Okrutna miłość
-
Upload
wydawnictwo-nowa-proza -
Category
Documents
-
view
212 -
download
0
description
Transcript of Okrutna miłość
Tytuł oryginału:A Killing Kindness
Copyright © 1980 by Reginald Hill
Copyright for the Polish translation© 2011 by Wydawnictwo Nowa Proza
Redakcja:Joanna Figlewska
Korekta:Urszula Okrzeja
Ilustracja na okładce:Irek Konior
Projekt typograficzny, skład i łamanie:Tomek Laisar Fruń
ISBN 978-83-7534-033-4Wydanie I
Wydawca:Nowa Proza sp. z o.o.
ul. F. Znanieckiego 16a m. 903-980 Warszawatel (22) 251 03 71
www.nowaproza.eu
Wyłączny dystrybutor:Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Sp. z o.o.
ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.tel. (22) 721-30-00www.olesiejuk.pl
Druk i oprawa:[email protected]
Mężczyzna, który tknie kobietę inaczej niż w czułym geś cie, jest nędznikiem, któremu pochlebiałoby miano „tchórza”.
John Tobin, Miesiąc miodowy
7
Rozdział 1
...zielona, cała zielona, cała, nade mną, dusi mnie, woda jest wzburzona, wrząca, spieniona, hucząca, aż w końcu wszystko się uspokaja, woda stygnie, staje się przejrzysta i moje spojrzenie wędruje ku górze wraz z ostatnimi bąbel-kami powietrza, przez szklistą powierzchnię wody wyraź-nie widzę niebo, słońce jasne jak cytryna, kołujące dookoła niego ptaki o skrzydłach szerokich jak skrzydła wiatraka, a znad brzegu wychylają się drobne śniade buzie, płochli-we jak zwierzęta przy wodopoju, węszące w obawie przed zagrożeniem, czujnie łypiące ślepiami, a potem nurt wody porywa mnie i odwraca, i unosi, płynę tak bezwolnie i...
Co tu się dzieje, do diabła?! Przestańcie! To chore...Proszę. O Boże! Proszę uważać, bo...Jack! Nie!Oooooch...Widzi pan?! Światło proszę......szarlataneria... Nie chcę......światło! Pani Stanhope? Pani Stanhope, dobrze się
pani czuje?...ciociu, nic ci nie jest? Ciociu, proszę......dziękuję, skarbie, jestem trochę... za chwilę... czy uda-
ło mi się......wredna szantażystka! Już ja dopilnuję...
8
– Przepraszam. – Sierżant Wield wyłączył kieszonkowy magnetofon. – To już było tam wcześniej nagrane.
– Szkoda. Myślałem, że ta kobieta zaraz udowodni, że Sinatra naprawdę nie żyje. – Pascoe odłożył na stół spisaną odręcznie przez sierżanta kopię zapisu na taśmie. – Pan to wyłączył w tym momencie, czy jak?
– Raczej „czy jak”. Mikrofon miałem dyskretnie scho-wany w kieszeni. Kiedy poderwałem się, żeby złapać panią Sorby, musiał mi wypaść i przewód się odłączył. Bardzo żałuję, panie komisarzu.
– Nie, wcale nie. Pożałuje pan dopiero, kiedy przez te drzwi wejdzie pan Dalziel z najświeższym numerem „Eve-ning Post” pod pachą.
Wield smętnie pokiwał głową, na znak, że zgadza się z komisarzem, który wczytywał się w jego raport, jakby szukał w nim jakiegoś drugiego dna.
Raport – jak wszystkie sporządzone przez sierżanta Wiel-da – był wręcz kryształowo przejrzysty i klarowny.
Kiedy sierżant odwiedził panią Winifred Sorby w ramach śledztwa w sprawie morderstwa jej córki, Brendy, zastał u niej sąsiadkę, panią Annie Duxbury. Wkrótce zjawiła się również pani Rosetta Stanhope w towarzystwie swojej sio-strzenicy Pauline. Sierżant słyszał już wcześniej o pani Stan-hope: była samozwańczym medium i jasnowidzem. Okaza-ło się, że pani Sorby poprosiła ją o skontaktowanie się w jej imieniu z duchem nieżyjącej córki. Kobiety nalegały, żeby sierżant został z nimi i wziął udział w seansie. Zgodził się, ale pod błahym pretekstem wymknął się jeszcze na chwilę do samochodu, gdzie trzymał mały magnetofon. Ukrył go teraz pod marynarką i wrócił do kobiet, które tymczasem zasiadły przy okrągłym stole w zaciemnionej sypialni nieży-jącej dziewczyny. Po niedługim czasie pani Stanhope weszła
9
w trans i po chwili zaczęła mówić zmienionym, zupełnie nie swoim głosem. Jednakże zaraz potem do pokoju wparował z impetem rozzłoszczony pan Sorby, ojciec zamordowanej dziewczyny, i zakończył imprezę.
Jego gniew w pierwszym momencie skupił się na głupiej żonie, kiedy jednak pan Sorby zorientował się, że w pokoju znajduje się sierżant policji, znalazł sobie nowy obiekt do wyładowania złości. Dziennikarze z lokalnej prasy okazali daleko idące zrozumienie dla jego skarg i zanim skarcony Wield wrócił na komisariat, Pascoe zdążył już odebrać kil-ka telefonów z pytaniem o decyzję w sprawie skorzystania z pomocy jasnowidza.
– Jego żona ma słabość do spirytyzmu – tłumaczył Wield. – Ale on tego nie aprobuje. Tym razem ją zaskoczył, bo nie spodziewała się jego powrotu jeszcze przez dobre dwie godziny.
– Może sam jest jasnowidzem – mruknął Pascoe.Znów zagłębił się w lekturze zapisu. Wield przez blisko
godzinę słuchał nagrania, żeby wyłowić i oddzielić nakła-dające się głosy.
– Zaraz, czegoś tu nie rozumiem – powiedział Pascoe. – Pani Stanhope mówi głosem medium, to jasne. Zjawia się Sorby i zaczyna wrzeszczeć. Zgadza się?
– Tak. Potem to „Proszę. O Boże!” i tak dalej to słowa Pauline, siostrzenicy pani Stanhope. „Jack! Nie!”, to krzy-czy pani Sorby.
– A ten przeciągły jęk?– To pani Stanhope wybudza się z transu. Potem znowu
słychać siostrzenicę, dalej Sorby wyjeżdża z szarlatanerią, pani Sorby pyta panią Stanhope, czy dobrze się czuje.
– A ona rzeczywiście dobrze się czuje i odpowiada swoim normalnym głosem, tak?
10
– Tak. Dalej znów jest pan Sorby. Siostrzenica zapali-ła światło. Sorby ją odepchnął i wtedy ja wkroczyłem, bo miałem wrażenie, że za chwilę rzuci się z pięściami na panią Stanhope.
– Reszta jest milczeniem... Jakże stosownie.– Ja tam bym wolał, żeby wszystko było milczeniem, od
początku do końca – mruknął Wield.Sierżant miał wyjątkowo paskudną twarz, brzydką w taki
sposób, że nie sposób było do niej przywyknąć, bo za każ-dym razem jej widok odrzucał człowieka na nowo, nawet jeśli oglądało się ją po zaledwie półgodzinnej przerwie. Nie-zwykłe rysy miały pewną niezaprzeczalną zaletę: zazwyczaj skutecznie maskowały wszelki ślad trawiących sierżanta emocji. W tej chwili jednak na chropowatym, pomarszczo-nym obliczu wyraźnie malował się niepokój.
Zadzwonił telefon.Dzwonił sierżant dyżurny.– Przyszedł pan Dalziel – zameldował. – Idzie na górę.Ledwie Pascoe odłożył słuchawkę, drzwi otworzyły się
z impetem.W progu stanął podinspektor Andrew Dalziel. Długo-
trwała, choć w kratkę przestrzegana dieta pomogła mu jako tako zapanować nad potężnym brzuszyskiem, w tej chwili miało się jednak wrażenie, że złość rozdyma go do granic możliwości: oczy groziły wyskoczeniem z czaszki przypo-minającej porośnięty szczeciną pęcherz, a napięte mięśnie omal nie rozdarły garnituru w kurzą stopkę.
Zaraz się zmieni w Hulka, pomyślał Pascoe.– Dzień dobry – powiedział, lekko unosząc się z krzesła.Wield wyprężył się na baczność jak dotknięty stężeniem
pośmiertnym.– Spotkanie się udało?
11
– Nadzwyczajnie – odparł Dalziel, unosząc wielką jak bochen prawą pięść. Ściskał w niej zrolowaną gazetę, z taką siłą, jakby chciał wycisnąć z niej cały tusz. – Przynajmniej dopóki nie wróciłem tutaj i nie wysiadłem z pociągu.
Udając, że dopiero teraz zauważył sierżanta Wielda, pod-szedł do niego i przytknął usta do jego ucha.
– Sierżant Wield... – mruknął. – Ma pan dla mnie jakąś wiadomość?
– Nie, panie inspektorze. Nic mi o tym nie wiadomo.– Nie ma nic z zaświatów?! – ryknął Dalziel. Wyglądało
na to, że ma ochotę zdzielić sierżanta gazetą.– To pomyłka, panie inspektorze – wtrącił pośpiesznie
Pascoe.– Pomyłka, powiadasz... Z pewnością, do ciężkiej chole-
ry! Jadę sobie do Birmingham na konferencję. Cześć, Andy, witają mnie. Jak się miewa ten wasz Dusiciel? Doskonale, odpowiadam. Panujemy nad sytuacją, dodaję. I to dopiero był błąd! Wiecie, co piszą w tym szmatławcu?!
Dalziel rozwinął gazetę, chociaż nie przyszło mu to łatwo.– „Amerykańscy policjanci od dawna korzystają z usług
jasnowidzów, by przy rozwiązywaniu trudnych spraw nie pogubić się wśród mylnych tropów” – przeczytał. – Wyjeż-dżam, zostawiam w komisariacie normalną angielską ekipę dochodzeniową, wracam... I nagle ląduję na amerykańskim posterunku, zabłąkany wśród „mylnych tropów”! Nie dzi-wię się Kojakowi, że wyłysiał.
Pascoe zaryzykował uśmiech. Łatwo było wkurzyć Dal-ziela – chociażby tym, że nie docenia się jego żartów.
Ogromnym jak kajak butem grubas przyciągnął sobie krzesło i opadł na nie z ulgą.
– Dobra – powiedział. – Mówcie.Pascoe bez słowa podał mu raport Wielda.
12
Dalziel przeczytał go szybko.– Sierżancie?– Tak, panie inspektorze?– Stoi pan tak, jakby nawalił pan w gacie – rzucił znużo-
nym tonem Dalziel.– To nie jest wykluczone, panie inspektorze – odparł
Wield.Wyobraźnia musiała podsunąć Dalzielowi jakiś ciekawy
obraz, bo uśmiechnął się i beknął głośno. W pociągu na pewno był wagon restauracyjny.
– Jak to się stało, że miał pan w samochodzie dyktafon? To chyba nie jest standardowe wyposażenie policjanta?
– Nie, panie inspektorze. To magnetofon mojego sio-strzeńca. Zepsuł się, więc zawiozłem go do naprawy.
– Bardzo to miłe z pańskiej strony – przyznał Dalziel z aprobatą. – Do serwisu?
– Niezupełnie, panie inspektorze. – Wield niespokojnie przestąpił z nogi na nogę. – Percy Lowe naprawia radia w naszych radiowozach. Zna się na takim sprzęcie.
– Jasna sprawa... I na pewno zrobił to własnymi narzę-dziami, w czasie wolnym od pracy.
– Panu też kiedyś naprawił czajnik elektryczny – wtrącił Pascoe.
Dalziel przysunął się do biurka i poczochrał się brzu-chem o kant blatu.
– No to posłuchajmy, co duchy miały do powiedzenia – zaproponował.
Słuchając nagrania, na bieżąco śledził sporządzony przez sierżanta zapis.
– No i pięknie... Bardzo nam to pomogło. Warto było się postarać. Myśmy tu sobie wykombinowali, że Brendę Sorby zamordowano po zmroku, a tymczasem cały czas
13
świeciło słońce. W dodatku wydumaliśmy, że ktoś ją wrzu-cił do starego kanału, który jest tak zamulony, że nawet Judasz Iskariota mógłby w nim chodzić po wodzie, gdy w rzeczywistości chodziło o krystalicznie czysty strumień, w którym wprost roi się od pstrągów.
– Panie inspektorze... – próbował mu przerwać Pascoe, ale sarkazm Dalziela bynajmniej się jeszcze nie wyczerpał.
– W takim razie, sierżancie, nie pozostaje nam nic in-nego, jak wytypować najbardziej prawdopodobne miejsce gniazdowania albatrosów w Yorkshire. Albo może kondo-rów. Czy to nie kondory widziano niedawno, jak przysiadły na hałdzie żużlu niedaleko Barnsley? Ależ tak, naturalnie! A te ciemnoskóre skurczybyki to na pewno górniczy związ-kowcy po wyjściu z kopalni.
Pascoe się roześmiał – nie dlatego, że rozbawił go „żart” podinspektora, ale z ulgi, że mówiąc w ten sposób, Dalziel wprowadzał się w dobry nastrój. Znali się od lat i z biegiem czasu wykształcił się między nimi specyficzny amalgamat emocji i zachowań, w którym niepoślednią rolę odgrywała zdrowa ostrożność.
– No dobrze, Peter, mniejsza o te brednie... Co napraw-dę się dziś wydarzyło?
– Niewiele. Chodzimy po domach i wypytujemy ludzi, ale domy powoli nam się kończą.
– A ten chłopak? Co z nim?– Tommy Maggs? Dzisiaj znów się z nim spotkałem, kie-
dy sierżant poszedł do Sorbych. I też niewiele wskórałem. Upiera się przy swojej wersji. Jest bardzo spięty, ale to zro-zumiałe.
– Niby dlaczego?– No wie pan, zamordowali mu dziewczynę, policja
przepytuje go dwa razy dziennie...
– No tak... – przytaknął z powątpiewaniem Dalziel. Spojrzał na zegarek. – Powiem ci, co zrobimy. Jak się mie-wa twoja żonka?
Ellie, żona Pascoe, była w piątym miesiącu ciąży z ich pierwszym dzieckiem.
– Dobrze. Wszystko w porządku.– To świetnie. Tego ci właśnie trzeba, Peter: dzieciaka
w domu. To cię ustatkuje. – Dalziel pokiwał z namaszcze-niem głową, jak średniowieczny biskup besztający mło-dego, rozhukanego giermka. – Mój zegarek sugeruje, że „Black Bull” jest już otwarty, więc skoro w domu wszystko gra, dam ci się zaprosić na piwo.
– Z przyjemnością, panie inspektorze. Ale tylko na jedno.– Nie bądź taki nieśmiały, możesz mi postawić, ile ze-
chcesz.Mijając Wielda, Dalziel szturchnął go palcem pod żebro.– Na waszym miejscu, sierżancie, też bym poszedł – po-
wiedział. – Kto wie, może i my zainteresujemy się spiryty-zmem. – Parsknął śmiechem i wyszedł.
Pascoe i Wield pocierpieli chwilę w milczeniu, a potem ruszyli za inspektorem.