgadzam się z dr Anną Radziwiłł,
która, jako historyk, niejednokrotnie zwracała uwagę na to, że potrzebna była około 2000
roku, czyli po dwóch latach rządzenia, zmiana na stanowisku premiera. Mówiła to przy całej
swej sympatii do Jerzego Buzka, którego tak naprawdę trudno było nie lubić. Ale takie są
88
polskie realia – kraj na dorobku, „zużywanie” się twarzy liderów, szczególnie w odbiorze
ludzi, którzy tracą pracę, nie mają waloryzowanych emerytur, itd. Te warianty były
rozważane, ale – jak to często w Polsce bywa – znowu wyszło jakoś nie tak.
Oczywiście można było rozpatrywać i inne rozwiązania, żeby nie zamykać się w
kręgu tych samych nazwisk. Ważne, żeby podjąć decyzję. Takie nieustanne negocjowanie,
przeciąganie rozstrzygnięć w polityce – i to w w obiektywach kamer – najczęściej nie
popłaca. Tworzy zarazem wizerunek polityków walczących głównie o władzę i tak zwane
stołki. Ludzie cenią polityków stanowczych, ale rezygnujących z osobistych ambicji. To są
warunki, oczywiście też obok określonej sytuacji historycznej, niezbędne dla pozostania
mężem stanu. Ba, tyle że takie postaci zdarzają się jednak rzadko.
Na pewno źle się stało, że UW opuściła koalicję. Straciły na tym oba kluby. Ta sprawa
z likwidatorem w gminie Warszawie była jednak zbyt mała, była raczej pretekstem dla
podjęcia tak drastycznych decyzji. W MEN-ie odebraliśmy to bardzo źle tym bardziej, że ze
związanymi z UW wiceministrami: Ireną Dzierzgowską oraz Jerzym Zdradą,
współpracowaliśmy nieźle, łączyło nas dobre koleżeństwo. Jakieś zgrzyty nie przysłaniały
nam celu nadrzędnego – pracy nad wdrożeniem reformy. Tu dużą rolę odgrywał wyrazisty
lider – minister Handke. Między nami był dosyć jasny podział zadań. Wiem, że nie we
wszystkich resortach tak było, były jakieś podziały, toczyły się gry wewnątrzkoalicyjne.
Wszędzie tak wiele zależy od ludzi i ich formatu. Chyba też od poczucia powagi wyzwań,
jakie się wspólnie stawia.
Wydaje się, że nie udało się nam przekonać do reform ludzi, chociaż jeszcze jesienią
1998 roku, w wyborach samorządowych wynik był korzystny dla AWS. Tak naprawdę
reforma zaczyna się w głowach, reszta jest techniką, legislacją. Chyba też nie byliśmy
przygotowani na znane w socjologii zjawisko „drugiej fali”. Wtedy do głosu dochodzą ci,
którzy czekają, są za plecami ludzi, którzy początkowo z entuzjazmem wspierają dzieło
zmian. Entuzjazm się jednak kończy, nie od razu znikają problemy i tu otwiera się nisza dla
krytyków, różnych malkontentów, z ich pesymistycznym: A przecież mówiłem, że się nie uda
i ten moment przypadł na przełom lat 1999/2000. Zamiast wytrwać, ludzie zaczęli się
rozpierzchać. Wkroczył w to kalendarz i wybory prezydenckie, problemy centroprawicy z
wyborem swego kandydata, które doprowadziły do kolejnych podziałów, a także decyzja o
wyjściu UW z koalicji. Wówczas zabrakło tego hartu ducha, który kiedyś tak nazwał
marszałek Józef Piłsudski: Wszyscy reformatorzy życia muszą mieć tę wewnętrzną siłę, aby
być nowatorami wbrew oporowi otoczenia.
89
Piękny i szlachetny jest elektorat ugrupowań centroprawicowych, odwołujących się do
ideałów Sierpnia ’80. Jednak jego oczekiwania – szczególnie w sferze postaw – są bardzo
wysokie i trudne do spełnienia. Kiedyś od premiera Jerzego Buzka usłyszałem ważną uwagę:
wracaliśmy ze spotkania z mieszkańcami Słupska, tuż po śmiertelnym pobiciu tam chłopca
przez policjanta. Otóż spytałem się, dlaczego na jedno z pytań nie odpowiedział, że za
poprzednich rządów SLD-PSL było gorzej. Premier odpowiedział, że ludzie, którzy w
wyborach dali nam kredyt zaufania, nie oczekują od nas, że będziemy tylko trochę lepsi od
poprzedników. Nasz elektorat oczekuje, że będziemy mądrzy, czyści, prawi. Oczekują od nas
innych standardów zachowań, zgodnie z biblijną zasadą: Niech mowa twoja będzie prosta: tak
– tak, nie – nie. Dlatego skala rozczarowań bywa potem tak duża. Bo polityka, możliwości
finansowe budżetu to jednak sfera kompromisu, który nigdy nie zadowoli wszystkich. A do
tego i natura ludzka nie zawsze jest kryształowa.
W tym standardzie zachowań tak ważną cechą jest zwyczajna skromność. Mówił o
niej kiedyś pisarz Jan Józef Szczepański, mając na myśli część ludzi Sierpnia, którzy okazali
się osobami małego formatu. Zaczęli grać etyką, zauroczyło ich nowobogackie rozpasanie. To
są te małości naszego charakteru, brak wierności wytyczonym celom, braki w edukacji,
wychowaniu, wzorach postępowania. Stary świat odszedł, nowy dopiero szuka swej formy. I
umyka gdzieś WOLNOŚĆ, którą wciąż i wciąż trzeba zdobywać i utrwalać. Zawsze
zaczynając od pracy nad sobą, od kształtowania wolności swego ducha.
W naszych postawach zaczynało brakować tego, co poseł Jan Maria Rokita określił
oczekiwaniem ludzi na naszą uczciwość i kompetencję (pewnie i skuteczność działania).
Zabrakło zwyczajnej rozmowy z ludźmi i to językiem prostym i zrozumiałym, zabrakło
obecności wśród ludzi w ogóle. Mówił mi znajomy z Pucka, że na jednego ze znanych
parlamentarzystów AWS zebrani czekali bezskutecznie dwa razy. Nie dojechał, bo
zatrzymały go jakieś ważne sprawy, owe wielogodzinne „nasiadówy”, albo salony w stolicy.
To już Monteskiusz powiedział, że „demokracja stoi na cnotach obywatelskich, ale które
gwarantują konkretni ludzie”. W takim rozumieniu, to każdy człowiek, a tym bardziej poseł,
minister jest gwarantem praworządności, uczciwości, racji stanu. W przeciwnym wypadku
czy to parlament, czy rząd, będą pustą formą.
Tej wysoko zawieszonej poprzeczki nie udało się nam przeskoczyć także przez nie
najlepsze działania medialne, szczególnie po odejściu rzecznika rządu Jarosława Sellina.
Opozycja zaś czyhała na nasz każdy błąd. Oni czuli, że zmiany są poważne, że przeobrażają
Polskę. Decentralizacja, czyli oddanie jak największych funduszy do dyspozycji społeczności
lokalnych i położenie akcentu na dobrą edukację, dzięki której wyborcy nie dadzą sobą już
90
tak manipulować. Oj, byliśmy realnym zagrożeniem dla starego porządku, układów, różnych
grup interesów.
Szkoda też, że niektórzy w klubie parlamentarnym AWS-u nie wytrzymywali zasady
dobrowolnego podporządkowania się. To, co było dobre w czasie walki o wolną Polskę, nie
zawsze jest przymiotem w czasie pokoju. I chyba jeszcze długo naszym marzeniem będzie
realizowana w praktyce dewiza konserwatystów angielskich, która zawiera się w triadzie
słów: dyskusja - decyzja - dyscyplina. Kiedy kończyła się kadencja, część z byłego AWS
wciąż była przy pierwszym „d”. Trudno było oczekiwać, że wyborcy tego nie zauważą.
Następne wybory przegraliśmy w dużej mierze z własnej winy i sami ze sobą. Wpływ
na wynik miał także bunt wyborców wobec salonów. Przegraliśmy z socjotechniką medialną
opozycji, z kolegami, którzy przeszli do innych ugrupowań i przez marną prezentację naszego
programu. Nasza – nie boję się tego powiedzieć – wielka praca nie miała finału. Ale czy na
pewno? Czy nie był to jednak zasiew, który służy Polsce? Czy wdrożone zmiany nie kończą
ostatecznie z dziedzictwem PRL w gospodarce, w różnych strukturach życia społecznego?
Może była to cena nieunikniona, za tak poważne zmiany, na jakie się odważyliśmy?
91
27. O psuciu państwa i stole bez kantów
Im bliżej było końca naszej kadencji, tym bardziej natarczywe pojawiało się pytanie,
co zrobić, żeby w edukacji utrzymać ciągłość działań i zobowiązań, żeby zapewnić dalszą
realizację harmonogramu reformy. Co zrobić, żeby nie dopuszczać do psucia państwa
przynajmniej w obszarze edukacji, żeby zostawiać politykę przed drzwiami szkół? Co zrobić,
żeby kolejnym ministrom nie musiała towarzyszyć kalkulacja, że im więcej (nawet na wyrost)
zmienią, tym więcej z tego może ocaleć po zmianie rządzących. Żeby co kadencja nie było
zmian koncepcji, hamowania, przysłowiowego odbijania się od jednej ściany do drugiej. A
taki ciągły odwrót od zmian był, jest i chyba będzie podejmowany. Polskie szkoły, jak i
proces wychowania, zwyczajnie na to nie zasługują.
Co zrobić, żeby to przeciąć?
Chyba trzeba zacząć od pracy nad sobą i uczciwej rozmowy ze swymi poprzednikami
– być może przy udziale stałego ciała doradczego ( i to z zasadami funkcjonowania, które nie
skażą go fasadowością), składającego się ze wszystkich byłych ministrów edukacji,
począwszy od Henryka Samsonowicza. Dużo dobrych słów słyszeliśmy po przyjściu do
MEN-u o dokonaniach na rzecz edukacji regionalnej jednego z wiceministrów – Mirosława
Sawickiego. Często odnoszono się do wcześniejszych działań wiceministra Kazimierza
Marcinkiewicza, które zawarł w dokumencie „Dobra i nowoczesna szkoła”. Ileż do
zawdzięczenia mają nauczyciele ministrowi Henrykowi Samsonowiczowi i wiceminister
Annie Radziwiłł, między innymi za ciągłe waloryzacje ich płac w 1990 roku. Jest to pewien
kapitał wiedzy, doświadczenia, którego nie powinno się pomijać. Żeby nie było działań na
zasadzie: po nas choćby potop. Żeby też nie odmawiać, korzystać z takich zaproszeń „ponad
podziałami”. Przedstawiciel SLD (a raczej przedstawicielka, bo zgłoszona została posłanka)
nie powinien na przykład lekceważyć posiedzeń Rady Konsultacyjnej do spraw Reformy
Edukacji, którą powołał minister Mirosław Handke. A tak było.
Należałoby też wybierać na stanowisko ministra edukacji osoby o niekłamanym
autorytecie. To ma być ktoś z wizją, nieidentyfikowany zbyt politycznie, ktoś, kto myśli o
mądrej poprawie edukacji, a nie tylko o wygraniu następnych wyborów. Jako że i to jest
ważne, jego pierwszym zastępcą mógłby być polityk z doświadczeniem parlamentarnym. Ten
wniosek wynika z przeświadczenia, iż pierwszy nauczyciel w Polsce nie powinien być
graczem, a tego - chyba nieuchronnie - uczy doświadczenie parlamentarne. Bo jak można
92
najpierw potępiać w czambuł wprowadzany przez nas system awansu zawodowego (a są
stenogramy wypowiedzi i wydruki głosowań), by później – z pozycji ministerialnych – jak
gdyby nigdy nic wysyłać sążniste listy gratulacyjne do osób, które uzyskały tytuł nauczyciela
dyplomowanego? Albo mówić, że ministrowi Mirosławowi Handke należy się pomnik za
spowodowanie takiego wzrostu wynagrodzeń nauczycielskich? Wszystko na doraźny użytek.
Kiedy dzisiaj czytam w jednym z czasopism, że ten sam członek władz MENiS na
spotkaniu z samorządowcami mówi jedno, a na spotkaniu ze związkowcami co innego, kiedy
bez żenady pomawia podczas wystąpień sejmowych swoich poprzedników, to to jest po
prostu marne. Bez stylu, bez charakteru. Nie daj Bóg, żeby szkoły powielały taki wzór.
Podobnie z różnymi wystąpieniami, które poza tym, że są poprawne politycznie nie zawierają
żadnej idei, są puste. Dużo słów, tylko treści brak.
W myśleniu o edukacji tym bardziej nie powinno się posługiwać sposobem
rozumowania, jaki zaprezentował minister spraw wewnętrznych Krzysztof Janik, który w
grudniu 2001 roku z trybuny sejmowej oświadczał: Rada Ministrów kieruje krajem i
podejmuje polityczne decyzje w interesie koalicji. I mówię wam uczciwie, nie chcemy tych
decyzji podejmować przy udziale opozycji. Jest to swoiste rozwinięcie tego, co kiedyś
powiedział minister Jerzy Wiatr: Wygrajcie wybory, to będziecie rządzić. To jest myślenie o
Polsce w kategorii łupów powyborczych. Być może ma ono jakieś uzasadnienie, bo
rzeczywiście z realizacją obietnic wyborczych kolejne ekipy rządzące mają duże kłopoty, ale
w stosunku do edukacji brzmi groźnie. Tu kompromis i szukanie wspólnego minimum zasad
jest niezbędny. Do szkół publicznych wysyłają bowiem swe pociechy rodzice, którzy płacąc
podatki, mają różne poglądy i preferencje wyborcze. A polskie szkoły są wspólne. Zamiast,
posiłkując się dialogami z „Dnia świra” Marka Koterskiego, spierać się, czy słuszniejsza jest
prawda „mojsza” niż „twojsza”, trzeba szukać po prostu NASZEJ.
Dla zasady ciągłości niezwykle ważna jest próba ponadpartyjnego zdefiniowania
systemu wartości, których powinny się trzymać szkoły publiczne. Musi też nastąpić
odpowiedź na pytanie, jakie powinny obowiązywać współczesne zasady wychowania
patriotycznego – propaństwowego w polskich szkołach. Świadomie nawiązuję tu do idei
ministra Janusza Jędrzejewicza, bo szkoła musi mieć „duszę”, wpływać na poczucie
polskości, mówić od człowieka do człowieka, czyli mieć swój wymiar personalistyczny.
Inaczej jest pustą formą, co tak często dotkliwie odczuwa młodzież.
Wydaje się, że w przyszłości trzeba szukać w większym stopniu wsparcia ze strony
środowiska ludzi nauki. Nasze próby i doświadczenia w tym względzie były różne.
Współpracowaliśmy z Instytutem Spraw Publicznych – prof. Leną Kolarską-Bobińską i prof.
93
Krzysztofem Konarzewskim. W Radzie Konsultacyjnej do spraw Reformy Edukacyjnej
zasiadali między innymi profesorowie: Ireneusz Białecki, Andrzej Janowski, Zbigniew
Kwieciński, Stefan Kwiatkowski, Tadeusz Lewowicki, Jan Potworowski, Anna Przecławska,
Jerzy Woźnicki. W kilku zespołach współpracowali inni naukowcy z tytułami profesorskimi:
Franciszek Adamski, Stanisław Dylak, Tadeusz Gałkowski, Edyta Gruszczyk-Kolczyńska,
Jadwiga Kuczyńska-Kwapisz, Czesław Łapicz, Roman Ossowski, Elżbieta Putkiewicz,
Maciej Sysło, ks. prof. Henryk Skorowski. Jest to środowisko niezwykle ważne,
opiniotwórcze, przekazujące wiedzę o projektach reform między innymi przyszłym
nauczycielom. Ich dystans wobec reformy, chyba utrudnił jej zrozumienie przez społeczność
rodziców. Głos ludzi nauki pozostaje jednak bardziej wiarygodny dla społeczeństwa niż
opinie osób kojarzonych z władzą i polityką. Szkoda, że tego głosu nie wykorzystali nasi
następcy, tak pospiesznie hamując niektóre zmiany w reformie szkolnictwa
ponadgimnazjalnego. Może udałoby się wypracować wówczas mądrzejszy kompromis, a
każdej nowej władzy zachować twarz przed swymi wyborcami.
Ważne też, aby jak najwięcej osób, oczywiście tych kompetentnych, mogło pracować
na stanowiskach urzędniczych i to nie tylko przez jedną kadencję. To czas za krótki, aby
odcisnąć swoje piętno, zrealizować swe pasje, dłuższe projekty. Po sobie wiem, że musi
upłynąć co najmniej kilkanaście miesięcy, zanim nowo mianowany urzędnik rozezna się w
różnych mechanizmach sprawowania władzy, zacznie być skutecznym, nie tracąc energii na
działania pozorne. Czyli żeby „po nowemu” nie oznaczało głównie zwalniania „aż do
sprzątaczek”, z powodów innych niż merytoryczne. Tak się składa, że lud lubi igrzyska,
zmiany na różnych szczeblach władzy, ale tak naprawdę to spowalnia i destabilizuje pracę
urzędu. Tworzy taki zastępczy świat aktywności.
Obszarów do wspólnych działań ponadkadencyjnych, do ustaleń przy „stole bez
kantów”, jest sporo. Dobrym mottem do tego rodzaju działań powinna być myśl Horacego:
Życie nie dało niczego śmiertelnym bez wielkiej pracy. Wytrwała praca organiczna jest Polsce
potrzebna jak tlen. Nie ma dla Polski innej drogi jak szukanie wspólnych dróg w oparciu o
odpowiedzialność, pracę, człowieczeństwo, tolerancję i rozumny patriotyzm. I wcale nie
musimy się kochać zbyt wylewnie, ale szanować i różnić pięknie, to znaczy podchodzić do
siebie ciut inaczej. Oczywiście – jak znamy życie – będzie trwał zaciekły spór o to, co kto
rozumie pod słowem „CIUT”.
94
28. O oknie w szkole - jakie to proste
Z czasem, szczególnie siedząc podczas różnych zebrań, wracałem w myślach do
szkoły mojego dzieciństwa i młodości. Do prostych odpowiedzi, żeby nie komplikować
rzeczywistości ponad miarę. Żeby, idąc tropem Św. Augustyna: Nie tworzyć bytów ponad
potrzebę. I wówczas przypominała mi się klasa w wiejskiej szkółce z klasami łączonymi: I-IV
w Świecinie na Kaszubach, gdzie uczyli ojciec i matka.
Często lekcje zaczynały się od pytania ojca: Co widzimy za OKNEM?. A tam był
widok na nieduże boisko, sad, niedaleki las, skąd przybiegały wiewiórki. Tam też najczęściej
wychodziliśmy, aby poznawać przyrodę w bezpośrednim kontakcie. Tak uczyliśmy się
biologii, fizyki, matematyki, wykazywaliśmy się sprawnością fizyczną, uczyliśmy się
myślenia, kojarzenia faktów. Trzeba pamiętać w tej wielości słów, myśli, koncepcji, że szkoła
to przede wszystkim UCZEŃ i NAUCZYCIEL. Taki wianuszek uczniów skupiony wokół
nauczyciela zawiera w sobie często więcej treści, niż niejeden traktat pedagogiczny. Jakie
to proste i złożone zarazem.
Bo niech ci różni doradcy i krytycy staną przed trzydziestoosobową klasą w szkole
zawodowej, niech zainteresują uczniów literaturą, kulturą, owym „oknem życia”. Niech staną
przed podobnej liczebności klasą w gimnazjum-molochu lub wśród kilkunastu dzieci z
upośledzeniem umysłowym, z których większość jest skupiona na swoim świecie. Jak do nich
dotrzeć? Jak otworzyć? Co przygotować na następny dzień? Co na cykl semestralny, roczny,
trzyletni? Czy oceniając tak a nie inaczej, nie krzywdzi się kogokolwiek? Co ma się
powiedzieć rodzicom? Co czuje nauczyciel po pięciu, siedmiu godzinach lekcji? Co z jego
głosem, koncentracją, nerwami? Czy jest w stanie zawsze pomóc uczniowi w odpowiedzi na
pytania: Kim jest? i Jak ma żyć? Czyli mówiąc inaczej: dać mu świadomość KORZENI i
przypiąć SKRZYDŁA, oczywiście pamiętając o głównej roli rodziców. To są dylematy.
Ważne są komputery, płyty kompaktowe do nauki języka, sieć internetowa łącząca z
biblioteką, ale to wszystko jest tylko dodatkiem, jakby didaskaliami. Najważniejsze jest to
COŚ, co się pojawia między uczniem a nauczycielem, jego przewodnikiem i mistrzem. I
trzeba uczciwie stwierdzić, że nie zawsze tak jest. Nie zawsze tak iskrzy między nimi
pozytywną energią. Nie zawsze mamy do czynienia z porządną dydaktyką, sprawiedliwym
ocenianiem, właściwą organizacją pracy oraz różnych akcji i programów doraźnych.
95
Uczeń przychodzi do szkoły taki, jaki jest. Nauczyciel zaś – właśnie, jaki powinien
być? Na swój sposób mądry, bo ma przekazywać wiedzę, na swój sposób osadzony w życiu,
bo ma przekazać pewne umiejętności, ale też ma być wyciszony, prawy, otwarty – bo ma
kształtować osobowość młodego człowieka. Musi mieć coś jeszcze, jakiś błysk w oku, jakieś
zdolności – zainteresowania dodatkowe. Ba, czasami nawet urodę, która sprawia, że
piętnastolatek siedzi na lekcji jak trusia, cały nastawiony jest na to, żeby być najlepszy, jakoś
zaimponować „swojej pani”. Różne są sposoby dotarcia dobrego nauczyciela-wychowawcy
do ucznia. To najczęściej jest jakaś TAJEMNICA ich spotkania. I niech tak pozostanie.
Dlatego szanujmy nauczycieli, pomagajmy usuwać bariery, które mogą zakłócić ich
kontakt z uczniem i jego otoczeniem. Róbmy wszystko, żeby uczniom i nauczycielom z
chęcią chciało się przychodzić do szkoły. Szkoły szacunku dla młodych i dorosłych, szkoły
uczuć: przyjaźni, koleżeństwa, czasami trochę rodzicielsko-rówieśniczej miłości. Szkoły
rozbudzającej ciekawość poznawczą, jakieś indywidualne zainteresowania. Szkoły ciekawych
turniejów, zabaw. Szkoły dzieci najedzonych, w miarę dobrze ubranych. Szkoły z dentystą
leczącym zęby, panią pielęgniarką i dochodzącym lekarzem – uczących zasad higieny ciała, a
więc i duszy (bo cóż to za dusza w brudnym, chorym ciele). Szkoły tolerancji dla
niepełnosprawnych, dla „obcych”. Szkoły z przejrzystymi wymaganiami, z ciekawą bazą
dydaktyczną, nauczycielami odpowiednio przygotowanymi ale i wynagradzanymi tak, że nie
muszą przeżywać niepokoju o swój materialny byt.
Czy to jest możliwe? Czy każda szkoła ma zielone okna bez krat? Może mieć. Wiele
takich szkół zobaczyłem w czasie swoich ministerialnych wojaży. I wspierając – a broń Boże
przeszkadzając – róbmy wszystko, aby było ich jak najwięcej. Starając się o to, musimy mieć
świadomość, że właśnie w szkołach toczy się codzienne zmaganie o przyszłość Polski, a
może bardziej – człowieczeństwa, cywilizacji. To jutro staje się dzisiaj, staje się każdego
dnia. Pamiętajmy o tym. Bo dzwonek, jak ten złoty róg, dzwoni. Chociaż w szkole mojego
dzieciństwa już nic nie dzwoni. Chyba że w pamięci.
96
Dziennik - zapiski na marginesie
W trakcie całej kadencji, przy różnych okazjach, coś tam sobie notowałem. Ot tak, z
nawyku pisania. Kiedy później czytałem te zapiski, dostrzegłem, że są one raczej hasłowymi
szkicami jakichś szerszych pomysłów. Część z nich przytoczę w tym rozdziale. Zacznę
jednak od zbiorczego zapisania spostrzeżeń dotyczących mieszkania w Warszawie. Nie ma co
ukrywać, że w trakcie tych ponad 1400 dni i nocy postrzegania stolicy przechodziłem
wyraźną ewolucję.
Nie za dobrze się czułem na początku mego pobytu w Warszawie. To miejsce różni się
i od Gdańska, gdzie wcześniej pracowałem i rodzinnego Żarnowca – malowniczej wsi
położonej 3 kilometry od Bałtyku, koła jeziora, rzeki, lasów.
Do Warszawy trafiłem pod koniec listopada 1997 roku. Dokuczał mi ból gardła,
miałem jakiś chroniczny stan podgorączkowy. Mieszkałem w kompleksie budynków MEN-u,
co miało swoje dobre strony. Mogłem bowiem pieszo chodzić do i z pracy, co przy częstym
„zakorkowaniu” komunikacyjnym stolicy było znakomitym rozwiązaniem. Miało też i
minusy. Otóż moje okna wychodziły na Trasę Łazienkowską, stąd przez całe dnie słyszałem
szum silników i wdychałem zapach spalin. Na porządne leczenie nie było czasu.
Poznałem kocie łby wielu ulic i chodników, szczególnie gdy za namową syna
kupiliśmy sobie rolki. Musiałem z tego zrezygnować i przejść na rower, bo przez te
nierówności mogły wysiąść kolana. Najpiękniejsza jest trasa rowerowa nad Wisłą. Ciągnęło
mnie nad rzekę, chyba z potrzeby szukania powietrza o większej wilgotności. Jeździłem tam,
jak tylko nadarzyła się sposobność. Jak niemożliwa była dłuższa trasa, to jeździłem chociażby
koło urokliwych Łazienek. Tu mogłem, już zza bramy, oglądać wieczorne przemijanie pór
roku, pięknie oświetlony pomnik Fryderyka Chopina, którego sąsiadem został mniejszy –
Henryka Sienkiewicza. Na rogu, koło Belwederu, przejeżdżałem koło smukłego pomnika
marszałka Józefa Piłsudskiego. Stamtąd miałem widok na okna premiera w kancelarii Rady
Ministrów.
W początkowym okresie raz na dwa tygodnie grywałem z posłami w piłkę nożną w
hali „Warszawianki”. Niektórzy byli prawdziwymi mistrzami, chociażby Donald Tusk,
Maciej Płażyński, Kazimierz Marcinkiewicz, Piotr Krutul. Skończyłem tam jeździć, gdy
zaczęło być za dużo nagabywań o pieniądze dla tego lub innego samorządu, itd. Czuło się też
i tam smętek sprawowania władzy, szczególnie wtedy, gdy piłkarze z UW już nie byli w
koalicji. Po godzinie 22 nie miałem już ochoty na załatwianie tego typu spraw. Potem
97
czasami jeździłem na basen, ale głównie kondycję starałem się utrzymywać jeżdżąc na
rowerze i ćwicząc w terenie. Do tego dochodziły jogurty, jabłka i kurczaki z rożna (ale
głównie kupowane w jednym miejscu na Placu Unii Lubelskiej).
Na różne sposoby oswajałem Warszawę, coraz rzadziej też używałem raczej
negatywnie nacechowanego słowa „warszawka”. Minister Handke przypomniał kiedyś, że
Kraków ma też swój „krakówek”. Gdańsk takiego określenia się nie dorobił, chociaż i tu jest
krąg ludzi, którym „być” myli się ze słowem „bywać”, którzy stanowią stałe „lunch-
kommando” na różnych imprezach.
Na pewno jest w Warszawie sporo tak zwanych nuworyszy, spadkobierców PRL-
owskiej selekcji negatywnej, przestrzegających zasady NUN, czyli: nie ufaj nikomu, czy
pilnuj głównie własnego kuferka. To aż przytłacza, ale po wojnie, a szczególnie po Powstaniu
Warszawskim, jak mi kiedyś powiedział doradca ministra Jan Jastrzębski, rodowitych
Warszawiaków wróciło tylko 5 procent. To niebywały „sukces” Hitlera i Stalina, którzy
próbowali ujarzmić to niepokorne miasto. A jednak się znowu podniosło. Kiedy się pomyśli,
że w samym Powstaniu zginęło około 200 tysięcy cywili i powstańców, a same ulice
Śródmieścia zostały zasypane ruinami do poziomu I piętra, to jakoś mimowolnie myśli się o
brudzie polityki. Dlaczego Rosjanie nie udostępnili swoich lotnisk Anglikom, czy
Amerykanom? Przecież to hańba i zgoda na ludobójstwo. Jak po takich traumatycznych
doświadczeniach mamy bezkrytycznie wierzyć w dozgonną przyjaźń sąsiedzką? Józef
Piłsudski, tam na rogu, koło Belwederu, przypomina warszawiakom, że niektórzy z nich tak
naprawdę ustępują tylko przed silniejszym. Każde zaniechanie, każdy spór, osłabienie
patriotyzmu, może Polaków drogo kosztować. To się też czuje, że Warszawa wie, iż nic na
tym świecie nie jest dane raz na zawsze.
Będąc bliżej, żyjąc tu dłużej, nabierałem szacunku do ludzi i tego miejsca. Krytyka
osób przybywających z zewnątrz ma w sobie też coś z kompleksu prowincjusza. Mimo
wędrówki ludów, przemian gospodarczych i obyczajowych, z czasem czuje się, że to miasto
szanuje własną historię, tożsamość, tworzy na nowo swój styl – formę. A historia jest tu
wszędzie. Co chwila natyka się albo na porucznika Piotra Wysockiego z 1830 roku, albo na
postać Stefana Starzyńskiego, niesamowitego prezydenta, „pozytywisty” z 1939 roku. I
wszędzie wokół tablice na murach mówiące o ludziach i wydarzeniach z Powstania
Warszawskiego. I harcerze, tłumy 1 sierpnia na Powązkach. Może charakter Warszawy
tworzy już pokolenie dzieci ludzi dawnego aparatu władzy, którzy w buncie wobec rodziców
szukają innych dróg. Dlatego trzeba tym bardziej uważać, żeby nie urazić dumy
warszawiaków, a są na tym punkcie czuli. I mają do tego prawo.
98
Luty 1998 (2)
Wracam do Warszawy z Dobiegniewa koło Gorzowa Wielkopolskiego. To były
Wolldenberg – obóz jeniecki dla 6 tysięcy obrońców z września 1939 roku. Występujące
dzieci wykorzystywały fragmenty twórczości byłych jeńców. Później dorosłym chodziło o
środki na rozbudowę szkoły. Zaprosiłem ich do Warszawy.
Wiedziałem z opowieści mamy, że tam przez cały okres wojny siedział jej ojciec, a
mój dziadek Andrzej, powstaniec wielkopolski, obrońca Helu w 1939 roku. Gdy z nią potem
rozmawiałem, pytała, czy byłem w bloku „B”. Nawet to pamiętała z wysyłek listów i paczek.
A po wojnie tu była świniarnia. Tego już jej nie dopowiedziałem. Żal, ale z drugiej strony...
mój Boże, co miejsce, to w Polsce powinna stać jakaś nekropolia. Takie to są od pokoleń
polskie losy i nasza historia. I tacy sąsiedzi.
Luty 1998 (3)
Dzisiaj cały dzień spędziłem na negocjacjach ze związkami zawodowymi na temat
wysokości tegorocznej podwyżki wynagrodzeń. A jutro dalej. Nie godzą się na wysokość
zaproponowaną w Komisji Trójstronnej. Próbują ten poziom wzrostu przesunąć do płacy
zasadniczej. Zobaczmy. Jutro rano Ministerstwo Finansów ma dostarczyć symulacje
dodatkowych skutków finansowych, jakie mogą z tego wyniknąć.
Potem jeszcze starałem się pomóc w ulokowaniu związkowców gdzieś na noc.
Warszawa jest droga, a widać, że niektórzy z nich dokładają do przyjazdów z własnej
kieszeni. Jest jakaś asymetria, a chyba i niesprawiedliwość w tym, że z efektów ich wysiłku
korzystają wszyscy, w tym największa grupa pracowników oświaty, która nie należy nigdzie.
Zobaczyłem tym bardziej teraz, jak ważny i poważny potrafi być głos związkowy. Już
widać, że negocjatorzy z różnych związków zawodowych ( nie tylko „S” i ZNP) uzyskają w
tabeli płac dodatkowo tyle, że przekroczy to zdecydowanie ów procent poborów, jaki
zazwyczaj odprowadza się z tytułu przynależności związkowej. W tym kontekście takie
wygodne w sumie ustawianie się z boku i czerpanie z wynegocjowanych podwyżek,
korzystanie z uprawnień, nie powinno mieć miejsca wśród nauczycieli, którzy z założenia
muszą być ludźmi wysokiego tonu i etyki. No właśnie, najlepiej być kibicem i krytykiem.
Marzec 1998 (4)
99
Przed chwilą oglądałem program pokazujący różne sytuacje rodzinne. W jednej ze
scen młody człowiek, wychowujący się w otoczeniu skłóconych ze sobą rodziców, odwraca
twarz do kamery i zdesperowany mówi: Ja się w ten konflikt nie będę wtrącał. Gdy kamera
bezceremonialnie podąża za nim dalej, odwraca się i krzyczy: Skini całego kraju, łączcie się.
Była w tym nastolatku jakaś bezradność, ale i obrona godności, ucieczka od wciskającej się w
jego życie, w jego intymność – kamery. Jakoś czułem, że rozumiem ten bunt.
Wiem po sobie, bo ojciec zmarł, gdy miałem 15 lat, jak trudno chłopcu samemu
dojrzewać. Jak wzrasta wówczas rola szkoły, „przytomnych” nauczycieli, którzy potrafią
dostrzec w oczach i postawie ucznia rozpacz i zagubienie,. Geniusz szachów Bobby Fischer
powiedział kiedyś, że chłopcy wychowujący się bez ojców, stają się wilkami. Matki nie
wypełnią obu ról, chociaż ich miłość wiele potrafi załagodzić. Może to za mocne, ale buntu,
bezradności, przeżywa się bardzo wiele. Żeby w takich sytuacjach chociaż dziadkowie dłużej
żyli.
Maj 1998 (5)
Siedzę w restauracji w Ciechocinku podczas przerwy w obradach kolejnej z tych
ważnych konferencji. Obserwuję dyskretnie panią z kilkuletnią córeczką, która jest chyba
ruchowo niepełnosprawna. Mała bardzo dużo i inteligentnie pyta, wciąż zajmuje matkę
rozmową. Ta jest niezwykle cierpliwa i taktowna. Uczy córkę liczenia. Bawią się w
kupowanie, na przykład: Kupię twój uśmiech za... 32 grosze, mrugniecie okiem za 3 grosze,
itd.. Ile trzeba słuchania, wymyślania, żeby z małej Madzi wyrosła duża Magda. I jaka to
odpowiedzialność...
Trzeba szanować matki. Nie pamiętamy, no bo jak, ich koncentracji na naszym
dzieciństwie, kaprysach, chorobach. Liczy się później głównie nasze: „dzisiaj”. W jednym z
westernów bohater mówi: prawdziwy raj znajduje się pod stopami naszych matek. Żeby tylko
za późno tego nie dostrzec. Jeszcze dzisiaj muszę zadzwonić do domu.
Może w ogóle więcej kobiet powinno być w rządzie, na stanowiskach wykonawczych.
Wizje parlamentarne i nieparlamentarne można zostawić mężczyznom. Kobiety są jakieś
normalniejsze i racjonalniejsze w zachowaniach, decyzjach. Chociaż może idealizuję.
Czerwiec 1998 (6)
100
Byłem dzisiaj z synem na meczu Legii. Widzę, że nasz odbiór kształtuje telewizja.
Brak powtórek, zbliżeń, utrudnia oglądanie. Człowiek spojrzy na przeciwległą trybunę,
zamyśli się, a tu gol, jakiś faul, ciekawe zagranie. Ta telewizja, o której ktoś powiedział, że
pozwala przeżyć – działa znieczulająco. A kibice są, jacy są. Czasami płynie od nich coś
ożywczego. Ciekawie zabrzmiało, gdy ktoś z bocznej trybuny wrzasnął w naszym kierunku:
„VIP-y, podnieść swoje dupska”. I podnosiliśmy. Oni podglądają nas, my staramy się im
przypodobać. Takie ukradkowe, wzajemne zależności. Tak więc gra toczy się na boisku i na
trybunach. Jak w teatrze min Gombrowicza.
A Legia jest niezła i wygrała wysoko. Byleby tego obłędnego szowinizmu nie było tak
wiele. Co ci kibice obu drużyn wykrzykiwali na siebie... Przyjezdni siedzieli odizolowani, jak
w klatce. Skąd w tych ludziach tyle agresji i złości? Przecież świat, i to czasami piękny,
jeszcze jest. Może to brak uczuć, miłości, serca...?
Lipiec 1998 (7)
Gdy wychodziłem dzisiaj dobrze po godzinie 22 z gmachu MEN, portier spytał się,
czy się nie boję być tu tak długo? Potem dopowiedział, że do tej dawnej siedziby Gestapo już
po wojnie przychodzili ludzie, wchodzili do tego lub innego pokoju i milczeli. Tu Niemcy
przesłuchiwali, bili, maltretowali. Gdyby te mury mogły mówić, usłyszelibyśmy nie tylko o
przedwojennej reformie edukacyjnej ministra Janusza Jędrzejewicza i tych wdrażanych już po
wojnie, z naszą włącznie. A gdyby mogły płakać...
Wrzesień 1998 (8)
Po powrocie z Częstochowy stwierdziłem, że nie mam chleba. Wyszedłem do
pobliskiej restauracji, a tam aura jak u Juliana Tuwima w wierszu: Na stacji Chandra
Unyńska. Marazm, PRL-owskie sztukaterie, spleen. Jakby zatrzymał się czas. Trochę strach
jeść, ale jaki mam wybór?
W domu jeszcze obejrzałem kasetę ze śpiewami Ojca Świętego. Doznałem ukojenia.
Papież mówi tam między innymi, że zawsze ostrzegał znajomych, iż będzie rozpuszczał
powierzone mu pod chwilową opiekę dzieci. I tak chyba głównie powinno być w
wychowaniu dzieci. Im potrzeba czułości. Jasnych wymagań i sprawiedliwego oceniania
zapewne też, ale miłości bardziej. Jak ważna jest tu instytucja dziadków. Już wyciszonych,
już świadomych, że uśmiech, fale czułości to dar bezcenny. I ich cierpliwość, wsłuchanie,
101
wpatrzenie się w to, co przekazuje i o co pyta młody człowieczek. Trzeba go kochać, bo
dzieciństwo szybko przemija. Zresztą młodość też, ba, nawet czas naszej dojrzałości biegnie
bez wytchnienia. Co nie jest żadnym epokowym odkryciem, ale się tak napisało.
Listopad 1998 (9)
I znowu w trasie. Tak bym chciał wyjść z auta, pobiegać po porannej rosie. A tu pęd
tym bardziej, że bardzo nie lubię się spóźniać na umówione spotkania. Piękne są polskie
pejzaże, nawet zza szyby. Jak już wrócę do siebie, to będę głównie chodził i stał lub leżał.
Żeby jak najmniej siedzieć.
Oj, żebym tym ostatnim zdaniem czegoś nie wykrakał...
Luty 1999 (10)
Może niepotrzebnie, ale dzisiaj, podczas sporego zebrania, głośno skomentowałem to
ciągłe rozmawianie za stołem prezydialnym podczas sporego zebrania. Kiedy podczas
różnych spotkań widzę, że ci z czoła gadają ze sobą, to myślę, że albo są nieprzygotowani i
dopiero teraz, na chybcika, konstruują porządek spotkania, albo lekceważą zabierających
głos. Tak i tak źle. To już lepiej żeby wyszli, albo zaczęli rozwiązywać ukradkiem krzyżówki.
Przypomniał mi się też tekst wierszowany, który w 1997 wydałem w zbiorku „Ja,
Człowiek, czyli rozmowa z Cieniem”: Siedzisz na różnych akademiach z okazji, ku
czci,/Starasz się bywać jak najmniej, ale jednak,/Wtedy interesują cię oczy,/.../Jedne
rozbiegane,/Drugie śliniące się,/Trzecie przymilne,/Czwarte powłóczyste,/Są i bezdennie
znużone,/Tym siedzeniem,/Na tych stołkach,/Wśród tych ludzi./Ale trzeba,/Mus,/Wyższa
konieczność,/Zaprosili,/Kazali./Ach, no i ci ludzie władzy wokół./Oczy przeliczają,/Kto z
kim,/Przeciw komu,/Usiadł,/Do kogo boczkiem?/Do kogo en face?/Dlaczego ten przechył?/Z
kim owe szepty, potakiwania,/Ba, nawet chichoty,/Och, chyba to nie ze mnie. Jakbym
przewidział, co mnie będzie czekać.
Oj, wysiaduje się na różnych zebraniach. Najlepiej by było, żeby wszędzie był okrągły
stół. Stół bez kantów, przy którym wszyscy byliby jednako ważni. A nie, że z przodu siedzą
nie zawsze ci najmądrzejsi, nie mający najwięcej do przekazania.
Marzec 1999 (11)
102
Oglądam telewizję: politycy UW i AWS mówią o lustracji. Widzę uśmieszki tych z
UW – takie gesty wyższości. Teatrzyk na miny a’la Gombrowicz. Oni są z salonu, a
„awuesiacy” coś tam dukają, czegoś tam chcą, jakoś tacy pocący się, mówiący o wartościach.
Tamci dają sygnał, że wiedzą więcej. Męczące to i zmuszające do zmiany kanału. Jeżeli w
ramach jednej koalicji nie ma wzajemnego szacunku, jeżeli okazujemy na zewnątrz taką
ledwie maskowaną wrogość, to nie zajedziemy daleko. Czy oni nie wiedzą o tym? Przecież to
tania socjotechnika, to ciągłe zapraszanie ludzi z koalicji AWS-UW, którzy się kłócą przed
kamerami. Nikt nie lubi skłóconych małżeństw. W tym nie ma uroku, raczej aura przymusu i
zniewolenia. A tym kreatorom wyobraźni zbiorowej na użytek następnych wyborów właśnie
o to chodzi. O taki odbiór. Sprytny zabieg, żeby poróżnić, wytworzyć wrażenie kłótliwej
koalicji. A nasi tak lubią występować... Dobrze, że przynajmniej w MEN-ie tak nie trzeszczy.
Marzec 1999 (12)
Ale jestem niedospany. Przez kilka dni (i nocy) rozmawialiśmy z Samoobroną,
Kółkami Rolniczymi, Solidarnością Rolników Indywidualnych na temat cen skupu żywca i
zbóż. Ileż to trwało, chociaż może tak być musiało? Nazywany mistrzem negocjacji
wicepremier Longin Komołowski rzeczywiście potrafi rozmawiać do ostatniej przytomnej
duszy.
Sam te różne godziny przerw wykorzystywałem na próby przekonywania liderów
związków rolniczych, żeby bardziej przychylnie patrzyli na plan reformy szkolnej i jej szanse
dla wsi. Z przyjęciem tych racji jest różnie. Mogłem bliżej obserwować Andrzeja Leppera,
przewodniczącego „Samoobrony”. Na pewno trudno było się z nim zgodzić, jeżeli chodzi o
metody wyjścia wsi z biedy, ale to, że ją czuje, że potrafi ja obrazowo wyrazić, jest
bezsporne. On ma „nosa” politycznego, a stoi za nim duża rzesza ludzi, którzy nie potrafią lub
nie mają szans, na lepsze życie w wolnej Polsce.
Widać też było, jak czujnie zwracał uwagę i on, i szef Kółek Rolniczych Władysław
Serafin, na możliwość prezentacji medialnej. Stawali się innymi ludźmi, gdy pojawiały się
kamery. I też mówili inaczej niż w trakcie negocjacji. „Bujnąć” też nie każdy potrafi.
Kwiecień 1999 (13)
103
Jadę do Warszawy z konferencji w Nowym Sączu i Zakopanem. Jak ja lubię góry i
górali... Gdy już tam jestem, chociaż na chwilę wjeżdżam na Gubałówkę. Już się nieraz
przekonałem, że tam, nawet w największą niepogodę, chmury się rozsuną i można zobaczyć
Giewont, Kasprowy Wierch, Świnicę, Ciemniak. Wzrasta adrenalina, bo powracają
wspomnienia, przecież polskie Tatry przeszedłem wielokrotnie, wzdłuż i wszerz. Potem
spacer pod Butorowy Wierch, gdzie w niedużym barze podają bardzo dobry szaszłyk i to
barani, gdzie przygrywa góralska muzyka. I już szybki powrót. Na dole zazwyczaj kupuję
jeszcze skarpety wełniane. Po spracowanych dłoniach góralek najbardziej widać, ile trzeba
włożyć wysiłku, żeby cokolwiek mieć.
Aż się kiedyś obrażono, gdy powiedziałem, że trzeba żyć albo w górach, albo nad
morzem, bo reszta to są stany... przejściowe. Ale może właśnie w takich ekstremalnych
sytuacjach, czy to na morzu, czy wśród zmiennej aury gór, natura uczy nas pokory, większego
szacunku dla spraw i prawd prostych, dla życia i pomocnej dłoni drugiego człowieka?
A wczoraj wieczorem byłem jeszcze z grupą nauczycieli na „Kurce wodnej” w
Teatrze im. Witkacego. Prawdziwy popis aktorski grupy, która od lat utrzymuje wysoki
poziom. Szuka, tworzy, znajduje kontakt z publicznością. Dwie godziny czystej sztuki.
Piękne bywa życie, tylko te powroty...
Maj 1999 (14)
Wracam z Lublina, z konferencji w Instytucie Edukacji Narodowej. Całość była
nagrywana chyba dla katolickiego „Radia Maryja”. Po moim wystąpieniu na temat reformy
edukacyjnej i roli zadań wychowawczych, jeden z dyskutantów powiedział mi: Jest pan
Polakiem, a nie tylko mówi po polsku. Dziwne bywają kryteria oceny.
Podobało mi się wystąpienie jednego z księży profesorów z Katolickiego
Uniwersytetu Lubelskiego, w którym zinterpretował nauczanie Jezusa Chrystusa jako
pierwszego nauczyciela. Podkreślał znaczenie jasnych wymagań, myślenia o świecie w
perspektywie historycznej, sprawiedliwego oceniania, bycia człowiekiem. I bycia sobą, co
przyciąga uczniów, a nauczyciela czyni zarazem ich przewodnikiem i mistrzem.
Tak, bo młodzi ludzie wyczuwają i nie znoszą gry i fałszu. Im potrzeba idei, by
zapełnić pustkę. Warto myśleć nad tym wzorem, bo tak naprawdę nie ma dla nauczyciela
ważniejszej odpowiedzi, jak ta, na pytanie: jak być wiarygodnym dla ucznia.
Czerwiec 1999 (15)
104
Przekonuję się, że jest coś w stwierdzeniu, iż przysłowia są mądrością narodu.
Dziwnie mi się jakoś przypominają, zapisuję je na marginesach różnych spotkań, czasami je
wykorzystuję. Aż się prosi, żeby jako motto wykorzystywać słowa: Najtrudniej być
prorokiem we własnym domu. Jak poważne ostrzeżenie dla wszelkich harcowników, ludzi
rzucających fałszywe oskarżenia, mówiących nieprawdę, brzmią słowa: Kto mieczem wojuje,
od miecza ginie, albo: Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe, lub: Kto sieje wiatr, zbiera burzę.
Z kolei skromności powinny nauczyć słowa: Miłe złego początki, tym bardziej, że na
początku prawie każdy rząd uśmiecha się podobnie. Wytrzymałości na krytykę uczy
przysłowie: Psy szczękają, karawana jedzie dalej, a trudną pociechą jest inne: Jeszcze się taki
nie narodził, żeby wszystkim dogodził. Bardzo to pasuje do krytycyzmu Polaków wobec
wszelkiej władzy i zwierzchności.
Czerwiec 1999 (16)
Wracam z Łowicza. Tłumy, homilia Ojca Świętego na temat miłości rodzicielskiej,
znaczenia domu w życiu człowieka, odpowiedzialności ale i powołania nauczycieli. To takie
ważne, aby ono było, aby nauczyciel nie męczył się z dziećmi i na odwrót.
Do tej pory przeżywam moment, kiedy stanąłem przed wyborem, podchodzić do Ojca
Świętego, czy nie. Zaproponował mi to niespodziewanie wicepremier Janusz Tomaszewski,
któremu podległe służby zabezpieczają pielgrzymkę. Kiedy zobaczyłem, ile się już tam
ustawiło chętnych, kiedy pomyślałem, że są bardziej godni ode mnie – zrezygnowałem. Zbyt
złożone są moje relacje ze stwórcą i życiem jako takim.
Nie ma tymczasem w obecnym zabieganiu za dużo czasu na wnikanie w swoje
wnętrze. Trochę szkoda, ale jak to w życiu – najczęściej jest coś za coś.
Czuje się energię takich spotkań. Człowiek chciałby być lepszy. Przynajmniej to.
Lipiec 1999 (17)
Jestem parę dni na urlopie. Zresztą, jaki to urlop. Wciąż ktoś dzwoni, konsultuje. Za
dużo spraw otwartych, żeby ot tak, wyłączyć telefon. Cóż, tak to wygląda sytuacja na kilka
tygodni przed startem reformy.
Dłużej dzisiaj myślałem nad rolą mediów. Jak potrafią wspierać lub burzyć? Tym
razem sprawa dotyczy podręczników. Wiadomo co roku, że spiętrzenie zakupów w
105
księgarniach następuje na przełomie sierpnia i września, gdy rozpoczyna się rok szkolny.
Tymczasem w tym roku, roku początku reformy, „strzela” się już w nas na początku lipca.
Pani redaktor sygnalizuje, że ma materiał o tym, iż w księgarni X nie ma nowych książek. Ja
jej mówię, żeby poczekała z emisją jeszcze trochę – 12 lipca kończymy przyjmowanie
nowych podręczników. Potem wydawnictwa pospieszą do drukarni, a na 20 sierpnia
zaplanowaliśmy targi wydawnicze w Warszawie. Pani to nie przekonuje. Wie swoje. Pójdzie
w eter informacja, że MEN znowu nawala z biegiem reform. I robi się nam na każdym kroku
taką gębę „nieudacznika”.
Lipiec 1999 (18)
Wróciłem dzisiaj z kolejnej rundy negocjacji ze związkami zawodowymi w sprawie
awansu zawodowego nauczycieli. Przystaliśmy na postulat „S”, aby nie planować kolejnego
egzaminu na stopień nauczyciela dyplomowanego. Wystarczy na poprzedni stopień i ten
egzamin codzienny, który przechodzi nauczyciel, stając przed klasą czy rodzicami.
Prawdopodobnie też skutkiem tych działań i szczególnego nacisku przewodniczącego „S”
Stefana Kubowicza będzie przyjęcie zapisu o dodatkowym świadczeniu urlopowym, które
przed wakacjami będą wypłacane nauczycielom.
Nie wiem natomiast, jak to poprowadzić, żeby nie wpaść w pułapkę unifikacji, bo nie
wiadomo, jak dokonać sprawiedliwej oceny każdego z ponad pół miliona nauczycieli. Taki
system zawsze musi coś uśrednić, coś zgubić z indywidualności każdego z nauczycieli. Jak,
kto ma ocenić jego dorobek, mistrzostwo w zawodzie? Co zrobić, żeby nie umknął ogromny
wysiłek, jaki wkładają na przykład nauczyciele przedszkoli, „zerówek”, klas nauczania
początkowego, szkół zawodowych, specjalnych? Tam nie ma laureatów olimpiad,
zwycięzców zawodów, którymi można się pochwalić i co można łatwiej udokumentować. Jest
natomiast żmudna praca, zaufanie dzieci do swojej „pani”.
Czy dostrzegą to eksperci, czy starczy im wrażliwości i odpowiedzialności? Żeby nie
było mechanicznej taśmy, w której znika człowiek. Oj, trzeba będzie jeszcze dumać i
konsultować się w tej sprawie.
Sierpień 1999 (19)
Wieczór. Spokój i mała satysfakcja. Była konferencja prasowa na temat
podręczników. Moją wypowiedź podali w TV publicznej bez cięć, dodatkowych
106
uszczypliwości, i utyskiwań jakiegoś dyżurnego krytyka naszych działań. To jakiś obłęd, że
trzeba się z tego cieszyć. Ale tak jest. Chociaż po dziennikarzach widać rosnące
zainteresowanie i akceptację dla reformy edukacyjnej. W końcu też mają dzieci, obserwują
problemy absolwentów na rynku pracy.
To chyba nieuniknione przy takim przyspieszeniu działań nad reformą (18 miesięcy),
że nie da się ustrzec od pewnej arbitralności naszych decyzji, Że będziemy musieli ją
planować niejako „od góry”, bez zbyt długo trwających konsultacji. Ale wiele można potem
poprawić.
Październik 1999 (20)
Jestem po telefonicznej rozmowie z Mirosławem Handke. Często wieczorem do siebie
dzwonimy. Wyczuwa się, że jest zmęczony. Mówi, że nie da się załatwić większych
pieniędzy na 2000 rok, a to ma być rok znaczących podwyżek płac dla nauczycieli. To
obiecywaliśmy. Mówi o rezygnacji. Po co też tyle ogląda różnych telewizyjnych
wiadomości... To go dodatkowo dołuje. Atak – szczególnie na niego, płynie z wielu stron. To
tak jak z Januszem Jędrzejewiczem, który też miał liczną opozycję i związaną z mediami
grupę krytyków. Mimo to dożył ponad 100 lat. Uznanie zdobył dopiero później. Nie wierzę,
aby przy takim tempie i napięciach udał się nam podobny wyczyn. Ale dobrze, że mój szef
przynajmniej potrafi żartować z samego siebie. Tę umiejętność ma chyba po kilkuletnim
pobycie naukowym w USA. Tam bez dystansu do siebie daleko się nie zajdzie. Dzisiaj akurat
odbyło się budżetowe posiedzenie rządu. Kwitował je krótko: wiesz, ja se strzeliłem mówkę o
pieniądzach na Kartę, potem Longin też popłakał nad górnikami i kolejarzami, potem inni.
Nie jest łatwo coś zmienić. Cholera, spłacamy rocznie prawie 3 mld dolarów samych odsetek
od odsetek za długi PRL-u i nikt za to nie bierze odpowiedzialności. A my się szarpiemy.
Kiedyś Mirosław Handke dodał, że przydałaby się w trakcie wdrażania reform jakaś
forma absolutyzmu oświeconego. Byłoby łatwiej, ale do tego trzeba ludzi o formacie mężów
stanu. On ma wizję Polski i klarowne przymioty charakteru, no ale jest obok masa
„polityczków” zapatrzonych w lustra i rankingi popularności. Więc już lepiej zmagajmy się w
demokracji, bo to „oświecenie” łatwo może zblaknąć, a „absolutyzm” w jakiejś
wykoślawionej formie, jak uczy historia, mógłby długo nie chcieć zejść ze sceny.
Październik 1999 (21)
107
Oj, czuję czasami głód człowieka w dwumilionowym tłumie Warszawy. Tylko
dlaczego oni wciąż tyle paplają dookoła... Słowa, teatralizacja gestów, mimiki. To wielka, ale
i niezbędna sztuka - umieć się koncentrować, zbierać siły w samotności. Czasami jednak
samotność staje się osamotnieniem, które boli. A niby takie nic, przybyła tylko jedna literka:
„o”.
Listopad 1999 (22)
Słuchałem dzisiaj piosenek Edwarda Stachury. Wciąż głód, i głód, i głód – śpiewa
autor „Siekierezady”. A dzisiaj, w ileś tam lat po jego samobójczej śmierci? Głód Kosowa.
Chłód wygnanych dzieci w Czeczenii. Widzę to na ekranie telewizora – kamery włażą
wszędzie – takie medium globalnej wioski.
Głód dzieci i kobiet – zakładników bitewnych planów facetów. Twórców krwawej
maskarady, ciągłego „zamiast”. Kto wie, czy zmiany w Rosji nie zachodzą dzisiaj głównie
przez wytwarzanie poczucia społecznego zagrożenia. Dla nowego premiera jedyne określenie
Czeczenów to „bandyci”, „banda”. Żadnej wrażliwości. Trudno w to wierzyć, czuje się w tym
jakże znaną zasadę: podporządkowywać sobie słabszych i mniejszych, umizgiwać się do
silniejszych. Nic nowego. Potwierdza się teza, że tam zawsze rządziły elity a nie struktury
demokratyczne. Tylko żeby się nie dawać na to nabierać. Polacy są, a przynamniej powinni
być, ekspertami od spraw polityki Rosji. Szanuję Rosjan, ich wielką kulturę, postać
Bestużewa, którą w wierszu Do przyjaciół Moskali opisał Mickiewicz. Ale trzeba to oddzielić
od polityki, zapędów imperialnych. Odeszła leninowsko-stalinowska walka klas, ale wraca
jakaś forma samodzierżawia. Musimy budować alternatywę dla Wschodu i nie tylko o
dostawy ropy i gazu tu chodzi.
Grudzień 1999 (23)
Podjechałem dzisiaj znowu na rowerze pod dla mnie niezwykły pomnik Małego
Powstańca na Starówce. Nachodziła mnie od jakiegoś czasu uparta myśl, że za mało cenimy
wolność. W rządzie, parlamencie jest tylu ludzi, którzy o nią walczyli. Kwiat polskości, choć
czasami trochę przywiędły.
Trochę obok siedziała grupka młodych ludzi. Jeden rozmawiał przez telefon
komórkowy. Namawiał kogoś: przyjedź, no tak, to jest to miejsce, gdzie koło ławki rzygał
108
Grzegorz. To dla niego ważniejszy punkt orientacyjny od swego legendarnego poprzednika
sprzed pięćdziesięciu lat.
Jeszcze później przed rynkiem biło się dwóch młodych chłopaków. Bezsensowna jest
ta agresja w nas. A jednak jest. I nie ma końca. I jeszcze śmieci po jakichś występach. Ktoś
zagląda do śmietnika, ktoś kopie puste butelki. Aura jak z filmów Federico Felliniego, czy
opowiadań Marka Nowakowskiego. Koniec wieku, a niedługo rozpocznie się 2000 rok, w
świetle księżyca.
Luty 2000 (24)
Opowiadał mi dzisiaj jeden z posłów, że w klubie AWS jest taki jeden
parlamentarzysta, który potrafi sam sobie bić brawo, gdy schodzi z mównicy po zadaniu
pytania, czy interpelacji. W ten sposób chce, żeby... nawet ten jednoosobowy aplauzik
odnotowano w stenogramie jako „oklaski”. To ten sam, który trochę jak Zelig z filmu Woody
Allena, potrafi jakoś tak zręcznie zawsze znaleźć się a to tuż obok premiera, a to za
ministrem, szczególnie gdy włączone są kamery i błyskają flesze aparatów fotograficznych.
Ktoś jednak jego i jemu podobnych wybrał. Tych 460 osób to jakby lustro naszego
społeczeństwa. Są też na swój sposób narażeni na lawinę krytyki. Ich terenowe biura
poselskie przypominają często świeckie konfesjonały. Tę frustrację społeczną, bo do nich
zazwyczaj nie przychodzą ludzie zadowoleni ze swego losu, przywożą potem do Warszawy.
No i odreagowują. Może jednak lepiej, że do tego typu utarczek dochodzi w Sejmie, a nie na
ulicy? Demokracja z trudem, ale musi znosić i taki wymiar debaty, chociaż to są sytuacje,
które w różnych głowach zapalają marzenie o „ładzie dyktatury”. Może i dobrze, że mamy
taką swojską odmianę Hyde Parku, tyle że w londyńskim parku jest parę świętości, których
się nie tyka.
A to, że parlament jest nieprzewidywalny, to nie jest tylko polska specjalność. Gdzieś
wyczytałem, że w Anglii już w XVIII wieku ukuto stwierdzenie, że Nikt nie jest pewien życia,
czci i majątku, kiedy obraduje parlament. Czyli trzeba robić wszystko, żeby nie obradował
bez przerwy.
Marzec 2000 (25)
Jakieś dziwne odgłosy dochodzą z klatki schodowej. Mieszkanie też jest mroczne,
więc klimat trochę a’la Roskolnikow. Te wyobrażenia o luksusie władzy to jakiś mit.
109
Rzeczywistość jest mocno siermiężna. Sam biegałem z koszem na śmieci, bo nie mogłem
znaleźć zsypu. Słyszałem, że premier na początku, zmęczony długimi uzgodnieniami, położył
się na chwilę w swym gabinecie wprost na dywanie, bo nie wiedział, że ma z tyłu zaplecze
socjalne.
Sprawowanie jakiejś funkcji nie uprawnia do żadnych luksusów, ośrodków, klubów,
sklepów za żółtymi firankami. Nawet ośrodek zdrowia, który warszawiacy dowcipnie
przezwali „złotą trumienką”, niczym specjalnym się nie wyróżnia, a po reformie zdrowia
został... też zlikwidowany. Samemu się płaci i tak powinno być. Gdy dostałem kiedyś bilet do
opery - miejsce w loży honorowej, wybrałem się wraz z synem. W antrakcie wychodzimy do
saloniku, a tam stolik, jakieś soczki, owoce, kawa. Więc zabieramy się do popijania i
przegryzania. W pewnej chwili dyrektor teatru daje mi znać, że to nie dla nas, że to dla
niezwykle ważnej osoby i jej małego krewniaka. Rzeczywiście niezwykle ważna żona i
dziecko weszli, coś zaczęli jeść, a ja z synem wyszliśmy z tej kulturalnej opery na może mniej
kulturalną pizzę, ale czuliśmy się WOLNI. Dystans budzi taka wieloznaczna przymilność. I
tak do następnej herbaty.
Kwiecień 2000 (26)
Są piosenki z tak zwanym drugim dnem, takie jak Johna Lennona, Czesława Niemena.
Mam je na kilku kasetach. Innej muzyki już nie chcę słuchać. Muzyka jest jakimś tłem,
wytchnieniem. Ostatnio do mojej kolekcji dodałem nową piosenkę ze sfilmowanego musicalu
„Evita”. Pomyślałem przy okazji tego filmu, że tam też wszyscy chcieli dobrze. Oni, my. Idee
rozmienia codzienność rządzenia, utrzymywania władzy. Wciąż to samo. Wszyscy z tego
wychodzą odwróceni, pokaleczeni. A zaczynało się tak pięknie i wzniośle.
Czerwiec 1999 (27)
Jest w naszym gronie spora różnica zdań, jeżeli chodzi o podejmowanie dialogu z
partnerami społecznymi. Widać szczególnie u ministra Handke uraz do ZNP po ich okupacji
budynku MEN. To się nakłada na jego przekonanie, że z założenia nie należy podejmować
rozmów z przedstawicielami formacji postpezeteerowskiej. Uważa, w odróżnieniu do Anny
Radziwiłł, która ma za sobą doświadczenie parlamentarne, że takie próby układania się to
strata czasu, że dla ludzi z formacji postkomunistycznej będzie to głównie gra obliczona na
jakiś doraźny użytek.
110
Przypominam sobie uwagi Lecha Wałęsy, postaci mimo swoich przywar
nierozerwalnie związanej z odzyskaniem niepodległości przez Rzeczpospolitą, że
rzeczywistego przekształcania Polski mogą dokonać tylko ludzie wywodzący się z formacji
posierpniowych, że lewica jest zbyt uwikłana w przeszłość. Że jest w nas niezbędna wola i
odwaga zmian. Nie liczy się kunktatorstwo i pochlebstwo, rozmywanie czynu i decyzji w
zalewie słów, kierowanie się li tylko wskaźnikami poparcia dla swego ugrupowania. Jakby w
ugrupowaniach postkomunistycznych była niezdolność patrzenia w oczy prawdzie,
przyjmowanie zasady, że najlepiej pojeździć, poprzecinać jakieś wstęgi, potraktować politykę
jak konkurs piękności. Wielu ludzi związanych z SLD lepiej używa propagandy, potrafi
manipulować wyobraźnią publiczną i co...? Naobiecują gruszek na wierzbie, obronią
wygodne status quo, ale robić coś nowego, to najczęściej klapa.
A Polsce wciąż potrzeba ucieczki do przodu, nie zaś buksowania w miejscu, które tak
naprawdę jest cofaniem się. Czy ludzie nie widzą tego pozoru?
Czerwiec 2000 (28)
Wracam z kilku spotkań na Podlasiu. Chociaż czuję zmęczenie, to lubię jeździć na tak
zwaną ścianę wschodnią, tak w okolice Białegostoku, jak i Lublina oraz Rzeszowa. Tam
ludzie są jakby bardziej otwarci, życzliwi, mniej zepsuci przez władzę pieniądza, mimo że nie
ma go tu za wiele. A może właśnie dlatego? Przyroda, jak w okolicach Augustowa czy Sejn,
też jest bardziej nieskażona.
Na jednym ze spotkań ktoś powiedział, że tak naprawdę, to tym z „Warszawy” chodzi
zazwyczaj albo o władzę, albo o „kasę”. Nie komentowałem, Ale dodałbym jeszcze trzeci
element; że czasami chodzi o ideologię, o mieszanie w głowach młodemu pokoleniu. I kto
wie, czy nie jest to najbardziej niebezpieczny z tych celów.
Sierpień 2000 (29)
Z okazji Dnia Niepodległości byłem koło Grobu Nieznanego Żołnierza. Ile teatru,
przetasowań, min, udawania, znużenia. Na słowa prowadzącego: Nigdy więcej wojny
żołnierze mechanicznie skandują: Nigdy! Nigdy! Nigdy! To po co zakładają mundury? Może
gdyby odpowiadali inwalidzi lub kombatanci, byłoby to bardziej wiarygodne. Sytuacja
teatrem podszyta, tak jak wiele uroczystości szkolnych. Ta sztampa nuży i zniechęca dzieci i
młodzież. Jak widzę na trybunach prężących piersi ludzi, którzy jeszcze niedawno nie
111
uznawali 15 sierpnia, jako daty ważnej dla Polski, to gdzieś w środku słyszę westchnienie: O
Jezu, albo: O czasy, o obyczaje. Ale może tak musi być.
Na owych trybunach sporo jest wyeksponowanych kobiet, najczęściej
wyondulowanych, w wieku bliżej nieokreślonym. Poszeptują między sobą zazwyczaj o
sprawach, które mają wątpliwy związek z istotą danej uroczystości. Tam niżej stoją sterani
kombatanci ze sztandarami, a my u góry na wygodnych krzesełkach. Tam zapewne przewijają
się klisze pamięci, a tu luzik, twarze wystawiane do słońca. Opalenizna lepiej się prezentuje. I
te uwagi: Patrz, przyjeżdża minister Ungier, jak on się szykownie nosi. No tak – dodaje druga
– on zawsze nosił porządne garnitury. I snują się „klimaty” jak z Balu u Nowosilcowa, z
„Dziadów”. Tylko dlaczego muszę w czymś takim uczestniczyć?
Wrzesień (30)
Siedzę na spotkaniu w Sejmie z klubem parlamentarnym AWS. Coraz mniej posłów i
senatorów, (a na początku samych posłów było 201) przychodzi na te spotkania. Coraz więcej
jest poszeptywań na korytarzach, w mniejszych grupkach – jak z peletonem, który ożywia się
przed metą. Widać też szczególnie po marszałku Macieju Płażyńskim i szefie klubu Marianie
Krzaklewskim, jak mocno zaczyna dzielić ludzi sprawa wyboru kandydata w nadchodzących
wyborach prezydenckich. Tych wewnętrznych podziałów możemy nie wytrzymać. Patrzę na
siedzącego przede mną premiera Buzka. Skąd on jeszcze bierze siły i spokój.
Referowałem krótko sprawy oświatowe – bez specjalnego zainteresowania. To
ciekawe, że tak naprawdę wszystkich interesują głównie sprawy skarbu państwa, planów
prywatyzacji, przekształceń. Nawet najwięksi parlamentarni humaniści potrafią się głównie
tym ogromnie emocjonować. Jak zabierają głos na tematy gospodarcze, to wiele jest w tym
zwyczajnego gadulstwa. Szkoda, że zaczyna czasami brakować stylu-formy wśród ludzi tak
zwanej prawicy. Jakbyśmy coś ważnego rozmieniali na drobne.
Na tym tle mam stosunkowo dużo szacunku dla parlamentarzystów związkowych.
Może nie są tak ekspresyjni, ale należą do najbardziej zdyscyplinowanych, pracowitych i
odpowiedzialnych za słowo. Jak wprowadza się dyscyplinę głosowania, to nie słyszy się, by
wiercili dziurę w całym, obgadywali, przeciągali w czasie dyskusję. Nie ma u nich w
większości rzucania hasłami, obrażania kogo się da, wiecznego wojowania, i szukania wroga.
Po ustaleniach dotyczących czterech reform, podczas wyjazdowego spotkania rządu i
parlamentarzystów AWS w Mierkach koło Olsztyna (szkoda, że później już nie było
112
podobnych okazji do dłuższych, spokojnych ustaleń), ta grupa już się tego trzymała. Można
też było liczyć na nich jako na ambasadorów reformy w różnych zakątkach Polski.
Na sali zostało kilku najzagorzalszych słuchaczy-dyskutantów. Jest już późny wieczór.
W jednym z przeglądanych tekstów znalazłem motto – słowa kanclerza Jana Zamoyskiego z
1595 roku: Zawsze takie Rzeczpospolite będą, jakie ich młodzieży chowanie. Który z nas
bierze to sobie tak naprawdę do serca? Tak jakby szkoła była polityków, a nie uczniów.
Październik 2000 (31)
Jestem po rozmowie z ministrem Wittbrodtem. Opowiadał, że podczas dzisiejszego
posiedzenia rządu o mały włos nie podjęto decyzji o moim zwolnieniu. Powodem był list, jaki
skierowałem kilka dni temu do premiera i kilku szefów partii wchodzących w skład AWS.
Chodziło w nim o pieniądze, a właściwie ich brak w projekcie budżetu państwa, na wdrożenie
w 2001 roku drugiego etapu podwyżek związanych z awansem zawodowym nauczycieli.
Kilka dni temu przyszła do MEN wiadomość, że rząd będzie za kilkadziesiąt godzin
debatował po raz ostatni nad budżetem na 2001 rok. Pod nieobecność ministra Wittbrodta,
który wyjechał służbowo za granicę, zdecydowałem się wysłać osobiste pismo w tej sprawie,
zresztą podobnie jak rok wcześniej. Zwracałem w nim uwagę na to, że za kilka miesięcy
może powtórzyć się podobny kryzys i bunt samorządów, jak latem 2000 roku.
Jak opowiedział mój nowy szef, list wywołał małą burzę na posiedzeniu rządu. Jeden
z ministrów domagał się mojej dymisji, bo ... ów list może wypłynąć na zewnątrz – do
mediów. Nie rozmawiano o merytorycznej stronie tekstu, o zagrożeniu roku 2001, w którym
mogło dojść do wybuchu kolejnej bomby oświatowej. Odwrócenie ocen i praktycznie już
gotowej decyzji o dymisji nastąpiło dopiero po głosie ministra sprawiedliwości Lecha
Kaczyńskiego, który pytał, czy są jakieś uwagi do faktów zawartych liście, czy jest w nim
napisana jakaś nieprawda, samowola? To odwróciło sytuację. Czy dobrze – nie wiem, ale to
wszystko zaczyna mnie przerastać. Nie tak miało być.
Październik 2000 (32)
Czytam, iż roczny budżet wojskowy USA to 260 mld dolarów. Ba, Francuzi na jeden
lotniskowiec wydali prawie 2,7 mld dolarów, czyli prawie połowę rocznego budżetu polskiej
oświaty. A my w reformie płac nauczycieli potykamy się o dziesiątą część tej kwoty, czyli o
jakieś kilka rakiet z uzbrojenia USA. I jak się w tym wszystkim odnaleźć, zachować
równowagę?
113
Maj 2000 (33)
Byłem na spotkaniu kombatantów Armii Krajowej. Jedna z powstańczych łączniczek
prosiła, aby ich bardziej włączać w życie szkół, bo już odchodzą, nie mają sił, zdrowia. Dużo
mówili o wychowaniu w szkołach, o potrzebie rozbudzania ducha patriotyzmu w młodych
ludziach. Coś tam obiecywałem, jednak tak naprawdę najwięcej zależy od inwencji, ale i
potrzeby wewnętrznej dyrektorów, nauczycieli, rodziców. To im oddaliśmy prawo do
decydowania, jaki zaplanują program wychowawczy, cykl spotkań. A warto zapraszać tych
ludzi, z ich niekłamaną prawdą o życiu, z którą są dla młodych ludzi wiarygodni.
Potem dłużej rozmawialiśmy o często niewysokich emeryturach kombatantów, o
niezgodzie na to, że uprawnienia kombatanckie bodajże w 1996 roku przyznano także tym,
którzy po wojnie utrwalali władzę ludową (jest ich prawie połowa w grupie około 900 tysięcy
osób). Wśród nich znaleźli się także śledczy, prokuratorzy, sędziowie, przesłuchujący,
skazujący w fingowanych procesach głównie ludzi z AK. Tak to w ubiegłej kadencji
zrównano uprawnienia kata i ofiary. Po raz kolejny zatarto granicę między dobrem a złem,
uderzono w poczucie sprawiedliwości. Trudno się dziwić, że ci ludzie mają tak wielkie
oczekiwania wobec naszego rządu. Ale jak im z kolei wytłumaczyć, że nie wszystkie ośrodki
władzy wspierają nasze działania?
Patrząc na te starsze już osoby, myślałem też o stoczniowcach z Gdańska, Gdyni,
Szczecina, hutnikach z Nowej Huty i Stalowej Woli, górnikach z kopalni Wujek. Tyle zrobili,
żeby Polska odzyskała WOLNOŚĆ, a dzisiaj ich zakłady są w coraz trudniejszej sytuacji. Co
myślą o nas ci, którzy w 1988 roku, gdy było ich tak niewielu, mimo wszystko nie ulegli
lękowi, kordonom milicji (w strajku solidarnościowym z Nową Hutą – w Stoczni Gdańskiej
w maju 1988 roku uczestniczyło czynnie... 170 osób)). Dokonali tak wiele, przy okazji obalili
różne inne mury, a dzisiaj – zamiast odznaczeń, gratyfikacji, podziękowań, grozi im utrata
pracy. Coś jest nie tak. I nie chodzi już tylko o to, że będzie mi wstyd wrócić na Wybrzeże.
Zaczynamy tracić moralne priorytety, a władza bez takich zasad kończy marnie. Polacy są
chyba szczególnie czuli na lekceważenie pamięci. Ciężko żyć w kraju, który nie zagoił tylu
swoich ran.
Listopad 2000 (34)
114
Rozmawiałem z dyrektorem z Poznania, który pierwszy raz siedział w Sejmie podczas
debaty w Komisji Edukacji o programie „Nowa Matura”. Mówił, że przeżył tu szok, że
niektóre wypowiedzi były albo nie na temat, albo wręcz obraźliwe. No właśnie, i trzeba to
znosić i się uśmiechać... asertywnie. Bo w parlamencie, chciałoby się rzec: A to Polska
właśnie.
Listopad 2000 (35)
Znowu zebrała mi się gromadka maksym i porzekadeł. Wracam do nich w jakimś
poczuciu bezsiły i narastającego kryzysu słowa, który staje się wszechogarniający. Dobra
maksyma jest w tym szumie ożywcza jak górskie źródło, szczególnie wtedy, kiedy czuję, że
jestem narażony na coraz większy zalew pustosłowia, krytyki dla samej krytyki. Trud
dzielenia finansów podsumowują słowa: Tak krawiec kraje, jak mu materii staje. Zapewne
finansiści też pamiętają, że: Jedna jaskółka wiosny nie czyni. Kiedy obserwuję różne zabiegi
propagandowe, socjotechniczne, mimo wszystko czasami chciałbym podpowiedzieć
dosadnie, ależ drodzy państwo, pamiętajcie, że: Krowa, która dużo ryczy, mało mleka daje lub
już nie zaglądając do obory, ale do stajni: Koń jaki jest, każdy widzi. Zaś gdy tak ktoś zaciekle
i czasami wręcz bezczelnie odpowiada na uwagi innych, to warto przypomnieć, że: Ludzie
dostrzegają źdźbło w cudzym oku, nie dostrzegają belki w swoim, lub: Uderz w stół, a nożyce
się odezwą. Rządzących powinny uczyć pokory słowa: Niósł wilk razy kilka, ponieśli i wilka,
a także pamiętać, że: Sukces ma wielu ojców, tylko klęska jest sierotą. W rywalizacji
wyborczej warto pamiętać, że: Gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta, albo: Zły to ptak, co
własne kala gniazdo lub podobny, nawiązujący do ptasiej rodziny: Lepszy wróbel w garści,
niż gołąb na dachu i wreszcie, że: Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie.
Grudzień 2000 (36)
Wróciłem z Sejmu, gdzie przedstawiałem poprawkę do Karty Nauczyciela, żeby nie
powielać błędu z tego roku. Ale nie o tym chciałem pisać. Tym miejscem rządzi jakaś
wirtualna rzeczywistość, chyba też dodatkowo nakręcana przez przedstawicieli mediów,
którzy są praktycznie wszędzie obecni. Sama zaś mównica to taki swoisty ring. Tam często
nie słucha się mówiącego. Rozmawia się z sąsiadem czy przez telefony komórkowe. Za mało
jest kultury słuchania, a więc i wysiłku rozumienia. Dobry jest ten, kto użyje lepszego skrótu,
strzeli cytatem, wypomni coś drugiej stronie z przeszłości, zalśni jakąś anegdotą, czy bystrą
115
pointą. A jak już solidnie przywali, to wówczas bije mu jakieś skromne brawka garstka
siedząca po jego stronie sali. Szczególne popisy oratorskie występują w tak zwanym czasie
wizyjnym, to jest wtedy, gdy transmituje obrady na żywo telewizja publiczna.
W tym wszystkim często znika główny temat debaty. Istotne jest, aby wygrać
pojedynek słowny, a nie zaproponować ciekawsze rozwiązania prawne. Do tego dochodzą
jeszcze odzywki z sali, do których ripostowania nie jestem przygotowany emocjonalnie.
Dobrze, że dzisiaj po stronie AWS-u siedzieli Kazimierz Marcinkiewicz, Jan Kulas i Ewa
Sikorska-Trela, którzy reagowali wprost i nie pozostawali dłużni posłom z SLD. Odzywki
tamtych świadczą o dużej inteligencji, ale tak mało jest w nich konstruktywizmu.
I też ciekawe, że kiedy z parlamentarzystami rozmawiam w cztery oczy, najczęściej są
taktowni, znają się na rzeczy, troszczą się o realny budżet, dobro Polski. Jakiś dziwny amok
dopada ich, gdy są razem. Nakręca ich widok ludzi z innych ław, dyrektywy partyjne, a
czasami chyba zwyczajna chęć dowcipkowania i zgrywy. I wtedy huzia na ustawę, rząd,
cokolwiek. Opozycja, bo jest opozycją, nasi, bo im to podpowiada jakiś imperatyw
wewnętrzny, nawyk wiecznej opozycyjności. Trudno im wysiedzieć, milczeć bez realnego
wroga. Tu trzeba oddać posłom SLD, że radzą sobie łatwiej, jeżeli chodzi o głosowania, o
obecność podczas posiedzeń plenarnych, ale i ważnych posiedzeń komisji, gdzie „uciera” się
ustawy. Potrafią łatwiej wykorzystywać procedury formalne, chociażby zamawianie różnych
ekspertyz, które czasami służą rozmyciu czy odsunięciu w czasie danego projektu. Ten czar
kosztownych ekspertyz to temat sam w sobie frapujący.
Grudzień 2000 (37)
Byłem na filmie „Titanic” Camerona. Ma on swoją tajemnicę. Piękna jest tytułowa
piosenka w wykonaniu Celine Dion. Przejmujące są słowa, jakie Leonardo Di Caprio
wykrzykuje na dziobie statku: Jestem królem życia. I co? Jaki finał? To trochę tak jak ze
słynną piosenką w finale „Żywotu Briana” Monty Pythona: Zawsze patrz na jaśniejszą stronę
życia. Tam śpiewa ją bohater w chwili swego ukrzyżowania. I jak tu patrzeć z perspektywy
nadziei, z owych ponad 50 procent – do czego tak często namawia Anna Radziwiłł? Jakie to
wszystko jest złudne, zmienne, zawieszone na hrabalowskiej gumce perspektywy...
Może też za bardzo upieramy się przy naszych reformach? Kto nam poda rękę w
chwili porażki? Brr, i jak tu zasnąć z takimi myślami.
Styczeń 2001 (38)
116
Widzę, że zapiski w tych zeszytach to co najwyżej zaczyn jakichś dłuższych myśli.
Same tu hasła, równoważniki zdań. Ciągły brak czasu, szczególnie w sferze osobistej, która
też staje się takim półsłowem. W zalewie spraw bieżących brakuje długomyślenia, o co wciąż
postuluje doradca ministra Anna Radziwiłł. Staram się tak postępować, chociaż nie jest to
proste. O, znowu ktoś dzwoni.
Styczeń 2001 (39)
Wracam z mszy, jaką co roku w intencji nauczycieli odprawia się w kościele Świętego
Jana. Potem jeszcze byliśmy na obiedzie wraz z byłymi ministrami: Henrykiem
Samsonowiczem, Andrzejem Stelmachowskim, Zbysławem Flisowskim.
Ale nie o tym chciałem. Jest coś prawdziwego w stwierdzeniu, że jak trwoga, to do
Boga. Widzę to po sobie, mimo że nie jestem człowiekiem łatwej wiary. Więcej tu chodzę,
chociaż na chwilę, do kościołów, odwiedzam cmentarze, czytam Pismo Święte, w drodze do
pracy westchnę do Anioła Stróża ze swej dziecięcej modlitwy, pomodlę się za dusze
zmarłych, gdy mijam krzyże, tablice informujące o ofiarach wojny, których tak wiele jest na
murach domów w Warszawie.
To sfera ducha. Co ważne, także episkopat w wyraźny sposób poparł reformę
edukacyjną. To jest ta wiekowa mądrość Kościoła i jego zrozumienie znaczenia szkoły
otwartej, pełnej wartości i człowieczeństwa. Wiedzą, że człowiek wykształcony, dobrze
wychowany, znajdzie drogę do własnego stwórcy – punktu odniesienia.
Widzę też po sobie, że w takim życiu pod ciągłą presją pojawiają się bardziej
ekstremalne nastroje, reakcje obronne – chęć obrony swoich „Okopów Świętej Trójcy”.
Brakuje autoironii. Takie ogromne wzburzenie przeżyłem chociażby przy czytaniu słów
senatora Ryszarda Gibały z SLD, który przy debacie o ewentualnym reklamowaniu alkoholu
mówił: W kościołach codziennie dokonuje się godna potępienia apoteoza picia wina,
dokonywana przez tysiące funkcjonariuszy Kościoła katolickiego. W normalnych warunkach
pewnie bym ze słowami bywaj zdrów, skwitował sprawę wzruszeniem ramion, teraz zaś
widzę, że się we mnie burzy. Jaka jest prawdziwa twarz polskiej lewicy, chciałoby się
zapytać? Gdzie deklarowany umiar, tolerancja? Tak właściwie problem nie leży w tym, że są
tacy ludzie, ale że są wybierani do parlamentu Rzeczpospolitej. Ot, uroda demokracji i to w
kraju, w którym ponad 90 procent ma lub przynajmniej miało jakiś związek z katolicyzmem.
117
Styczeń 2001 (40)
Jestem po leczeniu – grypa, gardło, poty, gorączka. Lekarz przypisał antybiotyki.
Wcześniej sam sobie coś tam ordynowałem – nie było czasu. Pode mną remont. W innym
mieszkaniu często szczeka pies. Nie można się zdrzemnąć, a tu – zgodnie z „Obłomowem”
Gonczarowa chciałoby się przespać zły czas.
Z tymi psami to w ogóle jakiś obłęd. Te zwierzaki chyba bardziej trzyma się dla
pilnowania mieszkań, niż dla nich samych. I czeka toto na swego pana. Pewnie dokucza im
tęsknota, lęki, pęcherz. Żal zwierząt. Trudno się skoncentrować w takich warunkach i to gdy
jeszcze leci z nosa.
Styczeń 2001 (41)
Do tej pory jestem poruszony tym, co się dzisiaj wydarzyło w pociągu na dworcu w
Gdańsku. Pal diabli stłuczoną nogę. Tam już na dworcu ewidentnie było widać, że są
złodzieje kieszonkowi. Jestem na nich uczulony, bo często jeżdżę, a poza tym w 1996 roku
wyciągnęli mi portfel z marynarki.
Tym razem ustawili się za obcokrajowcem. Łączyli się też telefonami komórkowymi,
aby stworzyć sztuczny tłok i tak zwaną sztafetę w określonym wagonie. Tymczasem na
peronie nie było żadnych służb mundurowych. Wsiadłem więc za nimi i gdy próbowali w
środku robić tłok przy tym gościu, zacząłem krzyczeć, żeby wskoczył do przedziału. Ci
odwrócili się i... ruszyli na mnie. Ja wbiegłem do przedziału i zaczęła się szarpanina. Dobrze
że włączyli się inni młodzi pasażerowie, bo tamci „nabuzowani” byli strasznie. Do tego
dołączył się z drugiej strony wagonu senator Piotr Andrzejewski, który bardzo przytomnie
zaczął głośno wzywać policję. Dobrze, że sam nie oberwał, bo cóż znaczy dla nich jego
immunitet? Pociąg ruszył, oni wyskoczyli. Sam postawiłem w barze piwo młodym
bankowcom. Jak widać młodzi „yuppies” bywają całkiem do rzeczy i na miejscu.
Ale problem pozostaje. Jest grupa młodych ludzi, która zamiast chodzić do szkół, uczy
się złodziejskiego fachu. Nabiera złych nawyków szczególnie, gdy trafia do zakładów
poprawczych – czasami do takiej szkoły prawdziwego fachu przestępczego dla młodocianych.
Jest nieporadność służb mundurowych. Bo kto tu kogo ma się bać? Jakie o naszej władzy
mniemanie może mieć społeczeństwo, gdy wyrywa się torebki kobietom, ogałaca w
pociągach portfele, itd.? Ludzie chcą silnej władzy, przestrzegania prawa. Dlatego tak dobre
notowania ma minister sprawiedliwości Lech Kaczyński i Marek Biernacki – coraz bardziej
118
popularny minister spraw wewnętrznych. No tak, ale jak to u nas, już próbuje się skłócić tego
pierwszego z premierem. A poza tym jak mocno trzeba zmienić mentalność bezpośrednich
wykonawców, czyli policji. Skończył się czas inwigilowania opozycji, trzeba mądrze
patrolować ulice. A na dworcu kolejowym w Gdańsku niechby chociaż zainstalowano kamery
i przypominano przez megafon: Obywatelu, chroń się sam. Bo co wtedy nam pozostaje?
Luty 2001 (42)
Do późnego wieczora siedzieliśmy dzisiaj nad podstawami programowymi dla szkół
ponadgimnazjalnych. Była wiceminister edukacji i obecny doradca Anna Radziwiłł,
dyrektorzy Joanna Rozwadowska, Ryszard Szubański, Kazimierz Korab, Jolanta Dobrzyńska,
Edward Janiszewski, doradca ministra Halina Maciejewska. A od rana będą nad tym dalej
pracowali ludzie z ich departamentów. Widać już, że z całością aktów prawnych zdążymy na
prezentację – z udziałem premiera Jerzego Buzka – projektowanej sieci szkół
ponadgimnazjalnych. Przyznaję, że wysiłek tych ludzi z MEN-u jest niezwykły.
Marzec 2001 (43)
Ale numer z tym Małyszem. Widzę, że ustawiam tak zajęcia, aby mieć czas w
sobotnie i niedzielne południa na obejrzenie kolejnych konkursów skoków pucharu świata.
Premier trochę się pochorował, bo pojechał do Lahti na mistrzostwa świata w półbucikach i
jednych skarpetkach, a tam mróz poniżej 20 stopni (Adam zdobył tam złoto i srebro). Co robi
jego gabinet? W Urzędzie Rady Ministrów – podobnie jak w Kancelarii Prezydenta RP –
pracuje ponad 600 urzędników, a ich pracodawca prawie bez butów i skarpet chodzi... Co to
za organizacja pracy?
No ale Adam Małysz jest rewelacyjny. Spełnia nasze marzenie, że Polak jednak
potrafi dołożyć „obcym”, więc tym samym jest balsamem na nasze kompleksy. Spełnia i moje
marzenie z dzieciństwa. Też budowałem skocznie – Kaszuby to całkiem pofałdowany teren –
też tak chciałem jak Ikar odrywać się od ziemi. Te około 8 sekund od chwili zjazdu i to w
białej scenerii, to jest jednak jakaś magia. I jest to dyscyplina prosta w zasadach, jak piłka
nożna. No, gdyby nie sędziowie, zmienny wiaterek i słynny „spalony”. Małysz zdaje się być
ponad to. Niesamowite. I jaki to niekłamany wzór dla młodzieży. Jestem pełen szacunku dla
tego człowieka. I niech tak zostanie.
119
Marzec 2001 (44)
Ależ przeżyłem sejmową komisję do spraw zagranicznych. Mówiłem o reformie, o
tym, jak przygotuje ona młodych Polaków do konkurencji na europejskim rynku pracy. A tu
atak posłów z tak zwanej prawicy, że jak to, że chcemy sprzedawać polską młodzież na
Zachód, robić z niej tanią siłę roboczą i dalej w ten deseń. Tu bieda na Warmii i Mazurach,
Kielecczyźnie, nie ma pracy dla młodych, a oni nic, tylko dalej bronić skansenu. I to mówiły
osoby, które kiedyś były w AWS-ie, razem zaczynaliśmy reformę...
Próbował tonować przewodniczący komisji Tadeusz Mazowiecki, z niedużym
skutkiem. To są takie sytuacje, kiedy najlepiej bym to wszystko rzucił w cholerę, wziął
tobołek i wrócił do siebie. No ale właśnie... To byłoby na rękę wszystkim tym gadającym
osobom bez realnej wizji zmian, bez oferty dla młodych ludzi, uruchamiających jedynie
jakieś stereotypy o tym, jacy to jesteśmy biedni, wykorzystywani. Byłby raj, gdyby nie „oni”,
ciągle jacyś „inni”. Zamiast uczciwie powiedzieć: Panie i panowie, bez złudzeń, musimy
ciężko się uczyć lub pracować, znać języki, informatykę, szukać aktywnie swego godnego
miejsca, gdziekolwiek się znajdziemy. Wtedy może i ten lokalny skansen zostanie pięknie
zagospodarowany.
Marzec 2001 (45)
Spotkanie z tamtą komisją sejmową nie daje mi spokoju. Patrzyłem bowiem przy
okazji na Tadeusza Mazowieckiego. Co musi sobie myśleć człowiek, który tyle przeszedł i
tyle zrobił dla Polski w najtrudniejszym okresie przełomu. Jakie było to wysilenie ducha,
ciała, najlepiej obrazowało jego zasłabnięcie podczas wygłaszanego expose w 1989 roku.
Mam wiele szacunku dla osób takich jak on, szczególnie z kręgu Unii Demokratycznej. Ci
ludzie w większości czuli i rozumieli, jak wielkie znaczenie ma dobra edukacja, szczególnie
w kraju, który musi gonić sąsiadów, będący na poziomie 40 procent ich dochodu
narodowego. Rozumiejący tym bardziej potrzeby polskiej wsi, różnych „faweli”, gdzie tak
ważne było wdrożenie różnych programów podnoszących poziom edukacji. To nie były tylko
słowa, za tym szły czyny, finanse, jak te dodatkowe 100 mln zł w roku 2000, między innymi
na stypendia dla uczniów z terenów wiejskich, którzy wybierali szkoły kończące się
maturami. Czyli żeby dawać wędkę, ciągnąć w górę.
A z Tadeuszem Mazowieckim już chyba nieodłącznie będzie się kojarzyć słynny
dialog, jaki opisał po wyjściu z internowania w stanie wojennym. Otóż jakiś jego zapalczywy
120
kolega z celi mówił mu z wyrzutem: z komuną trzeba było ostrzej. Na to Mazowiecki,
ówczesny doradca „S”, odpowiedział: trzeba było mądrzej. Na to z kolei usłyszał: no i co
panu przyszło po tej mądrości? A panu po tej sile? – odparł przyszły premier. I tak to obaj
rozważali ten jeden z najważniejszych od stuleci polskich dylematów: Bić się, czy nie bić i to
siedząc „pod” celą nr....
Marzec 2001 (46)
Za mną ciężki dzień. Męczymy się nad opracowaniem i ogłoszeniem tak zwanych
standardów zatrudnieniowych nauczycieli, jaki to wymóg nakłada na MEN Karta
Nauczyciela. Jakie to byłoby ważne, żeby ustalić głównie górne progi liczebności uczniów w
klasach, ale też normy obowiązkowego zatrudnienia psychologów, bibliotekarzy, itd..
Kombinujemy, żeby przejściowo było to nawet i do 28 uczniów w szkole ponadgimnazjalnej,
nie więcej niż 26 w gimnazjach i 24 w podstawówkach. Ale żeby były. Związki zawodowe
boją się, że może to grozić dodatkowymi zwolnieniami nauczycieli. Nie, jeżeli przyjmiemy
tylko górne progi. Wszystko zależy od przyjętej metody. Jak powiedziałby klasyk manipulacji
Józef Stalin: Nie jest ważne, jak kto głosuje, ale kto liczy głosy. Tak czy siak to kosztuje, a jest
jeszcze końcówka wyżu demograficznego w szkołach ponadgimnazjalnych. Za dwa trzy lata
będzie łatwiej (czyli taniej) wdrożyć owe standardy.
Szkoda, bo chyba nie uda się wprowadzić tego rozporządzenia. Zbyt czujne jest tu
Ministerstwo Finansów. A tak naprawdę to byłaby już całość reformy: lepsze płace, mniejsze
klasy i do pracy. Coraz ciężej jest coś przepchnąć po tych dodatkowych kosztach awansu
zawodowego.
Kwiecień 2001 (47)
Dłużej dzisiaj rozmawiałem ze Stefanem Kubowiczem – szefem „S” oświatowej.
Mówi, że coraz mniej jest entuzjazmu wśród nauczycieli i samorządowców, że błędy – i te
zawinione i kreowane przez media – wpływają na ludzi.
Wskazywał na wyraźne wygrywanie tych pogarszających się nastrojów przez władze
ZNP. Ponoć w szkołach pojawia się coraz więcej materiałów dezawuujących nasze działania.
Powtórzył żal, że w latach 1989-1990 nie rozwiązano wszystkich związków zawodowych i
partii politycznych oraz nie znacjonalizowano lub rozdzielono sprawiedliwie całości majątku,
który w stanie wojennym przejęły głównie struktury należące do Ogólnopolskiego
121
Porozumienia Związków Zawodowych – w tym ZNP. Jego zdaniem ten nierówny start od
początku czasu demokracji pozostawiał tamtym pewne przywileje.
Kwiecień 2001 (48)
Jeszcze wracam do rozmowy ze Stefanem. Znamy się, szanujemy i chyba lubimy od
lat. Zazdroszczę mu tego noszenia znaczka w klapie. Jest bardziej przejrzysty od naszego
uwikłania w rządzenie, kompromisy.
Dla mnie „Solidarność” pozostaje główną ideą dorosłego życia. Najlepiej pisałbym ją
bez cudzysłowu. Bo nie chodzi mi o partię, nie o wąsko rozumiany związek zawodowy, ale o
ruch reformowania Rzeczpospolitej, który tak niezwykle objawił się w Sierpniu 1980 roku.
Potem, gdy widziałem te garstki strajkujących w Stoczni Gdańskiej za kordonami milicji w
1988 roku, utrwalił się jako wyzwanie i zobowiązanie. I nie tylko ja pannie „S”, ona przede
wszystkim wniosła tak wiele sensu w moje życie i pracę.
Związek dla mnie to wspólnota ludzi troszczących się o dane miejsca pracy. Tylko i
aż. Kiedy czasami słyszę, że związki zawodowe to kula u nogi nowoczesnej oświaty, to rodzi
się pytanie, czy zapomniał wół, że w Solidarności był? Przecież tak wielu polityków
centroprawicowych wywodzi swój polityczny rodowód z Sierpnia ’80. A o co wtedy
walczyliśmy? Także o pluralizm związkowy, prawo ludzi pracy do zrzeszania się, do dialogu,
współpracy. Trzeba umieć słuchać i okazywać elementarny szacunek dla partnerów
społecznych. Związkowcy to są ludzie wybrani przez dane środowisko pracy. Takie kontakty
zapewniają higienę rządzenia, bo są głosem osób będących blisko bezpośrednich
wykonawców naszych decyzji.
Widzę, że często i nam zaczyna brakować świadomości, że partnerom społecznym
czasami brakuje poczucia sukcesu w tym ciągłym mozole naprawy Rzeczpospolitej. Bywa, że
ludzie tego nie wytrzymują, czego przykładem są rezygnacje członków, dystans, jaki przed
zapisywaniem czują nowi. Poza tym najłatwiej być populistą, czy stać z boku. Rządzący
muszą widzieć ten dylemat, tak prowadzić różne negocjacje, żeby wszyscy mieli poczucie
wygranej, żeby wśród układających się stron nie było przegranych.
Mój Boże, jak to przecież pięknie jest żyć w wolnym i niepodległym kraju. Czego
chcieć więcej? Wszystko w naszych rękach.
Kwiecień 2001 (49)
122
Ależ jadę naładowany. Przed chwilą opuściłem szkołę, którą koniecznie chciał
pokazać wójt z dyrektorem. Potem miał być wystawny poczęstunek. Ileż od nich wcześniej
nasłuchałem się narzekań, skarg – w tym na sąsiednich włodarzy. Kiedy jednak zobaczyłem
szkołę, to mną zatrzęsło. Jeszcze od frontu wyglądało jako tako, ale z tyłu płoty z poobrywaną
siatką, połamane bramki, boisko – ugór. Klasy z porysowanymi lamperiami, niezbyt czystymi
oknami. Czuło się ewidentny brak gospodarza. A ci dalej „trajlowali”. Powiedziałem w
końcu, że zamiast poczęstunku mogliby kupić farby i wziąć się do roboty. Jak będzie trzeba,
to przyjadę z synem pomóc.
Jak to jest, że w stosunkowo zamożnej Gdyni znajomy dyrektor praktycznie całą
szkołę odnawia latem sposobem gospodarczym, a tu i to przy takim bezrobociu, wciąż
wyciąga się rękę do centrali, wciąż winni są jacyś „oni”. Tyle zależy zwyczajnie od ludzi.
Tyle też winy jest w naszej skłonności do intryganctwa, a zarazem bylejakiej pracy. Jakby
obmowa innych miała zastąpić konkretny czyn. Z tym my Europy nie zawojujemy.
Kwiecień 2001 (50)
Napisałem przed chwilą życzenia do odchodzącego wiceministra. To któryś z rzędu.
Jest we mnie szacunek, sentyment dla naszego wspólnego wysiłku. Ta praca, zmiany, muszą
przecież przynieść efekty, mimo narastającej krytyki i coraz bardziej spadających naszych
notowań. Przecież nie wolno się wycofać, stanąć wpół drogi czy zawrócić z wygodnym
prądem. Wykorzystałem fragment z Listu do Tymoteusza o dobrych zawodach, w których
występowaliśmy. No właśnie, kto i kiedy ma je ocenić?
Minęła też pierwsza rocznica śmierci Zbigniewa Herberta. To był nadzwyczajny
„zestawiacz” prostych słów. Takich jak: Bądź wierny. Idź. Jakie to proste, ważne, ale i trudne
zarazem. Cenię oszczędność, prostotę słowa. Uciekam od „zagadywaczy” czasu, a pośrednio i
rzeczywistości. A mnożą się takie dziwolągi.
Ostatnio jedna z pracownic MEN podczas większego spotkania użyła słów „port
folio”. Spytałem ją, co to znaczy. Na to ona, że te słowa znają wszyscy nauczyciele. No więc
się pytam polskich nauczycieli: wiecie, co to „port folio”? A to po prostu „teczka osobowa”.
Wirtualne słowa, jakaś nowomowa. Na tym slangu żyją różni moderatorzy, superwizjerzy,
ewaluatorzy, promotorzy, nowatorzy. Alokują środki – głównie do własnej kieszeni, są
asertywni, empatyczni, jadą na różne misje, gdzie piszą raporty. Chciałoby się ich prosić:
Pamiętajcie o Herbercie. Nie zapominajcie o Borowskim. To bym zalecał, myśląc o „porcie
dla folii”.
123
Słowa to także broń polityczna, jak o tym pisał Victor Klemperer w słynnej pracy
„Linqua Terti Imperi”. Opozycja zaczyna mówić nie o „braku” czy „niedoborze
budżetowym”, tylko o „dziurze”. To się wyborcom prościej kojarzy. Bo „dziura”, to „dziura”.
Kwiecień 2001 (51)
Wróciłem z Sejmowej Komisji Edukacji. Tam jakieś przerwy, telefony, szukanie ludzi
z AWS, UW, żeby przynajmniej przyszli na głosowania, bo posłowie z SLD i PSL są blokiem
i mogą przegłosować poprawki mniejszości do ustawy o systemie oświaty. To wstyd. Pensja
posła wynosi tyle samo co wiceministra, do tego dostają drugie tyle na biura, wolne
przejazdy. I są wśród nich tacy, którzy czasami pokazują się co najwyżej w czasie
podpisywania listy obecności. A potem: fruuu. I to chodzenie, częsty brak koncentracji. Nie
dziwię się posłowi Janowi Rokicie, który niedawno ogłosił, że rezygnuje z przewodniczenia
jakiejś tam komisji, skoro wciąż nie mógł zebrać kworum. Może takie swoiste skrzywienie
mają głównie nauczyciele, że jednak chcemy, aby słuchano tego, co się mówi.
Maj 2001 (52)
Przy tapczanie w mniejszym pokoju leżą przywiezione na początku kadencji z
Żarnowca: „Utwory wybrane” Tadeusza Borowskiego, „Wilk stepowy” Hermana Hessego,
„Mały Książę” Antoine’a de Saint-Exupery’ego, Pismo Święte. I wystarczy. Inne rzeczy
czytam w większym pokoju. A to, że nie pamięta się w mediach o pięćdziesięcioleciu śmierci
Tadeusza Borowskiego, wcześniej o 75. rocznicy jego urodzin, jest znakiem czasu. Za tę
niepamięć jeszcze zapłacimy. I to gorzko. Zło, ot tak sobie, nie odejdzie, póki my żyjemy.
Maj 2001 (53)
Wróciłem z krótkiej wycieczki rowerowej. Kiedy zobaczyłem światła w oknach, gdzie
urzęduje premier Jerzy Buzek, odechciało mi się jechać dalej. I tak dzień w dzień, a raczej
noc, w noc zadręczają koledzy premiera, po którym coraz bardziej widać rosnące
wyczerpanie – zapadnięte oczy, wyostrzone rysy, nerwowość gestykulacji. Nocnym Markiem
jest zwłaszcza jeden z liderów AWS, gdyż... ma kłopoty z zaśnięciem w hotelu sejmowym.
Więc cóż, premier, z natury dobry i towarzyski człowiek, nie odmawia pogawędki z kolegami
około... północy.
124
Mam wrażenie, że w jego najbliższym otoczeniu z czasem zaczyna brakować ludzi,
którzy potrafią twardo mówić NIE różnorodnej ofercie, spotkankom, wyjaździkom, presji
kolegów i telefonów, konsekwentnym przesuwaniu załatwiania spraw ministrom, czy innym
urzędnikom. Z tego rodzą się błędy takie, jak zdymisjonowanie Lecha Kaczyńskiego. Kto
odsuwa najpopularniejszego ministra i to na kilka miesięcy przed wyborami
parlamentarnymi? Żeby przynajmniej z tych rozmów wynikała jakaś konkretna sanacja Klubu
Parlamentarnego AWS.
Jak można było usytuować marszałka Sejmu Macieja Płażyńskiego poza prezydium
klubu? Ludzie, którzy decydowali o porządku obrad parlamentu, tak ważnego dla zachowania
rytmu wdrażania reform, nie powinni być zapraszani na te zebrania od przypadku do
przypadku. Niby o różnych sporach rozstrzygała tak zwana grupa „G7” (ta nazwa wywodzi
się od spotkań szefów siedmiu najbogatszych krajów świata), czyli siedmiu polityków z
głównych partii wchodzących w skład tego trochę samozwańczego ciała. Trzeba było bardziej
sformalizować, uporządkować AWS od początku kadencji. Ale tak to u nas jest, że jak jest w
miarę dobrze, to zapominamy, iż przyszłość buduje się dzisiaj. Lepsze są pogaduchy,
narzekania, negocjacje, brak ustaleń. To kiedyś wicepremier Leszek Balcerowicz powiedział,
że zebranie, które trwa ponad dwie godziny, świadczy o tym, iż nie zostało dobrze
przygotowane. Podzielam ten pogląd. I co z tego.
Cóż, dobór współpracowników zależy jednak od szefa. Nie zawsze zaś dobry klakier,
czy tak zwany kapciowy, bywa najmądrzejszym doradcą. W polityce, jak w życiu, czasami
trzeba umieć powiedzieć „NIE”. Czasami zawierać uczciwe kompromisy, a nie gadać i gadać
do ostatniej żywej duszy.
Maj 2001 (54)
Z różnych karteczek spisuję kolejne myśli i maksymy. Ktoś niedawno zauważył, że
jestem w tym podobny do... Władysława Gomułki. Otóż kiedy po jego śmierci szukano
jakichś dzienników opisujących złożone losy bycia szefem partii komunistycznej w Polsce do
końca 1970 roku, to okazało się, że w szufladach pozostawił głównie całe zbiory ...
przyśpiewek ludowych. Może bał się tej prawdy?
Różni oportuniści zapewne za swą maksymę mają słowa: Pokorne cielę dwie matki
ssie albo: Jeśli wpadniesz między wrony, musisz krakać jak i one. Warto pamiętać, że:
Edukacja polska to nie postaw sukna, który można ciągnąć w każdą stronę lub bardziej
pozytywistycznie: Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci.
125
Czasami w świecie, w którym rządzą prawa jak z filmu Andrzeja Wajdy pod
znaczącym tytułem: Wszystko na sprzedaż, dobrym punktem odniesienia są cytaty literackie,
jak chociażby słowa Mikołaja Reja: Wójt pana wini, pan księdza, a nam prostym zawszeć
nędza.
Jakie te myśli są wciąż aktualne. Widać, że albo słabo przyswajamy mądrości narodu,
albo mamy tu do czynienia z analfabetyzmem. Być może czasami wtórnym.
Maj 2001 (55)
Wróciłem z „Libertyna” w Teatrze Ateneum ze świetną rolą Leonarda Pietraszaka. W
ogóle obejrzałem w Warszawie szereg sztuk. Wiedziałam, że ulubione filmy będę mógł
oglądać w swoim Żarnowcu, natomiast atmosfery żywego spektaklu, tej magii towarzyszącej
stawaniu się przez aktora postacią, już tam nie przeniosę. Staram się wybierać przedstawienia
trwające co najwyżej około godziny, najlepiej bez przerwy. Bywało bowiem, że potrzeba
załatwienia jakiejś sprawy, wyrzuty sumienia z powodu upływu czasu czy nowe projekty,
jakie zrodziły się w międzyczasie w głowie, zmuszały mnie do wyjścia z teatru przed drugą
częścią przedstawienia. Ktoś to nazwał oznakami „ześwirowanego pracoholizmu”.
Bywałem w różnych teatrach: Narodowym, Ateneum, Współczesnym, Powszechnym,
Dramatycznym, Rozmaitości, Studio. Oglądałem znakomite role i aktorów, takich chociażby
jak: Leonarda Pietraszaka w „Związku zamkniętym”, Zbigniewa Zapasiewicza w
„Kwartecie”, Maję Ostaszewską w „Nocy Listopadowej”, Piotra Fronczewskiego w „Cyrano
de Bergerac”. Prawdziwi artyści, dobrze wyreżyserowane sztuki pokazują, że autentyczny
talent nie musi być prowadzony za rączkę przez grupy urzędników z Ministerstwa Kultury.
Czerwiec 2001 (56)
Czuję, że powoli się rozklejam po prezentacji tego, co chcemy zrobić z liceami,
zawodówkami. Tamta odpowiedzialność przygotowań zmuszała mnie do codziennej
samodyscypliny, w sumie dużej pracy, także rozwoju wewnętrznego. Ogromnej koncentracji
w samotności. Jest coraz trudniej o podobną mobilizację. Widzę rozkład AWS-u, Unia
Wolności odeszła z koalicji. Odszedł też Mirosław Handke, z którym się po ludzku
polubiliśmy. Coraz bardziej napinam się też w domu, wśród najbliższych. Stawiają zarzuty i
patrzą. Co mam odpowiedzieć? Przecież nie zabiorę zabawek i nie wyjdę. Jak się gra w
126
drużynie, to nie jest tak łatwo zrezygnować. To odpowiedzialność nie tylko za siebie. A czuję
coraz częściej, że mam coraz mniejszy wpływ na ster wyznaczający kurs statku.
Osoby z zewnątrz mają prawo postrzegać to inaczej. Ale z tej aury trudno się
podnosić, trudno zachować koncentrację na sprawach najważniejszych. Wpadam w pułapkę
drobiazgów i myślenia, żeby dać sobie już z tym spokój. Za mało jest poczucia sukcesu,
przekonania o dobrej pracy. Ogromny wysiłek wkłada się w przygotowania, i nawet jak coś
wyszło, to... już trzeba pędzić dalej. Ten stos spraw, żmud codziennego rządzenia i
podejmowania decyzji, zwyczajnie wyjaławia. Potrzebna byłaby jakaś przerwa, dystans, a tu
od trzech lat nie miałem porządnego urlopu. Chyba jest coś w stwierdzeniu bodajże z
„Taksówkarza” Martina Scorsese, że Człowiek jest zdrów na tyle, na ile zdrów się czuje. Co
prawda Warszawa to nie Nowy Jork, ale irytacje bywają tu podobne.
Czerwiec 2001 (57)
Ależ się to rozkłada w AWS-ie, parlamencie. Nie wiadomo, z kim tam rozmawiać, czy
jeszcze popierają reformę? Żal tej naszej ogromnej pracy. Ona się może ostanie, ale nasz styl
odejścia lepiej będzie zapomnieć. Wiadomo, że im bliżej wyborów, tym zaczyna się więcej
gier, ale żeby aż tak? I kto po nas? Przecież to są w większości puste obietnice opozycji, a
rządzenie to nie konkurs piękności. Szczególnie w mediach ciągle się nas pomawia, robi rząd
złodziei i hochsztaplerów. To widać nawet po rodzinie, że też zaczyna patrzeć na człowieka,
jak na trędowatego. I kto ma nami rządzić?
Tu są żywi ludzie, omylni, ale pracowici, z jakimś programem, wizją i determinacją
wdrażania. Nie przyszliśmy do władzy, żeby wygodnie administrować, jeździć na
kilkudniowe wyprawy na przecinanie wstęg, bankiety, gadania. Zrywaliśmy się nocą,
wracaliśmy nocą, pracowaliśmy do nocy. Takich było wielu. A teraz? Dzielimy się na
większych i mniejszych katolików, na ludzi mniej i bardziej prawicowych, mocniej i mniej
„umoczonych”. To się rodzi z tego mieszania w polskim tyglu, w którym nikt nie pozostaje
bez winy. Zamiast ciężkiej pracy, inwestowania w edukację, zdrowie, jest trwonienie tej
naszej wspaniałej i dumnej WOLNOŚCI. Na Boga, dlaczego tak brakuje nam pokory,
dobrych obyczajów i zwyczajnej skromności? Dobrze, że przynajmniej rower ma dalej dwa
koła, pedały, ramę i kierownicę. I siodełko.
1 sierpnia 2001 (58)
127
Jak co roku jestem na Powązkach. Tam też spotkałem rodzinę Ireny Dzierzgowskiej.
Są tu stałymi bywalcami. Warszawiacy mają swoje zasady. Potem notowałem sobie
inskrypcję – z grobu Józefa Becka – jego słynne słowa z 1939 roku: Jest jedna rzecz
bezwzględna w życiu człowieka, państwa, narodu. To rzeczą jest honor. Są mogiły
powstańców listopadowych, styczniowych, wielkopolskich, warszawskich, jest krzyż i
symboliczna mogiła katyńska. Na niej napis: Gloria victis - chwała zwyciężonym. To tylko u
nas jest chyba taki szacunek dla przegranych ludzi, spraw. Ale próbowali. Przynajmniej to.
Albo: Tibi patriae - tobie ojczyzno. Straszne wysilenie całych pokoleń. Chodzi się
tutaj wśród historii zaklętej w kamieniach i gdzieś z tyłu czai się ten chocholi głos z „Wesela”
Wyspiańskiego: Myśmy wszystko zapomnieli? Dlaczego tak się dzieje, dlaczego tak szybko
odpuszczamy, gdy tylko zaczyna być lżej, gdy jest więcej wolności? I te swary. Ciągłe
malkontenctwo. Narzekania. Zazdrość. Widzę to nawet po moich niektórych kolegach
posłach, wiceministrach. Już im nie pasuje, już chcieliby wyżej. Jeszcze nic nie zamknęli, ale
już nagadują na kolegów, budują układy, intrygują. Może to swoiste odreagowanie napięcia,
znoszonego upokorzenia? A może brak należytej mądrości i pokory?
Wrzesień 2001 (59)
Atak na Nowy Jork. Czuje się, że świat wstrzymał oddech. Rząd obraduje do nocy.
Powiedzieć, że świat wypadł z formy, że zaczyna się III wojna – tym razem dwóch
cywilizacji, że to nowe wcielenie metodycznego Holocaustu w XXI wieku, to za mało.
Cokolwiek się powie, jest za mało. Boże chroń nie tylko Amerykę, ale świat, bo to zdaje się
być początek długiego, ale jednak końca. Ci ludzie wyskakujący z któregoś piętra – co wtedy
czuli?
Idę pojeździć rowerem, bo nie da się zasnąć.
Sierpień 2003 (60)
Z zapisów już po odejściu z MEN-u dodaję jeszcze jeden - chyba dosyć
charakterystyczny:
„Byłem dzisiaj na spotkaniu z dużą grupą pracowników oświaty. Tylko na krótko
zabrałem głos w ostatniej części zebrania. Potem, już po jego zakończeniu, podeszła do mnie
jedna z dyrektorek, gratulując jasnej i krótkiej wypowiedzi. Idąc do wyjścia nagle usłyszałem,
jak przede mną jeden z uczestników mówi do drugiego: Patrz, jemu to odbiło w tej
128
Warszawie. To chyba było o mnie. Poczułem jakiś ucisk w mostku. Chciałem do nich
podejść, coś wytłumaczyć, zaprzeczyć, bronić siebie, wykonanej pracy. Ale jak tu przekonać
nieprzekonanych? Machnąłem ręką i powoli poszedłem dalej. Tak to już chyba będzie. Jak się
wychylisz, to pewnikiem dostaniesz w Polsce łupnia w różnych, często niespodziewanych
miejscach. I trzeba się nauczyć z tym jakoś żyć”.
xxx
129
29. Wykaz skrótów
AK - Armia Krajowa
AWS - Akcja Wyborcza Solidarność,
MEN - Ministerstwo Edukacji Narodowej, zamienione w 2002 roku na
Ministerstwo Edukacji Narodowej i Sportu
NSZZ „Solidarność” - Niezależny Samorządny Związek Zawodowy
„Solidarność”
OECD – (wziąć z Magazynu ZR)
PGR – państwowe gospodarstwo rolne
PRL - Polska Rzeczpospolita Ludowa
PSL - Polskie Stronnictwo Ludowe
SKL - Stronnictwo Konserwatywno-Liberalne
SLD - Sojusz Lewicy Demokratycznej
UP – Unia Pracy
UW - Unia Wolności
ZChN - Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe
ZNP – Związek Nauczycielstwa Polskiego
130
30. Zeszyty „Biblioteczki Reformy”:
Zeszyty „Biblioteczki Reformy” i ich autorzy:
1. MEN o reformie – Wojciech Książek, Jolanta Dobrzyńska, Wojciech Małecki, Anna Głowacka,
Maria Woźniak
2. MEN o sieci szkół – Irena Dzierzgowska przy współpracy Marii Kotowskiej
3. MEN o szkolnictwie zawodowym – Ryszard Szubański, Ewa Tytz-Lemieszek, Anna Foksowicz,
Ewa Fruczek, Bożena Glinka, Maria Sondij-Korulczyk, Teresa Zientala, Krzysztof Brzeziński,
Wiktor Mystkowski, Tadeusz Rosa
4. MEN o doskonaleniu nauczycieli – Dorota Obidniak przy współpracy Andrzeja Pery
5. MEN do dyrektorów szkół – Irena Dzierzgowska, Michalina Bakoń, Halina Dąbrowska,
Wiesława Kuśmierek, Anna Nowakowska, Alicja Wyczółkowska-Smaga
6. MEN o zasadach finansowania oświaty w 1999 roku – Bogdan Bazan, Grażyna Hajdasz,
Andrzej Karwacki, Grażyna Kida, Bartłomiej Krasnowski, Danuta Materna, Witold Pakuła,
Janusz Twardowski, Edward Wieczorek
7. MEN o reformie programowej – kształcenie zintegrowane – Wojciech Książek, Anna
Radziwiłł, Jolanta Dobrzyńska, Wanda Szymanderska, Halina Kowalczyk, Danuta Mieszkowska,
Jan Krypa, Halina Maciejewska
8. MEN o reformie programowej – kształcenie blokowe – Wojciech Książek, Anna Radziwiłł,
Jolanta Dobrzyńska, Wanda Szymanderska, Halina Kowalczyk, Danuta Mieszkowska, Jan Krypa,
Halina Maciejewska
9. MEN o reformie programowej – gimnazjum - Wojciech Książek, Anna Radziwiłł, Jolanta
Dobrzyńska, Wanda Szymanderska, Halina Kowalczyk, Danuta Mieszkowska, Jan Krypa, Halina
Maciejewska
10. MEN o edukacji na wsi – Wojciech Książek, Józef Gorczyca, Katarzyna Lisowska
11. MEN o programach nauczania – szkoła podstawowa – Wojciech Książek, Halina Kowalczyk,
Wanda Szymanderska, przy współpracy: Krystyny Chałas, Grażyny Czetwertyńskiej, Elżbiety
Koźniewskiej, Danuty Licińskiej, Elżbiety Putkiewicz, Marii Braneckiej, Ewy Klimas
12. MEN o programach nauczania – gimnazjum - Wojciech Książek, Halina Kowalczyk, Wanda
Szymanderska, przy współpracy: Krystyny Chałas, Grażyny Czetwertyńskiej, Elżbiety
Koźniewskiej, Danuty Licińskiej, Elżbiety Putkiewicz, Marii Braneckiej, Ewy Klimas
13. MEN o wychowaniu w szkole – Kazimierz Korab
14. MEN o nauczaniu przyrody – Bogumiła Hiszpańska, Wanda Szymanderska, Sławomir
Ziemicki, doradcy z WODN w Warszawie
15. MEN o uczniu zdolnym – A. Barańska, B. Janas-Stawikowska, J. Krypa, Cz. Łapicz, D.
Nakoneczna, R. Rakowski, K. Wojda pod kierunkiem W. Książka
16. MEN o podręcznikach szkolnych – Wojciech Książek, Danuta Mieszkowska, Wanda
Szymanderska
17. MEN o ocenianiu – Grażyna Gałka- Ziółkowska, Sławomir Ziemicki
18. MEN o dysleksji, czyli specyficznych trudnościach w nauce – Wojciech Brejnak, Teresa
Opolska, Romuald Ponczek
19. MEN o reorganizacji sieci szkół – Joanna Nowakowska-Łapińska, Małgorzata Bajer, Elżbieta
Kiełbasińska pod kierunkiem Ireny Dzierzgowskiej
20. MEN o reformie po dwóch latach – Halina Maciejewska pod kierunkiem Wojciecha Książka
21. MEN o przedszkolach – Ewa Brańska
22. MEN o systemie finansowania oświaty – Andrzej Karwacki, Jan Herczyński, Kazimierz Korab
23. MEN o nowelizacji Karty Nauczyciela – Edward Wieczorek, Maria Szymańska, Artur
Klawenek, Ryszard Trzciński, Dorota Igielska, Marzena Kubicka
131
24. MEN o edukacji regionalnej – dziedzictwo kulturowe w regionie – Ewa Repsch przy
współpracy ks. prof. Henryka Skorowskiego, Joanny Angiel, Grażyny Płoszajskiej, Renaty
Mistarz pod kierunkiem Wojciecha Książka
25. MEN o bibliotekach – Wojciech Książek, Grażyna Kida, Joanna Michalak, Halina Kowalczyk,
Barbara Puszczewicz, Arkadiusz Rybicki, Andrzej Jezierski, Krystyna Kuźmińska, Lucjan
Biliński, Barbara Tomkiewicz
26. MEN o wychowaniu fizycznym – Marianna Lepczyk, Ryszard Jezierski, Jan Krypa
27. MEN o nauczaniu języków obcych – Agnieszka Dybowska przy współpracy Edwarda
Janiszewskiego, Jolanty Dobrzyńskiej, Marii Bałtruszko, Anny Dakowicz-Nawrockiej, Ewy
Osieckiej, Doroty Dębkowskiej, Barbary Czarneckiej-Cichy, Ewy Zalewskiej-Steć, Marii
Braneckiej, Ewy Arciszewskiej, Pawła Poszytka pod kierunkiem Wojciecha Książka
28-29. MEN o nadzorze pedagogicznym (II części) – Elżbieta Kiełbasińska przy współpracy
Małgorzaty Bajer, Lidii Bilskiej, Wioletty Bertram-Wieczorek, Zenona Frączka, Wiesławy
Gorzelanej-Gałązki, Joanny Łapińskiej pod kierunkiem Ireny Dzierzgowskiej, a także na
podstawie materiałów z kuratoriów oświaty: Dolnośląskiego, Małopolskiego, Śląskiego,
Zachodniopomorskiego
30. MEN do samorządu terytorialnego – Stanisław Prażmowski
31. MEN o wychowaniu do życia w rodzinie – prof. Krystyna Ostrowska, Jolanta Dobrzyńska,
Barbara Charczuk, Wawrzyniec Kowalski, Teresa Król, Jadwiga Krzewska-Gordziejewska,
Izabela Pawluk, Anna Strzałkowska, Grażyna Węglarczyk
32. MEN o egzaminie maturalnym od 2002 r. – Maria Mazur, Katarzyna Lisowska przy
współpracy Lucyny Grabowskiej, Małgorzaty Burzyńskiej-Kupisz, Bożeny Anusiewicz-Działek,
Elżbiety Wesołek, Roberta Stasiaka, Jana Chyżego, Jadwigi Uss, Anny Radziwiłł, Małgorzaty
Harasimiuk, Tomasza Sobiepana, Barbary Czarneckiej-Cichej, Andrzeja Kwaśniewskiego, Janiny
Drabich
33. MEN o egzaminie gimnazjalnym – Teresa Chrostowska i Tadeusz Mosiek przy współpracy
Jadwigi Miłos, Cecylii Słowńskiej i Beaty Makuszyńskiej
34. MEN o sprawdzianie w klasie szóstej szkoły podstawowej – Adam Brożek, Danuta Grabowska,
Małgorzata Kołtoniak-Skibińska, Jan Sitarski
35. MEN o kształceniu integracyjnym i specjalnym – Teresa Serafin przy współpracy Urszuli
Grodzkiej, Wiesława Szczepaniak-Maleszka, Cezarego Zawistowskiego, Jacka Kwapisza pod
kierunkiem Wojciecha Książka
36. MEN o edukacji informatycznej – Jerzy Dałek, Krzysztof Święcicki przy współpracy Henryka
Białka, Ryszarda Perkowskiego, Macieja M. Sysły, Aliny Stęperskiej, Zbigniewa Talagi, Lesława
Tomczaka, Anny Trawki pod kierunkiem Wojciecha Książka
37. MEN o programie wychowawczym szkoły – Jolanta Dobrzyńska pod kierunkiem Wojciecha
Książka
38-39. MEN o edukacji dla rynku pracy (II części) – Ryszard Szubański, Zofia Stypińska, Jolanta
Kornalewska, Zdzisław Kolan, Ewa Lemieszek, Beata Dąbrowska, Krzysztof Jędrzejczyk pod
kierunkiem Wojciecha Książka
40. MEN o pomocy psychologiczno-pedagogicznej – Elżbieta Gałecka, Urszula Olesińska,
Romuald Ponczek, Joanna Szymańska
132
31. Materiały ilustracyjne związane z reformą edukacji: m. in.
nowa struktura systemu edukacji; struktura profilowania;
ramowe plany nauczania; zdjęcia.
N OW E ZA W OD Y
Połowa dziesięciolatków z końca lat 90. XX w. będzie pracować w zawodach,
których dziś jeszcze nie znamy .
Obszary intensywnego powstawania nowych zawodów:
informatyka, telekomunikacja i technologie informacyjne,
biotechnologia i jej zastosowania,
ochrona środowiska,
eksploatacja morza i dna morskiego,
obsługa procesów integracji regionalnej,
elektroniczne operacje finansowe, bankowość i handel,
ochrona zdrowia, edukacja prozdrowotna, domowa opieka medyczna,
informacja i kultura popularna,
edukacja.
(z materiałów Rządowego Centrum Studiów Strategicznych –
Analiza procesów powstawania nowych zawodów...)
Uwaga:
Z zakresu pracy wykonywanej w nowych zawodach, występujących już w krajach UE,
Japonii czy USA, a także w Polsce wynika, że ak t ywność zawodowa w t ych
obszarach wymaga co najmniej średniego wykształcenia
133
Tabela 3. Związki między proponowaną strukturą profilowania a strukturami
dotychczasowymi.
Dotychczasowe liceum
techniczne
LICEUM
PROFILOWANE
Dotychczasowe liceum
ogólnokształcące
Profile prozawodowe Profile kształcenia ogólnego
AKADEMICKI
Humanistyczny
Klasyczny
Językowy
Matematyczno-fizyczny
Biologiczno-chemiczny
Inne profile (kombinacje
przedmiotów)
Chemiczny
Elektroniczny
Elektryczno-energetyczny
134
Kształtowanie środowiska
TECHNICZNO –
TECHNOLOGICZNY
Leśnictwo i technologia drewna
Mechaniczny
Rolniczo-spożywczy
Komunikacja i transport
Tekstylny
Leśnictwo i technologia drewna
ROLNICZO -
ŚRODOWISKOWY
Rolniczo-spożywczy
Kształtowanie środowiska
Usługowo-gospodarczy
SPOŁECZNO-
USŁUGOWY
Turystyczny
Społeczno-socjalny
Prawny
Ekonomiczno-administracyjny
Menedżerski
Dziennikarski
Inne (autorskie) np. wojskowy
KULTUROWO-
ARTYSTYCZNY
Teatralny
Plastyczny
Sportowy
Inne (np. klasy europejskie)
135
Ramowy plan nauczania dla klas I - III szkoły podstawowej
I ETAP EDUKACYJNY (klasy I – III)
Zajęcia edukacyjne Liczba godzin tygodniowo w
ciągu trzech lat
Kształcenie zintegrowane 51
Religia / Etyka 6
Godziny do dyspozycji dyrektora 15(a)
R a z e m
72
(a) w tym na realizację czwartej godziny tygodniowo zajęć ruchowych w każdej
klasie, której formy realizacji określają odrębne przepisy,
Ramowy plan nauczania dla klas IV – VI szkoły podstawowej
II ETAP EDUKACYJNY (klasy IV - VI)
Zajęcia edukacyjne Liczba godzin tygodniowo
w ciągu trzech lat
Język polski
Historia i społeczeństwo 23
136
Sztuka (plastyka, muzyka)
Język obcy 8
Matematyka 12
Przyroda 9
Technika 2
Informatyka
Wychowanie fizyczne 9
Religia / Etyka 6
Godziny z wychowawcą 3
Godziny do dyspozycji dyrektora 12
R a z e m 84
Ramowy plan nauczania dla gimnazjum
III ETAP EDUKACYJNY (klasy I - III)
ZAJĘCIA EDUKACYJNE Liczba godzin tygodniowo
w ciągu trzech lat
Język polski 13
Historia 6
Wiedza o społeczeństwie 3
Sztuka (plastyka, muzyka) ** 3
Język obcy 9
Matematyka 12
Fizyka i astronomia 4
Chemia 4
Biologia 4
Geografia 4
Technika } 2
Informatyka
Wychowanie fizyczne 9
Religia / Etyka 6
Godzina z wychowawcą 3
Godziny do dyspozycji dyrektora ** 9
R a z e m 91
Ramowy plan nauczania dla liceum profilowanego
137
LICEUM PROFILOWANE (klasy I-III)
Lp.
Zajęcia edukacyjne
Liczba godzin
tygodniowo w ciągu
trzech lat
1. Język polski 14
2. Język obcy I a)
9
3. Język obcy II b)
6
4. Historia i Wiedza o społeczeństwie
6
5. Matematyka 9
6. Fizyka i astronomia 3
7. Chemia 3
8. Biologia 3
9. Geografia 3
10. Przedsiębiorczość 2
11. Technologia informacyjna 2
12. Wychowanie fizyczne
9+3
13. Przysposobienie obronne 2
14. Godziny do dyspozycji wychowawcy 3
15. Godziny do dyspozycji dyrektora
10
16. Zajęcia profilowe 10
17. Religia / Etyka
6
Razem 103
a) jeden z języków powinien być kontynuacją języka obcego nauczanego w gimnazjum,
b) drugim językiem obcym może być język łaciński.
Ramowy plan nauczania dla szkoły zawodowej
SZKOŁA ZAWODOWA (klasy I-II)
Lp.
Zajęcia edukacyjne
Liczba godzin
tygodniowo w
ciągu dwóch lat
1. Blok humanistyczno – społeczny a)
12 2. Blok matematyczno – przyrodniczy
b)
3. Przedsiębiorczość 2
4. Przysposobienie obronne 2
5. Wychowanie fizyczne
6+2
6. Godziny do dyspozycji dyrektora szkoły
6
7. Kształcenie zawodowe c)
36
138
8. Religia / Etyka 4
Razem
70
a) należy uwzględnić zajęcia z języka obcego, którego nauczanie powinno być kontynuacją
języka obcego nauczanego w gimnazjum,
b) należy uwzględnić zajęcia edukacyjne z technologii informacyjnej,
c) w przypadku innego niż modułowy system kształcenia, proporcje między kształceniem
teoretycznym, a praktycznym ustala szkoła z zastrzeżeniem, że co najmniej 0,75 czasu
przeznacza się na zajęcia praktyczne. Zajęcia uwzględniają technologię informacyjną.
Ramowy plan nauczania w szkole policealnej (bardzo ogólny)
Lp. Zajęcia edukacyjne Wymiar godzin
w semestrze
1. Funkcjonowanie gospodarki i rynku pracy* 9
2. Wychowanie fizyczne 19
3. Godziny do dyspozycji dyrektora 10
4. Kształcenie zawodowe ** 437
Razem 475
* Przedmiot obejmuje zagadnienia związane z branżą lub zawodem.
** Kształcenie zawodowe posiada orientacyjny wymiar godzin, uzależniony od
realizowanego programu uwzględniającego podstawę programową kształcenia
zawodowego.
139
Kilka zdjęć z okresu „ministerialnego”:
Rok 1997 - Kolegium MEN (część): Andrzej Karwacki, ś.p. Irena Dzierzgowska, Mirosław
Handke, W.K.
140
Rok 1997. Spotkanie w „Solidarności” oświatowej w Gdańsku: Krystyna Bojahr, Jan Kulas,
Stefan Kubowicz, WK, Kazimierz Stoltmann
142
Rok 2000. Wręczenie nagród laureatom konkursu katyńskiego pt. „Golgota Wschodu” oraz
„Drogi do niepodległości Polski w XX wieku” - w Kancelarii Premiera. Nagrodę wręczą
ksiądz prałat – Zdzisław Peszkowski - kapelan Rodzin Katyńskich, obok Stefan Kubowicz -
przewodniczący „S” oświatowej – współorganizator konkursu
143
Podczas uroczystości szkolnej w rodzinnym Żarnowcu (obok dyrektor szkoły – Aleksandra
Obszyńska)
146
Rok 2000. Spotkanie ministra Edmunda Wittbrodta z władzami Sekcji Krajowej Oświaty i
Wychowania NSZZ „Solidarność”. Stoją od lewej: Halina Kurpińska, Krystyna Bojahr,
Wojciech Kotarba, min. Wittbrodt, ?, W.K., Stefan Kubowicz (przewodniczący Sekcji),
Krystyna Wasiluk, Jan Jastrzębski (doradca ministra), Jolanta Kornel, Halina Musiał,
Krzysztof Jędrzejczyk, ś.p. Ryszard Grzywiński,
147
Rok 2001: W pierwszym rzędzie m. in.: Jerzy Buzek, Edmund Wittbrodt, Jerzy Zdrada,
Krzysztof Kawęcki, w drugim rządzie od lewej: Lech Sprawka, Mieczysław Nowicki, Jan
Kozłowski, Grażyna Zielińska