Pod tamtym niebem framgent

31

description

 

Transcript of Pod tamtym niebem framgent

Page 1: Pod tamtym niebem framgent
Page 2: Pod tamtym niebem framgent

Copyright © by Waldemar Kubas 2015

Projekt okładki:Jędrzej Kubacki

Wydanie I

Wydawnictwo eLibro Poznań 2015

ISBN 978–83–64984–02–0

Wydawnictwo eLibroos. Piastowskie 30/19

61–149 Poznańe–mail: [email protected]

Page 3: Pod tamtym niebem framgent

WALDEMAR KUBAS

POD TAMTYM NIEBEM

Opowiadania stowarzyszone

eLibro

Page 4: Pod tamtym niebem framgent

WIEŚ ROSOCHATA

W tamtych wczesnych, powojennych latach pięćdziesiątych wieśRosochata była tak dalece podupadła i zapomniana, że można by powiedzieć, iżjej położenia nie zaznaczano na najdokładniejszych nawet mapach sztabowych.Faktowi zapomnienia nie przeczy okoliczność, że mieszkańcy wioskiniezupełnie godzili się z takim stanem rzeczy i, nie czekając, sami poprzezistniejące czy też dopiero przecierane drogi kontaktowali się z tak zwanymszerokim światem. Niemniej kontakt ten był z reguły jednostronny i czasemtylko niespodzianie, niejako z głupia frant zajrzał do wsi jakiś obcy przybysz,jak dajmy na to handlarz starzyzną czy sprzedawca obrazów z wizerunkamiświętych Pańskich. Tak czy owak, cóż to za wioszczyna, gdzie nie było anikościoła, ani szkoły, nie myśli się od razu o ośmioklasowej, ale choćby takiej zczterema oddziałami, czy też jeszcze bardziej przydatnego, małego sklepu zartykułami pierwszej potrzeby. No właśnie. Ile razy taki sklepik otworzono,zaraz po pierwszym remanencie okazywało się, że nowa sprzedawczyni narobiłamanka i musiano placówkę po raz kolejny zamknąć, jak to się nazywało, doodwołania, po czym najczęściej likwidowano. Niefortunna sprzedawczyni, jeślinie była wystarczająco zamożna i nie mogła tym samym zbilansować brakującejsumy przepisową kaucją, trafiała do aresztu. W tej opłakanej sytuacji nieprędkoznajdowała się następna chętna na posadę przysparzającą więcej strat niżzysków. Cóż mogli na to poradzić zwykli mieszkańcy wioski, potencjalniklienci? Z tępą rezygnacją przystawali na przykrą niedogodność wiążącą się znotorycznym brakiem sklepu.

Z uwagi na powyższe nie wypada prawie myśleć o takich na przykładzbytkach jak kino, klubokawiarnia, czy poczta z telefonem. Naturalnie nikt niemarzył o kinie, które by się mieściło w odpowiednim do tego celu budynkukinowym i miało własną nazwę, ale jak rok długi nie pokazywało się też kinoobjazdowe, ponieważ nie było na miejscu odpowiedniego pomieszczenia,powiedzmy w miarę przyzwoitej sali. W każdym razie – zwykle nie było. Jak torozumieć? Ano całkiem prosto. Zachował się wprawdzie z dawniejszych czasówponiemiecki budynek, wzniesiony przez pierwszych ziomków właśnie z myślą ocelach kulturalnych, w którym mieściło się kilka sal. Jednak po wojnie budynekznajdował się w opłakanym stanie i wymagał generalnego remontu. W budynkuprzeciekał dach i cały obiekt podupadał, kruszył się i niszczał. Nowi gospodarzeczy nie mieli dostatecznych środków i koniecznej determinacji, by w końcuprzedsięwziąć niezbędne naprawy na większą skalę i tym samym przeciwstawićsię naporowi zgubnej entropii, czy też generalnie nie podejmowaliambitniejszych zadań? – nie nam oceniać. Dość, że w szerszym zakresie nigdynie podjęto dzieła odnowy. Natomiast ratowano się dużo skromniejszymi,

Page 5: Pod tamtym niebem framgent

doraźnymi przedsięwzięciami. W rezultacie jedna z dużych sal okresowo była wmiarę w dobrym stanie i wtedy odbywały się w niej zaimprowizowanepotańcówki, a raz lub dwa razy do roku miała miejsce huczna zabawa ludowa dobiałego rana. Zanim na drzwiach od remizy pojawił się wypisany kolorowymikredkami biały afisz obwieszczający radosną wieść, już na wiele dni wcześniejprzekazywano sobie z ust do ust dobrą nowinę, że w Kulturhausie – takanajczęściej padała nazwa – szykuje się całonocna zabawa taneczna,urozmaicona konkursami. Dla uczestników przewidziane nagrody i upominki.Będzie też loteria fantowa – radośnie obwieszczał kolorowy afisz.

Wspomniane tu kino objazdowe zawitało do wioski może ze trzy razy.Ale jaka to była wtenczas uciecha! Tak dla starszych, jak i całkiem młodych.Zasłonięto okna przyniesionymi z domu kocami (chętnych do przyniesienianigdy nie brakowało, prześcigały się w tym zwłaszcza dzieci, tak że koców byłozawsze więcej niż tego wymagały te raptem cztery nie za duże okna), i wówczasw mroku przepełnionej sali – cóż z tego, że ustawicznie zrywała się nienajlepszej jakości, wysłużona taśma – wyświetlano przeważnie jakiś filmwojenny. Co by nie powiedzieć, owe trzy błogosławione dni, na przestrzeni parulat, znaczące się tak pełnym, żywym blaskiem na tle powszechnej szarzyzny ijaśniejące na firmamencie zbyt wielu dni chudych, po których to nagle we wsizagościło kino, były doprawdy wielkim świętem.

Inne niezapomniane święto, w tym nieco ubogim w rozrywkę kalendarzuzdarzeń, objawiło się już tylko jeden raz. Święto miało miejsce tamtegopamiętnego dnia złotej jesieni, kiedy do wioski zabłąkał się wielce oryginalny,dwuosobowy zespół kuglarzy. W błyszczącym cylindrze, czarnym fraku ibiałym, długim szalu luźno okręconym wokół szyi – iluzjonista, oraz wniebieskim, obcisłym kostiumie płetwonurka – muskularny siłacz. Już ich samwygląd musiał budzić niemałe zdziwienie, zaciekawienie. Przybyli do wsi swojąrdzawo–zieloną, mocno zdezelowaną ciężarówką z demobilu. Prowadziłiluzjonista, a muskularny siłacz, który wyraźnie nie mieścił się w szoferce,podróżował na nadwoziu, pod brezentową budą. Miał tam za towarzystworekwizyty własne oraz iluzjonisty, i musiał je dobrze strzec i pilnować, cooznaczało: ciągle zbierać do kupy, by nie pospadały z pojazdu i nie pogubiły sięna wyboistej wiejskiej drodze. Gdy ciężarówka wjechała do wsi wzbijając zasobą tuman kurzu, pędziły za nią w radosnym tumulcie wszystkie dzieciaki,jakie znalazły się na gościńcu. Zawsze tak się działo, gdy dwa, trzy razy do rokupojawił się w wiosce jakiś pojedynczy samochód bądź motocykl. A ten pojazdzdawał się być zgoła nadzwyczajny. Kiedy siedzący za kierownicą jegomośćzatrzymał ciężarówkę i wysiadł z szoferki, urwisy od razu mu się przydaływskazując na wyścigi dom sołtysa. Wszystko więc układało się pomyślnie izapowiadało niecodzienną przygodę. Po chwili elegancki przybysz wrócił razemz sołtysem, który zajął drugie wolne miejsce w szoferce, i samochód skierowałsię w stronę Domu Kultury. Oznaczało to, że na dzisiejszy wieczór miejscowyzarządca oddaje salę Kulturhausu do dyspozycji kuglarzom. Ci, przy pomocy

Page 6: Pod tamtym niebem framgent

nadspodziewanie grzecznych i usłużnych urwisów, spoczywające nasamochodzie rekwizyty, raz–dwa przenieśli na salę i nie czekając zajęli sięprzygotowaniami do występu. Dzieciaki tymczasem rozesłali po wsi z frapującąwieścią o nadzwyczajnym spektaklu. I tak, ku ogólnemu podziwowi i ucieszezarówno starych, jak i młodych, w godzinie wieczornej, kiedy za oknamizaczynało zmierzchać, w przepełnionej sali Kulturhausu odbył sięniepowtarzalny spektakl, i jeden z kuglarzy demonstrował swoje na wpółdiabelskie, magiczne sztuczki ze znikającym w cylindrze gołębiem i mnożącymisię bez końca złotymi monetami, a drugi giął żelazne sztaby i podkowy, jak teżrwał łańcuchy, którymi go na jego życzenie mocno spętali co bardziej chytrzy iprzebiegli mężczyźni z wioski.

No, cóż. To incydentalne zdarzenie, jakkolwiek mocno poruszyłowyobraźnię zgromadzonych na sali widzów, zaszło tak dawno, że dziś wydajesię złudnym snem. Chłodna zaś kalkulacja zdaje się kierować naszą uwagę kubardziej zwyczajnym i błahym faktom i rzeczom, choć przecież gruntowniejopisującym tamto miejsce i tamten czas. Mając to na względzie odnotujmy zkronikarską rzetelnością tych kilka skądinąd mało istotnych szczegółów.Powiedzmy więc od razu, że stacja kolejowa znajdowała się w drugiej wsiodległej o dobre dwa, trzy kilometry, a przez wieś Rosochata nie przejeżdżałżaden autobus. Nie było też ulicy, która miałaby jakąś swoją urzędową nazwę,wypisaną na metalowej tabliczce i zatkniętą na krawędzi któregoś z domówwioski. Na tę jedną, wzdłuż której po obu jej stronach dość bezładnie rozpełzłysię wiekowe, poniemieckie domy, mówiło się zwyczajnie: droga. Choć może niebyła tak całkiem zwyczajna. Miała wszak swoją złożoną naturę i na przykład wpewnym miejscu wsi rozwidlała się na dwa pojedyncze trakty, z paromaprzecznicami, by w innym punkcie znów się połączyć w jeden niepodzielnygościniec. Ale tylko na krótko. Tuż za wsią bowiem, zarówno z jednego, jak i zdrugiego końca, znów się rozdzielała. Na jednym z końców na trzy trakty, zaś nadrugim na cztery. Zarówno pośród tamtych trzech traktów, jak i czterech, byłajedna droga polna. Dwie pojedyncze nitki z obrębu wsi tworzyły, mniej więcejw jej środku, jak gdyby trzy wysepki. Pomiędzy wysepkami biegływzmiankowane już małe, poprzeczne odcinki dróg łączących dwie głównestrugi. Pozostając przy tej rzecznej nomenklaturze można by je nazwaćkanałami. Na każdej z utworzonych wysepek przycupnęły wiejskie domy zgatunku tych mniej okazałych. Na pierwszej największej trzy, natomiast nadwóch pozostałych po jednym. Jedna z dwu strug kończyła się ślepą uliczką,podczas gdy druga wyprowadzała poza wieś.

Na tym końcu wsi, gdzie owa struga główna rozwidlała się na trzy trakty,z których każdy prowadził do innej miejscowości, stała dość wysoka, murowanabudowla, przypominająca trochę niedostępną wieżę. I taką była w istocie.Mieścił się w niej czynny transformator elektryczny. Wieża transformatorowastała w rozwidleniu dwu dróg gruntowych. Jedna z dwu dróg gruntowych, ta wdużej części wysadzona drzewami czereśni, wiodła do Muszyny. Druga

Page 7: Pod tamtym niebem framgent

natomiast – wzdłuż której rosły wierzby, klony i graby – okrężnie, kołosamotnie stojącego pod lasem małego domku, prowadziła do szosy. Asfaltowąszosą na wprost można było dostać się do Krzemienia, zaś zmierzając wkierunku przeciwnym dochodziło się do Leśnej. Droga polna z tego krańca wsiwiodła do Ulanowic.

Na przeciwległym natomiast końcu wsi, niejako drugim jej biegunie, stałarozpadająca się w gruzy murowana kapliczka. Stała na rozwidleniu dwu zczterech tamtejszych dróg. Pierwsza, wysadzona starymi próchniejącymiwierzbami, poprzez Kozią Górkę wiodła do Leśnej. Przed Leśną, przy zakręcie,rozwidlała się, i jej mała odnoga prowadziła nad tamtejszy staw na skraju lasu.Druga z głównych dróg, w części wierzbowa, w części zaś kasztanowa,prowadziła na stację kolejową w Leśnej. Związki mieszkańców Rosochatej zLeśną były rozliczne i szczególnie te dwie drogi były nader często uczęszczane.Pierwszą, poprzez Kozią Górkę, wszystkie dzieci z Rosochatej chodziły doszkoły w Leśnej. Kilku zaś dorosłych mężczyzn w tamtejszej gorzelniznajdowało pracę. Natomiast droga na stację kolejową miała znaczenie jakbysamo w sobie. Pociągiem można było udać się już w bardziej odległą podróż.Jednak to zdarzało się niezwykle rzadko. Regularnie natomiast, gdy przyjdzieczas, najpierw Justyna Maria, jedna z głównych bohaterek naszej skromnejkroniki, nie spisywanej wszak w porządku chronologicznym i przypominającejbardziej małą układankę, będzie uczęszczać tamtą drogą na stację kolejową, bynastępnie dojechać pociągiem do pobliskiego miasta, do jednego z tamtejszychzakładów pracy. W kilka lat później jej synowie jako pierwsi z wioski zaczną siękształcić i, przemierzając codziennie ten sam trakt, dojeżdżać będą do N., dotamtejszych szkół średnich.

Ale nie powiedzieliśmy jeszcze o trzeciej z wymienionych czterech dróg,mianowicie o drodze polnej, która wiodła wprost nad rzekę. Zanim ją osiągnęłamusiała w pewnym punkcie przeciąć linię kolejową oraz biegnącą równolegledo niej drogę asfaltową, łączącą N. z Jeziornem (nazwa pochodzi oczywiście odmiejscowego jeziora). Już w ostatnim swym odcinku polna droga prowadziłaprzez cienisty wąwóz, który pogłębiał się i pogrążał w szarym mroku w miarępowolnego schodzenia w dolinę rzeki. Biegł prostopadle do koryta rzeki i mniejwięcej od połowy swej długości aż do wylotu w szerokiej dolinie, gęste pnączadrzew i krzewów nad jego urwistymi brzegami prawie w zupełności przesłaniałyniebo. Przydatność tej drożyny trudno byłoby przecenić, zwłaszcza jak chodzi oupalne lato i dojmującą chęć korzystania z dobrodziejstwa wody. Mało tego, żedróżka ta prowadziła nad rzekę, to jeszcze w swej końcówce była tak hojna idawała tyle błogosławionego cienia.

Tymczasem czwarta droga z tamtych wzmiankowanych wyżej, częściowourozmaicona wierzbami a częściowo topolami, prowadziła do miejscowości onazwie Strumień, a dalej do samego Jeziorna. Ta droga też jest nie mniej ważnadla naszej dalszej opowieści.

Poniemiecka kapliczka stała w rozwidleniu drogi drugiej i trzeciej.

Page 8: Pod tamtym niebem framgent

Tyle w skrócie o drogach i ich przeznaczeniu.W letnie wieczory, młode dziewczęta z wioski i panny na wydaniu,

wiedzione łagodnym porywem i nieodpartą tęsknotą swoich młodych serc,miały zwyczaj oddawać się – patrząc na to z dzisiejszej perspektywy – pewnejszczególnej i może nawet dość dziwnej rozrywce. I tak w małych czyniewielkich grupkach, liczących trzy, cztery lub może pięć czy sześć dziewczyn,ubrane w odświętne suknie do kolan lub szykowne, gładkie spódnice, objąwszysię w pasie swymi szczupłymi ramionami, spędzały rzadkie wolne chwilespacerując utartym traktem. Była to zwykle niedziela. Albo sobota wieczoremjuż po pracy. Wielokrotnie przechodziły w ten sposób z jednego końca wsi nadrugi, tą samą drogą od przydrożnej kapliczki do wieży transformatora, iśpiewały głośno i rzewnie jakąś swoją piosenkę. W ciszy letniego wieczoru ichpiękne, młode głosy jednoczyły się w tęsknocie i czystą, przejmującą nutąniosły radośnie przez wieś. W swoim repertuarze miały kilka ulubionychpiosenek. Usłyszeć można było m.in.: Pod borem, Głęboką studzienkę,Jarzębinę czerwoną, Bandoskę, ale i też Ciemną nockę nad górami.

Nie. Prawdziwych gór nie było w naszej okolicy. Co najwyżej jakieś małewzniesienia świadczące o śladowym pofałdowaniu terenu. I tak jedno z dwóchniewielkich wzgórz za wioską, czy może raczej łagodnych pagórków, zwanebyło przez mieszkańców Chochołem. Czasem używano pełniejszej nazwy imówiono wtenczas Słomiany Chochoł. Drugie wzniesienie nie miało imienia.Niejako dla równowagi tektonicznej, jakkolwiek w wyniku działania człowieka,po przeciwległej stronie wioski rozpościerał się rozległy, głęboki wykop,powstały niegdyś w wyniku czerpania tam czerwonawej glinki kaolinowej napotrzeby miejscowego przemysłu ceramicznego. Jako że w czasach niemieckichczynna była na terenie wioski fabryka z tym właśnie przemysłem. Z wyjątkiemszerszej drogi dojazdowej łagodnie schodzącej w dół, i, w czasach kiedyczerpano glinkę, umożliwiającej samochodom ciężarowym transport surowca,cały ten wydrążony obszar terenu miał urwiste brzegi. Rozległy, przepastnywykop miał również swoją, choć nie do końca prawidłową nazwę. Mówiło sięna niego „krater”. Po wojnie krater stał się bezużyteczny i nie czerpano już zniego cennego surowca. Chętnie natomiast w każdą zimę gromadziły się wokółkrateru miejscowe dzieci i nieco starsza młodzież. I na sankach, nartach lubłyżwach, kto tam co posiadał, jak szalony zjeżdżał z jego urwistych brzegów.Pod tym względem nawet Słomiany Chochoł nie miał takiego spektakularnegopowodzenia. Słomiany Chochoł ożywał zwłaszcza jesienią, kiedy to w otwartymterenie hulał wiatr i przychodziła najlepsza pora na puszczanie latawców.Zbiegała się wówczas wszystka bez wyjątku dzieciarnia z wioski. Przy dobrejpogodzie i sprzyjającym, jesiennym wietrze, szczególnie licznie wzlatywały podniebo białe latawce i wesoło furkocząc powiewały nad wzgórzem.

Przy tym z dwu końców wsi, gdzie roztaczał się krater, znajdowały sięzetlałe resztki murów okazałego niegdyś budynku, w którym mieściła sięniemiecka restauracja. Przez mieszkańców wioski miejsce to nazywane było

Page 9: Pod tamtym niebem framgent

spaleniskiem. W środkowej części wsi, w pewnym oddaleniu od drogi głównejstały natomiast, w znacznie lepszym stanie zachowane niż kompleksrestauracyjny, górujące ponad otoczeniem wysokie mury – pozostałość poniemieckiej fabryce wyrobów ceramicznych. Wzmiankowaliśmy już o tym.Nagie mury ze zdewastowanymi pustymi pomieszczeniami nadal byłynazywane fabryką. W o wiele lepszym stanie zachował się ciąg niższychbudynków przyfabrycznych. Krótkotrwały bombowy nalot w czasie wojny nieoszczędził też okazałej willi właściciela fabryki. Została w całości zrównana zziemią. Bomby przeznaczone na budynek fabryczny (omyłkowo wziętej zafabrykę broni) spadły w dużej części na posesję. Pod gruzami zginęła całarodzina fabrykanta.

W pierwszych latach powojennych stan zachowanych budynkówprzyfabrycznych był na tyle dobry, że wykorzystywała je na biura, stajnie ichlewnie Rolnicza Spółdzielnia Produkcyjna.

Jednopiętrowy, wolno stojący budynek wiejskiego Domu Kulturysytuował się naprzeciw tego właśnie ciągu budynków. W jego pobliżu, na jednejz wysepek, tej środkowej, stała natomiast rozwalająca się remiza strażacka.

Monumentalny gmach po niemieckiej fabryce, spalenisko, krater, walącasię remiza strażacka i czynna okresowo sala – pozostałość po czymś, co obecnietrochę na wyrost nazywane było Domem Kultury, wszystko to razemświadczyło jednak o dawniejszej świetności wioski.

Page 10: Pod tamtym niebem framgent

DOM, JEGO STRUKTURA I OTOCZENIE

Dom Apolonii Drobner, w którym przyszedł na świat Erlend Morawiec ijego bracia, stał tuż przy drodze. Za drogą na wprost roztaczała się równina póluprawnych przecięta dwoma rzędami drzew, wytyczającymi dwa różne traktyłączące wieś z Leśną. Horyzont równiny zamykała z jednej strony ciemnasmuga drzew Koziej Górki, a z drugiej – stacja kolejowa i nasyp. Kozia Górkastanowiła zespół kilku domów położonych na niewielkim, lesistym pagórku inależących do wsi Leśna. Pierwsze pole zaraz za drogą miała w dzierżawieApolonia Drobner. Jego lewostronną granicę wyznaczał żywopłot z głogów.

Dom pani Drobner należał do średniej wielkości domów w wiosce, a jegozabudowa ukształtowała się w formie dużej litery L. Stąd wyróżnić można byłodwa ramiona tworzące kąt prosty. Dłuższe ramię zabudowy było równoległe dodrogi, natomiast krótsze – prostopadłe. I chociaż dom w całości byłponiemiecki, to jednak zabudowa odpowiadająca ramieniu dłuższemupochodziła z wcześniejszego okresu, była starszą częścią domu. Jako starszaprezentowała się gorzej. Ze ścian odpadał tynk i ukazywały się rdzawe, mocnozwietrzałe cegły. Część ta sprawiała wrażenie rudery.

W drugiej połowie dziewiętnastego wieku, kiedy dom zbudowano, byłnowy i pachniał świeżością, przyszła w nim na świat jasnowłosa córkapierwszych jego mieszkańców. Byli to zwykli prości i uczciwi ludzie żyjący zciężkiej i mozolnej pracy. Ojciec owej skromnej rodziny znalazł zatrudnienie wnowopowstałej, miejscowej fabryce wyrobów ceramicznych. Sprawował tamdwie funkcje: palacza oraz zduna. Praca była absorbująca i przez sześć dnitygodnia uwijał się od świtu do samego wieczora. Jako zdun czuwał nadsprawnością pieców fabrycznych i jednocześnie dokonywał bieżących napraw.W wolnych chwilach objeżdżał okolicę i na zamówienie mieszkańców stawiałpiece kuchenne. Matka przez dużą część dnia ślęczała przy krosnach. W owejżmudnej pracy dopomagała jej córka. Młoda latorośl miała jeszcze jedenobowiązek. W porze obiadowej przychodziła codziennie do ojca do fabryki zgorącym posiłkiem. Była to dobra dziewczyna i córka. Gdy liczyła niespełnasiedemnaście lat, piękną Margarethe gładkimi słówkami, w których nie zabrakłokuszących obietnic, uwiódł młody syn fabrykanta. Jednak sielanka nie trwaładługo. Kiedy biedna dziewczyna zaszła w ciążę, odwrócił się od niej ibezdusznie porzucił. Skrzywdzona i zawiedziona w swoich młodzieńczychnadziejach, nie mogąc znieść hańby i przytłaczającego ją cierpienia, postanowiłaumrzeć. Nieszczęsna dziewczyna przywiązała kamień do szyi i utopiła się wpobliskim stawie. Na tę okrutną wieść zrozpaczona matka w ciągu jednej nocyposiwiała jak gołąbek, a ojciec doznał pomieszania zmysłów i w tej nowejskórze szaleńca błąkał się po okolicy niczym bezpański pies.

Page 11: Pod tamtym niebem framgent

Odtąd w domu, w którym dorastała córka jedynaczka, zły los zagościł nadobre. Jego mury ani teraz, ani w dalszej przyszłości nie będą już promieniowaćspokojem i niezmąconą radością mieszkańców. Tragiczne losy niewinnejMargarethe, niczym złe fatum, rzuciły się cieniem na szczęście i pomyślnośćkolejnych pokoleń zamieszkujących to miejsce.

Późną jesienią 1945 roku, pani Apolonii Drobner oraz jej córce JustynieMarii, poruszające dzieje nieszczęsnej Margarethe opowiedziała frau HelgaWerner. Jej opowieść jednoznacznie wskazywała, że nie cieszył się szczęściemrodzinnym i długim życiem również sam krzywdziciel. Przedwczesną śmierćznalazł pod gruzami okazałej willi zmiecionej z powierzchni ziemi wnastępstwie nalotu bombowego na fabrykę w pamiętną noc listopadową roku1943. Wraz z nim zginęła najbliższa rodzina. Z poruszających tych wypadkówobu Polkom zdała relację frau Helga, gdy podobnie jak inni ziomkowie zlandów wschodnich przygotowywała się do opuszczenia rodzinnego domu,kiedy to skutkiem postanowień konferencji poczdamskiej niedawne ziemieniemieckie przeszły pod zarząd i jurysdykcję polską. Frau Helga wyjeżdżaławraz ze swoimi dwoma synami. Starszy Zygfryd miał lat dziesięć, młodszyEberhard – osiem. Jej mąż, ojciec dzieci, niestety nie wrócił z wojny. Poległ podStalingradem…

W przeciwieństwie do zwietrzałych murów starej zabudowy domu, ścianyczęści nowszej, frontowej, nie miały żadnych wyraźnych ubytków (nie licząctych paru po zabłąkanych kulach z niedawnej wojny) i równomiernie pokrytebyły jasną, chropowatą zaprawą murarską, tak zwanym barankiem. Wnętrzekąta prostego owej zabudowy, odgraniczone od drogi metalową siatką,stanowiło podwórze, na którym stał mały niski budynek. Było to pomieszczeniedla ptactwa domowego: kur oraz indyków. Rzadziej kaczek. Pod ścianą bocznątego pomieszczenia stała drewniana buda dla psa. Między drogą i ścianąfrontową nowszej części domu, a także wzdłuż ściany bocznej nie przylegającejdo podwórza, biegł wąski pas ziemi podobnie ograniczony metalową siatką. Byłto ogródek kwiatowy z bratkami, narcyzami i piwoniami. Natomiast z tyłu zadomem rozciągał się większy ogród, w którym nie było jednak zbyt wielu drzewowocowych. Z części tego pustawego ogrodu wydzielono tymczasem niedużepoletko pod warzywa. Za ogrodem na wprost, aż po błękitny horyzontroztaczały się same pola uprawne. Ze względu na to, że równina początkowolekko wznosiła się, by następnie zacząć stopniowo opadać, horyzont nie byłjednak tak rozległy jak w przypadku całkowicie płaskiego terenu. Z wyjątkiemmałego poletka przyległego do ogrodu i dzierżawionego przez panią Drobner,rozciągające się pola należały do kilku innych gospodarzy z wioski.

Jeśli stało się akurat na podwórzu i patrzyło na drogę, to z prawej stronydomu pani Drobner znajdował się duży gospodarski dom Fornalów, zaś z lewej– mniejszy dom Lasotów. Począwszy od domu pani Drobner droga głównarozwidlała się na dwa wzmiankowane już trakty. Dom Lasotów był pierwszymdomem położonym przy jednym z dwóch traktów, chociaż znajdował się w głębi

Page 12: Pod tamtym niebem framgent

i z drogi główniejszej wiodła do niego dość długa i szeroka drożyna. Pierwszymdomem na utworzonej wysepce był dom Blanków, natomiast przy drugiejstrudze drogi – gospodarski dom Morawców. Jedną z granic należącego dońogrodu stanowił wspomniany już żywopłot z głogów.

Wejście do domu pani Drobner znajdowało się w zabudowie ramieniadłuższego, tuż przy ścianie części nowszej. W małej sieni, po lewej stronie zarazza bramą wejściową, były kręte schody prowadzące na piętro, a także trzy parydrzwi prowadzących do oddzielnych pomieszczeń: do kuchni, sypialni orazdużego gościnnego pokoju, który mieścił się w części nowszej. Okno kuchniwychodziło na ogród. Dwa okna sypialni – na tę stronę, gdzie był wąski pasogródka kwiatowego pani Drobner, ogród Lasotów i przyległa dróżka wiodącado ich domu. Za nią w głębi rysowały się domy innych mieszkańców wioski.Dwa z trzech okien weneckich pokoju gościnnego wychodziły na drugi wąskipas ogródka kwiatowego i drogę, natomiast trzecie – na podwórze. Pokójgościnny był szczególnie okazały. Jego część środkową zajmował solidny,rozkładany stół, który miał dwie przeciwległe krawędzie lekko zaokrąglone. Najednej ze ścian bocznych pokoju sytuował się duży ciężki kredens z przeszklonączęścią górną. W rogu, między kredensem i ścianą frontową z dwoma oknami,znajdował się fortepian, który sprowadził do domu Paweł Morawiec w drugimroku małżeństwa z Justyną Marią. Przy ścianie z oknem na podwórze,naprzeciw fortepianu stała masywna trzydrzwiowa szafa z lustrem. Natomiastprzy ścianie, gdzie znajdowały się drzwi, był również duży kaflowy piec.Kolory znajdujących się w pomieszczeniu sprzętów nie były do końca dobrzedobrane. Stół, kredens oraz trzydrzwiowa szafa stanowiły komplet masywnychmebli w dość ciemnym kolorze. Fortepian natomiast i piec kaflowy byłyjasnobrązowe.

W betonowej posadzce sieni znajdowała się podnoszona drewniana klapai w miarę potrzeby odsłaniająca kamienne schodki prowadzące do piwnicy podczęścią nowszą. Małe okienka piwnicy lokowały się od strony podwórza orazdrogi. Przez te od drogi wsypywano z wozu wprost do piwnicy wykopane owłaściwej porze i przywiezione z pola młode ziemniaki. Mniej więcej połowapodnoszonej klapy od piwnicy kryła się pod krętymi schodkami prowadzącymina piętro.

Na piętrze sytuowały się dwa pokoje. Jeden z takim samym widokiem,jaki miała sypialnia na dole, jakkolwiek nieco poszerzonym z racji wysokości.W pokoju tym stał kaflowy piec kuchenny i z tego względu pomieszczenieokresowo wykorzystywane było jako właśnie kuchnia, która jednocześniemłodszym domownikom służyła do spania. Drugi natomiast pokój, położonynad pokojem gościnnym, miał jedno weneckie okno z widokiem na drogę,przyległe pola i tamtą część okolicy, na którą już zwróciliśmy uwagę. W pokojutym znajdowała się trzydrzwiowa szafa na garderobę, stół i otomana. Zkorytarza na piętrze można było wejść po stromych prostych schodkach nastrych z dwuspadowym dachem, a ze strychu po drabince już na sam szczyt

Page 13: Pod tamtym niebem framgent

domu. Szczyt domu wyposażony był w wąską kładkę przymocowaną do dachużelaznymi okuciami i pozwalającą kominiarzowi dostać się do dwóch kominów.Piec kuchenny na dole oraz ten z pomieszczenia sypialnego na piętrze miałyjeden wspólny komin, zaś ten drugi był od kaflowego pieca w pokojugościnnym.

Miniona przeszłość naznaczona dramatem wciąż kładła się cieniem naczas teraźniejszy. Bezpieczeństwo i ciepło domowego ogniska obecnychmieszkańców ulatniało się zwłaszcza w późnojesienne wietrzne wieczory, kiedyto cały dom napawały grozą dochodzące czy to ze strychu, czy z piwnic, skargi ijęki zbolałego ducha nieszczęsnej Margarethe.

Prócz wymienionych pomieszczeń na dole były jeszcze dwa inne.Wchodziło się do nich z kuchni. Jedno z pomieszczeń, to mały pokoik paniDrobner, w którym głównym sprzętem była maszyna do szycia. Prócz maszynystało tu krzesło, stolik i mała otomana. Jedno okno tego pokoiku miało widok naogród, a drugie podobnie jak sypialnia, na ogrodową część posiadłości Lasotów.Nieduży pokoik miał połączenie z sypialnią, która była już znacznie większa.Drugie natomiast drzwi z kuchni prowadziły do spiżarki. Pod spiżarkąznajdowała się piwniczka, do której wejść można było z kuchni, podnoszącdrewniane drzwiczki zamontowane w podłodze. Dwa okienka od spiżarki imałej piwnicy wychodziły na ogród.

Niebawem dowiemy się coś więcej o zamężnej córce pani Apolonii, jejzięciu oraz wnukach. Przez dobrych kilkanaście lat córka Justyna wraz z matką idziećmi będą w tym domu tworzyć wspólne gospodarstwo. Będziemy tegoświadkami. Chcemy zatem dość szczegółowo opisać najpierw całą tę zagrodęoraz jej otoczenie.

I tak w starej części domu znajdowała się stajnia i stodoła. Nad stajnią, najej poddaszu, było pomieszczenie, w którym składowano siano. W stajniprzebywała zwykle jedna krowa i czasem cielę. W osobnym mniejszym iniższym budynku obok stodoły mieściła się drewutnia, gdzie rąbano i składanodrwa, którymi wespół z węglem opalano pomieszczenia domu. Z tyłu zadrewutnią wydzielone było miejsce, gdzie składano obornik. W tamtym miejscubył też ustęp. Pomiędzy drewutnią i stodołą otwierała się szeroka wolnaprzestrzeń. Tamtędy szło się do ogrodu. W ogrodzie zaraz za drewutnią rosłarozłożysta śliwa z gatunku renklod oraz dzika grusza. Tuż przy oknie kuchni,nieco z boku, stała stara jabłoń rodząca w przestępnych latach smakowiteróżowe papierówki. Ale prawdziwym niebem w ustach były te jabłka, które wciągu nocy opadły na ziemię i wczesnym rankiem, jeszcze przed śniadaniem,wnuki pani Apolonii na wyścigi kto pierwszy, wyskakiwały przez okno wkuchni, żeby wyszukać dojrzałe owoce w trawie i zjeść z nieporównanymapetytem.

W jednym szeregu naprzeciw okna małego pokoiku pani Drobner rosładzika jabłonka i trzy drzewa czereśni. Jedno drzewo czereśni dawało owoceczerwone, drugie – różowe, a trzecie – żółte. Pośrodku ogrodu, niczym drzewo

Page 14: Pod tamtym niebem framgent

wiadomości dobrego i złego, stał karłowaty orzech włoski. Mając wokół siebietyle wolnej przestrzeni i światła, w ogóle się nie rozrastał. Jednak było logicznei przekonujące wytłumaczenie owego niezrozumiałego faktu. Powiadano, żezaprzestał się rozrastać, piąć do góry i błogo radować przestrzenią i światłem zchwilą, gdy młoda Margarethe odebrała sobie życie.

Nietypowym elementem przydomowego ogrodu była wysmukła brzoza,która pnąc się śmiało ku niebu górowała nad całym domostwem. Sytuowała siępo drugiej stronie okna kuchennego niż jabłoń, niemniej bardzo blisko okna.Jeszcze bliżej okna stały kiedyś dwie inne brzozy. Było to w pierwszym roku powojnie, kiedy właścicielem ogrodu mienił się obecny sąsiad Lasota. Uznałjednak, że trzy wysokie brzozy to stanowczo za dużo, zasłaniają widok i dająnadmiar cienia, i niewiele myśląc ściął dwie spośród nich.

Grządki warzywnika znajdowały się obok zagrody Fornalów, w jednymszeregu z poletkiem ziemniaków. Fornale to drudzy obok Lasotów najbliżsisąsiedzi. W zagrodzie Apolonii Drobner nie było na miejscu wody. Ale studnieznajdowały się już u owych najbliższych sąsiadów. U Fornalów na podwórzuprzy skraju drogi i u Lasotów w ogrodzie też zaraz przy drodze. Mieszkańcydomu pani Drobner czerpali zwyczajowo wodę ze studni Lasotów. Z drogidochodziło się do niej tamtą małą uliczką.

Pani Apolonia, której nazwisko figurowało w papierach jako dzierżawcy ipodatnika murowanego domu z numerem 7 oraz przyległych mu gruntów, byłaosobą prawą, łagodnego charakteru i otwartą na świat i ludzi. W wolnychchwilach, co na ogół miało miejsce w dni niedzielne, już po południu lubwieczorem, lubiła odwiedzić kogoś ze swoich bliższych czy dalszych sąsiadów.Kiedy potem wracała do domu z takiej małej wyprawy, uśmiechnięta, pogodna ipełna wrażeń zwykła zwracać się do ciekawej nowych wieści Justyny orazpozostałych domowników słowami: „Poczekajcie, zaraz powiem wam nowinę”.A potem, zajrzawszy wpierw do krowy w oborze i doglądnąwszy kur i indyków,wracała do kuchni do zniecierpliwionych słuchaczy, których na chwilępozostawiła w niewiedzy, dając pierwszeństwo gospodarskim obowiązkom inawykowi, zasiadała na ławie przy kaflowym piecu, w którym wesoło buzowałogień, i wolno rozpoczynała swoją opowieść.

I choć dotyczyła ona bieżących spraw i zdarzeń, które dopiero co miałymiejsce, a ich charakter zwykle nie był mroczny ni zatrważający, w dziwny itajemniczy sposób splatały się potem w snach małego Erlenda z nieszczęsnymlosem pięknej Margarethe.

Page 15: Pod tamtym niebem framgent

[…................]

Page 16: Pod tamtym niebem framgent

MYŚLI MOJE...

Psy szczekają – karawana ciągnie dalej.

/przysł. arabskie/

Z wczesnego dzieciństwa, spędzonego na wsi, szczególnie dobrze Erlendzapamiętał babkę Zofijkę. Mimo pokaźnej liczby lat, jakie upłynęły od tamtegoczasu, widzi ją jak żywą, choć przychodzi niczym zjawa. Staje nagle przed jegooczami kobieta wysmukła i pełna powagi, ubrana w długie czarne spódnice ikoronkowe bluzki. Oto wróciła po latach do swojego gospodarskiego domu. Nakrótką chwilę przysiada na krześle przed lustrem w jednej z mniejszych izdebekod strony ogrodu. Sięga po grzebień na toaletce i w zamyśleniu przeczesujepopielate włosy bez połysku, po czym zbiera w gruby węzeł i upina z tyługłowy. Jej przywiędła twarz, odbita w lustrze, wyraża jakiś nieokreślonysmutek.

To jedna ze scen z udziałem babki Erlenda, jaka mu się jawi wciąż nanowo i jakiej był świadkiem w odległej przeszłości.

Jak większość kobiet w tamtych wczesnych latach, babka Zofijka byłapobożna i pełna cnót. Niezbyt wylewna, raczej powściągliwa i milcząca.Małomówność przynależała do jej natury i odróżniała ją od innych kobiet zwioski, które lubiły plotkować i usta im się nie zamykały. Bywało, że i babkaZofijka, przezwyciężając swoją wrodzoną niechęć do trajkotania, włączała siędo rozmowy, czy wręcz ją inicjowała. Temat w tym przypadku musiał byćniebagatelny. Kiedy więc wiedziona instynktem podzielenia się z bliźnim ludzkąniedolą, umyśliła opowiedzieć o jakimś nieszczęściu bądź może tylko przykrymzdarzeniu, które czy to kogoś z rodziny, czy sąsiedztwa spotkało onegdaj, do jejzblakłych, zielonych oczu napływały gorzkie łzy wzruszenia. Starała się jeukryć. Prawą ręką unosiła do czoła skraj fartucha, pochylała głowę i ocierała łzy.

Świętej pamięci Zofijka była babką Erlenda ze strony ojca Pawła. Jejmężem był dziadek Oswald.

Z zielonooką, płochliwą jak młoda sarna panną Zofijką, późniejszą babkąErlenda, dziadek Oswald ożenił się wnet po tamtym sławetnym zdarzeniu, jakpowrócił z wojny francusko–pruskiej. Na wojnę poszedł wczesną wiosną, gdyziemia żywicielka budziła się do życia, a nad polami poczynał rozbrzmiewaćradosny śpiew skowronków. Jan Oswald porzucił rodzinny dom i zagon i

Page 17: Pod tamtym niebem framgent

zaciągnął się jako miłujący pokój i wolność ochotnik. Powrócił jesienią poprawie pięciu latach wojowania. Wrócił dziarsko z pieśnią na ustach i szablą uboku. Po latach spędzonych na obczyźnie przybywał do swoich jako bohater.Nie były to lata łatwe ani też spokojne. Na pełnej udręki, ponad miarę krwawej iobmierzłej wojnie, w następstwie zmiennych i kapryśnych wypadków,wyrokiem sądu polowego po trzykroć skazywano go na rozstrzelanie. Anastępnie, gdy już z zawiązanymi czarną przepaską oczyma stał przed plutonemegzekucyjnym raz Francuzów i dwa razy Prusaków, raz z rozkazu króla idwukrotnie z rozkazu cesarza, został szczęśliwie ułaskawiony. Ślub, cudemocalałego z osobliwie niebezpiecznej wojennej przygody, kawalera JanaOswalda Morawca oraz pięknej Zofijki Młodożeńcówny, odbył się w dzieńBożego Narodzenia, w starym drewnianym kościółku pod wezwaniem świętegoFloriana. Miejscowość: Poronin. Z niedocieczonych wyroków nieba, w dziewięćmiesięcy później zabytkowy kościółek doszczętnie spłonął rażony piorunem.Wszystkie miejscowe dziewczęta, które nosiły pod swym sercem owoc grzechu,i które w tamtą rozświetloną błyskawicami noc zostały muśnięte szkarłatnymblaskiem płonącej świątyńki, wkrótce potem poroniły. Na ten przykład kochliwaHalka od Bachledy Młodszego wydała na świat martwe trojaczki. Co do śmigłejZofijki, jako że była już mężatką (a rzecz ściśle dotyczyła tylko panienniezamężnych!), powiła zdrowego jak rydz syna, acz z ognistym znamieniem nawysokim czole. Pierworodnemu na chrzcie świętym dano imię Maksymilian.Chłopiec, jak się rzekło, był zdrowy, krzepki i dorodny. Bo też i należyzbagatelizować czy może raczej dopatrzyć się, jeśli już nie ozdoby, to przecieżniewątpliwej charyzmy w owym wyróżniającym znaku bożym na jego czole,który niczym gwiazda przewodnia wskazywał drogę i bez większych kłopotówprzeprowadził dobrze ułożonego chłopca przez trudny okres dojrzewania irozliczne meandry wieku młodzieńczego, a w dojrzałych latach wyniósł dogodności arcybiskupa.

Zabytkowy drewniany kościółek już po odbudowaniu powierzonoOpatrzności Bożej, rezygnując z wezwania świętego Floriana, patronastrażaków. Jeśli natomiast wrócić do czasu sprzed pożaru, to warto wspomnieć,że piękna Zofijka w białej powłóczystej sukni panny młodej wyglądała raczej naskromne dziewczę, które dopiero przystępuje do Pierwszej Komunii Świętej lubmoże konfirmacji, gdyby akurat pochodziła z rodziny protestanckiej. Niedziwota. W dzień swego ślubu miała niespełna czternaście lat. No, może jedyniejej długie nogi i ponętna figura przeznaczały ją do nieco innych ról, czy teżodmiennych spełnień.

Na krótko przed świętami Bożego Narodzenia spadł w górach śnieg popas. W czasie wesela, gdy ogniście zacinały skrzypce, wtórowała basetla iobficie przelewały się trunki, nie wiedzieć kiedy panna młoda uwolniła się zobjęć dziarskiego kawalera, bohatera wojny francusko–pruskiej i, podkasawszyślubną suknię, wraz z druhnami pobiegła na pobliską grapę na sanki. Tamtezapamiętałe harce na białej pościeli puszystego śniegu, w towarzystwie skorych

Page 18: Pod tamtym niebem framgent

do zabawy rówieśników i nieledwie rozbrykanych druhen, były jej ostatnią,ściśle panieńską przygodą. Potem, już przez wszystkie następne lata, byłaoddaną żoną i wierną towarzyszką życia, i nie odstępowała męża na krok. Rokpo roku urodziła niegdysiejszemu wojakowi dwanaścioro dzieci: trzy córki idziewięciu synów. Z owej gromadki czworo dzieci zmarło. Dwóchrachitycznych bliźniaków, Gabriela i Gracjana, którzy przyszli na świat popierworodnym Maksymilianie, Bóg stopniowo odzwyczajał od ziemskichpokarmów i powołał na służbę niewinnych aniołków, zanim biedaczynyukończyły szósty rok życia. Przedwcześnie zmarła Marianka, a nade wszystkoKazik, który był jedenastym z kolei dzieckiem. Kazik zmarł w wyniku zapaleniawyrostka robaczkowego, gdy miał zaledwie dziewięć lat. Zbyt późno przyszłafachowa pomoc lekarska. Jednocześnie błąd w sztuce popełniła nasza miejscowaznachorka, babka Tereska, przepisując na dolegliwość gorące okłady z siemienialnianego. Nieszczęśliwe zdarzenie miało miejsce dwa, trzy lata po drugiejwojnie światowej, już na Ziemiach Odzyskanych. Do ostatnich swoich dnimatka Zofijka nie zapomniała cichej, rozdzierającej serce skargi dziecka:„Mamuś... ja nie chcę umierać...”. Co do jasnowłosej Marianki, która byłastarsza od Kazika, albowiem siódmym z kolei dzieckiem, tę Bóg odwołał zeświata również niespodzianie, w wieku dwudziestu dwóch lat. Śmierć przyszław chłodny listopadowy poranek, gdy ścięta z nóg wysoką gorączką leżałapółprzytomna w szpitalu miejskim w N., gdy w tym czasie poprzez komunikatyradiowe bezskutecznie poszukiwano mogącej przynieść ratunek penicyliny. Doszpitala trafiła z silnym zapaleniem płuc, którego się nabawiła późną jesienią,podczas prac polowych związanych z uprzątaniem buraków cukrowych. Nie byłto dobry rok. Lato było mokre i krótkie, a jesień szczególnie zimna, zdradliwa.Niejeden się pochorował i długo nie mógł wykurować, a czasem cudemwymknął się śmierci. Ale nie Marianka. Z Marianką los obszedł się gorzej. Niewspominając o żyjącej matce, ojcu, sześciu braciach i dwóch siostrach, młodakobieta zostawiła na świecie zrozpaczonego męża oraz trzyletniego synka,Janka.

Kiedy Wódz Światowej Rewolucji, Włodzimierz Lenin, ukrywając sięprzed caratem przebywał w Poroninie, przez kilkanaście miesięcyprzemieszkiwał w góralskiej chacie dziadka Oswalda. Przyszły ociec Erlenda,wówczas nastoletni chłopak, otrzymał od Lenina, jak to określił sam Ilicz, „wdowód przyjaźni”, czapkę leninówkę. Ojciec Erlenda cenił sobie wysokoprzyjaźń Włodzimierza Ilicza zadzierzgniętą we wczesnych latachmłodzieńczych, lubił swoją czapkę i od tamtej pamiętnej chwili nie rozstawał sięz nią nigdy.

W tym mniej więcej czasie, kiedy starszy brat Erlenda, Krzysztof,zakochał się w swojej późniejszej żonie, Erlend stracił głowę dla kuzynkiOktawii. Oktawia była najstarsza z trojga dzieci wujka Mirosława oraz ciotkiMileny, Czeszki z pochodzenia. Wujek Mirosław był majorem w wojsku ijednym z pięciu żyjących braci ojca Erlenda. Oktawia nigdy nie dowiedziała się,

Page 19: Pod tamtym niebem framgent

kim była dla Erlenda naprawdę. Wystarczy powiedzieć, że on był jejtajemniczym wielbicielem, a ona kochała innego. W pewnym sensie jej miłośćbyła równie nieszczęśliwa jak samego Erlenda. Natomiast w przeciwieństwie dojego miłości, w dużym stopniu kazirodczej, jej miłość z tego punktu widzenia, awięc istnienia czy też nieistnienia przeszkód wynikających ze związków krwibądź ich braku, była ukierunkowana ku jak najbardziej odpowiedniemuobiektowi. Co wcale nie oznacza, że to ukierunkowanie także z innych punktówwidzenia było prawidłowe, i że w ogóle sam obiekt miłości zasługiwał na takiwybuch prawdziwie wielkiego uczucia.

W każdym razie w następstwie miłosnego zawodu zapragnęła schronić sięw klasztorze i poświęcić młode życie służbie Bogu. Jednakże rodzicekategorycznie sprzeciwili się jej powołaniu, spadającemu na nich jak grom zjasnego nieba. Bez matczynego i ojcowskiego błogosławieństwa zamysł córkispełzł na niczym. Oktawia cierpiała w dwójnasób. Niełatwo jej przychodziłozapomnieć niegodnego pięknisia, a jeszcze bodaj więcej cierpień przysparzałaodmienna wola czcigodnych rodziców w przedmiocie powołania zdegustowanejcórki. Czas zwykle jest najlepszym lekarzem na kłopoty serca, więc z biegiemdni Oktawia zdawała się wychodzić z czarnej melancholii i jakby nie tylkoweselić się Panem, ale i każdą najmniejszą cząstką stworzonego przezeń świata.

Na 15–go sierpnia wybrała się z pielgrzymką na Jasną Górę. I stamtąd jużnie wróciła. Zrozpaczeni rodzice sądzili początkowo, że jednak postawiła naswoim, i przywdziewając szarą suknię nowicjuszki, wstąpiła do klasztoru.Zaczęto więc najpierw pytać czcigodne przeorysze zgromadzeń żeńskich zmiejsc czy też miejscowości położonych najbliżej domu. Ale rozpytywanonadaremnie. W miarę jak narastał niepokój rodziców, wszczęto poszukiwaniazakrojone na szerszą skalę. Major Mirosław nie szczędził sił i środków. Przypomocy wojskowych służb specjalnych przetrząśnięto wszystkie zakony (w tymi męskie) w kraju i za granicą. Zaglądano do domów publicznych, dawniejszychzamtuzów, agencji towarzyskich oraz haremów. Jednak nie znaleziono Oktawii.Postawiono w końcu hipotezę, że musiała popełnić samobójstwo bądź zostałazamordowana. Ale nigdy nie znaleziono ciała.

W wiele lat później, jak Erlend przebywał w zakładzie dla nerwowochorych, nawiedził go prorok Eliasz. W czasie widzenia powiadomił go, żeOktawia żyje i jest razem z nim w niebie. Doniósł mu tą drogą, że przedćwierćwieczem połączył się z nią węzłem małżeńskim wieczystej miłości.Połączyli się oboje – jako jest we zwyczaju w niebie – ku chwale TrójcyPrzenajświętszej.

Prorok Eliasz objawił Erlendowi również to, co było tak starannieukrywane w rodzinie, że mianowicie prawdziwym ojcem jego starszego brataKrzysztofa, pierwszego oficera Żeglugi Wielkiej, był sam Wódz ŚwiatowejRewolucji, Włodzimierz Lenin. Natomiast ojcem Erlenda – arcybiskupMaksymilian.

Powiedziawszy to prorok Eliasz wzniósł się do nieba...

Page 20: Pod tamtym niebem framgent

Jeszcze niedawno Erlend przemyśliwał, że może by warto zajrzeć kiedyśdo ciotki Mileny. Mieszka na Alejach Pamięci, nieopodal cmentarza żołnierzyradzieckich. W latach propagandy sukcesu, kiedy jeszcze żył wujek Mirosław,wiodło się jej znakomicie i znana była z gościnności. Dziś ciotka Milena jestwdową, opiekuje się dwojgiem dorastających dzieci swojej młodszej córkiAldony, i zważywszy całokształt sytuacji z lat tłustych, weszła w nieco chudsze.Ojcem Vesny, utalentowanej młodej skrzypaczki, która ma już na swym konciespore osiągnięcia, wliczając w to nagrodzone występy na paru konkursach tak wkraju, jak i za granicą, oraz Gorana, futbolisty podwórkowego, był Serb Paszka.Kuzynka Erlenda, wyzwolona feministka, uciekła od Paszki aż do Holandii.Przyjazną przystań znalazła w ramionach Flamanda imieniem Sis. Dziecijednak, które podstępnie wykradła Paszce, ich prawdziwemu ojcu, zostawiłanastępnie w Polsce, powierzając opiekę nad latoroślą swojej matce oraz Bogu. ZPaszką nie dało się żyć, był – zdaniem Aldony – chorobliwie zazdrosny.

Wujek Mirosław zmarł jeszcze zanim córka uciekła od zazdrosnego mężaa syn, odkrywając w sobie powołanie duszpasterskie, rzucił studiapolitechniczne i trafił do seminarium duchownego. Ciotka Milena miała siępodobno wyrazić o powołaniu syna, że trafił jak kulą w płot. I że wystarczy wrodzinie jeden arcybiskup. Wujek Mirosław był o parę lat młodszy od ojcaErlenda, Pawła, oraz starszego od niego Oskara, a dość sporo od arcybiskupaMaksymiliana. W młodości uczęszczał do gimnazjum w J. Przez pierwsze dwalata nauki do miasteczka dojeżdżał dosiadając się na motocykl albo Oskara, alboojca Erlenda; obaj motocykliści jeździli tam do pracy. Gdy Oskara władzepartyjne wydelegowały na odpowiedzialne stanowisko dyrektorskie w B.–B., aojciec Erlenda zachorował, z braku lepszego środka lokomocji (oba motocyklezlicytowano na giełdzie), wujek dojeżdżał rowerem. Bez względu na porę roku.Jedynie w razie śniegów odległość dziesięciu kilometrów przemierzał pieszo.Miał jakieś kłopoty z matematyką i matury nie uzyskał w macierzystejplacówce. Skorzystał jednak z kuszącej w tamtym powojennym okresie ofertygłoszącej, że: Nie matura, lecz chęć szczera itd. I rzeczywiście. Wstąpił doszkoły oficerskiej i odtąd związał się z armią dozgonnie. Ostatnią woląumierającego wujka Mirosława było, aby go pochowano na nowej kwaterzecmentarza, sąsiadującej z miejscem spoczynku żołnierzy Armii Czerwonejpoległych tu w czasie drugiej wojny światowej; nowej kwaterze, na której terazchowano oficerów zaprzyjaźnionych wojsk radzieckich stacjonujących wmieście.

W wojsku polskim wujek Mirosław uzyskał stopień generał–majora i jakodowódca brygady organizował regularne manewry. Nadzorował też przeprawywszystkich podległych sobie eszelonów. W ostatnich latach mieszkał wraz zżoną i dziećmi już tutaj, w metropolii. Ale zanim tu przybył, jako wojskowy byłcztery czy pięć razy przerzucany z jednego garnizonu do drugiego, co zawszewiązało się ze zmianą dotychczasowego miejsca zamieszkania. Chociaż

Page 21: Pod tamtym niebem framgent

podobnie jak najstarszy brat Maksymilian, późniejszy arcybiskup, stosunkowowcześnie poszedł z domu, w przeciwieństwie do tamtego zachował dość żywąwięź rodzinną. W szczególności przyjeżdżał na każde imieniny swojej matki,babki Erlenda, płaczliwej Zofijki. Odrywał się wówczas w biegu od wolnoprzemieszczającego się eszelonu, któremu na dzień imienin matki wyznaczyłkurs tak, by przetaczał się przez naszą wioskę. W dobrze skrojonym oficerskimmundurze i z dwunastostrunną bandurką, przewieszoną przez ramię, wyskakiwałz prowadzącego kolumnę pojazdu, gdy tymczasem uszeregowana kolumnawozów opancerzonych podążała dalej. Po imieninach, które trwały zwykle pełnetrzy dni, przyłączał się do tej samej kawalkady czołgów, amfibii, wozówbojowych i wszelkiego rodzaju transportowców. Bowiem plan operacyjnyprzewidywał, że całe to bractwo wykona międzyczasie powierzone mu zadaniaterenowe i tą samą drogą będzie następnie wracać do swojego garnizonu.

Bez wątpienia. Na owe spektakularne przegrupowania wojsk czekałykażdego roku przy gościńcu chmary wiejskich dzieci oraz wszystkie, jakie sięzostały we wsi sędziwe staruszki, pamiętające jeszcze przemarsz wojsknapoleońskich idących na Moskwę. A także młodsze kobiety i nastoletniedziewczęta, jako że za mundurem panny sznurem. Bynajmniej nie dziwi też, żeniektóre z nich przynosiły barwne wiązanki kwiatów ze swoich dobrzewypielęgnowanych i wypieszczonych ogródków, bądź też nie mniej pięknekwiaty polne. I wraz z promiennym uśmiechem rzucały miłośnie do stóp owymmłodym bogom, z wolna przemieszczającym się na swoich stalowychrumakach, jak jeden mąż w równym, paradnym szyku. Nasza wioskowaznachorka, babka Tereska, specjalistka od antykoncepcji, stawała przy drodze znaręczem świeżych, majowych pokrzyw i, obrzucając nimi żołnierzy,mimowolnie wyzwalała salwy nieregulaminowego, wszechogarniającegośmiechu, choć nie śmiech a propagowanie rzetelnego środka przeciwciążowegobyło jej zasadniczym celem. Przybyli na doroczną paradę mężczyźni rzucali wstronę braci żołnierzy nienapoczęte paczki papierosów. Natomiast staryproboszcz z parafii, przy wspomagającej asyście swojego chudego i żółtego jakwoskowa świeca, spolegliwego zakrystiana Zachariasza, skrapiał przejeżdżającąkolumnę miotełką umaczaną w wiadrze ze święconą wodą. Trochę pomylonaAnielka, od ubogiej wdowy Frantuli, wysadzała gościniec przewiązanymi białąwstążką doniczkami z czerwonym kwieciem bujnych pelargonii, i ustawiałaprzy nich figurki z Przenajświętszą Dziewicą. Tylko stary, gderliwy Blanka,bodaj jako jedyny, nie był kontent i pomstował na wojsko, perorując, że mu pokażdej takiej paradzie marnieją pomidory w ogródku. Zgoła innego zdania byłparapsychologicznie zorientowany Flis i dowodził z pełnym przekonaniem, żeprzychylne i przyjazne wejrzenie osoby ludzkiej, a w szczególności młodychmężczyzn, pobudza wszelką roślinę do niebywałego rozkwitu, by z nazwywymienić tylko kobiety. Orkiestra strażacka zagłuszała pomstowania Blanki iwzmacniała argumentację Flisa i, dostosowując tempo do niespiesznegoprzemieszczania się kolumny, grała pełnego godności, majestatycznego

Page 22: Pod tamtym niebem framgent

Łabędzia Kamila Saint–Saënsa. Dziś jednak Erlend myśli, że w nie całkiemczystych i szlachetnych dźwiękach zwłaszcza klarnetu, przenikliwsze ucho odjego ucha mogło już wtenczas usłyszeć zapowiedź tamtej nieco skarlałejmelodyjki „Fiu–fiu–fiu”, którą w wiele lat później, strojąc się w piórka czarnegołabędzia i pukając się w czoło, miała mu zaśpiewać jego żona nad błękitnymjeziorem w N...

Cóż jeszcze dodać odnośnie parady. Gruby sierżant Prandota wychodziłprzed swój posterunek i na wiwat wystrzeliwał trzy salwy z krótkiej bronipalnej. Tymczasem taktowni, szarmanccy żołnierze, z wysokości swoichstalowych rumaków, patrzyli na kobiety z bezprzykładnym uznaniem i nieskrywanym pożądaniem, przyjaznym gestem ręki pozdrawiali wszystkichzgromadzonych, i ku uciesze rozbawionych dzieciaków rzucali im pod nogi zrozgłośnym hukiem wybuchające petardy.

I było wielkie święto w imieniny Zofii.

Owe paradne przegrupowania wojsk miały jednak, przyznajmy touczciwie, i swoją gorszą stronę. Każdego roku, po tej spektakularnej i zarazemekscytującej przeprawie ludzi i sprzętu zmotoryzowanego, rychło wychodziło najaw, że to czy tamto małżeństwo z wioski nieuchronnie się rozpada, a jakopowód do rozwodu żona podaje w sądzie, że jej mąż jest jakoby chorobliwiezazdrosny. Ale to tak na marginesie, tym bardziej, że takie to są koszta każdejponiekąd parady.

Imieniny Zofii wyprawiano w dużym rodzinnym domu Morawców. Obokmatki mieszkał w nim syn Stanisław, który został na gospodarce. W czasie, doktórego odwołuje się snuta przez nas opowieść, dawny gospodarz, Jan Oswald,już nie żył. Wujek Stanisław miał żonę Handzię i jednego syna powsinogę.Handzię w swoich czasach kawalerskich przywiózł z gór zieloną wuefemką. Iwyraźnie zaskoczonej i nie umiejącej znaleźć języka w gębie matce przedstawiłjako swoją żonę. Był to jego pierwszy motocykl, który kupił za talon otrzymanyw gminie, po planowym oddaniu w punkcie skupu zakontraktowanej normyburaków cukrowych. Nawiasem mówiąc, w dużym gospodarskim domuMorawców zachował się bogaty poniemiecki księgozbiór, który później woląumierającego wuja Stanisława dostał w spadku brat Erlenda, Patryk, jako że onjeden z całej rodziny zajął się badaniem dziejów prastarego Śląska.

Przybywszy na imieniny matki Zofijki, generał–major Mirosław grałzawsze na swojej dwunastostrunnej bandurce. Akompaniował mu na harmoniinajmłodszy Antek, mechanik, specjalista od silników spalinowychwysokoprężnych. Generał–major osobliwie celował w rzewnych dumkachukraińskich, które sobie przyswoił, gdy w pierwszych latach służby oficerskiejprzebywał na szkoleniu w Związku Radzieckim. Gdy naturalizowany bardbezkresnego stepu przy wtórze bandurki zanucił już parę smętnych pieśni izrobiło się jakoś tęsknie na duszy, Antek sięgał do żywszego repertuarunarodowego i przywracał weselszy nastrój.

Page 23: Pod tamtym niebem framgent

Na imieninach były każdego roku również dwie córki matki Zofijki, którewyszły za mąż w mieście: młodsza Olga – nauczycielka rysunku, i starszaBożena – higienistka szkolna.

Dyrektora Oskara z B.–B. przywoził rokrocznie czarną służbową wołgąjego osobisty kierowca pan Marian. Zatrzymawszy się przed gospodarskimdomem Morawców, pan Marian wydobywał z bagażnika samochodu skrzynkęgatunkowej wódki, i podążając dwa kroki za dyrektorem taszczył ładunek przedsobą, by go następnie postawić na stół solenizantki Zofijki.

Z miejscowych gości zawsze przychodzili: Blankowie, Korwinowie,Rudki, Klęka z Klękulą i stary Gregorowicz.

Na uroczystości nie było natomiast nigdy arcybiskupa i zwykle, jako żepozostawał w szpitalu, ojca Erlenda i jego braci, znanego nam Pawła,konstruktora licznych maszyn latających. Arcybiskup nie przybywał dorodzinnego domu ani na imieniny matki, ani kogoś z braci bądź sióstr, ani teżswoje. Tym niemniej pamiętał zawsze nie tyle może o imieninach, courodzinach czcigodnej matki, i regularnie każdego roku na początku styczniaprzysyłał list pasterski z błogosławieństwem i przekazywanym tą drogą znakiempokoju.

Atoli zdarzyło się raz, że matka Zofijka zamyśliła wyobcowanemusynowi sprawić niespodziankę i przybyć na jego imieniny do kuriiarcybiskupiej. Nie, uchowaj Boże, żeby z pustą ręką i liczyć może na ichniągościnę! Przeciwnie, przybyć z zapasem wiktuałów i za pozwoleniem JegoEminencji, w jego własnym pałacu wyprawić imieniny jak się patrzy. W każdymrazie, jak już zaświtała jej w głowie owa zbożna myśl, zrazu nieśmiało zaczęłasię nią dzielić z pozostającym w zasięgu ręki synem Stanisławem. Od słowa dosłowa i pomału pierwotna, pierzchliwa myśl zaczęła przybierać corazwyraźniejsze kształty i stroić się w nadzieję pobożnego spełnienia. Stosownie dotego, w dalszym etapie matka nawiązała dialog z obiema córkami. Nieryzykując większej pomyłki można zasadnie przyjąć, że przez okres mniejwięcej trzech miesięcy pomiędzy matką a dziećmi, matką a dyrektorem szpitaladla umysłowo chorych w B., a także pomiędzy samym rodzeństwem wewszystkich kierunkach kursowały listy, aż w końcu omówiono istotne szczegółypodróży i ustalono termin wyjazdu tak, by przybyć akurat w imieninyarcybiskupa Maksymiliana, przypadające na 12–ty października.

Na czas podróży Stanisław wypożyczył od Bartyzela, miejscowegosołtysa, dużą, w kolorze ciemnego brązu karetę ze złoconymi okuciami,zaprzężoną w cztery kare konie. Wespół z matką Zofijką zgromadził w niejprzede wszystkim dobra, jakie miano przekazać w darze dla arcybiskupa. Apomiędzy nimi były trzy cebry swojskiej, dobrze uwędzonej kiełbasy, pięćbochnów wiejskiego chleba, garniec świeżego masła, beczka kiszonychogórków, dwie kopy jaj, trzy słoje miodu lipcowego, worek orzechów

Page 24: Pod tamtym niebem framgent

laskowych oraz, zgodnie z wolą matki jedna, nie więcej, butelka trunku dlakurażu.

Osobno spakowano trochę prowiantu na samą podróż. Po czym matka zajęła miejsce w karecie, a Stanisław jako woźnica na

koźle, i złocona kareta o trzeciej w nocy czy też nad ranem wyruszyła z naszejwsi i skierowała się do N. W N. dosiadła się Olga, nauczycielka rysunku. Miałaprzy sobie ładnie zapakowany prezent dla arcybiskupa w postaci tomikusiedemnastowiecznej podhalańskiej poezji mistycznej. Gdy zajęła swojemiejsce, kareta pomknęła w kierunku południowo–wschodnim do P. Tam wsiadłAntek ze swoim akordeonem na sto dwadzieścia basów oraz organkami jakoskromnym upominkiem dla solenizanta. Tym samym z P. kareta wzięła kurs napołudnie do B. Ojciec Erlenda miał już wypisaną przepustkę, więc raz–dwazrzucił szpitalną piżamę i przywdział wizytowy garnitur. Czapki leninówki niemusiał nakładać, bowiem nosił ją również do piżamy. Kieszenie ubraniawypchał kasztanami, które pozbierał w pośpiechu na szpitalnym podwórzu,albowiem – jak powiedział – nie pojedzie do brata arcybiskupa na imieniny zpustą ręką. Zawróciwszy w kierunku północnym, kareta z B. udała się do G.Tam dosiadła się Bożena i też co mogła wiozła dla brata arcybiskupa. Miała wkoszyku trochę warzyw z działki oraz woreczek łuskanego słonecznika. Z G.kareta pomknęła na północny zachód do W. Tutaj przysiadł się generał–majorMirosław ze swoją dwunastostrunną bandurką. Dla czcigodnego bratasolenizanta wiózł swoje odznaczenia i dyplomy, które otrzymał w wojsku zawzorową służbę. Miały to być vota złożone w darze dla sługi bożego. Posiadająckomplet pasażerów kareta wzięła kurs prosto na północ, na archidiecezjęarcybiskupa. W istocie brakowało jednego pasażera. Oto w ostatniej już chwiliprzed podróżą matka otrzymała od syna Oskara powiadomienie, w którym, ślącdla solenizanta brata gorące powinszowania, ubolewał, że nie może zrobić tegoosobiście, bowiem wypadła mu nagła podróż do Pragi czeskiej. Pilna podróż naodbywający się właśnie zjazd członków Światowego Związku Bojowników oWolność i Demokrację.

I tak późnym wieczorem podróżni goście znaleźli się u bram kuriiarchidiecezjalnej.

Pociągnąwszy trzykrotnie za sznurek dzwonka przy spiżowej bramie, zaktórej żelazną kratą ukazała się po chwili pożółkła twarz brata furtiana, starakobieta obwieściła:

– Otośmy matka, i bracia i siostry arcybiskupa Maksymiliana, i chcemy znim mówić...

Natenczas brat furtian, powiódłszy sennym spojrzeniem po niewczesnychgościach, bardziej do siebie samego, niż właśnie do nich, ozwał się słowamiswojego niedościgłego Mistrza z Nazaretu:

– Którzy są bracia, które siostry, któraż jest matka moja?...I każąc przybyłym czekać pod bramą, odszedł przez dziedziniec w stronę

pałacu arcybiskupiego.

Page 25: Pod tamtym niebem framgent

Nie było go może ze trzy pacierze – jak to za jakiś czas potem, gdy jużpowrócili z podróży, zgodnie podawali do wierzenia bracia – i parę zdrowasiek.

Po czym wrócił z wiadomością, że Jego Eminencja Arcybiskup przebywaaktualnie w Rzymie i przyjmowany jest na audiencji u Ojca Świętego.

Na mocy faktu złocona kareta zawróciła jak niepyszna i udała się w drogępowrotną.

Tuż za grodem arcybiskupim, pod najbliższym lasem zarządzono postój.Puszczono luzem konie na popas, rozpalono ognisko i tym samym zakrzątniętosię, by niejako zaocznie wyprawić arcybiskupowi imieniny. Pocieszano sięjednocześnie, że być może jest z nimi obecny duchem, a może nawet prawie napewno patrzy na nich z miłością i im błogosławi. Napełniono więc kieliszki iAntek chwycił za harmonię i zaintonował „Sto lat”, do którego przyłączyli sięchórem wszyscy obecni. Jak przystało, generał–major pieśń ubarwiłdwunastostrunną bandurką. Po odśpiewaniu pieśni życzeniowej przechylonokieliszki, pijąc zdrowie obecnego–nieobecnego na imieninach solenizanta,arcybiskupa Maksymiliana. W dalszej części wieczoru dobrze zestrojony duetmuzyków grał między innymi: „Boże, coś Polskę...”, „My, Pierwsza Brygada”,„Czerwone maki...”, „Góralu, czy ci nie żal”, „Jarzębina czerwona” „Ciemnanocka nad górami”, jako też „Głęboka studzienka”, i wszyscy śpiewali do wtóru.Napełniano kolejne kieliszki (rozwój sytuacji ujawnił, że pomimowcześniejszego wyraźnego zakazu matki każdy z synów, prócz Pawła, miałjednak schowane swoje pół litra na wszelki wypadek), łamano się chlebem,częstowano kiełbasą i ogórkami.

To właśnie wówczas po raz pierwszy matka swoim dorosłym już dzieciomopowiedziała ową znamienną historię z dzieciństwa Maksymiliana,późniejszego arcybiskupa. Miał wtenczas nie więcej jak dwanaście lat, gdy ona ijej świętej pamięci mąż Oswald poszli z małym mądralą na odpust do KalwariiZebrzydowskiej. A byli też z nimi krewni i znajomi. Święto Matki BoskiejZielnej upłynęło wszystkim radośnie i podniośle, i gdy wracając uszli już dobrepół drogi, spostrzegli, iż nie ma wśród nich Maksymiliana. Nie było go teżpośród krewnych i znajomych. Zdjęci strachem zawrócili z drogi i szukali go pocałym mieście. Atoli przepadł jak kamień w wodę, nie masz nigdzie synaczka. Ioto gdy późnym wieczorem strudzeni i pół żywi od zmartwienia zajrzeli dokościoła, ten był pośród uczonych mężów i kanoników, i rozprawiał z nimi jakrówny z równym.

I rzekła do niego matka: – Synu, cóżeś nam to uczynił? Oto ojciec twój i ja, matka, bolejąc

szukaliśmy ciebie. Tenże ich ofuknął i rzekł: – Azaliż nie wiecie mało wierni, iż miejsce moje w domu Ojca mego?

Page 26: Pod tamtym niebem framgent

Taki właśnie był Maksymilian – zakończyła swą opowieść stara kobieta –zawsze niebywale mądry i pobożny. Kiedy to mówiła do jej zielonych, niecowyblakłych oczu napływały łzy...

Na otarcie łez wypito jeszcze po jednym i nutę poddał generał–major.Swoim zwyczajem zagrał i zaśpiewał kilka owych tęsknych dumek ukraińskich.Nie zabrakło też takich rosyjskich pieśni jak: „Bradiaga”, „Porucznik Golicyn”,„Otiec jeja wygnał, mat` proklieła”, „I tolko biełaja bieriozka...”, po czympowoli – przywiązawszy wpierw konie do drzewa – utrudzeni podróżni zaczęlisię pokładać na ziemi, sposobiąc do snu.

Ponieważ z obecnych na imieninach mężczyzn tylko słabujący Paweł niepił, postawiono go na warcie, by strzegł obozu.

I gdy stojąc na warcie i, ważąc metodycznie w dłoni trzy lśniące kasztany,wpatrywał się w ognisko – a było już dobrze po północy i uroczystą ciszęprzerywały jedynie nieregularne, krótkie suche trzaski palących się bierwion igłośne pochrapywanie śpiących braci – przyszedł Szatan i kusił go.

Szatan rzekł: – Jeśli wiara arcybiskupa, jak wieść niesie, jest tak żarliwa czy zagorzała,

to czemu ty, jego brat, nie grzejesz się w blasku tej wiary i chwały, leczpotrzebujesz ognia?

Kuszony odrzekł: – Idź precz Szatanie!!! Płomień wiary przenika serce, blask chwały

oświetla ducha, a ciału potrzebny jest żar ogniska... Wtedy przystąpił doń Szatan po raz wtóry i rzekł: – Jeśli te kasztany dałoby się spożyć, to czemu arcybiskup nie nakarmi

nimi owej rzeszy głodnych? A jeśli nie nadają się do tego, to lepiej wrzucić je doognia, i niech przynajmniej robią wiele hałasu o nic.

Wodzony na pokuszenie odpowiadając, rzekł: – Idź precz Szatanie!!! Nie samym chlebem żyje człowiek, ale każdą

krztyną poezji, jaka kryje się w rzeczach... Po czym przyszedł do niego Szatan po raz trzeci i chciał kupić karetę

wraz z zaprzęgiem. Dawał za to wszystkie skarby świata całego. Kuszonyodpowiadając, rzekł:

– Idź precz Szatanie!!! Dochowanie wierności i nie sprawienie zawodutym, którzy w nas pokładają nadzieję, jest więcej warte od skarbów światacałego...

Wówczas opuścił go Szatan, a aniołowie przystąpili i służyli mu...

Gdy o świcie wyruszyli w dalszą drogę, stara kobieta po gruntownymnamyśle opowiedziała swoim dorosłym dzieciom osobliwy sen z krótkiej nocypod gołym niebem. Maksymilian miał pięć, może sześć lat i... mieszkali wPoroninie. Byli już też na świecie czterej młodsi chłopcy. Bliźniaki: Gracjan i

Page 27: Pod tamtym niebem framgent

Gabriel, a także Oskar i nadspodziewanie Kazik. Ten ostatni bowiem, odstępującod przyrodzonego porządku i prawdziwej kolejności rodzeństwa, we śnie byłzaraz po Oskarze. Owego dnia dwoje bliźniaków oraz Oskara zabrał ze sobąOswald, gdy szedł na łąkę kopić siano, natomiast ona z Maksymilianem iKazikiem wybrała się nad Biały Dunajec. Milianek, jasnowłosy aniołek zeszkarłatną gwiazdką na czółku, biegł koło niej świetliście i wraz śpiewał swoimsłowiczym głosikiem, zaś maleńkiego Kazika młoda matka niosła przy piersi.Potem nad strumieniem Milianek wyszukiwał płaskich kamyków i próbował jejpokazać, jak to łatwo puszcza się kaczki na wodę, co mu właśnie parę dniwcześniej pokazał tato. Gdy tymczasem Kazik siedział przy niej na piasku isłodko gaworzył. W drodze powrotnej Kazik, odurzony zapachem traw iaromatycznym tchnieniem powietrza owego łagodnego lipcowego dnia, zasnąłw jej ramionach. Szli przez łąki i Maksymilian w pewnej chwili ujrzał pięknegokolorowego motyla, i pobiegł za nim. I nagle w miejscu, gdzie nigdy nie było ipo dziś dzień nie ma studni, wpadł do niej. Położyła na trawie śpiącego Kazika iwskoczyła za Miliankiem. Raz po raz zanurzała się w głębiny, lecz przez jejpalce przeciekała tylko woda i nie mogła odnaleźć i uratować Milianka.Krzyczała wniebogłosy i zbiegli się ludzie. Gdy z niewysłowioną rozpacząszukała po omacku w nieprzejrzystej toni, ludzie tymczasem czerpali wodę, byopróżnić studnię. Po trwającej wieczność chwili wyczerpano wszystką wodę,lecz na miękkiej, wilgotnej murawie dna leżał u jej stóp ukąszony przez żmijęmartwy Kazik, którego zostawiła na łące przy studni. I nigdzie śladu Milianka.Straciła więc obu! Pękało jej serce i w otchłannym bezmiarze męki pragnęłaumrzeć... I miłosierny Bóg wejrzał na jej cierpienie. Obudziła się do śmierci iujrzała, że to był tylko sen. Spóźniony sen – dodała sentencjonalnie stara kobieta– który w zamyśle Boga miał być proroczy. Gdy to mówiła po jej szlachetnej,pomarszczonej twarzy spływały gorzkie, matczyne łzy.

Na trzeci dzień, jak już złocona kareta zaprzężona w cztery kare koniepowróciła do wsi, czcigodna matka Zofijka, opatrzona na swą ostatnią drogęsakramentami świętymi, oddała ducha...

Dopiero w wiele lat później, jakkolwiek jeszcze wtedy gdy Erlend – jak tosam ujął – pozostawał w pełni władz umysłowych i cieszył się względnymszacunkiem u bliźnich, w przebraniu zakonnika, brata kancelisty, dostał się nateren kurii archidiecezjalnej, i nieco bardziej poznał ostatnie lata życia swojegowujka, czcigodnego arcybiskupa Maksymiliana. Wszelako wiedza, którą mubyło dane posiąść w przedmiocie prowadzonych dociekań i badań, nie napawałaoptymizmem. Z wiarogodnych relacji siostry służebniczki, w której łaski sięwkradł, wynikało, że czcigodny arcybiskup, jego wujek, jakoby trochęzbzikował w późnych latach starości. Tak czy owak zrzucił sukienkęarcybiskupią i zamienił ją na strój strzelca podhalańskiego. I w owej zielonejpelerynie i kapeluszu z popielatym piórem jastrzębia, przerzuciwszy przez ramięmyśliwską dwururkę, dziarsko paradował po lustrzanych pokojach kurii

Page 28: Pod tamtym niebem framgent

archidiecezjalnej przez ostatnie lata swojego długiego życia, bez resztyoddanego służbie Bogu. Na uprzejmą prośbę Erlenda – która na nic by się zdała,gdyby nie bezinteresowna przyjaźń i sympatia, jaką go w swej łaskawościobdarzyła – posługująca siostra Perpetua zgodziła się zaprowadzićnieoczekiwanego gościa na miejsce spoczynku doczesnych szczątkówarcybiskupa Maksymiliana. Mogiła znajdowała się w ustronnym miejscu,nieopodal wysokiego parkanu, i nie olśniewała, jak inne, blaskami marmurów igranitów. Nie było śladu kwiatów ani też skromnych zniczy. Ba, cały grób, takjak i bezpośrednie otoczenie pokrywała dziko rosnąca trawa. I tylko niskisosnowy, zmurszały krzyż zdobił miejsce wieczystego spoczynku sługi Bożego.Do krzyża przytwierdzona była metalowa tabliczka, na której widniały mocnowyblakłe, niegdyś czarne litery:

N . N

co w istocie bardziej przypominało grób nieznanego żołnierza niż JegoEminencji Arcybiskupa.

Cóż na to poradzić?

Myśli moje nie są waszymi myślami,Drogi moje nie są waszymi drogami.

Page 29: Pod tamtym niebem framgent

W STRONĘ POBORCY PODATKOWEGO Mnie znają wszyscy i nie muszę się przedstawiać. Zasadniczo wiąże się to z

uprawianym zawodem. Ten właśnie zawód sprawia, że poborca podatkowyniczym apostoł idzie od chałupy do chałupy i nawiedza ludzi. Owszem, mówię otym nie bez dumy. Powiecie, że z tym apostołem trafiłem jak kula w płot. Boprzecie apostoł przychodzi z dobrą nowiną, tymczasem poborca podatkowy…Odpowiem wam krótko, że to nie całkiem tak. Albowiem dobro, jakie się rodziw czasie owych misji na płaszczyźnie obcowania z bliźnim, wielokrotneprzewyższa niedogodność wiążącą się faktem, że wizyta poborcy podatkowego,w jej podstawowym aspekcie, wyraźnie się rozmija z dobrą nowiną. Zabrzmiałoto jakoś nie po mojemu, zbyt uczenie, całkiem na sposób kogoś, kogo też jużznacie. Ale mam nadzieję, że was uświadomiłem i nie będziecie jużmalkontencić… Z tym... no... Longinem, którego wspomniałem przedmomentem, znam się od dziecka. Jesteśmy braćmi mlecznymi, czyli tak jakbybraćmi. Moja matka wykarmiła go swoją piersią, bo jego własna nie miała cośpokarmu. Była z wojny zabiedzona. Ale co tam wojna. Wszystko zależało odtego, jak się kto umiał urządzić, zadbać o swoje, ustawić w życiu. Tak wtenczas,jak i dziś. Nic się pod tym względem nie zmieniło. Co tu dużo gadać. Tym, cosię urodzili niezaradni, z dwiema lewymi rękami, to i pokój nie pomoże.

W podstawówce chodziłem z nim do tej samej klasy. Szkoły u nas nie było idalej nie ma, ale to nie jest wielkie zmartwienie. Dzieci jak się kawałekprzespacerują, to im tylko na zdrowie wyjdzie. I tak ganiają koło domu doupadłego. I żaden z tego pożytek.

Nasza wioska choć nieduża, a nawet całkiem przymała, w gminie się liczy.Obok mianowicie wsi, które posiadają urodzajne ziemie wyższej klasy – naszesą jałowe i piaszczyste – wykazujemy się nieproporcjonalnie dużym udziałem,jeżeli chodzi o dostarczanie do pobliskiej gorzelni niezbędnego surowca przyprodukcji spirytusu. A zarówno ziemniaki, jak i żyto na piaszczystych glebachudaje się najlepiej.

Domy nasze stały po tej samej stronie drogi. Jego dość ubogi dom rodzinnyod okazałego gospodarskiego domu świętej pamięci moich rodzicówprzegradzał po sąsiedzku płot z siatki drucianej. Prawdę powiedziawszy, jaki ontam Longin. Nazywa się całkiem inaczej. Zresztą po drugiej stronie drogi, naskos w lewo, stoi popadające w ruinę domostwo i żyje podupadła rodzina jegoojca.

Jeżeli chodzi o mnie, ja nie miałem głowy do nauki. Ledwie przepchałempodstawówkę. Od niego przeważnie odpisywałem zadania domowe; uczył sięnajlepiej w klasie. Tak czy owak źle na tym nie wyszedłem. Podobnie jak niewykazywałem chęci do nauki, nie uśmiechało mi się też zostać na gospodarce.Lepiej mi pasowało z miesiąca na miesiąc pobierać stały grosz w urzędzie,

Page 30: Pod tamtym niebem framgent

dlatego też, nie oglądając się na nic, po skończeniu podstawówki poszłempracować do gminy. Zatrudniłem się wbrew woli rodziców, a zwłaszcza ojca.Siostra Hela niejako w zastępstwie została ze starymi na gospodarce. Jak wyszłaza mąż dom podzieliliśmy na trzy nierówne części. Każdy dostał wedługmożliwości i bieżących potrzeb. Hela obsiedliła się na górze, staruszkowieposzli do małej izdebki przy kuchni, a ja zająłem całe prawe skrzydło parteru.Duży pokój na lewym skrzydle też jest mój, tylko trzeba go będzieodremontować i trochę unowocześnić. Trza iść z postępem, to się zawszeopłaca.

Z natury jestem solidny i obowiązkowy, przydzieloną mi w gminie pracęgońca wykonywałem sumiennie i rzetelnie. Gmina nasza nie należy do dużych.Obejmuje cztery parafie, w których jest ogółem siedemnaście wsi. Do mnie jakogońca należało rozwieszanie po wioskach wszystkich bieżących obwieszczeńczy to wagi państwowej, czy jedynie o zasięgu lokalnym. Krótko mówiącrozporządzeń dotyczących naszej gminy. Odkąd się zatrudniłem, po roku pracykupiłem sobie nowy rower z przerzutką. Dziś już dokładnie nie pamiętam,upłynęły trzy, cztery, może pięć lat, wzywa mnie do swojego gabinetu naczelnikgminy i wali prosto z mostu, panie kolego zmarło się staremu Grzyboniowi jakwiecie, jesteśmy z was zadowoleni, od jutra wchodzicie na jego miejsce iobejmujecie wakat. Na wasze miejsce przyjdzie Franek Kulik i będzie nowymgońcem. I tak zostałem poborcą podatkowym. Dostałem z gminy talon iwziąłem na spłaty motocykl, żółtą wuefemkę.

To prawda. Od tamtego czasu sporo się na świecie zmieniło. Niemniejposada poborcy podatkowego pozostała ważnym stanowiskiem, któremuprzysługuje status urzędnika państwowego. Zarazem jednak nie trza ślęczećprzy biurku i pierdzieć w stołek, jak to robią ludzie w mieście. Jak by niepatrzeć posada moja umożliwia bliski kontakt z człowiekiem i jego kłopotami,nie brak nigdy okazji, by wspólnie usiąść przy stole czy to u podatnika czydajmy na to w gospodzie, i razem się napić i odpędzić biedę. Z drugiej zaśstrony, pod nieobecność w zagrodzie tego czy tamtego gospodarza, wyśmienitasposobność, by tu czy tam uszczypnąć rasową kobietę, dorastającą córkę, amoże nie tylko uszczypnąć... Sami widzicie, grzech by było narzekać.

Raz jakby tylko między mną a naczelnikiem zdarzyło się małenieporozumienie. Wzywa mnie jednego dnia mój chlebodawca do swojegoreprezentacyjnego gabinetu i wali prosto z mostu:

– Donoszą mi ludzie, panie kolego, że współpracujecie z reakcją. –Rozdziawiłem gębę jak ryba w przerębli, zwaliło mnie niemal z nóg.

– No, a te ogłoszenia parafialne – kontynuował naczelnik – corozwieszacie po wioskach?... Jak byliście gońcem przymykałem na to oczy. Aleteraz jako poborca podatkowy?... Wstydu nie macie?!...

Gdy zgoła nie wiedząc, co odpowiedzieć, siedziałem cicho jak mysz podmiotłą, po dłuższym namyśle dodał już bardziej pojednawczo:

– A Franek Kulik nie może tego robić?...

Page 31: Pod tamtym niebem framgent

--------------------Koniec darmowego fragmentu. Aby czytać dalej, kup pełną wersję: http://www.wolneebooki.pl

WolneEbooki.pl - jakość. wybór. wolność.