pierwsze w historii szkoły wydanie gazetki, stworzone ...pliki.2slo.pl/2_Slowa_1.pdf · 10 /...

12
Numer 1/2016 14.09.16 pierwsze wydanie w prezencie. pierwsze w historii szkoły wydanie gazetki, stworzone przez tegorocznych maturzystów

Transcript of pierwsze w historii szkoły wydanie gazetki, stworzone ...pliki.2slo.pl/2_Slowa_1.pdf · 10 /...

Numer 1/2016 14.09.16 pierwsze wydanie w prezencie.

pierwsze w historii szkoły wydanie gazetki,stworzone przez

tegorocznych maturzystów

1 / Na okładceZdjęcie udostępnione nam przez Andrzeja. Jego prace są regularnie pokazywane i nagradzane m.in. przez stronę Nowa Warszawa. Andrzej, Marcin Kuciński i Magda Rymsza odpowiadają za zdjęcia w 2Słowach.

2 / Drugie Genezis

3 / Niespokojny misio

5 / Traktat logiczno-filozoficzny

6 / Podróżuj z Bąkami

6 / Jak na 6 dni zostałem minis-trem

NIESPOKOJNY MISIO

RELIGIA NA BOK

PODRÓŻUJ Z BĄKAMI

7 / Pawilon czterech kopuł

8 / Na początku był ...

8 / Maciek i historie powrotów do domu

9 / Przekonania religijne na bok

10 / Dlaczego Beksińscy nie jeździli na wakacje?

11 / Piąta symfonia

12 / Ostatnia strona

Każdy z nas ma od czasu ochotę na zrobienie wielkich planów. Kładziemy wtedy przed sobą czystą kartkę, wyciągamy kolorowe flamastry i tworzymy listy, na których każda myśl jest wy-

punktowana. Zazwyczaj pozytywny nastrój towarzyszą-cy podczas tego procesu nie utrzymuje się niestety zbyt długo. Lista zostaje po pewnym czasie przykryta książkami, tylko po to by wywołać niesmak kiedy odkry-jemy ją sprzątając biurko po kilku miesiącach.

TEN PROJEKT MÓGŁ SKOŃCZYĆ W PODOBNY SPOSÓB. No bo jak zorganizować i namówić conajmniej kilkunastoosobową grupę maturzystów do wspólnego, synchronicznego działania mimo krzyżowego ognia studenckich przygotowań i szkolnych klasówek? Taki pomysł mógł powstać przecież wydawać się możliwy ty-lko w głowie kogoś, kto po dwóch miesiącach zapomniał o szkole, a planowanie przerywał korzystając z uroków ostatnich dni wakacji.

OKAZUJE SIĘ, ŻE POWAŻNIE NIE DOCENIŁEM SIŁY I CHĘCI DO DZIAŁANIA DRZEMIĄCEJ W CAŁYM MOIM ROCZNIKU. PO OGłoszeniu pomysłu wydawania szkol-nej gazety doświadczyłem czegoś, co można chyba tylko nazwać rewolucyjnym zrywem. Po tygodniu powstało

dziesięć artykułów, dwadzieścia rysunków i kilkakrotnie więcej pomysłów na nasz wspólny projekt.

W WASZE RĘCE NASZA MŁODA REDAKCJA ODDAJE pierwsze egzemplarze gazetki, drukowany owoc naszej pracy, zupełnie za darmo, dzięki dofinansowaniu od Dyrekcji. Zapraszam do czytania i oglądania. Możecie się nas spodziewać z powrotem za miesiąc!

Antoni Kostrewa, redaktor naczelny

14.09.2016 / NUMER 1

DRUGIE GENEZISANTONI KOSTRZEWA

Marta Tuchołka

POZNAJ NAS I NASZE TWARZERysunki zawdzięczamy Gabi Czaplińskiej. Powstały na podstawie zdjęć Marcina Kucińskiego.

2 SŁOWA O POCZĄTKACH I O ZMIANACH. Siedemnaście lat temu w „Dziesięci-

oletniku” (’99) ukazał się tekst „Genezis - Historia pewnej szkoły widziana od środka” autorstwa Pana Jacka Bąka. „Genezis” jest subiektywnym spo-jrzeniem na pierwsze 10 lat istnienia naszej szkoły z punktu widzenia osoby, która ją współtworzyła.

Czy w obliczu zmian, które dokonały się w naszej szkole ostatnimi czasy, a także tych, które dopiero ją czekają, uda się zachować ducha i idee, które towarzyszyły szkole od początku? Innymi słowy - na ile „Historia pewnej szkoły…” jest aktualna dzisiaj?

OP: Nie da się ukryć, że dużo się ostatnio w szkole dzieje, nowości widać na każdym kroku. Czy w Pana odczuciu, w odniesieniu do

„Genezis”, coś tak naprawdę się zmieniło?

JB: Mam wrażenie, że się zmieniło. W tym tekście jest zaznaczone, że szkoła się wtedy rozwijała, stawała się domkniętą strukturą. Można powiedzieć, że powołanie oddziałów międzynar-odowych jest, pod tym względem, zamknięciem etapu rozwoju szkoły. Jest to tak, że od pewnego momentu szkoła bardzo

zwracała uwagę na to, żeby mieć dobry poziom, żeby zdobywać dobre miejsca w rankingach, a z drugiej strony wprowadzać różne innowacje, o których w tym tekście też było wspomni-ane. To jest związane z taką polityką przyciągania i jed-nocześnie powoli zmieniania swojego wizerunku. Zmieniła się dyrekcja, nie było już tak dużo kreatywnych pomys-łów.

OP: Czy to dlatego, że wszystkie kreatywne pomysły warte zrealizowan-ia zostały już zrealizowane? Czy zabrakło chęci?

JB: Nie chodzi o to, że zos-tały zrealizowane. Wydaje mi się, że wynika to z tego, że był to balast w podróży do innego celu szkoły. Festiwal projektowy skonsumował taką kreatywność, on wystarczył. To nie znaczy, że w ogóle nie było potem ele-

NIESPOKOJNY MISIOZ Panem Jackiem Bąkiem rozmawia Ola Podziewska.

Andrzej Kulig Maria PiotrowskaAniela RybakWeronika WojdaMaciek SobczakJan Zawadowski

Magda Rymsza Mikołaj SokołowskiTytus SłoninaAsia Wąsowicz Gabi Czaplińska

Antek Kostrzewa Janek Sobczak Jędrzej Niewiarowski Karol Bąk Marcin KucińskiOla Podziewska

mentów kreatywnych, ale były one incydentalne. To znaczy - jeśli ktoś chciał coś zrobić, to mógł to zrobić, są tego przykłady.Widzę wyraźnie, że ci ludzie z „Gen-ezis” - jak to zostało określone? - słudzy wysokiego poziomu nauczania, oni są, wrócili, stali się nieodłącznym elementem. A ponieważ szkoła chce być na świec-zniku - to to współgra. No a skoro współgra, to nie ma powodów, żeby tego nie pielęgnować.Zeszłoroczny Karnawał*, a wcześniej prace nad nim, były taką próbą powrotu do edukacji kreatywnej.

OP: Udaną czy nieudaną?

JB: Udaną i nieudaną. Udaną o tyle, że w ogóle zaistniała. Nieudaną dlatego, że dla części nauczycieli była zupełnie niepotrzebna. Przez uczniów była różnie postrzegana. Ale okazało się, że ten tekst [„Gen-ezis”] był jakąś taką inspiracją do myślenia nad stworzeniem czegoś innego.

OP: W kontekście zmian, na ko-rytarzach można czasami usłyszeć o „początku końca” - istnieje opinia, że te wszystkie zmiany doprowadzą do zatracenia tożsamości - jeśli można tak powiedzieć - szkoły. W zeszłym tygodniu, na przykład, rozmawiałam z jedną z nauczyciel-ek, która mówiła, że odkąd pracuje w szkole, zawsze znała wszystkich uczniów z imienia i nazwiska. W tym roku do szkoły przyjęto aż pięć klas ’00 (trzy do polskiego liceum i dwie do IB) i powoli ta atmos-fera kameralności przestaje być możliwa do utrzymania. Do tego słyszy się, że w obliczu reformy, przed którą najprawdopodobniej stoimy, szkoła pójdzie w kierunku poszerzania oferty liceum. Co Pan o tym sądzi?

JB: Wszystko będzie zależało od polityki szkoły - czy będzie dalej prowadziła taki duży nabór. Jeśli pojawią się jakieś pomysły - na razie chyba się nie pojawiają - na odnalezienie się w tej nowej sytuacji edukacyjnej, to faktycznie jesteśmy przed poważną, radykalną zmianą i to jest faktycznie koniec takiego liceum, jakie znaliśmy. Możemy so-bie zadawać pytanie, na ile zostanie zagubiona atmosfera, może duch szkoły - nie bardzo wiadomo jak to nazwać. W każdym razie specyfika.

OP: Na czym ta specyfika polega?

JB: Na pewno jest oparta na życzli-wości, wspólnotowości, towarzys-kości, chęci wspólnego działania. Kiedyś absolwenci naszej szkoły mówili, że na studiach rozpoznawali się jako zupełnie inny typ człowieka, w porównaniu do innych studentów. Ostatnio już nic takiego nie słyszałem. Nie wiem czy to dlatego, że nie zadaję pytań, czy to się po prostu zmieniło.Ważnym elementem jeśli chodzi o ten wywiad i tekst [„Genezis”] jest to, że te zmiany - „początek koń-ca”, ale też zmi-any w ogóle - są związane z brak-iem nowości, świeżości, to już nie jest tak-ie zachłyśnięcie. A zamiast tego z a c h ł y ś n i ę c i a pojawia się ten bardzo porządny, przyzwoity, do-bry, wspaniały poziom. I że to taka dobra szkoła jest. I tak, dzieci w pierwszej kla-sie liceum, pytane o to dlaczego do tej szkoły przychodzą, dość szybko mówią, że ze względu na poziom. Gdzieś tam pojawiają się też relac-je, atmosfera, czyli to, co pozostało. Ale nie na pierwszym miejscu. I nie wiadomo, tak naprawdę, czy te relac-je uczeń-nauczyciel są dla nich isto-

tne.

OP: Skoro już mówimy o nowych dzieciach - w tym roku ma Pan kolejną nową klasę wychowawczą. Miał Pan też klasę wychowawczą w pierwszym roczniku w ’89 roku - dwadzieścia siedem lat temu. Czym ci ludzie się od siebie różnią?

JB: Oprzyrządowaniem. Są otoczeni urządzeniami, których wtedy jeszcze nie było.Jeśli chodzi o podobieństwa, to chcą rozmawiać, chcą mieć kogoś zaufanego, deklarują, że cieszą się, że w razie czego można przyjść i z wychowawcą porozmawiać. To jest podobne. Podobnie jak tamte, te dzieci są bardzo chętne do nauki, mają jakieś przekonania co do swojej drogi i ufają, że szkoła im pomoże w realizowaniu jej.

OP: A pomoże?

JB: Myślę, że pomoże. Są osoby, które są w stanie pomóc. W sumie,

jeśli chodzi o relacje związane z miłością, przyjaźnią, bliskością, to to nadal nie jest zła szkoła.

OP: A myśli Pan, że te relacje to jest coś, co szkoła będzie chciała utrzymać, o co będzie dbać? Czy może są skazane na zanikanie?

JB: Chyba na zanikanie. Chyba. Takie mam wrażenie, ponieważ jest też sporo takich nauczycieli, którzy boją się otwartości, boją się wyjścia poza pewną granicę i boją się utraty prestiżu. Więc te relacje mogą

zaniknąć. Ale nie mam wszystkich danych, więc możliwe, że w tej chwili są już tacy nauczyciele, którzy są gotowi w ten otwarty sposób funkc-jonować. A może jest też tak, że to nie będzie w ogóle istotne.

OP: Dla uczniów?

JB: Dla uczniów, dla nauczycieli.

Może wystarczy zachować granice.

OP: Czy, według Pana, my - ucznio-wie - jesteśmy dorośli?

JB: Mam wrażenie, że jest bardzo różnie. Tendencja chyba jest taka, że z trzeciej klasy wychodzą dorośli, tacy kompletni, i szkoła, mimo wszystko, umożliwia im dorośnię-cie. Chociaż, mam wrażenie, że w wielu wypadkach stara się być dla was trochę protezą, trochę kloszem ochronnym, na zasadzie: „Jest-em bardziej doświadczony, więc powiem ci czego nie możesz zrobić i jak masz się zachować”, czego serdecznie nie lubię. To odbiera możliwość dojrzewania, stawania się dorosłym. Jestem głęboko prze-konany, że każdy musi przejść przez szereg swoich błędów, żeby to zrozumieć. Ale jest też w szkole sporo ludzi, którzy umożli-wiają dorast-anie.

OP: Czy są już jakieś plany na to, jak sz-koła będzie wyglądać, jeśli reforma

wejdzie w życie?

JB: Z tego co słyszałem na którejś radzie, to szkoły podstawowej nie zrobimy, bo nikt chyba nie ma do tego zdrowia. I w ogóle na razie jeszcze się tym poważnie nie zajmujemy. Tak mi się wydaje, że słyszałem. Ale oczywiście muszę zaznaczyć, że może źle słyszałem i być może jakiś pomysł już jest. Natomiast nie ma powołanego żadnego ciała, które miałoby się za-jmować tym, co będzie po reformie. Myślę, że to się stanie dopiero gdy pojawią się akta prawne. Wtedy szkoła będzie musiała zareagować.

OP: Obawia się Pan?

JB: Wierzę w swoje koleżanki i kolegów, w dyrekcję, zastępców, koordynatorów, wszystkich ludzi dobrej woli związanych ze szkołą, że przeprowadzą ją przez burzę i szkoła osiądzie w porcie.

OP: Czy sytuacja była porówny-walna gdy wprowadzano gimnazja? Czy to był podobny moment?

JB: To był trochę inny moment. Porównywalny o tyle, że się zmie-niało. Ale wtedy mieliśmy wybór, mogliśmy zostać samym liceum. Ale, żeby zaistnieć na rynku, pow-ołaliśmy gimnazjum. Sytuacja była o tyle inna, że tam była nadzieja na stworzenie, a tutaj jest chyba jednak obawa przed skurczeniem.

OP: No dobrze, na zakończenie - 2 SŁOWA, którymi określiłby Pan naszą szkołę na samym początku.

JB: Niespokojny misio.

OP: A 2 SŁOWA na szkołę teraz?

JB: O Jezu, coś brzydkiego, ale muszę powiedzieć, bo to było pierwsze skojarzenie - rozdęta ropucha.

OP: Jakiś komentarz?

JB: Nie no, trudno komentować skojarzenia.

Tekst „Genezis - Historia pewnej szkoły widziana od

środka” można znaleźć na stronie 2slo.pl w zakładce O Dwójce.

* O Projekcie Karnawał możecie przeczytać tutaj

- http://2slo.pl/menu/po-karnawale

Wierzę w swoje koleżanki i kolegów, w dyrekcję, zastęp-ców, koordynatorów, wszystkich ludzi do-brej woli związanych ze szkołą, że prze-prowadzą ją przez burzę i szkoła osiądzie

w porcie.

Tezy główne, oraz kilka uwag:

1. Świat jest wszystkim, co jest faktem

1.2. Świat rozpada się na fakty

2. To, co jest faktem – fakt – jest istnieniem stanów rzec-zy.

2.1. Tworzymy sobie obrazy faktów

3. Logicznym obrazem faktów jest myśl.

3.1. W zdaniu myśl wyraża się w sposób zmysłowo postrzegal-ny.

3.3. Tylko zdanie ma sens; tylko w kontekście zdania nazwa ma znaczenie.

4. Myśl jest to zdanie sensowne.

4.015. Możliwość wszelkich przenośni, cała obrazowość naszego sposobu mówienia – wszystko to spoczywa w logice odwzorowania.

4.1. Zdanie przedstawia istnienie i nieistnienie stanów rzeczy.

4.11 Ogół zdań prawdziwych stanowi całość przyrodoznawst-wa (albo ogół nauk przyrodniczych)

5.6. Granice mego języka oznaczają granice mego świata.

5.62. To bowiem, co solipsyzm ma na myśli, jest całkiem słuszne, tylko nie da się tego powiedzieć; to się widzi.

6.37. Nie ma żadnego musu, by coś miało nastąpić, ponieważ zaszło coś innego. Istnieje tylko logiczna konieczność.

6.4. Wszystkie zdania są równorzędne.

7. O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć.

„TRAKTAT LOGICZNO-FILOZOFICZNY”

O WITTGENSTEINIE SŁÓW KILKALudwig Wittgenstein urodził się pod koniec XIX wieku w Wiedniu, w jednej z najzamożniejszych rodzin monarchii Austro-Węgier-skiej. Utrzymywała się ona głownie z przemysłu stalowego, w swoim pałacyku podejmowała i okazjonalnie wspierała finan-sowo artystów epoki – choćby Brahmsa, Ryszarda Straussa, Mahlera. Pomimo wrażliwości na sztukę, która uwidoczni się w późniejszych etapach życia, droga młodego Wittgensteina prowadzi go do rozpoczęcia studiów mechaniki i aeronautyki w Manchesterze. Choć studia porzuca, by zgłębiać związki matematyki z logiką, wraca myślami do tego okresu, i jako jedną z głównych inspiracji Traktatu, który powstanie lata później, wymienia podręcznik Die Prinzipen Der Mechanik Heinricha Hertza. Ostatecznie rozpoczyna współpracę z Bertrandem Russelem, współtwórcą powstającej filozofii analitycznej, w Cambridge. Szybko znużony jałowością sporów uniwersyteckich wyjeżdża do małej miejscowości w Norwegii i rozdaje część ojcowizny, pomagając kilku twórcom sztuki, znacząco – poecie Rainerowi Rilke. Gdy wybucha Wielka Wojna, rusza do Wiednia i zaciąga się do wojska. Przydzielony na front wschodni, pomimo trudności prowadzi dziennik i rozległą korespondencję. Oprócz opisu wojny i strachu Wittgenstein rozpoczyna tam własną analizę świata. Notatki, które wtedy skreślił, posłużą za bazę redagowanego po wojnie „Traktatu logiczno-filozoficznego”. Po jego ukończeniu Wittgenstein rozdaje całość przypadającego mu w udziale spadku, którym jeszcze dysponował, rodzeństwu i podejmuje pracę w szkole podstawowej na wsi. Nie kończy tym swojej kariery myśliciela – zaciekawieni z pewnością sięgną dalej.

TRACTATUS LOGICO-PHILOSOPHICUSOpisy Traktatu mogą nie być bardzo zachęcające, gdy ktoś po-szukuje czegoś lekkiego na niedzielne popołudnia. Bywa opatry-wany następującymi komentarzami: ”tekst jest krystalicznie cz-ysty, powściągliwy, ułożony z wielką dyscypliną” [przypis: Cytaty

z: Przedmowa do Traktatu… L.W. aut: B. Wolniewicza, wyd. PWN]. „Uderza siła i prostota, […] osobliwa zagadkowość”. Można też usłyszeć, że wywód jest lakoniczny i bardzo gęsty, jeśli chodzi o zawartość treści. Jest to do pewnego stopnia prawdą – lektura należy do dość intensywnych. Traktat zbudowany jest z sied-miu tez głównych. Opatrzone są one uwagami, oraz nierzadko uwagami do uwag. O czym jest Traktat? O wszystkim tym, co dało się powiedzieć. Analizuje świat – rozkłada na czynni-ki to, co jest możliwe. Tworzy obrazową teorie języka, opisuje mechanizmy jego działania. Ale nie tylko – niech nie wydaje się, że jest to dzieło wyłącznie ścisłe, w pełni pozytywistyczne czy matematyczne, choć bez wątpienia takim jest także. Etyka, estetyka, śmierć, metafizyczny podmiot, transcendentalność – wyczytamy więcej niż ich ślad, według części interpretatorów są one właściwie kluczowym tematem Traktatu. „Moja praca składa się z dwu części: z tego, co w niej napisałem, oraz z wszystkiego, czego nie napisałem. Treść etyczną moja książka wyznacza niejako od wewnątrz […] Krótko mówiąc sądzę, że wszystko, co wielu dziś klepie, zawarłem w swej książce milcząc.” – pisał myśliciel. O dziwo, dlatego tak angażuje. Podchodząc do lektury, należy zapewne z dyscypliną iście wittgensteinowską odkrywać pre-cyzyjne znaczenie tekstu i wchłaniać je, aby móc w pełni uchwycić i rozwinąć sens zauważony i opisany przez autora. Polecane jest też wpierw, lub po lekturze przeczytanie jakiegoś opracowania, omówie-nia, ponieważ tekst jest gdzieniegdzie wymagający.

Jan Zetka Zawadowski

PODRÓŻUJ Z BĄKAMIOdcinek pierwszy - „ODEBRALI MI SPOKÓJ NA ZAWSZE, ZOSTAWILI CHOCIAŻ JORDANY”

Karol Bąk

MOŻE WYDAĆ SIĘ WAM TO MAŁO ISTOTNE, ALE W TE WAKACJE SPĘDZIŁEM MIESIĄC W INDIACH. Pewnej wyjątkowo cichej nocy, na przedmieściach Kanpuru wpadłem na dziwnego mężczyznę. Wtedy jeszcze nie wiedziałem jak bardzo zmieni on moje życie. Wraz z moim przy-jacielem z oporami, lecz ostatecznie dając się przekonać, zareagowaliśmy na jego zapraszające skinienie. Weszliśmy za nim do świątyni, która o tej porze była pusta. „Namaste” powiedział. Nie czekał na naszą odpowiedź, ręką wskazał nam miejsce do siedzenia. „Od początku przykuliście moją uwagę gringos. W Twoim oku jest blask, ami-go” - zwrócił się do mnie. „Twoje znamię na ramieniu…jesteś wybrany, wiesz o tym?” Nie do końca mogłem zrozumieć jego łamany angielski, ale przytaknąłem. „Wiedzieliśmy, że tej nocy zjawi się On. Moi bracia zaraz tu będą.” Wyobraziłem sobie wtedy w głow-ie grupę 13 ludzi, ubranych, tak jak on, w ciemną szatę, mających długie, siwe brody i wygolone na łyso głowy. Po kilku sekun-dach zjawili się właśnie oni. Jeden z nich niósł w rękach coś, co przypominało czapkę kazańską. Drugi miał w rękach czerwone sukno, pozłacane na krańcach, z otworami na ramiona. Mój kolega z Niemiec wydawał się

być tym wszystkim mocno zaniepokojony. „Karol, wir sollen zurückgehen” - powiedział. „Nein, wir müssen warten, und sehen, was passiert wird.” „Przyszedł czas Twojej próby. Masz przed sobą 13 zadań. Z każdym z nich uzyskujesz jeden stopień wtajemniczenia. Tylko tak dowiedziesz, że jesteś naszym przywódcą. Tylko tak, poznasz największy sekret ludzkości, skrywany w kryptach pira-mid, szczelnie zamknięty w odmętach jeziora

Loch Ness, strzeżony przez nas. Dlatego musieliśmy uciec aż tutaj. Schować się w cieniu hinduskich świątyń i pozostać incog-nito, gringo. Noc jest dla osłoną. Noc – jest naszym światem.” „Dobrze, więc do dzieła!” - odpowiedziałem ochoczo. Obejrzałem się w prawo, chcąc pokrzepić się zachęca-jącym spojrzeniem przyjaciela, ale jedyne co napotkał mój wzrok, to ściana ognia.

„Wdziej zatem szaty” - powiedział najstarszy z nich, wręczając mi sukno, wraz z czapką i RayBanami - „ogień wyjątkowo razi w oczy.” Gdy byłem już gotowy, zaprowadzili mnie do wąskiej ścieżki, na której gęsto ułożone były rozżarzone węgle. „Musisz przejść po nich na czworaka, ale wpierw zdejmij swoje latające skoki.” Miał na myśli moje nowe Jordany, Superfly 1. Nie chciałem mieć spalonych podeszw, więc posłuchałem się starszyzny. Przejście po „czarnej, gorącej drodze” - jak ją nazywali – poszło mi wyjątkowo łatwo. Gdy wstałem, chciałem otrzepać kolana i dłonie, ale nie było na nich nawet śladu przebytego doświadczenia. „Dobrze” - powiedział jeden z zebranych - „pokazałeś, że jesteś godny stopnia pierwszego. Oto Twój pierścień.” Już po chwili, na małym palcu mojej lewej stopy, widniał złoty sygnet z platynowym numerem „1”…C.D.N.

Trafiłem na MEU dzięki dwóm szczęśliwym zbiegom okoliczności. Pierwszy - dalecy zna-jomi opowiedzieli o tej

konferencji pewnego razu. Sami chcieli się na nią udać, głównie z ciekawości, gdyż nie uczestniczyli jeszcze w takich spotkaniach (w przeciwieństwie do mnie, lecz sam zastanawiałem się, jak to się różni od Model UN). Kilka dni później, zapatrując się z uśmiechem na ambitne wy-zwanie, które zaszczepili we mnie koledzy, wszedłem na fanpage wydarzenia, aby dowiedzieć się,

że rekrutacja upłynęła… dzień wcześniej. Wiadro zimnej wody na rozpaloną wyobraźnię. Miesiąc później, gdy zwiedzałem Kraków w czasie ŚDM, otworzyłem fejsa na chwilę przed wykwaterow-aniem się z hostelu. Pierwsza pojawiła się strona MEU z wielkim nagłówkiem o 4 wolnych miejscach. Zupełnie się tego nie spodziewałem. Emocje wróciły. W biegu wysłałem wszystkie potrzebne dane (włącznie z esejem skreślonym “na kolanie”) i szczęśliwy poleciałem dalej, z jeszcze większym ożywieniem. Uradowanie dopełnił mejl o

przyjęciu. Potem wróciła zwykła rzeczywistość pracy przygotow-awczej. Gdy przydzielili mi rolę ministra Litwy, zabrałem się za szukanie merytorycznych danych po całym internecie. A nie było to proste, gdyż postawione tematy wymagały znajomości geopolityki, priorytetów kraju, spraw bieżących i oczywiście wysokiego poziomu angielskiego. Małym pocieszeniem był fakt, że konferencja odbywała się na samym początku września (kilka dni dłuższe wakacje). A także nadzieja na poznanie ciekawych ludzi z Polski i reszty Europy.

Na konferencję, która miała miejsce w SGH, przyjechało około 150 osób, z czego poło-wa z Polski (głównie z W-wy). Pozostali pochodzili z Bułgarii, Ukrainy, Niemiec, Francji, Szkocji, Walii, Włoch, Hiszpanii i jeszcze innych krajów. Dla zdecydowanej większości uczestników była to pierwsza konferencja tego typu. Wiekiem przeważali studenci. Atmosfera była przyjazna, ot-warta, pełna swobody i wspól-nego zainteresowania. Było ją czuć zwłaszcza po zajęciach, gdy po wyczepującej całodnio-wym pracy szliśmy wspólnie na

JAK NA 6 DNI ZOSTAŁEM MINISTREMJędrzej JJ Niewiarowski

PAWILON CZTERECH KOPUŁAniela Rybak

IDĄC PRZEZ PARK SZCZYT-NICKI, znajdujący się po drugiej stronie ulicy od wrocławskiego ZOO, pierwszym mijanym budynkiem jest Hala Stulecia. Jeden z najpopularniejszych budynków Wrocławia został zaprojektowany na początku XX wieku, a w połowie tego samego stulecia ustawiono przed nią, uwielbianą przez tu-rystów, Iglicę. Przy tym samym placu znajduje się jeszcze jeden budynek, który nie sposób jest pominąć- Pawilon Czterech Kopuł.

MODERNISTYCZNY PAWILON POWSTAŁ WEDŁUG PROJEK-TU HANSA POELZINGA W 1912 ROKU. Pierwszą wystawę zorganizowano rok później, by uczcić setną rocznicę zwycięst-wa Prus w bitwie pod Lipski-em, wydarzenie było częścią obchodów mających na celu upamiętnienie wzrastającego znaczenia państwa w Europie. Obecnie w budynku znajduje się oddział Muzeum Narodowe-

go- Muzeum sztuki współcz-esnej.

PO WEJŚCIU DO ODNOW-IONEGO BUDYNKU, w głów-nym holu, odwiedzający mogą

podziwiać już pierwsze prace: „Tłum” Magdaleny Abakanow-icz robi niesamowite wrażenie, postacie z ciemnego płótna ustawione w wielkiej sali są przerażające, a zarazem intry-gujące i zachęcają do dalszego zwiedzania.

W ZBIORACH GALERII ZNAJDUJĄ SIĘ prace polskich

artystów, zaczynając od lat 60 XX wieku. Jest to jedna z największych kolekcji polskiej sztuki współczesnej. Wystawę stałą zaprojektowano tak aby zwiedzający mógł odbyć podróż

przez poszczególne kierunki i okresy sztuki dwudziestowiec-znej. Eksponatom w każdej sali towarzyszą opisy na karteczk-ach do zebrania, które wprow-adzają obserwatora w założenia danego stylu.

W PAWILONIE WISZĄ DZIEŁA M.IN.: Tadeusza Kantora, Jerzego Nowosielskiego,

Władysława Hasiora, Stanisła-wa Fijałkowskiego. Ponieważ budynek jest całkiem sporych rozmiarów każdy obraz ma swoją przestrzeń, dlatego podziwianie ich jest przyjem-nym doświadczeniem, zwiedza-jący nie jest przytłoczony nadmiarem płócien w jednej sali. Poświęcono również wiele miejsca na odpowiednie ustaw-ienie rzeźb, w jednej sali można podziwiać zdeformowane fragmenty ludzkiego ciała Aliny Szapocznikow, a w kolejnej przejść się między wielkimi, przerażającymi „Abakanami” M. Abakanowicz.

PAWILON CZTERECH KOPUŁ TO MIEJSCE, w którym można zaobserwować rozwój i zmiany w sztuce polskiej XX wieku. Muzeum jest idealnym mie-jscem dla osób, które bardzo in-teresują się sztuką, a zwłaszcza jej historią, ale również ci, którzy odwiedzą je tylko z ciekawości również znajdą w nim intrygu-jące dla siebie dzieła.

miasto odzyskać siły i cieszyć się wrześniowymi wieczorami, wspólnym towarzystwem. W cza-sie całego spotkania natrafiłem na kilka różnic między Model UN (które też odkryłem w tym roku) a MEU, na korzyść dru-giego. Zamiast kilku organizacji tworzyliśmy tylko dwa, ale obdar-zone większą możliwością działa-nia - Parlament Europejski i Radę Unii Europejskiej (której byłem członkiem). To powodowało, że wszystkich członków konferencji

było mniej niż na MUNie i dzięki temu łatwiej było poznać się bliżej. Najważniejsze było jednak to, że zamiast tworzenia pracy legislacyjnej “od zera” (jak w przypadku MUNów), dostaliśmy dwie autentyczne, umocowane w rzeczywistości propozycje unij-nego prawa. Pierwsza dotyczyła pomysłu stworzenia Unii Ener-getycznej (aby kupować spraw-iedliwej surowce spoza Europy, jak np. gaz), druga odnosiła się do planów wczesnego wykry-wania terrorystów w transporcie lotniczym. Dzięki konkretnym tekstom - i zagadnieniom z życia wziętym - uczestnicy mieli równiejszą szansę na udział w dyskusji i wspólnej pracy nad Unią niezależnie od ilości doświadczenia. Najważniejsza w konferencji była sztuka negoc-jacji, dążenia do kompromisu, jak też trzymanie się interesów swo-jego kraju. Było to szczególnie

widać w Radzie Unii Europejskiej. Nawet, gdy wydawało się, że po przyjemnej, swobodnej dyskusji większe bariery między krajami i regionami zostały zatarte, zawsze znajdowało się kilka państw w opozycji, które skutecznie blokowały wszlekie zmiany. Wów-czas zaczynało się “ucieranie”, co niekiedy przypominało wojnę na wyczerpanie i kilkakrotnie cała racja bytu projektu wisiała na włosku. To potrafiło doprowadzić do poczucia bezsilności, bezsen-su pracy, ale w moim odczuciu tak wyglądają prawdziwe zacięte dyskusje, a ich wynik, czasem odmienny od naszych oczekiwań trzeba przyjmować z pokorą i otwartością na dalsze działania. Zresztą atmosfera poza polityką była między uczestnikami bardzo przyjazna i pełna zrozumienia, a ostatniego dnia osią gnęliśmy kompromis. Było miejsce na pol-itykę i kulturalne spieranie się w

różnicy zdań, ale nie było miejsca na nienawiść i erystykę. Wierzę, że z takich konferencji, obok zdobytej wiedzy, doświadczeń, powstają wieloletnie przyjaźnie (sporo osób podróżuje na nie w grupach), decyzje o własnej przyszłości. Sam uważam ją za szczęśliwy dar losu i gorąco zachęcam wszystkich zaintereso-wanych do udziału w nich. Idea MEU jest młodsza od MUNów, ale już teraz można wybrać się na podobne spotkania w różnych porach roku w Tallinie, Sofii, Kijowie, Zagrzebiu, Rzymie, Paryżu, Moguncji, Berlinie i wielu innych. Najstarszym cyklicznym spotkaniem tego typu jest MEU w Strasburgu, które w tym roku odbywa się w kwietniu.

NA POCZĄTKU BYŁ…Marta Tuchołka

Jaki jest najciekawszy, a zarazem najbardziej niejasny element każdej kultury? Naturalnie taki, który wpły-wa na wszystkie zwyczaje i tradycje, a jednocześnie jest na tyle płynny, że

może przeobrażać się co kilka pokoleń. Re-ligia. Od czasów rozpowszechniania chrześci-jaństwa, Europa jest pod tym względem dosyć monotematyczna. Dawne wierzenia dawały zdecydowanie większe pole do pop-isu dla wyobraźni (a może nie tylko), naszych przodków. Dzisiaj słyszymy tylko echo, niegdyś wielkich postaci Swaroga, Odyna, czy Morrigan. Jednak sytuacja nie jest taka zła. Przez ustalone dogmaty i prawdy kościoła, nadal przebijają się dawne tradycje, aktualnie podciągnięte pod szczególny kult jakiegoś błogosławionego lub wyjątkowe obcho-dy konkretnego święta. Poznanie własnej przeszłości rzuca nowe światło na teraźnie-jszość. Nasze dziedzictwo może wydawać się tajemnicze i niezrozumiałe, ale po pewnym czasie odnajdujemy w nim znane nam wartości i zwyczaje. Inaczej Europejczycy odbierają mitologię pozostałych kontynentów. Jest egzotyczna, nieracjonalna. Jedną z takich historii odnajdziemy w Mikronezji na małej, nieznanej wyspie Nauru (Naoreo). Tamtejsze plemiona wierzyły (i niektóre nadal wierzą), w Stwórcę, który delikatnie mówiąc różni się od naszych standardów.Według starożytnych Nauruańczyków, na początku istniał tylko ocean i Areop-Enap (translacja współczesna). W języku tamte-jszych plemion areow znaczy pająk, a eñab – stary. Nietrudno więc domyślić się czym było owo stworzenie. Olbrzymi pająk samot-nie przemierzał bezkresną toń. Poszukując jedzenia, natknął się na gigantycznego małża. Gdy zbliżył się do tajemniczego stworzenia, to rozwarło krawędź muszli i wciągnęło go do środka. Eksplorując w ciemności wnętrze małża, znalazł małego ślimaka. Położył go pod swoim odnóżem i zasnął na trzy dni, przekazując mu część swojej mocy. Po przebudzeniu rozpoczęli wspólną wędrówkę, podczas której znaleźli drugiego, większego ślimaka, przy którym Areop-Enap powtórzył cały rytuał. Następnie poprosił, aby mniejszy towarzysz wspiął się do krawędzi muszli i spróbował ją otworzyć. Kiedy ślimak zaczął wspinać się po wewnętrznej ścianie małża, pozostawiał po sobie fluorescencyjny ślad. W jego świetle pająk ujrzał białą gąsienicę (lub robaka), nazywającą się Rigi. Ignorując śli-maka, Areop rzucił zaklęcie siły na gąsienicę i nakłonił ją do otworzenia małża. Rigi oparł

głowę o górną muszlę, ogon o dolną i z całej siły starał się je rozeprzeć. Małż stawiał opór, więc ze zmęczonej gąsienicy zaczęły kapać kropelki potu. Po pewnym czasie utworzyły kałużę, potem jezioro, a na końcu morze. Słona ciecz zabiła małża, który uległ i wy-puścił więźniów. Areop-Enap uczynił z dolnej muszli ziemię, a z górnej niebo. Z ciała małża stworzył wyspy, które osnuł roślinnością uwitą z własnej nici. Mniejszego ślimaka umieścił na zachodzie górnej muszli, aby stał się księżycem, a większego na wschodzie, aby stał się słońcem. Wreszcie zwrócił się do Ri-

giego i odkrył że gąsienica umarła z wysiłku. W hołdzie owinął go jedwabnym kokonem i zawiesił na niebie, gdzie ten stał się drogą mleczną. Ludzi Areop-Enap stworzył, aby podtrzymywali niebo. Po umieszczeniu ich na wyspach, spostrzegł że w jego świecie kryją się inne, nieznane mu stworzenia. Z ziemi, która pozostała na jego odnóżach stworzył uskrzydloną istotę, która miała irytować wszystkie pozostałe. Mieszkańcy ziemi nawzajem nawoływali się do zabicia owego stworzenia i w ten sposób wielki pająk poznał nazwy pozostałych lokatorów jego świata.I jak, zaskoczeni? Nie da się ukryć, że jest-eśmy przyzwyczajeni, do innego modelu mitów. Przede wszystkim znane nam, główne bóstwa są w ten, czy w inny sposób human-oidalne. A tutaj trzeba przyjąć, że z gliny ulepiły nas nie kochające ręce, ale kocha-jące…odnóża? Dodatkowo interesujący jest element stworzenia człowieka, jako jednego z wielu podmiotów, o konkretnej roli, ale nie wywyższonego. Podejście znacząco różniące się od znanego nam, niemalże arystokratycz-nego. Warto pomyśleć, nad tym ile informacji o systemie wartości, stosunku do świata, czy choćby o środowisku życia Nauruańczyków można dowiedzieć się z tej krótkiej, pojedy-nczej historii.

Jak zwykle wracałem ze szkoły zatłoczonym pociągiem, pełnym zwierzęcego odoru przepychają-cych i pożerających się ludzi. Ciepło słońca odbi-

jające się w oczach przesłaniało mi dwie, stojące na przeciwko dziewczynki. Irytował mnie ich szczebiot, nudne plotki i puste uśmiechy. Powoli zbliżaliśmy się do kolejnej stacji. Jakaś niewarta nic kobieta, zamiast spokojnie wejść do pociągu, stoczyła się w przepaść. Również dosłownie. Poślizgnęła się wsiadając i wpadła pomiędzy peron a pociąg. Jej mężczyzna zdezorientowany, wbrew sobie, pomógł jej stamtąd wyjść. Przez dalszą część podróży pustym, odrętwiałym wz-rokiem oglądał ją i współpasażerów, przy akompaniamencie piekielnych uśmiechów dziewczynek. Napawały się widokiem przerażonej kobiety, aż wreszcie nasycone, znów zajęły się szkolnymi sprawami. Zmieniłem przedział bojąc się o własne zdrowie, nie powinno się słuchać bzdur z pustym żołądkiem. Spokojnie wyjąłem książkę i znad niej oglądałem na-jbliższe pasażerki. Bezmyślny błękit nieba odbijał się na ich twarzach, marzących o miłości, błagających o chociaż odrobinę namiętności i ludzkiego współczucia. Czułem, że wszystko skończone, wyczekiwałem chwili, aż uwolnię się od tego pociągu, zabawiającego pasażerów żwawym tańcem śmierci, staczając się na samo dno piekieł. Wysiadając, jeszcze raz obejrzałem oczy śmierdzącego potem tłumu. Stojąc na peronie uchwyciłem ich wyraz, zza zamkniętych drzwi oglądałem uśmiech przesyłany ponad otchłanią.Inspirowane „Zwrotnikiem Raka” H.Millera

Maciek Sobczak

FAKT, ŻE JADĘ NA ŚWIATOWE DNI MŁODZIEŻY ZAANON-SOWAŁA MI MOJA MATKA PEWNEGO ZIMOWEGO POPOŁUDNIA. Miałam wt-edy już osiemnaście lat i tym samym pełne prawo do buntu, ale absolutny brak chęci. Po kilku dniach wyparłam ŚDM z pamięci i objawiły mi się one dopiero na początku wakacji. Koncept nie zapowiadał się wcale tragicznie, a raczej wcale nieźle. Pięć dni w Krakowie (moim drugim po Warszawie ulubionym mieście w Polsce) w towarzystwie ludzi wielu narodowości na wydarze-niu skali światowej nie brzmi źle. Jednak wielu z moich znajomych, a nawet członków rodziny na wspomnienie, że jadę na ŚDM reagowało skrzy-wieniem, śmiechem. Wielu domagało się wyjaśnień, które byłam gotowa dostarczać lub nie, w zależności od nastroju. Od jednej osoby usłyszałam śmiałe wyznanie: „Wolałbym popełnić samobójstwo niż tam pojechać”.

TOWARZYSZYŁA MI GRUPA MŁODZIEŻOWA POCHODZENIA POLSKIEGO Z TORONTO. Moje kuzynki są jej przedstawicielkami. Mieszkałyśmy we wsi Batowice, która jest mniej więcej pół godz-iny samochodem od Starego Miasta w Krakowie, w domu ludzi z batowickiej parafii. Byli gościnni i bardzo mili - gdybym poprosiła, ofiarowaliby mi swojego pierwo-rodnego. Jedyną rzeczą niedopuszczalną

w tym zakwaterowaniu był do-jazd. W każdy inny dzień podróż transportem miejskim trwałaby około godzinę, ale nie w Świa-towy Dzień Młodzieży. Możecie sobie wyobrazić hordy spoco-nej młodzieży w autobusach. Możecie sobie wyobrazić ulice pełne ludzi, którzy w tym samym momencie wyruszają na poszuki-wanie transportu do domu, po całym dniu stania na dworzu w deszczu i duchocie. By dotrzeć do transportu, trzeba iść przez godzinę, ponieważ środkowa część Krakowa została wyłączo-na z ruchu komunikacji miejskiej. Dodzwonienie się do centrali po taksówkę graniczy z cudem. Os-tatkiem baterii w telefonie trzeba włączyć aplikację i dołączyć do walki o Ubera. Komunikat, że M O J E G O Ubera zamówił ktoś inny wyświetlał się kilka razy i za każdym razem był równie frus-trujący. Takie rzeczy się zdarzają, jeśli zaprosisz do miasta dwa miliony ludzi.

TE DWA MILIONY LUDZI MUSZĄ GDZIEŚ ZJEŚĆ. Codzi-ennie każdy pielgrzym dostawał bony na jedzenie (moi polscy Kanadyjczycy zgodnie stwierd-zili, że tak wyglądał PRL), które były ważne przez jeden dzień. Wykorzystanie ich było, oczywiś-cie niemożliwe, ponieważ żadne z miejsc przyjmujących bony nie dysponowało nieskończoną ilością jedzenia. Moich narzekań na powyższe problemy organizacyjne pro-

szę nie brać na poważnie. Jak już wspomniałam, takie rzec-zy się zdarzają, a ponadto są częścią doświadczenia, którego nie zapomnę i nie powtórzę. Poznałam wiele osób ze wszyst-kich stron świata, ale również wynudziłam się na następne dwa lata.

JEDYNA RZECZ, KTÓRA UTKWIŁA MI W GŁOWIE JAKO NA PRAWDĘ BOLESNA, TO OPRAWA CAŁEGO WYDARZE-NIA. Prezentacja patronów (Jana Pawła ll i świętej Faustyny) wy-darzenia przebiegła z patosem godnym orkiestry Rubika, która przygrywała przedstawieniu. Na ekranach pojawiała się podobiz-na, w razie wątpliwości podpisa-na. Na scenę zaś wychodziła, ku ogólnemu zaskoczeniu i niedow-ierzaniu, po których szybko nas-tępował aplauz postać danego patrona. Ucieleśnienie czuwa-jącego nad powodzeniem ŚDM nie dawało takiego poczucia bezpieczeństwa, jakie gwaran-towały trzy wojskowe helikop-tery z gotowymi na wszystko snajperami.

PRZEKONANIA RELIGIJNE NA BOKWeronika Wojda

Poszliśmy na przed premierę „ostatniej rodziny” czując się jak jedyni na świecie specjaliści od sztuki i postaci Beksińskiego, którzy jak zgorzk-niali krytycy zrobią wszystko, żeby nie dać się zaskoczyć. Ten stan został wywołany w nas przez

nieprawdziwy wizerunek artysty kreowany w internecie. Kiedy ktoś wspomina o koszmarach Beksy albo traumie wojen-nej jako źródle inspiracji, zasługuje najwyżej na spojrzenie z politowaniem. Tym razem było inaczej. Przedpremierowy spektakl w kinie Atlantic był wypełniony po brzegi krewny-mi, przyjaciółmi i wielbicielami Mistrza. Nigdy wcześniej na seansie nie słyszeliśmy tylu jednoczesnych smutnych pociągnięć nosem, pochlipywań i stłumionych śmiechów. W jednej ze scen Tomek Beksiński w szale wbiega do mieszkania rodziców i rozwala kuchnię. Babcie w lamentują, tłucze się szkło, matka skulona w rogu płacze, a Beksiński wyjmuje kamerę i spokojnie pyta się syna co robi. „ Jak to co?! Rozpie***lam kuchnię!”

Film pozostawił wrażenie krajobrazu po burzy, nikt nie przeżył, zostali tylko niemi świadkowie -obrazy.

NIESTETY NASTÓJ TEN NIE PRZETRWAŁ NAWET DO KOŃCA NAPISÓW. Na kinową scenę wkroczył ze swoją wyuczoną wcześniej opinią prowadzący spotkania, zaprasza-jąc do oklasków. W fotelach przed nami zasiedli aktorzy i reszta ekipy filmowej. Każdy w tym momencie spodziewałby się perfekcyjnie przygotowanego wywiadu, ( …. błyskotliwych odpowiedzi; na miejscu …. ) i poważnej at-mosfery. Jesteśmy tuż po zakończeniu filmu, a właściwie, ten jeszcze się nie skończył, a na ekranie wciąż przewijały się na-

zwiska osób bez których film ten nie powstałby. Nie tyko my nie byliśmy gotowi na zmianę atmosfery w której pozostawił nas ten film - po twarzach ludzi dookoła nas wciąż spły-wały łzy gdy obecny na sali redaktor pewnej gazety zadał najbardziej sztampowe ze wszystkich możliwych pytań; „o czym był ten film”? Tego oczekuje się od każdej „gazetowej recenzji” prawda? ODPOWIEDŹ PANA ANDRZEJA SEWERYNA (GRAJĄCEGO ZDZISŁAWA BEKSIŃSKIEGO) była bardzo trafna: nie można powiedzieć, że jest to film o rodzinie, malarstwie, że jest to film o miłości ani nawet o samym artyście - sklasyfikowan-ie „ostatniej rodziny” do jednej z kategorii byłoby ujmujące ponieważ w płynny sposób połączone zostają one wszystkie.Dalszy ciąg wywiadu przebiegał w podobny sposób. Po-prawiającą się atmosferę przerwała po kilkunastu minutach kobieta, która krzykiem próbowała udowodnić, że wizerunek Tomka Beksińskiego został w filmie oczerniony i chciwie wykorzystany przez scenarzystę. Kobieta powiedziała, że jest przyjaciółką Tomka, ale wiedza, jaką dysponowała, wskazywała na to, że jest raczej Kobietą Kot, z którą syn malarzą przeżywał największe erotyczne uniesienia. W takim przypadku pozostawało tylko słuchać lub schować się pod fotel, co też uczyniliśmy.JAK WIDAĆ, FILM WZBUDZA I BĘDZIE WZBUDZAŁ KON-TROWERSJE, podobne do tych związanych z krytyką obrazów mistrza. Dla niektórych nastrój tego filmu będzie po prostu zbyt ponury, żeby oglądać go ze spokojem ducha.

“OSTATNIA RODZINA” OD 30 WRZEŚNIA W KINACH.

DLACZEGO BEKSIŃSCY NIE JEŹDZILI NA WAKACJE?Gabi Czaplińska i Antoni Kostrzewa

Choć prędkości pojedynczych gwiazd w rzeczywistości były ogromne, z punktu widzeniapodróżników, czoło mgławicy rozpłynęło się z wolna. Wąski, fioletowy pysk potwora zdawał się

zapraszać małe obiekty wgłąb długiego na dziesięć lat świetlnych układu pokarmowego. Gdyby naktórejś z planet będących w pobliżu giganta rozwinęły się inteligentne formy życia, ich ateizmprawdopodobnie trwałby do pierwszego zmierzchu. Choć Gwindon podczas swoich podróży

widział już wiele podobnych martwych kreatur, ta była rzeczywiście bardzo przekonująca. Zawszeintrygowały go majestatyczne walki oddalonych od siebie mgławic, pretendujących do

kosmicznego tronu. Ale jako że nikomu zazwyczaj nie dane było tego oglądać, ich wspaniałyperformance przewyższający jakością każdy występ teatralny, kończył się przy milczących

trybunach. W tych rejonach wszechświata, prędkość światła była wręcz spektakularnie niska.Gazowe ciała ogromnych planet tonęły bez echa w czerni kosmosu. Chociaż bezczelnym byłoby

pretensjonalne zachowanie wobec twórcy tak pięknego aktu, oczywistym jest zapytać o jawnemarnotrawstwo przestrzeni. Gdyby ludzie stworzyli kosmos, napewno nie zawracaliby sobie głowy

dopieszczaniem szczegółów w galaktyce która nigdy nie zostanie zobaczona, a co dopieroskatalogowana. Na wpół śpiącego Gwindona, z letargu wyrwał kojący dźwięk cymbałków,

rozbrzmiewający zawsze przed codzienną informacją komputera pokładowego. Czterdzieści dwarzędy kolorowych lampek błysnęły jednostajnie, wypełniając pomieszczenie czerwonym światłem.

-Zawody pingpongowe w układzie Proxima Centauri, znów przerwane po wielkim skandalu.Wybitny szachista Łuczakow zaatakowany przez złodziei w drodze do kosmodromu Bajkonur,

przed lotem wycieczkowym na Canis Majoris. - ciągnął kobiecym głosem komputer - Zbliża siętermin triatlonu Milky Way, Jin Jo Ling z nadzieją na złoto. W piłce nożnej...

-Nie mogę już słuchać o tym sporcie, nie masz nic ciekawszego do powiedzenia?! -przerwał Gwindon.

-Stan paliwa w zbiorniku krytyczny. - wyrecytował syntezator mowy pozbawionym emocjitonem, tym samym kończąc wydanie wiadomości. Gwindon spojrzał na zegarek. Minuta była teraz

krótka jak nigdy. Maestro kiedyś opowiadał mu o różnicach w prędkości płynięcia czasu wzależności od prędkości statku, lub planety na której ląduje, ale podróżnik nigdy nie mógł tego

przyswoić. Nauka go męczyła - była bardzo wymagająca, a nie dawała nic w zamian.-Co jest Gwindonie? Znów się zamartwiasz? - rzuciła z naiwnym optymizmem Bianka -

towarzyszka jego podróży która właśnie weszła do pokoju i od razu znalazła miejsce na szarejpoduszce w środku kabiny.

-Będąc zawieszonym w próżni pomiędzy nieskończonościami, podróżnik w kosmosie musiprędzej czy później zdać sobie sprawę że wszechświat nigdy nie był i nie będzie przedstawieniem

dla człowieka. - opowiadał Gwindon coraz bardziej nakręcając się, i jak prawie codziennie, bezuprzedzenia błyskawicznie wskoczył na metafizyczny tor- Skala wielkości naszego otoczenia jest

tak niewyobrażalnie duża, że po prostu uniemożliwia nasz aktywny wkład w coś o znaczeniuwiększym niż wojna atomowa, rozumiesz? Zanim ludzkość otworzyła oczy na rozgwieżdżoneniebo, nastroje były zgoła inne, ale kto w dzisiejszych czasach uwierzy w bajkę o człowieku

mającym władzę nad światem?! - spojrzał na Biankę pytającym spojrzeniem jakby licząc napocieszającą odpowiedź. Chciał żeby pomogła mu przywrócić poczucie że jest komuś do czegośpotrzebny, które zgubił podczas wieloletnich astralnych wojaży. Niespodziewanie zza futryny drzwi

wychyliła się głowa w kształcie odwróconej miski z jednym czerwonym okiem pośrodku.-Prosimy wrócić do swoich kabin, przygotowujemy się do wejścia w stan szybkiej podróży.

Bianka kiwnęła głową i z gracją opuściła klaustrofobiczny pokoik Gwindona. Do uszu pasażerówstatku dotarły charakterystyczne dźwięki organów rozgrzewanych przez Maestra - alfę i omegę na

pokładzie. Kościste palce starego człowieka z chirurgiczną precyzją trafiały w klawisze. Niektórepowodowały tylko wydobycie się dźwięku, a przy innych pulpit oddawał salwę kolorowych świateł.

Po krótkim czasie Maestro już skakał i wił się jak czarna kula materiału z płomieniem siwychwłosów. Teraz już nuty układały się w piątą symfonię mistrza Ludwika z przed wielu stuleci. Statek

zaczął wyraźnie zmieniać kurs kierując się na punkty siedem, cztery i dwa. Z kabiny Gwindona,gwiezdny lewiatan nie był już widoczny, właściwie to odkrywca już o nim zapomniał.

Teraz kierował się w nowe rejony.

PIĄTA SYMFONIAJanek Sobczak

Ilustracja do tekstu Janka Sobczaka “Piąta symfonia”

Tytus Słonina Po Drugiej Stronie

Jeśli też chcecie być częścią naszej gazetki, pisać artykuły, recenzje, robić zdjęcia, rysować,

zgłoś się do nas lub na maila [email protected].