Piotr Mierzwa - Nikt inny
-
Upload
piotr-mierzwa -
Category
Documents
-
view
232 -
download
1
description
Transcript of Piotr Mierzwa - Nikt inny
Piotr Mierzwa
NIKT INNY
2
3
NIKT INNY
same single z longplaya śmierć & miłość zespołu odyseusz
Datta. Dayadhvam. Damyata.
Shantih shantih shantih
T.S. Eliot - "The Waste Land": "V. What The Thunder Said"
4
5
europa every boy is a snake is a lily every pearl is a lynx is a girl
islandzka piosenka bierze oddech aby z dna ucha zlizać mu
maszynę wspólną z muszlą śniegu morza piachu mostka pod okupacją brzozy kiedy sztywne algi przebierają w nim i ona
stoi na molo błądzą jej macki w warstwy bezbronnego mchu rozgwieżdżone fale obwąchują opuszki szyją przez firmament ech pikują raje nalot i zamęt zwalniamy podziwiać pośrodek
w plastykowym zdaniu rozpościerać plany – jednak jesteśmy
człekokształtnymi – podboju oceanów gdzie mieszka piosenka w otoczce mielin ma dom fundament jak rdzeń przedłużony
aż po karpacki horyzont zachodzi za niego krasnorost ścierwo słońce zawija w bazaltową matrycę piosenka zna to na pamięć na grzbiecie rafy pozwala się osadzić mamrotanie szczodrość
her construction ball morning fed on the light blue wood of the mouth
Kraków, 05-05-2005 – 28-03-2012
6
Kierunek: Ruczaj In the morning holocaust become one vast furnace, engaging all tears. John Ashbery – “Sunrise in Suburbia" Bożenie Kiedy chciałam być chłopcem, chciałem być
lotnikiem. Odsunąć klapę bombowca, wyjść z kabiny na skrzydło. Balansować maszyną, nie spierać się
z powietrzem, żeby w zapamiętaniu nie przetrącić mu oddechu; wierzyłam, że w oskrzelach flyersa schronił się każdy, nie jedyny, żywioł, samolot
zaś łasi się do łydki, o sobie nie wiedząc: pies on
czy kot. Przysiadał wtedy, a popłoch przechodził,
i oblodzonym skrzydłem stukał w klawiaturę, pat, pat, płynęło wojsko, foremne jak terkot, pat, pat,
ogniki petów skręcały z nurtem rzeki, pewną ręką osłaniane przed mrocznym rozbryzgiem: świtało,
przytajona, wystawałam do zdjęcia, chmura-grzyb przyssała się do kubka jak dymek do ust Batmana,
również nim chciałam być, kiedy byłem chłopcem, albo jego przyjacielem z Wąskiej, ulicy wyobraźni:
nie wolno ci o poranku bawić się w holokaust, tasować znaczne skóry nad pudełkiem z dykty wywróconym do góry dnem zlepionym taśmą, bo może się okazać, że śni ci się, że nie śpisz;
pokój pulsował i tętnił kabiną, ale to samo
morze podeszło do okien. Nie było wyjścia,
blok już się przeprawiał. Zdążyłam dostrzec lej po fundamentach i przez chwilę myślałam,
że widzę w nim siebie, ośmioletniego chłopca w ciasnych kąpielówkach, który po raz pierwszy
podejmuje żywioł. Rudzik śpiewał nade mną:
Our Robin gentle Robin tell me how thy lemon doth and thou shalt know of mine
7
Sicut cervus Leżę z rękami
otwartymi na sufit i kolejne stropy nad nim, lecz ręce nie uległy,
szukają kształtu, jakiegoś słońca lub sutka, to ssę,
transkrybuję. Na wzór odbicia nenufarów, wymierają świadectwa, podkreślając powierzchnię
bawełnianego jeziora:
to zaszło daleko, że łanie zliżą słony kamień, nie ma mowy.
8
Alba California Bożenie
Jeszcze nie ten krajobraz. Na razie w ruinie –
raz wyobraziwszy sobie, że zostałem żytem, że się przydamy, zabezpieczając sobie miejsce
w transporcie – jako niezborne pomyłki, myśli
wysypane z szyjki termometru, rtęć. Zbierasz się? Straciłem głowę, logika
przeinaczeń nadęty helem karmazynowy balonik przysznurowała mi do kręgosłupa.
Nie do oderwania. Powinni tego zabronić: mierzwy, marnacji.
Lekkomyślnym edyktem: wyprowadź mnie z równowagi: skąd dokąd? Do ziemi? Ojców założycieli, mrocznego poranka, kiedy mgła
pyskiem ociera się o zarost i jestem pewien,
kogo wilk poniechał dla szorstkiej bliskości.
Pacyfik trzęsie się w San Francisco Bay.
9
Trybonity Wystarczyłoby, żeby dzień obdarzył łaską, o jakiej nie słyszano
na oddziałach intensywnej terapii, w sennych przytuliskach, ani w ogrodach z adamaszku, gdzie dorsz, serce labiryntu karagany,
w twardych wargach arlekina, do szewskiej pasji doprowadzał fontannę, która śmiercionośne serie wody przesyłała mu żyłami.
Przechadzały mu się po twarzy chmury z parasolką z cukru, po chybotliwej kładce nosa z parasolką smutku, tym trapem spuszczonym w nieckę, nic, jak monetę ulgi, łowić disco kulę
z podręcznego cyklonu. Niżyński pochylił się do zmatowiałej
od sinic szadzawki, wtedy dusza wysunęła mu się mankietem w sam środek ciekłej powierzchni, zaklął; niemniej niż etażerka niechcianego ojca, której szybkę zbił był, dziecięciem będąc, zmartwił go genetyczny
przebieg marzeń przez wysypany tłuczonym szkłem dziedziniec daczy. „Nie kłamałem, pozwalając mu zostać. Zaciąganie zobowiązań, których
upłynnienie przyszłoby tak łatwo, nie interesowało mnie. Ach, brewerie,
jakimi nalegał, żebym zjeżdżał, puszczone mimo uszu! Liczyłem kamyki, które wujek Modest zbierał dla niego na plażach Glückstadt, jak to one
wystukują dystans w takt na politurze, i udawałem, że nic się nie kończy.
Wkrótce jednak wymieniono lokomotywy na elektryczne,
nad torami zawisły jemiołuszki oraz to słowo, jakie dotąd
umyka mi, trakcje.”
10
Przed lekturą Lautréamonta Niepocieszone wyrazy, że nam demonstrują,
gdzie leżą miejsca, którymi można się żywić jak dziurką w ciastku. Białe konie, galopując
przez okienną framugę, zwinęły się w pączek, ale „nie” to przegięcie. Prędzej już przeszłość każdego wyrazu, jaką wmawia nam teraz
z oczami zaślepionymi: potem albo skrawkami mężczyzny. Gdy się trzaskamy na barze jakby nie było czulszej metody targu
emocjami. Mamy i te zwierzęta do udomowienia (nie zdołam już przyswoić żadnej demokracji)
czemu pośpieszy z pomocą służba i wąsaty bankier. Jednym słowem: narzędzia, które nas użyły do przedłużenia rozkoszy
mnożenia gatunków: przemocy, żartu i przeistoczenia. Lista jest niekompletna, reprezentacyjna.
Białe konie karmią czarne mięsem,
wydartym z własnego uda, czytaj: pączek zjada od środka sama róża, nikt inny. Ścielą się im wyrazy od małego
paznokcia u stopy po rzęsy. Po mieszki. Wraz z nimi wzrastają, pocą, tak mnie pocą,
kiedy tańczę na Ziemi ścierwem udeptanej.
11
Dwa kwiaty Kiedy ja się naprawdę odróżnia
Tomaž Šalamun – „My, chłopi” – przełożył Miłosz Biedrzycki
Szara nisza bez deszczu. Jaszczur się kołysze. Poruszam się bezszelestnie po śnie
o pokoju: japońskie chryzantemy chomikują morze. Rozmawia się w rzetelnym, radzieckim narzeczu. Zabroniona jest
cisza. Jak wszystko inne, do czasu. Śladu nie ma po mewach. Papuguję srokę, zwracając się namiętnie w światło kosztowności: detonowano tojad. Jaskier czyha, rozrywa ziemię, mknie.
2007/2012
12
13
Libretto
[sonety elegijne]
The poem is you.
John Ashbery, “Paradoxes and Oxymorons”
Andrzejowi Sosnowskiemu, rzecz jasna, za poniesione straty
14
Skłonność do przesady Byłem chronicznie chory. Ptaki kradły siemię.
Prowadziłem dziennik nieludzkich zwyczajów:
bez zaplecza śnienia do cna pod ciśnieniem o byciu najbliżej ciebie, [w] brzuchu batyskafu,
odciskaniu kościołów w kamiennych kałużach (zastąpiłbym je „wieżowcem”, ale język dyszy),
rozbieżności oraz rosłej, seksownej konwencji (ma to ta sztuka tyłeczek? daje ci go czasem?).
Lenistwu udało się strwożyć melodyjny chaos: pomyszkuj po cmentarzu w pogoni za kwiatem
paproci. Tu, gdzie zawsze, go spotkaj. Pod stołem. Na ufnej scenie: pokątny oficjant z dachu bazyliki
spada, w mokrym chodniku widzi swoje oczy,
podrywa się i w powietrzu rozpościera tęczę.
15
Pytanie o jasność Ciemne wchodzi we mnie. Jest coraz widniej i zimniej.
Tak płasko, teatr działania świateł jest zupełnie, sierota,
która jaśnieje śniegiem, legenda bez mapy, skrzy się tym bardziej, że nie drążą rozłożystych korzeni, ślad znacząc,
stopy chłopców i dziewczyn – boso wykraść się z blasku. Tak, ale nie ma blasku. Jest kłamstwo w świeżym śniegu,
białe słońce jak słaba moneta w klaserze nieba. Jest kłamstwo: nic nie tracisz, nie pisząc się na światło!
A bruzdy światła i wyrwy zgłębiły niemowlę z całą prostotą „nawzajem”. Tunel i arabeska,
świetlisty apanaż, którego nie przyjąłem, kucając pod szafą: tu noc to nieledwie baśniowa wariacja
na temat śmierci bliskich we śnie, snu wypadku,
na zewnątrz, na zewnątrz. Otwarcie, bez środka.
16
Słoneczko Spisując ze strachu testament, czule obracamy się,
i kulimy, czekając na nadejście zimy, aż inne oczy
zachodzą bielą po chłonny horyzont. Chude dzieci zbiegają hurtem do pustej huśtawki. Kto pierwszy,
ten nabiera w płuca kursowego wiatru, plac zabaw czyni poddanym, jak Kapturek kołysze koszykiem
pyszności, promieniście rozpędza pole widzenia – i w chwili niebo – stojak na kroplówkę – zaniemówi –
głośnym nietoperzem. A ciebie przyprowadził mi perfekcyjny jeleń. Ale – niewykonalny. Skłaniam
wilka, aby rozszarpał go na całe kawałki. Niema miłość, co z mięsem myli przytoczenie. Nygusie,
spójrz mi w oczy: rozpętajmy Ziemi rewolucję,
rozkręciwszy siebie. Zwierze w norze drzemie.
17
Garnitur Zamek z zębami w rzece: przebarwienia,
mniemanie, że na falach pojawi się agent
niszczącej superpozycji i ugasi drgania. Łabędź rozcina refleks nieprzytomnie.
Miarkuję konsternację nonszalanckim tonem: w koło idziemy nocą i trawi nas ogień.
Na kaca, po refleksji, najlepsza cytata. Mrok jakiś nieprzytulny. Głos w nim się nie składa
(powołasz się na pamięć to nad słoną fosą sam utkaną z piasku kładkę skonstruujesz,
od grząskiej góry błocka do wysłużonej góry piachu, na wakacjach w kresowym sezonie),
nestor majaczy w śliskim rozbłysku neonów,
przedrzeźniając rzekę. Macha, lecz nie tonie.
18
Krajobraz Więcej słońca, nie powiem. Nie zginie,
gdy zaklnę. Ta ranka, zarastając, piecze.
Parami idziemy i jest nas zaledwie dwoje, w strzelistą aleję. Nie mów, terminatorze!
Cień się nam nie liczy, nie przydarza morze, ale aleja to jedynie ruchliwa ulica, ruchliwa
liryka, najdroższe kłącze, tak, kochamy się w kuszetce, cywilnej i szklanej, jest
nas, mknący przez mleko, ledwie jeden, zwarzone mleko dnia, a zawrotne nocy,
prosto w potrzask płynnie wparowałem: — To nie żaden ocean, a bezbrzeżna plaża.
Ranka nic nie wskaże. Paradna, się świeci.
Muszelka w spodniach jak lektura śmierci.
19
Jak gardło pełne ognia Na przykład rzeczywistość, przyśniły się rzeczy,
o których się zapominało tuż po przebudzeniu:
między chłopcem na torach a bliskim, wiecznie niedoszłym, pustym pociągiem, przerwa światła.
Śnieg ją unieważnia, a chłopiec powstaje, bez łez, bez zapałek, pobieżeć nago w niemożliwą zamieć.
Wilki żywią się nocą, a on w niej nie zginie. Umrze z całą pewnością, że żył doskonale.
Urzeczony do kości najsmutniejszą z bajek, mrozem ją opowiada przeczyste powietrze:
gdybyś został dziewczynką, pozdychałbyś deszczem fikcyjnych fajerwerków, a nie w wolnych wierszach
spadł profesjonalnie w szyb logicznej windy.
Tylko nie to, co teraz: ogień w środku zimy!
01/2007 – 12/2010 – 13-14/06/2012
--------
20
21
Jeż Mój listonosz, który zbiera skorupki
kosmosu, nie okazuje nigdy referencji. I nikomu na dworze nie robi grzeczności.
(Będziesz jak król, co przychodzi łatwo i w całości.) Jeż wychodzi spod liścia. W ukryciu trwa wojna. Pisać. Jeść i pisać.
2005 – 2012
22
Towarzysz Szepty, spotkania. Pomruk w szczerbach
chodnika wychował sobie kłącze, albo bardziej z brzegu: zbudowano latarnię,
aby się nam nie zapomniało, że dotyka- -my się falami. Koniec z eksperymentem
młodocianego fizyka, w którym rodzinę rozszczepiał na wiązki, a te na sierotki,
niżej niż najniżej, czarne dziurki, ofiary ciułactwa światłości. Amen wynikaniu,
kij w oko loopowi, basta pseudo- -nimom, krzyż na drogę wstędze
M. jak miasteczko nad morzem, Dziwnów, gdzie czteroletnia grupa ba-
-dawcza wyławia z Dziwnej pierwszego ciernika, by zapomnieć go, bo węgorze
tak zgrabnie się miotały po śliskim pokładzie. Pozwolisz mnogości raz
rozpaść się na dwoje, nie nauczysz
się kochać przy zaświeconym świetle, będziesz się zwracać do siebie per panie doktorze (doktor nie postawi diagnozy
rozdwojenia pragnień). Przyjmij tę latarnię,
chcę pozostać miasteczkiem bez większych
atrakcji. Zapragnąwszy rewolucji, powołam
Petersburg. 2005/2010/2012
23
I dlatego nazwę cię Wtorek Nie przypominam sobie, żebym znalazł drogę prostszą
niż powrót. Regularny remont torowiska, przestrzał.
Gdy chciałem więcej, nazywałem bez zmrużenia, czego się nie wstydzę, jakkolwiek kradzież imion
oczyszcza z winy zawartej na schodach kościoła
Bożego Ciała, przed pierwszą komunią, zaledwie. (Ale co się wtedy stało, nie wypada pominąć, a jest ale:
o zaślubinach mówić można jedynie słabymi słowami.)
Fizyczność tu została: w miejscu szalonej pewności, że autobus z krewnymi zrobi z lasu pełną stalowej łąki koniczynę, moje niedomagam. Wychodzi się
z niej cało, z pamięci własnych, sugestywnych ruchów, ot tak.
24
Dekan, poezja kobieca Zapewniłam ci podmiejskie ciało, stamtąd daleko
i ani wilgoć nie osłania, ani odstępy. Nie inaczej między mną, której zmięta reklamówka wyrusza
w ostatnią podróż w rowerowych szprychach — supermarket prowadzi z nami odwieczną wojnę o śluzówki ― a mną omdlewającą w szyb windy.
I dołożyłam: jak chcesz ugryźć więcej, ułóż mnie na marach. Ćwiczenie z piękności przerabiałam przed laty w szkole muzycznej i (zawsze bocian)
wyleciało mi z pamięci, niestety za lewobrzeżną dzielnicę. To sadhu powili pisklęta. Płaskowyże.
25
Stężenie Tymoteuszowi Karpowiczowi,
człowiekowi, nie jego wierszom
Otwierają się nad szosą mosty, plecy żeńców, cierpliwie się tłumaczą z fali uderzenia upału na strużkę, na plamę. Czy
pytanie o pochodzenie przedsiębiorców jest jeszcze pytaniem? Docierając do gniazda mostów, nabieramy miodu
niklowego, czy też wciąż przekładamy?
Jakim prawem rozłamana w żwirowisko błysków lustrzana komnata, grzechotnik na asfalcie kuszący, c h i c a g o, stanowią,
z braku rzeczy niedomkniętych bardziej,
wlepione w nas, jak w tramwaj, szyby, sierść znaczeń w poduszkach wydarzeń,
powbijane w łapy kolce śliny szklanej, która sypnęła się razem z „pierwszym
zderzeniem z Ciemnością”1 ? Itd.? Prawem, które wyławia wzrokiem kuguar
(puma) z ruchliwej arterii, że w suburbiach sieję prąd i popłoch wzbijam w kłębowisku
węgorzy? Wzrokiem szumiącym na twarzy, powołanym do słowa, lecz przeczesanym ramionami kos, ale przebranym palcami,
kłosem między zębami, diastemą, itd.?
Nie czekamy już ciosu, już nie dociekamy.
1 Bożena Kuchta, „Pantun”, spalony maszynopis ze zbiorów prywatnych.
26
27
Sidżo dla kundelka Po ciąży zakopywałem moje małe w grządce.
Półwyspy noszą w sobie powrót. Teraz tam leżą tory tramwajowe, Cyganie obozują, żeruje kret.
28
To Drążę to pomiędzy. To ciepłe, to straszne.
Zostawia smak za sobą i w nim się znajduję.
Cierpliwy brzuch pomarańczy turla się po szynach z pestkami konduktorów, wytartych jak banknot.
Znają mnie ich paznokcie, obsługują dłonie. Własność się odwrotnie rozkłada na trakcjach.
Służymy dźwiękom. Ruch dyktuje zasady także tym, co siedząc, zamieniają miejscami. Zamiast spać spokojnie.
2005 – 2012
29
Tulipany, martwa natura „Śmierć jest nonsensem, który nadaje życiu sens.”
Vladimir Jankélévitch
Magdzie Heydel
Takie są fakty, pora się żegnać: kiedy odjeżdżasz
na zaginionym rowerze, babcine kwiaty w moich dłoniach ważą tyle, co łzy.
To nie czas na straty,
a odrywają się płatki zeschłej farby, łuszczę się, tynk wyziera zza trupiej glazury. To nic, raczej,
nic to, jest ciało, śmiertelne i psychicznie chore, nieistotne, że prowadzone pod sąd wyobrażeń i
w potyczce z doskonałością po dwakroć poległe. Wyrafinowanym być bardziej i najokrutniejszym
w torturach radości, bo ból naturalnie przechodzi i niekiedy, gruntowany i niepobielony, nie znika.
Malować martwe natury z tulipanami, które nic innego nie przedstawiają jak niespodziane gesty,
bezbłędny podarunek: otwiera jawną tajemnicę.
Kraków, 04. 05. 2009 – 12. 12. 2010 – 02. 10. 2012 r.
30
31
Biegun ciepła Miałem zabawę: te kosteczki rozrzucałem przed śniadaniem, układały się w wieczór
tak przejrzysty, jasny, że nie byłem w stanie przeciwdziałać mrużeniu oczu w zdychającej twarzy, wyeksponowanej na publiczny widok,
skąd dzieci zmiatały okruchy wojny o spojenie kęsów cielska bestii z komicznymi chmurami,
co ślamazarnie przesuwały się po powierzchni dla mnie tak nieodgadnionej, że nieprzydatnej,
i miałem pustą różę, te same dzieci rozsiewały jej w środku uśmiechy jak najcenniejsze tasaki, ażby chciało się je przyjąć, pojąć i porzucić
na pastwę koszmarnego sztormu, co, poza ukojeniem, mogłoby przynieść
dorodne owoce obłędu kontrolowanego, naiwnie, chrupiąc je, wywracałbym kwadraty, wiatr przywiewał je dzień w dzień, mimowolnie,
a że jednak karambol owej zimy pod osnową lata,
konspiracji przeciwieństw w bezbłędnym nacisku, zatrzymał w duszącym klinczu (donikąd ucieczki),
to jest tak proste, że burza niszczy twarde dyski, i powinienem się poddać, poniechać pojednania,
spod powiek, gdzie czarny las poza widnokrąg, wyzerowany człowiek wypełza, na nadliczbowe
(poza horyzontalnym) otwierając się wymiary, proszę, spójrz ponownie w swoją twarz
śmierci, nie dopytując potoku, lusterka,
rozpościerają się wiekopomne piekiełka
(czas przyszły nie wyrobił na zakręcie),
a skoro owa zima nie daje ci znaku do zatracenia w konspekcie słoneczności,
32
przechodź swobodnie w dzienny
porządek tymczasowych ustaleń,
idź trwać, póki ziemie gryzie czas. Kraków, os. Ruczaj, 22 stycznia 2012 r.
(Busko-Zdrój (2008) | Kraków (2010) | pt.: „Strzaskana szybka”/”Potrzaskana szybka”)
33
Rozmowy o pogodzie Klub, któremu lustra wyścielają ścianę,
szło, zaciekły kokon cieknącego śniegu. Tam zdanie zapada jak cisza po zdaniu:
gdzie jestem królem, ja będzie królową!
Tuląc szybę, koszmarek, łasząc się do szminki
na ustach zaprzeczenia, tańczącej dziewczyny, gdy poruszamy się, skrapla się we mnie i łzawi
dynamit; nie zapomnę, skandynawski przerzut chmur: riksze, nosze, koszyk,
ćwierkające korzenie – zenit karnawału nigdy tak nie zawinął słonecznej inności
jak lunapark wskroś mnie dzisiejszej nocy; krwawe opowiadanie się za paradygmatem eskapady, zastępowanie dogmatu konkursu
jednym mgnieniem: i ja wysiadam z karuzeli,
a moje miasto, intymność i migot, publicznie wymierza twarz zimie:
ciało bezdomnej suki na białej ulicy.
W moich ustach rozchylony hymen.
Kraków, styczeń 2012 r.
(styczeń – luty 2007 r.)
34
Północne morze Już pora wychodzić, a nadal się czesze, surfuje po kanałach, odbierając kawie
ostatki ciepła. Dłonie wolą milczenie, nawet kiedy piszą. Zostawiać w spokoju falujące dźwięki to wykwintna szczerość. Słyszymy dym jak zmarszczki morza
na domowym powietrzu. Przyszedł czas, więc zakwitam chryzantemą, nagim nagietkiem, bratkiem dobrym jak bramin. Rozprasza się z okien porywająca
przestrzeń, rozpostarta dla mnie na wejście półobrotem z nową książką w dłoni. Przypomina koreański półwysep, lub norweskiego zająca, który zbiega z północy. Miejscowy zwyczaj: wyruszać nad ranem na Nową Zelandię, żegnając stary zamek
z duńskiej wyspy, Bałtyk. Nie kolonizatorzy, a nieprzeliczona eskadra mnichów w jamochłonie słońca: zaśnieżonym niebie. Wtedy mówimy, jestem wybrakowany,
ale zdolny na przyjęcie najstraszliwszych cudów. Jestem przejęciem, cichym i skromnym zmartwieniem, modlitwą bez słowa, powtórką zapomnianej lekcji.
Kraków, styczeń 2012 r.
(02 stycznia 2006 r. pt.: „Instrukcja obsługi spóźnionego poranka”)
35
bim bom
wytapiam z ramy po kawałku okna, ile w oku
się zmieści, stężeje w opiłek, jak w koło brata siostra zawiruje w nim, staja. w poszukiwaniu
bratniej duszy przybywają złe, bezdomne sny (ogrzewa podniebieniem, okrywa oddechem).
ale się dziś sypią. jak biały puch z poduszki.
jakby między rozerwać a rozsunąć nie było żadnej różnicy, śnieg nie zapewniał ciepłego
schronienia, a na twarzy osiadł czarny popiół, uśmiech rozsiany z brzucha pogodnego pieca.
gdzie zasnęły bliźnięta, niespokojne sny, zdziwione wsunąwszy się sobie w dłonie
(ależ dzisiaj się sypia!), w ciemnej zatoce przytulnego ciała śniąc o śnieżnej bitwie, przepysznej zabawie, i że rozsypią iskry.
Kraków, Ruczaj, jesień 2004 – zima 2012
36
37
Cieszyn Jednak ziemia przyciąga. Nowe miejscowości,
nazywane ruchem. Plama potu na plecach, ulica Głęboka, tylko tymi drogami zrozumiesz kręgosłup.
Pociąg, powrotne medium, wypełnia szyny z ufnością wodowanego statku. Temu, że drążyć
fizyczne wgłębienia, zbierać palcem deszczówkę między łopatkami, schodzić niżej, prowadzić bez ważnych papierów prorocze rozmowy
o bieżącym rozkładzie i płoszyć skupienie – kotów na rozgrzanych maskach samochodów,
ubezpieczy upadek od doskonałości festiwalowym futrem, podniebieniem nadciągającym nad uległe twarze, namiotem,
przepowiednią. Nie może być inaczej, a jednak ouija stukocze na szynach, duch wybiera literki,
nie codzienny partner: oparty o szybę, wylizuje sens.
(2005)
38
A i B Szarość i dziękczynienie, Benedykcie,
zatytułuj pierwszą łatwowierną encyklikę, poślij balony na przeszpiegi w nadwiślańskie
miasto, spuść z nich zasłonę ciszy, sam usłyszysz, jak ryjówki użyźniają pola w drodze do Olkusza,
odmykają w zaskakujących miejscach, aż lędźwie ugną się, zmiękną pod naciskiem, i już nie wiesz,
o czym mówisz, za to czujesz wyraźnie, że ten tytuł, żart i zmartwienie, nie uzyska akceptacji
Komisji Nauki i Wiary, skoro nie ma |w| nim dostatecznie ostro zarysowanego dualizmu i
brak mu złego smaku codziennego rozdarcia na wiarę i zwątpienie, lusterko, szczoteczkę.
16.09.2005 – 26.11.2010
39
Koncert na waltornię i zwęglony ksylofon morskim zwierzętom, Bożenie i Kubie
Trutko, pędź od pięty duktem srebrnej kropli, wolno
wolniej. Zgarniaj z placu budowy podziemnych murarzy. Tu tak już jest, ciemno, daleko. Śnieg
powlekł czas akcji. Lustrzane kałuże forsują w asfalcie przejścia w możliwe zaświaty. Raz, lewa, dwa, lewa. Pusto, wszędzie, wszędzie.
A teraz zbliż się, zestrzel, wybij kły jadowe, na
anons: „wniebowzięcie trwożnic białowargich”, czasu już nie mam na niedomaganie, kiedy z do-
-mu ocalała studnia, ostał się garaż, o, gdzieśmy opuszczeni. Kłębią się na dnie studni świerki,
a w świerkach gryzonie, (dzieci), karmią kuny
płetwami morświna (błystka karmonijnie
cyrkuluje w grzybni). Architekt dyktuje mi:
„Zniwelować pismo!” i kropka raz na zawsze rozpierdala garaż.
Nic z tego, jeśli sądzisz, że koniec to koniec. Odkąd rtęć zamieszkuje
w rogówce i czujesz, że żyjesz, przeczesuję zębami latarek
tężejące wapno, krwawa larwa pod tłuszczem zwija się
w światłociąg. Raz przed dwa oklaski.
40
Szast-prast, krwawe gody K.[atarzynie] K.[rzyżewskiej]
Migot przedsionków, bezdech, plusk w eter — algorytm,
którym bezradny anestezjolog pasie nagie foki. O wyspę rozbity papier, gdy podziurawione dłonie szukają konchy na podarek młodocianym satrapom, wyczerpując z druku
rozkosze grzebania. Uda, połykają wiolonczelę. w jednej
wiolonczeli we dwoje pływamy, wybudzamy się nawzajem
pytaniem nigdy niezadanym: „Czy wolisz być szczęśliwa, czy – chroniona, czy nie mieć wyboru?” ― podśpiewując
“I fell in love with a dead boy”. I cypel, a na nim skalni podglądacze monitorują oprawianie foczych szczeniąt
szumem, wydalonym ich gardłem. Rozpruta zwinnym błyskiem szyjka bez butelki. Fastryga, która wysuwa się z wyspy, która wysuwa się z lnu. Jęk nitki pozbawionej
kieszeni, co ją zszyła. I jeszcze skalpel, kiedy rozdziela kamień. Pod dzwonem w siwych dłoniach nurków żyła
żelaza śpiewająca na ratunek. Sam sufit, konserwowanie próżni reflektorów. To niewyobrażalne - że się kochamy.
41
Słownikt Rozgryzane w opuszkach ziarna kawy wypuszczają zamorskie zapachy.
Konkurencyjne stado łabędzi podrywa się, roztrzaskuje łeb o nabrzeże. Rodzina trwoni fortunę oraz córunie w starciu marksistów z łobuzerką.
Jest pilny, strzeżony dzień. Gałęzie frymarczą ufnym niedowierzaniem. A mundury w koszarach lśniące jak nagie ciała zawsze gotowe na seks.
Jest tylko krew i seks. Muzyka na wskroś je przenika. 2 słowa, to tylko. Śniło mi się, że umarłem.
To był szczęśliwy sen.
Teraz czuję tęsknotę
za końcem przyszłości.
Żadna dojrzałość: czysta kamieniarka.
Gibki starzec nurkuje w lastryko jak gentleman i dłuto wnikliwie rzeźbi grządki na twarzy grobowca.
A ta magisterska młodzież, sam animusz (r’n’b z nutką grime mandat jej nadało)! Do końca nie wiadomo, czy to wciąż muzyka, czy może łuna w wypełnieniu staje:
wszak łuna już mu wytłomaczyła, że ma nie przesadzać z japońskimi grzybkami. Jakże rozkosznie pochlipać, na skraju przysiadłszy nagrobka,
wiercąc się, wypowiadać wiążąco, z udanym uśmiechem na twarzy: „brutal i ty”, byleby
znowu brunecik z beretu rozebrany tyranizował łepkiem Parkera kilkudniowy
zarost: nabrano tyle tych pudełek. Pustych a otwartych, tymczasem niezbędny
zapas dryfuje przez bezczas, opodal łysych kamieni, głosem ze skóry odartych.
Ot i taka tajemnica osobliwości: ubezpieczyć łunochod bez karnej odsetki.
& żadnych rzeczy nie robić solennie. & żadnych ludzi nie czernieć sutanną. Seks i krew tylko, związane niedbale. Muzyka atakuje, wygrywając z pasją:
ite, missa est.
42
Pije Kuba do Jakuba Przęsło Ruch zaskoczony Wy-
-chowywałem masło, ażeby już do- -rosło, by wyszło na ludzi (w posłowiu
napisali, że wszelkich kredytów udzielą
na podstawie świadectwa zmyślności):
węgierki dojrzewają i dojrzale pachną, pękają, plamią palce lepkim ślepym sokiem. Sam do tego dochodzę, że
pierwotnie pod stopy wyrównują się
prognozy o rysach kapłana, co składa z owoców łagodną ofiarę. Nieróbstwo
zbroi piętra w drabinie odwrotów, odzywa się tyle – co nic – miłość, wątpliwości
43
Pożegnanie róży – w drodze z Wąwozowej Do widzenia, Michale. Fare thee
well, Robindra! Żegnajże, Pawle, i Pawle, Jakubie, i Marto. Magdo,
Silke i Saro. Pa, Piotrze, Joanno! No, Halino, bywajże! Bożeno, tymczasem.
A tym bardziej – rodzice, najbardziej żegnajcie: droga powrotna otwarta,
jakkolwiek nie sposób stać się rodzicem
marnotrawnym, zapewne o nazbyt wielu zapominam, krociach,
co kochałem, ale teraz wiem to dopiero,
że wszystko na próżno, przeze mnie
nie będąc od nich kochanym, nic dla siebie
nie chcący, na zawsze otwarty, nigdy
nie otwierałem się, niedotykany, nie
zamykałem.
Kraków, 14:20, 01/02/2011, Bomba
44
Nigdzie dotąd – z braku laku entelechia, albo Michel
Foucault nie byłby ze mnie dumny
And when we win the war on society,
I hope your blind eyes will be opened and you'll see.
John Grant – “Jesus Hates Faggots” dla pana barmana z Café Philo – siostry albo brata
a) libi
Cierpliwsi wielomówni, albowiem to do nas należą zarówno urządzenia światła, jak i odleżyny mroku, w który eksmitują sami życzliwi krajanie:
„nasz lęk przed napływem nierdzennych elementów”. – Panie, z czym pan
tu, z polityczną sztuką?! Zostawże mnie pan w spokoju, Panie, nic złego ni- -komu nie robię – zabraniając przejścia zapaści serca na przestrzał; niknąc.
b) oli Bez ekspiacji. Skłonny sacrum jak wszystkie inne niewinne kwiatki. Bunkry
nad zatoką, gdzie pijemy wino. Tanie, bo dobre. Nazwajem. Przelotu Barça
– San Francisco, z przesiadką na JFK, nie dało się nie zwieńczyć śmigłym rozbrataniem. Wszystko rozumiem, ale porzucić białą krew kwartału na rzecz skórzanej jaskini, nawtykanej knutem, to już kurewskie przegięcie.
c) zule
Znalazłeś mnie na dworze Króla Słońce. Robiłem te rzeczy, nie wstydząc się. Nie przeżyliśmy razem żadnej wojny, a więc muszę cię odrzucić, dla muzyki,
Marin, wyjdzie to nam na zdrowie. Żaden z najbliższych nie kojarzył, że leżę odkryty lnianym prześcieradłem na starym tapczanie. Moment, a na recepcji
stróż przerzucał na Dwójkę. Nie byłem z tobą nigdzie dotąd wierutnie, zaiste.
Cieszyn – Kraków, 9 grudnia 2005 – styczeń/luty 2011
45
Daremna piosenka
zamiast winy, tego smętnego, spleśniałego żagla,
poczuł krew na masztach, niosącą twój frachtowiec
Maciej Woźniak, "Kopenhaga, wiosna 1843"
Ledwo niesłyszalna muzyka, ale pięknie
tak utrzymywać się na czarnym oceanie:
bezduszni statyści w łódeczce, nie liczący na nic, a nawet nie krwawe róże w podmiejskim zaułku,
którymi, licho dając, demony nie wyrzezały nas.
Niebo w snach jest najczystsze, krzyczymy bel canto, zapierając się arki, przygarniamy mrok. Abstrahować nie umiem, wrzeszczy respirator,
fortepian wypreparowany do kosmicznych sań, kiedy motyle zapylają zmrożone powietrze,
jakby płatki doskonale śniegowej kampanii.
Nic, jak ta wojna, nie szpili ostrożnej uwagi zajętym wyłącznie dniem, morderczą plamą.
Kraków, 31 marca 2007 -- 11 kwietnia 2012 roku
46
Ostatecznie wybór wypiera życzenie A tak wymierzono dystans od prośby do zgody.
Da się jaśniej? Szczenię, prezent na 3. imieniny, już między nami nie skamle; chowaliśmy mu się
w pępku, razem i wzajem, znajdy w atomowym parasolu, przeświadczone, że radiacja opadnie.
Za tylnym siedzeniem buldog potakuje (wie swoje rozdwojenie na korpus i na głowę), wystarczy się obejrzeć za ramię, a fura przepadnie za wirażem,
rycząc wściekle, przed porą podarków z naiwnej ufności w łatwość i stałość oraz inne zmyłki.
……………………………………………………………………………….
I tak oto tu wracam, ale już bez cienia, psa na smyczy światła: wracam jednocześnie. Tu mnie sąsiedzkie myśli nie nachodzą, przez co dostrzegam podjazd,
tuż obok resoraki w trawie. Stały się nieodzowne do władania imionami, z anonimowego nadania.
47
¡Olé, olé! Przemyto mnie do szczętu i zdechł sercowy staruszek,
jako we śnie Justyna Bargielska złocistym kosmykiem zakonserwowała artykuły z okresów niepoczytalności,
albo niepoczytności, sam już nie wiem, jakim kanałem wypowiadano te słowa, co tematyzują opierdolenie się
na łyso, wyłażenie na ulicę: „mokde, mokde”, na widok (zadeszczonej loggii z podwórzem dżdżu) Tosia gaworzy,
mimo że zasadniczo już raczej zezwalam włosom rosnąć i dziadkom umierać (dosyć względnie się mi przynależą),
a to wszystko zapewne dobre znaki rozwoju tj. zsunięcia rozziewu o tyle, o ile da się to zrealizować w samotności,
gdy reszka, jak wiadomo, jest milczeniem, jest deszczem.
48
Baranów, tam-tamy Magdalenie Pudo & wiecznej pamięci jej ojca
Oho-och, Izraelu, Izraelu, nużyłeś okrutnie!
Pierwsze przykazania, które mi przekazałeś, pościerały, postarzały mnie, na mikroskopie, że poparłem śmierć z własnej ręki, a nie ten
dramat: to niedostępna nam opcja, ale w owej pustce wzajemnie się znaleźć, pogwarzyć z nią
nad ranem i kiedy wstajemy do pomrukiwania,
że nie chcesz już nigdy więcej wracać do posmaku tam- -tych dni spędzonych razem tam, gdzie wciąż nie byłem, to jest ostatnie piętro i możesz, niechcący, doświadczyć
niewymownego bólu, nad sobą, pozostałą: w niebogłosy kwilącą porzuconą czcionką,
jaką musiały być napisane e-maile o tych,
którzy niepotrzebnie ruszani: w końcu są! 2009/08/14 – 2010/07/25
49
Raga litota dla Pawła Tomanka
Stajesz się dla mnie niesłownym kolorem.
Kolory pieszczą każde podniebienie, nucąc pod nosem zaduch w stanach równowagi. Czytałem u Płatonowa, że szczęście wariuje
w umyśle umiarkowanych temperatur. Chyba że wietrzyk przeszyje słoneczko, a ono zaiskrzy tak, że ciemna woda
ulubionego potoku przeczenia
(słuchaj, dajmy mu na imię Rudawa i z kładki dla rowerów wpatrując się w pośpiech) zażyje
doczesnej rozkoszy rodzenia tyle że to nie dla nas, te rozstępy,
ten miszmasz. Przecież różnicy nie robi jedna łatwa sztuka
luzowania wraz z jej szkoleniowcem, krawatem. Kto powiedział „rozkosz”? Łączna liczba wyłączności: 0.
50
Ostatni sonet elegijny, jasne! dla Johna Ashbery’ego
Bezzasadne zadanie – transfiguracji chłodu –
powierzyłbym wariatowi od melodii kwiatu: znajomo rżną literki w obiadowej porze,
białe łby chryzantem zacichają w oddech samuraja, gdy przepłasza nietutejsze mewy:
zazwyczaj nie unoszę się wyżej niż trzepak,
jednak tym razem okoliczności przymusiły mnie odlecieć w ostatnią warstwę wnętrza
(metaliczny wieżowiec o ślicznych szybach, niedoszła spuścizna po zamożnym dziadku),
aby się zorientować w bieżącym rozkładzie, i nie mieć na uwadze kompletnych kolizji, a
tylko na murku rozczochranego pobratymca, skąd złudzenie – dostrzegalne najdoskonalej.
51
Zatoka Znajdź mnie tam, wewnątrz.
Nie wiedzieć czemu, pasuję.
Tresuj, naruszaj. Byle tylko w nocy rozkopywał się dzieciak.
Dociskam się, żeby przenigdy papier nie rozwarstwił twarzy.
Przylec pod spód. Rodzina, której nie mam, nie przyjmuje bękartów.
52
Bezbłędne koło Bożenie Kuchcie, nareszcie bezwietrznie
Powiedz morzu, że nie jestem żadnym człowiekiem.
Tak być musi początek każdego wiersza, kursując między nami. Morze nic nie odpowie, ale twoimi ustami.
Bywać, wybrzmiewać powrotem (bezbłędnym błędem) do rodzonej przystani, wyspy jałowej – tak tutaj ciepło, ciężko, ciemno, że woda obraca się w mleko. Powiedz morzu, że nie jestem żadnym człowiekiem.
Jestem potworem morskim. Tymczasem. Ty jesteś — daleko.
Jednym z fałszywych imion (statków), które wypłynęły z krtani. Morze nie odpowiada, ale twoimi ustami.
Nie zapomnij dorzucić, że wracam do domu, na kształt morskiej piany. Męską sylwetkę (zbite mięśnie) krępy ląd zawdzięcza Grekom. Powiedz morzu, że nie jestem żadnym człowiekiem.
Na powitanie — rozmowa o zmarłych pod naszą nieobecność (bełkot).
Niechże wszyscy usłyszą, jak cieszymy się, że zostawiliśmy ich sami! Może nic nie powiedzą, ale twoimi ustami.
Morze szumi. Głośno milknie. Nie wygląda zaślubin. Nie ustala granic. Dano nam do wyboru: umrzeć, oszaleć, kłamać i stać się kobietą.
Powiedz znowu, że nie jestem żadnym człowiekiem.
Może nic nie odpowiem, ale twoimi ustami.
KRK, Ruczaj, 29. 06. 2005 – 15. 12. 2012
53
Frachty
“Like a fisherman in a city. With sea secrets in him.”
Arundhati Roy – The God of Small Things
Napiszę mi na skórze ponownie skromną książkę wyjścia: podając ci w otwartej dłoni stulone przedmioty, nadzieję frazy na marskie rzeczy, żeby chrobotały w ładowni – ryby
w wodzie – że pod żebrami kryję morskie tajemnice, żeglarzu, teraz to już raczej rybaku w małopolskim mieście, powierzyłem
cię rzece, którą brniemy pod brukiem – przegapiono zapadnię –
aby wzajemnie, jednocześnie z oswajaniem nie czekać do jutra.
54
55
Biedne kwiaty N.N.
To pewne, śniłeś, hałastra zziębniętego na kość śniegu,
zbite dzieciaki szczekają wśród chałup — i jak to schyłek filozofii, również onirycznej, obywa się to bez czasownika w bezokoliczniku.
Był rytm – b y ć – co ustawał, ustanawiając, ustawiał, stawiał się niczym krew z nosa rozbitego o kant piaskownicy.
A teraz mów do mnie „teraz!”, skoro ponownie teraz znaczy tyle samo, co karteluszki w notesie z lat 90-tych
i między nimi operowe przebieranie palcami w poszukiwaniu tamtych nazwisk, imion, numerów telefonów, pierwszych e-maili
osób, które dawno temu otoczyła kośba: dokładnie tak, nie przebierając w środkach, tak, dokładnie tak, tylko to mam na myśli.
Przejrzałeś mnie, zapewne, ale co mi po krwi, co po radiofonii, kiedy zarost szczerzy mnie jak najostrzej i samemu się spuszczam
w swój własny środek? To błahe — śnieg dokonuje czystek katolickich, czarniutkie w nim
kwiaty wstają do obrony: no, nieźle, wczoraj znowu się pobiłem, to do ciebie mówię!
56
Papillon: Modraszek Piotrowi Janickiemu, dziękując za lekcje bez liku
Banicie odroczenie,
a bezprawie chwastu. Ciecze zrównują wszystkich, nie talerze nocy. Głośnika nie wyglądaj,
za dużo w nim twarzy. O, morze! Demolkę wyprawia za każdym wyrazem.
A teraz zbrodnia: ogniwa pelargonii na parapet w kuchni, schowane satynowym, drogocennym śniegiem.
Jeżeli pierwsze przekształcenie jest filozoficzne, drugiemu loretanki aportują kapcie.
Inaczej być nie mogło, a tak być nie miało. Zamyślasz dodekafonię pojmować za żonę. W strefie erekcja
bloków, deszcz zacina ślady, przebywa w pozbawieniu tymczasowy człowiek.
Najbliżej rozpoznania płynie pełne morze, czysty surfer dostaje wyszywankę skrzywień:
z krwi jak z oddechu urodzić rodziców,
sierota zaniemówić, a wariat rozedrzeć
porządek wnętrzności: haftowanie skrzydeł, nieskrępowaną melodię bez słowa, nut, plaży.
Furkot rozściela maski po plantacji, pionowe prześcieradła. Dotychczas zwieszone pomiędzy uchem słonia a śliskim czółenkiem. Zrzeczenie się
łachmanu, pastowanie wanien. Rozmieszczony kaszalot myka z aresztu.
Kraków, oś. Ruczaj, mój pokój, lata: 2007 – 2012
57
Konsekwencja Kochana, jechaliśmy przez Kraków
blisko dwie godziny, stopniowo pot – głośnawym zapachem – rozlegał się
po autobusie, odgrzebaliśmy drogę do kichania i uśmiechu, królestwa i
rustykalnego pejzażu, nikt nad nim nie ma władzy, nie czekała ani nagroda,
ani nagana, sprawiłem się dobrze, żona ci wspominała, że „się udrażniam”, nie,
nie zwróciłem uwagi, komponowałem swój ostatni kwartet, jeśli tak się mówi
o nigdzie niespisanym utworze, synku! 13 – 06 – 2009 – Kraków – 2012 – 04 – 16
58
59
Ciemność Wszystkie uczucia będą potrzebne do śmierci.
Josif Brodski, „Zofia”, przełożyła Katarzyna Krzyżewska
To miasto uśmierciło niejednego wieszcza, wielu poetom Kraków rozgłosu przydawał. A mnie? Dywagacje nt. ozdrowieńczej mocy piosenek, gdy sporządzam od rana kolejny firmament? W piekle,
na 2. piętrze bloku z szarej płyty, kot Janek wyrzeka się imion coraz bardziej czarnych. Wstydzę się polszczyzny i wstydzę się Wisły, zwiedziłem w transatlantyckich rozjazdach ogromniejsze
features; geografia z językiem dzieli wspólne cechy: jeży się, burzy,
zwodzi, usypuje – można mnożyć dudnienia, a i tak nikt nie powie mi – kiedy odejdę. A to mnie ciekawi. Ciekawi mnie nieprzytomnie, poza „me psychozy”. (Rzeczywiście istnieją rzeczy ponad to istnienie;
nie przyznając się do nich, dajesz mordzie w łapę.) Mamy wśród nas, poeci, zimne kaloryfery, które nie przepracowały nawet termostatu. Pory roku spoglądają na nas z głośnym pobłażaniem, że nie wiemy,
i co to zegarek, i co to atrament. Wybaczyć? Spisać wnet na straty.
Odkąd uprawiam pisanie, noszę w sobie ubranie, zasuwany sweter, kardigan, brązowy. Zrzucałem go, rozpruwałem, robiłem na nowo, wszywałem suwak, wkładałem pod sobą na siebie. Tak mi go brak,
gdy gorące lato rozbierało do naga i przez to bardziej nie istniałem, nurkując w Zakrzówku! Ubrany tylko w kąpielówki oraz moją skórę.
Wnętrzności zapadały się pod wodą w zamęt: jestem rybą, wygięty
od środka do światła; rekinem słodkowodnym w połykaniu mango.
Dopiero tam przychodziła czuła teokracja, nowy ustrój urządzony swoimi prawami. Choć nie istniał, pamiętam gros jego dat urodzin. Nazywałem, osłaniając się wyłącznie prawem, chęcią dowodzenia,
że jutro należy się tylko kobietom, gibonom, lemurom najbardziej.
Wnętrze mitycznej tarczy, siny nieboskłon nad Ruczajem, Grekom opłakał ich niebaczny, pochopny bohater, wyzwolony jak ja z łaski,
od wszystkich innych rzeczy boskich, nie gryzę, podskubuję trawę
każdą niezbywalną chwilą, zanim ona, on, ono zatrze za mną ślady. Oś. Ruczaj, Podgórze, Kraków, wiosna-lato 2007 – 10 grudnia 2012 r.
60
kwestia czasu (ars poetica) Teraz chłodna jesień wkroczy do Doliny Muminków. Bo inaczej jakże mogłaby znowu
przyjść wiosna?
najpierw wymyślisz […] skarpetki, skórki od pomarańczy, kamienie,
kawałki kory i tym podobne dziwaczne rzeczy. Przyszyła ci
ochota trochę posprzątać, więc zaczniesz zbierać,
zlizywać spod stóp. wpierw jednak uwierzysz, że żyjesz, wstałeś, język opadł ci na dno jamy ustnej, nim panele zaszyły się, i palce
odkryły wnętrze kapci, nie szukając ich, nogi wynalazła podłoga.
złapiesz się więc najsampierw na niemym pragnieniu wymyślania
dopełnień, bez znaczenia, czy dobrze „świat” zabrzmi, „życie” np. dopowiadając, czy nie zsuniesz się aby w rzecz całkiem nie swoją,
jak w drugą osobę liczby pojedynczej, która istniała dużo wcześniej niż chciałeś. chciałeś na nią krzyczeć: Mamusiu! Tatusiu!, „język” ci
tego wzbraniał zużytą dwuznacznością, raz mięśniem, raz brakiem
kontroli nad planowaniem nuklearnej rodziny, jakżeby inaczej! bardzo możliwe, że się żalę i daję porwać pokrewieństwu dźwięku, i nie wiem, czy to może znaczyć – że już się zebrałem, nie powtarzam tato, mamo,
mamotato.
pierwopost 21 września 2005 r.
61
Maciupeńka psychoza, w sam raz dla ciebie Szukam rady u kranu, szukam rady u kranu
Skromność jest tropem olbrzymich piaskarek Mimo że miało być ładnie o ładni być miało
Co kran mi może poradzić jak samemu cieknie
Ordnung must sein! surrealny ojcze
Jestem w pełni zdolny do stworzenia sześcianu Co jak mi ochoty nie staje mam się zreperować
Dowodząc że piasek to jest symbol mi nieobcy Wrażliwość to nie latryna, gówno nie wypływa
Góry bezwzględnie są wiosną, pomiędzy nocą, dniem Żem tej prawdy nie pewien nie obchodzi żlebu
Piasek daje nam talent żeby po nim zjeżdżać Talent jest nam dany abyśmy się wzajemnie miłowali
Tak twierdzi ludność w zażyłych stosunkach z rynkiem W ostrym autochomikowaniu twardszych tożsamości
Śliczny nosek wściubiają z norek w gęste popołudnie
Aby wydawać wyroki o braku poetyckiego szaleństwa
Poetyckie, a co to takiego? znam dobrze szaleństwo
Mam ci to zapisać? wolałem je przeżyć W zasadzie
przedkładam doświadczenia nad reprezentację Niepokój ponad miarę związek nad relacje
Tak mówi poetka której imię rzeka Mówi, teoretycznie a rozwija piasek
Z merytoryczną czułością klepsydry
pierwoposty 18-10-2005/28-10-2005 – Kraków, 21 października 2012 r.
62
Hydra Wystarczy się zahaczyć
Szramy puszczą się wolno, barka rachunek kreska Postawią wobec majtek czarną nocą ciasny wyraz twarzy
Zdębiałe nucąc, skoro mnie nie rozumiesz, pożrę cię Dogłębniej, lecz się uprzednio zapowiem połykacz ojca
Białego co to na mnie wymógł jak najlepsze maniery rodem Z kresów, z zarzecznych mętnych ingresów, interesów
Sprawdź to zagłosuj na mnie zadzwoń, nigdy ci nie zapomnę Będziemy razem filtrować plankton, mnożyć się społem ponad
Miary. Repetować klasy, aż się rubryki staną chłonne jak pospolite Stułbie, jasne, cz. teraźniejszy i zbraknie szklanki, ażeby mu przeczyć
Szczękanie jest niepodważalne a ja jestem cięgnem jego ogniwem, Ładunkiem żelaza prochem bez których krwinki zwiotczeją, jednak
Zwiotczeją, jakkolwiek mogłyby podbić zdobyć podium eksplodować, Najskuteczniej wyprzesz się wulkanu, milcząc słowo gwałt.
Wystarczy się zaprzeczyć Zaś małe rzeczy dociągną sprawę do końca, powtarzając
Skrzywienie, nie zdążę się zorientować, że ręce mam puste
A głowa bucha wodą, wybucha, że najboleśniej rymują gołodupcy
Co najśmieszniejsze, doniczki tłukąc n a j n i e p e w n i e rozsadza Ich skorupy, obleśne trupy, zbrylone w zbrykietowanym mieście
Wystarczy się przerazić Pootwierać na klucze, skóra wiara powietrze
Szlochać, szlochać
Wystarczy się zakochać
pierwopost 31 października 2005 r.
– Podgórze, 21 października 2012 r.
63
Amie, Ami!
[drobne potknięcia]
Barter Wypisałem się z istnienia, i cóż, na
krótko starczyło pary imć niebyciu, zrobiło zaraz wracam i zasiało ― pośpiech,
który tak czy inaczej towarzyszy wycieczce po złote runo nicości, jak zwano, tak zwano,
byle tylko nie pobyć nazbyt długo w domu, w
nim przymiera się głodem ― ukojenia, uwagi ― ucieka jak najdalej ― i wraca niechętnie, ale już
w inne progi, trochę mniej zbadane, a dzięki temu skłonniejsze odpuszczaniu winy, słuchaj,
sierotko, mam propozycję zamiany miejscem: tobie przypadną starzy, którzy zawsze przegną, mnie fakty
skończonej samotności, opera i dramat, nie transmisja wydarzeń. Napchanymi ustami nic mi nie odpowiesz?!
64
Żurawie i znów gra ta muzyka, sceniczne dysonanse
rozsuwają oczęta jak stęchłą kurtynę, miłość to ten jedyny ruch w przestępstwo pobudki,
jak dotąd się myliłem, nie liczyłem na więcej sensacji ze strony masy krytycznej słoneczka,
a spuściło mi manto światłoczułym trepkiem, i nagle mrok zapada, wybór nieodwracalnej
migracji na wyspiarskie kraje, najwyraźniej lepiej się tam wytrąca podział jasne/ciemne,
osadza szary trzepot świtu, czy to wodowanie zmierzchu w bezsprzecznym deszczu, nicując
ciemności, wywracając na wierzch rozjarzoną podpinkę, że rzeka wyrzuca leniwie kończyny.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
65
Che sarà (2009) Kto pyta, ten szerzej się śmieje ― i jeśli nawet przedstawia się
to kiepsko, szarżuje w żaluzje, zaniedbawszy rubryki, zakłady. Przykładem zaświecić może p. Zbigniew Herbert, prywatnie
zapoznany, skoro nie przeszkadzano mu rąbać w marmurze, to również przeszywanie wody przez palce naoliwi przekręty ―
oszalałe oddanie, oddalenie, odbiór pyłu gwiezdnego w recepcji, jaką przeciętny klient wciera sobie w skórę od wewnątrz, jątrząc drażliwy materiał przymierza. Sam sobie zarzuca, że także jutro
wdrapywać się będzie na gzyms barokowej sonaty bez asekuracji, bez najodleglejszej ochoty na ciąg dalszy niebiańskiej konsekracji.
Kraków, os. Ruczaj, 22 września 2009 r. – 1 sierpnia 2011 r.
66
Wanna, bezprawie Grząski grunt pod stopami: niewidoczne państwo,
uporczywie rozgrabiane, uparcie niezbite. Służący
się strofują, tuman kurzu wzbił się, należycie otulił, jak nikt, kto w pobliżu. Myśliciele uwodzą w niskie,
nieznośne regiony, gdzie rząd cielskiem piastował zaparzony móżdżek. Dochodzą mnie echa z mebli
i echa zza ucha. Szurnięty prysznic szemrze, pyszny zaduch szkli się. Łazienka nie rozpoznaje prywatnej
postaci, grzeszącej świadomością, tylko ona grzechem, i pomija ją, droższe proch y pamięć niż własne zdania.
67
Rysa Każde znamię rozkłada się bez końca na terenie trzasku.
Miałbym coś do dodania? Operuję zniczem, jakbym ogień
podkładał pod siano w stodole. Dlaczego nie powiesz mi
prosto, że nie wytrzymujesz? Pragnąłbym, abyś wiedziała, że wierzę, że umrzesz. Naprawdę? Bez wątpienia, lecz nic na to nie wskazuje, bo bezludne niebo znaków natrząsa się
z mojej bezdusznej bajki o zaniku. Jest jakoś tak śmiesznie
i jakoś gorliwie. I jeszcze ta durna wiara, że jutro odnajdzie ― mnie ktoś.
o9/2009 – 08/2011
68
Spis treści
europa ................................................................................................................................... 5
Kierunek: Ruczaj ................................................................................................................. 6
Sicut cervus ........................................................................................................................... 7
Alba California ..................................................................................................................... 8
Trybonity ............................................................................................................................. 9
Przed lekturą Lautréamonta .............................................................................................. 10
Dwa kwiaty .......................................................................................................................... 11
Libretto
Skłonność do przesady ....................................................................................................... 14
Pytanie o jasność ................................................................................................................ 15
Słoneczko ............................................................................................................................ 16
Garnitur .............................................................................................................................. 17
Krajobraz ............................................................................................................................ 18
Jak gardło pełne ognia ........................................................................................................ 19
Jeż ........................................................................................................................................ 21
Towarzysz ........................................................................................................................... 22
I dlatego nazwę cię Wtorek ............................................................................................... 23
Dekan, poezja kobieca ....................................................................................................... 24
Stężenie ............................................................................................................................... 25
Sidżo dla kundelka ............................................................................................................. 27
To ........................................................................................................................................ 28
Tulipany, martwa natura ................................................................................................... 29
Biegun ciepła ....................................................................................................................... 31
Rozmowy o pogodzie ......................................................................................................... 33
Północne morze .................................................................................................................. 34
bim bom .............................................................................................................................. 35
Cieszyn ................................................................................................................................ 37
A i B ..................................................................................................................................... 38
69
Koncert na waltornię i zwęglony ksylofon ........................................................................ 39
Szast-prast, krwawe gody .................................................................................................. 40
Słownikt .............................................................................................................................. 41
Pije Kuba do Jakuba ........................................................................................................... 42
Pożegnanie róży – w drodze z Wąwozowej ...................................................................... 43
Nigdzie dotąd – z braku laku entelechia, albo Michel Foucault nie byłby ze mnie dumny ................................................................................................................................ 44
Daremna piosenka ............................................................................................................. 45
Ostatecznie wybór wypiera życzenie ............................................................................... 46
¡Olé, olé! .............................................................................................................................. 47
Baranów, tam-tamy ........................................................................................................... 48
Raga litota .......................................................................................................................... 49
Ostatni sonet elegijny, jasne! ............................................................................................. 50
Zatoka ................................................................................................................................. 51
Bezbłędne koło ................................................................................................................... 52
Frachty ................................................................................................................................ 53
Biedne kwiaty ..................................................................................................................... 55
Papillon: Modraszek ........................................................................................................... 56
Konsekwencja ..................................................................................................................... 57
Ciemność ............................................................................................................................ 59
kwestia czasu (ars poetica) ............................................................................................... 60
Maciupeńka psychoza, w sam raz dla ciebie..................................................................... 61
Hydra .................................................................................................................................. 62
Amie, Ami!
Barter .................................................................................................................................. 63
Żurawie .............................................................................................................................. 64
Che sarà (2009) ................................................................................................................... 65
Wanna, bezprawie ............................................................................................................. 66
Rysa ..................................................................................................................................... 67