Pamietniki Stefano. Poczatek

9
5 Prolog Nazywają to godziną czarownic, ten mo- ment w środku nocy, kiedy wszyscy ludzie śpią, a nocne stworzenia mogą usłyszeć ich od- dech, poczuć zapach ich krwi, patrzeć, jak pły- ną ich sny. To ta chwila, kiedy świat należy do nas, kiedy możemy polować, zabijać, chronić. To moment, kiedy najbardziej pragnę się pożywić. Muszę się jednak powstrzymywać. Bo powstrzymując się i polując wyłącznie na zwierzęta, których krwi nigdy nie burzy pożą- danie, których serca nigdy nie biją żywiej ra- dością, których pragnienia nie sprowadzają snów, mogę kontrolować własne przeznacze- nie. Mogę się nie poddawać mrocznej stronie. Mogę zapanować nad własną Mocą. I właśnie dlatego w taką noc, kiedy czu- ję wszędzie wkoło siebie zapach krwi, kiedy wiem, że w mgnieniu oka mógłbym się po- łączyć z Mocą, której tak długo się opieram,

description

Pierwszy tom opowiadajacy o tym co dzialo sie przed Pamietnikami Wampirow

Transcript of Pamietniki Stefano. Poczatek

5

Prolog

Nazywają to godziną czarownic, ten mo-ment w środku nocy, kiedy wszyscy ludzie śpią, a nocne stworzenia mogą usłyszeć ich od-dech, poczuć zapach ich krwi, patrzeć, jak pły-ną ich sny. To ta chwila, kiedy świat należy do nas, kiedy możemy polować, zabijać, chronić.

To moment, kiedy najbardziej pragnę się pożywić. Muszę się jednak powstrzymywać. Bo powstrzymując się i polując wyłącznie na zwierzęta, których krwi nigdy nie burzy pożą-danie, których serca nigdy nie biją żywiej ra-dością, których pragnienia nie sprowadzają snów, mogę kontrolować własne przeznacze-nie. Mogę się nie poddawać mrocznej stronie. Mogę zapanować nad własną Mocą.

I właśnie dlatego w taką noc, kiedy czu-ję wszędzie wkoło siebie zapach krwi, kiedy wiem, że w mgnieniu oka mógłbym się po-łączyć z Mocą, której tak długo się opieram,

6

i której będę się opierał wiecznie, czuję potrze-bę pisania. Spisując własne dzieje, widząc, jak kolejne sceny i lata łączą się ze sobą nawza-jem niczym ogniwa niekończącego się łańcu-cha, pamiętam, kim byłem jeszcze jako czło-wiek, kiedy jedyna krew, jaka szumiała mi w uszach i przyspieszała bicie serca, była moją własną krwią…

7

Rozdział 1

Dzień, w którym moje życie się odmieniło, zaczął się jak każdy inny zwykły dzień. Był gorący sierpień 1864 roku, a pogoda była tak upalna, że nawet mu-chy przestały brzęczeć wokół stodół. Dzieci służby, które zwykle bawiły się w jakieś szalone gry i z wrza-skiem wykonywały swoje liczne obowiązki, umilkły. Powietrze zastygło w bezruchu, jakby wstrzymywało oddech przed długo oczekiwaną burzą. Zamierzałem po południu pojechać na mojej klaczy Mezanotte do chłodnego lasu na skraju posiadłości Veritas, mojego rodzinnego domu. Do torby na ramię wsunąłem książ-kę i chciałem po prostu uciec.

Robiłem to przez większość tego lata. Miałem sie-demnaście lat i byłem pełen niepokoju, nie czując się ani gotowy, żeby dołączyć do mojego brata na wojnie, ani żeby pozwolić ojcu uczyć mnie, jak zarządzać mająt-kiem. Codziennie po południu ogarniała mnie ta sama nadzieja; że kilka godzin samotności pozwoli mi odkryć, kim jestem i kim chciałbym zostać. Naukę w Męskiej

8

Akademii zakończyłem ostatniej wiosny i ojciec polecił mi wstrzymać się z zapisaniem na uniwersytet stanu Wirginia do chwili, kiedy wojna się skończy. Od tamtej pory trwałem w dziwnym zawieszeniu. Już nie byłem chłopcem, jeszcze nie byłem mężczyzną i kompletnie nie wiedziałem, co mam ze sobą począć.

Najgorsze było to, że nie miałem z kim porozma-wiać. Damon, mój brat, był z armią generała Grooma gdzieś w Atlancie, moi przyjaciele z chłopięcych lat w większości albo mieli niebawem się zaręczyć, albo sami walczyli gdzieś na odległych polach bitew, a ojciec wiecznie przesiadywał w swoim gabinecie.

– Gorąc dziś będzie! – wrzasnął w moją stronę nasz nadzorca Robert od strony stodoły, gdzie obser-wował dwóch stajennych usiłujących spętać jednego z naszych koni, którego ojciec kupił na aukcji w ze-szłym tygodniu.

– Tak – mruknąłem. To był kolejny problem: cho-ciaż chciałem mieć z kim porozmawiać, nigdy nie bywałem zadowolony, kiedy trafiał mi się partner do rozmowy. Desperacko pragnąłem poznać kogoś, kto potrafiłby mnie zrozumieć, z kim mógłbym dyskutować o książkach i o życiu, a nie tylko o pogodzie. Robert, osobnik całkiem sympatyczny, stał się jednym z naj-bardziej zaufanych doradców ojca, ale był taki głośny i krzykliwy, że wystarczyło dziesięć minut rozmowy z nim, żeby ogarnęło mnie zmęczenie.

– Słyszał pan nowiny? – spytał Robert, zostawia-jąc konia i ruszając w moją stronę.

Jęknąłem w duchu i pokręciłem głową.

9

– Nie czytałem gazet. Co znowu zrobił generał Groom? – spytałem, chociaż rozmowa o wojnie za-wsze mnie przygnębiała.

Robert osłonił oczy przed słońcem i pokręcił głową.– Nie, nie chodzi o wojnę. O te ataki na zwierzęta.

Ludzie u Griffinów stracili już pięć kurcząt. Wszystkie miały rozerwane gardła.

Przystanąłem w pół kroku, czując, że włoski na karku zaczynają mi stawać dęba. Przez całe lato z oko-licznych plantacji docierały pogłoski o zabitych zwie-rzętach. Zwykle chodziło o drobną zwierzynę, przede wszystkim kurczęta i gęsi, ale w ciągu ostatnich paru tygodni ktoś – być może sam Robert po czterech czy pięciu szklaneczkach whisky – zaczął rozpuszczać plotkę, że te ataki to robota demonów. Nie wierzyłem w to, ale było to jeszcze jedno przypomnienie, że świat nie jest już tym samym światem, w którym dorastałem. Wszystko się zmieniało, czy mi się to podobało, czy nie.

– Mógł je zabić jakiś zbłąkany pies – powiedziałem do Roberta, machając dłonią ze zniecierpliwieniem. Powtórzyłem słowa, które ojciec wypowiedział do niego w zeszłym tygodniu. Zerwał się lekki wietrzyk, a konie zaczęły nieco nerwowo przebierać kopytami.

– No cóż, ja mam tylko nadzieję, że żaden z tych zbłąkanych psów nie znajdzie pana w czasie codzien-nej samotnej przejażdżki. – Po tych słowach Robert ruszył w stronę pastwiska.

Wszedłem do wnętrza ciemnej, chłodnej stajni. Spokojny rytm oddechów i parskania koni natychmiast pozwolił mi się odprężyć. Zdjąłem ze ściany zgrzebło

10

Mezanotte i zacząłem czesać jej gładką, karą sierść. Zarżała z radości.

I w tej samej chwili drzwi stajni otworzyły się ze skrzypieniem, a do środka wszedł ojciec. Wysoki, no-sił się zawsze z taką godnością i siłą, że z łatwością zastraszał tych, którzy ośmielali się stanąć mu na drodze. Jego twarz poorana była zmarszczkami, które tylko dodawały mu powagi. Mimo upału miał na sobie odświętny poranny strój.

– Stefano? – zawołał ojciec, rozglądając się po boksach dla koni. Chociaż mieszkał w Veritas od lat, był w stajni chyba ledwie parę razy. Wolał, żeby konie siodłano i podprowadzano mu pod same drzwi.

Wyślizgnąłem się z boksu Mezzanotte.Ojciec skierował się na tyły stajni. Spojrzał na mnie

przelotnie, a ja nagle zawstydziłem się, że widzi mnie spoconego i rozchełstanego.

– Nie bez powodu zatrudniamy stajennych, chłop-cze – rzekł.

– Wiem – odparłem, czując się tak, jakbym go ja-koś zawiódł.

– Jest czas i miejsce na zabawę z końmi. Ale przy-chodzi też w życiu chłopca czas, żeby przestać się bawić i zostać mężczyzną. – Ojciec mocno klepnął Mezanotte w zad. Parsknęła i cofnęła się o krok.

Zacisnąłem zęby i czekałem, aż zacznie mi opowia-dać, że w moim wieku przyjechał do Wirginii z Włoch, mając wyłącznie ubranie na grzbiecie. Z jakim tru-dem się targował, żeby nabyć maleńki czterystaarowy spłachetek ziemi, który teraz rozrósł się do prawie stu

11

hektarów posiadłości Veritas. Że nazwał ją tak dlatego, że Veritas to po łacinie „prawda”, a on nauczył się, że póki człowiek poszukuje prawdy i walczy z oszustwem, póty nie potrzeba mu w życiu niczego innego…

Ojciec oparł się o drzwi boksu.– Rosalyn Cart wright właśnie obchodziła szesna-

ste urodziny. Roz gląda się za mężem.– Rosalyn Cartwright? – powtórzyłem.Kiedy mieliśmy po dwanaście lat, Rosalyn wyjecha-

ła do szkoły dla dorastających dziewcząt gdzieś pod Richmond i nie widziałem jej od wieków. Była cichą myszką o brunatnych oczach i włosach i w każdym moim wspomnieniu miała na sobie jakąś burą sukien-kę. Nigdy nie promieniowała radością i śmiechem jak Clementine Haverford, nie była zadziorną flirciarą jak Amelia Hawke ani bystrą psotnicą jak Sarah Brennan. Była po prostu w cieniu, zawsze obecna gdzieś w tle wspomnień naszych dziecięcych przygód, ale nigdy nie wybijająca się na pierwszy plan.

– Tak, Rosalyn Cartwright. – Ojciec obdarzył mnie jednym ze swoich rzadkich uśmiechów, przy którym kąciki jego ust unosiły się tak nieznacznie, że moż-na było pomyśleć, że to szyderczy grymas, gdyby nie znało się go lepiej. – Rozmawiałem z jej ojcem i zda-je się nam, że to idealny związek. Zawsze bardzo cię lubiła, Stefano.

– Nie wiem, czy Rosalyn Cartwright i ja stanowimy dobraną parę – wykrztusiłem, czując, jakby chłodne ściany stajni zaczęły zamykać się wkoło mnie. No ja-sne, że ojciec rozmawiał z panem Cartwrightem. Pan

12

Cartwright jest właścicielem banku w miasteczku; gdyby ojciec wszedł z nim w układy rodzinne, łatwo byłoby mu jeszcze bardziej rozwinąć majątek Veritas. Skoro więc rozmawiali, decyzja właściwie już zapadła. Rosalyn i ja zostaniemy mężem i żoną.

– Oczywiście, że nie wiesz, chłopcze. – Ojciec za-śmiał się, klepiąc mnie po plecach. Był w zadziwiają-co dobrym humorze. Mój humor jednak pogarszał się z każdym kolejnym jego słowem. Mocno zacisnąłem oczy; miałem nadzieję, że to tylko jakiś zły sen. – Ża-den chłopak w twoim wieku nie wie, co dla niego do-bre. Właśnie dlatego musisz mi zaufać. W przyszłym tygodniu wydam kolację na cześć was dwojga. Ty tym-czasem złóż jej wizytę. Poznaj ją trochę. Powiedz parę komplementów. Pozwól jej się w sobie zakochać – za-kończył ojciec i wcisnął mi do ręki jakieś pudełeczko.

A co ze mną? Co, jeśli ja sobie nie życzę, żeby ona się we mnie zakochiwała? Chciałem to powiedzieć, ale nie powiedziałem. Zamiast tego wsadziłem pudełeczko do tylnej kieszeni – nawet nie zerknąłem na jego zwar-tość – a potem znów zająłem się Mezzanotte. Czyściłem ją tak mocno, że parsknęła i cofnęła się z oburzeniem.

– Cieszę się, że odbyliśmy tę rozmowę, synu – do-dał ojciec.

Czekałem, czy zauważy, że prawie się nie odzywa-łem, czy zda sobie sprawę, że to absurd prosić mnie, abym się ożenił z dziewczyną, z którą od lat nie za-mieniłem ani słowa.

– Ojcze? – zagaiłem z nadzieją, że coś powie, że uwolni mnie od tego losu, na który mnie skazał.

13

– Moim zdaniem październik to znakomity mie-siąc na ślub – odparł jednak i drzwi stodoły zamknęły się za nim z trzaskiem.

Łzy gniewu zakłuły mnie w oczy. Wróciłem myślami do naszego dzieciństwa, kiedy zdarzało się, że Rosalyn i mnie sadzano obok siebie na przyjęciach na świe-żym powietrzu i na kościelnych podwieczorkach. Ale zmuszanie nas do zaprzyjaźnienia się nic nie dawało i kiedy tylko dorośliśmy na tyle, żeby sami wybierać sobie towarzyszy zabaw, Rosalyn i ja poszliśmy każde własną drogą. Nasze relacje będą dokładnie takie same jak przed dziesięciu laty – będziemy siebie nawzajem ignorować, posłusznie uszczęśliwiając naszych rodzi-ców. Tyle że teraz, pomyślałem ponuro, będziemy ze sobą związani na zawsze.