Ofensywa nr 5

56

description

Studenckie Czasopismo Społeczno-Kulturalne

Transcript of Ofensywa nr 5

OFENSYWA - luty 2007 �

Drogi Czytelniku! <<

>> Tak pamiętamy4 >> Skaczące autorytety - Żaneta Grzywacz6 >> Szklane lata - Sylwia Hejno 9 >> Ogromny kleks na kartach

mojego dzieciństwa - Adrian Szary12 >> W komunistycznych gaciach - Elżbieta Pyda14 >> Czas rekinów - Karolina Przesmycka 17 >> Konik dzieciństwa - Przemek Kaliszuk18 >> Puchatek konta Uszatek - Emilia Gulkowska19 >> Wróg Cię kusi Coca Colą - Karolina Ożdżyńska

>> Tak żyjemy21 >> Szczypta zapału, szklanka parafiny i kilogram

szaleństwa, czyli jak zrobić spore zamieszaniew małym mieście - Anna Fit

>> Tak piszemy2� >> Stopem po Europie cz. II - Kinga Nieczaja26 >> Zapach kobiety - Michał Janczura 27 >> Sztuka przetrwania - Kinga Nieczaja �0 >> Oczy pani Rozalii - Marika Bannach

>> Tak sądzimy�4 >> Oswajanie potwora - Arkadiusz Ostrowski

>> Tak tworzymy28 >> Wernisaż - Oliwia Węgrzynowicz�6 >> Pora Prozy 2 w Lublinie - Dorota Niedziałkowska�8 >> Poezja - Wojciech Be.�9 >> Spontaniczny obserwator - rozmowa

z Michałem Domagalskim - Leszek Onak40 >> Psycho Show - Michał Domagalski44 >> Lubię malarstwo jak grawerstwo - rozmowa

z Piotrem Fąfrowiczem - Dorota Niedziałkowska46 >> (Nie)zbędna sztuka - Izabela Kamińska48 >> Lokalni emigranci - rozmowa z twórcami

strony szpinacz.blog.pl - Leszek Onak

51 >> Aktualności

>> Felieton5� >> Dwa kotki - Sylwia Hejno54 >> „Kochana mamo, gdy będę duży…” - Karolina Ożdżyńska

OFENSYWAStudencki Dwumiesięcznik Społeczno-Kulturalny Adres redakcji: Studenckie Koło Medialne UMCSWydział Politologii UMCSPl. Litewski 3, 20-080 Lublinhttp://www.ofensywa.umcs.lublin.ple-mail: [email protected] naczelna: Karolina Przesmycka, tel. 509 228 170Zastępcy redaktor naczelnej: Jakub Jakubowski, Leszek OnakSekretarz redakcji: Elżbieta Pyda

Zespół redakcyjny:Publicystyka: Karolina Przesmycka ([email protected]), Literatura i teatr: Leszek Onak ([email protected]), Plastyka: Jakub Jakubowski ([email protected]), Aktualności: Elżbieta Pyda ([email protected]), Michał Domagalski ([email protected])

Współpraca: Ł. Libiszewski, K. Herdyński, S. Sękowski, A. Szczyglewska, K. Nieczaja, A. Fit, K. Ożdżyńska, J. Jakubowska, A. Świderska, M. Mierzejewski, A. Darmochwał, A. Delor, A. Magiera, M. Tarkawian.

Łamanie i skład: Jakub Jakubowski - www.3jstudio.pl

Opieka nad projektem: red. Franciszek Piątkowski

Druk i oprawa: "Rapida" s.c., 20-306 Lublin, ul. Firlejowska 32Redakcja miesięcznika OFENSYWA nie ingeruje w poglądy autorów i zastrzega sobie prawo do skracania tekstów

OFENSYWANUMER 1(5) luty 2007

fot. AgnieszkA kliczkA

fot. BogdAn sozoniuk 1984r.

When I’m a kid I’ll go back to my good old toys (Kiedy znów

będę dzieckiem, wrócę do moich starych dobrych zabawek) – to fragment utworu Demisa Roussosa. Oczywiście nazwisko to mało któremu młodemu człowiekowi coś powie. Greckiego piosenkarza, jedną z zagranicznych gwiazd festiwali w Sopo-cie, jakie odbywały się w latach 70. i 80., pamiętają dziś tylko nieliczni. A ja pa-miętam, za sprawą patefonu mojej babci. Uwielbiała „grać” na nim tzw. pocztówki dźwiękowe, z których moją ulubioną była taka z kolorowym rysunkiem rycerza na koniu i wspomnianą piosenką Roussosa. Z wczesnego dzieciństwa zapamiętałam utwór właśnie o dzieciństwie. Każdy z nas zapamiętał jednak co innego. Gdy ja wsłuchiwałam się w śpiew puszyste-go Greka, Żaneta Grzywacz dowodziła właśnie w przedszkolu swego polityczne-go rozeznania, Sylwia Hejno rozkładała na trawniku kocyk, dokuczając pewnej starszej pani, Adrian Szary zachwycał się Panem Kleksem, a Przemek Kaliszuk „katował” Braci Mario na antycznej kon-soli Pegasus. Ela Pyda (co prawda miała wtedy jakieś pięć lat, ale już od dziecka wykazywała niecodzienne zdolności pu-blicystyczne) pisała właśnie wypracowa-nie na temat „O wyższości wychowania socjalistycznego nad kapitalistycznym”. Emilii Gulkowskiej, z kolei, wyryły się w pamięci dziwaczne czasy transformacyj-nego „miksera”.

Niektórzy mieli jednak dzieciństwo inne od naszego. O tej inności przesą-dził czas – i to jest opowieść pani Ro-zalii, albo przestrzeń geopolityczna – i to jest opowieść Aleksego, naszego rówieśnika z Ukrainy. Możemy też pozwiedzać z Kingą Nieczają miasto, które w dzieciństwie naszych rodziców było przystanią „dzieci-kwiatów” z ca-łego świata – Amsterdam. A Piotr Fą-frowicz, ceniony ilustrator książek dla dzieci opowie, dlaczego nie chciałby się znaleźć w krainie własnych rysunków.

Ponadto, w tym numerze, przyjrzymy się bezdomnym na lubelskich dworcach i pewnej grupie młodych ludzi z Lubar-towa. Jak zwykle, jest też kilka kąsków dla koneserów literatury – w tym, po raz pierwszy publikujemy na naszych łamach DRAMAT, jak najbardziej sceniczny. Coś z nas jednak wyrosło. Pewnie przez te stare dobre zabawki, do których w tym numerze wracamy, a Was zapraszamy ze sobą O

OFENSYWA - luty 2007 �

Drogi Czytelniku! <<

>> Tak pamiętamy4 >> Skaczące autorytety - Żaneta Grzywacz6 >> Szklane lata - Sylwia Hejno 9 >> Ogromny kleks na kartach

mojego dzieciństwa - Adrian Szary12 >> W komunistycznych gaciach - Elżbieta Pyda14 >> Czas rekinów - Karolina Przesmycka 17 >> Konik dzieciństwa - Przemek Kaliszuk18 >> Puchatek konta Uszatek - Emilia Gulkowska19 >> Wróg Cię kusi Coca Colą - Karolina Ożdżyńska

>> Tak żyjemy21 >> Szczypta zapału, szklanka parafiny i kilogram

szaleństwa, czyli jak zrobić spore zamieszaniew małym mieście - Anna Fit

>> Tak piszemy2� >> Stopem po Europie cz. II - Kinga Nieczaja26 >> Zapach kobiety - Michał Janczura 27 >> Sztuka przetrwania - Kinga Nieczaja �0 >> Oczy pani Rozalii - Marika Bannach

>> Tak sądzimy�4 >> Oswajanie potwora - Arkadiusz Ostrowski

>> Tak tworzymy28 >> Wernisaż - Oliwia Węgrzynowicz�6 >> Pora Prozy 2 w Lublinie - Dorota Niedziałkowska�8 >> Poezja - Wojciech Be.�9 >> Spontaniczny obserwator - rozmowa

z Michałem Domagalskim - Leszek Onak40 >> Psycho Show - Michał Domagalski44 >> Lubię malarstwo jak grawerstwo - rozmowa

z Piotrem Fąfrowiczem - Dorota Niedziałkowska46 >> (Nie)zbędna sztuka - Izabela Kamińska48 >> Lokalni emigranci - rozmowa z twórcami

strony szpinacz.blog.pl - Leszek Onak

51 >> Aktualności

>> Felieton5� >> Dwa kotki - Sylwia Hejno54 >> „Kochana mamo, gdy będę duży…” - Karolina Ożdżyńska

OFENSYWAStudencki Dwumiesięcznik Społeczno-Kulturalny Adres redakcji: Studenckie Koło Medialne UMCSWydział Politologii UMCSPl. Litewski 3, 20-080 Lublinhttp://www.ofensywa.umcs.lublin.ple-mail: [email protected] naczelna: Karolina Przesmycka, tel. 509 228 170Zastępcy redaktor naczelnej: Jakub Jakubowski, Leszek OnakSekretarz redakcji: Elżbieta Pyda

Zespół redakcyjny:Publicystyka: Karolina Przesmycka ([email protected]), Literatura i teatr: Leszek Onak ([email protected]), Plastyka: Jakub Jakubowski ([email protected]), Aktualności: Elżbieta Pyda ([email protected]), Michał Domagalski ([email protected])

Współpraca: Ł. Libiszewski, K. Herdyński, S. Sękowski, A. Szczyglewska, K. Nieczaja, A. Fit, K. Ożdżyńska, J. Jakubowska, A. Świderska, M. Mierzejewski, A. Darmochwał, A. Delor, A. Magiera, M. Tarkawian.

Łamanie i skład: Jakub Jakubowski - www.3jstudio.pl

Opieka nad projektem: red. Franciszek Piątkowski

Druk i oprawa: "Rapida" s.c., 20-306 Lublin, ul. Firlejowska 32Redakcja miesięcznika OFENSYWA nie ingeruje w poglądy autorów i zastrzega sobie prawo do skracania tekstów

OFENSYWANUMER 1(5) luty 2007

fot. AgnieszkA kliczkA

fot. BogdAn sozoniuk 1984r.

When I’m a kid I’ll go back to my good old toys (Kiedy znów

będę dzieckiem, wrócę do moich starych dobrych zabawek) – to fragment utworu Demisa Roussosa. Oczywiście nazwisko to mało któremu młodemu człowiekowi coś powie. Greckiego piosenkarza, jedną z zagranicznych gwiazd festiwali w Sopo-cie, jakie odbywały się w latach 70. i 80., pamiętają dziś tylko nieliczni. A ja pa-miętam, za sprawą patefonu mojej babci. Uwielbiała „grać” na nim tzw. pocztówki dźwiękowe, z których moją ulubioną była taka z kolorowym rysunkiem rycerza na koniu i wspomnianą piosenką Roussosa. Z wczesnego dzieciństwa zapamiętałam utwór właśnie o dzieciństwie. Każdy z nas zapamiętał jednak co innego. Gdy ja wsłuchiwałam się w śpiew puszyste-go Greka, Żaneta Grzywacz dowodziła właśnie w przedszkolu swego polityczne-go rozeznania, Sylwia Hejno rozkładała na trawniku kocyk, dokuczając pewnej starszej pani, Adrian Szary zachwycał się Panem Kleksem, a Przemek Kaliszuk „katował” Braci Mario na antycznej kon-soli Pegasus. Ela Pyda (co prawda miała wtedy jakieś pięć lat, ale już od dziecka wykazywała niecodzienne zdolności pu-blicystyczne) pisała właśnie wypracowa-nie na temat „O wyższości wychowania socjalistycznego nad kapitalistycznym”. Emilii Gulkowskiej, z kolei, wyryły się w pamięci dziwaczne czasy transformacyj-nego „miksera”.

Niektórzy mieli jednak dzieciństwo inne od naszego. O tej inności przesą-dził czas – i to jest opowieść pani Ro-zalii, albo przestrzeń geopolityczna – i to jest opowieść Aleksego, naszego rówieśnika z Ukrainy. Możemy też pozwiedzać z Kingą Nieczają miasto, które w dzieciństwie naszych rodziców było przystanią „dzieci-kwiatów” z ca-łego świata – Amsterdam. A Piotr Fą-frowicz, ceniony ilustrator książek dla dzieci opowie, dlaczego nie chciałby się znaleźć w krainie własnych rysunków.

Ponadto, w tym numerze, przyjrzymy się bezdomnym na lubelskich dworcach i pewnej grupie młodych ludzi z Lubar-towa. Jak zwykle, jest też kilka kąsków dla koneserów literatury – w tym, po raz pierwszy publikujemy na naszych łamach DRAMAT, jak najbardziej sceniczny. Coś z nas jednak wyrosło. Pewnie przez te stare dobre zabawki, do których w tym numerze wracamy, a Was zapraszamy ze sobą O

OFENSYWA - luty 20074

>> Tak pamięTamy

OFENSYWA - luty 2007 5

Tak pamięTamy <<

- Ty będziesz Kenem, ja Barbie, a Ka-sia naszym dzieckiem. Tylko nie wykrzy-wiaj mu nogi! Z tobą to tak zawsze.

- Sama taka jesteś. Nie będę się bawił lalkami, idę do samochodów.

Poważne rozmowy przedszkolaków - takie „o życiu” - nie mniej pouczające zabawy, które sprytnie miały przygoto-wać nas do pełnienia ról, które każdy Polak podjąć powinien. Ktoś był mamą, ktoś tatą, obowiązkowa była pani z biu-ra, kierowca, czasem strażak - zabawy kształtujące są.

Ot, taki zwykły dzień w przed-szkolu. Trochę mroźny - był

grudzień, ale dzieciństwo to jeszcze nie pora, aby narzekać na pogodę. Zjedliśmy śniadanie - jedzenie, jak zwykle, pyszne; pierwsza placówka oświatowa w moim życiu wiedziała, jak zwabić przyszłość narodu w swe progi. Potem obowiąz-kowe były klocki, ewentualnie lalki bądź samochody. Tym razem, chowanie in-nym zabawek lub rzucanie w siebie ka-wałkami zbudowanych zamków, trwało jednak dość krótko.

- Usiądźcie w kole na dywanie. - O „naszej pani” mówiliśmy, że jest miła i ładna. Czasem uchylała przy-kry obowiązek leżakowania - czuliśmy się dzięki temu prawie jak dorośli (kto z nas mógł wiedzieć, że bycie dorosłym wcale nie jest takie fajne); wzbudzało to zazdrość młodszych grup. Nie lubiliśmy tylko tego siedzenia cicho i prosto na dywanie i odpowiadania na pytania.

- Powiedźcie mi, kto to jest prezydent. - Nie pamiętam odpowiedzi, ale pewnie było to coś w stylu ostatniego progra-mu Manna. Błyskotliwie i zabawnie. Może któreś z nas miałoby szansę na nagrodę ulubieńca TV?

- A kto jest prezydentem naszego kraju?

Siedzieć cicho i nie wychylać się? Nie, wstydu człowiek uczy się trochę później. Podniosłam palec - bo przecież wiedziałam.

- Jaruzelski. - Do dziś nie mam po-

jęcia, skąd o nim wiedziałam; tematy spoza sfery bajek, wyobraźni i świata, w którym lalki żyją własnym życiem, w ogóle mnie nie interesowały.

- Nie, nie Jaruzelski. - Ups, pomyłka.- A właśnie, że tak. - Zaczęła się moja

pierwsza w życiu kłótnia z „autoryte-tem”; czym skorupka za młodu nasiąk-nie…

Nie było więcej chętnych, żaden grzeczny przedszkolaczek nie podniósł już paluszka. Widać, nie było innego wyjścia - odpowiedź padła z ust mojej oponentki:

- Od dziś prezydentem Polski jest Lech Wałęsa.

Chyba wypiłam za dużo herbatki, moja ręka znowu musiała wykonać ruch w górę.

- Słucham, chcesz powiedzieć coś o tej postaci?

- Proszę pani, mogę siku? - W oczach błyskawice; dzieci przysparzają tyle trosk i rozczarowań…

- Nie mówi się siku, tylko iść do to-alety.

- Proszę pani, mogę iść do toalety? - Wychodząc słyszałam jak „nasza pani” wyjaśnia dzieciom znaczenie tego wy-darzenia i opowiada o „panu Wałęsie”. Ja jednak miałam na głowie pilniejszą potrzebę. Tak pojawił się w moim życiu człowiek, który nie chciał, ale musiał.

Później, w trakcie przedszkolnych po-siłków, często bawiliśmy się w wymyślanie wierszyków o Wałęsie. Nasza inwencja była zadziwiająca; najlepszy był Marcin: „Wa-łęsa po lesie się wałęsa”, „Wałęsa ma port-ki z mięsa” itp. Może gdybym wtedy nie wyszła do toalety i wysłuchała opowieści

o tym panu, nie brałabym udziału w pro-fanacyjnych zabawach? Pewnie nic by to nie zmieniło, bo co sześciolatka mogły obcho-dzić wielkie przemiany w kraju? Liczyło się to, że Wałęsa rymuje się z mięsa.

Kilka lat później wiedziałam już więcej. Wytłumaczono mi zna-

czenie tamtych wydarzeń, nauczono je interpretować. Postać z wąsami sta-rano się wykreować na nasz autorytet. Tyle, że pan z Matką Boską w klapie jakoś nie wzbudzał mojego podziwu… Nie zmienia to jednak faktu, że był waż-ny - skakał przez ogrodzenie - a Disney stworzył nawet niedawno film „Skok przez płot”. Cały czas obecny, ale raczej nieszkodliwy - regularnie pojawia się w mediach, bo autorytety należy cały czas o coś pytać, np. czy uznany pisarz nadal zasługuje na honorowe obywatel-stwo Gdańska…

- Ma przyjść Aśka. I Mirek też, ale później.

- Tomek będzie? No bo jak bez niego? To się tak nie da - on ma dostęp do naj-lepszych napojów.

Normalna zabawa - tylko już nie taka, jak w przedszkolu. Studencka - inne zabawki, inni ludzie i nie ma „naszej pani”, która każe usiąść grzecznie na dywanie i odpowiadać na pytania. Te, gdyby się dziś pojawiły, pewnie wca-le nie byłyby łatwiejsze. Jaki jest stan naszego kraju? Kto jest dla nas autory-tetem? Jaka przyszłość? Nie, w to nie będziemy się bawić.

Jest wódka, jest muzyka i są ludzie. Młodzi, fajni - bo z innymi nikt się bawić nie chce. No to się bawimy - nie wdawajmy się w szczegóły jak, raczej każdy wie.

- To teraz zdrowie wszystkich niepi-jących.

- Cicho, włączcie na moment radio; mają podać wyniki.

- Czego? Wyborów…Ten toast nie byłby za mnie; było

dużo i kolorowo - bo akurat ten ry-nek jest bogaty, a studenci umieją to wykorzystać. Biegłam więc do łazienki wcale nie dlatego, że wypiłam za dużo herbaty, a za sobą słyszałam radiowy komunikat…

Po kilku minutach pukanie, to Magda:- Już lepiej? Jeśli tak, to wyłaź, trzeba

rozruszać co niektórych. Trochę im się nastroje popsuły. - Polityka miewa więc wejściówki na imprezy.

- A kto wygrał? Disney 1 czy Disney 2?- O, jesteś - Tomek, jak zwykle tro-

skliwy - Reakcję wtórną wywołała zbyt duża ilość trunków, czy to, co przed chwilą słyszeliśmy?

Najgorsze jest to, że odpowiedź wcale nie była taka oczywista.

Fizjologia znów dała o sobie znać, po-nownie w tak ważnym momencie dzie-jowym naszej drogiej Ojczyzny. Tylko, że w tym, co dzieje się teraz, uczestniczę, niestety, już bardziej świadomie i raczej bez uśmiechu na twarzy. Po powrocie z toalety nie mogłam też wrócić do zaba-wy lalkami, jak było kilka lat temu.

Dwa podobne do siebie dni, dwie po-dobne reakcje, dwóch mężczyzn obej-mujących ważne stanowiska państwo-we. Czas jednego już minął, drugi jest ciągle obecny - tylko czy, tak jak tam-ten, byłby zdolny do skoku? Czy któryś jest dla nas skaczącym autorytetem, dokonującym heroicznego wyczynu, zapierającego nam dech w piersiach i budzącego podziw? Drugi z tych panów zapowiada się całkiem nieźle i nie można powiedzieć, że go nie lubimy, bo przecież szanuje obywate-li, bo nie powie do człowieka źle, bo ładnie śpiewa hymn, bo wysyła żołnierzy na woj-nę, bo nie lubi układów, bo… O

Żaneta Grzywacz

»Co sześciolatka mogły obchodzić wielkie przemiany w kraju? Liczyło się to, że „Wałęsa” rymuje się z „mięsa”.«

rys. o

liwiA w

ęgrzyn

ow

icz

OFENSYWA - luty 20074

>> Tak pamięTamy

OFENSYWA - luty 2007 5

Tak pamięTamy <<

- Ty będziesz Kenem, ja Barbie, a Ka-sia naszym dzieckiem. Tylko nie wykrzy-wiaj mu nogi! Z tobą to tak zawsze.

- Sama taka jesteś. Nie będę się bawił lalkami, idę do samochodów.

Poważne rozmowy przedszkolaków - takie „o życiu” - nie mniej pouczające zabawy, które sprytnie miały przygoto-wać nas do pełnienia ról, które każdy Polak podjąć powinien. Ktoś był mamą, ktoś tatą, obowiązkowa była pani z biu-ra, kierowca, czasem strażak - zabawy kształtujące są.

Ot, taki zwykły dzień w przed-szkolu. Trochę mroźny - był

grudzień, ale dzieciństwo to jeszcze nie pora, aby narzekać na pogodę. Zjedliśmy śniadanie - jedzenie, jak zwykle, pyszne; pierwsza placówka oświatowa w moim życiu wiedziała, jak zwabić przyszłość narodu w swe progi. Potem obowiąz-kowe były klocki, ewentualnie lalki bądź samochody. Tym razem, chowanie in-nym zabawek lub rzucanie w siebie ka-wałkami zbudowanych zamków, trwało jednak dość krótko.

- Usiądźcie w kole na dywanie. - O „naszej pani” mówiliśmy, że jest miła i ładna. Czasem uchylała przy-kry obowiązek leżakowania - czuliśmy się dzięki temu prawie jak dorośli (kto z nas mógł wiedzieć, że bycie dorosłym wcale nie jest takie fajne); wzbudzało to zazdrość młodszych grup. Nie lubiliśmy tylko tego siedzenia cicho i prosto na dywanie i odpowiadania na pytania.

- Powiedźcie mi, kto to jest prezydent. - Nie pamiętam odpowiedzi, ale pewnie było to coś w stylu ostatniego progra-mu Manna. Błyskotliwie i zabawnie. Może któreś z nas miałoby szansę na nagrodę ulubieńca TV?

- A kto jest prezydentem naszego kraju?

Siedzieć cicho i nie wychylać się? Nie, wstydu człowiek uczy się trochę później. Podniosłam palec - bo przecież wiedziałam.

- Jaruzelski. - Do dziś nie mam po-

jęcia, skąd o nim wiedziałam; tematy spoza sfery bajek, wyobraźni i świata, w którym lalki żyją własnym życiem, w ogóle mnie nie interesowały.

- Nie, nie Jaruzelski. - Ups, pomyłka.- A właśnie, że tak. - Zaczęła się moja

pierwsza w życiu kłótnia z „autoryte-tem”; czym skorupka za młodu nasiąk-nie…

Nie było więcej chętnych, żaden grzeczny przedszkolaczek nie podniósł już paluszka. Widać, nie było innego wyjścia - odpowiedź padła z ust mojej oponentki:

- Od dziś prezydentem Polski jest Lech Wałęsa.

Chyba wypiłam za dużo herbatki, moja ręka znowu musiała wykonać ruch w górę.

- Słucham, chcesz powiedzieć coś o tej postaci?

- Proszę pani, mogę siku? - W oczach błyskawice; dzieci przysparzają tyle trosk i rozczarowań…

- Nie mówi się siku, tylko iść do to-alety.

- Proszę pani, mogę iść do toalety? - Wychodząc słyszałam jak „nasza pani” wyjaśnia dzieciom znaczenie tego wy-darzenia i opowiada o „panu Wałęsie”. Ja jednak miałam na głowie pilniejszą potrzebę. Tak pojawił się w moim życiu człowiek, który nie chciał, ale musiał.

Później, w trakcie przedszkolnych po-siłków, często bawiliśmy się w wymyślanie wierszyków o Wałęsie. Nasza inwencja była zadziwiająca; najlepszy był Marcin: „Wa-łęsa po lesie się wałęsa”, „Wałęsa ma port-ki z mięsa” itp. Może gdybym wtedy nie wyszła do toalety i wysłuchała opowieści

o tym panu, nie brałabym udziału w pro-fanacyjnych zabawach? Pewnie nic by to nie zmieniło, bo co sześciolatka mogły obcho-dzić wielkie przemiany w kraju? Liczyło się to, że Wałęsa rymuje się z mięsa.

Kilka lat później wiedziałam już więcej. Wytłumaczono mi zna-

czenie tamtych wydarzeń, nauczono je interpretować. Postać z wąsami sta-rano się wykreować na nasz autorytet. Tyle, że pan z Matką Boską w klapie jakoś nie wzbudzał mojego podziwu… Nie zmienia to jednak faktu, że był waż-ny - skakał przez ogrodzenie - a Disney stworzył nawet niedawno film „Skok przez płot”. Cały czas obecny, ale raczej nieszkodliwy - regularnie pojawia się w mediach, bo autorytety należy cały czas o coś pytać, np. czy uznany pisarz nadal zasługuje na honorowe obywatel-stwo Gdańska…

- Ma przyjść Aśka. I Mirek też, ale później.

- Tomek będzie? No bo jak bez niego? To się tak nie da - on ma dostęp do naj-lepszych napojów.

Normalna zabawa - tylko już nie taka, jak w przedszkolu. Studencka - inne zabawki, inni ludzie i nie ma „naszej pani”, która każe usiąść grzecznie na dywanie i odpowiadać na pytania. Te, gdyby się dziś pojawiły, pewnie wca-le nie byłyby łatwiejsze. Jaki jest stan naszego kraju? Kto jest dla nas autory-tetem? Jaka przyszłość? Nie, w to nie będziemy się bawić.

Jest wódka, jest muzyka i są ludzie. Młodzi, fajni - bo z innymi nikt się bawić nie chce. No to się bawimy - nie wdawajmy się w szczegóły jak, raczej każdy wie.

- To teraz zdrowie wszystkich niepi-jących.

- Cicho, włączcie na moment radio; mają podać wyniki.

- Czego? Wyborów…Ten toast nie byłby za mnie; było

dużo i kolorowo - bo akurat ten ry-nek jest bogaty, a studenci umieją to wykorzystać. Biegłam więc do łazienki wcale nie dlatego, że wypiłam za dużo herbaty, a za sobą słyszałam radiowy komunikat…

Po kilku minutach pukanie, to Magda:- Już lepiej? Jeśli tak, to wyłaź, trzeba

rozruszać co niektórych. Trochę im się nastroje popsuły. - Polityka miewa więc wejściówki na imprezy.

- A kto wygrał? Disney 1 czy Disney 2?- O, jesteś - Tomek, jak zwykle tro-

skliwy - Reakcję wtórną wywołała zbyt duża ilość trunków, czy to, co przed chwilą słyszeliśmy?

Najgorsze jest to, że odpowiedź wcale nie była taka oczywista.

Fizjologia znów dała o sobie znać, po-nownie w tak ważnym momencie dzie-jowym naszej drogiej Ojczyzny. Tylko, że w tym, co dzieje się teraz, uczestniczę, niestety, już bardziej świadomie i raczej bez uśmiechu na twarzy. Po powrocie z toalety nie mogłam też wrócić do zaba-wy lalkami, jak było kilka lat temu.

Dwa podobne do siebie dni, dwie po-dobne reakcje, dwóch mężczyzn obej-mujących ważne stanowiska państwo-we. Czas jednego już minął, drugi jest ciągle obecny - tylko czy, tak jak tam-ten, byłby zdolny do skoku? Czy któryś jest dla nas skaczącym autorytetem, dokonującym heroicznego wyczynu, zapierającego nam dech w piersiach i budzącego podziw? Drugi z tych panów zapowiada się całkiem nieźle i nie można powiedzieć, że go nie lubimy, bo przecież szanuje obywate-li, bo nie powie do człowieka źle, bo ładnie śpiewa hymn, bo wysyła żołnierzy na woj-nę, bo nie lubi układów, bo… O

Żaneta Grzywacz

»Co sześciolatka mogły obchodzić wielkie przemiany w kraju? Liczyło się to, że „Wałęsa” rymuje się z „mięsa”.«

rys. o

liwiA w

ęgrzyn

ow

icz

OFENSYWA - luty 20076

>> Tak pamięTamy

OFENSYWA - luty 2007 7

Tak pamięTamy <<

Dzieci, a zwłaszcza dziewczynki, wiedziały, co to jaskier, kaczeniec, mlecz – a zdmuchi-wanie ich stanowiło odrębny sezon zabawo-wy - chaber, wrzos, mak, rumianek, szczaw, dzika róża, babka, skrzyp, czy dzwonki. Te ostanie, obficie oplatały kościelne ogrodze-nie i miały najintensywniejszy zapach ze wszystkich dostępnych nam pospolitych kwiatów.

W tej mikrokulturze łazęgostwa (któ-rej granice były ściśle ograniczone przez wszechwładną mamę) nie można było no-sić zbyt wielu przedmiotów ze sobą - było to zbyt uciążliwe. Ponieważ dzieci - jak to dzieci – bystre, były doskonale poin-formowane o swoim wzajemnym stanie posiadania, w konsekwencji wykształci-ła się zabawkowa specjalizacja: wiadomo było, kto posiada zestaw do badmintona, piłkę czy meble dla lalek. Nie przyniesie-nie owej rzeczy, gdy grupa jej potrzebo-wała, równało się byciu egoistą, toteż opór zdarzał się niezwykle rzadko. Niektórych wspaniałości, takich jak dom dla lalek chociażby, nie dało się albo nie było wolno wynosić, więc grupka hałaśliwie wlewała się do mieszkania szczęśliwego posiadacza i pozostawała tam aż do nieuchronnego rozpędzenia przez rodziców, co zazwyczaj miało miejsce przed dobranocką. Trzeba zauważyć, że dzieci przesiadywały u sie-bie całymi godzinami i były w tym cza-sie pojone i karmione przez gospodarzy, słowem - stanowiły dobro wspólne; zresz-tą, tak jak wszystko inne było z założenia wspólne w tym ustroju.

Pobawmy się w pijaków!

Hałaśliwość zawsze towarzyszy udanej zabawie. Właśnie wrzask

jest taką formą ekspresji, że, ściślej mó-wiąc, towarzyszy zabawie w każdym wieku, różnica dotyczy jedynie pory dnia, w jakiej się rozlega: do zmroku wrzeszczą dzieci, po zmroku wrzeszczą osiedlowi pijaczkowie. Nie wiem, czy to była kwestia nieuświadomienia (wia-domo – nie widzi się tego, o czym się nie wie) czy sprawności milicji, a może tego, że alkohol był sprzedawany od go-dziny trzynastej, dosyć na tym, że dla mnie nie było wrzeszczących pijaczków. Chociaż gdzieś z pewnością byli.

Beatka, moja przyjaciółka, kiedy pew-nego dnia było szczególnie nudno, zapro-ponowała :

- Pobawmy się w pijaków!Żywo poinstruowała mnie, co robić

– miałyśmy zarzucić sobie ręce wzdłuż kar-ków i, depcząc jedna drugą, posuwać się

po krzywej chodnika, od krawężnika do krawężnika. Niebawem zostałyśmy dostrze-żone i zabawa stała się bardzo popularna – w krótkim czasie również inne dzieci poczęły, naszym przykładem, toczyć się ra-dosnym slalomem po osiedlu. Sprawa przy-brała jednak mniej fortunny obrót, kiedy pewnego dnia, będąc u Beatki, powiedzia-łam coś chyba całkiem niepotrzebnego:

- Beatko, pobawmy się u ciebie w pija-ków!

Tata Beatki, który na co dzień skrywał pod koszulą zielonkawy tatuaż na ramieniu, gwałtownie poczerwieniał, a mama Beatki, która paliła jednego papierosa za drugim, okrutnie się poruszyła, była w jakiejś po-domce w cętki, jakby ją ktoś posypał pie-

przem, i, niestety, przyjaźń z Beatką na dłu-go zamarzła. A zabawa w pijaków umarła bezpowrotnie.

Wspomniana Beatka była zagorza-łą przeciwniczką Krysi Włosek, z którą mieszkała na tym samym piętrze. Krysia Włosek jest o tyle godna uwagi, że jej tata, czym się ogólnie pyszniła, jeździł do RFN i NRD i przywoził, wedle jej opowiadań, całe wory niemożliwych do wyobrażenia niesamowitości. Te słowa: „RFN” i „NRD” wymawiała wydymając usteczka, jakby poznała jakąś nieprzeniknioną tajemnicę, a dla mnie one znaczyły dokładnie tyle, co dwa zupełnie obce kraje, gdzie, nie wie-dzieć czemu, były lepsze zabawki.

Opowieści Krysi Włosek zrażały do niej inne dzieci, nie tyle przez zazdrość, co przez fakt, że lgnęła do nich niepro-porcjonalnie bardziej niż one do niej; była natrętna, a w miarę jak bardziej od niej uciekano, ona tym usilniej wabiła do sie-bie cudami przywiezionymi przez tatę.

Kiedyś, podczas jednego z nielicznych spotkań u niej, Krysia zaanonsowała, że niebawem objawi jeden z tych cudów, po czym zniknęła na chwilę w ciemnobrą-zowej głębi mieszkania, tak jak większość naszych mieszkań była ciemnobrązo-wa. Wróciła – ku ogólnemu zdziwieniu

– z bielutką figurką Matki Boskiej, wiel-kości małego oleju. Pod wpływem obec-ności figurki pocichły głosy, zapanowała skupiona atmosfera. Ale nurtowało nas, co to za Matka Boska z RFN i co ona robi innego niż nasza. Wtedy Krysia po-wiedziała, że zaraz pokaże, co się z tym robi.

- Ale wam nie dam, bo to nie dla dzieci – dodała z bardzo ważną miną.

Zaczęła manipulować paluszkami wzdłuż korony, odkręciła czubek główki i pociągnęła z Matki Boskiej zdrowe-go chausta czegoś, co tajemnie pływało w środku. Następnie odniosła ją równie szybko, jak ją wzięła. Właśnie to cudo Włoskowie mieli u siebie.

Gargamel zza pelargoniiPomimo takich, niezrozumiałych

przecież wtedy incydentów, dziecięcość w ogólnym zarysie miała się dobrze. Przede wszystkim – dzieci było bardzo dużo. A ponieważ kwitły gry ruchowo-zespołowe – w ganianego, w chowa-nego, w dwa ognie, w kozła, w króla, w piekło-niebo - było je przy tym za-wsze słychać. O ile pamiętam, nikt za to nie krzyczał. Z jednym może, nie-chlubnym wyjątkiem, jaki stanowiła pani Zofia.

Była to kobieta samotna, dokucz-liwa, zgorzkniała, o wyjątkowo

wyczulonym słuchu, która metodycznie zakręcała i odkręcała sobie papiloty, bo tego, co miała na głowie, natura z pew-nością sama by nie stworzyła. Gromiła, pouczała, przestrzegała, groziła, wiecz-nie w szlafroku, z wyżyn drugiego pię-tra zza doniczek pelargonii – bo tylko pelargonie i kaktusy były w oknach, nic innego - głosiła ze swojego balkonu prawdziwe tyrady, nigdy nie docenione przez ich małych, hałaśliwych adresa-tów. Pełniła, przy tym wszystkim, nader pozytywną rolę – była naszym żeńskim Gargamelem, a dzieci potrzebują swo-jego potwora, mrocznego straszydła,

Kiedyś, kiedy byłam znacznie młod-sza i zasłyszałam gdzieś tytuł „Rok 1984”, nie mogłam zrozumieć, dlaczego ktoś wybrał właśnie rok moim urodzin, ale, jak to dziecko, byłam przekonana, że ta zbieżność musi mieć związek ze mną. Jakieś dziesięć lat później, okazało się, że nie: nie było wzmianki o mleku w szklanych butelkach, o czeszkach, wywrotkach, grubych rajstopach, o za-pinanych na plastikowe klamry kombi-nezonach, o horrorze przymusowego leżakowania w przedszkolach, kiedy dzieci leżały na materacykach w rów-nych odstępach jak jajka w przegród-kach, ani o choinkach – gwiazdkowych zabawach, organizowanych w szkołach, zakładach pracy i spółdzielniach.

Nie przypominam sobie, abym wów-czas miała świadomość specyfiki tam-tych warunków – dzieci należą do tego rodzaju stworzonek, że, o ile mają peł-ny brzuch, dostateczną dozę beztroski i możliwość zabawy, to warunki są za-wsze dobre.

Baza wypadowa w odcie-niach brązu

Pewne kontrasty, jak na przykład brak dziecięcych kocyków na

trawnikach, widzę dopiero teraz. Tego lata widziałam zaledwie jeden, który zajmowały dwie dziewczynki przez około tydzień. To zdumiewające, że nie ma już kocykowej społeczności – ko-lorowe dziecięce ciałka miotają się bez ładu i składu, wrzeszczą pod balkona-mi jak zawsze, ale nie tworzą już regu-larnych grupek.

Być może, było to zasługą ograniczonej ilości zabawek, że kiedyś trzeba było się zwy-czajnie organizować: jedna dziewczynka była lalką Barbie, druga była Kenem, a trzecia, przypuśćmy, pluszowym słonikiem. Zado-wolenie poszczególnych uczestniczek zaba-wy było, rzecz jasna, różne. Chłopcy z kolei, którym doskwierał znacznie gorszy problem z techniczno-chłopięcymi zabawkami (ileż

można układać klocki lego, a to i tak przy-szło później), mieli dwa wyjścia – albo roz-rabiać, albo się przyłączyć do dziewczynek. Samotne rozrabiactwo jest na dłuższą metę nudne, wiadomo przecież, że musi istnieć jakaś ofiara, najlepiej taka, która da świadec-two okrucieństwa swojego oprawcy, będzie się szarpać, piszczeć i brzydko przezywać.

Ponieważ samotne dziewczynki zdarzały się rzadko, nie mogło być też mowy o po-jedynczych, nigdzie nie zrzeszonych chłop-cach, stąd obie płcie dążyły do przynależenia do jakiejś hordy (teraz sobie myślę, że może podskórnie czuliśmy, że nie-przynależenie nigdzie jest niewłaściwe). Schemat wzajem-nych podchodów był następujący: początko-wo, oba młodociane stadła zdawały się być sobą nie zainteresowane, jednak, stopniowo, prędzej czy później, musiało dojść do jedno-czącego konfliktu, aby chłopcy mogli podo-kuczać dziewczynkom, a one, owładnięte wulkaniczną nienawiścią, pójść z płaczem na skargę. Potem, kiedy pojawiła się jakaś rozjemcza mama i, wśród protestów, pomie-szanych z nieartykułowanymi wrzaskami, kazała się pogodzić i bawić razem, obie hor-dy, jeszcze wzdragając się przed sobą, znosi-ły piłki, rakietki, kocyki i, uszczęśliwione, bawiły się razem, o co przecież od samego początku chodziło.

Kocyki, gęsto rozsiane przy ładnej po-godzie, były symbolem dziecięcej społecz-ności, bazą wypadową – zabawa mogła się toczyć gdzieś dalej, ale jej teren był zawsze zaznaczony obecnością tego kwadracika materiału, zazwyczaj w odcieniach brą-zów i szarości, chociaż czasem, zwłaszcza w dobie Peweksów, zdarzały się i róże, morele, beże, a nawet błękity. Jeżeli grupka się przemieszczała, na przykład szła na łąkę, zabierała cały dobytek ze sobą, tak jak to ro-biły niegdyś wędrownicze plemiona. Nasze rozrywki miały często charakter zbieractwa i były ściśle związane z praporządkiem pór roku: jesienią zbieraliśmy liście i kasztany, pod koniec zimy szukaliśmy przebiśniegów i bazi-kotków, a od wiosny - kiedy wszystko rozkwitło – kwiatów i co ładniejszych traw.

„Gdyby przy domach i blokach zebrać ziemię

na grubości około 20 cm to, w skorupkach

szkiełek, pojawiłby się odbity obraz tego,

jak dzieci potrafiły ubarwić najbardziej

bezbarwną rzeczywistość.”

„Dzieci należą do tego rodzaju stworzonek, że, o ile mają pełny brzuch, dostateczną dozę beztroski i możliwość zabawy, to warunki są zawsze dobre.”

il. An

nA d

Arm

och

wA

ł

il. A

nn

A d

Arm

och

wA

łry

s. PA

uli

nA

PA

cler

OFENSYWA - luty 20076

>> Tak pamięTamy

OFENSYWA - luty 2007 7

Tak pamięTamy <<

Dzieci, a zwłaszcza dziewczynki, wiedziały, co to jaskier, kaczeniec, mlecz – a zdmuchi-wanie ich stanowiło odrębny sezon zabawo-wy - chaber, wrzos, mak, rumianek, szczaw, dzika róża, babka, skrzyp, czy dzwonki. Te ostanie, obficie oplatały kościelne ogrodze-nie i miały najintensywniejszy zapach ze wszystkich dostępnych nam pospolitych kwiatów.

W tej mikrokulturze łazęgostwa (któ-rej granice były ściśle ograniczone przez wszechwładną mamę) nie można było no-sić zbyt wielu przedmiotów ze sobą - było to zbyt uciążliwe. Ponieważ dzieci - jak to dzieci – bystre, były doskonale poin-formowane o swoim wzajemnym stanie posiadania, w konsekwencji wykształci-ła się zabawkowa specjalizacja: wiadomo było, kto posiada zestaw do badmintona, piłkę czy meble dla lalek. Nie przyniesie-nie owej rzeczy, gdy grupa jej potrzebo-wała, równało się byciu egoistą, toteż opór zdarzał się niezwykle rzadko. Niektórych wspaniałości, takich jak dom dla lalek chociażby, nie dało się albo nie było wolno wynosić, więc grupka hałaśliwie wlewała się do mieszkania szczęśliwego posiadacza i pozostawała tam aż do nieuchronnego rozpędzenia przez rodziców, co zazwyczaj miało miejsce przed dobranocką. Trzeba zauważyć, że dzieci przesiadywały u sie-bie całymi godzinami i były w tym cza-sie pojone i karmione przez gospodarzy, słowem - stanowiły dobro wspólne; zresz-tą, tak jak wszystko inne było z założenia wspólne w tym ustroju.

Pobawmy się w pijaków!

Hałaśliwość zawsze towarzyszy udanej zabawie. Właśnie wrzask

jest taką formą ekspresji, że, ściślej mó-wiąc, towarzyszy zabawie w każdym wieku, różnica dotyczy jedynie pory dnia, w jakiej się rozlega: do zmroku wrzeszczą dzieci, po zmroku wrzeszczą osiedlowi pijaczkowie. Nie wiem, czy to była kwestia nieuświadomienia (wia-domo – nie widzi się tego, o czym się nie wie) czy sprawności milicji, a może tego, że alkohol był sprzedawany od go-dziny trzynastej, dosyć na tym, że dla mnie nie było wrzeszczących pijaczków. Chociaż gdzieś z pewnością byli.

Beatka, moja przyjaciółka, kiedy pew-nego dnia było szczególnie nudno, zapro-ponowała :

- Pobawmy się w pijaków!Żywo poinstruowała mnie, co robić

– miałyśmy zarzucić sobie ręce wzdłuż kar-ków i, depcząc jedna drugą, posuwać się

po krzywej chodnika, od krawężnika do krawężnika. Niebawem zostałyśmy dostrze-żone i zabawa stała się bardzo popularna – w krótkim czasie również inne dzieci poczęły, naszym przykładem, toczyć się ra-dosnym slalomem po osiedlu. Sprawa przy-brała jednak mniej fortunny obrót, kiedy pewnego dnia, będąc u Beatki, powiedzia-łam coś chyba całkiem niepotrzebnego:

- Beatko, pobawmy się u ciebie w pija-ków!

Tata Beatki, który na co dzień skrywał pod koszulą zielonkawy tatuaż na ramieniu, gwałtownie poczerwieniał, a mama Beatki, która paliła jednego papierosa za drugim, okrutnie się poruszyła, była w jakiejś po-domce w cętki, jakby ją ktoś posypał pie-

przem, i, niestety, przyjaźń z Beatką na dłu-go zamarzła. A zabawa w pijaków umarła bezpowrotnie.

Wspomniana Beatka była zagorza-łą przeciwniczką Krysi Włosek, z którą mieszkała na tym samym piętrze. Krysia Włosek jest o tyle godna uwagi, że jej tata, czym się ogólnie pyszniła, jeździł do RFN i NRD i przywoził, wedle jej opowiadań, całe wory niemożliwych do wyobrażenia niesamowitości. Te słowa: „RFN” i „NRD” wymawiała wydymając usteczka, jakby poznała jakąś nieprzeniknioną tajemnicę, a dla mnie one znaczyły dokładnie tyle, co dwa zupełnie obce kraje, gdzie, nie wie-dzieć czemu, były lepsze zabawki.

Opowieści Krysi Włosek zrażały do niej inne dzieci, nie tyle przez zazdrość, co przez fakt, że lgnęła do nich niepro-porcjonalnie bardziej niż one do niej; była natrętna, a w miarę jak bardziej od niej uciekano, ona tym usilniej wabiła do sie-bie cudami przywiezionymi przez tatę.

Kiedyś, podczas jednego z nielicznych spotkań u niej, Krysia zaanonsowała, że niebawem objawi jeden z tych cudów, po czym zniknęła na chwilę w ciemnobrą-zowej głębi mieszkania, tak jak większość naszych mieszkań była ciemnobrązo-wa. Wróciła – ku ogólnemu zdziwieniu

– z bielutką figurką Matki Boskiej, wiel-kości małego oleju. Pod wpływem obec-ności figurki pocichły głosy, zapanowała skupiona atmosfera. Ale nurtowało nas, co to za Matka Boska z RFN i co ona robi innego niż nasza. Wtedy Krysia po-wiedziała, że zaraz pokaże, co się z tym robi.

- Ale wam nie dam, bo to nie dla dzieci – dodała z bardzo ważną miną.

Zaczęła manipulować paluszkami wzdłuż korony, odkręciła czubek główki i pociągnęła z Matki Boskiej zdrowe-go chausta czegoś, co tajemnie pływało w środku. Następnie odniosła ją równie szybko, jak ją wzięła. Właśnie to cudo Włoskowie mieli u siebie.

Gargamel zza pelargoniiPomimo takich, niezrozumiałych

przecież wtedy incydentów, dziecięcość w ogólnym zarysie miała się dobrze. Przede wszystkim – dzieci było bardzo dużo. A ponieważ kwitły gry ruchowo-zespołowe – w ganianego, w chowa-nego, w dwa ognie, w kozła, w króla, w piekło-niebo - było je przy tym za-wsze słychać. O ile pamiętam, nikt za to nie krzyczał. Z jednym może, nie-chlubnym wyjątkiem, jaki stanowiła pani Zofia.

Była to kobieta samotna, dokucz-liwa, zgorzkniała, o wyjątkowo

wyczulonym słuchu, która metodycznie zakręcała i odkręcała sobie papiloty, bo tego, co miała na głowie, natura z pew-nością sama by nie stworzyła. Gromiła, pouczała, przestrzegała, groziła, wiecz-nie w szlafroku, z wyżyn drugiego pię-tra zza doniczek pelargonii – bo tylko pelargonie i kaktusy były w oknach, nic innego - głosiła ze swojego balkonu prawdziwe tyrady, nigdy nie docenione przez ich małych, hałaśliwych adresa-tów. Pełniła, przy tym wszystkim, nader pozytywną rolę – była naszym żeńskim Gargamelem, a dzieci potrzebują swo-jego potwora, mrocznego straszydła,

Kiedyś, kiedy byłam znacznie młod-sza i zasłyszałam gdzieś tytuł „Rok 1984”, nie mogłam zrozumieć, dlaczego ktoś wybrał właśnie rok moim urodzin, ale, jak to dziecko, byłam przekonana, że ta zbieżność musi mieć związek ze mną. Jakieś dziesięć lat później, okazało się, że nie: nie było wzmianki o mleku w szklanych butelkach, o czeszkach, wywrotkach, grubych rajstopach, o za-pinanych na plastikowe klamry kombi-nezonach, o horrorze przymusowego leżakowania w przedszkolach, kiedy dzieci leżały na materacykach w rów-nych odstępach jak jajka w przegród-kach, ani o choinkach – gwiazdkowych zabawach, organizowanych w szkołach, zakładach pracy i spółdzielniach.

Nie przypominam sobie, abym wów-czas miała świadomość specyfiki tam-tych warunków – dzieci należą do tego rodzaju stworzonek, że, o ile mają peł-ny brzuch, dostateczną dozę beztroski i możliwość zabawy, to warunki są za-wsze dobre.

Baza wypadowa w odcie-niach brązu

Pewne kontrasty, jak na przykład brak dziecięcych kocyków na

trawnikach, widzę dopiero teraz. Tego lata widziałam zaledwie jeden, który zajmowały dwie dziewczynki przez około tydzień. To zdumiewające, że nie ma już kocykowej społeczności – ko-lorowe dziecięce ciałka miotają się bez ładu i składu, wrzeszczą pod balkona-mi jak zawsze, ale nie tworzą już regu-larnych grupek.

Być może, było to zasługą ograniczonej ilości zabawek, że kiedyś trzeba było się zwy-czajnie organizować: jedna dziewczynka była lalką Barbie, druga była Kenem, a trzecia, przypuśćmy, pluszowym słonikiem. Zado-wolenie poszczególnych uczestniczek zaba-wy było, rzecz jasna, różne. Chłopcy z kolei, którym doskwierał znacznie gorszy problem z techniczno-chłopięcymi zabawkami (ileż

można układać klocki lego, a to i tak przy-szło później), mieli dwa wyjścia – albo roz-rabiać, albo się przyłączyć do dziewczynek. Samotne rozrabiactwo jest na dłuższą metę nudne, wiadomo przecież, że musi istnieć jakaś ofiara, najlepiej taka, która da świadec-two okrucieństwa swojego oprawcy, będzie się szarpać, piszczeć i brzydko przezywać.

Ponieważ samotne dziewczynki zdarzały się rzadko, nie mogło być też mowy o po-jedynczych, nigdzie nie zrzeszonych chłop-cach, stąd obie płcie dążyły do przynależenia do jakiejś hordy (teraz sobie myślę, że może podskórnie czuliśmy, że nie-przynależenie nigdzie jest niewłaściwe). Schemat wzajem-nych podchodów był następujący: początko-wo, oba młodociane stadła zdawały się być sobą nie zainteresowane, jednak, stopniowo, prędzej czy później, musiało dojść do jedno-czącego konfliktu, aby chłopcy mogli podo-kuczać dziewczynkom, a one, owładnięte wulkaniczną nienawiścią, pójść z płaczem na skargę. Potem, kiedy pojawiła się jakaś rozjemcza mama i, wśród protestów, pomie-szanych z nieartykułowanymi wrzaskami, kazała się pogodzić i bawić razem, obie hor-dy, jeszcze wzdragając się przed sobą, znosi-ły piłki, rakietki, kocyki i, uszczęśliwione, bawiły się razem, o co przecież od samego początku chodziło.

Kocyki, gęsto rozsiane przy ładnej po-godzie, były symbolem dziecięcej społecz-ności, bazą wypadową – zabawa mogła się toczyć gdzieś dalej, ale jej teren był zawsze zaznaczony obecnością tego kwadracika materiału, zazwyczaj w odcieniach brą-zów i szarości, chociaż czasem, zwłaszcza w dobie Peweksów, zdarzały się i róże, morele, beże, a nawet błękity. Jeżeli grupka się przemieszczała, na przykład szła na łąkę, zabierała cały dobytek ze sobą, tak jak to ro-biły niegdyś wędrownicze plemiona. Nasze rozrywki miały często charakter zbieractwa i były ściśle związane z praporządkiem pór roku: jesienią zbieraliśmy liście i kasztany, pod koniec zimy szukaliśmy przebiśniegów i bazi-kotków, a od wiosny - kiedy wszystko rozkwitło – kwiatów i co ładniejszych traw.

„Gdyby przy domach i blokach zebrać ziemię

na grubości około 20 cm to, w skorupkach

szkiełek, pojawiłby się odbity obraz tego,

jak dzieci potrafiły ubarwić najbardziej

bezbarwną rzeczywistość.”

„Dzieci należą do tego rodzaju stworzonek, że, o ile mają pełny brzuch, dostateczną dozę beztroski i możliwość zabawy, to warunki są zawsze dobre.”

il. An

nA d

Arm

och

wA

ł

il. A

nn

A d

Arm

och

wA

łry

s. PA

uli

nA

PA

cler

OFENSYWA - luty 20078

>> Tak pamięTamy

OFENSYWA - luty 2007 9

Tak pamięTamy <<

na odległość, można było pisać do kole-żanki z ławki i codziennie się wymie-niać najświeższymi nowinami.

Kolorowa kronika bez-barwnych czasów

Mogłoby się wydawać, że czas się ciągnął jak brudne sznurowa-

dło, że dzieci niepomne ubóstwa piękna w tamtym świecie, najspokojniej two-rzyły skomplikowane konfiguracje na poszarzałych, rozciągniętych gumach pod klatkami (a o gumy było nieła-two - ta sama guma była do skakania i do majtek); ale nie – dziecięcy światek reagował tym samym pragnieniem po-siadania na własność czegoś pięknego, odróżnialnego, trwałego, które trawiło resztę dorosłej społeczności, wyczeku-jącej westernów w telewizji, czy ubra-niowych nowości w „ Burdzie”.

Ale domy ze szkła zamieniły się w coś innego - najbardziej specyficzną dziecięcą pasją w tamtym okresie było robienie widoczków. Była to podwór-kowa sztuka, na miarę wieku artystów i pospolitych środków, która niosła cień jakiejś wyższej potrzeby.

ka, który następnie trzeba było zakopać, ziemię przyklepać i przykryć trawą. Najwspanialszy był moment odkopywa-nia widoczków, kiedy spod brązowych zbitków wyłaniał się kolorowy skrawek, uwięziony za przezroczystą szybką. Miejsce zakopania było sekretem i tyl-ko wtajemniczeni potrafili rozszyfrować znaki, które doń prowadziły. Był to wy-raz głębokiej przyjaźni, wspólnej tajem-nicy, dotyczącej posiadania czegoś inne-go, wyjątkowego, na własność. Jedynie zima była martwą porą dla tej rozrywki, ale za to jesień, lato, wiosna… Podejrze-wam, że gdyby przy domach i blokach zebrać ziemię na grubości około 20 cm plus to, co się mogło przez te wszystkie lata nagromadzić, to w skorupkach szkiełek pojawiłby się odbity obraz tego, jak dzieci potrafiły ubarwić najbardziej bez-barwną rzeczywi-stość O

Sylwia Hejno

Pan Kleks na starym projektorze i poczciwym winylu

Bohater powieści Brunona Schulza Sanatorium pod klepsydrą miał

swoją Księgę, która stała się swoistym symbolem jego dzieciństwa. Pamię-tam, że i ja posiadałem taką książkę. Była to trylogia Jana Brze-chwy Pan Kleks. Pierwsze z nią zetknięcie ograniczyło się do przejrzenia pięknych, kolorowych ilustracji Jana Marcina Szancera. Jakiś czas potem, otrzymałem w pre-zencie od rodziców analogo-wą płytę z piosenkami do filmu Aka-demia Pana Kleksa i slajdy z adaptacji Podróży… Były to fotografie - opatrzo-ne krótkimi komentarzami dotyczący-mi filmowej fabuły - rzucane na ekran przy pomocy projektora. Zrobiły na mnie ogromne wrażenie i pozostały na długo w mej pamięci, podobnie jak wspaniałe piosenki, z muzyką Andrze-ja Korzyńskiego, płynące z maksymal-nie eksploatowanego winylu. Z wiel-kim upodobaniem słuchałem: Jak rozmawiać trzeba z psem czy Księżyc raz odwiedził staw. Samą zaś ekrani-zację powieści, z których pochodziły wymienione utwory, zobaczyłem dużo później.

Byłem już wówczas uczniem szkoły podstawowej i, tak naprawdę, dopiero pod wpływem filmu Krzysztofa Gra-dowskiego z 1983 roku, sięgnąłem po lekturę powieści Jana Brzechwy. Początkowo była to tylko Akademia, która, notabene, stanowiła i stanowi do dziś zresztą, mimo licznych reform w dziedzinie edukacji, lekturę szkol-ną. Zainteresowany dalszym ciągiem przygód charyzmatycznego profesora Ambrożego Kleksa, przeczytałem też

Podróże i Tryumf. W owym czasie, filmy nakręcone na podstawie dwóch pierwszych części trylogii, dość czę-sto gościły na ekranach telewizorów, zwłaszcza w okresie Świąt Bożego Na-rodzenia. Bez trudu więc można je było skompletować na kasetach VHS.

W trzy lata po nakręceniu Podró-ży…, pojawił się film zatytułowany Pan Kleks w Kosmosie. Pamiętam, że jako

dziecko oburzałem się bar-dzo na tę produkcję. Przede wszystkim dlatego, że jej sce-nariusz był wyłącznie efek-tem fantazji Krzysztofa Gra-dowskiego i, poza postacią głównego bohatera, z utwo-rem Jana Brzechwy nie miał

nic wspólnego. Uważam, że reżyser powinien w tamtym okresie - idąc za ogromnym sukcesem poprzednich adaptacji - sfilmować raczej, napisaną przez Brzechwę, ostatnią część przygód Kleksa - Tryumf. Dokonał tego w roku 2001. Jednakże jego decyzja o zrobie-niu filmu animowanego była zupełnie nietrafiona. O ile bowiem Akademię i Podróże Pana Kleksa, jako filmy fa-bularne ze wspaniałą obsadą aktorską i doskonałymi kreacjami chociażby Piotra Fronczewskiego, Leona Niem-czyka, czy Zbigniewa Buczkowskie-go, oglądane były całymi rodzinami, o tyle Tryumf - w związku z tym, iż jest animowany - sprowadzony został do dziecięcej kreskówki, przeznaczonej wyłącznie dla najmłodszych widzów. Zapewne z tego właśnie powodu re-cenzje krytyków po premierze nie były zbyt pochlebne, a ja nie wybrałem się na projekcję filmu do kina - choć muszę przyznać - miałem taką ochotę, mimo że byłem już w owym czasie uczniem szkoły średniej. Te nieprzychylne opi-nie krytyków nie przeszkodziły w zja-wisku, które określiłbym jako swego rodzaju renesans Pana Kleksa.

„Młodzi ludzie,przesiąknięci zalewającą nas masowo

pornografią, widzą dziś w prof. Kleksie pedofila, nękającego młodych chłopców, a w scenie kąpieli uczniów Akademii

„pod deszczowymdrzewem” - dopatrują się wątków pornografii dziecięcej.”

Ogromny kleks na kartach mojego dzieciństwa

„Tamte czasy dosięgły dziecięcego świata także w taki sposób, że w ogólnym ferworze umac-niania tożsamości klasowych, nie zaniechano umacniania tożsamości dziecięcych.

Tak jak proletar-iusze mieli się łączyć, tak miały łączyć się i dzieci.”

które dostarcza dreszczyku strachu; nie ma przecież niczego tak przyjemnego, jak celowe podrażnienie owej istoty, aby w ostatniej chwili jej uciec sprzed nosa, jeszcze świeżo pod wrażeniem własne-go wyczynu. Panią Zofię dzieci dopro-wadzały przez to do szału: przechodzi-ła samą siebie w chodzeniu na skargi do sąsiadów, było to nieznośne. Miała ucho osoby spędzającej życie w domu, w brudnym szlafroku - nie potrzebo-wała się przebierać, przeszkadzał jej każdy odgłos, a dokładność, z jaką je rejestrowała, pozwalała przypuszczać, że wyczekuje tych odgłosów specjalnie.

O przykrości jej usposobienia świad-czy najdobitniej fakt, że moja babka, należąca do nielicznych kobiet, które siwieją na biało i nigdy nie podnoszą głosu, zatrza-snęła Zofii drzwi, może ze dwa centymetry od twarzy, kiedy doszło do tego, że kazała jej ciszej stawiać kroki. Pani Zofia do końca swych dni straszyła dzieci, nasłuchiwała ich, coraz nieszczęśliwsza, bo one coraz mniej jej się bały. Umarła sa-motnie, w wannie, co odkryli sąsiedzi zupełnym przypad-kiem.

Jak proletariusze

Jak już napisałam, wszyst-ko było wspólne, także

dzieci, a wśród dzieci – zabawki. Tamte czasy dosięgły dziecięcego świata także w taki sposób, że, w ogólnym ferworze umacniania tożsamości klasowych, nie zaniechano umacniania tożsamości dzie-cięcych. Tak jak proletariusze mieli się łą-czyć, tak miały łączyć się i dzieci. Ale to było odrobinę wcześniej, zanim ja się po-jawiłam, albo - w najlepszym razie - kie-dy leżałam owinięta w pieluchy tetrowe.

Kinga i Ada, dwie trzydziestolat-ki, z którymi jestem zaznajomiona, opowiadały mi, że wtedy rosyjski był językiem obowiązkowym, a bardzo lubianym obowiązkiem było kore-spondowanie z dziećmi rosyjskimi, bo dzieci mogły przecież być rosyjskie, nawet jeśli cała Rosja była wtedy ra-dziecka. W kopertach z pięknie wy-kaligrafowanym „cccp” przychodziły do polskich dzieci odprasowywane ko-lorowanki, a w przeciwnym kierunku – do dzieci rosyjskich - wędrowały pol-skie gumy do żucia. Jeżeli nawet sama idea była na wskroś sztuczna i pokazo-

wa, to wystarczyło obrać dzieci na wy-konawców, aby skutki pomysłu uległy przeobrażeniu w stosunku do moty-wów: pozawiązywały się autentyczne korespondencyjne przyjaźnie, obie gra-nice przekraczały prezenty. Pokrewną tendencją było to, że, ogólnie, modnie było „z kimś pisać”. W owym okresie dzieci uprawiały magię listu – to, co podlegało zapisowi, musiało być warte utrwalenia, można więc powiedzieć, że to, co było bezbarwne i bez znaczenia, nabierało, w toku korespondencji, ko-lorytu i ważności. Pisało się do kogo-kolwiek, były specjalne rubryki „napisz do mnie” w pismach dziecięcych typu „Płomyk”, a w razie braku znajomości

Aby stworzyć widoczek należało zna-leźć odłamek szkła: białego, rdzawego, zielonego, byle niezbyt grubego, tak, aby było mocno przezroczyste. Najbar-dziej wskazane były kształty lekko wy-pukłe, odpowiadające środkowi butelki czy słoika, im większe, tym lepsze. Pod szkiełkiem powstawały fantazyjne kom-pozycje z listków, kwiatów, pazłotek, pa-pierków, gałązek, malutkich kamyków, innych szkiełek czy wszelkich drobnych, połyskujących, kolorowych znalezisk. Całość misternie ułożona, podtrzymana listkiem babki, zawerniksowana szkieł-kiem, spoczywała w wykopanym doł-ku. Dołek musiał być mocno ugnieciony, żeby ni grudka nie dostała się do widocz-

il. A

nn

A d

Arm

och

wA

ł

rys. w

ojtek m

Atu

szewski

OFENSYWA - luty 20078

>> Tak pamięTamy

OFENSYWA - luty 2007 9

Tak pamięTamy <<

na odległość, można było pisać do kole-żanki z ławki i codziennie się wymie-niać najświeższymi nowinami.

Kolorowa kronika bez-barwnych czasów

Mogłoby się wydawać, że czas się ciągnął jak brudne sznurowa-

dło, że dzieci niepomne ubóstwa piękna w tamtym świecie, najspokojniej two-rzyły skomplikowane konfiguracje na poszarzałych, rozciągniętych gumach pod klatkami (a o gumy było nieła-two - ta sama guma była do skakania i do majtek); ale nie – dziecięcy światek reagował tym samym pragnieniem po-siadania na własność czegoś pięknego, odróżnialnego, trwałego, które trawiło resztę dorosłej społeczności, wyczeku-jącej westernów w telewizji, czy ubra-niowych nowości w „ Burdzie”.

Ale domy ze szkła zamieniły się w coś innego - najbardziej specyficzną dziecięcą pasją w tamtym okresie było robienie widoczków. Była to podwór-kowa sztuka, na miarę wieku artystów i pospolitych środków, która niosła cień jakiejś wyższej potrzeby.

ka, który następnie trzeba było zakopać, ziemię przyklepać i przykryć trawą. Najwspanialszy był moment odkopywa-nia widoczków, kiedy spod brązowych zbitków wyłaniał się kolorowy skrawek, uwięziony za przezroczystą szybką. Miejsce zakopania było sekretem i tyl-ko wtajemniczeni potrafili rozszyfrować znaki, które doń prowadziły. Był to wy-raz głębokiej przyjaźni, wspólnej tajem-nicy, dotyczącej posiadania czegoś inne-go, wyjątkowego, na własność. Jedynie zima była martwą porą dla tej rozrywki, ale za to jesień, lato, wiosna… Podejrze-wam, że gdyby przy domach i blokach zebrać ziemię na grubości około 20 cm plus to, co się mogło przez te wszystkie lata nagromadzić, to w skorupkach szkiełek pojawiłby się odbity obraz tego, jak dzieci potrafiły ubarwić najbardziej bez-barwną rzeczywi-stość O

Sylwia Hejno

Pan Kleks na starym projektorze i poczciwym winylu

Bohater powieści Brunona Schulza Sanatorium pod klepsydrą miał

swoją Księgę, która stała się swoistym symbolem jego dzieciństwa. Pamię-tam, że i ja posiadałem taką książkę. Była to trylogia Jana Brze-chwy Pan Kleks. Pierwsze z nią zetknięcie ograniczyło się do przejrzenia pięknych, kolorowych ilustracji Jana Marcina Szancera. Jakiś czas potem, otrzymałem w pre-zencie od rodziców analogo-wą płytę z piosenkami do filmu Aka-demia Pana Kleksa i slajdy z adaptacji Podróży… Były to fotografie - opatrzo-ne krótkimi komentarzami dotyczący-mi filmowej fabuły - rzucane na ekran przy pomocy projektora. Zrobiły na mnie ogromne wrażenie i pozostały na długo w mej pamięci, podobnie jak wspaniałe piosenki, z muzyką Andrze-ja Korzyńskiego, płynące z maksymal-nie eksploatowanego winylu. Z wiel-kim upodobaniem słuchałem: Jak rozmawiać trzeba z psem czy Księżyc raz odwiedził staw. Samą zaś ekrani-zację powieści, z których pochodziły wymienione utwory, zobaczyłem dużo później.

Byłem już wówczas uczniem szkoły podstawowej i, tak naprawdę, dopiero pod wpływem filmu Krzysztofa Gra-dowskiego z 1983 roku, sięgnąłem po lekturę powieści Jana Brzechwy. Początkowo była to tylko Akademia, która, notabene, stanowiła i stanowi do dziś zresztą, mimo licznych reform w dziedzinie edukacji, lekturę szkol-ną. Zainteresowany dalszym ciągiem przygód charyzmatycznego profesora Ambrożego Kleksa, przeczytałem też

Podróże i Tryumf. W owym czasie, filmy nakręcone na podstawie dwóch pierwszych części trylogii, dość czę-sto gościły na ekranach telewizorów, zwłaszcza w okresie Świąt Bożego Na-rodzenia. Bez trudu więc można je było skompletować na kasetach VHS.

W trzy lata po nakręceniu Podró-ży…, pojawił się film zatytułowany Pan Kleks w Kosmosie. Pamiętam, że jako

dziecko oburzałem się bar-dzo na tę produkcję. Przede wszystkim dlatego, że jej sce-nariusz był wyłącznie efek-tem fantazji Krzysztofa Gra-dowskiego i, poza postacią głównego bohatera, z utwo-rem Jana Brzechwy nie miał

nic wspólnego. Uważam, że reżyser powinien w tamtym okresie - idąc za ogromnym sukcesem poprzednich adaptacji - sfilmować raczej, napisaną przez Brzechwę, ostatnią część przygód Kleksa - Tryumf. Dokonał tego w roku 2001. Jednakże jego decyzja o zrobie-niu filmu animowanego była zupełnie nietrafiona. O ile bowiem Akademię i Podróże Pana Kleksa, jako filmy fa-bularne ze wspaniałą obsadą aktorską i doskonałymi kreacjami chociażby Piotra Fronczewskiego, Leona Niem-czyka, czy Zbigniewa Buczkowskie-go, oglądane były całymi rodzinami, o tyle Tryumf - w związku z tym, iż jest animowany - sprowadzony został do dziecięcej kreskówki, przeznaczonej wyłącznie dla najmłodszych widzów. Zapewne z tego właśnie powodu re-cenzje krytyków po premierze nie były zbyt pochlebne, a ja nie wybrałem się na projekcję filmu do kina - choć muszę przyznać - miałem taką ochotę, mimo że byłem już w owym czasie uczniem szkoły średniej. Te nieprzychylne opi-nie krytyków nie przeszkodziły w zja-wisku, które określiłbym jako swego rodzaju renesans Pana Kleksa.

„Młodzi ludzie,przesiąknięci zalewającą nas masowo

pornografią, widzą dziś w prof. Kleksie pedofila, nękającego młodych chłopców, a w scenie kąpieli uczniów Akademii

„pod deszczowymdrzewem” - dopatrują się wątków pornografii dziecięcej.”

Ogromny kleks na kartach mojego dzieciństwa

„Tamte czasy dosięgły dziecięcego świata także w taki sposób, że w ogólnym ferworze umac-niania tożsamości klasowych, nie zaniechano umacniania tożsamości dziecięcych.

Tak jak proletar-iusze mieli się łączyć, tak miały łączyć się i dzieci.”

które dostarcza dreszczyku strachu; nie ma przecież niczego tak przyjemnego, jak celowe podrażnienie owej istoty, aby w ostatniej chwili jej uciec sprzed nosa, jeszcze świeżo pod wrażeniem własne-go wyczynu. Panią Zofię dzieci dopro-wadzały przez to do szału: przechodzi-ła samą siebie w chodzeniu na skargi do sąsiadów, było to nieznośne. Miała ucho osoby spędzającej życie w domu, w brudnym szlafroku - nie potrzebo-wała się przebierać, przeszkadzał jej każdy odgłos, a dokładność, z jaką je rejestrowała, pozwalała przypuszczać, że wyczekuje tych odgłosów specjalnie.

O przykrości jej usposobienia świad-czy najdobitniej fakt, że moja babka, należąca do nielicznych kobiet, które siwieją na biało i nigdy nie podnoszą głosu, zatrza-snęła Zofii drzwi, może ze dwa centymetry od twarzy, kiedy doszło do tego, że kazała jej ciszej stawiać kroki. Pani Zofia do końca swych dni straszyła dzieci, nasłuchiwała ich, coraz nieszczęśliwsza, bo one coraz mniej jej się bały. Umarła sa-motnie, w wannie, co odkryli sąsiedzi zupełnym przypad-kiem.

Jak proletariusze

Jak już napisałam, wszyst-ko było wspólne, także

dzieci, a wśród dzieci – zabawki. Tamte czasy dosięgły dziecięcego świata także w taki sposób, że, w ogólnym ferworze umacniania tożsamości klasowych, nie zaniechano umacniania tożsamości dzie-cięcych. Tak jak proletariusze mieli się łą-czyć, tak miały łączyć się i dzieci. Ale to było odrobinę wcześniej, zanim ja się po-jawiłam, albo - w najlepszym razie - kie-dy leżałam owinięta w pieluchy tetrowe.

Kinga i Ada, dwie trzydziestolat-ki, z którymi jestem zaznajomiona, opowiadały mi, że wtedy rosyjski był językiem obowiązkowym, a bardzo lubianym obowiązkiem było kore-spondowanie z dziećmi rosyjskimi, bo dzieci mogły przecież być rosyjskie, nawet jeśli cała Rosja była wtedy ra-dziecka. W kopertach z pięknie wy-kaligrafowanym „cccp” przychodziły do polskich dzieci odprasowywane ko-lorowanki, a w przeciwnym kierunku – do dzieci rosyjskich - wędrowały pol-skie gumy do żucia. Jeżeli nawet sama idea była na wskroś sztuczna i pokazo-

wa, to wystarczyło obrać dzieci na wy-konawców, aby skutki pomysłu uległy przeobrażeniu w stosunku do moty-wów: pozawiązywały się autentyczne korespondencyjne przyjaźnie, obie gra-nice przekraczały prezenty. Pokrewną tendencją było to, że, ogólnie, modnie było „z kimś pisać”. W owym okresie dzieci uprawiały magię listu – to, co podlegało zapisowi, musiało być warte utrwalenia, można więc powiedzieć, że to, co było bezbarwne i bez znaczenia, nabierało, w toku korespondencji, ko-lorytu i ważności. Pisało się do kogo-kolwiek, były specjalne rubryki „napisz do mnie” w pismach dziecięcych typu „Płomyk”, a w razie braku znajomości

Aby stworzyć widoczek należało zna-leźć odłamek szkła: białego, rdzawego, zielonego, byle niezbyt grubego, tak, aby było mocno przezroczyste. Najbar-dziej wskazane były kształty lekko wy-pukłe, odpowiadające środkowi butelki czy słoika, im większe, tym lepsze. Pod szkiełkiem powstawały fantazyjne kom-pozycje z listków, kwiatów, pazłotek, pa-pierków, gałązek, malutkich kamyków, innych szkiełek czy wszelkich drobnych, połyskujących, kolorowych znalezisk. Całość misternie ułożona, podtrzymana listkiem babki, zawerniksowana szkieł-kiem, spoczywała w wykopanym doł-ku. Dołek musiał być mocno ugnieciony, żeby ni grudka nie dostała się do widocz-

il. A

nn

A d

Arm

och

wA

ł

rys. w

ojtek m

Atu

szewski

OFENSYWA - luty 200710

>> Tak pamięTamy

OFENSYWA - luty 2007 11

Tak pamięTamy <<

J. Brzechwa a J. Rowling, czyli Kleks kontra Potter

W tym samym roku, w którym na ekrany polskich kin wszedł

Tryumf, firma Sony Music wydała spe-cjalny Box z piosenkami, pochodzący-mi ze wszystkich filmów o Panu Klek-sie. W ten sposób, płyty CD wyparły poczciwe winyle z okresu mego wcze-snego dzieciństwa, które do dziś wspo-minam z ogromnym sentymentem.

Stare slajdy, projektor i kasety VHS także poszły w zapomnienie… Akade-mia, Podróże i Tryumf doczekały się wydań na DVD, a książka - na podsta-wie której powstały - kolejnych wydań. W tej reinterpretacji Jana Brzechwy pomogła, w dużej mierze, pojawiają-ca się moda na literaturę fantastyczną i niesamowita popularność cyklu po-wieści o Harrym Potterze, autorstwa J. K. Rowling. W mediach szybko za-częły się dyskusje na temat zaskakują-co dużej ilości podobieństw pomiędzy dwoma utworami. Sam badałem je nie-co i rzeczywiście - chociaż to materiał na oddzielny artykuł - myślę, że warto w tym miejscu zwrócić uwagę na kilka zbieżnych elementów. W obu utworach chłopcy, będący głównymi bohaterami, są w jednakowym wieku - jedenastu lat i trafiają do szkoły czarów, których założycielami są obdarzeni tytułami profesorskimi, brodaci mędrcy, noszą-cy okulary. Jeśliby przyjrzeć się bliżej warstwie onomastycznej tych powieści, można zauważyć, że pierwszą - Jana Brzechwy - w kwestii nazewnictwa rządzi litera A, drugą - H. Oto mamy bowiem z jednej strony: Akademię, Adasia (Niezgódkę), czy Ambrożego (Kleksa) - z drugiej zaś: Hogward, Harryego, Hermionę, Hagrida, czy Hedwigę. Ta ostatnia to sowa, wyko-rzystywana do przekazywania kore-spondencji. U Brzechwy funkcję tę pełni inny ptak - szpak Mateusz. Inte-resującą sprawą jest też fakt podobnego brzmienia określeń: Paj – Chi – Wo i Sam – Wiesz – Kto. Zarówno w jed-nej, jak i w drugiej powieści, główne postacie posiadają znaki szczególne: piegi uczniów (w Panu Kleksie) i bli-zna w kształcie błyskawicy na twarzy Harryego Pottera. Takie analogie moż-na mnożyć. By je wykryć, trzeba zapo-znać się nie tylko z będącymi na topie utworami o Harrym, ale sięgnąć też po starą, wysłużoną powieść Jana Brze-

chwy, a to sprawia, że twórczość ta jest nadal żywa w świadomości młodych czytelników.

Guru sekty, narkoman i pedofil, czyli prof. Kleks w oczach młodych internautów

Kiedy, jakiś czas temu, ponow-nie sięgnąłem po „Księgę”, która

tak silnie zrosła się z obrazem mojego dzieciństwa, i, podejmując pracę magi-sterską na jej temat, znów zacząłem śle-dzić i kolekcjonować wszelkie możliwe wydawnictwa związane z Panem Klek-sem, stwierdziłem, z pewnym wręcz zażenowaniem, że postać ta jest przez współczesnych, młodych czytelników konceptualizowana zupełnie inaczej niż była przeze mnie i moich rówieśników. Czasem zdarza mi się zahaczyć o ten te-mat w rozmowie z koleżankami i kole-gami, a wtedy z nostalgią wspominamy, kojarzącą się z dniami naszego dzieciń-stwa, lekturę, i, śmieszący może już dzi-siaj nieco, ale sympatyczny, cykl filmów korporacji polsko - radzieckiej o przy-godach Ambrożego Kleksa. Tymczasem młodzi ludzie, przesiąknięci zalewającą nas masowo pornografią, widzą dziś w prof. Kleksie nie kogo innego jak tylko pedofila, nękającego młodych chłopców, a w scenie kąpieli uczniów Akademii „pod deszczowym drzewem” - dopatrują się wątków pornografii dziecięcej i wcale nie zdziwiłbym się, gdyby została ona wy-cięta przy kolejnej emisji filmu. Ogarnia mnie gorzka refleksja, jak bardzo zmie-nia się świadomość młodych czytelników i widzów. Gdy byłem małym chłop-cem powieść ta niosła dla mnie, przede wszystkim, określony system wartości.

Na szczycie tej hierarchii znajdowało się wykształcenie. Tytułowy Kleks posia-da przecież stopień naukowy profesora i wykłada w założonej przez siebie Aka-demii.

Jest zatem także archetypem doskona-łego pedagoga, który proponuje swoim uczniom niekonwencjonalne rozwiąza-nia metodyczne, uwrażliwiając ich na świat przyrody, na drugiego człowieka, a wreszcie na literaturę, którą sam także tworzy. Dowodem na to są liczne wier-szyki i piosenki, które wplata w autorski program edukacji. Być może stąd jego ekscentryczny wygląd (długa broda, ko-lorowe włosy), którym charakteryzują się często ludzie sztuki. Jak powszechnie wiadomo, wielu z nich nie jest pozbawio-

nych także nałogów. Fakt ten wykorzy-stuje wiele współczesnych interpretacji.

W bardzo, skądinąd, ciekawym artykule Jeszcze raz witajcie

w naszej bajce, zamieszczonym w Inter-necie, pani Karolina Kosińska, przejawów narkomanii dopatruje się w łykanych przez Ambrożego Kleksa piegach, które mają działać na rozum i pamięć, a tak-że w pastylkach podawanych uczniom, by mieli coraz piękniejsze sny. Apogeum wizji narkotycznych stanowi dla niej Sen o siedmiu szklankach Adasia Niezgódki. Stąd już tylko krok do przypisania Panu Kleksowi etykietki guru sekty, który ma-nipuluje młodymi chłopcami, by wyko-rzystać ich potem chociażby w celach seksualnych. W kwestii inicjacji seksual-nej, jaka dokonuje się w głównym boha-terze Adasiu – spotykającym w dziupli (w filmowej wersji) smutną księżnicz-kę, Pani Kosińska jak najbardziej mnie przekonuje. Utwór ten skłonny byłbym odczytywać dziś jako powieść o inicjacji młodego bohatera (więc także tej seksu-alnej) i odwołanie się do freudowskich symboli, jak czyni to autorka artykułu, przekonuje mnie, że księżniczka z innej bajki staje się dla młodego chłopca „sym-boliczną kobietą”, z którą wchodzi on w kontakt.

Podobnie jak pani Karolina, w po-staci Alojzego Bąbla (filmowego Adolfa) i inwazji wilków, dopatruję się wątków wojny (pamiętajmy, że Akademia Pana Kleksa powstała w latach 1941-1943). Zastanawiałem się niejednokrotnie na-wet nad kwestią wspomnianej rzekomej narkomanii, ale porównywanie Akade-mii do sekty i określanie prof. Kleksa pedofilem, mogę traktować jedynie jako żart i to dość niesmaczny… Równie do-brze można żartować (jak czyniliśmy to kiedyś z kolegą – także wychowanym na powieściach Brzechwy), że Kleks jest rozwodnikiem, a dzieci ma z pierw-szego małżeństwa. Ale czy o to chodzi? Myślę, że nie można przykładać dzi-siejszych realiów do czasów, w których Brzechwa pisał swoją powieść. Wówczas nie było przecież szkół koedukacyjnych. Pamiętajmy o tym, zanim zdziwi nas, że do Akademii Pana Kleksa trafiali sami chłopcy!

Tego typu żarty internautów, jakie można przeczytać na temat Kleksa, de-precjonują bardzo wymowę tej książki. W konsekwencji mogą doprowadzić do tego, że zniknie ona ze spisu lektur

szkolnych lub, co gorsza (o zgrozo) - do-stanie się na indeks ksiąg zakazanych, a myślę, że żal by było, gdyby nasze dzieci nie wychowywały się na takich samych lekturach i filmach jak my. Zatem to dobrze, że wciąż o nich słychać. Kiedyś przeczytałem, iż Teatr Muzyczny Roma

w Warszawie przygotowuje musical Akademia Pana Kleksa. Będzie to okazja do powtórnego sięgnięcia po lekturę po-wieści i przypomnienia sobie piosenek z naszego dzieciństwa.

Wspominana przeze mnie Karo-lina Kosińska, swój artykuł kończy pięknym porównaniem. Otóż utwór Jana Brzechwy nazywa „proustowską magdalenką”, której smak może cof-nąć nas do słodkiego dzieciństwa… Częstujmy się nią zatem jak najczę-ściej i nie pozwólmy na różnego typu nadinterpretacje, bo wówczas owa „ m a g d a l e n k a ” może stracić swój n i e p o w t a r z a l n y smak… O

Adrian Szary

»W artykule „Jeszcze raz witajcie

w naszej bajce”, pani Karolina Kosińska

przejawów narkomanii

dopatruje się w łykanych przez Ambrożego

Kleksa piegach,

które mają działać na rozum i pamięć.«

il. justyn

A jAku

Bow

skA

OFENSYWA - luty 200710

>> Tak pamięTamy

OFENSYWA - luty 2007 11

Tak pamięTamy <<

J. Brzechwa a J. Rowling, czyli Kleks kontra Potter

W tym samym roku, w którym na ekrany polskich kin wszedł

Tryumf, firma Sony Music wydała spe-cjalny Box z piosenkami, pochodzący-mi ze wszystkich filmów o Panu Klek-sie. W ten sposób, płyty CD wyparły poczciwe winyle z okresu mego wcze-snego dzieciństwa, które do dziś wspo-minam z ogromnym sentymentem.

Stare slajdy, projektor i kasety VHS także poszły w zapomnienie… Akade-mia, Podróże i Tryumf doczekały się wydań na DVD, a książka - na podsta-wie której powstały - kolejnych wydań. W tej reinterpretacji Jana Brzechwy pomogła, w dużej mierze, pojawiają-ca się moda na literaturę fantastyczną i niesamowita popularność cyklu po-wieści o Harrym Potterze, autorstwa J. K. Rowling. W mediach szybko za-częły się dyskusje na temat zaskakują-co dużej ilości podobieństw pomiędzy dwoma utworami. Sam badałem je nie-co i rzeczywiście - chociaż to materiał na oddzielny artykuł - myślę, że warto w tym miejscu zwrócić uwagę na kilka zbieżnych elementów. W obu utworach chłopcy, będący głównymi bohaterami, są w jednakowym wieku - jedenastu lat i trafiają do szkoły czarów, których założycielami są obdarzeni tytułami profesorskimi, brodaci mędrcy, noszą-cy okulary. Jeśliby przyjrzeć się bliżej warstwie onomastycznej tych powieści, można zauważyć, że pierwszą - Jana Brzechwy - w kwestii nazewnictwa rządzi litera A, drugą - H. Oto mamy bowiem z jednej strony: Akademię, Adasia (Niezgódkę), czy Ambrożego (Kleksa) - z drugiej zaś: Hogward, Harryego, Hermionę, Hagrida, czy Hedwigę. Ta ostatnia to sowa, wyko-rzystywana do przekazywania kore-spondencji. U Brzechwy funkcję tę pełni inny ptak - szpak Mateusz. Inte-resującą sprawą jest też fakt podobnego brzmienia określeń: Paj – Chi – Wo i Sam – Wiesz – Kto. Zarówno w jed-nej, jak i w drugiej powieści, główne postacie posiadają znaki szczególne: piegi uczniów (w Panu Kleksie) i bli-zna w kształcie błyskawicy na twarzy Harryego Pottera. Takie analogie moż-na mnożyć. By je wykryć, trzeba zapo-znać się nie tylko z będącymi na topie utworami o Harrym, ale sięgnąć też po starą, wysłużoną powieść Jana Brze-

chwy, a to sprawia, że twórczość ta jest nadal żywa w świadomości młodych czytelników.

Guru sekty, narkoman i pedofil, czyli prof. Kleks w oczach młodych internautów

Kiedy, jakiś czas temu, ponow-nie sięgnąłem po „Księgę”, która

tak silnie zrosła się z obrazem mojego dzieciństwa, i, podejmując pracę magi-sterską na jej temat, znów zacząłem śle-dzić i kolekcjonować wszelkie możliwe wydawnictwa związane z Panem Klek-sem, stwierdziłem, z pewnym wręcz zażenowaniem, że postać ta jest przez współczesnych, młodych czytelników konceptualizowana zupełnie inaczej niż była przeze mnie i moich rówieśników. Czasem zdarza mi się zahaczyć o ten te-mat w rozmowie z koleżankami i kole-gami, a wtedy z nostalgią wspominamy, kojarzącą się z dniami naszego dzieciń-stwa, lekturę, i, śmieszący może już dzi-siaj nieco, ale sympatyczny, cykl filmów korporacji polsko - radzieckiej o przy-godach Ambrożego Kleksa. Tymczasem młodzi ludzie, przesiąknięci zalewającą nas masowo pornografią, widzą dziś w prof. Kleksie nie kogo innego jak tylko pedofila, nękającego młodych chłopców, a w scenie kąpieli uczniów Akademii „pod deszczowym drzewem” - dopatrują się wątków pornografii dziecięcej i wcale nie zdziwiłbym się, gdyby została ona wy-cięta przy kolejnej emisji filmu. Ogarnia mnie gorzka refleksja, jak bardzo zmie-nia się świadomość młodych czytelników i widzów. Gdy byłem małym chłop-cem powieść ta niosła dla mnie, przede wszystkim, określony system wartości.

Na szczycie tej hierarchii znajdowało się wykształcenie. Tytułowy Kleks posia-da przecież stopień naukowy profesora i wykłada w założonej przez siebie Aka-demii.

Jest zatem także archetypem doskona-łego pedagoga, który proponuje swoim uczniom niekonwencjonalne rozwiąza-nia metodyczne, uwrażliwiając ich na świat przyrody, na drugiego człowieka, a wreszcie na literaturę, którą sam także tworzy. Dowodem na to są liczne wier-szyki i piosenki, które wplata w autorski program edukacji. Być może stąd jego ekscentryczny wygląd (długa broda, ko-lorowe włosy), którym charakteryzują się często ludzie sztuki. Jak powszechnie wiadomo, wielu z nich nie jest pozbawio-

nych także nałogów. Fakt ten wykorzy-stuje wiele współczesnych interpretacji.

W bardzo, skądinąd, ciekawym artykule Jeszcze raz witajcie

w naszej bajce, zamieszczonym w Inter-necie, pani Karolina Kosińska, przejawów narkomanii dopatruje się w łykanych przez Ambrożego Kleksa piegach, które mają działać na rozum i pamięć, a tak-że w pastylkach podawanych uczniom, by mieli coraz piękniejsze sny. Apogeum wizji narkotycznych stanowi dla niej Sen o siedmiu szklankach Adasia Niezgódki. Stąd już tylko krok do przypisania Panu Kleksowi etykietki guru sekty, który ma-nipuluje młodymi chłopcami, by wyko-rzystać ich potem chociażby w celach seksualnych. W kwestii inicjacji seksual-nej, jaka dokonuje się w głównym boha-terze Adasiu – spotykającym w dziupli (w filmowej wersji) smutną księżnicz-kę, Pani Kosińska jak najbardziej mnie przekonuje. Utwór ten skłonny byłbym odczytywać dziś jako powieść o inicjacji młodego bohatera (więc także tej seksu-alnej) i odwołanie się do freudowskich symboli, jak czyni to autorka artykułu, przekonuje mnie, że księżniczka z innej bajki staje się dla młodego chłopca „sym-boliczną kobietą”, z którą wchodzi on w kontakt.

Podobnie jak pani Karolina, w po-staci Alojzego Bąbla (filmowego Adolfa) i inwazji wilków, dopatruję się wątków wojny (pamiętajmy, że Akademia Pana Kleksa powstała w latach 1941-1943). Zastanawiałem się niejednokrotnie na-wet nad kwestią wspomnianej rzekomej narkomanii, ale porównywanie Akade-mii do sekty i określanie prof. Kleksa pedofilem, mogę traktować jedynie jako żart i to dość niesmaczny… Równie do-brze można żartować (jak czyniliśmy to kiedyś z kolegą – także wychowanym na powieściach Brzechwy), że Kleks jest rozwodnikiem, a dzieci ma z pierw-szego małżeństwa. Ale czy o to chodzi? Myślę, że nie można przykładać dzi-siejszych realiów do czasów, w których Brzechwa pisał swoją powieść. Wówczas nie było przecież szkół koedukacyjnych. Pamiętajmy o tym, zanim zdziwi nas, że do Akademii Pana Kleksa trafiali sami chłopcy!

Tego typu żarty internautów, jakie można przeczytać na temat Kleksa, de-precjonują bardzo wymowę tej książki. W konsekwencji mogą doprowadzić do tego, że zniknie ona ze spisu lektur

szkolnych lub, co gorsza (o zgrozo) - do-stanie się na indeks ksiąg zakazanych, a myślę, że żal by było, gdyby nasze dzieci nie wychowywały się na takich samych lekturach i filmach jak my. Zatem to dobrze, że wciąż o nich słychać. Kiedyś przeczytałem, iż Teatr Muzyczny Roma

w Warszawie przygotowuje musical Akademia Pana Kleksa. Będzie to okazja do powtórnego sięgnięcia po lekturę po-wieści i przypomnienia sobie piosenek z naszego dzieciństwa.

Wspominana przeze mnie Karo-lina Kosińska, swój artykuł kończy pięknym porównaniem. Otóż utwór Jana Brzechwy nazywa „proustowską magdalenką”, której smak może cof-nąć nas do słodkiego dzieciństwa… Częstujmy się nią zatem jak najczę-ściej i nie pozwólmy na różnego typu nadinterpretacje, bo wówczas owa „ m a g d a l e n k a ” może stracić swój n i e p o w t a r z a l n y smak… O

Adrian Szary

»W artykule „Jeszcze raz witajcie

w naszej bajce”, pani Karolina Kosińska

przejawów narkomanii

dopatruje się w łykanych przez Ambrożego

Kleksa piegach,

które mają działać na rozum i pamięć.«

il. justyn

A jAku

Bow

skA

OFENSYWA - luty 200712

>> Tak pamięTamy

OFENSYWA - luty 2007 1�

Tak pamięTamy <<

Świadomie raczej na to nie pozwa-lamy. My, dzieci stanu wojennego, nie pamiętamy z tego czasu nic. Wiedza o kolejkach, kartkach i occie na pół-kach jest wtórna i pochodzi od Barei. Ze spraw praktycznych, nie posiedliśmy nawet umiejętności rozpoznawania, który kolor kapsla na butelce oznacza, że krowa dała tłuste mleko. Pojawiają się zgrzyty komunikacyjne w rozmo-wach ze starszym pokoleniem. Zwłasz-cza w kwestiach geograficznych. No bo na jaki targ idzie mama, jak idzie na Gomułki? To nie można powiedzieć po ludzku, że na Podzamcze…

Do niektórych rzeczy przyzwy-czailiśmy się, bo kultywują

je nasi rodzice. Weźmy na przykład taki dzień kobiet. Niby nie ma rajstop i goź-dzików, ale na feministki łamiące tuli-pany - co im rzeczywiście są potrzebne, jak rybie rower - nikt nie patrzy dobrze. Albo pierwszego maja. Na pochody się nie chodzi, ale do pracy też nie. I skle-py pozamykane, przynajmniej te pol-skie. No i jeszcze jedna sprawa - strach przed urzędnikiem, któremu ślemy w pismach uprzejme prośby i służal-cze pozdrowienia.

Kilka lat od nas młodsi ludzie też nie wiedza, co zrobić z oczami w sklepie. Też się buntują, chodzą na koncerty i popalają papierosy. Ale to nie to samo: nasze młodsze wersje różniły się bardzo od współczesnych gimnazjalistów. Jako dzieci, nie pomylilibyśmy w ćwicze-niach od biologii liścia kasztana z ma-rihuaną. Dla nas dziecko z gwiazdy oznacza kosmitę, a w dalszym skoja-rzeniu Małego Księcia. Na zdrowy ro-zum nie istnieje. Dla ludzi urodzonych kilka lat później, dziecko z gwiazdy to dziecko, którego ojciec jest nieznany.

I to nie jest żadna metafora; gwiazda to taka seksualna zabawa, podobno popularna na imprezach. Jej nazwa po-chodzi od ułożenia ciał dziewczynek na podłodze; chłopcy poruszają się wokół nich, a na czym polega zabawa, to już nietrudno się domyśleć.

Dlaczego, jeszcze dziesięć lat temu, zbrodnią było zapalić papierosa, a te-raz kręci się porno w szkolnej toalecie? Odpowiedź na to pytanie może tkwić w naszym peerelowskim wychowa-niu. Przyjrzyjmy się czemuś, co miało najintymniejszy kontakt z naszym przedszkolnym mózgiem. Poszperajmy w dobranockach.

Przez dwadzieścia trzy lata serwowa-no dzieciom wzór męskiej przyjaźni. BOlEK i lOlEK, mimo że w maju tego roku zachęcali niemieckich turystów do przyjechania na warszawską Para-dę Równości, gejami nie byli. Po dzie-sięciu latach, kiedy już objechali cały świat, w ich życie wkroczyła kobieta. Tola była miła, skromna i nie chodziła z gołym brzuchem. Dawała ludziom, absurdalną dzisiaj, wiarę w przyjaźń pomiędzy kobietą a mężczyznami.

PLASTUŚ to typowy przykład braku asertywności. Nie ma co ukrywać, był miękki. Być może dlatego, że aktu kre-acyjnego dokonała kobieta; Tosia mu zrobiła ołówkiem oczy i zaraz zaczął patrzeć na wszystkie strony. Mimo trau-matycznych wydarzeń, takich jak prze-farbowanie atramentem na niebiesko, rozpłaszczenie przez żelazko, pokłucie kaktusami i porzucenie na rzecz cho-rego Witka, był zawsze miły i uczyn-ny jak jego właścicielka. Oswajał się ze szkołą i przyjaciółmi z piórnika. Cyr-kiel i temperówka przestały być groź-ne i człowiek miał wyrzuty sumienia, jak je niszczył. Z miłośników Plastusia

wyrośli dzisiejsi pedantyczni lalusie i gadżeciarze doczepiający zabawki do komórek.

MiŚ USzATeK też był miękki. Miał defekt w postaci opadającego uszka, co, w ostatecznym rozrachunku, i tak jest lepsze niż mały rozumek. Mały, gruby, śmieszny miś (bo tak o sobie śpiewał) jest dobrze sprzedającym się produktem TVP. Jest, a nie był, bo Słowenia i Finlandia odnawiają licen-cję na emisję filmu co dwa lata. Swo-ją drogą ciekawe, jak fińskie dzieci przyswajają takie epizody jak Piasek Sahary. Chodziło w nim o to, że cio-cia Chrum-chrum kupiła nowe auto, Fiata 126p, o wiele mówiącym kolo-rze piasku Sahary. Niestety, małe nie-sforne zwierzątka rozładowały w nim akumulator nieodpowiedzialną zaba-wą. I, jak to powiedział Miś Uszatek, z wycieczki wyszły nici… To była bajka o konsekwencjach; małe psocą, duże dają karę, małe się uczą. Ale na końcu zawsze można było usłyszeć, że dzieci lubią misie, misie lubią dzieci.

CORAlgOl, w przeciwieństwie do Uszatka, miał temperamencik. Nie ko-chał się uczyć, notorycznie spóźniał się do szkoły i zdaje się, że był lekko nad-pobudliwy. Nadmiar energii spożytko-wał w Egipcie, na Syberii, w Indiach, Ameryce, Meksyku, Anglii i w kosmo-sie. Wszędzie wpadał w tarapaty, ale i wszędzie poznawał coś nowego. Nie-jaka Karolina, dzisiaj doktor medycyny, lat dwadzieścia siedem, niegdyś widz dobranocek, przyznaje się do odczuwa-nia nienawiści do tej bajki. Bo była taka nieładnie zrobiona, bura. Ja dodam od siebie, że Coralgol wydawał mi się jakiś taki miękki, mało męski. Być może dla-tego, że strasznie chciał śpiewać i pisz-czał cienkim głosem. Być może sprowo-kował wielu chłopców do odrzucenia postawy macho. No, ale w końcu był tylko małym misiem, a takie są poczci-we i naiwne.

Brak męskości w polskich bajkach zrekompensowała produkcja zagranicz-na. RUMCAjS to taka czechosłowacka wersja Janosika z syndromem nadmęż-czyzny. Znudziło mu się bycie szewcem, więc nadmiar testosteronu wyrówny-wał wymachiwaniem strzelbą w stro-nę Księcia Pana i jego żony. Miał dom, syna, cały las drzew i babę, czyli pełen zestaw jaskiniowca. Moim skromnym zdaniem, dał przykład młodzieżówkom niektórych prawicowych partii.

WiLK i zAJąc to też była bajka oparta na najsilniejszych, wręcz zwie-rzęcych instynktach. ZSRR pozazdro-ścił Zachodowi Toma i Jerrego i tak powstała wiecznie ganiająca się para. Nie mogli się powstrzymać, szcze-gólnie w miejscach publicznych. Zły Wilk, o wschodnim temperamencie, prześladował dobrego Zająca na uli-cy, na stadionie, na budowie, w cyrku i w telewizji. W zasadzie, to nie wia-domo, dlaczego. Jednym z motywów przewodnich była wieczna nadzieja cholerycznego drapieżnika: - Nu, Za-jec! Nu, pogodi! Jaki z tego morał? Po-winien być taki, że trzeba było od razu Wilkowi asertywnie dać w mordę. Ale nie dałabym głowy za to, czy więcej dzieci było za Wilkiem, czy za Zającem. Wszyscy chcieli wiedzieć, co też ten Wilk mu w końcu pokaże…

Polskie bajki były zdecydowa-nie spokojniejsze. Zaczarowany

ołówek to reakcja na rzeczywistość wybrakowaną. Remedium na puste półki. Rysujesz i masz - kredki, piłkę, latawiec, sprzęt do nurkowania. Coś dla niepoprawnych marzycieli, którzy po latach grają w totka co sobotę i przy większych kumulacjach. I tych, co wie-rzą w antykoncepcję naturalną.

Reksio, za to, biegał twardo po zie-mi. Większość swojego pieskiego życia spędził daleko od budy, pełniąc donio-słe funkcje społeczne. Był między inny-mi policjantem, strażakiem, aktorem, śpiewakiem, pielęgniarzem i racjonali-zatorem. Miał wielu przyjaciół i wiele przygód. Jak na kundla, zrobił niezłą karierę. Dzisiaj miałby trzy fakultety i jadłby tylko Pedigree Pal.

Krecik to typowy przykład mało asertywnego osobnika ze słabymi zdol-nościami komunikacyjnymi. Jego przy-gody były pouczające. Jeden z epizodów przestrzega przed zgubnymi skutkami stosowania zachodniego wymysłu, jakim jest guma do żucia. Krecik znalazł w lesie tajemniczy przedmiot, który przykleił mu się do ręki. Całe szczęście, z opresji wy-prowadziła go krowa, która, z wrodzoną sobie delikatnością i precyzją, odkleiła wstrętną gumę. Aż dziw, że Krecik to przeżył. Po takich historiach dzieci miały zapewne zdrowsze szczęki. Pamiętajmy, że było to krótko przed tym, jak pojawiły się pogłoski, że gumy Turbo są rakotwórcze.

Był jeszcze jeden bohater, a w zasa-dzie antybohater. Trzeba przyznać, że

ani przydomek Koziołka Matołka, ani nazwa miasta Pacanów nie kojarzą się z niczym dobrym. Ale w bajkach wszystko dobrze się kończy. Pomimo niskiego IQ, Matołek został patro-nem Europejskiego Centrum Bajki. Dla mnie jest kozłem z prowincji, ale niektórzy dopatrują się w tej postaci czegoś więcej. Sympatyczny koziołek należy do naszych najpopularniejszych bohaterów narodowych. Nosi przecież narodowe barwy (biały kolor sierści i czerwone spodenki), odbywa służbę w wojsku, kocha polskie dzieci, podró-żuje po świecie, ale zawsze wraca do stron ojczystych. Po całym świecie szuka serca polskości, którym dla niego jest Pa-canów1. No cóż; zastanawiam się, czy to nie jest lekkie nadużycie. Gołota też się na walki ubierał w białe lub czerwone gacie, ale słabo wyobrażam sobie Polskę z jego twarzą. Tak samo, jak z twarzą Matołka.

Był jeszcze Miś z okienka. To on po-kazał widzom, że ciepłe, klusiowate dialogi o książeczkach to tylko jedna strona mocy. Takie możliwości mo-gła dać tylko peerelowska telewizja na żywo. To Bronisław Pawlik, przyjaciel Misia, był rewelatorem wielkiej prawdy o mediach. Kiedyś, po zejściu z wi-zji, pożegnał młodych widzów w ten oto sposób: A teraz, kochane dzieci, pocałujcie misia w dupę! Okazało się jednak, że wcale nie zszedł z wizji. Tysiące, może miliony oczu nadal się w niego wpatrywały. Tak czy owak, zdanie, które wypowiedział Pawlik, ma w sobie coś kapitalistycznego.

Takie były bajki. Jak ludzie. Czasem trochę przerysowane, ale na pewno nie w kierunku półtorametrowych nóg Barbie. Śmiem twierdzić, że Stu-dio Filmów Rysunkowych z Bielska – Białej lepiej wychowywało Polaków niż niejeden Gier-tych. Jeszcze trochę i nikt nie będzie wiedział, że Lolek to nie skręt, tylko przyjaciel Bolka. Chłopcy zaczną wyglądać jak an-gielski listonosz Pat, a dziewczynki wymrą od anoreksji i bulimii O

Elżbieta Pyda1 http://www.vulcan.edu.pl /biblioteka/inne/gazetki/gazetki027.html

„Dlaczego, jeszcze dziesięć lat temu,

zbrodnią było zapalić papierosa, a teraz kręci się

porno w szkolnej toalecie?

Odpowiedź na to pytanie może tkwić w naszym peerelowskim wychowaniu.”

Chcemy czy nie, wyrośliśmy z peerelowskiego becika. Kar-mili nas szklaną butelką z gumowym smoczkiem, z odstępem koniecznie co dwie godziny. Zgodnie z pewnymi teoriami, tak drastyczne dawkowanie matczynych dóbr mogło w nas wyro-bić ograniczone zaufanie do ludzi. Podobno charakter dziecka kształtuje się przez pierwszych pięć lat jego życia. Nam się trafi-ło przeżyć to jeszcze przed rokiem ‘89. Czy ciasny komunistycz-ny becik nadal krępuje nam ruchy?

rys.

PAu

lin

A P

Acl

er

OFENSYWA - luty 200712

>> Tak pamięTamy

OFENSYWA - luty 2007 1�

Tak pamięTamy <<

Świadomie raczej na to nie pozwa-lamy. My, dzieci stanu wojennego, nie pamiętamy z tego czasu nic. Wiedza o kolejkach, kartkach i occie na pół-kach jest wtórna i pochodzi od Barei. Ze spraw praktycznych, nie posiedliśmy nawet umiejętności rozpoznawania, który kolor kapsla na butelce oznacza, że krowa dała tłuste mleko. Pojawiają się zgrzyty komunikacyjne w rozmo-wach ze starszym pokoleniem. Zwłasz-cza w kwestiach geograficznych. No bo na jaki targ idzie mama, jak idzie na Gomułki? To nie można powiedzieć po ludzku, że na Podzamcze…

Do niektórych rzeczy przyzwy-czailiśmy się, bo kultywują

je nasi rodzice. Weźmy na przykład taki dzień kobiet. Niby nie ma rajstop i goź-dzików, ale na feministki łamiące tuli-pany - co im rzeczywiście są potrzebne, jak rybie rower - nikt nie patrzy dobrze. Albo pierwszego maja. Na pochody się nie chodzi, ale do pracy też nie. I skle-py pozamykane, przynajmniej te pol-skie. No i jeszcze jedna sprawa - strach przed urzędnikiem, któremu ślemy w pismach uprzejme prośby i służal-cze pozdrowienia.

Kilka lat od nas młodsi ludzie też nie wiedza, co zrobić z oczami w sklepie. Też się buntują, chodzą na koncerty i popalają papierosy. Ale to nie to samo: nasze młodsze wersje różniły się bardzo od współczesnych gimnazjalistów. Jako dzieci, nie pomylilibyśmy w ćwicze-niach od biologii liścia kasztana z ma-rihuaną. Dla nas dziecko z gwiazdy oznacza kosmitę, a w dalszym skoja-rzeniu Małego Księcia. Na zdrowy ro-zum nie istnieje. Dla ludzi urodzonych kilka lat później, dziecko z gwiazdy to dziecko, którego ojciec jest nieznany.

I to nie jest żadna metafora; gwiazda to taka seksualna zabawa, podobno popularna na imprezach. Jej nazwa po-chodzi od ułożenia ciał dziewczynek na podłodze; chłopcy poruszają się wokół nich, a na czym polega zabawa, to już nietrudno się domyśleć.

Dlaczego, jeszcze dziesięć lat temu, zbrodnią było zapalić papierosa, a te-raz kręci się porno w szkolnej toalecie? Odpowiedź na to pytanie może tkwić w naszym peerelowskim wychowa-niu. Przyjrzyjmy się czemuś, co miało najintymniejszy kontakt z naszym przedszkolnym mózgiem. Poszperajmy w dobranockach.

Przez dwadzieścia trzy lata serwowa-no dzieciom wzór męskiej przyjaźni. BOlEK i lOlEK, mimo że w maju tego roku zachęcali niemieckich turystów do przyjechania na warszawską Para-dę Równości, gejami nie byli. Po dzie-sięciu latach, kiedy już objechali cały świat, w ich życie wkroczyła kobieta. Tola była miła, skromna i nie chodziła z gołym brzuchem. Dawała ludziom, absurdalną dzisiaj, wiarę w przyjaźń pomiędzy kobietą a mężczyznami.

PLASTUŚ to typowy przykład braku asertywności. Nie ma co ukrywać, był miękki. Być może dlatego, że aktu kre-acyjnego dokonała kobieta; Tosia mu zrobiła ołówkiem oczy i zaraz zaczął patrzeć na wszystkie strony. Mimo trau-matycznych wydarzeń, takich jak prze-farbowanie atramentem na niebiesko, rozpłaszczenie przez żelazko, pokłucie kaktusami i porzucenie na rzecz cho-rego Witka, był zawsze miły i uczyn-ny jak jego właścicielka. Oswajał się ze szkołą i przyjaciółmi z piórnika. Cyr-kiel i temperówka przestały być groź-ne i człowiek miał wyrzuty sumienia, jak je niszczył. Z miłośników Plastusia

wyrośli dzisiejsi pedantyczni lalusie i gadżeciarze doczepiający zabawki do komórek.

MiŚ USzATeK też był miękki. Miał defekt w postaci opadającego uszka, co, w ostatecznym rozrachunku, i tak jest lepsze niż mały rozumek. Mały, gruby, śmieszny miś (bo tak o sobie śpiewał) jest dobrze sprzedającym się produktem TVP. Jest, a nie był, bo Słowenia i Finlandia odnawiają licen-cję na emisję filmu co dwa lata. Swo-ją drogą ciekawe, jak fińskie dzieci przyswajają takie epizody jak Piasek Sahary. Chodziło w nim o to, że cio-cia Chrum-chrum kupiła nowe auto, Fiata 126p, o wiele mówiącym kolo-rze piasku Sahary. Niestety, małe nie-sforne zwierzątka rozładowały w nim akumulator nieodpowiedzialną zaba-wą. I, jak to powiedział Miś Uszatek, z wycieczki wyszły nici… To była bajka o konsekwencjach; małe psocą, duże dają karę, małe się uczą. Ale na końcu zawsze można było usłyszeć, że dzieci lubią misie, misie lubią dzieci.

CORAlgOl, w przeciwieństwie do Uszatka, miał temperamencik. Nie ko-chał się uczyć, notorycznie spóźniał się do szkoły i zdaje się, że był lekko nad-pobudliwy. Nadmiar energii spożytko-wał w Egipcie, na Syberii, w Indiach, Ameryce, Meksyku, Anglii i w kosmo-sie. Wszędzie wpadał w tarapaty, ale i wszędzie poznawał coś nowego. Nie-jaka Karolina, dzisiaj doktor medycyny, lat dwadzieścia siedem, niegdyś widz dobranocek, przyznaje się do odczuwa-nia nienawiści do tej bajki. Bo była taka nieładnie zrobiona, bura. Ja dodam od siebie, że Coralgol wydawał mi się jakiś taki miękki, mało męski. Być może dla-tego, że strasznie chciał śpiewać i pisz-czał cienkim głosem. Być może sprowo-kował wielu chłopców do odrzucenia postawy macho. No, ale w końcu był tylko małym misiem, a takie są poczci-we i naiwne.

Brak męskości w polskich bajkach zrekompensowała produkcja zagranicz-na. RUMCAjS to taka czechosłowacka wersja Janosika z syndromem nadmęż-czyzny. Znudziło mu się bycie szewcem, więc nadmiar testosteronu wyrówny-wał wymachiwaniem strzelbą w stro-nę Księcia Pana i jego żony. Miał dom, syna, cały las drzew i babę, czyli pełen zestaw jaskiniowca. Moim skromnym zdaniem, dał przykład młodzieżówkom niektórych prawicowych partii.

WiLK i zAJąc to też była bajka oparta na najsilniejszych, wręcz zwie-rzęcych instynktach. ZSRR pozazdro-ścił Zachodowi Toma i Jerrego i tak powstała wiecznie ganiająca się para. Nie mogli się powstrzymać, szcze-gólnie w miejscach publicznych. Zły Wilk, o wschodnim temperamencie, prześladował dobrego Zająca na uli-cy, na stadionie, na budowie, w cyrku i w telewizji. W zasadzie, to nie wia-domo, dlaczego. Jednym z motywów przewodnich była wieczna nadzieja cholerycznego drapieżnika: - Nu, Za-jec! Nu, pogodi! Jaki z tego morał? Po-winien być taki, że trzeba było od razu Wilkowi asertywnie dać w mordę. Ale nie dałabym głowy za to, czy więcej dzieci było za Wilkiem, czy za Zającem. Wszyscy chcieli wiedzieć, co też ten Wilk mu w końcu pokaże…

Polskie bajki były zdecydowa-nie spokojniejsze. Zaczarowany

ołówek to reakcja na rzeczywistość wybrakowaną. Remedium na puste półki. Rysujesz i masz - kredki, piłkę, latawiec, sprzęt do nurkowania. Coś dla niepoprawnych marzycieli, którzy po latach grają w totka co sobotę i przy większych kumulacjach. I tych, co wie-rzą w antykoncepcję naturalną.

Reksio, za to, biegał twardo po zie-mi. Większość swojego pieskiego życia spędził daleko od budy, pełniąc donio-słe funkcje społeczne. Był między inny-mi policjantem, strażakiem, aktorem, śpiewakiem, pielęgniarzem i racjonali-zatorem. Miał wielu przyjaciół i wiele przygód. Jak na kundla, zrobił niezłą karierę. Dzisiaj miałby trzy fakultety i jadłby tylko Pedigree Pal.

Krecik to typowy przykład mało asertywnego osobnika ze słabymi zdol-nościami komunikacyjnymi. Jego przy-gody były pouczające. Jeden z epizodów przestrzega przed zgubnymi skutkami stosowania zachodniego wymysłu, jakim jest guma do żucia. Krecik znalazł w lesie tajemniczy przedmiot, który przykleił mu się do ręki. Całe szczęście, z opresji wy-prowadziła go krowa, która, z wrodzoną sobie delikatnością i precyzją, odkleiła wstrętną gumę. Aż dziw, że Krecik to przeżył. Po takich historiach dzieci miały zapewne zdrowsze szczęki. Pamiętajmy, że było to krótko przed tym, jak pojawiły się pogłoski, że gumy Turbo są rakotwórcze.

Był jeszcze jeden bohater, a w zasa-dzie antybohater. Trzeba przyznać, że

ani przydomek Koziołka Matołka, ani nazwa miasta Pacanów nie kojarzą się z niczym dobrym. Ale w bajkach wszystko dobrze się kończy. Pomimo niskiego IQ, Matołek został patro-nem Europejskiego Centrum Bajki. Dla mnie jest kozłem z prowincji, ale niektórzy dopatrują się w tej postaci czegoś więcej. Sympatyczny koziołek należy do naszych najpopularniejszych bohaterów narodowych. Nosi przecież narodowe barwy (biały kolor sierści i czerwone spodenki), odbywa służbę w wojsku, kocha polskie dzieci, podró-żuje po świecie, ale zawsze wraca do stron ojczystych. Po całym świecie szuka serca polskości, którym dla niego jest Pa-canów1. No cóż; zastanawiam się, czy to nie jest lekkie nadużycie. Gołota też się na walki ubierał w białe lub czerwone gacie, ale słabo wyobrażam sobie Polskę z jego twarzą. Tak samo, jak z twarzą Matołka.

Był jeszcze Miś z okienka. To on po-kazał widzom, że ciepłe, klusiowate dialogi o książeczkach to tylko jedna strona mocy. Takie możliwości mo-gła dać tylko peerelowska telewizja na żywo. To Bronisław Pawlik, przyjaciel Misia, był rewelatorem wielkiej prawdy o mediach. Kiedyś, po zejściu z wi-zji, pożegnał młodych widzów w ten oto sposób: A teraz, kochane dzieci, pocałujcie misia w dupę! Okazało się jednak, że wcale nie zszedł z wizji. Tysiące, może miliony oczu nadal się w niego wpatrywały. Tak czy owak, zdanie, które wypowiedział Pawlik, ma w sobie coś kapitalistycznego.

Takie były bajki. Jak ludzie. Czasem trochę przerysowane, ale na pewno nie w kierunku półtorametrowych nóg Barbie. Śmiem twierdzić, że Stu-dio Filmów Rysunkowych z Bielska – Białej lepiej wychowywało Polaków niż niejeden Gier-tych. Jeszcze trochę i nikt nie będzie wiedział, że Lolek to nie skręt, tylko przyjaciel Bolka. Chłopcy zaczną wyglądać jak an-gielski listonosz Pat, a dziewczynki wymrą od anoreksji i bulimii O

Elżbieta Pyda1 http://www.vulcan.edu.pl /biblioteka/inne/gazetki/gazetki027.html

„Dlaczego, jeszcze dziesięć lat temu,

zbrodnią było zapalić papierosa, a teraz kręci się

porno w szkolnej toalecie?

Odpowiedź na to pytanie może tkwić w naszym peerelowskim wychowaniu.”

Chcemy czy nie, wyrośliśmy z peerelowskiego becika. Kar-mili nas szklaną butelką z gumowym smoczkiem, z odstępem koniecznie co dwie godziny. Zgodnie z pewnymi teoriami, tak drastyczne dawkowanie matczynych dóbr mogło w nas wyro-bić ograniczone zaufanie do ludzi. Podobno charakter dziecka kształtuje się przez pierwszych pięć lat jego życia. Nam się trafi-ło przeżyć to jeszcze przed rokiem ‘89. Czy ciasny komunistycz-ny becik nadal krępuje nam ruchy?

rys.

PAu

lin

A P

Acl

er

OFENSYWA - luty 200714

>> Tak pamięTamy

OFENSYWA - luty 2007 15

Tak pamięTamy <<

Chociaż inżyniera Karwowskiego zna każdy Polak, słynny „Czterdziestolatek” w zasadzie odszedł już do lamusa, pozo-stając w pamięci narodu jako jedna z tzw. „kultowych komedii”, którą i tak przebijają wszelkie „Misie”, „Rozmowy Kontrolowa-ne” i „Rejsy”. Tymczasem, tak jak „Misie” i „Rejsy” stanowiły raczej komedie absur-du, tak kręcony od 1974 roku „Czterdzie-stolatek”, jak i wyprodukowany w latach dziewięćdziesiątych „Czterdziestolatek – 20 lat później”, są, jak dla mnie, przede wszyst-kim filmami obyczajowymi, co dodatkowo potęguje ich walory dokumentalne. Tak jak pierwsza część losów rodziny Karwowskich dokumentuje epokę Gierkowską (w tym okres wielkich państwowych inwestycji bu-dowlanych), tak druga stanowi arcytrafną satyrę na czasy tzw. „transformacji ustrojo-wej”. I właśnie druga część interesuje mnie szczególnie, ponieważ to na te lata przypa-dło moje dzieciństwo. W jakich warunkach społeczno-ekonomicznych przyszło mi poznawać świat? Zapraszam do Warszawy pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych.

„Jak świeże wiśnie trzeba życie rwać”

inżynier Stefan Karwowski (Andrzej Ko-piczyński), wraz z małżonką Madzią

(Anna Seniuk), żyją skromnie w niewiel-kim mieszkaniu M4 na jednym z warszaw-skich blokowisk. Chociaż po 1989 roku otworzyły się szerokie możliwości awansu i pojawiły się alternatywne źródła zarob-

ku, Karwowski dalej pracuje na „państwo-wym”, budując Teatr Narodowy, na ukoń-czenie którego wiecznie brakuje pieniędzy, a Madzia „dobija” do emerytury pracując w laboratorium hydrologicznym. Syn Karwowskich, Marek (Wojciech Malajkat), wykłada (jako adiunkt) na uczelni. W wol-nym czasie dorabia sobie jednak w agencji ochrony mienia, gdyż uniwersyteckie za-robki nie wystarczają na utrzymanie rodzi-ny. W dzień urodzin swojego ojca nie może spędzić z rodzicami nawet chwili, ponie-waż, jak wyjaśnia, „dostał atrakcyjną robo-tę, pięćdziesiąt tysięcy za godzinę, biżut, fu-

tra – będzie czego pilnować”. Ale problemy finansowe dotykają również pracowników naukowych wyższych szczebli i nie tylko. Kierownik katedry, w której pracuje Ma-rek (jeden z profesorów uniwersytetu) nie ma, jak mówi Karwowski, „głowy do ba-dań”, ponieważ ciągle chodzi „na zebrania jakiejś rady nadzorczej”. Kelnerzy zatrud-nieni w pizzerii „Angelo”, prowadzonej przez przyjaciół Karwowskich, okazują się artystami - aktorami Teatru Narodowego – „Nie ma gdzie grać, nie ma komu płacić, a tu sobie spokojnie uzbieramy na cinqu-ecento” – tłumaczą Stefanowi.

Najlepiej z całej rodziny ułożyło się cór-ce państwa Karwowskich, Jagodzie (Joanna Kurowska), która, nie skończywszy studiów, wyszła za mąż za francuskiego biznesmena (Wojciech Mann) i wraz z nim zarządza polską filią firmy „Mega Investment”. Jak widać, w nowej rzeczywistości wyższe wykształcenie nie ma już żadnego znacze-nia. Nawet jeżeli jest potrzebne do objęcia jakiejś funkcji urzędniczej. Oto bowiem kierownik laboratorium, w którym pracuje

Madzia, wyznaje swojej podwładnej, że „fil-try miejskie to specjalnie go nie interesują”. Nic dziwnego - skończył socjologię. Wizyty dyrektora Dudka (w tej roli Marek Kon-drat) we własnym instytucie należą więc do rzadkości.

Ezoteryczna nomenklatura„Czterdziestolatek - 20 lat później”

to, przede wszystkim, wspaniała satyra na polski „boom” kapitalistyczny. W fil-mie zostały przedstawione różne modele uprawiania biznesu i „robienia pienię-dzy”. Wszystko to z uwzględnieniem pol-skiej specyfiki. Świat biznesu jest tu ściśle związany z polityką. Przykładem postać Mietka Powroźnego, znajomego Karwow-skich, dawnego ministra, a obecnie sza-nowanego biznesmena, dopatrującego się wszędzie kombinacji. Na urodzinach Ste-fana wyznaje mu, że córka nieźle go (Ste-fana) „ustawiła” wychodząc za bogatego Francuza. Okazuje się, że w dzisiejszych czasach lepiej pracować w sektorze pry-watnym. Tam łatwiej się zakamuflować. Inaczej można się źle kojarzyć: „Dziadku, słyszałem, że dziadek jest nomenklatu-ra” – oznajmia Stefanowi jeden z synów Marka. „Ty głupi, gdyby dziadek był no-menklatura, to miałby dzisiaj fabrykę albo joint-venture” – kwituje drugi. Ale Stefan pozostaje „nomenklaturą” również dla swoich podwładnych. Gdy związek zawo-dowy, zrzeszający robotników pracujących przy budowie Teatru Narodowego, posta-

nawia rozpocząć strajk głodowy, jego prze-wodniczący namawia Stefana do wzięcia udziału w głodówce. Kiedy Karwowskie-go nachodzą głębokie wątpliwości, niemal natychmiast zostają mu „przypomniane” jego rzekome związki z „nomenklaturą”.

Manicurem w rekiny

Mariaż polityki z biznesem zostaje wspaniale obnażony przy oka-

zji konkursu na „Businesswoman Roku”.

Odcinek jemu poświęcony jest już totalną, bezlitosną kpiną z całego światka ówcze-snych polskich biznesmenów. Do Jagody Karwowskiej-Bonnet przychodzi dwóch panów z mało znanej firmy „New Me-dia Entertainment International”, którzy ogłaszają, że pani Bonnet została nomi-nowana do organizowanego przez nich konkursu na „Businesswoman Roku”. Do konkursu zgłaszają się wkrótce inne, znane nam „businesswomen”, takie jak żona Mietka Powroźnego, Celina (Alina Janowska), właścicielka „Fitness Center”, czy pani Zosia (Zofia Czerwińska) z piz-zerii „Angelo” (która dochodzi do wnio-sku, że skoro zatrudnia u siebie aktorów, to znaczy, że „sponsoruje sztukę”, co po-winno szczególnie zainteresować jury). Stefan zgłasza również do konkursu swoją koleżankę z budowy – inżynier Małec-ką-Klecką (Emilia Krakowska). Problem tylko w tym, że ta ostatnia zupełnie nie uświadamia sobie, iż konkursy urządzane w tym środowisku nie mają nic wspól-nego z czystym konkurowaniem. Pierw-szym, co robi Jagoda, jest zasięgnięcie języka, kto zasiada w jury i jaką sumą można go skorumpować. Gdy dowiaduje się, że członkami jury są m.in. dwaj polity-cy - poseł Gajny (znajomy matki) i „Prze-wodniczący” Maliniak (znajomy ojca), nie ma żadnych oporów, aby wysłać do nich rodziców z prośbą o protekcję. Rodzice, co prawda, opory mają, ale dla córci zrobią wszystko. Jak się okazuje, opory posiada

również Gajny (Wojciech Pokora), lecz nie wynikają one z dylematów moralnych. Poseł oznajmia Madzi, że „ma teczkę na trucicieli z Mega Investment”. Zgadza się poprzeć kandydaturę Jagody dopiero wte-dy, gdy Madzia obiecuje (z polecenia swo-jej córki), że akcje jego klubu parlamen-tarnego „mogą liczyć na wsparcie Mega”. W odpowiedzi, Magda słyszy wyszepty-wany numer konta bankowego. I termin wpłaty (dwa dni przed konkursem!).

Jagoda Karwowska-Bonnet wie rów-nież, jak się wypromować. Ponieważ w modzie jest akurat ekologia, na każ-dym kroku podkreśla troskę swojej firmy o środowisko, o czym świadczyć ma ak-cja „zalesiania Zalesia”.

Celina Powroźna do korupcji się, co prawda, nie posuwa (a przynajmniej nic nam o tym nie wiadomo), ale też wie, co podniesie jej szanse na wygraną. Do swo-jego salonu odnowy biologicznej zaprasza telewizję i ogłasza specjalną promocję dla emerytów, którzy przez miesiąc mogą ko-rzystać za darmo z masaży (jak wtrąca masażysta, dr Maj-Majewski, „z wyjąt-kiem czwartków”, bo „w czwartki ma pry-watną praktykę na Chożej 6, mieszkanie 20, III piętro”). Celina zdolna jest również do prowadzenia tzw. „kampanii negatywnej”. Ogłaszając przed kamerą swoją promocję, stwierdza z ironicznym uśmiechem, że po-moc „starszym schorowanym ludziom” jest przecież o wiele bardziej wartościowa niż „zalesianie Zalesia”.

Niestety, o tych wszystkich brudnych chwytach nie ma pojęcia uczciwa aż do bólu inżynier Małecka-Klecka. Gdy Stefan wymienia nazwiska jej kontrkandydatek, pani inżynier wzdycha tylko: „Ja z tymi rekinami to nie wygram. Musiałabym iść do fryzjera, zrobić manicure...”. Wreszcie przychodzi dzień rozstrzygnięcia konkur-su i, w wynajętym na imprezę lokalu, od-bywa się próba generalna. Po żenującej, ale wspaniale symbolizującej agresywną ryn-

Rok 1993. Mam lat dziesięć, w porywach do jedenastu (jestem z grud-nia). W telewizorze marki Grundig (który przypomina wielkie

plastikowe pudło, ale i tak wciąż jeszcze pozostaje zachodnim rarytasem) oglądam serial zatytułowany „Czterdziestolatek – 20 lat później”. Ponieważ to serial kome-diowy, śmieję się z zabawnych sytuacji (rzecz jasna z tych, których sens potrafię ogarnąć swym dziecięcym umysłem), niczego więcej z owej produkcji nie wyno-sząc. Rok 2006. Mam lat dwadzieścia trzy, w porywach do dwudziestu czterech. W telewizorze marki Sony leci powtórka „Czterdziestolatka…”. Z perspektywy czasu widzę, że ten serial to coś więcej niż tylko mniej lub bardziej udana komedia.

»Czasy transformacji,pełne nadziei

i niepoprawnego optymizmuspod znaku „no problem”,

okazały się tylko kolejną„propagandą sukcesu”.«

rys.

kuBA

trz

eciA

kil.

Ali

cjA

mA

gie

rA

il. AlicjA m

Ag

ierA

OFENSYWA - luty 200714

>> Tak pamięTamy

OFENSYWA - luty 2007 15

Tak pamięTamy <<

Chociaż inżyniera Karwowskiego zna każdy Polak, słynny „Czterdziestolatek” w zasadzie odszedł już do lamusa, pozo-stając w pamięci narodu jako jedna z tzw. „kultowych komedii”, którą i tak przebijają wszelkie „Misie”, „Rozmowy Kontrolowa-ne” i „Rejsy”. Tymczasem, tak jak „Misie” i „Rejsy” stanowiły raczej komedie absur-du, tak kręcony od 1974 roku „Czterdzie-stolatek”, jak i wyprodukowany w latach dziewięćdziesiątych „Czterdziestolatek – 20 lat później”, są, jak dla mnie, przede wszyst-kim filmami obyczajowymi, co dodatkowo potęguje ich walory dokumentalne. Tak jak pierwsza część losów rodziny Karwowskich dokumentuje epokę Gierkowską (w tym okres wielkich państwowych inwestycji bu-dowlanych), tak druga stanowi arcytrafną satyrę na czasy tzw. „transformacji ustrojo-wej”. I właśnie druga część interesuje mnie szczególnie, ponieważ to na te lata przypa-dło moje dzieciństwo. W jakich warunkach społeczno-ekonomicznych przyszło mi poznawać świat? Zapraszam do Warszawy pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych.

„Jak świeże wiśnie trzeba życie rwać”

inżynier Stefan Karwowski (Andrzej Ko-piczyński), wraz z małżonką Madzią

(Anna Seniuk), żyją skromnie w niewiel-kim mieszkaniu M4 na jednym z warszaw-skich blokowisk. Chociaż po 1989 roku otworzyły się szerokie możliwości awansu i pojawiły się alternatywne źródła zarob-

ku, Karwowski dalej pracuje na „państwo-wym”, budując Teatr Narodowy, na ukoń-czenie którego wiecznie brakuje pieniędzy, a Madzia „dobija” do emerytury pracując w laboratorium hydrologicznym. Syn Karwowskich, Marek (Wojciech Malajkat), wykłada (jako adiunkt) na uczelni. W wol-nym czasie dorabia sobie jednak w agencji ochrony mienia, gdyż uniwersyteckie za-robki nie wystarczają na utrzymanie rodzi-ny. W dzień urodzin swojego ojca nie może spędzić z rodzicami nawet chwili, ponie-waż, jak wyjaśnia, „dostał atrakcyjną robo-tę, pięćdziesiąt tysięcy za godzinę, biżut, fu-

tra – będzie czego pilnować”. Ale problemy finansowe dotykają również pracowników naukowych wyższych szczebli i nie tylko. Kierownik katedry, w której pracuje Ma-rek (jeden z profesorów uniwersytetu) nie ma, jak mówi Karwowski, „głowy do ba-dań”, ponieważ ciągle chodzi „na zebrania jakiejś rady nadzorczej”. Kelnerzy zatrud-nieni w pizzerii „Angelo”, prowadzonej przez przyjaciół Karwowskich, okazują się artystami - aktorami Teatru Narodowego – „Nie ma gdzie grać, nie ma komu płacić, a tu sobie spokojnie uzbieramy na cinqu-ecento” – tłumaczą Stefanowi.

Najlepiej z całej rodziny ułożyło się cór-ce państwa Karwowskich, Jagodzie (Joanna Kurowska), która, nie skończywszy studiów, wyszła za mąż za francuskiego biznesmena (Wojciech Mann) i wraz z nim zarządza polską filią firmy „Mega Investment”. Jak widać, w nowej rzeczywistości wyższe wykształcenie nie ma już żadnego znacze-nia. Nawet jeżeli jest potrzebne do objęcia jakiejś funkcji urzędniczej. Oto bowiem kierownik laboratorium, w którym pracuje

Madzia, wyznaje swojej podwładnej, że „fil-try miejskie to specjalnie go nie interesują”. Nic dziwnego - skończył socjologię. Wizyty dyrektora Dudka (w tej roli Marek Kon-drat) we własnym instytucie należą więc do rzadkości.

Ezoteryczna nomenklatura„Czterdziestolatek - 20 lat później”

to, przede wszystkim, wspaniała satyra na polski „boom” kapitalistyczny. W fil-mie zostały przedstawione różne modele uprawiania biznesu i „robienia pienię-dzy”. Wszystko to z uwzględnieniem pol-skiej specyfiki. Świat biznesu jest tu ściśle związany z polityką. Przykładem postać Mietka Powroźnego, znajomego Karwow-skich, dawnego ministra, a obecnie sza-nowanego biznesmena, dopatrującego się wszędzie kombinacji. Na urodzinach Ste-fana wyznaje mu, że córka nieźle go (Ste-fana) „ustawiła” wychodząc za bogatego Francuza. Okazuje się, że w dzisiejszych czasach lepiej pracować w sektorze pry-watnym. Tam łatwiej się zakamuflować. Inaczej można się źle kojarzyć: „Dziadku, słyszałem, że dziadek jest nomenklatu-ra” – oznajmia Stefanowi jeden z synów Marka. „Ty głupi, gdyby dziadek był no-menklatura, to miałby dzisiaj fabrykę albo joint-venture” – kwituje drugi. Ale Stefan pozostaje „nomenklaturą” również dla swoich podwładnych. Gdy związek zawo-dowy, zrzeszający robotników pracujących przy budowie Teatru Narodowego, posta-

nawia rozpocząć strajk głodowy, jego prze-wodniczący namawia Stefana do wzięcia udziału w głodówce. Kiedy Karwowskie-go nachodzą głębokie wątpliwości, niemal natychmiast zostają mu „przypomniane” jego rzekome związki z „nomenklaturą”.

Manicurem w rekiny

Mariaż polityki z biznesem zostaje wspaniale obnażony przy oka-

zji konkursu na „Businesswoman Roku”.

Odcinek jemu poświęcony jest już totalną, bezlitosną kpiną z całego światka ówcze-snych polskich biznesmenów. Do Jagody Karwowskiej-Bonnet przychodzi dwóch panów z mało znanej firmy „New Me-dia Entertainment International”, którzy ogłaszają, że pani Bonnet została nomi-nowana do organizowanego przez nich konkursu na „Businesswoman Roku”. Do konkursu zgłaszają się wkrótce inne, znane nam „businesswomen”, takie jak żona Mietka Powroźnego, Celina (Alina Janowska), właścicielka „Fitness Center”, czy pani Zosia (Zofia Czerwińska) z piz-zerii „Angelo” (która dochodzi do wnio-sku, że skoro zatrudnia u siebie aktorów, to znaczy, że „sponsoruje sztukę”, co po-winno szczególnie zainteresować jury). Stefan zgłasza również do konkursu swoją koleżankę z budowy – inżynier Małec-ką-Klecką (Emilia Krakowska). Problem tylko w tym, że ta ostatnia zupełnie nie uświadamia sobie, iż konkursy urządzane w tym środowisku nie mają nic wspól-nego z czystym konkurowaniem. Pierw-szym, co robi Jagoda, jest zasięgnięcie języka, kto zasiada w jury i jaką sumą można go skorumpować. Gdy dowiaduje się, że członkami jury są m.in. dwaj polity-cy - poseł Gajny (znajomy matki) i „Prze-wodniczący” Maliniak (znajomy ojca), nie ma żadnych oporów, aby wysłać do nich rodziców z prośbą o protekcję. Rodzice, co prawda, opory mają, ale dla córci zrobią wszystko. Jak się okazuje, opory posiada

również Gajny (Wojciech Pokora), lecz nie wynikają one z dylematów moralnych. Poseł oznajmia Madzi, że „ma teczkę na trucicieli z Mega Investment”. Zgadza się poprzeć kandydaturę Jagody dopiero wte-dy, gdy Madzia obiecuje (z polecenia swo-jej córki), że akcje jego klubu parlamen-tarnego „mogą liczyć na wsparcie Mega”. W odpowiedzi, Magda słyszy wyszepty-wany numer konta bankowego. I termin wpłaty (dwa dni przed konkursem!).

Jagoda Karwowska-Bonnet wie rów-nież, jak się wypromować. Ponieważ w modzie jest akurat ekologia, na każ-dym kroku podkreśla troskę swojej firmy o środowisko, o czym świadczyć ma ak-cja „zalesiania Zalesia”.

Celina Powroźna do korupcji się, co prawda, nie posuwa (a przynajmniej nic nam o tym nie wiadomo), ale też wie, co podniesie jej szanse na wygraną. Do swo-jego salonu odnowy biologicznej zaprasza telewizję i ogłasza specjalną promocję dla emerytów, którzy przez miesiąc mogą ko-rzystać za darmo z masaży (jak wtrąca masażysta, dr Maj-Majewski, „z wyjąt-kiem czwartków”, bo „w czwartki ma pry-watną praktykę na Chożej 6, mieszkanie 20, III piętro”). Celina zdolna jest również do prowadzenia tzw. „kampanii negatywnej”. Ogłaszając przed kamerą swoją promocję, stwierdza z ironicznym uśmiechem, że po-moc „starszym schorowanym ludziom” jest przecież o wiele bardziej wartościowa niż „zalesianie Zalesia”.

Niestety, o tych wszystkich brudnych chwytach nie ma pojęcia uczciwa aż do bólu inżynier Małecka-Klecka. Gdy Stefan wymienia nazwiska jej kontrkandydatek, pani inżynier wzdycha tylko: „Ja z tymi rekinami to nie wygram. Musiałabym iść do fryzjera, zrobić manicure...”. Wreszcie przychodzi dzień rozstrzygnięcia konkur-su i, w wynajętym na imprezę lokalu, od-bywa się próba generalna. Po żenującej, ale wspaniale symbolizującej agresywną ryn-

Rok 1993. Mam lat dziesięć, w porywach do jedenastu (jestem z grud-nia). W telewizorze marki Grundig (który przypomina wielkie

plastikowe pudło, ale i tak wciąż jeszcze pozostaje zachodnim rarytasem) oglądam serial zatytułowany „Czterdziestolatek – 20 lat później”. Ponieważ to serial kome-diowy, śmieję się z zabawnych sytuacji (rzecz jasna z tych, których sens potrafię ogarnąć swym dziecięcym umysłem), niczego więcej z owej produkcji nie wyno-sząc. Rok 2006. Mam lat dwadzieścia trzy, w porywach do dwudziestu czterech. W telewizorze marki Sony leci powtórka „Czterdziestolatka…”. Z perspektywy czasu widzę, że ten serial to coś więcej niż tylko mniej lub bardziej udana komedia.

»Czasy transformacji,pełne nadziei

i niepoprawnego optymizmuspod znaku „no problem”,

okazały się tylko kolejną„propagandą sukcesu”.«

rys.

kuBA

trz

eciA

kil.

Ali

cjA

mA

gie

rA

il. AlicjA m

Ag

ierA

OFENSYWA - luty 200716

>> Tak pamięTamy

OFENSYWA - luty 2007 17

Tak pamięTamy <<

kową walkę, kłótni między kandydatkami (przedmiotem sporu jest kolejność ustawie-nia się na scenie), okazuje się, że impreza się nie odbędzie, bo organizatorzy z „New Media Entertainment International” ucie-kli z pieniędzmi za granicę i są, od dawna poszukiwanymi przez polskie służby spe-cjalne, malwersantami.

Polski biznes z second handu

Przedsiębiorstwo „Mega Investment” symbolizuje potężny zachodni kapi-

tał, który napłynął do Polski od razu w for-mie rynkowego potentata (Jagoda, w ciągu kilku minut, decyduje się na kupno Teatru Narodowego!). Ale serial Gruzy ukazuje również rodzimy „small business”. Przykła-dem jest tutaj pizzeria „Angelo”. Pani Zosia pyta swojego męża: „Czy ty pamiętasz, jak zaczynaliśmy trzy lata temu? Maszynka do gofrów, przyczepa turystyczna – a teraz proszę, cała pizzeria!”. Osobiście żałuję, że

ten wątek nie został rozwinięty, bo dobrze pokazuje on sposób i tempo formowania się polskiego kapitalizmu. Kiedy ludzie za-czynali dosłownie od zera (od maszynki do gofrów, albo „szczęk” czy łóżek polowych rozstawianych na bazarach), aby dorobić się wkrótce własnych restauracji, sklepów itd. Pizzeria „Angelo” to jednak wyjątek, gdy analizujemy moralny aspekt polskiego „small businessu”. Z drugiej strony mamy bowiem postać dawnego znajomego Stefa-na, Władka (Stefan Friedman), prowadzą-cego dziś biznes o nazwie „Second Hand Marketing”. Pod tym pięknym angloję-zycznym szyldem kryją się m.in. przemyt i sprzedaż kradzionych samochodów (je-den z nich „wciska” właśnie Stefanowi jako „prawie nówkę”).

Jest okej„Czterdziestolatek – 20 lat później”

ukazuje również w krzywym zwierciadle charakterystyczne dla tamtych czasów za-uroczenie Zachodem. Przejawia się to m.in. w języku używanym przez bohaterów i w nazewnictwie firm. Wciąż słyszymy słowa „okej”, czy arcymodne wtedy „no problem”. Dla oszustów od konkursu na „Businesswomen Roku” wszystko jest za-

wsze „under control”. Maliniak żegna się ze Stefanem głośnym: „God bless you!”. Prze-wodniczący związku zawodowego urządza „briefing przedstrajkowy”, a Madzia przed-stawia swoją córkę jako „general manager”. Jeśli zaś chodzi o firmy, nie ma wśród nich żadnej o rodzimej nazwie (pani Zosia wy-jaśnia, że najpierw jej pizzeria nazywała się „Sofia”, ale gdy zmienili nazwę na „Angelo” sprzedaż wzrosła o połowę). Mamy więc „Angelo”, „Fitness Center”, „New Media Entertainment International”, „Włodek Se-cond Hand Marketing”, „Antex” (od imie-nia właściciela firmy-brata Madzi) i inne.

Innym przejawem zauroczenia Zacho-dem jest ciągłe napomykanie (szczególnie przez Madzię) o „wejściu do Europy”. Gdy Stefan podkrada ciastka ze świątecznego stołu, żona bije go po rękach i upomina: „Stefciu, zachowuj się – jesteśmy w Euro-pie”. „Dlaczego nie kupujesz już jogurtów naturalnych, tylko te bananowe, owoco-

we, kiwi?” – wygarnia małżonce inżynier Karwowski. „Jesteśmy w Europie” – słyszy w odpowiedzi, po czym pozostaje mu tylko zapytać: „A od kiedy to kiwi rośnie w Eu-ropie?”.

Policja bez pałek

Światem przedstawionym w komedii Jerzego Gruzy rządzi, tak napraw-

dę, przestępczość. Jest nią zainfekowany zarówno biznes, jak i polityka. Na przestęp-ców nie ma w dodatku rady. Gdy Karwow-skim złodzieje kradną „Audi – prawie nów-kę”, małżeństwo postanawia natychmiast zgłosić kradzież samochodu na najbliższym komisariacie. Zastają tam jednak tylko jedną osobę – znaną im dobrze „kobietę pracują-cą” (Irena Kwiatkowska), która, tym razem, „pracuje na pół etatu jako automatyczna sekretarka”, bo ta prawdziwa się zepsuła, a policja jest tak biedna, że nie ma pieniędzy na kupienie nowych telefonów. Okazuje się, że złodzieje, których opisują Karwowscy, są bardzo dobrze znani policji. Jednak „kobieta pracująca” szybko gasi radość Madzi i Stefa-na, informując ich, że na „Napiórkowskiego i Ślepego nie ma rady”. Po pierwsze dlatego, że sierżant Dudek (akurat nieobecny) ma „tylko jedną parę kajdanek i pałkę”, a po

drugie - jeszcze nikt nie odważył się złożyć na tych przestępców oficjalnego oskarżenia. Kiedy więc Madzia, uniesiona gniewem, informuje, że ona będzie pierwsza, „kobieta pracująca” ogłasza, że nie może przyjąć tego oskarżenia, bo pracuje jako „automatyczna sekretarka”.

Gierek wiecznie żywy„Czterdziestolatek – 20 lat później”

obfituje też w rozmaite odniesienia do po-lityki (których przykładem jest „Przewod-niczący” Maliniak, ewidentnie stylizowa-ny na Lecha Wałęsę). Jednak ówczesny świat polityki jest niczym w porównaniu z tym, co dzieje się dzisiaj. No właśnie – dlaczego Jerzy Gruza nie nakręci „Czter-dziestolatka – 30 lat później”?

Państwo Karwowscy żyliby sobie dalej w swoim niewielkim mieszkaniu M4, od czasu do czasu korzystając z darmowych masaży u Celiny Powroźnej. Marek rzu-

ciłby pracę w agencji ochrony mienia i za-trudnił się jako wykładowca w kilku nowo-powstałych uczelniach prywatnych. Miałby teraz na to czas, bo wszyscy trzej synowie wyjechali do Irlandii. Odżyłoby patriotycz-ne hasło wyborcze proekologicznego ugru-powania posła Gajnego „Zdrowa Woda tak – obcy kapitał nie!”. Jagoda z mężem zwi-nęliby swój „obcy kapitał” i przenieśli go do Uzbekistanu, bo już chyba tam bardziej opłaca się inwestować niż w Polsce. Napiór-kowski i Ślepy zostaliby prezesami „PZU Życie”. A Polska znalazłaby się w rękach Romana Maliniaka, który z przewodniczą-cego przedzierzgnąłby się w wicepremiera.

Wiem, dlaczego Jerzy Gruza nie na-kręci dalszej części „Czterdziestolatka”. Jak na komedię, byłaby za smutna. Czasy transformacji, peł-ne nadziei i nie-poprawnego opty-mizmu spod znaku „no problem”, oka-zały się tylko ko-lejną „propagandą sukcesu” O

Karolina Przesmycka

Z czym kojarzy się wam nazwa PE-GAZUS? Pewnie część odpowie „ A to ten mitologiczny koń”, ale reszta bez namysłu rzeknie „Zabawka mojego dzieciństwa” albo „Jak byłem mały, spędzałem dużo czasu przy tej grze”. No właśnie, chyba wśród pokolenia dzisiej-szych dwudziestokilkulatków nie ma osoby, która nie wiedziałaby, czym jest ów PEGAZUS. Ale po kolei.

Po upadku komunizmu w na-szym pięknym, choć pełnym

paradoksów, kraju pojawia się wolny ry-nek i powoli powraca stan normalności, polegający na tym, że jeśli masz pieniądze, możesz kupić to, czego potrzebujesz. W nowej, już nie ludowej, Rzeczypospoli-tej nie zmienia się jedno - dalej są dzieci, które potrzebują zabawek. Nie pamiętamy „Balton” i „Pewexów”, gdzie za ciężko „za-robione” dolary, tudzież inną walutę obcą, nasi rodzice mogli kupić nam upragnio-ne klocki Lego czy lalki Barbie. Tylko co z tego, skoro niewiele osób było stać, by podarować swej pociesze zabawki, drogie jak członkostwo w Samoobronie (zresztą do dziś nic się nie zmieniło, jeśli chodzi o ich cenę). Zabawką, która dawała i do dziś daje wielką frajdę - kto wie czy nie większą niż wspomniane klocki Lego i lalka Barbie - okazała się konsola do gier video (telewi-zyjnych), wyprodukowana przez firmę o swojsko brzmiącej nazwie Nintendo. Rodzice znaleźli coś w sam raz dla swych szkrabów i nie musieli wydawać góry pie-niędzy, żeby nas uszczęśliwić.

W drugiej połowie lat osiemdziesiątych Nintendo „wypuściło” na rynek NESa – Nintendo Entertainment System - i od chwili premiery, konsola ta zaczęła cie-szyć się dużą popularnością. Niewątpliwy wpływ na to miała duża liczba gier i łatwość obsługi. Wystarczyło podłączyć kabelek do gniazda antenowego, włączyć i ustawić od-powiedni kanał w telewizorze. Proste, praw-da? Tylko nie jak się ma siedem lat, bo wte-dy trzeba poprosić kogoś starszego - każdy z niegdysiejszych posiadaczy Pegazusa zna ten problem. Wreszcie, na początku lat dziewięćdziesiątych i do Polski dotarł NES, ale kto wtedy wiedział, że to małe pudełko tak się nazywa? Wydaje mi się, że większość z nas miała swojego Pegazusa z bazaru (tak było w moim przypadku). Były to podróbki oryginalnego sprzętu Nintendo, bebechy

„W Pegazusie tkwi jakaś magia,której nie ma dziśw żadnej innej nowoczesnej konsoli czy najnowszym pececie.”

są ponadczasowe, do dziś można je wspo-minać z łezką w oku. Ach, ten romantyczny Mario ratujący Księżniczkę. Ciekawe, że po drodze łapał grzybki. Czyżby utajone zamiłowanie twórców do środków halu-cynogennych? Któż z posiadaczy Pega-zusa nie grał w Contra? Czy też mieliście skojarzenie, że to Arnold Schwarzenegger i Sylwester Stallone? Zawsze wolałem być niebieskim, ale do tej pory nie za bardzo rozumiem fabułę tej gry.

Pamiętam, jak kwitł handel „dyskietka-mi” i „kartridżami”(ang. cartridge) z gra-mi. Każdy miał kilka i wymienialiśmy się między sobą, a jeśli któryś miał coś nowe-go, to reszta koniecznie chciała pożyczyć. Śmiesznie zdobywało się „coś nowego” – kartridże można było kupić na bazarze, czy w sklepie, albo wymienić za drobną opłatą, jeśli gra się nam znudziła lub była kiepska.

Wadą Pegazusa była mała wytrzy-małość. Po intensywnym użyt-

kowaniu (czyt. kilkugodzinnym graniu z kolegami), zasilacz często ulegał przegrza-niu i, w rezultacie, spalał się. „Dżojstiki” (dziś joypady czy gamepady) zużywały się w tempie ekspresowym, niczym lampy w solarium pewnego Andrzeja, i trzeba było kupować nowe.

Kiedy nastąpiła era komputerów i konso-li Playstation, jako głównych narzędzi gra-nia, Pegazusy były już przestarzałe. Posia-dacze pozbyli się ich, woleli coś nowszego. Ilu z nas ma jeszcze swój sprzęt? Mój stoi

schowany w szafie (cóż, chomik ze mnie) i czasem wyciągam go, by przenieść swą duszę utęsknioną w dzieciństwo sielskie, anielskie.

Z dzisiejszego punktu widzenia, gry były dość prymitywne, ale dawały niesa-mowitą frajdę. Dlaczego? W nasze ręce, nie mające w większości przypadków styczności z nowinkami technicznymi, wpadło, jak na tamten okres, cudo tech-niki. Nie było wcześniej czegoś takiego, komputery Bajtek się chowały. Nagle, w postkomunistycznym kraju pojawia się konsola do gier, deklasująca swą jakością dostępne dotychczas elektroniczne zabaw-ki i, w dodatku, ma przystępną cenę.

W Pegazusie tkwi jakaś magia, której nie ma dziś w żadnej

innej nowoczesnej konsoli, czy najnow-szym pececie. Ulegali jej nawet czasem nasi rodzice, przysiadając z nami przed telewizorem i łapiąc za dżojstik. Wielu ludzi tęskni za swym Pegazusem, dlatego w sieci jest wiele stron z grami na NESa. Można je pobrać i poprzez emulator - pro-gram, który „udaje” konsolkę – „odpalić” na swoim komputerze. Oczywiście nie ma telewizora, tylko monitor, do sterowania służy klawiatura (choć można kupić ga-mepad do peceta i jest prawie jak daw-niej), ale to już nie to samo, co kiedyś.

Pegazus – konsolka ma jednak coś wspólnego z mitologicznym koniem; była naszym konikiem z okresu dzieciń-stwa. Dlatego do dziś wspominamy tę pasję z sentymentem O

Przemek Kaliszuk

te same, tylko opakowanie inne, no i inna nazwa - zamiast NES - Pegazus. Z okazji Bożego Narodzenia, urodzin czy pierwszej komunii, bywaliśmy obdarowani przez tatę, mamę, wujka czy inną ciocię tym, jakże wspaniałym, urządzeniem. Pegazus szybko stawał się dla nas pierścieniem Saurona, a rodzina zapewne potem żałowała, bo spę-dzaliśmy długie godziny grając, zamiast się uczyć. Trzeba przyznać, że gry na Pegazusa

il. A

licj

A m

Ag

ierA

OFENSYWA - luty 200716

>> Tak pamięTamy

OFENSYWA - luty 2007 17

Tak pamięTamy <<

kową walkę, kłótni między kandydatkami (przedmiotem sporu jest kolejność ustawie-nia się na scenie), okazuje się, że impreza się nie odbędzie, bo organizatorzy z „New Media Entertainment International” ucie-kli z pieniędzmi za granicę i są, od dawna poszukiwanymi przez polskie służby spe-cjalne, malwersantami.

Polski biznes z second handu

Przedsiębiorstwo „Mega Investment” symbolizuje potężny zachodni kapi-

tał, który napłynął do Polski od razu w for-mie rynkowego potentata (Jagoda, w ciągu kilku minut, decyduje się na kupno Teatru Narodowego!). Ale serial Gruzy ukazuje również rodzimy „small business”. Przykła-dem jest tutaj pizzeria „Angelo”. Pani Zosia pyta swojego męża: „Czy ty pamiętasz, jak zaczynaliśmy trzy lata temu? Maszynka do gofrów, przyczepa turystyczna – a teraz proszę, cała pizzeria!”. Osobiście żałuję, że

ten wątek nie został rozwinięty, bo dobrze pokazuje on sposób i tempo formowania się polskiego kapitalizmu. Kiedy ludzie za-czynali dosłownie od zera (od maszynki do gofrów, albo „szczęk” czy łóżek polowych rozstawianych na bazarach), aby dorobić się wkrótce własnych restauracji, sklepów itd. Pizzeria „Angelo” to jednak wyjątek, gdy analizujemy moralny aspekt polskiego „small businessu”. Z drugiej strony mamy bowiem postać dawnego znajomego Stefa-na, Władka (Stefan Friedman), prowadzą-cego dziś biznes o nazwie „Second Hand Marketing”. Pod tym pięknym angloję-zycznym szyldem kryją się m.in. przemyt i sprzedaż kradzionych samochodów (je-den z nich „wciska” właśnie Stefanowi jako „prawie nówkę”).

Jest okej„Czterdziestolatek – 20 lat później”

ukazuje również w krzywym zwierciadle charakterystyczne dla tamtych czasów za-uroczenie Zachodem. Przejawia się to m.in. w języku używanym przez bohaterów i w nazewnictwie firm. Wciąż słyszymy słowa „okej”, czy arcymodne wtedy „no problem”. Dla oszustów od konkursu na „Businesswomen Roku” wszystko jest za-

wsze „under control”. Maliniak żegna się ze Stefanem głośnym: „God bless you!”. Prze-wodniczący związku zawodowego urządza „briefing przedstrajkowy”, a Madzia przed-stawia swoją córkę jako „general manager”. Jeśli zaś chodzi o firmy, nie ma wśród nich żadnej o rodzimej nazwie (pani Zosia wy-jaśnia, że najpierw jej pizzeria nazywała się „Sofia”, ale gdy zmienili nazwę na „Angelo” sprzedaż wzrosła o połowę). Mamy więc „Angelo”, „Fitness Center”, „New Media Entertainment International”, „Włodek Se-cond Hand Marketing”, „Antex” (od imie-nia właściciela firmy-brata Madzi) i inne.

Innym przejawem zauroczenia Zacho-dem jest ciągłe napomykanie (szczególnie przez Madzię) o „wejściu do Europy”. Gdy Stefan podkrada ciastka ze świątecznego stołu, żona bije go po rękach i upomina: „Stefciu, zachowuj się – jesteśmy w Euro-pie”. „Dlaczego nie kupujesz już jogurtów naturalnych, tylko te bananowe, owoco-

we, kiwi?” – wygarnia małżonce inżynier Karwowski. „Jesteśmy w Europie” – słyszy w odpowiedzi, po czym pozostaje mu tylko zapytać: „A od kiedy to kiwi rośnie w Eu-ropie?”.

Policja bez pałek

Światem przedstawionym w komedii Jerzego Gruzy rządzi, tak napraw-

dę, przestępczość. Jest nią zainfekowany zarówno biznes, jak i polityka. Na przestęp-ców nie ma w dodatku rady. Gdy Karwow-skim złodzieje kradną „Audi – prawie nów-kę”, małżeństwo postanawia natychmiast zgłosić kradzież samochodu na najbliższym komisariacie. Zastają tam jednak tylko jedną osobę – znaną im dobrze „kobietę pracują-cą” (Irena Kwiatkowska), która, tym razem, „pracuje na pół etatu jako automatyczna sekretarka”, bo ta prawdziwa się zepsuła, a policja jest tak biedna, że nie ma pieniędzy na kupienie nowych telefonów. Okazuje się, że złodzieje, których opisują Karwowscy, są bardzo dobrze znani policji. Jednak „kobieta pracująca” szybko gasi radość Madzi i Stefa-na, informując ich, że na „Napiórkowskiego i Ślepego nie ma rady”. Po pierwsze dlatego, że sierżant Dudek (akurat nieobecny) ma „tylko jedną parę kajdanek i pałkę”, a po

drugie - jeszcze nikt nie odważył się złożyć na tych przestępców oficjalnego oskarżenia. Kiedy więc Madzia, uniesiona gniewem, informuje, że ona będzie pierwsza, „kobieta pracująca” ogłasza, że nie może przyjąć tego oskarżenia, bo pracuje jako „automatyczna sekretarka”.

Gierek wiecznie żywy„Czterdziestolatek – 20 lat później”

obfituje też w rozmaite odniesienia do po-lityki (których przykładem jest „Przewod-niczący” Maliniak, ewidentnie stylizowa-ny na Lecha Wałęsę). Jednak ówczesny świat polityki jest niczym w porównaniu z tym, co dzieje się dzisiaj. No właśnie – dlaczego Jerzy Gruza nie nakręci „Czter-dziestolatka – 30 lat później”?

Państwo Karwowscy żyliby sobie dalej w swoim niewielkim mieszkaniu M4, od czasu do czasu korzystając z darmowych masaży u Celiny Powroźnej. Marek rzu-

ciłby pracę w agencji ochrony mienia i za-trudnił się jako wykładowca w kilku nowo-powstałych uczelniach prywatnych. Miałby teraz na to czas, bo wszyscy trzej synowie wyjechali do Irlandii. Odżyłoby patriotycz-ne hasło wyborcze proekologicznego ugru-powania posła Gajnego „Zdrowa Woda tak – obcy kapitał nie!”. Jagoda z mężem zwi-nęliby swój „obcy kapitał” i przenieśli go do Uzbekistanu, bo już chyba tam bardziej opłaca się inwestować niż w Polsce. Napiór-kowski i Ślepy zostaliby prezesami „PZU Życie”. A Polska znalazłaby się w rękach Romana Maliniaka, który z przewodniczą-cego przedzierzgnąłby się w wicepremiera.

Wiem, dlaczego Jerzy Gruza nie na-kręci dalszej części „Czterdziestolatka”. Jak na komedię, byłaby za smutna. Czasy transformacji, peł-ne nadziei i nie-poprawnego opty-mizmu spod znaku „no problem”, oka-zały się tylko ko-lejną „propagandą sukcesu” O

Karolina Przesmycka

Z czym kojarzy się wam nazwa PE-GAZUS? Pewnie część odpowie „ A to ten mitologiczny koń”, ale reszta bez namysłu rzeknie „Zabawka mojego dzieciństwa” albo „Jak byłem mały, spędzałem dużo czasu przy tej grze”. No właśnie, chyba wśród pokolenia dzisiej-szych dwudziestokilkulatków nie ma osoby, która nie wiedziałaby, czym jest ów PEGAZUS. Ale po kolei.

Po upadku komunizmu w na-szym pięknym, choć pełnym

paradoksów, kraju pojawia się wolny ry-nek i powoli powraca stan normalności, polegający na tym, że jeśli masz pieniądze, możesz kupić to, czego potrzebujesz. W nowej, już nie ludowej, Rzeczypospoli-tej nie zmienia się jedno - dalej są dzieci, które potrzebują zabawek. Nie pamiętamy „Balton” i „Pewexów”, gdzie za ciężko „za-robione” dolary, tudzież inną walutę obcą, nasi rodzice mogli kupić nam upragnio-ne klocki Lego czy lalki Barbie. Tylko co z tego, skoro niewiele osób było stać, by podarować swej pociesze zabawki, drogie jak członkostwo w Samoobronie (zresztą do dziś nic się nie zmieniło, jeśli chodzi o ich cenę). Zabawką, która dawała i do dziś daje wielką frajdę - kto wie czy nie większą niż wspomniane klocki Lego i lalka Barbie - okazała się konsola do gier video (telewi-zyjnych), wyprodukowana przez firmę o swojsko brzmiącej nazwie Nintendo. Rodzice znaleźli coś w sam raz dla swych szkrabów i nie musieli wydawać góry pie-niędzy, żeby nas uszczęśliwić.

W drugiej połowie lat osiemdziesiątych Nintendo „wypuściło” na rynek NESa – Nintendo Entertainment System - i od chwili premiery, konsola ta zaczęła cie-szyć się dużą popularnością. Niewątpliwy wpływ na to miała duża liczba gier i łatwość obsługi. Wystarczyło podłączyć kabelek do gniazda antenowego, włączyć i ustawić od-powiedni kanał w telewizorze. Proste, praw-da? Tylko nie jak się ma siedem lat, bo wte-dy trzeba poprosić kogoś starszego - każdy z niegdysiejszych posiadaczy Pegazusa zna ten problem. Wreszcie, na początku lat dziewięćdziesiątych i do Polski dotarł NES, ale kto wtedy wiedział, że to małe pudełko tak się nazywa? Wydaje mi się, że większość z nas miała swojego Pegazusa z bazaru (tak było w moim przypadku). Były to podróbki oryginalnego sprzętu Nintendo, bebechy

„W Pegazusie tkwi jakaś magia,której nie ma dziśw żadnej innej nowoczesnej konsoli czy najnowszym pececie.”

są ponadczasowe, do dziś można je wspo-minać z łezką w oku. Ach, ten romantyczny Mario ratujący Księżniczkę. Ciekawe, że po drodze łapał grzybki. Czyżby utajone zamiłowanie twórców do środków halu-cynogennych? Któż z posiadaczy Pega-zusa nie grał w Contra? Czy też mieliście skojarzenie, że to Arnold Schwarzenegger i Sylwester Stallone? Zawsze wolałem być niebieskim, ale do tej pory nie za bardzo rozumiem fabułę tej gry.

Pamiętam, jak kwitł handel „dyskietka-mi” i „kartridżami”(ang. cartridge) z gra-mi. Każdy miał kilka i wymienialiśmy się między sobą, a jeśli któryś miał coś nowe-go, to reszta koniecznie chciała pożyczyć. Śmiesznie zdobywało się „coś nowego” – kartridże można było kupić na bazarze, czy w sklepie, albo wymienić za drobną opłatą, jeśli gra się nam znudziła lub była kiepska.

Wadą Pegazusa była mała wytrzy-małość. Po intensywnym użyt-

kowaniu (czyt. kilkugodzinnym graniu z kolegami), zasilacz często ulegał przegrza-niu i, w rezultacie, spalał się. „Dżojstiki” (dziś joypady czy gamepady) zużywały się w tempie ekspresowym, niczym lampy w solarium pewnego Andrzeja, i trzeba było kupować nowe.

Kiedy nastąpiła era komputerów i konso-li Playstation, jako głównych narzędzi gra-nia, Pegazusy były już przestarzałe. Posia-dacze pozbyli się ich, woleli coś nowszego. Ilu z nas ma jeszcze swój sprzęt? Mój stoi

schowany w szafie (cóż, chomik ze mnie) i czasem wyciągam go, by przenieść swą duszę utęsknioną w dzieciństwo sielskie, anielskie.

Z dzisiejszego punktu widzenia, gry były dość prymitywne, ale dawały niesa-mowitą frajdę. Dlaczego? W nasze ręce, nie mające w większości przypadków styczności z nowinkami technicznymi, wpadło, jak na tamten okres, cudo tech-niki. Nie było wcześniej czegoś takiego, komputery Bajtek się chowały. Nagle, w postkomunistycznym kraju pojawia się konsola do gier, deklasująca swą jakością dostępne dotychczas elektroniczne zabaw-ki i, w dodatku, ma przystępną cenę.

W Pegazusie tkwi jakaś magia, której nie ma dziś w żadnej

innej nowoczesnej konsoli, czy najnow-szym pececie. Ulegali jej nawet czasem nasi rodzice, przysiadając z nami przed telewizorem i łapiąc za dżojstik. Wielu ludzi tęskni za swym Pegazusem, dlatego w sieci jest wiele stron z grami na NESa. Można je pobrać i poprzez emulator - pro-gram, który „udaje” konsolkę – „odpalić” na swoim komputerze. Oczywiście nie ma telewizora, tylko monitor, do sterowania służy klawiatura (choć można kupić ga-mepad do peceta i jest prawie jak daw-niej), ale to już nie to samo, co kiedyś.

Pegazus – konsolka ma jednak coś wspólnego z mitologicznym koniem; była naszym konikiem z okresu dzieciń-stwa. Dlatego do dziś wspominamy tę pasję z sentymentem O

Przemek Kaliszuk

te same, tylko opakowanie inne, no i inna nazwa - zamiast NES - Pegazus. Z okazji Bożego Narodzenia, urodzin czy pierwszej komunii, bywaliśmy obdarowani przez tatę, mamę, wujka czy inną ciocię tym, jakże wspaniałym, urządzeniem. Pegazus szybko stawał się dla nas pierścieniem Saurona, a rodzina zapewne potem żałowała, bo spę-dzaliśmy długie godziny grając, zamiast się uczyć. Trzeba przyznać, że gry na Pegazusa

il. A

licj

A m

Ag

ierA

OFENSYWA - luty 200718

>> Tak pamięTamy

OFENSYWA - luty 2007 19

Tak pamięTamy <<

procentami tłuszczu? Chleb słoneczniko-wy czy pełnoziarnisty?

Transformacja przypominała wyglą-dem obrazki we wciąż obracającym się kalejdoskopie. Nieuchwytne konfiguracje okazji, szans, perspektyw, które po chwili nie były już niczego warte. ,,Trzeba”, ,,nie trzeba”, ,,można”, ,,nie można”, ,,wolno”, ,,nie wolno”, ,,fajne”, ,,nie fajne” - co? - za każdym razem coś innego.

Przecieraliśmy szlaki. Karczowaliśmy dżunglę. Bo nie było ustalonych dróg. Nie było wzorów, do których można by się było dopasować. W telewizji: ideał amerykań-skiego nastolatka pokonującego trudności wieku dorastania – nie do zrealizowania z powodu braku infrastruktury, m.in. bo-iska do baseballu, osiedlowej szkoły kara-te i prywatnych szafek na szkolnym kory-tarzu; jeszcze niedawno: wzorowy uczeń w służbie ojczyny – śmiechu warte.

Oglądałam walkę Puchatka z Uszat-kiem, nie stojąc po żadnej z walczących stron. Ani przykładny, przemawiający mentorskim to-nem Uszatek nie był mój, ani di-sneyowski, libe-ralny - a co za tym idzie - dociekliwy Puchatek. Mój był i moim pozo-stał ,,Miś” O

Emilia Gulkowska

Heraklit ukochałby ten czas. Dziecięce ,,lubię..”, ,,chcę..”, ,,podziwiam..”, ,,po-doba mi się..” wrzucone zostało pod ko-niec lat osiemdziesiątych do garnka, do którego włożono dwa pokrętła miksera i przyciśnięto guzik z napisem ,,start”.

Co było wcześniej? Wcześniej chodziło tylko o to, żeby go-

łąbek miał równe kontury. Za szablon służył gołąbek z lat poprzednich. Po obrysowaniu kształtu, należało bardzo uważnie wyciąć gołąbka. Zaznaczyć jesz-cze silną kreską skrzydło i gotowe. Pew-nego wiosennego dnia, gołąbki przylepia-no do szkolnych szyb. Na każdej z nich tkwiły dwie skrzyżowane flagi, a po obu stronach – gołąbki. Gołąbków było za-trzęsienie, dlatego znaczyłam, sobie tylko wiadomym sposobem, swojego gołąbka. Żeby wiedzieć, gdzie jest.

Wcześniej mama przynosiła z poczty duże paczki. Nierozpakowana paczka wzbudzała silne emocje. Paczce przypi-sywano atrybuty wręcz boskie. Paczka mogła wszystko zmienić. Po rozcięciu sznurka, niecierpliwym rozerwaniu bru-natnego papieru i rozchyleniu skrzydeł kartonu, mogły wystrzelić z niego nagle siły zupełnie magiczne, mające moc prze-noszenia się – nie, nie w czasie – w prze-strzeni. Ale tak było tylko wówczas, gdy paczkę nadał Norweski Czerwony Krzyż. A nadał ją tylko raz. Każda inna paczka kryła rozczarowanie, czyli papier toaleto-wy i kilka konserw.

Już wcześniej pojawił się Obcokrajo-wiec. Obcokrajowiec był to pewien rodzaj bytu, chyba niezupełnie osobowego i na pewno nie indywidualnego. Byt ów roz-budzał w dziecięcym umyśle niezmierną ciekawość, jeśli nie fascynację. Obcokra-jowca można było kontemplować prze-glądając, setny raz z rzędu, ten sam nie-miecki katalog sprzedaży wysyłkowej lub analizując zebrany materiał badawczy: niemieckie pudełko po kakao, wypraso-wane paznokciem złotka po norweskich czekoladkach i pocztówkę z Berlina.

Później nic już nie było takie samo. Nie tylko nie było takie, jak wcześniej. Było też inne od wszystkiego, co było póź-niej. Jutro wszystko było inne niż dzisiaj. Dzisiaj wszystko było inne niż wczoraj. Zaczęło się niewinnie: od lalki Barbie. Pierwszy raz zobaczyłam ją na szkolnej przerwie. Reakcja była dość rzeczowa: Jak jej na imię? Madeinchina – usłyszałam w odpowiedzi – ma tak na plecach napisane. Któż mógł wówczas przewidzieć, że dwa-dzieścia lat później „imię” to zyska sobie tak wielką popularność w świecie rzeczy martwych!

I wycieczka do Niemiec Zachodnich. Zwiedzanie Supermarketu. Piętnaście rodzajów dezodorantów, pięć odmian keczupu, dwanaście kolorów dywaników łazienkowych. Niedługo później potop wezbrał i zalał polski rynek niezliczoną ilością produktów. Lista zakupów: 10 jaj, mleko, chleb – odeszła w zapomnienie. Jajka z fermy ekologiczej? A mleko z iloma

„Chciałbym, żebydzieciństwo moich dzieci było takie samo jak moje.”

Z rodzinnego albumuJego babcia jest historykiem. To dzię-

ki niej ma polskie korzenie. Zawsze też miała swoje poglądy na historię i bie-rzące wydarzenia. Aleksy przyznaje, że odkąd pamięta, społeczeństwo ukra-ińskie niewiele wiedziało o prawdzi-wej historii. Tak jak jego matka, którą uczono innych ideałów niż babcię. Ma-mie wpajano, że nie ma podziałów na-rodowych. Kazano wierzyć, że wszyscy są równi. Zahaczało to o nacjonalizm, a nawet szowinizm - stwierdza Alek-sy. Babcia nigdy nie dała się omamić radzieckim ideałom, myślała nawet o wyjeździe do Polski. Inaczej dziadek, który był w owym czasie kierowni-kiem jednej z fabryk. Należał do partii. Między dziadkami nigdy nie było, mimo tego, sporów politycznych – komentuje Aleksy.

Jak równy z równymAleksy bardzo ciepło wspomina dzie-

ciństwo. Nie narzeka, nie skarży się, nie żałuje. Mówi uśmiechnięty, gesty-kuluje. Mieliśmy wszystko, jak za grani-cą żyliśmy. Nigdy nie czułem się gorszy z powodu miejsca, gdzie się urodziłem i wychowywałem – stwierdza. Jeżeli czegoś nie można było dostać w ro-dzinnym Żytomierzu, zaopatrywano się w Odessie. Oczywiście było wszyst-ko, ale na czarnym rynku. Wystarczy-ło odpowiednio się do kogoś odezwać, a dostawało się upragniony towar. Na Zachodzie myślą, że u nas było źle, że niczego nie było, chodziliśmy brudni i obdarci – kontynuuje – Zawsze mia-łem czyste i nowe ubranie. Oczywiście nie miałem komputera w wieku sied-miu lat. Dopiero w wieku czternastu. Ale były inne rzeczy.

Smaki dzieciństwaJak każde dziecko, uwielbiał słodycze.

Często dostawał je od swojego dziadka w nagrodę za oceny w szkole. Wracając

ze szkoły wybierał ciastka w kiosku cu-kierniczym. Koło mojej szkoły była taka kafejka dla dzieci, „Buratino”; sprzeda-wali w niej soczki, herbatki, ciastka. Najbardziej lubiłem taką galaretkę zro-bioną chyba ze śmietany. Nazywała się „Tęcza”. Uwielbiały ją wszystkie dzieciaki w ZSRR. Wolałem ją od zagranicznych batonów. Nawet teraz oddałbym pól stypendium za kawałek tego ciastka – mówi, patrząc na ściany spod przymru-żonych powiek. Aleksy ma sentyment do lizaków sprzedawanych na drewnia-nych patyczkach. Dokładnie rysuje na stole, jakie miały kształty. Kilka razy sprawdza, czy wiem na pewno, o co mu chodzi. Śmieje się na głos opowiadając o lizakach w kształcie zajączka, które ukraińskie dzieci dostawały z okazji Sylwestra. Były jeszcze choinki i kogu-ciki. Wszystkie kolorowe.

Największa miłośćUlubioną porą roku tego niewysokie-

go Ukraińca jest zima. Jednym z powo-dów są jego urodziny, innym - coroczne utrienniki organizowane w szkołach dla dzieci z okazji świąt Bożego Narodze-nia. Do tej listy Aleksy dopisuje Sylwester i Boże Narodzenie. Tak jak wszystkie dzieci na Ukrainie, tak i on z niecier-pliwością czekał na ferie zimowe. Od 22 grudnia wszystkie szkoły miały wolne. Rodzice przygotowywali dla dzieci „cho-inkę” z okazji nadchodzących świąt. Były zabawy i słodycze robione przez rodziców. Wszystkie dzieci na Ukrainie dostawały bi-lety od władz miasta na choinkę. U mnie w Żytomierzu na Placu Katedralnym (kiedyś Lenina) stała największa choinka w mieście. Za nią, w Teatrze Drama-tycznym, odbywały się przedstawienia dla dzieci. Przychodził Dziadek Mróz z wnuczką Snigureczką i Bałwanem – swoim kierowcą – wspomina Aleksy – Po-tem dzieci dostawały paczki ze słodyczami. Wszystko było za darmo. Dziwi się kiedy pytam, czy za takie imprezy naprawdę

Czerwień połączona z metalicznym błękitem. Paprotka stojąca na radiu, jakby żywcem wyjętym z lat 50-tych. W telewizorze kronika filmowa.

Powietrze przesiąknięte historią. Ludzie wokół siedzą, rozmawiają, sączą jasne pełne. Przyjemna, ale trochę nierealna atmosfera. Chciałbym, żeby dzieciństwo moich dzieci było takie samo jak moje, ale w wolnym kraju – stwierdza Aleksy. Płynie w nim polska i ukraińska krew. W Lublinie pracuje i studiuje polito-logię na UMCS. Mówi z lekkim wschodnim akcentem.

rys.

jAku

B jA

kuBo

wsk

i

rys. o

liwiA w

ęgrzyn

ow

icz

OFENSYWA - luty 200718

>> Tak pamięTamy

OFENSYWA - luty 2007 19

Tak pamięTamy <<

procentami tłuszczu? Chleb słoneczniko-wy czy pełnoziarnisty?

Transformacja przypominała wyglą-dem obrazki we wciąż obracającym się kalejdoskopie. Nieuchwytne konfiguracje okazji, szans, perspektyw, które po chwili nie były już niczego warte. ,,Trzeba”, ,,nie trzeba”, ,,można”, ,,nie można”, ,,wolno”, ,,nie wolno”, ,,fajne”, ,,nie fajne” - co? - za każdym razem coś innego.

Przecieraliśmy szlaki. Karczowaliśmy dżunglę. Bo nie było ustalonych dróg. Nie było wzorów, do których można by się było dopasować. W telewizji: ideał amerykań-skiego nastolatka pokonującego trudności wieku dorastania – nie do zrealizowania z powodu braku infrastruktury, m.in. bo-iska do baseballu, osiedlowej szkoły kara-te i prywatnych szafek na szkolnym kory-tarzu; jeszcze niedawno: wzorowy uczeń w służbie ojczyny – śmiechu warte.

Oglądałam walkę Puchatka z Uszat-kiem, nie stojąc po żadnej z walczących stron. Ani przykładny, przemawiający mentorskim to-nem Uszatek nie był mój, ani di-sneyowski, libe-ralny - a co za tym idzie - dociekliwy Puchatek. Mój był i moim pozo-stał ,,Miś” O

Emilia Gulkowska

Heraklit ukochałby ten czas. Dziecięce ,,lubię..”, ,,chcę..”, ,,podziwiam..”, ,,po-doba mi się..” wrzucone zostało pod ko-niec lat osiemdziesiątych do garnka, do którego włożono dwa pokrętła miksera i przyciśnięto guzik z napisem ,,start”.

Co było wcześniej? Wcześniej chodziło tylko o to, żeby go-

łąbek miał równe kontury. Za szablon służył gołąbek z lat poprzednich. Po obrysowaniu kształtu, należało bardzo uważnie wyciąć gołąbka. Zaznaczyć jesz-cze silną kreską skrzydło i gotowe. Pew-nego wiosennego dnia, gołąbki przylepia-no do szkolnych szyb. Na każdej z nich tkwiły dwie skrzyżowane flagi, a po obu stronach – gołąbki. Gołąbków było za-trzęsienie, dlatego znaczyłam, sobie tylko wiadomym sposobem, swojego gołąbka. Żeby wiedzieć, gdzie jest.

Wcześniej mama przynosiła z poczty duże paczki. Nierozpakowana paczka wzbudzała silne emocje. Paczce przypi-sywano atrybuty wręcz boskie. Paczka mogła wszystko zmienić. Po rozcięciu sznurka, niecierpliwym rozerwaniu bru-natnego papieru i rozchyleniu skrzydeł kartonu, mogły wystrzelić z niego nagle siły zupełnie magiczne, mające moc prze-noszenia się – nie, nie w czasie – w prze-strzeni. Ale tak było tylko wówczas, gdy paczkę nadał Norweski Czerwony Krzyż. A nadał ją tylko raz. Każda inna paczka kryła rozczarowanie, czyli papier toaleto-wy i kilka konserw.

Już wcześniej pojawił się Obcokrajo-wiec. Obcokrajowiec był to pewien rodzaj bytu, chyba niezupełnie osobowego i na pewno nie indywidualnego. Byt ów roz-budzał w dziecięcym umyśle niezmierną ciekawość, jeśli nie fascynację. Obcokra-jowca można było kontemplować prze-glądając, setny raz z rzędu, ten sam nie-miecki katalog sprzedaży wysyłkowej lub analizując zebrany materiał badawczy: niemieckie pudełko po kakao, wypraso-wane paznokciem złotka po norweskich czekoladkach i pocztówkę z Berlina.

Później nic już nie było takie samo. Nie tylko nie było takie, jak wcześniej. Było też inne od wszystkiego, co było póź-niej. Jutro wszystko było inne niż dzisiaj. Dzisiaj wszystko było inne niż wczoraj. Zaczęło się niewinnie: od lalki Barbie. Pierwszy raz zobaczyłam ją na szkolnej przerwie. Reakcja była dość rzeczowa: Jak jej na imię? Madeinchina – usłyszałam w odpowiedzi – ma tak na plecach napisane. Któż mógł wówczas przewidzieć, że dwa-dzieścia lat później „imię” to zyska sobie tak wielką popularność w świecie rzeczy martwych!

I wycieczka do Niemiec Zachodnich. Zwiedzanie Supermarketu. Piętnaście rodzajów dezodorantów, pięć odmian keczupu, dwanaście kolorów dywaników łazienkowych. Niedługo później potop wezbrał i zalał polski rynek niezliczoną ilością produktów. Lista zakupów: 10 jaj, mleko, chleb – odeszła w zapomnienie. Jajka z fermy ekologiczej? A mleko z iloma

„Chciałbym, żebydzieciństwo moich dzieci było takie samo jak moje.”

Z rodzinnego albumuJego babcia jest historykiem. To dzię-

ki niej ma polskie korzenie. Zawsze też miała swoje poglądy na historię i bie-rzące wydarzenia. Aleksy przyznaje, że odkąd pamięta, społeczeństwo ukra-ińskie niewiele wiedziało o prawdzi-wej historii. Tak jak jego matka, którą uczono innych ideałów niż babcię. Ma-mie wpajano, że nie ma podziałów na-rodowych. Kazano wierzyć, że wszyscy są równi. Zahaczało to o nacjonalizm, a nawet szowinizm - stwierdza Alek-sy. Babcia nigdy nie dała się omamić radzieckim ideałom, myślała nawet o wyjeździe do Polski. Inaczej dziadek, który był w owym czasie kierowni-kiem jednej z fabryk. Należał do partii. Między dziadkami nigdy nie było, mimo tego, sporów politycznych – komentuje Aleksy.

Jak równy z równymAleksy bardzo ciepło wspomina dzie-

ciństwo. Nie narzeka, nie skarży się, nie żałuje. Mówi uśmiechnięty, gesty-kuluje. Mieliśmy wszystko, jak za grani-cą żyliśmy. Nigdy nie czułem się gorszy z powodu miejsca, gdzie się urodziłem i wychowywałem – stwierdza. Jeżeli czegoś nie można było dostać w ro-dzinnym Żytomierzu, zaopatrywano się w Odessie. Oczywiście było wszyst-ko, ale na czarnym rynku. Wystarczy-ło odpowiednio się do kogoś odezwać, a dostawało się upragniony towar. Na Zachodzie myślą, że u nas było źle, że niczego nie było, chodziliśmy brudni i obdarci – kontynuuje – Zawsze mia-łem czyste i nowe ubranie. Oczywiście nie miałem komputera w wieku sied-miu lat. Dopiero w wieku czternastu. Ale były inne rzeczy.

Smaki dzieciństwaJak każde dziecko, uwielbiał słodycze.

Często dostawał je od swojego dziadka w nagrodę za oceny w szkole. Wracając

ze szkoły wybierał ciastka w kiosku cu-kierniczym. Koło mojej szkoły była taka kafejka dla dzieci, „Buratino”; sprzeda-wali w niej soczki, herbatki, ciastka. Najbardziej lubiłem taką galaretkę zro-bioną chyba ze śmietany. Nazywała się „Tęcza”. Uwielbiały ją wszystkie dzieciaki w ZSRR. Wolałem ją od zagranicznych batonów. Nawet teraz oddałbym pól stypendium za kawałek tego ciastka – mówi, patrząc na ściany spod przymru-żonych powiek. Aleksy ma sentyment do lizaków sprzedawanych na drewnia-nych patyczkach. Dokładnie rysuje na stole, jakie miały kształty. Kilka razy sprawdza, czy wiem na pewno, o co mu chodzi. Śmieje się na głos opowiadając o lizakach w kształcie zajączka, które ukraińskie dzieci dostawały z okazji Sylwestra. Były jeszcze choinki i kogu-ciki. Wszystkie kolorowe.

Największa miłośćUlubioną porą roku tego niewysokie-

go Ukraińca jest zima. Jednym z powo-dów są jego urodziny, innym - coroczne utrienniki organizowane w szkołach dla dzieci z okazji świąt Bożego Narodze-nia. Do tej listy Aleksy dopisuje Sylwester i Boże Narodzenie. Tak jak wszystkie dzieci na Ukrainie, tak i on z niecier-pliwością czekał na ferie zimowe. Od 22 grudnia wszystkie szkoły miały wolne. Rodzice przygotowywali dla dzieci „cho-inkę” z okazji nadchodzących świąt. Były zabawy i słodycze robione przez rodziców. Wszystkie dzieci na Ukrainie dostawały bi-lety od władz miasta na choinkę. U mnie w Żytomierzu na Placu Katedralnym (kiedyś Lenina) stała największa choinka w mieście. Za nią, w Teatrze Drama-tycznym, odbywały się przedstawienia dla dzieci. Przychodził Dziadek Mróz z wnuczką Snigureczką i Bałwanem – swoim kierowcą – wspomina Aleksy – Po-tem dzieci dostawały paczki ze słodyczami. Wszystko było za darmo. Dziwi się kiedy pytam, czy za takie imprezy naprawdę

Czerwień połączona z metalicznym błękitem. Paprotka stojąca na radiu, jakby żywcem wyjętym z lat 50-tych. W telewizorze kronika filmowa.

Powietrze przesiąknięte historią. Ludzie wokół siedzą, rozmawiają, sączą jasne pełne. Przyjemna, ale trochę nierealna atmosfera. Chciałbym, żeby dzieciństwo moich dzieci było takie samo jak moje, ale w wolnym kraju – stwierdza Aleksy. Płynie w nim polska i ukraińska krew. W Lublinie pracuje i studiuje polito-logię na UMCS. Mówi z lekkim wschodnim akcentem.

rys.

jAku

B jA

kuBo

wsk

i

rys. o

liwiA w

ęgrzyn

ow

icz

OFENSYWA - luty 200720

>> Tak pamięTamy

OFENSYWA - luty 2007 21

Tak żyjemy <<

płaciło państwo. Patrzy na mnie i kiwa głową. Uważa, że dla dzieci, w tamtych czasach było wszystko.

Puszystość choinkiMiłość do zimy i świąt wyniósł z do-

mu, gdzie bardzo uroczyście obchodzo-no Boże Narodzenie. Zawsze mieliśmy prawdziwą choinkę od podłogi do sufitu – mówi. Drzewkiem wigilijnym była sosna, bo babcia twierdziła, że jest naj-bardziej „puszysta” ze wszystkich drzew iglastych. Do dzisiaj zachowało się kilka bombek, które szczególnie utkwiły mu w pamięci – Miałem swoją ulubioną bombkę – grzyba. Był wielki i szklany. Wieszałem go na grubej gałęzi, żeby nic mu się nie stało. Na wierzchołku nie sta-wiał ani gwiazdy, ani aniołka, tylko dłu-gą bombkę, której nazwy oboje nie umie-my sobie przypomnieć. Prezenty pod choinkę wkładał Dziadek Mróz. Kiedy to mówi, śmieje się, aż błyszczą mu oczy od łez radości. Na Sylwestra, obowiązko-wo czyszczono u niego w domu dywa-ny na śniegu. Dziadek w czapce uszance z małym Aleksym, pod nadzorem bab-ci, prali dywan na białym puchu.

Zagrajmy w to jeszcze razMówi coraz szybciej. Momenta-

mi wtrąca rosyjskie słowa. Śmieje się i całym sobą opowiada o dziecięcych zabawach. Zimowe zjazdy na sankach, nartach, lepienie bałwana. Dziewczyn-

Na początku była pasja

znalazła się w Lubartowie grupa lu-dzi, których pasją stało się fire show.

W 2004 roku założyli grupę Antares, w ra-mach której spotykali się regularnie i doskona-lili swoje umiejętności w tworzeniu ognistych przedstawień. Tak wciągnęły ich te działania, że postanowili rozwinąć się jako tancerze ognia i znaleźć sobie akompaniament bębniarzy – wspomina Magnez, jeden z założycieli gru-py, absolwent ochrony środowiska UMCS. Tak właśnie grupa zajmująca się fire show, natknę-ła się na stowarzyszenie Dla Ziemi, którego członkowie zajmują się m.in. robieniem bęb-nów. Członkowie tej organizacji podsunęli Lu-bartowiakom pomysł zrobienia w ich mieście festiwalu.

- Doszliśmy do wniosku, że chcemy zrobić coś fajnego – coś dla miasta, coś dla ludzi. Najpierw miało to być spotkanie żonglerów, ale spotka-nia żonglerów odbywają się w całej Polsce. Postanowiliśmy zrobić coś więcej - festiwal te-atrów ulicznych, który z czasem przerodził się

w Spotkanie Kultur Alternatywnych, w skró-cie S.K.A. - tak początki lubartowskich kultu-ralnych przedsięwzięć wspomina Magnez. Ale od pomysłu do realizacji długa droga. Magnez przekonał się o tym na własnej skórze.

S.K.A., które odbyło się w maju 2006 roku, było pierwszym tak dużym wydarzeniem tego typu w Lubartowie. Odbyły się wtedy kon-certy różnych zespołów, występy żonglerów, teatrów ulicznych, szczudlarzy i oczywiście pokazy fire show. Organizacja takiej imprezy nie była łatwa. Ciężko było nakłonić do dzia-łania nawet miejscową młodzież – większość twierdziła, że nie warto, że to się nie uda, że nie ma sensu. Jednak miało. Po pieniądze, orga-nizatorzy festiwalu zgłosili się do Narodowej Agencji Programu Młodzież, która przyznaje dotacje na kulturalną i edukacyjną dzia-łalność młodych ludzi. Trzeba było napisać projekt, zaplanować wszystkie wydarzenia, które miały wpisać się w jego ramy i obliczyć budżet. Otrzymanie dotacji nie jest rzeczą prostą, ale ekipie Magneza udało się – i to za pierwszym razem.

coś robić, to nie należy ich blokować – mówi Magnez. W Lubartowskim Ośrodku Kultury znalazła się także pani Małgorzata, która już na wstępie nastawiła się do wszystkiego po-zytywnie i zadeklarowała swoją pomoc. Tak powstał S.K.A. Festiwal, który w 2007 roku będzie miał swoją drugą edycję.

Zróbmy sobie konwent!

Od dość dawna, w Lubartowie działała grupa młodocianych

(choć nie tylko) wielbicieli gier RPG. Zrzesza-li się w klubach, odbywały się cotygodniowe sesje w ich domach, spotkania, aż w końcu udało im się znaleźć swoje miejsce w Lubar-towskim Ośrodku Kultury. Pewnego dnia, do głów RPGowców uderzył pomysł zrobienia konwentu w Lubartowie. Sami, od jakiegoś czasu, odwiedzali lubelski (znany w całej Polsce) konwent Falkon, z którego ekipą są zaprzyjaźnieni.

- Stwierdziliśmy, że skoro Międzyrzec Podla-ski może zrobić swój konwent, na który przyjeż-

ki grały w gumę, w klasy, chłopcy w piłkę. Gałęzie wierzby służyły za huśtawkę. Siedząc na ławce koło bloku, dzieci bawiły się w „pierścioneczek”. Wszyscy musieli zgadnąć, komu jedna osoba, mająca wspomniany pierścio-nek, przekaże go w bardzo dyskretny sposób. Trzepaki to były najlepsze urzą-dzenia. Służyły za bramki, wieszaliśmy się na nich – wspomina Aleksy.

Przeminęło z podwórkamiWyrósł na podwórku. Kiedy sobie

o nim przypomina, mówi wolniej. Częściej robi pauzy. Patrząc na stół, opowiada - Starzy siadali, rozmawia-li, dzieci bawiły się dookoła. Wspólnie wiele rzeczy się robiło. Ludzie liczyli na siebie nawzajem. Zerka na ścianę, z na-malowanymi radzieckimi żołnierzami. Na jego twarzy widać tęsknotę. Zamy-śla się. Chwilę milczymy.

Szcze ne wmerła Ukrajina („Jeszcze Ukraina nie umarła”)

Zmieniamy nastrój, kiedy pytam o niepodległość Ukrainy. 24 sierpnia 1991 roku Pierwszy Program Ukraiń-skiego Radia witał rodaków w wolnym kraju. Wtedy, po raz pierwszy, większość Ukraińców usłyszała swój hymn naro-dowy. Ja też pierwszy raz go słyszałem. Moi dziadkowie zrobili wtedy ukraińską flagę, zszywając kawałki materiału. Jako pierwsi na naszym podwórku wywiesi-li ją. Pamiętam, że wtedy różni oficjele dzwonili do nas i pytali co się dzieje, co robimy. Po chwili wszystkie balkony zo-stały ozdobione flagami. Dziadek spalił legitymację partyjną – wspomina Alek-sy. Przypomina sobie, że zapanowała wtedy ogólna radość. Ludzie cieszyli się, świętowali na ulicach. Wszyscy wierzy-li, że teraz będzie im się żyło lepiej.

Bolesna zmianaRodzina Aleksego, zmianę systemu

odczuła najbardziej na swoim portfelu. Trzeba było zrzec się służbowych samo-chodów, mieszkań, a, zamiast kawioru, na kolację jadać śledzie i ziemniaki.

Zmiana bardzo dotknęła dziadka Alek-sego. Oprócz utraty przywilejów i pre-stiżu, stracił wysoką pensję. Długo nie mógł się przyzwyczaić do nowej rzeczy-wistości. Dziadek powtarzał, że nic się nie zmieniło. Zostali ci sami ludzie, tylko zmienili kolor na żółto – niebieski – nie-malże cytuje go Aleksy – babcia patrzyła na wszystko okiem historyka. Widziała więcej pozytywnych rzeczy w transfor-macji, patrzyła perspektywicznie.

Obywatele do urn!Zapytany o udział w życiu politycz-

nym jego rodziny uśmiecha się i zaraz opowiada – Gdzieś do 1998 roku więk-szość w parlamencie mieli komuniści. Sąsiadka, zawsze przed wyborami, agito-wała mieszkańców bloku, żeby głosowali tak jak ona – na partię komunistyczną (KPU). Kiedy dziadkowie wracali z loka-lu wyborczego, czekała na nich i pytała, na kogo oddali swój głos. Odpowiadali, że na Zielonych, dla świętego spokoju.

RzeczywistośćMilknie po tym stwierdzeniu. Przeciąga

rękę po krótko obciętych włosach. W tle słychać Marka Grechutę. Aleksy podcho-dzi do dziwnie wyglądającego sprzętu, wi-szącego na ścianie. Przypomina to trochę telefon, ale też centralę telefoniczną. Sia-dając stwierdza – Najbardziej jest mi szko-da pokolenia naszych dziadków. Za dużo przeżyli. Wojna, komunizm. Nie zobaczyli nic dobrego w demokracji. Jego dziad-kowie więcej spodziewali się po zmianie ustroju. Piętnaście lat nie przyniosło re-alizacji ich marzeń. Rówieśnicy Aleksego wyjeżdżają za granicę w poszukiwaniu szczęścia i pieniędzy. On sam studiuje w Polsce. Nie gloryfikuje komunizmu, ale ludzie byli wówczas bardziej ludzcy.

Ewa Demarczyk śpiewa o Czarnych Madonnach. Lokal zapełnia się głównie studentami. Rozmowy, śmiechy. Towa-rzysze partyjni spoglądają na zgroma-dzonych. Trybuna Ludu wzywa prole-tariuszy do zjednoczenia i budowania lepszej przyszłości O

Karolina Ożdżyńska

Był październik. Lubartów zamienił się wtedy w oazę miłośników fantastyki, gier RPG i różnych dziwnych zjawisk, związanych z wszelkiego rodzaju konwentami. Odbyły się turnieje i sesje RPG, liczne prelekcje związane z grami i fantastyką, spo-tkania z autorami książek i gier, pokaz fire show oraz różne konkursy, które często bawiły publiczność i uczestników do łez. Pojawił się też jeden element grozy, zakoń-czony na izbie przyjęć – przypadkowe wypicie parafiny przez jednego z tancerzy ognia, który, po płukaniu żołądka, wrócił na imprezę cały i zdrów. Konwent „Man-tikora III – nowe horyzonty” był daniem głównym projektu „Lubartowska jesień z fantastyką”, który zaistniał w Lubartowie za sprawą grupy młodych zapaleńców, którzy przedarli się przez meandry podań o unijne dotacje i ... udowodnili, że moż-na w małym mieście zorganizować ogólnopolską imprezę na wysokim poziomie.

„Według niektórychosób, konwent fantastyki to zlot satanistów, ćpunów, dziwnie ubranej młodzieży w dziwnych czapkach, która nieustannie pije, narkotyzuje się i pali firanki”

Program „Młodzież”, którego hasłem prze-wodnim jest „edukacja i kultura” umożliwia współpracę z takimi organizacjami, jak domy kultury.

- Dyrektor naszego domu kultury jest na tyle „kumaty” i wyrozumiały, że wie, że kiedy przychodzą do niego młodzi ludzie, którzy chcą

rys. k

uBA t

rzeciAk

rys.

AgA

tA m

Atu

szew

skA

„Na Zachodziemyślą, że u nas byłoźle, że niczego nie było, chodziliśmy brudni i obdarci.”

OFENSYWA - luty 200720

>> Tak pamięTamy

OFENSYWA - luty 2007 21

Tak żyjemy <<

płaciło państwo. Patrzy na mnie i kiwa głową. Uważa, że dla dzieci, w tamtych czasach było wszystko.

Puszystość choinkiMiłość do zimy i świąt wyniósł z do-

mu, gdzie bardzo uroczyście obchodzo-no Boże Narodzenie. Zawsze mieliśmy prawdziwą choinkę od podłogi do sufitu – mówi. Drzewkiem wigilijnym była sosna, bo babcia twierdziła, że jest naj-bardziej „puszysta” ze wszystkich drzew iglastych. Do dzisiaj zachowało się kilka bombek, które szczególnie utkwiły mu w pamięci – Miałem swoją ulubioną bombkę – grzyba. Był wielki i szklany. Wieszałem go na grubej gałęzi, żeby nic mu się nie stało. Na wierzchołku nie sta-wiał ani gwiazdy, ani aniołka, tylko dłu-gą bombkę, której nazwy oboje nie umie-my sobie przypomnieć. Prezenty pod choinkę wkładał Dziadek Mróz. Kiedy to mówi, śmieje się, aż błyszczą mu oczy od łez radości. Na Sylwestra, obowiązko-wo czyszczono u niego w domu dywa-ny na śniegu. Dziadek w czapce uszance z małym Aleksym, pod nadzorem bab-ci, prali dywan na białym puchu.

Zagrajmy w to jeszcze razMówi coraz szybciej. Momenta-

mi wtrąca rosyjskie słowa. Śmieje się i całym sobą opowiada o dziecięcych zabawach. Zimowe zjazdy na sankach, nartach, lepienie bałwana. Dziewczyn-

Na początku była pasja

znalazła się w Lubartowie grupa lu-dzi, których pasją stało się fire show.

W 2004 roku założyli grupę Antares, w ra-mach której spotykali się regularnie i doskona-lili swoje umiejętności w tworzeniu ognistych przedstawień. Tak wciągnęły ich te działania, że postanowili rozwinąć się jako tancerze ognia i znaleźć sobie akompaniament bębniarzy – wspomina Magnez, jeden z założycieli gru-py, absolwent ochrony środowiska UMCS. Tak właśnie grupa zajmująca się fire show, natknę-ła się na stowarzyszenie Dla Ziemi, którego członkowie zajmują się m.in. robieniem bęb-nów. Członkowie tej organizacji podsunęli Lu-bartowiakom pomysł zrobienia w ich mieście festiwalu.

- Doszliśmy do wniosku, że chcemy zrobić coś fajnego – coś dla miasta, coś dla ludzi. Najpierw miało to być spotkanie żonglerów, ale spotka-nia żonglerów odbywają się w całej Polsce. Postanowiliśmy zrobić coś więcej - festiwal te-atrów ulicznych, który z czasem przerodził się

w Spotkanie Kultur Alternatywnych, w skró-cie S.K.A. - tak początki lubartowskich kultu-ralnych przedsięwzięć wspomina Magnez. Ale od pomysłu do realizacji długa droga. Magnez przekonał się o tym na własnej skórze.

S.K.A., które odbyło się w maju 2006 roku, było pierwszym tak dużym wydarzeniem tego typu w Lubartowie. Odbyły się wtedy kon-certy różnych zespołów, występy żonglerów, teatrów ulicznych, szczudlarzy i oczywiście pokazy fire show. Organizacja takiej imprezy nie była łatwa. Ciężko było nakłonić do dzia-łania nawet miejscową młodzież – większość twierdziła, że nie warto, że to się nie uda, że nie ma sensu. Jednak miało. Po pieniądze, orga-nizatorzy festiwalu zgłosili się do Narodowej Agencji Programu Młodzież, która przyznaje dotacje na kulturalną i edukacyjną dzia-łalność młodych ludzi. Trzeba było napisać projekt, zaplanować wszystkie wydarzenia, które miały wpisać się w jego ramy i obliczyć budżet. Otrzymanie dotacji nie jest rzeczą prostą, ale ekipie Magneza udało się – i to za pierwszym razem.

coś robić, to nie należy ich blokować – mówi Magnez. W Lubartowskim Ośrodku Kultury znalazła się także pani Małgorzata, która już na wstępie nastawiła się do wszystkiego po-zytywnie i zadeklarowała swoją pomoc. Tak powstał S.K.A. Festiwal, który w 2007 roku będzie miał swoją drugą edycję.

Zróbmy sobie konwent!

Od dość dawna, w Lubartowie działała grupa młodocianych

(choć nie tylko) wielbicieli gier RPG. Zrzesza-li się w klubach, odbywały się cotygodniowe sesje w ich domach, spotkania, aż w końcu udało im się znaleźć swoje miejsce w Lubar-towskim Ośrodku Kultury. Pewnego dnia, do głów RPGowców uderzył pomysł zrobienia konwentu w Lubartowie. Sami, od jakiegoś czasu, odwiedzali lubelski (znany w całej Polsce) konwent Falkon, z którego ekipą są zaprzyjaźnieni.

- Stwierdziliśmy, że skoro Międzyrzec Podla-ski może zrobić swój konwent, na który przyjeż-

ki grały w gumę, w klasy, chłopcy w piłkę. Gałęzie wierzby służyły za huśtawkę. Siedząc na ławce koło bloku, dzieci bawiły się w „pierścioneczek”. Wszyscy musieli zgadnąć, komu jedna osoba, mająca wspomniany pierścio-nek, przekaże go w bardzo dyskretny sposób. Trzepaki to były najlepsze urzą-dzenia. Służyły za bramki, wieszaliśmy się na nich – wspomina Aleksy.

Przeminęło z podwórkamiWyrósł na podwórku. Kiedy sobie

o nim przypomina, mówi wolniej. Częściej robi pauzy. Patrząc na stół, opowiada - Starzy siadali, rozmawia-li, dzieci bawiły się dookoła. Wspólnie wiele rzeczy się robiło. Ludzie liczyli na siebie nawzajem. Zerka na ścianę, z na-malowanymi radzieckimi żołnierzami. Na jego twarzy widać tęsknotę. Zamy-śla się. Chwilę milczymy.

Szcze ne wmerła Ukrajina („Jeszcze Ukraina nie umarła”)

Zmieniamy nastrój, kiedy pytam o niepodległość Ukrainy. 24 sierpnia 1991 roku Pierwszy Program Ukraiń-skiego Radia witał rodaków w wolnym kraju. Wtedy, po raz pierwszy, większość Ukraińców usłyszała swój hymn naro-dowy. Ja też pierwszy raz go słyszałem. Moi dziadkowie zrobili wtedy ukraińską flagę, zszywając kawałki materiału. Jako pierwsi na naszym podwórku wywiesi-li ją. Pamiętam, że wtedy różni oficjele dzwonili do nas i pytali co się dzieje, co robimy. Po chwili wszystkie balkony zo-stały ozdobione flagami. Dziadek spalił legitymację partyjną – wspomina Alek-sy. Przypomina sobie, że zapanowała wtedy ogólna radość. Ludzie cieszyli się, świętowali na ulicach. Wszyscy wierzy-li, że teraz będzie im się żyło lepiej.

Bolesna zmianaRodzina Aleksego, zmianę systemu

odczuła najbardziej na swoim portfelu. Trzeba było zrzec się służbowych samo-chodów, mieszkań, a, zamiast kawioru, na kolację jadać śledzie i ziemniaki.

Zmiana bardzo dotknęła dziadka Alek-sego. Oprócz utraty przywilejów i pre-stiżu, stracił wysoką pensję. Długo nie mógł się przyzwyczaić do nowej rzeczy-wistości. Dziadek powtarzał, że nic się nie zmieniło. Zostali ci sami ludzie, tylko zmienili kolor na żółto – niebieski – nie-malże cytuje go Aleksy – babcia patrzyła na wszystko okiem historyka. Widziała więcej pozytywnych rzeczy w transfor-macji, patrzyła perspektywicznie.

Obywatele do urn!Zapytany o udział w życiu politycz-

nym jego rodziny uśmiecha się i zaraz opowiada – Gdzieś do 1998 roku więk-szość w parlamencie mieli komuniści. Sąsiadka, zawsze przed wyborami, agito-wała mieszkańców bloku, żeby głosowali tak jak ona – na partię komunistyczną (KPU). Kiedy dziadkowie wracali z loka-lu wyborczego, czekała na nich i pytała, na kogo oddali swój głos. Odpowiadali, że na Zielonych, dla świętego spokoju.

RzeczywistośćMilknie po tym stwierdzeniu. Przeciąga

rękę po krótko obciętych włosach. W tle słychać Marka Grechutę. Aleksy podcho-dzi do dziwnie wyglądającego sprzętu, wi-szącego na ścianie. Przypomina to trochę telefon, ale też centralę telefoniczną. Sia-dając stwierdza – Najbardziej jest mi szko-da pokolenia naszych dziadków. Za dużo przeżyli. Wojna, komunizm. Nie zobaczyli nic dobrego w demokracji. Jego dziad-kowie więcej spodziewali się po zmianie ustroju. Piętnaście lat nie przyniosło re-alizacji ich marzeń. Rówieśnicy Aleksego wyjeżdżają za granicę w poszukiwaniu szczęścia i pieniędzy. On sam studiuje w Polsce. Nie gloryfikuje komunizmu, ale ludzie byli wówczas bardziej ludzcy.

Ewa Demarczyk śpiewa o Czarnych Madonnach. Lokal zapełnia się głównie studentami. Rozmowy, śmiechy. Towa-rzysze partyjni spoglądają na zgroma-dzonych. Trybuna Ludu wzywa prole-tariuszy do zjednoczenia i budowania lepszej przyszłości O

Karolina Ożdżyńska

Był październik. Lubartów zamienił się wtedy w oazę miłośników fantastyki, gier RPG i różnych dziwnych zjawisk, związanych z wszelkiego rodzaju konwentami. Odbyły się turnieje i sesje RPG, liczne prelekcje związane z grami i fantastyką, spo-tkania z autorami książek i gier, pokaz fire show oraz różne konkursy, które często bawiły publiczność i uczestników do łez. Pojawił się też jeden element grozy, zakoń-czony na izbie przyjęć – przypadkowe wypicie parafiny przez jednego z tancerzy ognia, który, po płukaniu żołądka, wrócił na imprezę cały i zdrów. Konwent „Man-tikora III – nowe horyzonty” był daniem głównym projektu „Lubartowska jesień z fantastyką”, który zaistniał w Lubartowie za sprawą grupy młodych zapaleńców, którzy przedarli się przez meandry podań o unijne dotacje i ... udowodnili, że moż-na w małym mieście zorganizować ogólnopolską imprezę na wysokim poziomie.

„Według niektórychosób, konwent fantastyki to zlot satanistów, ćpunów, dziwnie ubranej młodzieży w dziwnych czapkach, która nieustannie pije, narkotyzuje się i pali firanki”

Program „Młodzież”, którego hasłem prze-wodnim jest „edukacja i kultura” umożliwia współpracę z takimi organizacjami, jak domy kultury.

- Dyrektor naszego domu kultury jest na tyle „kumaty” i wyrozumiały, że wie, że kiedy przychodzą do niego młodzi ludzie, którzy chcą

rys. k

uBA t

rzeciAk

rys.

AgA

tA m

Atu

szew

skA

„Na Zachodziemyślą, że u nas byłoźle, że niczego nie było, chodziliśmy brudni i obdarci.”

OFENSYWA - luty 200722

>>Tak żyjemy

OFENSYWA - luty 2007 2�

Tak piszemy <<

dża rocznie około 300 osób, to my też możemy – wspomina Magnez, który, w tym przypadku, również był jednym ze sprawców popełnienia konwentu. Znowu postanowili zgłosić się do programu Młodzież. Tu już główną odpowie-dzialność wziął na siebie Kowal – uczeń klasy maturalnej w jednym z lubartowskich liceów. Projekt „Lubartowska jesień z fantastyką”

obejmował nie tylko konwent, ale także Dzień Rycerski (na który zjechały bractwa odtwarza-jące średniowieczne bitwy), konkurs literacki i plastyczny oraz spotkania z różnymi ludźmi (m.in. z przedstawicielami Amnesty Interna-tional, autorami książek fantasy) oraz koncert.

Blaski i cienieNie obyło się bez problemów. Najwięcej

było ich ze strony „organów” takich jak dyrek-cja szkoły, w której miał się odbyć konwent. To się nazywa niezdecydowanie – najpierw wynajmujemy szkołę, później, dwa tygodnie przed imprezą, wycofujemy się i niech sobie młodzi robią, co chcą.

- W końcu – mówi Magnez - według nie-których osób, konwent fantastyki to zlot sata-nistów, ćpunów, dziwnie ubranej młodzieży w dziwnych czapkach, która nieustannie pije, narkotyzuje się i pali firanki. Za chwilę dodaje: są ludzie, którzy cię ciągną w górę, ale są też ludzie, którzy cię ciągną w dół. Z perspektywy czasu wiem, że niektórzy patrzyli na mnie jak na idiotę, który się wychyla przed szereg.

Refleksja nasuwa się sama: sfera kultury i aktywności młodych ludzi nie jest szczegól-nie popierana przez społeczeństwo, ponieważ nie daje wymiernych (finansowych) rezulta-tów. Nie można stwierdzenia tego uogólniać, ale - niestety – dzieje się tak w wielu przy-padkach. Często ciekawe pomysły (jak np. zbudowanie skate parku) traktowane są jako niedorzeczne i pozbawione sensu wymysły. Natomiast chęć współpracy i działania prze-jawiana przez młodych pozostaje bez echa.

- Jeżeli robisz cokolwiek dla innych (tym bardziej za darmo), to trąci to albo symptoma-

mi choroby psychicznej, albo frajerstwa – tak, według Magneza, aktywność funkcjonuje w umysłach większości ludzi.

Jednak upór organizatorów konwentu wziął górę nad sceptycyzmem decydentów i udało się znaleźć inną szkołę i innego dyrektora – bar-dziej chętnego do współpracy. Organizatorzy zadbali o ubezpieczenia - w razie wypadków czy szkód materialnych - oraz o profesjonalną ochronę.

- Nie spaliliśmy żadnych firanek, nie zde-wastowaliśmy mienia i w ogóle wszystko było dobrze – wspomina Kowal.

Nie było też łatwo znaleźć sponsorów - z uwagi na ustawę, która nakazuje firmom płacić podatek za każdą oddaną na jakiś cel złotówkę, co, w zdecydowany sposób, hamuje chęć pomocy. Zdarzało się też tak, że ludzie za-angażowani w projekty zawiedli – np. zapomi-nali o obowiązku rozsyłania informacji o im-prezach czy o tym, że została ustalona godzina sprzątania po konwencie. Często to na Kowala i Magneza spadała lwia część roboty, ale i tak - według nich - „ci, którzy harowali najwięcej, mieli na końcu najszersze uśmiechy”.

...ale co dalej?

Mimo przykrych czasem doświad-czeń i problemów, aktywność dzia-

ła jak narkotyk. Chłopaki nie są w stanie tego przerwać, chcą ciągle robić coś dla ludzi, co jednocześnie przynosi satysfakcję im samym. Udowodnili, że mimo problemów można coś robić. Nie przeraża ich ani perspektywa cięż-kiej pracy, ani niechęć czy ignorancja ze strony innych. Są tacy, którzy przychodzą na imprezy jak na cyrk, bo po prostu coś się dzieje, ale są

zaciągnęłam się dymem, który wypełniał rów-nomiernie moje płuca i powoli pochłaniał mózg. Wyłowiłam z tłumu przy barze dwóch

chłopaków. Podawali sobie skręta i całowali się namiętnie po każdym „buchu”. Później przestali mnie interesować, bo całą swoją uwagę poświęciłam Pawłowi. Właśnie wte-dy uświadomiłam sobie, że przez całą drogę traktowałam

go jak dodatek do podróży. Musiał czuć się podle, kiedy wydawałam polecenia, a jak któryś z moich „cudownych” pomysłów nie wypalił, to wysłuchiwał moich przekleństw, często pod swoim adresem. Zaczęliśmy się śmiać i ukła-dać scenariusze z udziałem klientów baru. Po dwóch, czy trzech piwach, któreś z nas zaproponowało, żeby pójść coś zjeść i przy okazji pozwiedzać. Mijaliśmy kolejne bary i restauracje, ale jakoś żadne z tych miejsc nas nie kusiło. W pewnym momencie spojrzeliśmy na siebie porozumie-wawczo: „o to nam chodziło”. Na rogu ulicy stała budka z pizzą. Była oblegana, ale w końcu dostaliśmy dwa kawałki wegetariańskiej. Przystanęliśmy, żeby zjeść.

Ludzie przewijali się, tworząc kolorowe smugi, już w głowie mi się kręciło od tego ruchu. Wodziłam wzrokiem w poszukiwaniu czegoś, co tkwi w miejscu. Wyłowiłam wtedy z tłumu dwóch policjantów na rowerach. Byli jak klony, o bardzo wysokim wzroście, ubrani w bladoniebie-skie koszule i czarne spodnie. Wydawało mi się, że mają po ponad dwa metry, a do tego byli zbudowani jak atleci. Stali tak oparci o swoje nieproporcjonalnie malutkie rowery i podawali sobie papierosa, a może skręta? Byli uśmiech-nięci. Widziałam jeszcze kilka razy holenderskich policjantów, wszyscy byli tej samej postury. Może to tam najważniejsze kryterium weryfikacji, a wzrost ma być czymś w rodzaju prewencji, bo tylko zupełny świr porwałby się na takiego stróża prawa.

Poszliśmy dalej, wzdłuż kanału. Nad wodą powietrze było rześkie i tro-chę odetchnęliśmy. Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy, ale nie byliśmy zgu-bieni, zresztą tam nie dało się zgu-bić; centrum to przecinające się uliczki, tworzące coś w rodzaju pajęczej sieci. Zauważyłam, że Amsterdam, a na pewno jego cen-trum, nie wymagają przewod-nika - turystów prowadzą ulicz-ki, kanały, no i trochę marihuana. W każdym razie my nie mieliśmy żadnej mapy miasta, nie pytaliśmy też o drogę. Sami byliśmy sobie sterami i, o dziwo, nasza łódeczka ciekawości do-bijała do wszystkich miejsc, o których pomyśleliśmy.

zawsze byłam ciekawa jak wygląda ten słynny most,

na którym można kupić wszystko, to znaczy wszelkie ro-dzaje narkotyków, od LSD zaczynając, na heroinie i jeszcze Bóg wie czym kończąc. Szczerze mówiąc, wyobrażałam sobie ten most inaczej, nie jakoś konkretnie, inaczej po pro-stu. Okazało się, że to podrzędny bazarek narkotykowy. O poręcze opierali się mężczyźni, przeważnie czarnoskórzy, o zmęczonych twarzach, byle jak ubrani. W rękach trzymali

reklamówki i mówili stłumionym gło-sem do przechodniów, co mają do sprze-dania. Pierwsze skojarzenie to - „ruscy” na lubelskim podzamczu, którzy, jak cienie, przewijają się z takimi samymi reklamówkami i szepczą „cigarety, wod-ka”. Nie zauważyłam, żeby holenderscy dealerzy od siedmiu boleści mieli cho-ciaż jednego klienta.

„Czerwoną Ulicę” też inaczej sobie wyobrażałam - myślałam, że to bardziej wyszukane miejsce. Szliśmy wąska uliczką, wzdłuż której rozciągały się pasy witryn. Większość zajmowały „żywe”, prawie nagie wystawy. Najzwyczajniej w świecie prezento-wały się tam panie najstarszej profesji świata, do wyboru, do koloru, dosłownie. Za wielką szybą siedziała kobieta postury hipopotama, ubrana w przeźroczysty szlafrok, obszyty boa, i zalotnie nakręcała na paluszek jeden z tysiąca loków. Ten wi-dok był, niewątpliwie, oznaką profesjonalizmu tamtejszego seks biznesu. Ulica roiła się też od pań w samej bieliznie, któ-re pełniły rolę naganiaczek, podobną do tej, jaką mają

ludzie stojący u nas pod „Buchmanem”. No, może były odrobinę subtelniejsze…

Najbardziej raziły mnie deklaracje na domach uciech, że wszystkie dziewczyny

mają aktualne badania. Ale w końcu to towar i klient ma prawo wiedzieć, co kupuje. Spacer pośród burdeli i seks szo-

pów podziałał na mnie przygnębia-jąco. Nie byłam zdegustowana, ani zszokowana, myślałam tylko, że to

wszystko odbywa się bardziej ludz-ko, że jest miło, przytulnie, bardziej ekskluzywnie jakoś, ale cóż, biznes

jest biznes. Spaliliśmy skręta. Po drodze do hotelu usłysze-

liśmy muzykę z „Trainspottin-gu”. To mój ulubiony film, więc

uparłam się, żeby wejść do lokalu, z którego się dobywała. Usiedli-

śmy przy barze i zamówiliśmy dwa piwa, które podała nam roztańczona

barmanka. Na ścianie wisiała ogrom-na podświetlona gablota, w której były zobrazowane i opisane różne odmiany konopi. Zauważyłam, że piwo nie jest

chodliwym napojem, większość klientów raczyła się „Red Bullami”

STOPEM PO EUROPIE„Amsterdam, a na pewno jego centrum, nie wyma-gają przewodnika - turystów prowa- dzą uliczki, kana- ły no i trochę marihuana.”

także tacy, którzy po jednym czy drugim fe-stiwalu zainteresują się bractwami rycerskimi, zespołami muzycznymi, albo przestaną prze-chodzić obojętnie wobec ulicznych happenin-gów. Każda z imprez, w jakiś sposób odbiła swe piętno na lokalnej społeczności. Wiado-mo, nie wszystko do wszystkich trafia.

- Po S.K.A. Festiwalu pojawiały się komenta-rze pozytywne, ale byli też malkontenci. Zapew-ne najlepiej by było zrobić koncert disco polo, połączony ze zrzucaniem banknotów studola-rowych, piwem i kiełbaskami za darmo. Wtedy wszyscy byliby zadowoleni. – twiedzi Magnez.

Władzom trudno spojrzeć na działania młodych jako na coś pożytecznego. Nie zwra-ca się uwagi na to, że promocja takich małych miast poprzez wydarzenia kulturalne może mieć pozytywne skutki, jak na przykład przy-ciągnięcie nowych inwestorów. Abstrahując od tego, na pewno ciekawiej żyje się w mieście, w którym coś się dzieje, niż w takim, gdzie jedyną rozrywką jest siedzenie w pubach.

Według Magneza, w tego typu poczyna-niach, jeżeli nie trafi się na życzliwych ludzi – nic z tego. Trzeba mieć naprawdę dużo sa-mozaparcia, prawdziwej chęci zrobienia cze-goś, nerwów i sporej siły przebicia.

- Chcemy coś organizować, może to zainspiruje też innych – podsumowuje Kowal. Jest masa organizacji, z pomocy których możemy skorzystać. Będziemy działać! O

Anna FitRPG – z ang. Role Playing Games – gry

fabularne, w których gracze wcielają się w role fikcyjnych postaci. Ich działania polegają na dążeniu do osiągnięcia pewnych, określonych w scenariuszu gry, celów.

il. Ad

Am d

elor

OFENSYWA - luty 200722

>>Tak żyjemy

OFENSYWA - luty 2007 2�

Tak piszemy <<

dża rocznie około 300 osób, to my też możemy – wspomina Magnez, który, w tym przypadku, również był jednym ze sprawców popełnienia konwentu. Znowu postanowili zgłosić się do programu Młodzież. Tu już główną odpowie-dzialność wziął na siebie Kowal – uczeń klasy maturalnej w jednym z lubartowskich liceów. Projekt „Lubartowska jesień z fantastyką”

obejmował nie tylko konwent, ale także Dzień Rycerski (na który zjechały bractwa odtwarza-jące średniowieczne bitwy), konkurs literacki i plastyczny oraz spotkania z różnymi ludźmi (m.in. z przedstawicielami Amnesty Interna-tional, autorami książek fantasy) oraz koncert.

Blaski i cienieNie obyło się bez problemów. Najwięcej

było ich ze strony „organów” takich jak dyrek-cja szkoły, w której miał się odbyć konwent. To się nazywa niezdecydowanie – najpierw wynajmujemy szkołę, później, dwa tygodnie przed imprezą, wycofujemy się i niech sobie młodzi robią, co chcą.

- W końcu – mówi Magnez - według nie-których osób, konwent fantastyki to zlot sata-nistów, ćpunów, dziwnie ubranej młodzieży w dziwnych czapkach, która nieustannie pije, narkotyzuje się i pali firanki. Za chwilę dodaje: są ludzie, którzy cię ciągną w górę, ale są też ludzie, którzy cię ciągną w dół. Z perspektywy czasu wiem, że niektórzy patrzyli na mnie jak na idiotę, który się wychyla przed szereg.

Refleksja nasuwa się sama: sfera kultury i aktywności młodych ludzi nie jest szczegól-nie popierana przez społeczeństwo, ponieważ nie daje wymiernych (finansowych) rezulta-tów. Nie można stwierdzenia tego uogólniać, ale - niestety – dzieje się tak w wielu przy-padkach. Często ciekawe pomysły (jak np. zbudowanie skate parku) traktowane są jako niedorzeczne i pozbawione sensu wymysły. Natomiast chęć współpracy i działania prze-jawiana przez młodych pozostaje bez echa.

- Jeżeli robisz cokolwiek dla innych (tym bardziej za darmo), to trąci to albo symptoma-

mi choroby psychicznej, albo frajerstwa – tak, według Magneza, aktywność funkcjonuje w umysłach większości ludzi.

Jednak upór organizatorów konwentu wziął górę nad sceptycyzmem decydentów i udało się znaleźć inną szkołę i innego dyrektora – bar-dziej chętnego do współpracy. Organizatorzy zadbali o ubezpieczenia - w razie wypadków czy szkód materialnych - oraz o profesjonalną ochronę.

- Nie spaliliśmy żadnych firanek, nie zde-wastowaliśmy mienia i w ogóle wszystko było dobrze – wspomina Kowal.

Nie było też łatwo znaleźć sponsorów - z uwagi na ustawę, która nakazuje firmom płacić podatek za każdą oddaną na jakiś cel złotówkę, co, w zdecydowany sposób, hamuje chęć pomocy. Zdarzało się też tak, że ludzie za-angażowani w projekty zawiedli – np. zapomi-nali o obowiązku rozsyłania informacji o im-prezach czy o tym, że została ustalona godzina sprzątania po konwencie. Często to na Kowala i Magneza spadała lwia część roboty, ale i tak - według nich - „ci, którzy harowali najwięcej, mieli na końcu najszersze uśmiechy”.

...ale co dalej?

Mimo przykrych czasem doświad-czeń i problemów, aktywność dzia-

ła jak narkotyk. Chłopaki nie są w stanie tego przerwać, chcą ciągle robić coś dla ludzi, co jednocześnie przynosi satysfakcję im samym. Udowodnili, że mimo problemów można coś robić. Nie przeraża ich ani perspektywa cięż-kiej pracy, ani niechęć czy ignorancja ze strony innych. Są tacy, którzy przychodzą na imprezy jak na cyrk, bo po prostu coś się dzieje, ale są

zaciągnęłam się dymem, który wypełniał rów-nomiernie moje płuca i powoli pochłaniał mózg. Wyłowiłam z tłumu przy barze dwóch

chłopaków. Podawali sobie skręta i całowali się namiętnie po każdym „buchu”. Później przestali mnie interesować, bo całą swoją uwagę poświęciłam Pawłowi. Właśnie wte-dy uświadomiłam sobie, że przez całą drogę traktowałam

go jak dodatek do podróży. Musiał czuć się podle, kiedy wydawałam polecenia, a jak któryś z moich „cudownych” pomysłów nie wypalił, to wysłuchiwał moich przekleństw, często pod swoim adresem. Zaczęliśmy się śmiać i ukła-dać scenariusze z udziałem klientów baru. Po dwóch, czy trzech piwach, któreś z nas zaproponowało, żeby pójść coś zjeść i przy okazji pozwiedzać. Mijaliśmy kolejne bary i restauracje, ale jakoś żadne z tych miejsc nas nie kusiło. W pewnym momencie spojrzeliśmy na siebie porozumie-wawczo: „o to nam chodziło”. Na rogu ulicy stała budka z pizzą. Była oblegana, ale w końcu dostaliśmy dwa kawałki wegetariańskiej. Przystanęliśmy, żeby zjeść.

Ludzie przewijali się, tworząc kolorowe smugi, już w głowie mi się kręciło od tego ruchu. Wodziłam wzrokiem w poszukiwaniu czegoś, co tkwi w miejscu. Wyłowiłam wtedy z tłumu dwóch policjantów na rowerach. Byli jak klony, o bardzo wysokim wzroście, ubrani w bladoniebie-skie koszule i czarne spodnie. Wydawało mi się, że mają po ponad dwa metry, a do tego byli zbudowani jak atleci. Stali tak oparci o swoje nieproporcjonalnie malutkie rowery i podawali sobie papierosa, a może skręta? Byli uśmiech-nięci. Widziałam jeszcze kilka razy holenderskich policjantów, wszyscy byli tej samej postury. Może to tam najważniejsze kryterium weryfikacji, a wzrost ma być czymś w rodzaju prewencji, bo tylko zupełny świr porwałby się na takiego stróża prawa.

Poszliśmy dalej, wzdłuż kanału. Nad wodą powietrze było rześkie i tro-chę odetchnęliśmy. Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy, ale nie byliśmy zgu-bieni, zresztą tam nie dało się zgu-bić; centrum to przecinające się uliczki, tworzące coś w rodzaju pajęczej sieci. Zauważyłam, że Amsterdam, a na pewno jego cen-trum, nie wymagają przewod-nika - turystów prowadzą ulicz-ki, kanały, no i trochę marihuana. W każdym razie my nie mieliśmy żadnej mapy miasta, nie pytaliśmy też o drogę. Sami byliśmy sobie sterami i, o dziwo, nasza łódeczka ciekawości do-bijała do wszystkich miejsc, o których pomyśleliśmy.

zawsze byłam ciekawa jak wygląda ten słynny most,

na którym można kupić wszystko, to znaczy wszelkie ro-dzaje narkotyków, od LSD zaczynając, na heroinie i jeszcze Bóg wie czym kończąc. Szczerze mówiąc, wyobrażałam sobie ten most inaczej, nie jakoś konkretnie, inaczej po pro-stu. Okazało się, że to podrzędny bazarek narkotykowy. O poręcze opierali się mężczyźni, przeważnie czarnoskórzy, o zmęczonych twarzach, byle jak ubrani. W rękach trzymali

reklamówki i mówili stłumionym gło-sem do przechodniów, co mają do sprze-dania. Pierwsze skojarzenie to - „ruscy” na lubelskim podzamczu, którzy, jak cienie, przewijają się z takimi samymi reklamówkami i szepczą „cigarety, wod-ka”. Nie zauważyłam, żeby holenderscy dealerzy od siedmiu boleści mieli cho-ciaż jednego klienta.

„Czerwoną Ulicę” też inaczej sobie wyobrażałam - myślałam, że to bardziej wyszukane miejsce. Szliśmy wąska uliczką, wzdłuż której rozciągały się pasy witryn. Większość zajmowały „żywe”, prawie nagie wystawy. Najzwyczajniej w świecie prezento-wały się tam panie najstarszej profesji świata, do wyboru, do koloru, dosłownie. Za wielką szybą siedziała kobieta postury hipopotama, ubrana w przeźroczysty szlafrok, obszyty boa, i zalotnie nakręcała na paluszek jeden z tysiąca loków. Ten wi-dok był, niewątpliwie, oznaką profesjonalizmu tamtejszego seks biznesu. Ulica roiła się też od pań w samej bieliznie, któ-re pełniły rolę naganiaczek, podobną do tej, jaką mają

ludzie stojący u nas pod „Buchmanem”. No, może były odrobinę subtelniejsze…

Najbardziej raziły mnie deklaracje na domach uciech, że wszystkie dziewczyny

mają aktualne badania. Ale w końcu to towar i klient ma prawo wiedzieć, co kupuje. Spacer pośród burdeli i seks szo-

pów podziałał na mnie przygnębia-jąco. Nie byłam zdegustowana, ani zszokowana, myślałam tylko, że to

wszystko odbywa się bardziej ludz-ko, że jest miło, przytulnie, bardziej ekskluzywnie jakoś, ale cóż, biznes

jest biznes. Spaliliśmy skręta. Po drodze do hotelu usłysze-

liśmy muzykę z „Trainspottin-gu”. To mój ulubiony film, więc

uparłam się, żeby wejść do lokalu, z którego się dobywała. Usiedli-

śmy przy barze i zamówiliśmy dwa piwa, które podała nam roztańczona

barmanka. Na ścianie wisiała ogrom-na podświetlona gablota, w której były zobrazowane i opisane różne odmiany konopi. Zauważyłam, że piwo nie jest

chodliwym napojem, większość klientów raczyła się „Red Bullami”

STOPEM PO EUROPIE„Amsterdam, a na pewno jego centrum, nie wyma-gają przewodnika - turystów prowa- dzą uliczki, kana- ły no i trochę marihuana.”

także tacy, którzy po jednym czy drugim fe-stiwalu zainteresują się bractwami rycerskimi, zespołami muzycznymi, albo przestaną prze-chodzić obojętnie wobec ulicznych happenin-gów. Każda z imprez, w jakiś sposób odbiła swe piętno na lokalnej społeczności. Wiado-mo, nie wszystko do wszystkich trafia.

- Po S.K.A. Festiwalu pojawiały się komenta-rze pozytywne, ale byli też malkontenci. Zapew-ne najlepiej by było zrobić koncert disco polo, połączony ze zrzucaniem banknotów studola-rowych, piwem i kiełbaskami za darmo. Wtedy wszyscy byliby zadowoleni. – twiedzi Magnez.

Władzom trudno spojrzeć na działania młodych jako na coś pożytecznego. Nie zwra-ca się uwagi na to, że promocja takich małych miast poprzez wydarzenia kulturalne może mieć pozytywne skutki, jak na przykład przy-ciągnięcie nowych inwestorów. Abstrahując od tego, na pewno ciekawiej żyje się w mieście, w którym coś się dzieje, niż w takim, gdzie jedyną rozrywką jest siedzenie w pubach.

Według Magneza, w tego typu poczyna-niach, jeżeli nie trafi się na życzliwych ludzi – nic z tego. Trzeba mieć naprawdę dużo sa-mozaparcia, prawdziwej chęci zrobienia cze-goś, nerwów i sporej siły przebicia.

- Chcemy coś organizować, może to zainspiruje też innych – podsumowuje Kowal. Jest masa organizacji, z pomocy których możemy skorzystać. Będziemy działać! O

Anna FitRPG – z ang. Role Playing Games – gry

fabularne, w których gracze wcielają się w role fikcyjnych postaci. Ich działania polegają na dążeniu do osiągnięcia pewnych, określonych w scenariuszu gry, celów.

il. Ad

Am d

elor

OFENSYWA - luty 200724

>> tak piszemy

OFENSYWA - luty 2007 25

tak piszemy <<

i innymi napojami energetyzującymi. Holendrzy nauczyli się korzystać z fazy, jaką daje im marihuana, palą ją jak tytoń i nie jest to używka tylko na imprezy, gdzie ładuje się w siebie wszystko, byleby tylko stracić świadomość na jakiś czas. Do hotelu wróciliśmy nad ranem. Okazało się, że nie tylko my zostaliśmy uraczeni miejscem na pseudoka-napach barowych - obok nas spali młodzi Włosi (w barze, z Małgosią, pracował Paulo z Italii), a na sole bilardowym rozłożyło się dwóch podstarzałych Turków (pewnie od właściciela. Przypuszczam, że koczowali tam każdej nocy). Owinęliśmy się w śpiwory i zasnęliśmy jak niemowlęta.

Rano byliśmy nadzwyczaj wypoczęci. Barmanka dała nam ręczniki i zaprowadziła krętymi scho-

dami na górę, do łazienki. Marmurów, ani muszli z kości słoniowej, co prawda tam nie było, ale nie potrzebowali-śmy niczego więcej od obskurnego prysznica, który tam zastaliśmy. „Dzięki Ci Boże za tę rdzawą wodę i papier toaletowy”. Zeszliśmy na kawę, smakowała wyśmienicie, zwłaszcza w połączeniu ze skrętem. Nagle zrobił się har-mider straszny, na schodach było słychać dziki śmiech, krzyki, klaskanie i systematyczne odgłosy upadków i obijania się o ściany. Traf chciał, że ta szczęśliwa (pijana i upalona) załoga Francuzów upatrzyła sobie nasz stolik. Pierwsze słowa, wypowiedziane przez najbardziej „dow-cipnego”, tlenionego blondyna, kiedy dowiedział się, że jesteśmy z Polski, to: „Where is vodka?”. Utwierdziłam się w przekonaniu, że ludzie z zachodniej Europy mają problemy z rozróżnieniem Polski od Rosji, a takie kraje jak Białoruś, Ukraina, czy Łotwa to dla nich czarna ma-gia. Francuzi szturchali się ze zdziwieniem, kiedy wypo-wiadaliśmy kolejne zdania po angielsku.

Po śniadaniu, czyli kilku kanapkach z polskim paszte-tem sojowym, poszliśmy nad zatokę. Widoki były piękne, jakby w środku miasta ktoś, przez pomyłkę, rozlał hek-tolitry wody. Wszędzie zatoczki, wyszczerbione brzegi z betonu, falujące razem z wodą. Wiał chłodny wiatr, któ-ry dawał wytchnienie od duchoty panującej na ulicach miasta. Usiedliśmy na skraju betonowej płyty. Właści-wie to był przystanek dla pasażerów promu, który robił kursy na drugi brzeg i z powrotem i na drugi i z powro-tem i już mi się w głowie zaczęło kręcić, ale tak przyjem-nie - czułam się, jakbym była uczestniczką Dionizji, co najmniej. Łyk browaru, prom, mach trawy, prom... Obok nas stał starszy facet. Tępo patrzył w toń, nie wsiadł na pokład żadnego promu. „Skoczy”, pomyślałam, „cze-ka, aż wszyscy odejdą”. To była pierwsza przygnębiona osoba, którą widziałam w Amsterdamie. Zdaję sobie jednak sprawę, że pod tą grubą warstwą narkotykowej euforii, kryje się piekło - zwie się ono rzeczywistością. Z doświadczenia (bliskich mi osób) wiem, że marihu-ana, po pewnym czasie przestaje działać, a powrót do codzienności to makabra, codzienność jest makabrą. Ktoś, kogo ona przeraża, jest gotów powierzyć swoją psychikę najtwardszym narkotykom. Wszystko, tylko nie rzeczywistość. A kiedy stajesz się szmatą, która nie ma już nic do sprzedania... Odwrócony plecami do spo-łeczności stajesz nad zatoką, rzeką, przepaścią i chcesz rzucić się za swoją, zatopioną już dawno, godnością, ale nabyte tchórzostwo ci nie pozwala. Facet odszedł, zosta-liśmy sami na skraju betonowej płyty.

MILI HOLENDRZY (czyli jak Kuba Bogu...)

Wieczorem wsiedliśmy do pociągu, który zawiózł nas do przygranicznej miejscowości Hengelo

Ost. Z momentem, kiedy drzwi pociągu zamknęły się i za-czął powoli ruszać, poczułam, że kończy się nie tylko przy-goda. Oto kolejny mit legł w gruzach. Zawsze byłam ide-alistką, mam kilka swoich miejsc na świecie, miejsc, gdzie nie byłam jeszcze, ale wymarzyłam w nich każdy szczegół. Amsterdam figurował na liście moich marzeń jako ostoja wolności i szaleństwa, miasto, którego mieszkańcom obce są problemy nietolerancji, bólu, biedy, chamstwa i wszel-kich innych zaraz ludzkości. Idealnie pasowało mi do Amsterdamu hasło: „żyj szybko, kochaj mocno, umieraj młodo” (w pełnym wymiarze). Rzeczywiście, turyści żyją w zabójczym tempie, ale oni przyjeżdżają na kilka dni i są gotowi zapłacić każdą sumę, żeby chodzić przez cały ten czas w stanach odmiennych, żeby palić skręty „na legalu” na środku ulicy i dmuchać policjantom w nos. Człowiek, który mieszka tam od wielu lat, albo ma centralnie dosyć naćpanych tłumów, albo wkręca się w pozorną wolność i, w pewnym momencie, orientuje się, że jest osaczony przez atrybuty wolności, które przestały dodawać skrzydeł i uło-żyły się w kraty.

Miłość amsterdamska jest okrutna, rodzą się tu związ-ki na jedną noc - za pieniądze, albo za resztki ludzkich serc. Najgorsze jest to, że oni wiedzą - ci kochankowie - że nic z tego nie będzie i udają, że chodzi tylko o seks, a podświadomie zachowują się jak bezdomne kundle skamlające o odrobinę ciepła.

„Umieraj młodo” - tam wszyscy umierają młodo; nawet jeśli ktoś ma sto lat, to jest młody duchem, ale zdarzają się zupełnie wypruci przez życie dwudziestolatkowie, i to czę-ściej niż w innych miastach. Tacy zombie społeczni są ukry-wani przed turystami, żeby nie psuć im zabawy. Chciałam zapamiętać taki Amsterdam, jaki zobaczyłam wtedy, na dworcu i w hasz-barach, tę pierwszą, oficjalną warstwę.

Milczeliśmy przez całą drogę, nie chciało mi się jeszcze wracać do pracy i codziennych obowiązków.

W Hengelo Ost byliśmy po północy. Rozbiliśmy namiot przy ogródkach działkowych, obok to-

rów. Powietrze było świeże, jakby wcześniej padał deszcz, świerszcze hałasowały i, swoim graniem, tworzyły spo-kojny klimat prowincji. Leżeliśmy na plecach, z głowami wysuniętymi z namiotu i parzyliśmy na gwiazdy. Dym papierosowy powoli unosił się do góry, tworząc magiczne smugi. Byliśmy w tym dymie. Nie wiem, kiedy zasnęłam.. Rano zbudził nas pies, który biegał wkoło namiotu, aż w końcu go obsikał. Cóż, zdarza się, zwłaszcza nam się zdarzały takie rzeczy. Kiedy jedliśmy śniadanie na trawie, przyszedł starszy pan z czarnym wilczurem. Przywitał się wesoło, pożyczył smacznego, spytał jak się nam spało, czy zostajemy na dłużej i, w ogóle, jak się nam powodzi. Tak nas nakręcił, że, kiedy szliśmy przez miasteczko, uśmie-chaliśmy się do mijanych przechodniów i rowerzystów i mówiliśmy wszystkim „good morning”, na co oni też się wyszczerzali i z entuzjazmem odpowiadali „good morn-ing”, „hello”, „hy” i inne takie.

Najlepsze było to, że nie mieliśmy mapy, ani zegarka. Nie wiedzieliśmy też, jaki jest dzień tygodnia, bo wszystko nam się pozlewało w jedną spójną podróż do Holandii. Na

dworcu w Amsterdamie widzieliśmy mapę i wiedzieliśmy tyle, że mamy kierować się na autostradę A1. Po kilku go-dzinach byliśmy na miejscu i łapaliśmy powrotnego stopa. Zadziałało dopiero, kiedy napisaliśmy tabliczkę „Osen-bruck, Please”. Zatrzymało się dwóch czarnoskórych go-ści. Jak dla nas, była to niezwykła atrakcja, w końcu nie na co dzień jedzie się stopem z Murzynami. Pędziliśmy po autostradzie 180 km/h. Też atrakcja. Muzyka w samo-chodzie grała bardzo głośno, a oni zachowywali się jakoś dziwnie: co chwila, to jeden to drugi odwracał się do tyłu i wyszczerzał swoje białe zęby.

PRZYGODY Z POLICJĄ

Po około godzinie byliśmy koło Osenbrucku, wy-sadzili nas na środku niemieckiej autostrady.

Słońce prażyło niesamowicie, a w dodatku byłam wście-kła, że jesteśmy w Niemczech. Planowałam, żeby wysiąść na parkingu obok przejścia granicznego i poprosić jakie-goś kierowcę, żeby nas zabrał do Polski, a tu znaleźliśmy się na jakiejś popieprzonej autostradzie niemieckiej, bez żadnych opcji. Pawłowi też się dostało, że nie patrzył na mapę i że jest sierotą, bo czeka, aż ja coś załatwię, a sam czuje się zwolniony od myślenia i tak dalej. Myślałam, że gorzej nie mogliśmy wdepnąć, ale nie - mogliśmy.

Z mostu, zawieszonego nad autostradą, facet krzyczał „Po-lizei” i machał, żebyśmy weszli na górę. Paweł miał w kiesze-ni kostkę haszyszu, wyrzucił ją pod mostem, ale tamci za-uważyli. Jeden policjant nas legitymował, a drugi poszedł na dół po hasz. Mało się nie posraliśmy ze strachu, niemieckie przepisy antynarkotykowe są bardzo ostre. Przeszukali ple-cak Pawła, powiedzieli, że na autostradzie stać nie wolno, ka-zali nam iść do miasteczka i odjechali z naszym haszyszem. Byliśmy lekko zdezorientowani, bo łapaliśmy przed chwilą stopa w Holandii, gdzie wolno stać na autostradach i „posia-dać”, a zatrzymała nas niemiecka policja, bo te dwie wolności nie obowiązują już z momentem przekroczenia granicy.

Szliśmy w milczeniu, aż zastał nas zmrok.Zatrzymali-śmy się na spokojnej polance na przedmieściu i zasnęli-śmy, znużeni dniem.

Wcześnie rano, mimo zakazu, wróciliśmy na autostra-dę. Na bocznych ulicach nie było szans na złapanie stopa. Nie musieliśmy długo czekać na stróżów prawa. Po dzie-sięciu minutach wyciągaliśmy dowody. Na szczęście, każ-dy policjant niemiecki zna język angielski i uprosiłam ich, żeby zawieźli nas na stację paliwową, gdzie zatrzymywały się polskie ciężarówki. Byliśmy wniebowzięci.

PRAWIE W DOMU

Czekaliśmy na tira z polskimi „blachami”. W mię-dzyczasie wzięłam prysznic i zjedliśmy ostatnie

kanapki z naszym krajowym pasztetem sojowym. Ku na-szej radości, szybko pojawiła się ciężarówka na warszaw-skich numerach. Kierowca miał na imię Mariusz, był po czterdziestce, i chyba nawet się ucieszył, że będzie miał z kim porozmawiać. Szczerze mówiąc, trochę nas skatował swoimi opowieściami, żaden temat nie był mu obcy.

Mariusz jechał „chłodnią” i wiózł „snickersy”, nie miał CB radia, bo nie mógł słuchać ciągłych przekleństw, nie zatrzy-mywał też tacho. Opowiedział nam mnóstwo historii. Nie pamiętam, kiedy się tak uśmiałam. Droga mijała szybko.

Tej samej nocy byliśmy w Polsce. Zatrzymaliśmy się na ogromnej stacji CPN i spiliśmy się do nieprzytomno-ści w barze obok. Wlewaliśmy w siebie kolejne browary z ogromnym apetytem, gadaliśmy przy tym jak najęci. We trójkę robiliśmy większy hałas, niż wszyscy inni klien-ci razem. Jeszcze nigdy piwo mi tak nie smakowało. Po północy, jakimś cudem, rozbiliśmy namiot na pasie zie-leni obok stacji. Mariusz spał w kabinie. Rano myślałam, że umrę. Paweł też nie czuł się dobrze, za to kierowca był rozchichotany jak młody skowronek. Nawet nie zoriento-waliśmy się, kiedy dotarliśmy do Swarzędza. Mariusz wy-rzucił nas na stacji CPN i pojechał do domu.

Stopa do Warszawy złapaliśmy w ciągu paru sekund. Było już bardzo późno, pojechaliśmy więc na noc do

znajomych na Bemowo. Wreszcie uraczyliśmy się prysz-nicem, ciepłym jedzeniem z grilla i pościelą. Wstaliśmy około czternastej, wybieraliśmy się do osiemnastej i zno-wu na stopa. Staliśmy długo, było gorąco, słońce świeciło prosto w oczy, ale cóż to dla nas, byliśmy prawie w domu. Opanowało mnie specyficzne uczucie, które pojawia się po powrocie do kraju. Nawet, jeśli wracam z pięknego, bezpiecznego miejsca, to i tak czuję się pewnie w najbar-dziej nawet niebezpiecznej okolicy. Mogłam nocować na tej wylotówce i wcale by mi to nie przeszkadzało. Sta-łam na ulicy uśmiechnięta, skakałam i wymachiwałam rękami jak nienormalna. Po dwóch godzinach zlitował się kierowca citroena. Młody facet rozpromienił się, kie-dy powiedzieliśmy, skąd wracamy. Powiedział, że on nie miałby odwagi zrobić czegoś takiego. Byłam dumna, że ja miałam, chociaż nie myślałam wcześniej o naszej podróży jak o jakimś dokonaniu. W Lublinie zdążyliśmy jeszcze na „osiemnastkę” i pojechaliśmy do Pawła na noc.

Rano wyszliśmy na Krakowskie Przedmieście, żeby wypić kilka piw i powspominać podróż. Tak niewiele dzieli teraźniejszość od wspomnień. W takich chwilach zawsze postanawiam żyć chwilą. Nie ma się co oszczędzać. Dzisiaj palisz skręta na ho-lenderskiej ulicy, jutro siedzisz na dołku bez sznurowa-deł, bo zapomniałeś o dwóch tysiącach kilometrów i pa-liłeś skręta na polskiej ulicy. Żeby wspomnienia nie były czymś zupełnie ulotnym i abstrakcyjnym, zrobiłam sobie kolczyka w brwi. Takie małe szaleństwo w kraju, gdzie wszelkie zmiany spotykają się z oporem lepszej reszty. Chociaż... ma to swój urok. To tak, jak z paleniem papierosów w podstawówce. Wtedy poznałam najlepszych przyjaciół, zjednoczyło nas kombinowanie na wszystkie sposo-by, żeby nas nie złapali. Poza tym, pa-pierosy wtedy lepiej sma-kowały... O

Kinga Nieczaja

il. Ad

Am d

elor

OFENSYWA - luty 200724

>> tak piszemy

OFENSYWA - luty 2007 25

tak piszemy <<

i innymi napojami energetyzującymi. Holendrzy nauczyli się korzystać z fazy, jaką daje im marihuana, palą ją jak tytoń i nie jest to używka tylko na imprezy, gdzie ładuje się w siebie wszystko, byleby tylko stracić świadomość na jakiś czas. Do hotelu wróciliśmy nad ranem. Okazało się, że nie tylko my zostaliśmy uraczeni miejscem na pseudoka-napach barowych - obok nas spali młodzi Włosi (w barze, z Małgosią, pracował Paulo z Italii), a na sole bilardowym rozłożyło się dwóch podstarzałych Turków (pewnie od właściciela. Przypuszczam, że koczowali tam każdej nocy). Owinęliśmy się w śpiwory i zasnęliśmy jak niemowlęta.

Rano byliśmy nadzwyczaj wypoczęci. Barmanka dała nam ręczniki i zaprowadziła krętymi scho-

dami na górę, do łazienki. Marmurów, ani muszli z kości słoniowej, co prawda tam nie było, ale nie potrzebowali-śmy niczego więcej od obskurnego prysznica, który tam zastaliśmy. „Dzięki Ci Boże za tę rdzawą wodę i papier toaletowy”. Zeszliśmy na kawę, smakowała wyśmienicie, zwłaszcza w połączeniu ze skrętem. Nagle zrobił się har-mider straszny, na schodach było słychać dziki śmiech, krzyki, klaskanie i systematyczne odgłosy upadków i obijania się o ściany. Traf chciał, że ta szczęśliwa (pijana i upalona) załoga Francuzów upatrzyła sobie nasz stolik. Pierwsze słowa, wypowiedziane przez najbardziej „dow-cipnego”, tlenionego blondyna, kiedy dowiedział się, że jesteśmy z Polski, to: „Where is vodka?”. Utwierdziłam się w przekonaniu, że ludzie z zachodniej Europy mają problemy z rozróżnieniem Polski od Rosji, a takie kraje jak Białoruś, Ukraina, czy Łotwa to dla nich czarna ma-gia. Francuzi szturchali się ze zdziwieniem, kiedy wypo-wiadaliśmy kolejne zdania po angielsku.

Po śniadaniu, czyli kilku kanapkach z polskim paszte-tem sojowym, poszliśmy nad zatokę. Widoki były piękne, jakby w środku miasta ktoś, przez pomyłkę, rozlał hek-tolitry wody. Wszędzie zatoczki, wyszczerbione brzegi z betonu, falujące razem z wodą. Wiał chłodny wiatr, któ-ry dawał wytchnienie od duchoty panującej na ulicach miasta. Usiedliśmy na skraju betonowej płyty. Właści-wie to był przystanek dla pasażerów promu, który robił kursy na drugi brzeg i z powrotem i na drugi i z powro-tem i już mi się w głowie zaczęło kręcić, ale tak przyjem-nie - czułam się, jakbym była uczestniczką Dionizji, co najmniej. Łyk browaru, prom, mach trawy, prom... Obok nas stał starszy facet. Tępo patrzył w toń, nie wsiadł na pokład żadnego promu. „Skoczy”, pomyślałam, „cze-ka, aż wszyscy odejdą”. To była pierwsza przygnębiona osoba, którą widziałam w Amsterdamie. Zdaję sobie jednak sprawę, że pod tą grubą warstwą narkotykowej euforii, kryje się piekło - zwie się ono rzeczywistością. Z doświadczenia (bliskich mi osób) wiem, że marihu-ana, po pewnym czasie przestaje działać, a powrót do codzienności to makabra, codzienność jest makabrą. Ktoś, kogo ona przeraża, jest gotów powierzyć swoją psychikę najtwardszym narkotykom. Wszystko, tylko nie rzeczywistość. A kiedy stajesz się szmatą, która nie ma już nic do sprzedania... Odwrócony plecami do spo-łeczności stajesz nad zatoką, rzeką, przepaścią i chcesz rzucić się za swoją, zatopioną już dawno, godnością, ale nabyte tchórzostwo ci nie pozwala. Facet odszedł, zosta-liśmy sami na skraju betonowej płyty.

MILI HOLENDRZY (czyli jak Kuba Bogu...)

Wieczorem wsiedliśmy do pociągu, który zawiózł nas do przygranicznej miejscowości Hengelo

Ost. Z momentem, kiedy drzwi pociągu zamknęły się i za-czął powoli ruszać, poczułam, że kończy się nie tylko przy-goda. Oto kolejny mit legł w gruzach. Zawsze byłam ide-alistką, mam kilka swoich miejsc na świecie, miejsc, gdzie nie byłam jeszcze, ale wymarzyłam w nich każdy szczegół. Amsterdam figurował na liście moich marzeń jako ostoja wolności i szaleństwa, miasto, którego mieszkańcom obce są problemy nietolerancji, bólu, biedy, chamstwa i wszel-kich innych zaraz ludzkości. Idealnie pasowało mi do Amsterdamu hasło: „żyj szybko, kochaj mocno, umieraj młodo” (w pełnym wymiarze). Rzeczywiście, turyści żyją w zabójczym tempie, ale oni przyjeżdżają na kilka dni i są gotowi zapłacić każdą sumę, żeby chodzić przez cały ten czas w stanach odmiennych, żeby palić skręty „na legalu” na środku ulicy i dmuchać policjantom w nos. Człowiek, który mieszka tam od wielu lat, albo ma centralnie dosyć naćpanych tłumów, albo wkręca się w pozorną wolność i, w pewnym momencie, orientuje się, że jest osaczony przez atrybuty wolności, które przestały dodawać skrzydeł i uło-żyły się w kraty.

Miłość amsterdamska jest okrutna, rodzą się tu związ-ki na jedną noc - za pieniądze, albo za resztki ludzkich serc. Najgorsze jest to, że oni wiedzą - ci kochankowie - że nic z tego nie będzie i udają, że chodzi tylko o seks, a podświadomie zachowują się jak bezdomne kundle skamlające o odrobinę ciepła.

„Umieraj młodo” - tam wszyscy umierają młodo; nawet jeśli ktoś ma sto lat, to jest młody duchem, ale zdarzają się zupełnie wypruci przez życie dwudziestolatkowie, i to czę-ściej niż w innych miastach. Tacy zombie społeczni są ukry-wani przed turystami, żeby nie psuć im zabawy. Chciałam zapamiętać taki Amsterdam, jaki zobaczyłam wtedy, na dworcu i w hasz-barach, tę pierwszą, oficjalną warstwę.

Milczeliśmy przez całą drogę, nie chciało mi się jeszcze wracać do pracy i codziennych obowiązków.

W Hengelo Ost byliśmy po północy. Rozbiliśmy namiot przy ogródkach działkowych, obok to-

rów. Powietrze było świeże, jakby wcześniej padał deszcz, świerszcze hałasowały i, swoim graniem, tworzyły spo-kojny klimat prowincji. Leżeliśmy na plecach, z głowami wysuniętymi z namiotu i parzyliśmy na gwiazdy. Dym papierosowy powoli unosił się do góry, tworząc magiczne smugi. Byliśmy w tym dymie. Nie wiem, kiedy zasnęłam.. Rano zbudził nas pies, który biegał wkoło namiotu, aż w końcu go obsikał. Cóż, zdarza się, zwłaszcza nam się zdarzały takie rzeczy. Kiedy jedliśmy śniadanie na trawie, przyszedł starszy pan z czarnym wilczurem. Przywitał się wesoło, pożyczył smacznego, spytał jak się nam spało, czy zostajemy na dłużej i, w ogóle, jak się nam powodzi. Tak nas nakręcił, że, kiedy szliśmy przez miasteczko, uśmie-chaliśmy się do mijanych przechodniów i rowerzystów i mówiliśmy wszystkim „good morning”, na co oni też się wyszczerzali i z entuzjazmem odpowiadali „good morn-ing”, „hello”, „hy” i inne takie.

Najlepsze było to, że nie mieliśmy mapy, ani zegarka. Nie wiedzieliśmy też, jaki jest dzień tygodnia, bo wszystko nam się pozlewało w jedną spójną podróż do Holandii. Na

dworcu w Amsterdamie widzieliśmy mapę i wiedzieliśmy tyle, że mamy kierować się na autostradę A1. Po kilku go-dzinach byliśmy na miejscu i łapaliśmy powrotnego stopa. Zadziałało dopiero, kiedy napisaliśmy tabliczkę „Osen-bruck, Please”. Zatrzymało się dwóch czarnoskórych go-ści. Jak dla nas, była to niezwykła atrakcja, w końcu nie na co dzień jedzie się stopem z Murzynami. Pędziliśmy po autostradzie 180 km/h. Też atrakcja. Muzyka w samo-chodzie grała bardzo głośno, a oni zachowywali się jakoś dziwnie: co chwila, to jeden to drugi odwracał się do tyłu i wyszczerzał swoje białe zęby.

PRZYGODY Z POLICJĄ

Po około godzinie byliśmy koło Osenbrucku, wy-sadzili nas na środku niemieckiej autostrady.

Słońce prażyło niesamowicie, a w dodatku byłam wście-kła, że jesteśmy w Niemczech. Planowałam, żeby wysiąść na parkingu obok przejścia granicznego i poprosić jakie-goś kierowcę, żeby nas zabrał do Polski, a tu znaleźliśmy się na jakiejś popieprzonej autostradzie niemieckiej, bez żadnych opcji. Pawłowi też się dostało, że nie patrzył na mapę i że jest sierotą, bo czeka, aż ja coś załatwię, a sam czuje się zwolniony od myślenia i tak dalej. Myślałam, że gorzej nie mogliśmy wdepnąć, ale nie - mogliśmy.

Z mostu, zawieszonego nad autostradą, facet krzyczał „Po-lizei” i machał, żebyśmy weszli na górę. Paweł miał w kiesze-ni kostkę haszyszu, wyrzucił ją pod mostem, ale tamci za-uważyli. Jeden policjant nas legitymował, a drugi poszedł na dół po hasz. Mało się nie posraliśmy ze strachu, niemieckie przepisy antynarkotykowe są bardzo ostre. Przeszukali ple-cak Pawła, powiedzieli, że na autostradzie stać nie wolno, ka-zali nam iść do miasteczka i odjechali z naszym haszyszem. Byliśmy lekko zdezorientowani, bo łapaliśmy przed chwilą stopa w Holandii, gdzie wolno stać na autostradach i „posia-dać”, a zatrzymała nas niemiecka policja, bo te dwie wolności nie obowiązują już z momentem przekroczenia granicy.

Szliśmy w milczeniu, aż zastał nas zmrok.Zatrzymali-śmy się na spokojnej polance na przedmieściu i zasnęli-śmy, znużeni dniem.

Wcześnie rano, mimo zakazu, wróciliśmy na autostra-dę. Na bocznych ulicach nie było szans na złapanie stopa. Nie musieliśmy długo czekać na stróżów prawa. Po dzie-sięciu minutach wyciągaliśmy dowody. Na szczęście, każ-dy policjant niemiecki zna język angielski i uprosiłam ich, żeby zawieźli nas na stację paliwową, gdzie zatrzymywały się polskie ciężarówki. Byliśmy wniebowzięci.

PRAWIE W DOMU

Czekaliśmy na tira z polskimi „blachami”. W mię-dzyczasie wzięłam prysznic i zjedliśmy ostatnie

kanapki z naszym krajowym pasztetem sojowym. Ku na-szej radości, szybko pojawiła się ciężarówka na warszaw-skich numerach. Kierowca miał na imię Mariusz, był po czterdziestce, i chyba nawet się ucieszył, że będzie miał z kim porozmawiać. Szczerze mówiąc, trochę nas skatował swoimi opowieściami, żaden temat nie był mu obcy.

Mariusz jechał „chłodnią” i wiózł „snickersy”, nie miał CB radia, bo nie mógł słuchać ciągłych przekleństw, nie zatrzy-mywał też tacho. Opowiedział nam mnóstwo historii. Nie pamiętam, kiedy się tak uśmiałam. Droga mijała szybko.

Tej samej nocy byliśmy w Polsce. Zatrzymaliśmy się na ogromnej stacji CPN i spiliśmy się do nieprzytomno-ści w barze obok. Wlewaliśmy w siebie kolejne browary z ogromnym apetytem, gadaliśmy przy tym jak najęci. We trójkę robiliśmy większy hałas, niż wszyscy inni klien-ci razem. Jeszcze nigdy piwo mi tak nie smakowało. Po północy, jakimś cudem, rozbiliśmy namiot na pasie zie-leni obok stacji. Mariusz spał w kabinie. Rano myślałam, że umrę. Paweł też nie czuł się dobrze, za to kierowca był rozchichotany jak młody skowronek. Nawet nie zoriento-waliśmy się, kiedy dotarliśmy do Swarzędza. Mariusz wy-rzucił nas na stacji CPN i pojechał do domu.

Stopa do Warszawy złapaliśmy w ciągu paru sekund. Było już bardzo późno, pojechaliśmy więc na noc do

znajomych na Bemowo. Wreszcie uraczyliśmy się prysz-nicem, ciepłym jedzeniem z grilla i pościelą. Wstaliśmy około czternastej, wybieraliśmy się do osiemnastej i zno-wu na stopa. Staliśmy długo, było gorąco, słońce świeciło prosto w oczy, ale cóż to dla nas, byliśmy prawie w domu. Opanowało mnie specyficzne uczucie, które pojawia się po powrocie do kraju. Nawet, jeśli wracam z pięknego, bezpiecznego miejsca, to i tak czuję się pewnie w najbar-dziej nawet niebezpiecznej okolicy. Mogłam nocować na tej wylotówce i wcale by mi to nie przeszkadzało. Sta-łam na ulicy uśmiechnięta, skakałam i wymachiwałam rękami jak nienormalna. Po dwóch godzinach zlitował się kierowca citroena. Młody facet rozpromienił się, kie-dy powiedzieliśmy, skąd wracamy. Powiedział, że on nie miałby odwagi zrobić czegoś takiego. Byłam dumna, że ja miałam, chociaż nie myślałam wcześniej o naszej podróży jak o jakimś dokonaniu. W Lublinie zdążyliśmy jeszcze na „osiemnastkę” i pojechaliśmy do Pawła na noc.

Rano wyszliśmy na Krakowskie Przedmieście, żeby wypić kilka piw i powspominać podróż. Tak niewiele dzieli teraźniejszość od wspomnień. W takich chwilach zawsze postanawiam żyć chwilą. Nie ma się co oszczędzać. Dzisiaj palisz skręta na ho-lenderskiej ulicy, jutro siedzisz na dołku bez sznurowa-deł, bo zapomniałeś o dwóch tysiącach kilometrów i pa-liłeś skręta na polskiej ulicy. Żeby wspomnienia nie były czymś zupełnie ulotnym i abstrakcyjnym, zrobiłam sobie kolczyka w brwi. Takie małe szaleństwo w kraju, gdzie wszelkie zmiany spotykają się z oporem lepszej reszty. Chociaż... ma to swój urok. To tak, jak z paleniem papierosów w podstawówce. Wtedy poznałam najlepszych przyjaciół, zjednoczyło nas kombinowanie na wszystkie sposo-by, żeby nas nie złapali. Poza tym, pa-pierosy wtedy lepiej sma-kowały... O

Kinga Nieczaja

il. Ad

Am d

elor

>> Tak piszemy

OFENSYWA - luty 2007 27

Tak piszemy <<

26 OFENSYWA - luty 2007

Ważne jest, jak się w życie wchodzi

To był maj, pachniała… marihu-ana - tak na moją prośbę reagu-

je Mateusz. Trochę satyrycznie akcentuje ostatnie słowo - marihuana. Śmieje się.

- Mało pamiętam, ale to był pojebany okres – mówi – Chciałem się zabawić.

Pochodzi z dobrego domu. Rodzi-ce pracują w teatrze. Nigdy niczego mu nie brakowało. Miał szesnaście lat, kiedy dragi trafiły w jego ręce. Brał, bawił się. Skończył ogólniak - brał coraz więcej. Do-stał się na studia i ciągle nie przestawał. Próbował amfy, kwasu - wszystko mu po-magało. Raz nie wziął, po prostu nie miał kasy. Wtedy poznał Gosię.

Darek musiał myśleć o sobie. Rodzice zaganiani za groszem, którego i tak za-wsze brakowało, nie byli w stanie zapew-nić lepszej przyszłości piątce dzieci. Młody chłopak pracował, uczył się, nie licząc na nikogo. Ale też nikt nie liczył na niego. Studia były spełnieniem marzeń człowie-ka z prowincji. Przyjechał do wielkie-go miasta. Wszedł na salę. Rozejrzał się, usiadł i zobaczył Agnieszkę.

Ważne są tylko chwile

To był najpiękniejszy okres w mo-im życiu – mówi Mateusz – kie-

dy byłem z Gosią i nie brałem, a jeszcze piękniej było, kiedy znowu brałem, a ona nic o tym nie wiedziała.

Z nostalgią opowiada o jej rudych locz-kach i pięknej buzi. Przypomina sobie dłu-gie spacery i rozmowy całymi godzinami.

Wrócił do narkotyków. Zaproponowali mu heroinę. Nie odmówił.

- Nie wiedziałem, co mam robić, ale inni tak dobrze o tym mówili – opowiada.

Pierwszym razem Gosia się nie zorien-towała, drugim razem zaczęła coś po-dejrzewać, w końcu się dowiedziała. Ze smutkiem opowiada, jak go prosiła, żeby z tym skończył, żeby pomyślał już nie o niej, ale o sobie. Mówi, że nie chciał.

wszystko, żeby wrócić w tamte czasy. Przyznaje, że to dzięki niej przeżył raj; w tym, że później trafił do piekła, nie widzi jej winy.

Kupił kwiaty, właśnie mijało pół roku od kiedy byli razem. Wszedł do akade-mika, otworzył drzwi do pokoju i jego ideał dość solidnie wyrżnął o bruk. Ona całuje innego. Prozaiczny powód, żeby sięgnąć po narkotyki? Nie, kiedy się widzi, jak on to opowiada. Znowu nie miał nic do stracenia - spróbował i mu się spodobało. W zasadzie sta-ra śpiewka, marihuana, czasem amfa, czasem kwas - dalej, na szczęście, nie poszedł.

Ważne jest umieć powiedzieć dość

Albo ja albo to świństwo” - te słowa Mateusz

powtarza dwa razy. Mówi, że pamięta wyraz twarzy Gosi, ton głosu, wszystko z tamtej chwili. Był zdziwiony, ale zro-zumiał o co chodzi, gdy zaczęła wy-

machiwać zużyta strzykawką. Nic nie powiedział.

- Chyba bym dla niej zrobił wszystko, ale jak nagle, po pięciu latach, żyć zu-pełnie „bez gazu”? – chyba i ode mnie oczekiwał odpowiedzi.

W każdym teleturnieju jest czas na odpowiedź, on tego czasu nie miał. Gosia rzuciła strzykawką, powiedziała „rozumiem” i odeszła.

Czy był załamany? Nie mówi o tym. Zaczął myśleć o swoim życiu. Wie-dział, że musiał wybrać między narko-tykiem i czymś o wiele silniejszym, ale i trudniejszym. Gosia poszła, a amfe-tamina została na szafie. Wziął i to był jego ostatni raz.

Wszystko się popsuło. Darek też nie wiedział, co wybrać. Stare życie - porząd-nego chłopca - pachniało szarością; nowe - zepsutego hulaki – nieszczęściem.

Jechał pociągiem. Wszedł do prze-działu dla palących i znowu to gorąco. Skądś to znał. Niewysoka blondynka o piwnych oczach siedziała przy oknie i z wejścia strzeliła:

- Tu nie palimy. Nie palili, ale rozmawiali.

Ważne jest być z kimś obok czegoś

Mateusz wrócił do Gosi. Prosi, żeby tylko tak ją nazywać. Nie bierze i mó-wi, że nie musi. Wyglądają na szczęśli-wych. Na koniec powtarza z uśmie-chem że „to był pojebany okres.”

- Popadam z nałogu w nałóg – mówi Darek, śmiejąc się szeroko. Ania, czyli nie-wysoka blondynka z pociągu, pomogła nie tyle zerwać z nałogiem, co pomogła zapomnieć, że taki w ogóle istniał. Darek podkreśla jedno, że sam jest sobie winien, ale ile razy czuje narkotyki, tyle razy widzi Agnieszkę. Ile razy widzi Agnieszkę, tyle razy czuje narkotyki. Zawsze marihuana będzie dla niego zapachem kobiety O

Michał Janczura

Sprawiają, że stajemy się inni. Sprawiają, że potrafimy zmienić siebie. Sprawiają, że świat wywraca się do góry nogami.

Te narkotyki – te kobiety. Te kobiety – te narkotyki.

Lubelski Dworzec PKP i okolice. Tutaj bezdomni rozgrywają każdy dzień. Tutaj ludzie dzielą się na wkomponowa-nych w panoramę dworca i na przejezd-nych. Na sępy i ich ofiary.

Tutaj, w tym obskurnym miejscu, pośród dworcowej wrzawy, rodzą się coraz dosko-nalsze metody „pozyskiwania funduszy na przetrwanie”, czyli sępienia, po prostu. Bo czasy się zmieniają, bo szacunku każdy oczekuje, bo kultura się liczy. Żaden Sęp do ofiary już nie powie „rzuć parę groszy na wino”. Przepity głos i lekceważący ton na dobre ustąpiły miejsca prawdziwej sztuce przekonywania. „Szkoła życia tworzy nowe klasy” – powiedział obszarpany bezdom-ny z grobową miną, „Ja już nie nadążam. Przed panią cały świat. Ma pani z pięćdzie-siąt groszy? Od wczoraj nie jadłem” – dodał i spuścił pokornie głowę.

Bezdomni ludzie są wiernym odbiciem zmian społecznych. Jeśli chcą przetrwać, muszą być elastyczni, dostosować się do każ-dej sytuacji. Muszą robić tysiące symulacji zachowań ofiary. W minimalnym czasie wykombinować, jak ją podejść, jak wyczuć upodobania, wreszcie – jaką gadkę wstawić, żeby pozyskać fundusz.

Studentkę widzą, ewentualnie parę jakąś zakochaną, to o poetach (z cytatami włącznie). Faceta z teczką - to o tym, jaki on elegancki i mądry, no i obowiąz-kowo porównanie ze sobą – brudnym pe-chowcem życiowym, który nawet się do Pana nie umywa i nie ma co z Nim dysku-tować, a jedynie o jakiś mamy grosz prosi.

Do studenta - na luzie, ale z szacunkiem i zawsze swoją prostotę Sęp uwypuklić musi i beznadziejną sytuację życiową nakreślić, z tej prostoty i niefarta wynikającą. Na ko-niec, roztoczyć przed młodym człowiekiem perspektywę podboju świata, na który bez-domny już szans nie ma i nie myśli o tym nawet, a jedyne, co mu do życia potrzebne, to złotówka, którą właśnie ON-ofiara może mu podarować. Do kobiet w średnim wieku nawet nie ma co podchodzić, bo jedyne, co można dostać, to wiązanka jakaś nieprzyjemna. W najlepszym wypadku, taka pani to do minuty straconego czasu. Minuta to dużo. Za pięćdziesiąt groszy, czy złotówkę trzeba czasem i z dziesięć minut się produkować. Oczywiście, kwestie finan-sowe poruszać należy na końcu wywodu i w taki sposób, żeby wkradły się niepo-strzeżenie, ale żeby Ofiara nie miała wątpli-

wości co do podanej kwoty i żeby kwota ta była skromna, tak jak i osoba Sępa. Zawsze kwotę podać trzeba, żeby nie pozostawiać Ofierze niepotrzebnych wątpliwości, mó-wiąc np. „parę groszy”. Tak, z grubsza, wy-gląda niepisany, uniwersalny i codziennie weryfikowany poradnik Sępa.

Dworzec PKP, Wschodni Dworzec PKS, postoje taksówek i oble-

ganych busów, końcowe przystanki 13, 1,34, 150, tłumy Ofiar i Sępów, pomiędzy nimi przemykających. Starają się nie rzucać w oczy. Obserwują przez chwilę potencjal-nego „dawcę”. Jedno wokół niego okrążenie i atak. Najczęściej podchodzą do palących papierosy- jest od czego zacząć:

„Przepraszam, poczęstuje pani papiero-sem? Ja bardzo panią przepraszam. Dzię-kuję bardzo. Dziękuję. Jeszcze jakby pani dała ognia, to byłbym cały szczęśliwy. Bo ja mam tylko duszę do sprzedania, ale nikt nie kupuje. Kiedyś Czechow kupował. Była taka sztuka. Dziękuję. Przepraszam pa-nią. Dziękuję”. Sęp odpala papierosa i już ma odchodzić, ale odwraca się ponownie do ofiary (skoro fajkę dała to z pewnością...): „A nie miałaby pani złotówki? Zbieramy z kolegą na zupę. Tutaj, niedaleko, ogórko-wą sprzedają. Trzy złote kosztuje, z chle-bem. Brakuje nam. Przepraszam, że tak się narzucam, ale zimno. Mam tylko duszę do sprzedania. Za zupę bym sprzedał. Nikt nie kupuje. Przepraszam. Dziękuję”.

Jedna z zasad Sępa brzmi - nie narzu-caj się. Jak ktoś powie „nie” - podziękuj i odejdź. Ale dobry Sęp nie da okazji, żeby

powiedzieć „nie”. Gadka musi być wstawio-na. Gdy Ofiara nie chce słuchać i wyciąga paczkę papierosów, kieruje ją w stronę Sępa. On wyciąga rękę, chwyta papierosa, a jego ręka zamiera. Ofiara stoi z wycią-gniętą paczką, na paczce ręka Sępa. Sęp unieruchamia Ofiarę i może zacząć wy-wód. Czasami nawet Sęp mówi, że nie chce, że dziękuje za papierosa, że wolałby na buł-kę, albo na słynną na „pekapie” zupę. Gdy Ofiara mówi, że nie ma ani grosza, wtedy Sęp powraca do tematu papierosa, który miał mu być ofiarowany na początku.

Niektórzy bezdomni z dworca zapa-dają w pamięć Ofiar na długi czas.

Powodują, że człowiek zaczyna się zastana-

„Powiedz mi coś o narkoty-kach” – poprosiłem o to dwóch znajo-mych. Z pozoru różne osoby łączy histo-ria o… O czym? Właściwie to o miłości do siebie, do zabawy, do kobiety i wresz-cie – o miłości do swobody.

Nie szukałem, przyszedłem, usiadłem obok niej i zrobiło mi się gorąco – tyle Darek jest w stanie sobie przypomnieć z pierwszego spotkania z Agniesz-ką. Ideał był tak blisko, a on nie miał nic do stracenia. Mówi, że oddałby

dokończenie na str. 30

fo

t. dAw

id nejm

An

il. m

Aci

ej ig

nA

ciu

k

fo

t. dAw

id nejm

An

>> Tak piszemy

OFENSYWA - luty 2007 27

Tak piszemy <<

26 OFENSYWA - luty 2007

Ważne jest, jak się w życie wchodzi

To był maj, pachniała… marihu-ana - tak na moją prośbę reagu-

je Mateusz. Trochę satyrycznie akcentuje ostatnie słowo - marihuana. Śmieje się.

- Mało pamiętam, ale to był pojebany okres – mówi – Chciałem się zabawić.

Pochodzi z dobrego domu. Rodzi-ce pracują w teatrze. Nigdy niczego mu nie brakowało. Miał szesnaście lat, kiedy dragi trafiły w jego ręce. Brał, bawił się. Skończył ogólniak - brał coraz więcej. Do-stał się na studia i ciągle nie przestawał. Próbował amfy, kwasu - wszystko mu po-magało. Raz nie wziął, po prostu nie miał kasy. Wtedy poznał Gosię.

Darek musiał myśleć o sobie. Rodzice zaganiani za groszem, którego i tak za-wsze brakowało, nie byli w stanie zapew-nić lepszej przyszłości piątce dzieci. Młody chłopak pracował, uczył się, nie licząc na nikogo. Ale też nikt nie liczył na niego. Studia były spełnieniem marzeń człowie-ka z prowincji. Przyjechał do wielkie-go miasta. Wszedł na salę. Rozejrzał się, usiadł i zobaczył Agnieszkę.

Ważne są tylko chwile

To był najpiękniejszy okres w mo-im życiu – mówi Mateusz – kie-

dy byłem z Gosią i nie brałem, a jeszcze piękniej było, kiedy znowu brałem, a ona nic o tym nie wiedziała.

Z nostalgią opowiada o jej rudych locz-kach i pięknej buzi. Przypomina sobie dłu-gie spacery i rozmowy całymi godzinami.

Wrócił do narkotyków. Zaproponowali mu heroinę. Nie odmówił.

- Nie wiedziałem, co mam robić, ale inni tak dobrze o tym mówili – opowiada.

Pierwszym razem Gosia się nie zorien-towała, drugim razem zaczęła coś po-dejrzewać, w końcu się dowiedziała. Ze smutkiem opowiada, jak go prosiła, żeby z tym skończył, żeby pomyślał już nie o niej, ale o sobie. Mówi, że nie chciał.

wszystko, żeby wrócić w tamte czasy. Przyznaje, że to dzięki niej przeżył raj; w tym, że później trafił do piekła, nie widzi jej winy.

Kupił kwiaty, właśnie mijało pół roku od kiedy byli razem. Wszedł do akade-mika, otworzył drzwi do pokoju i jego ideał dość solidnie wyrżnął o bruk. Ona całuje innego. Prozaiczny powód, żeby sięgnąć po narkotyki? Nie, kiedy się widzi, jak on to opowiada. Znowu nie miał nic do stracenia - spróbował i mu się spodobało. W zasadzie sta-ra śpiewka, marihuana, czasem amfa, czasem kwas - dalej, na szczęście, nie poszedł.

Ważne jest umieć powiedzieć dość

Albo ja albo to świństwo” - te słowa Mateusz

powtarza dwa razy. Mówi, że pamięta wyraz twarzy Gosi, ton głosu, wszystko z tamtej chwili. Był zdziwiony, ale zro-zumiał o co chodzi, gdy zaczęła wy-

machiwać zużyta strzykawką. Nic nie powiedział.

- Chyba bym dla niej zrobił wszystko, ale jak nagle, po pięciu latach, żyć zu-pełnie „bez gazu”? – chyba i ode mnie oczekiwał odpowiedzi.

W każdym teleturnieju jest czas na odpowiedź, on tego czasu nie miał. Gosia rzuciła strzykawką, powiedziała „rozumiem” i odeszła.

Czy był załamany? Nie mówi o tym. Zaczął myśleć o swoim życiu. Wie-dział, że musiał wybrać między narko-tykiem i czymś o wiele silniejszym, ale i trudniejszym. Gosia poszła, a amfe-tamina została na szafie. Wziął i to był jego ostatni raz.

Wszystko się popsuło. Darek też nie wiedział, co wybrać. Stare życie - porząd-nego chłopca - pachniało szarością; nowe - zepsutego hulaki – nieszczęściem.

Jechał pociągiem. Wszedł do prze-działu dla palących i znowu to gorąco. Skądś to znał. Niewysoka blondynka o piwnych oczach siedziała przy oknie i z wejścia strzeliła:

- Tu nie palimy. Nie palili, ale rozmawiali.

Ważne jest być z kimś obok czegoś

Mateusz wrócił do Gosi. Prosi, żeby tylko tak ją nazywać. Nie bierze i mó-wi, że nie musi. Wyglądają na szczęśli-wych. Na koniec powtarza z uśmie-chem że „to był pojebany okres.”

- Popadam z nałogu w nałóg – mówi Darek, śmiejąc się szeroko. Ania, czyli nie-wysoka blondynka z pociągu, pomogła nie tyle zerwać z nałogiem, co pomogła zapomnieć, że taki w ogóle istniał. Darek podkreśla jedno, że sam jest sobie winien, ale ile razy czuje narkotyki, tyle razy widzi Agnieszkę. Ile razy widzi Agnieszkę, tyle razy czuje narkotyki. Zawsze marihuana będzie dla niego zapachem kobiety O

Michał Janczura

Sprawiają, że stajemy się inni. Sprawiają, że potrafimy zmienić siebie. Sprawiają, że świat wywraca się do góry nogami.

Te narkotyki – te kobiety. Te kobiety – te narkotyki.

Lubelski Dworzec PKP i okolice. Tutaj bezdomni rozgrywają każdy dzień. Tutaj ludzie dzielą się na wkomponowa-nych w panoramę dworca i na przejezd-nych. Na sępy i ich ofiary.

Tutaj, w tym obskurnym miejscu, pośród dworcowej wrzawy, rodzą się coraz dosko-nalsze metody „pozyskiwania funduszy na przetrwanie”, czyli sępienia, po prostu. Bo czasy się zmieniają, bo szacunku każdy oczekuje, bo kultura się liczy. Żaden Sęp do ofiary już nie powie „rzuć parę groszy na wino”. Przepity głos i lekceważący ton na dobre ustąpiły miejsca prawdziwej sztuce przekonywania. „Szkoła życia tworzy nowe klasy” – powiedział obszarpany bezdom-ny z grobową miną, „Ja już nie nadążam. Przed panią cały świat. Ma pani z pięćdzie-siąt groszy? Od wczoraj nie jadłem” – dodał i spuścił pokornie głowę.

Bezdomni ludzie są wiernym odbiciem zmian społecznych. Jeśli chcą przetrwać, muszą być elastyczni, dostosować się do każ-dej sytuacji. Muszą robić tysiące symulacji zachowań ofiary. W minimalnym czasie wykombinować, jak ją podejść, jak wyczuć upodobania, wreszcie – jaką gadkę wstawić, żeby pozyskać fundusz.

Studentkę widzą, ewentualnie parę jakąś zakochaną, to o poetach (z cytatami włącznie). Faceta z teczką - to o tym, jaki on elegancki i mądry, no i obowiąz-kowo porównanie ze sobą – brudnym pe-chowcem życiowym, który nawet się do Pana nie umywa i nie ma co z Nim dysku-tować, a jedynie o jakiś mamy grosz prosi.

Do studenta - na luzie, ale z szacunkiem i zawsze swoją prostotę Sęp uwypuklić musi i beznadziejną sytuację życiową nakreślić, z tej prostoty i niefarta wynikającą. Na ko-niec, roztoczyć przed młodym człowiekiem perspektywę podboju świata, na który bez-domny już szans nie ma i nie myśli o tym nawet, a jedyne, co mu do życia potrzebne, to złotówka, którą właśnie ON-ofiara może mu podarować. Do kobiet w średnim wieku nawet nie ma co podchodzić, bo jedyne, co można dostać, to wiązanka jakaś nieprzyjemna. W najlepszym wypadku, taka pani to do minuty straconego czasu. Minuta to dużo. Za pięćdziesiąt groszy, czy złotówkę trzeba czasem i z dziesięć minut się produkować. Oczywiście, kwestie finan-sowe poruszać należy na końcu wywodu i w taki sposób, żeby wkradły się niepo-strzeżenie, ale żeby Ofiara nie miała wątpli-

wości co do podanej kwoty i żeby kwota ta była skromna, tak jak i osoba Sępa. Zawsze kwotę podać trzeba, żeby nie pozostawiać Ofierze niepotrzebnych wątpliwości, mó-wiąc np. „parę groszy”. Tak, z grubsza, wy-gląda niepisany, uniwersalny i codziennie weryfikowany poradnik Sępa.

Dworzec PKP, Wschodni Dworzec PKS, postoje taksówek i oble-

ganych busów, końcowe przystanki 13, 1,34, 150, tłumy Ofiar i Sępów, pomiędzy nimi przemykających. Starają się nie rzucać w oczy. Obserwują przez chwilę potencjal-nego „dawcę”. Jedno wokół niego okrążenie i atak. Najczęściej podchodzą do palących papierosy- jest od czego zacząć:

„Przepraszam, poczęstuje pani papiero-sem? Ja bardzo panią przepraszam. Dzię-kuję bardzo. Dziękuję. Jeszcze jakby pani dała ognia, to byłbym cały szczęśliwy. Bo ja mam tylko duszę do sprzedania, ale nikt nie kupuje. Kiedyś Czechow kupował. Była taka sztuka. Dziękuję. Przepraszam pa-nią. Dziękuję”. Sęp odpala papierosa i już ma odchodzić, ale odwraca się ponownie do ofiary (skoro fajkę dała to z pewnością...): „A nie miałaby pani złotówki? Zbieramy z kolegą na zupę. Tutaj, niedaleko, ogórko-wą sprzedają. Trzy złote kosztuje, z chle-bem. Brakuje nam. Przepraszam, że tak się narzucam, ale zimno. Mam tylko duszę do sprzedania. Za zupę bym sprzedał. Nikt nie kupuje. Przepraszam. Dziękuję”.

Jedna z zasad Sępa brzmi - nie narzu-caj się. Jak ktoś powie „nie” - podziękuj i odejdź. Ale dobry Sęp nie da okazji, żeby

powiedzieć „nie”. Gadka musi być wstawio-na. Gdy Ofiara nie chce słuchać i wyciąga paczkę papierosów, kieruje ją w stronę Sępa. On wyciąga rękę, chwyta papierosa, a jego ręka zamiera. Ofiara stoi z wycią-gniętą paczką, na paczce ręka Sępa. Sęp unieruchamia Ofiarę i może zacząć wy-wód. Czasami nawet Sęp mówi, że nie chce, że dziękuje za papierosa, że wolałby na buł-kę, albo na słynną na „pekapie” zupę. Gdy Ofiara mówi, że nie ma ani grosza, wtedy Sęp powraca do tematu papierosa, który miał mu być ofiarowany na początku.

Niektórzy bezdomni z dworca zapa-dają w pamięć Ofiar na długi czas.

Powodują, że człowiek zaczyna się zastana-

„Powiedz mi coś o narkoty-kach” – poprosiłem o to dwóch znajo-mych. Z pozoru różne osoby łączy histo-ria o… O czym? Właściwie to o miłości do siebie, do zabawy, do kobiety i wresz-cie – o miłości do swobody.

Nie szukałem, przyszedłem, usiadłem obok niej i zrobiło mi się gorąco – tyle Darek jest w stanie sobie przypomnieć z pierwszego spotkania z Agniesz-ką. Ideał był tak blisko, a on nie miał nic do stracenia. Mówi, że oddałby

dokończenie na str. 30

fo

t. dAw

id nejm

An

il. m

Aci

ej ig

nA

ciu

k

fo

t. dAw

id nejm

An

rys. oliwiA węgrzynowicz

rys. oliwiA węgrzynowicz

OFENSYWA - luty 2007�0

>> Tak piszemy

OFENSYWA - luty 2007 �1

tak piszemy <<

wiać nad swoim losem. Zaczyna wierzyć, że mu się poszczęściło i postanawia w duchu, że będzie zawsze pomagał innym. Tym, któ-rym się nie udało. Serce przecież ściska na widok obszarpanego i brudnego intelek-tualisty, człowieka, który, nie dosyć, że jest oczytany, to jeszcze mądrość życiowa przez niego przemawia. „Co mu się nie udało?”, „W którym momencie się potknął?” - za-dręcza się Ofiara, po obsępieniu przez bro-dacza w niebieskiej kurtce. Nazywa sam siebie Tadeusz (może Pan Tadeusz?). Wkrę-ca najlepiej na całym dworcu. Staje obok Ofiary i zaczyna z powagą starego mędrca: „Też kiedyś paliłem. To były piękne czasy.” - mówi ochrypłym głosem, bardzo powoli- „Eh! Chciało się żyć. Niedawno widziałem na dworcu swoją przyjaciółkę. Teraz jest znakomitą poetką. Moja miłość. Wielkie uczucie. Kto wie, co bym teraz robił, jakby nam się udało.” - patrzy w niebo i powoli kieruje spojrzenie zbitego psa na Ofiarę – „Kochała pani kiedyś? Eee, pani jest młoda. Wszystko przed panią” - chwila milczenia – „Przede mną tylko grób” - milczenie – „Wi-dzi pani tamto drzewo?” - brodacz wskazuje ogromny kasztanowiec – „W nocy, jak nas sokiści z wagonów przegonią, kładę się pod nim i oglądam gwiazdy. Myślę o Zofii. Ależ ja byłem głupi” - wkłada głowę w ręce. – „Wczoraj tak nas sokiści pobili, jak z tych wagonów nas przepędzali, że chodzić nie mogę. Koledze rękę złamali. Jesteśmy tacy głodni. Ja nie piję od pięciu lat. Próbowałem do rodziny, rodzina mnie nie chce. Po ka-wiarniach kiedyś grałem. Ostatnio r e c i t a l Zofia miała, ale mnie nie wpuścili. Nie dzi-wię się, śmierdzę. Tak mi wstyd.” - pojawiają się łzy! – „Da mi pani na bułkę? Tu w kio-sku są dobre. Jak mi pani nie wierzy, to pój-dzie pani, z jagodami mi weźmie. Proszę.” - Łzy ciekną po policzkach, psychika Ofiary też płakać nakazuje. Wydaje się, że czegoś takiego powtórzyć się nie da. Otóż nie. Bro-daty Sęp ociera łzy i uderza, tym razem, do pary jakiejś, z identycznym tekstem. Łzy zaczynają płynąć dokładnie w tym samym momencie. Nagle brodacz znika, a za dwie godziny ciągnie go kolega. Ze starych ust, które tak o miłości i nieszczęściu rozpra-wiały, kurwy lecą niemiłosiernie. O, i pa-pierosa pali.

Dworzec PKP nie śpi. Po godzinie 23 rozpierzchły się pijane (bo zimno?) Sępy. Trzeba pokiwać się z policją i sokistami, żeby przespać kilka godzin w wagonie, bo z budynku dworca wyganiają. A przy winku to pewnie straszny ubaw jest z tych Ofiar wszystkich O

Kinga Nieczaja

Wiedziałam, że ten czerwony, niewykończony dom kryje w sobie wspaniałych ludzi. Drzewa czują, gdzie mogą rozwinąć swe tajemnice, gdzie mogą zdradzić człowiekowi swoje ukryte piękno. U pani Rozalii czu-ły się bezpiecznie, dlatego cudowność jesieni skupiła się wokół tego domu i, z każdym otwarciem drzwi, wślizgiwała się do niego. Rozglądała. Zadomawiała. I oswajała z innymi cudownościami, które pachniały rosołem, pierogami, ciastem, żarem z pieca. A te naj-większe cudowności ukryły się w twarzach zebranych tu osób. Ich śmiech i spojrzenia zdawały się odbijać w oczach pani Rozalii.

- Mamo, nie wstawaj proszę. Już wszystko niesiemy.- Babciu, dla wszystkich starczy miejsca. Damy

sobie radę. Nie przejmuj się. - Babciu, czy ty możesz wreszcie usiąść i poroz-

mawiać ze swoim gościem? Prosimy!- Mamuś, to może część opowiedz teraz, a my za-

wołamy później na obiad.

W pokoju, który wyremontował jej syn, tłumaczyła, że głupio się czuje, jak ludzie skaczą wokół niej i nie pozwalają sobie pomóc. A jeszcze gorzej, jak trzeba opowiadać o sobie. Denerwowała się. Często, w przy-pływie emocji, gubiły się zasady gramatyki. Ale nie można było nie słuchać. Ciepły ton głosu hipnotyzo-wał, jednak najbardziej intrygujące były oczy… Jakby odgrywały znaną sobie sztukę, ale już nie dla samych siebie; miały widza…

- Wszędzie mnie było pełno. Pchałam się do wszyst-kiego: prania, sprzątania… uwielbiałam myć podłogę. Musiałam wpierw ją skropić wodą. Zawsze za dużo la-łam. Dziadek wołał – „Rózalciu, przestań”, a ja gdzie tam. Albo lubiłam sobie mlaskać. Raz to nie mogłam się opanować, aż dziadek przyszedł (zmęczony był, bo pomagał przy cieleniu) i dał mi dwa sznurki w dupę; lekko, dla zapamiętania. O płot, na którym wisiały babci garnki, zaczepiłam sukienkę i rozdarłam przy zabawie w chowanego. Takie dziecinne rozrabiaki za-padają w pamięć. W domu schludnie i tradycyjnie. Babcia rozkładała piękny obrus do obiadu. Dziadek prowadził modlitwę. A na Wielkanoc to z moimi braćmi kolorowaliśmy jajka - do cebuli i na talerz.

Dom pamiętam dokładnie. Mieliśmy ogrodzo-ne podwórko. Tu była studnia, tu szopka. Tak stała stodoła. Tu miał stać przy oborze nowy budynek na świnie. Jedno wejście do obory, jedno do mieszkania. Południowe okno, tu wschodnie, a tu się wchodziło. Tu była ogromna kuchnia, tam zaplecze, gdzie był

piec chlebowy, i tam spaliśmy. Jedyne ciepłe miejsce. Dziadek zrobił nam ławkę drewnianą. W kuchni był ogromny stół – przy nim siadaliśmy. Babcia go szo-rowała.

Dziadki nas wychowywali: mnie i moich dwóch starszych braci. Rodziców nie pamiętam. Mama zmarła jak miałam trzy latka. Z opowieści wiem, że przy trumnie ciągnęłam ją za sukienkę i wołałam: „Mama, wstaj! Mama, wstaj!” Mój tata uciekł do par-tyzantki. Spotkałam go, jak już miałam swoje dorosłe dzieci. On był drugim mężem mojej matki. Był bar-dzo młody i chyba zakochany, bo wziął kobietę star-szą z dwójką dzieci. Moi bracia są od tego pierwsze-go. Dziadek wymusił na starszym, abym i ja nosiła takie, jak oni, nazwisko. Dla bezpieczeństwa.

…zmieniały się z każdym innym wspomnieniem. Raz skupione, przymknięte patrzyły to w podłogę, to gdzieś w dal…drżały ręce, głos…

- Babcia nie chciała zabrać mnie pewnej niedzieli do kościoła. Poszła sama. Pod płot podjechali Ukraińcy na koniach i na pięk-nym, dużym wozie. Dziadek kazał polecieć mi po bańkę z mlekiem. Chciały pić. Mieli czarne twarze. Dopytywałam się, co to byli za ludzie, tacy wymazani. Milczał. Był bar-dzo zmartwiony. Później przyjechał od stro-ny kościoła inny wóz. Na nim leżała i moja babcia. Miała podcięte piersi i przekłute serce.

Czarne twarze urządziły rzeź w koście-le. Zabiły księdza przy ołtarzu i wszyst-kich modlących się. Zamordowały bez li-tości bagnetami. Opowiedziała mi o tym, czternastoletnia wtedy, siostra mojego ojca. Przeżyła, bo była blisko schodków na chór i na wieżyczkę. Tam ukryła się z innymi, ale kiedy oni podpalili kościół, ogień szyb-ko zajął drewniane schody. Byli w pułapce. Niespodziewanie spadł ogromny deszcz, ugasił pożar. Wtenczas nadjechały Niemcy. Chciały się z Ukraińcami rozprawić, ale tamci już uciekli. Jak zobaczyły ludzi na wieży, zaczęły rzucać granatami. A że tam były mężczyźni, to oni odrzucały. Wybuchy były, ale na dole. Kazały im schodzić, obiecały daro-wać życie. Ściągali z siebie wszystkie ubrania i wią-zali razem. Po takiej linie schodzili golutcy. Niemcy się śmiały, ale ta ciotka moja mówiła, że nie czuła wtedy ziemi pod nogami ze szczęścia i, bez oglądania, biegła do domu.

Po śmierci babci zaczęło się piekło. Dziadek nie wie-dział, co robić. Czy już uciekać z trójką dzieci? Dokąd? W dzień robiło się to, co zwykle, aby nie wzbudzać podejrzeń. W nocy zaś, z paroma jajkami, chodziło się nocować w pole. Ukraińcy mordowały po domach nocą. To trwało około tygodnia po pochówku bab-ci (tak brat opowiadał). Jednego dnia, kiedy dziadek szykował ziemniaki na obiad, wpadła nasza sąsiadka (jej dwóch synów uciekło do partyzantki) i krzyczała,

że trze-ba już uciekać, że już koniec wsi palą. Dziadek wy-lał ziemniaki na podłogę, ja wzięłam jajka. Wóz od dawna czekał przygotowany. Przywiązał konia i za-częliśmy uciekać. Uciekaliśmy w tę stronę za stodołą, zbożami, do rzeczki, popod lasem. Jak się odwróci-łam – (nigdy tego nie zapomnę) – to widziałam wiel-ki dym i ogromny tłum ludzi. Wszyscy zostawiali w popłochu swe gospodarstwa. Ludzie szli piechotą, jechali na wozach. W paru walizkach mieli dorobek swojego życia. Biednie to wyglądało. Był lipiec czter-dziestego czwartego roku. Miałam sześć lat. Opusz-czałam mój Wołyń.

…raz pełne smutku ogromniały i zdawały się na nowo przeżywać tamte dni…

- Nie pamiętam, jak długo jechaliśmy. Pierwszy po-stój – Białystok. Spędziliśmy na ogromnej łące oko-ło dwóch tygodni. Morze, morze ludzi rozbiło koło

OFENSYWA - luty 2007�0

>> Tak piszemy

OFENSYWA - luty 2007 �1

tak piszemy <<

wiać nad swoim losem. Zaczyna wierzyć, że mu się poszczęściło i postanawia w duchu, że będzie zawsze pomagał innym. Tym, któ-rym się nie udało. Serce przecież ściska na widok obszarpanego i brudnego intelek-tualisty, człowieka, który, nie dosyć, że jest oczytany, to jeszcze mądrość życiowa przez niego przemawia. „Co mu się nie udało?”, „W którym momencie się potknął?” - za-dręcza się Ofiara, po obsępieniu przez bro-dacza w niebieskiej kurtce. Nazywa sam siebie Tadeusz (może Pan Tadeusz?). Wkrę-ca najlepiej na całym dworcu. Staje obok Ofiary i zaczyna z powagą starego mędrca: „Też kiedyś paliłem. To były piękne czasy.” - mówi ochrypłym głosem, bardzo powoli- „Eh! Chciało się żyć. Niedawno widziałem na dworcu swoją przyjaciółkę. Teraz jest znakomitą poetką. Moja miłość. Wielkie uczucie. Kto wie, co bym teraz robił, jakby nam się udało.” - patrzy w niebo i powoli kieruje spojrzenie zbitego psa na Ofiarę – „Kochała pani kiedyś? Eee, pani jest młoda. Wszystko przed panią” - chwila milczenia – „Przede mną tylko grób” - milczenie – „Wi-dzi pani tamto drzewo?” - brodacz wskazuje ogromny kasztanowiec – „W nocy, jak nas sokiści z wagonów przegonią, kładę się pod nim i oglądam gwiazdy. Myślę o Zofii. Ależ ja byłem głupi” - wkłada głowę w ręce. – „Wczoraj tak nas sokiści pobili, jak z tych wagonów nas przepędzali, że chodzić nie mogę. Koledze rękę złamali. Jesteśmy tacy głodni. Ja nie piję od pięciu lat. Próbowałem do rodziny, rodzina mnie nie chce. Po ka-wiarniach kiedyś grałem. Ostatnio r e c i t a l Zofia miała, ale mnie nie wpuścili. Nie dzi-wię się, śmierdzę. Tak mi wstyd.” - pojawiają się łzy! – „Da mi pani na bułkę? Tu w kio-sku są dobre. Jak mi pani nie wierzy, to pój-dzie pani, z jagodami mi weźmie. Proszę.” - Łzy ciekną po policzkach, psychika Ofiary też płakać nakazuje. Wydaje się, że czegoś takiego powtórzyć się nie da. Otóż nie. Bro-daty Sęp ociera łzy i uderza, tym razem, do pary jakiejś, z identycznym tekstem. Łzy zaczynają płynąć dokładnie w tym samym momencie. Nagle brodacz znika, a za dwie godziny ciągnie go kolega. Ze starych ust, które tak o miłości i nieszczęściu rozpra-wiały, kurwy lecą niemiłosiernie. O, i pa-pierosa pali.

Dworzec PKP nie śpi. Po godzinie 23 rozpierzchły się pijane (bo zimno?) Sępy. Trzeba pokiwać się z policją i sokistami, żeby przespać kilka godzin w wagonie, bo z budynku dworca wyganiają. A przy winku to pewnie straszny ubaw jest z tych Ofiar wszystkich O

Kinga Nieczaja

Wiedziałam, że ten czerwony, niewykończony dom kryje w sobie wspaniałych ludzi. Drzewa czują, gdzie mogą rozwinąć swe tajemnice, gdzie mogą zdradzić człowiekowi swoje ukryte piękno. U pani Rozalii czu-ły się bezpiecznie, dlatego cudowność jesieni skupiła się wokół tego domu i, z każdym otwarciem drzwi, wślizgiwała się do niego. Rozglądała. Zadomawiała. I oswajała z innymi cudownościami, które pachniały rosołem, pierogami, ciastem, żarem z pieca. A te naj-większe cudowności ukryły się w twarzach zebranych tu osób. Ich śmiech i spojrzenia zdawały się odbijać w oczach pani Rozalii.

- Mamo, nie wstawaj proszę. Już wszystko niesiemy.- Babciu, dla wszystkich starczy miejsca. Damy

sobie radę. Nie przejmuj się. - Babciu, czy ty możesz wreszcie usiąść i poroz-

mawiać ze swoim gościem? Prosimy!- Mamuś, to może część opowiedz teraz, a my za-

wołamy później na obiad.

W pokoju, który wyremontował jej syn, tłumaczyła, że głupio się czuje, jak ludzie skaczą wokół niej i nie pozwalają sobie pomóc. A jeszcze gorzej, jak trzeba opowiadać o sobie. Denerwowała się. Często, w przy-pływie emocji, gubiły się zasady gramatyki. Ale nie można było nie słuchać. Ciepły ton głosu hipnotyzo-wał, jednak najbardziej intrygujące były oczy… Jakby odgrywały znaną sobie sztukę, ale już nie dla samych siebie; miały widza…

- Wszędzie mnie było pełno. Pchałam się do wszyst-kiego: prania, sprzątania… uwielbiałam myć podłogę. Musiałam wpierw ją skropić wodą. Zawsze za dużo la-łam. Dziadek wołał – „Rózalciu, przestań”, a ja gdzie tam. Albo lubiłam sobie mlaskać. Raz to nie mogłam się opanować, aż dziadek przyszedł (zmęczony był, bo pomagał przy cieleniu) i dał mi dwa sznurki w dupę; lekko, dla zapamiętania. O płot, na którym wisiały babci garnki, zaczepiłam sukienkę i rozdarłam przy zabawie w chowanego. Takie dziecinne rozrabiaki za-padają w pamięć. W domu schludnie i tradycyjnie. Babcia rozkładała piękny obrus do obiadu. Dziadek prowadził modlitwę. A na Wielkanoc to z moimi braćmi kolorowaliśmy jajka - do cebuli i na talerz.

Dom pamiętam dokładnie. Mieliśmy ogrodzo-ne podwórko. Tu była studnia, tu szopka. Tak stała stodoła. Tu miał stać przy oborze nowy budynek na świnie. Jedno wejście do obory, jedno do mieszkania. Południowe okno, tu wschodnie, a tu się wchodziło. Tu była ogromna kuchnia, tam zaplecze, gdzie był

piec chlebowy, i tam spaliśmy. Jedyne ciepłe miejsce. Dziadek zrobił nam ławkę drewnianą. W kuchni był ogromny stół – przy nim siadaliśmy. Babcia go szo-rowała.

Dziadki nas wychowywali: mnie i moich dwóch starszych braci. Rodziców nie pamiętam. Mama zmarła jak miałam trzy latka. Z opowieści wiem, że przy trumnie ciągnęłam ją za sukienkę i wołałam: „Mama, wstaj! Mama, wstaj!” Mój tata uciekł do par-tyzantki. Spotkałam go, jak już miałam swoje dorosłe dzieci. On był drugim mężem mojej matki. Był bar-dzo młody i chyba zakochany, bo wziął kobietę star-szą z dwójką dzieci. Moi bracia są od tego pierwsze-go. Dziadek wymusił na starszym, abym i ja nosiła takie, jak oni, nazwisko. Dla bezpieczeństwa.

…zmieniały się z każdym innym wspomnieniem. Raz skupione, przymknięte patrzyły to w podłogę, to gdzieś w dal…drżały ręce, głos…

- Babcia nie chciała zabrać mnie pewnej niedzieli do kościoła. Poszła sama. Pod płot podjechali Ukraińcy na koniach i na pięk-nym, dużym wozie. Dziadek kazał polecieć mi po bańkę z mlekiem. Chciały pić. Mieli czarne twarze. Dopytywałam się, co to byli za ludzie, tacy wymazani. Milczał. Był bar-dzo zmartwiony. Później przyjechał od stro-ny kościoła inny wóz. Na nim leżała i moja babcia. Miała podcięte piersi i przekłute serce.

Czarne twarze urządziły rzeź w koście-le. Zabiły księdza przy ołtarzu i wszyst-kich modlących się. Zamordowały bez li-tości bagnetami. Opowiedziała mi o tym, czternastoletnia wtedy, siostra mojego ojca. Przeżyła, bo była blisko schodków na chór i na wieżyczkę. Tam ukryła się z innymi, ale kiedy oni podpalili kościół, ogień szyb-ko zajął drewniane schody. Byli w pułapce. Niespodziewanie spadł ogromny deszcz, ugasił pożar. Wtenczas nadjechały Niemcy. Chciały się z Ukraińcami rozprawić, ale tamci już uciekli. Jak zobaczyły ludzi na wieży, zaczęły rzucać granatami. A że tam były mężczyźni, to oni odrzucały. Wybuchy były, ale na dole. Kazały im schodzić, obiecały daro-wać życie. Ściągali z siebie wszystkie ubrania i wią-zali razem. Po takiej linie schodzili golutcy. Niemcy się śmiały, ale ta ciotka moja mówiła, że nie czuła wtedy ziemi pod nogami ze szczęścia i, bez oglądania, biegła do domu.

Po śmierci babci zaczęło się piekło. Dziadek nie wie-dział, co robić. Czy już uciekać z trójką dzieci? Dokąd? W dzień robiło się to, co zwykle, aby nie wzbudzać podejrzeń. W nocy zaś, z paroma jajkami, chodziło się nocować w pole. Ukraińcy mordowały po domach nocą. To trwało około tygodnia po pochówku bab-ci (tak brat opowiadał). Jednego dnia, kiedy dziadek szykował ziemniaki na obiad, wpadła nasza sąsiadka (jej dwóch synów uciekło do partyzantki) i krzyczała,

że trze-ba już uciekać, że już koniec wsi palą. Dziadek wy-lał ziemniaki na podłogę, ja wzięłam jajka. Wóz od dawna czekał przygotowany. Przywiązał konia i za-częliśmy uciekać. Uciekaliśmy w tę stronę za stodołą, zbożami, do rzeczki, popod lasem. Jak się odwróci-łam – (nigdy tego nie zapomnę) – to widziałam wiel-ki dym i ogromny tłum ludzi. Wszyscy zostawiali w popłochu swe gospodarstwa. Ludzie szli piechotą, jechali na wozach. W paru walizkach mieli dorobek swojego życia. Biednie to wyglądało. Był lipiec czter-dziestego czwartego roku. Miałam sześć lat. Opusz-czałam mój Wołyń.

…raz pełne smutku ogromniały i zdawały się na nowo przeżywać tamte dni…

- Nie pamiętam, jak długo jechaliśmy. Pierwszy po-stój – Białystok. Spędziliśmy na ogromnej łące oko-ło dwóch tygodni. Morze, morze ludzi rozbiło koło

OFENSYWA - luty 2007�2

>> tak piszemy

OFENSYWA - luty 2007 ��

tak piszemy <<

nas swoje „oboziki”. Dziadek znalazł miejsce pod drzewem i zrobił nam z wozu taki domek. Wyście-lił ziemię pościelą i tak koczowaliśmy i noc i dzień, czekając na jakiś pociąg. Na początku była zabawa - ja będę spała tu, ty tu - później osamotnienie. Noce były bardzo okropne – jakieś płacze, krzyki. Cały czas brat trzymał mnie kurczowo za rękę. Starszy chodził z dziadkiem i szukał jedzenia. Przynosili surowe mięso i piekli nad ogniskiem w kociołkach. Dziec-ko nie może takich rzeczy jeść. Raz przyniósł trochę mąki i zrobił mi kluski. Musiały być na wpół surowe. Zachorowałam na dur brzuszny. Najstraszniejsza była podróż pociągiem. Pamiętam, siedziałam na pościeli i to wszystko leciało ze mnie. Dziadek prosił o noc-

nik, ale nie dali, bo ktoś inny też był chory. Przeznaczył więc nasz garnek. Obwiązał mnie i posadził na nim. Jednego razu kazał mi zejść. Otworzy-li na chwilkę ten nasz wagon bydlęcy i mógł wreszcie to wszystko wylać. Był szczęśli-wy. Już mniejszy smród. I tak dojechałam do Lublina.

W Lublinie zaprowadzili nas na Krochmalną. Spędziły nas Niem-cy w jedno miejsce. Tam był taki obóz. Do dziś nie szukam tego miejsca. Odbywał się tam rodzaj selek-cji. Kto nadawał się do pracy, to wywozili na roboty do Niemiec, kto nie - starzy, dzieci – na Majdanek. W tym czasie, Polski Czerwony Krzyż starał się o lu-dzi. Tak teraz to rozumiem, wtedy nic nie rozumia-łam. Brat opowiadał, że wystarali się wtedy o cztery tysiące ludzi. Byliśmy wśród tych szczęśliwców. Cze-kaliśmy w baraku, przy takim murze, na tej brudnej pierzynie, a niektórzy spali na pryczach. Jaki ja mia-łam wtedy żal, że tamci śpią na łóżkach, a my się po-niewieramy na ziemi. To był taki dziecinny żal. Stam-tąd wyszliśmy z dziadkiem i braćmi, i szliśmy ulicą z tłumem ludzi. Koło nas chodzili Niemcy. Każdy z ogromnym psem. Te zęby, ten skowyt. Do dziś boję

się śmiertelnie psów. Dziadek prosił każdego prze-chodnia, żeby mnie ktoś wziął. Byłam ciągle chora, nie mogłam iść. Brudziłam jego i siebie. Zlitował się nade mną jeden pan J. i wziął do siebie, i leczył mnie. Dziadka i braci znowu osadzili – w jakiejś szkole – (to wiem z opowieści pana J.). Jak mnie wyleczyli i dali nowe ubrania, to odwiedzałam ich. Ale tylko przez siatkę...

A, nigdy nie zapomnę twarzy pewnego chłopca. Jeszcze na Krochmalnej, ktoś rzucił nam zza siatki bo-chenek chleba. Podbiegł po niego mały chłopak. Nie-miec to zauważył, zabrał go ze sobą i strasznie pobił. Skatowanego wyrzucił jak psa. Boję się Niemców.

- Mamo, zróbcie sobie przerwę. Już wszystko na stole.

Rosół i pierogi – pycha! Jeszcze pyszniejsza była atmosfera przy stole. Trzy córki pani Rozalii z dziećmi, syn D., złota rączka, i lekko wypło-szony chłopak najstarszej wnuczki. Same weso-łe opowieści, małe sprzeczki, kto lepiej pamięta i kto ma więcej w danej sprawie do powiedze-nia. Najlepsza była historia z podpaleniem sto-doły i zakopaniem spalonego garnka. Typowy niedzielny, wspólny obiad.

Poznałyśmy się w szpitalu. Panią Rozalię spro-wadziła tam stara śmietana, mnie zagraniczne przysmaki.

Przysłuchiwałam się rozmowom starszych pań. Pani Rozalia przykuła moją uwagę swoim milczeniem, bądź zdawkowymi odpowiedzia-mi. Coś ukrywa – myślałam. Czy mogę z panią porozmawiać?

- Odratowanych rozsyłali do ludzi z więk-szym domem. Trafiłam do rodziny W. w Kra-sieninie. Nie byłam zżyta z moimi przyszłymi rodzicami. Ciągle się kłócili, bili, nożami przed sobą migali. Ona prosta kobieta, wykorzysty-wali ją. Nawet nie jadła ze wszystkimi, tylko później sama jakieś resztki. Wujek (nie chciał, żebym mówiła tato) nie umiał gospodarzyć. Matka wszystko robiła. Kochała mnie. I on też mnie polubił. Wołał na mnie Ziutka. Cała wieś

wie, że ja Ziutka. Zawsze byłam dzieckiem posłusz-nym. Wszystko robiłam, żeby tylko na mnie nie krzy-czeli. Ale mam ogromny żal, że mnie dalej do szkół nie puścili. Mówili, że to niepotrzebne. Wystarczy, żeby umieć szyld przeczytać i pieniądze policzyć. Mam tylko siedem lat podstawówki. Często gęsto nie miałam na książki. Często gęsto kierownik szkoły odsyłał mnie z tego powodu, że nie miałam w co się ubrać. Źle wyglądałam. Sam organizował mi pienią-dze.

Mój ojciec miał dużo ziemi, ale nie umiał nic wypro-dukować. Raz kierownik odesłał mnie na leczenie, ale trafiłam do domu dziecka. Byłam tam dwa miesiące. W jednym domu mieszkały dziewczynki, w drugim chłopcy. Byliśmy otoczeni czerwonymi wstążkami, bo

raz chłopak wszedł na pole za domem i go rozerwało. Jakaś mina. To był wstrząs. Rozerwało go na naszych oczach. Ciągle słyszałam - to ta nowa, to ta nowa. Ba-łam się nawet odezwać na lekcjach.. Przestałam na nie chodzić. Powiedziałam kucharkom o tym. Potem już było normalnie. Do domu dziecka nie poszłam od razu. Byłam w czwartej klasie – 12 lat. Jak wróciłam to dopiero mnie adoptowali, bo wstyd był we wsi.

- Szkoła? Hm... Bardzo źle. Tak jak mówię, nie mia-łam ubrania. A jak coś dostałam, to wyglądałam na Żydówkę. Kupili mi raz buty – dwa razy za duże. Na początku ciągle stałam pod ścianą. Wyśmiewali się, że mam krzywe oczy. Teraz to bym im powiedziała, że ludzie o niesymetrycznej twarzy są szlachetni, mili, dobrzy. Tak przeczytałam w książce. Najbardziej bo-lesne było, jak mieliśmy z klasą jechać na wycieczkę i pan powiedział, że kto jest chory to niech nie jedzie. I jedna dziewczyna podniosła tą swoją diabelską rękę, i powiedziała, że Ziutka jest chora. Nie pojechałam. Do dziś tkwi mi to w pamięci. A ona do dziś za pie-niądze, to wesz dopchałaby do Warszawy. Ale często było wesoło. Mimo że głód był, że boso się chodziło do szkoły, tylko na jesień był jakiś but, to umieliśmy się cieszyć. I ludzie się uśmiechali. Cieszyliśmy się, że wojna się skończyła, że żyjemy.

…to znów wpatrywały się we mnie… upewniały czy wierzę… czy słucham…

- W niebezpieczeństwie byłam nie raz. Nosiłam je-dzenia dla tych, którzy kryli się u nas w stodole. Były tam takie pięterka zrobione i tam spali. Rodzice mieli swoje ludzkie strony, tylko nie umieli się dogadać. Ale innym to by wszystko dali. Chleb piekli dla wojaków, co za lasem ćwiczyli. Niemcy u nas ciągle kogoś szuka-ły. Raz była zima okropna i jeden uciekał przed nimi, i ukrył się u nas pod koniem w stajni. Zebrali wszyst-kich chłopów ze wsi, postawili pod stodołą. Jak tamtego nie znajdą, to rozstrzelają wszystkich i wieś podpalą. Szukali go nawet pod obrazkiem u nas w domu. Jeden go zobaczył i zaczął krzyczeć o tym do tego Niemca. On walnął go karabinem, bo nie rozumiał. Zakrwa-wiony taki pokazał go wreszcie, złapali. Ludzie wołali na mnie: „Żydówka”. Raz to wpadł sołtys z Niemcem i do ojca z gniewem, że trzyma żydowskie dziecko. Ten strach, jak spojrzałam na Niemca, przypomniał, że dziadek mówił – „Ciebie, dziecko, to tylko pacierz uratuje.” Klęknęłam, zaczęłam się modlić. Ten to zo-baczył i powiedział, że to nie Żydówka, poszli. Pacierz uratował mnie przed Majdankiem.

Nie, dziękuję. Już naprawdę nie mogę pani Rozalio. Te ciasto jest wspaniałe, ale jeszcze jeden kawałek i na pewno znowu wyląduję w szpitalu. Dziękuję z całe-go serca za zaproszenie i wszystkie te historie. Wiem, wiem, że jeszcze nie koniec…

- Byłam zdolnym dzieckiem. Ładnie rysowałam. Nauczyciele mnie chwalili i innym pomagałam. Może byłabym architektem. Pani, na lekcji, zapropo-

nowała, abyśmy spisywali w swoim dzienniczku cały nasz dzień. Uczyłam się dopiero pisać, ale spodobał mi się pomysł. Były tam wszystkie głupotki dziecin-ne. W wielkiej tajemnicy chowałam ten mój dzien-niczek na strychu, w dziurze w dachu. Wypadł przy zmianie strzechy i się zniszczył. Później, na tym strychu, gdzie szyłam i przerabiałam różne rzeczy, bo chciałam być krawcową, w każdej wolnej chwili pisałam nowy. Pisałam do końca szkoły podstawowej, przez cały pobyt ojca w więzieniu, pierwsze spotka-nia z przyszłym mężem, później – w pierwszych la-tach małżeństwa. Wszystkie żale, wszystkie radości. Mąż zawsze był ciekaw, co ja tak ciągle piszę, kiedy on w polu. Z dzienniczkiem trzymałam razem moje rysunki ze szkoły. I raz, kiedy już dzieci moje umiały malować, matka moja znalazła te wszystkie kartki na strychu, a że się nie znała, dała im do zabawy. Zanim przyszłam, już wszystko było w strzępach. Rozpła-kałam się. Tyle lat pisania. Żeby nie poszło to w ręce mojego męża – spaliłam w piecu. Wolność i poczu-cie bezpieczeństwa odzyskałam dopiero pięć lat temu, jak on zmarł.

…znowu się zmieniają…ogromnieją…te malutkie oczka napełniają się…złością?... żalem?...

- Błagałam ich na kolanach, żeby tego nie robili. Nic nie wiedziałam o małżeństwie.

Nie byłam przygotowana. Nie umiałam chleba piec. „On cię wszystkiego nauczy” – mówili. Ale przecież on chodzi za innymi dziewczynami. Trzeba tak robić, żeby do ciebie przyszedł. Miałam tylko siedemnaście lat. Był z ich rodziny. Kazał mi samej kupować sobie sukienkę. Podporządkował sobie wszystkich. Wszyscy się go bali – nie, że tylko ja. Później ojciec, przed śmier-cią, powiedział, abym nie skrzywdziła dzieci swoich, tak jak on mnie. Po co on mnie za niego wydał? Chyba nie dałam dzieciom rodzinnego ciepła. Jak były malut-kie, to umiałam je całować i przytulać. Później... było mi trudno... Teraz są już za duże. Są moim jedynym szczęściem. I wnuki.

- Mamusiu, spisz wszyst-kie swoje wspomnienia. Musimy pamiętać o tobie.

...oczy znowu nabiera-ją blasku... odbijają się w nich spojrzenia trzech córek, syna, wnuków... Sztuka dla jednego widza... Przeżyjesz ją, o ile zagłę-bisz się w świecie oczu pani Rozalii, o ile pozwolą ci do niego wejść, o ile two-je oczy zaczną współodgry-wać tę sztukę... O

Marika Bannach

OFENSYWA - luty 2007�2

>> tak piszemy

OFENSYWA - luty 2007 ��

tak piszemy <<

nas swoje „oboziki”. Dziadek znalazł miejsce pod drzewem i zrobił nam z wozu taki domek. Wyście-lił ziemię pościelą i tak koczowaliśmy i noc i dzień, czekając na jakiś pociąg. Na początku była zabawa - ja będę spała tu, ty tu - później osamotnienie. Noce były bardzo okropne – jakieś płacze, krzyki. Cały czas brat trzymał mnie kurczowo za rękę. Starszy chodził z dziadkiem i szukał jedzenia. Przynosili surowe mięso i piekli nad ogniskiem w kociołkach. Dziec-ko nie może takich rzeczy jeść. Raz przyniósł trochę mąki i zrobił mi kluski. Musiały być na wpół surowe. Zachorowałam na dur brzuszny. Najstraszniejsza była podróż pociągiem. Pamiętam, siedziałam na pościeli i to wszystko leciało ze mnie. Dziadek prosił o noc-

nik, ale nie dali, bo ktoś inny też był chory. Przeznaczył więc nasz garnek. Obwiązał mnie i posadził na nim. Jednego razu kazał mi zejść. Otworzy-li na chwilkę ten nasz wagon bydlęcy i mógł wreszcie to wszystko wylać. Był szczęśli-wy. Już mniejszy smród. I tak dojechałam do Lublina.

W Lublinie zaprowadzili nas na Krochmalną. Spędziły nas Niem-cy w jedno miejsce. Tam był taki obóz. Do dziś nie szukam tego miejsca. Odbywał się tam rodzaj selek-cji. Kto nadawał się do pracy, to wywozili na roboty do Niemiec, kto nie - starzy, dzieci – na Majdanek. W tym czasie, Polski Czerwony Krzyż starał się o lu-dzi. Tak teraz to rozumiem, wtedy nic nie rozumia-łam. Brat opowiadał, że wystarali się wtedy o cztery tysiące ludzi. Byliśmy wśród tych szczęśliwców. Cze-kaliśmy w baraku, przy takim murze, na tej brudnej pierzynie, a niektórzy spali na pryczach. Jaki ja mia-łam wtedy żal, że tamci śpią na łóżkach, a my się po-niewieramy na ziemi. To był taki dziecinny żal. Stam-tąd wyszliśmy z dziadkiem i braćmi, i szliśmy ulicą z tłumem ludzi. Koło nas chodzili Niemcy. Każdy z ogromnym psem. Te zęby, ten skowyt. Do dziś boję

się śmiertelnie psów. Dziadek prosił każdego prze-chodnia, żeby mnie ktoś wziął. Byłam ciągle chora, nie mogłam iść. Brudziłam jego i siebie. Zlitował się nade mną jeden pan J. i wziął do siebie, i leczył mnie. Dziadka i braci znowu osadzili – w jakiejś szkole – (to wiem z opowieści pana J.). Jak mnie wyleczyli i dali nowe ubrania, to odwiedzałam ich. Ale tylko przez siatkę...

A, nigdy nie zapomnę twarzy pewnego chłopca. Jeszcze na Krochmalnej, ktoś rzucił nam zza siatki bo-chenek chleba. Podbiegł po niego mały chłopak. Nie-miec to zauważył, zabrał go ze sobą i strasznie pobił. Skatowanego wyrzucił jak psa. Boję się Niemców.

- Mamo, zróbcie sobie przerwę. Już wszystko na stole.

Rosół i pierogi – pycha! Jeszcze pyszniejsza była atmosfera przy stole. Trzy córki pani Rozalii z dziećmi, syn D., złota rączka, i lekko wypło-szony chłopak najstarszej wnuczki. Same weso-łe opowieści, małe sprzeczki, kto lepiej pamięta i kto ma więcej w danej sprawie do powiedze-nia. Najlepsza była historia z podpaleniem sto-doły i zakopaniem spalonego garnka. Typowy niedzielny, wspólny obiad.

Poznałyśmy się w szpitalu. Panią Rozalię spro-wadziła tam stara śmietana, mnie zagraniczne przysmaki.

Przysłuchiwałam się rozmowom starszych pań. Pani Rozalia przykuła moją uwagę swoim milczeniem, bądź zdawkowymi odpowiedzia-mi. Coś ukrywa – myślałam. Czy mogę z panią porozmawiać?

- Odratowanych rozsyłali do ludzi z więk-szym domem. Trafiłam do rodziny W. w Kra-sieninie. Nie byłam zżyta z moimi przyszłymi rodzicami. Ciągle się kłócili, bili, nożami przed sobą migali. Ona prosta kobieta, wykorzysty-wali ją. Nawet nie jadła ze wszystkimi, tylko później sama jakieś resztki. Wujek (nie chciał, żebym mówiła tato) nie umiał gospodarzyć. Matka wszystko robiła. Kochała mnie. I on też mnie polubił. Wołał na mnie Ziutka. Cała wieś

wie, że ja Ziutka. Zawsze byłam dzieckiem posłusz-nym. Wszystko robiłam, żeby tylko na mnie nie krzy-czeli. Ale mam ogromny żal, że mnie dalej do szkół nie puścili. Mówili, że to niepotrzebne. Wystarczy, żeby umieć szyld przeczytać i pieniądze policzyć. Mam tylko siedem lat podstawówki. Często gęsto nie miałam na książki. Często gęsto kierownik szkoły odsyłał mnie z tego powodu, że nie miałam w co się ubrać. Źle wyglądałam. Sam organizował mi pienią-dze.

Mój ojciec miał dużo ziemi, ale nie umiał nic wypro-dukować. Raz kierownik odesłał mnie na leczenie, ale trafiłam do domu dziecka. Byłam tam dwa miesiące. W jednym domu mieszkały dziewczynki, w drugim chłopcy. Byliśmy otoczeni czerwonymi wstążkami, bo

raz chłopak wszedł na pole za domem i go rozerwało. Jakaś mina. To był wstrząs. Rozerwało go na naszych oczach. Ciągle słyszałam - to ta nowa, to ta nowa. Ba-łam się nawet odezwać na lekcjach.. Przestałam na nie chodzić. Powiedziałam kucharkom o tym. Potem już było normalnie. Do domu dziecka nie poszłam od razu. Byłam w czwartej klasie – 12 lat. Jak wróciłam to dopiero mnie adoptowali, bo wstyd był we wsi.

- Szkoła? Hm... Bardzo źle. Tak jak mówię, nie mia-łam ubrania. A jak coś dostałam, to wyglądałam na Żydówkę. Kupili mi raz buty – dwa razy za duże. Na początku ciągle stałam pod ścianą. Wyśmiewali się, że mam krzywe oczy. Teraz to bym im powiedziała, że ludzie o niesymetrycznej twarzy są szlachetni, mili, dobrzy. Tak przeczytałam w książce. Najbardziej bo-lesne było, jak mieliśmy z klasą jechać na wycieczkę i pan powiedział, że kto jest chory to niech nie jedzie. I jedna dziewczyna podniosła tą swoją diabelską rękę, i powiedziała, że Ziutka jest chora. Nie pojechałam. Do dziś tkwi mi to w pamięci. A ona do dziś za pie-niądze, to wesz dopchałaby do Warszawy. Ale często było wesoło. Mimo że głód był, że boso się chodziło do szkoły, tylko na jesień był jakiś but, to umieliśmy się cieszyć. I ludzie się uśmiechali. Cieszyliśmy się, że wojna się skończyła, że żyjemy.

…to znów wpatrywały się we mnie… upewniały czy wierzę… czy słucham…

- W niebezpieczeństwie byłam nie raz. Nosiłam je-dzenia dla tych, którzy kryli się u nas w stodole. Były tam takie pięterka zrobione i tam spali. Rodzice mieli swoje ludzkie strony, tylko nie umieli się dogadać. Ale innym to by wszystko dali. Chleb piekli dla wojaków, co za lasem ćwiczyli. Niemcy u nas ciągle kogoś szuka-ły. Raz była zima okropna i jeden uciekał przed nimi, i ukrył się u nas pod koniem w stajni. Zebrali wszyst-kich chłopów ze wsi, postawili pod stodołą. Jak tamtego nie znajdą, to rozstrzelają wszystkich i wieś podpalą. Szukali go nawet pod obrazkiem u nas w domu. Jeden go zobaczył i zaczął krzyczeć o tym do tego Niemca. On walnął go karabinem, bo nie rozumiał. Zakrwa-wiony taki pokazał go wreszcie, złapali. Ludzie wołali na mnie: „Żydówka”. Raz to wpadł sołtys z Niemcem i do ojca z gniewem, że trzyma żydowskie dziecko. Ten strach, jak spojrzałam na Niemca, przypomniał, że dziadek mówił – „Ciebie, dziecko, to tylko pacierz uratuje.” Klęknęłam, zaczęłam się modlić. Ten to zo-baczył i powiedział, że to nie Żydówka, poszli. Pacierz uratował mnie przed Majdankiem.

Nie, dziękuję. Już naprawdę nie mogę pani Rozalio. Te ciasto jest wspaniałe, ale jeszcze jeden kawałek i na pewno znowu wyląduję w szpitalu. Dziękuję z całe-go serca za zaproszenie i wszystkie te historie. Wiem, wiem, że jeszcze nie koniec…

- Byłam zdolnym dzieckiem. Ładnie rysowałam. Nauczyciele mnie chwalili i innym pomagałam. Może byłabym architektem. Pani, na lekcji, zapropo-

nowała, abyśmy spisywali w swoim dzienniczku cały nasz dzień. Uczyłam się dopiero pisać, ale spodobał mi się pomysł. Były tam wszystkie głupotki dziecin-ne. W wielkiej tajemnicy chowałam ten mój dzien-niczek na strychu, w dziurze w dachu. Wypadł przy zmianie strzechy i się zniszczył. Później, na tym strychu, gdzie szyłam i przerabiałam różne rzeczy, bo chciałam być krawcową, w każdej wolnej chwili pisałam nowy. Pisałam do końca szkoły podstawowej, przez cały pobyt ojca w więzieniu, pierwsze spotka-nia z przyszłym mężem, później – w pierwszych la-tach małżeństwa. Wszystkie żale, wszystkie radości. Mąż zawsze był ciekaw, co ja tak ciągle piszę, kiedy on w polu. Z dzienniczkiem trzymałam razem moje rysunki ze szkoły. I raz, kiedy już dzieci moje umiały malować, matka moja znalazła te wszystkie kartki na strychu, a że się nie znała, dała im do zabawy. Zanim przyszłam, już wszystko było w strzępach. Rozpła-kałam się. Tyle lat pisania. Żeby nie poszło to w ręce mojego męża – spaliłam w piecu. Wolność i poczu-cie bezpieczeństwa odzyskałam dopiero pięć lat temu, jak on zmarł.

…znowu się zmieniają…ogromnieją…te malutkie oczka napełniają się…złością?... żalem?...

- Błagałam ich na kolanach, żeby tego nie robili. Nic nie wiedziałam o małżeństwie.

Nie byłam przygotowana. Nie umiałam chleba piec. „On cię wszystkiego nauczy” – mówili. Ale przecież on chodzi za innymi dziewczynami. Trzeba tak robić, żeby do ciebie przyszedł. Miałam tylko siedemnaście lat. Był z ich rodziny. Kazał mi samej kupować sobie sukienkę. Podporządkował sobie wszystkich. Wszyscy się go bali – nie, że tylko ja. Później ojciec, przed śmier-cią, powiedział, abym nie skrzywdziła dzieci swoich, tak jak on mnie. Po co on mnie za niego wydał? Chyba nie dałam dzieciom rodzinnego ciepła. Jak były malut-kie, to umiałam je całować i przytulać. Później... było mi trudno... Teraz są już za duże. Są moim jedynym szczęściem. I wnuki.

- Mamusiu, spisz wszyst-kie swoje wspomnienia. Musimy pamiętać o tobie.

...oczy znowu nabiera-ją blasku... odbijają się w nich spojrzenia trzech córek, syna, wnuków... Sztuka dla jednego widza... Przeżyjesz ją, o ile zagłę-bisz się w świecie oczu pani Rozalii, o ile pozwolą ci do niego wejść, o ile two-je oczy zaczną współodgry-wać tę sztukę... O

Marika Bannach

OFENSYWA - luty 2007�4

>> Tak sądzimy

OFENSYWA - luty 2007 �5

Tak sądzimy <<

Wisława SzymborskaNOC

Co takiego zrobił Izaak,proszę księdza katechety?Może piłką wybił szybę u sąsiada?Może rozdarł nowe spodnie,gdy przechodził przez sztachety?Kradł ołówki?Płoszył kury?Podpowiadał?

Ta noc milczy,ale milczy przeciw mniei jest czarnajak gorliwosć katechety.

Wiersz ukazał się w tomiku pt. „WOŁANIE DO YETI” w 1957 roku.

Kultura realizmu socjalistycznego nie pozostawiła po sobie dzieł zna-

czących, wybitnych, które byłyby odporne na próbę czasu. Szczególnie działo się tak z poezją, która została skazana na zapo-mnienie. Z drugiej jednak strony, twór-czość tych artystów, stanowi ważny doku-ment, ukazujący jak silne było powiązanie propagandy z ideologią totalitarną. Zasta-nawiając się, jakie było główne zamierze-nie tej poezji, odpowiedź nasuwa się sama – było nim wychowanie nowego człowie-ka, człowieka socrealizmu, a zatem zafał-szowanie prawdy i ukazanie idylli, jaką miał być komunizm w oczach odbiorców i twórców.

Poezja socrealistyczna jest dziś odbie-rana z dozą humoru, głównie przez swoją płytkość i monotonność, jednakże wówczas była traktowana jako główna broń w rękach partii. Miała charakter jak najbardziej poli-tyczny. Wynikała z teoretyczno – ideowych stwierdzeń doktryny marksistowskiej. To partia często zwracała się do artystów o zaangażowanie w przekształcenia świato-poglądu i kultury społecznej, wytworzenie nowego porządku, życia kulturalnego kraju. Sztuka stała się wówczas językiem dialek-tyki historii, atakując największego wroga – kapitalizm, a koloryzowała i zachwalała swoją matkę – socjalizm.

Zapoznając się z poezją „inżynierów ludzkich dusz”, jak zwykł nazywać ich Stalin, wielokrotnie starałem się znaleźć odpowiedź na pytanie dotyczące mecha-nizmów, które zdecydowały, że tak znacz-na część polskich pisarzy, intelektualistów oddała swe pióra służbie komunistycznej. Dlaczego te postawy, fałszywe i hańbiące, unicestwiające piękno poezji, literatury, stały się udziałem tak wielu wybitnych jednostek? I dotychczas nie mogę na nie znaleźć jednoznacznej odpowiedzi. Wia-domo, iż ludzie, którzy stawali się za-

kładnikami nowego systemu, starali się urządzić w nowym świecie, „oswoić tego potwora”. Władza potrzebowała legity-mizacji i legitymizacja wyszła od strony literatów, takich jak: Jerzy Andrzejewski, Wisława Szymborska, Julian Przyboś, Ju-lian Tuwim, Konstanty Ildefons Gałczyń-ski, Jarosław Iwaszkiewicz, Adam Ważyk, Władysław Broniewski i wielu innych. Ale, z drugiej strony muru, znajdowała się opozycja – inteligencja, która nie dała zakuć sobie rąk kajdanami niewoli, która, w swej sztuce, starała się podążać drogą zmierzającą do prawdy, autentyczności, a nie zakłamania i kariery. Widać więc, że nie wszyscy zagubili się w wyborach swo-jej drogi.

Możemy przyjąć, iż część Polaków szczerze wierzyła propagandzie ko-munistycznej, szukając spokoju po zawieruchach wojennych, jednak, w zderzeniu z realiami wprowadzania tego systemu, powinna przejrzeć na oczy i uzmysłowić sobie zakłamanie podstawowych zasad tej idealistycznej doktryny totalitarnej. Poeci ci wybrali drogę hańby, uginając się pod ciężarem nowej władzy, despotycznej i kłamliwej - tylko dlatego, że zewsząd ich atakowała. Trafnie skonstatował to Jacek Trznadel w „Hańbie domowej”, która była jego próbą odpowiedzi na wytyczone przeze mnie wyżej pytanie: „Los prawdziwego intelektualisty przynosi poniekąd tortury moralne. Ale jest jednocześnie radością wyzwalania się, procesu nieustannego i stanowiącego pociechę intelektualnego dążenia do prawdy”. Dlatego kwestię tu-taj przeze mnie poruszoną, pozostawiam otwartą; każdy z nas może sam osądzić, usprawiedliwić bądź potępić tych arty-stów, którzy w pewnym momencie stali się zakładnikami tamtego systemu O

Arkadiusz Ostrowski

Władysław Broniewski

DO DOMU

Pora powracać, pora

wzruszyć skiby mogilne,

całe życie trzeba przeorać,

a nasze ręce są silne.

Zaprzężmy w piastowy pług

Konie pędzone naftą.

Ziemia dla chłopa! Nie będzie sług!

Równość! Oświata! Traktor!

Wiersz został napisany

przez poetę w 1945 roku.

„Zastanawiając się nad ostatnią dekadą panowania systemu komunistycznego w naszym kraju, warto

powrócić myślami także do samego początku

powstawania tamtego ustroju, do lat 1949 -

1956, kiedy to w Polsce kształtowała

się nowa forma sztuki, zwana

socrealizmem.”

Wisława Szymborska

TEN DZIEŃ (...)Oto Partia - ludzkości wzrok.

Oto Partia - siła ludów i sumienie.

Nic nie pójdzie z Jego życia w zapomnienie.

Jego partia rozgarnia mrok.

Wiersz ukazał się w tomiku

pt. „PYTANIA ZADAWANE SOBIE”

w 1954 roku.

Julian PrzybośDO ROBOTNICY W hali fabrycznej, aleją z rąk do rąk rosnącego żelaza,rosnącego do ostrego szczytu:do pocisku,szedłem, jakbym rozstrzygał, spawając marzenie i siłę,jak nadać im wspólny kształtbroni. Liczyłem:pięć młotów, ciężkich jak pięć lat,w jednej chwilidokonało na mniezamachu czasu:sprawdzały moje dzieło poetyckie ręce robotników i robotnic. Rytmem tysiąca ramion najszybciej obrotnychjak wzruszę swoje ramię?Pęd maszyn moją wolę przesilił. Pozdrawiam cię, palaczko, szara gwiazdo iskier!Twoja dłoń odjęta od żaru moją od pióra znalazła,abym pisał wszystkimi uściśniętymi rękami.

Wiersz ukazał się w tomiku poezji robotniczej pt. „SŁOWO O WIELKIM BRATERSTWIE”

w 1950 roku.

Adam WażykWIDOKÓWKA Z MIASTA SOCJALISTYCZNEGO

O świcie niecierpliwa,niesyta swego piękna,syczała lokomotywanad dziewczyną, która uklękła.

Ktoś, kto przelotnie zobaczyłpogański profil dziewczyny,opacznie sobie tłumaczył,że modli się do maszyny.

A jej tylko drgała warga,gdy ranną racją oliwy,maściła, czuła kolejarka,tłoki lokomotywy.

il. A

nn

A Ś

wid

ersk

A

OFENSYWA - luty 2007�4

>> Tak sądzimy

OFENSYWA - luty 2007 �5

Tak sądzimy <<

Wisława SzymborskaNOC

Co takiego zrobił Izaak,proszę księdza katechety?Może piłką wybił szybę u sąsiada?Może rozdarł nowe spodnie,gdy przechodził przez sztachety?Kradł ołówki?Płoszył kury?Podpowiadał?

Ta noc milczy,ale milczy przeciw mniei jest czarnajak gorliwosć katechety.

Wiersz ukazał się w tomiku pt. „WOŁANIE DO YETI” w 1957 roku.

Kultura realizmu socjalistycznego nie pozostawiła po sobie dzieł zna-

czących, wybitnych, które byłyby odporne na próbę czasu. Szczególnie działo się tak z poezją, która została skazana na zapo-mnienie. Z drugiej jednak strony, twór-czość tych artystów, stanowi ważny doku-ment, ukazujący jak silne było powiązanie propagandy z ideologią totalitarną. Zasta-nawiając się, jakie było główne zamierze-nie tej poezji, odpowiedź nasuwa się sama – było nim wychowanie nowego człowie-ka, człowieka socrealizmu, a zatem zafał-szowanie prawdy i ukazanie idylli, jaką miał być komunizm w oczach odbiorców i twórców.

Poezja socrealistyczna jest dziś odbie-rana z dozą humoru, głównie przez swoją płytkość i monotonność, jednakże wówczas była traktowana jako główna broń w rękach partii. Miała charakter jak najbardziej poli-tyczny. Wynikała z teoretyczno – ideowych stwierdzeń doktryny marksistowskiej. To partia często zwracała się do artystów o zaangażowanie w przekształcenia świato-poglądu i kultury społecznej, wytworzenie nowego porządku, życia kulturalnego kraju. Sztuka stała się wówczas językiem dialek-tyki historii, atakując największego wroga – kapitalizm, a koloryzowała i zachwalała swoją matkę – socjalizm.

Zapoznając się z poezją „inżynierów ludzkich dusz”, jak zwykł nazywać ich Stalin, wielokrotnie starałem się znaleźć odpowiedź na pytanie dotyczące mecha-nizmów, które zdecydowały, że tak znacz-na część polskich pisarzy, intelektualistów oddała swe pióra służbie komunistycznej. Dlaczego te postawy, fałszywe i hańbiące, unicestwiające piękno poezji, literatury, stały się udziałem tak wielu wybitnych jednostek? I dotychczas nie mogę na nie znaleźć jednoznacznej odpowiedzi. Wia-domo, iż ludzie, którzy stawali się za-

kładnikami nowego systemu, starali się urządzić w nowym świecie, „oswoić tego potwora”. Władza potrzebowała legity-mizacji i legitymizacja wyszła od strony literatów, takich jak: Jerzy Andrzejewski, Wisława Szymborska, Julian Przyboś, Ju-lian Tuwim, Konstanty Ildefons Gałczyń-ski, Jarosław Iwaszkiewicz, Adam Ważyk, Władysław Broniewski i wielu innych. Ale, z drugiej strony muru, znajdowała się opozycja – inteligencja, która nie dała zakuć sobie rąk kajdanami niewoli, która, w swej sztuce, starała się podążać drogą zmierzającą do prawdy, autentyczności, a nie zakłamania i kariery. Widać więc, że nie wszyscy zagubili się w wyborach swo-jej drogi.

Możemy przyjąć, iż część Polaków szczerze wierzyła propagandzie ko-munistycznej, szukając spokoju po zawieruchach wojennych, jednak, w zderzeniu z realiami wprowadzania tego systemu, powinna przejrzeć na oczy i uzmysłowić sobie zakłamanie podstawowych zasad tej idealistycznej doktryny totalitarnej. Poeci ci wybrali drogę hańby, uginając się pod ciężarem nowej władzy, despotycznej i kłamliwej - tylko dlatego, że zewsząd ich atakowała. Trafnie skonstatował to Jacek Trznadel w „Hańbie domowej”, która była jego próbą odpowiedzi na wytyczone przeze mnie wyżej pytanie: „Los prawdziwego intelektualisty przynosi poniekąd tortury moralne. Ale jest jednocześnie radością wyzwalania się, procesu nieustannego i stanowiącego pociechę intelektualnego dążenia do prawdy”. Dlatego kwestię tu-taj przeze mnie poruszoną, pozostawiam otwartą; każdy z nas może sam osądzić, usprawiedliwić bądź potępić tych arty-stów, którzy w pewnym momencie stali się zakładnikami tamtego systemu O

Arkadiusz Ostrowski

Władysław Broniewski

DO DOMU

Pora powracać, pora

wzruszyć skiby mogilne,

całe życie trzeba przeorać,

a nasze ręce są silne.

Zaprzężmy w piastowy pług

Konie pędzone naftą.

Ziemia dla chłopa! Nie będzie sług!

Równość! Oświata! Traktor!

Wiersz został napisany

przez poetę w 1945 roku.

„Zastanawiając się nad ostatnią dekadą panowania systemu komunistycznego w naszym kraju, warto

powrócić myślami także do samego początku

powstawania tamtego ustroju, do lat 1949 -

1956, kiedy to w Polsce kształtowała

się nowa forma sztuki, zwana

socrealizmem.”

Wisława Szymborska

TEN DZIEŃ (...)Oto Partia - ludzkości wzrok.

Oto Partia - siła ludów i sumienie.

Nic nie pójdzie z Jego życia w zapomnienie.

Jego partia rozgarnia mrok.

Wiersz ukazał się w tomiku

pt. „PYTANIA ZADAWANE SOBIE”

w 1954 roku.

Julian PrzybośDO ROBOTNICY W hali fabrycznej, aleją z rąk do rąk rosnącego żelaza,rosnącego do ostrego szczytu:do pocisku,szedłem, jakbym rozstrzygał, spawając marzenie i siłę,jak nadać im wspólny kształtbroni. Liczyłem:pięć młotów, ciężkich jak pięć lat,w jednej chwilidokonało na mniezamachu czasu:sprawdzały moje dzieło poetyckie ręce robotników i robotnic. Rytmem tysiąca ramion najszybciej obrotnychjak wzruszę swoje ramię?Pęd maszyn moją wolę przesilił. Pozdrawiam cię, palaczko, szara gwiazdo iskier!Twoja dłoń odjęta od żaru moją od pióra znalazła,abym pisał wszystkimi uściśniętymi rękami.

Wiersz ukazał się w tomiku poezji robotniczej pt. „SŁOWO O WIELKIM BRATERSTWIE”

w 1950 roku.

Adam WażykWIDOKÓWKA Z MIASTA SOCJALISTYCZNEGO

O świcie niecierpliwa,niesyta swego piękna,syczała lokomotywanad dziewczyną, która uklękła.

Ktoś, kto przelotnie zobaczyłpogański profil dziewczyny,opacznie sobie tłumaczył,że modli się do maszyny.

A jej tylko drgała warga,gdy ranną racją oliwy,maściła, czuła kolejarka,tłoki lokomotywy.

il. A

nn

A Ś

wid

ersk

A

OFENSYWA - luty 2007�6

>> tak tworzymy

OFENSYWA - luty 2007 �7

tak tworzymy <<

4 Pory Książki

Październikowa Pora Prozy, wraz z lutową Porą Poezji, kwietnio-

wym Festiwalem Literatury Popular-nej POPLIT oraz listopadową Porą Kryminału, składa się na Festiwal 4 Pory Książki, organizowany od 2004 r. przez Instytut Książki. Jest to co-roczny projekt promocji czytelnictwa i współczesnej literatury. Głównymi jego elementami są spotkania autor-skie i imprezy okołoliterackie. Ubie-głoroczna Pora Prozy 2 odbywała się w Bytomiu, Katowicach, Krakowie, Lublinie, Warszawie i Wrocławiu.

Instytut Książki, narodowa instytu-cja kultury powołana przez ministra, istnieje od 2004 r. w Krakowie. Dzia-ła w kraju i za granicą, kształtuje postawy czytelnicze przez działania edukacyjne i wydawnicze, promuje najlepsze polskie książki i ich auto-rów, przygotowuje programy trans-latorskie. Więcej o tym: www.insty-tutksiazki.pl. Tam też znaleźć można szczegółowy program festiwalu, zdję-cia z lubelskiej odsłony Prognoz Pro-zy i Wokół nowości.

Prognozy Prozy

Pierwszą edycję Pory Prozy w Lu-blinie rozpoczęło spotkanie z ze-

szłorocznymi debiutantami: Jackiem Dehnelem, Zbigniewem Masternakiem i Dariuszem Matuszakiem, prowadzo-ne przez Piotra Mareckiego, redaktora „Ha!artu”. Pierwszy z autorów, poeta, laureat nagrody Kościelskich, próbował już swoich sił w prozie. W 1999 r. wydał tom opowiadań Kolekcja. Zgromadzona w Trybunale Koronnym publiczność, jako pierwsza w Polsce, wysłuchała dwóch fragmentów jego najnowszej po-wieści. Ogólnopolska premiera Lali mia-ła miejsce trzy dni później. Autor Żywo-tów równoległych, w konwencji sagi rodzinnej, facecji, opowiada dzieje życia swojej babci. Historię, której ona sama, obdarzona talentem gawędziarskim i reżyserską fantazją, nie zdążyła spisać. Od narodzin, dzieciństwa w Kijowie, po dramat starości, stopniowe tracenie pamięci - biografii, rozrywającej się jak świadomość. Lala zainteresuje zarówno tropicieli wątków autobiograficznych,

jak i amatorów kunsztownego opowia-dania. W tym roku, także w wydawnic-twie Wab, ukazać się ma druga powieść autora Pochwały przemijania pod tytu-łem Dni Hojności.

Pozostali dwaj goście Prognoz Prozy mają już debiut za sobą. W lutym ubie-głego roku ukazała się Brzytwa Ockha-ma Dariusza Matuszaka, zaś w marcu Zbigniew Masternak, nakładem Zysku, i spółki, wydał Niech żyje wolność.

Pierwsza publikacja to – zgodnie z pod-tytułem usuniętym przez wydawcę – Nie-regularna powieść obsceniczno-filozoficz-na. Autor nie zgadza się, by szufladkować ją jako kryminał, choć dotyczy ona za-gadki serii morderstw młodych dziewcząt w małym miasteczku. Co więcej, wszyscy bohaterowie umierają, niektórzy w dość wyrafinowany sposób. Matuszak, zafa-scynowany splotem kiczu, grozy i wni-kliwości analizy psychologicznej u Kinga, postanowił opisać śmierć. Przewrotnie odwraca zapisaną w tytule zasadę śre-dniowiecznego filozofa i teologa, iż nie należy mnożyć bytów bez potrzeby. Mno-ży, a raczej nadaje postaciom kreowanego przez siebie świata pośmiertne życie. Jeden z nich nawet zmartwychwstaje. Kolejnym zamierzeniem pisarskim Matuszaka bę-dzie powieść o kompozycji szkatułkowej, o badaczu IBL’u, który, poprzez napisanie książki, ratuje świat.

Niech żyje wolność Masternaka traktuje o kontuzjowanym piłkarzu, próbującym szczęścia w dziedzinie poezji. Ta autobio-graficzna powieść pisana jest gwarą, która, według słów twórcy, zachwyciła profesora Jana Miodka. Pochodzący z Piórkowa pod Świętym Krzyżem Masternak, gwary musiał jednak uczyć się od początku, bo w domu się nią nie posługiwano. Autor Niech żyje wolność powinien być szczegól-nie bliski lubelskim czytelnikom, ponieważ studiował m.in. prawo na UMCS i miesz-ka pod Nałęczowem. Krytycy uznali jego debiut za próbę wskrzeszenia nurtu pisar-stwa chłopskiego w stylu Redlińskiego czy Myśliwskiego. Niezwykle szeroko zakrojo-ne plany pisarskie Masternaka mają przy-brać postać pięcioksięgu młodzieńczego -

promowany tytuł jest częścią drugą. Autor zwierzył się też z chęci napisania, pod ko-niec życia, księgi proroczej. Słowami Deh-nela, Masternak zamierza ścigać się z sobą i siebie przegonić.

Dwa razy Huelle – Ostatnia Wieczerza i Złota dwunastka

Dwa spotkania, dwa razy Paweł Hu-elle, dwa razy Paweł Próchniak jako prowadzący, raz Zbigniew Mentzel. Po

kolei. Wokół nowości, czyli drugie spo-tkanie festiwalowe, dotyczyło najnow-szej powieści pióra gdańskiego proza-ika. Zaczęło się od tego, iż autor Weisera Dawidka pozował do obrazu Ostatnia Wieczerza, malowanego przez Macieja Świeszewskiego. To niezwykłe i głośne dzieło, przedstawiające trójmiejskich ludzi kultury i nauki jako apostołów, w listopadzie 2005 r. wystawiono w Ko-ściele Św. Jana w Gdańsku.

Do napisania powieści zainspirowa-ło Huellego to, że, zamiast czasochłon-nego portretowania na żywo, malarz odtwarzał rysy modeli z fotografii. Autor Castorpa postanowił opisać je-den dzień z życia czterech pozujących osób, ponieważ „daje to pewien obraz

współczesności”. Publiczność, zebrana w żydowskiej Mandragorze, wysłu-chała „ludycznego” fragmentu nowej książki, dotyczącego sporu o realizm i współczesność, jaki mistrz, autor Ostatniej Wieczerzy, toczy z awangar-dystą, zwolennikiem malarstwa nie-przedstawiającego.

Z właściwą sobie skłonnością gawę-dziarską, Huelle opowiadał o okolicz-nościach powstawania powieści, o na-uce greki na potrzeby książki. O tym, jak przez popsuty samochód i zwie-dzanie ukraińskiej synagogi, pojechał do Jerozolimy, jak odkrył tam znako-mitego angielskiego grafika z XIX w. i wymyślił, by spotkać go ze Słowac-kim... Ostatnia Wieczerza ukaże się na-kładem krakowskiego Znaku.

Pokaz prozy, dwugłos Zbigniew Mentzel – Paweł Huelle, odbył się z okazji promocji najnowszego zbioru opowiadań wydanych przez Wydaw-nictwo Literackie. Pokaz Prozy. Złota Dwunastka zawiera najlepsze teksty ce-nionych i nagradzanych autorów śred-niego pokolenia, m.in. Chwina, Maja, Pilcha, Rylskiego, Tokarczuk, Zagajew-skiego. Zamieszczone w antologii opo-wiadania łączy podejmowana tematyka – kwestie historyczne, obyczajowe, po-lityczne i psychologiczne PRL. Huelliści znajdą tam Winniczki, kałuże, deszcz oraz Stół, amatorzy pisarstwa autora Wszystkich języków świata – Torpedę i Tramwaj na Kubę.

Autorzy rozmawiali o inspiracjach artystycznych i cenionych dziełach, m.in. krótkich formach Bunina, Schul-za, Babla. Autor Laufra, mottem z Na-bokova opatrzył tom prozy pt.: Niebez-pieczne narzędzie w ustach, z którego pochodzi Tramwaj. Słuchacze dowie-dzieli się, że np.: Iwaszkiewiczowski pochówek w mundurze górnika był nie tyle hołdem wobec władzy, co wyrazem uczuć wobec pewnego młodzieńca. Po-ruszano kwestie opozycyjności, praw-dy, problem braku kryteriów. Huelle zwierzył się czytelnikom z napisania w stanie wojennym „ziejącej nienawi-ścią powieści sensacyjno-politycznej”, której, na szczęście, według słów au-tora, żadne podziemne wydawnictwo nie chciało drukować. Menztel dzielił się myślami o „niemożności otwarcia klasycznymi humanizmami zamka współczesności”. Pisarze zgodzili się, iż jednym z powodów jest niesłuszne na-łożenie miary postępu na sztukę.

Minimalizm

Minifestiwal literacki Minima-lizm, zorganizowany przez Kor-

porację Ha!art, rozpoczął miniwykład krytyka Michała Tabaczyńskiego, autora Antologii współczesnej amerykańskiej po-ezji gejowskiej i lesbijskiej. Nurt minima-lizmu pojawił się w amerykańskiej lite-raturze w latach 40., wyrósł w latach 60. i 70. jako odpowiedź na metafikcję. Jego znani przedstawiciele to m.in.: Raymond Carver, Chuck Palahniuk, Bret Easton Ellis, Ernest Hemingway. Klasycznym tekstem teoretycznym jest esej Johna Bartha A Few Words About Minimalism z 1986 r. Określając minimalizm w lite-raturze, mówić należy o ekonomii słów i powierzchowności przekazu, krótkich, niewielkich fabułach, wycinkach rze-czywistości, ironicznych podtekstach,

Z Szymonem Kloską, pracownikiem Insty-tutu Książki, rozmawia Dorota Niedziałkow-ska

• Jak ocenia pan pierwszą edycję Pory Prozy w Lublinie? Jak wypadamy na tle innych miast?

- Bardzo, bardzo dobrze. I mówię to absolut-nie szczerze, bo mamy problemy z festiwalami w dużych miastach. Oczywiście nie ma reguły, że w miastach większych jest trudniej przyciągnąć publiczność, a w mniejszych łatwiej... To jest już kolejna edycja festiwalu, który odbywa się cztery razy do roku. Mamy doświadczenie, jesteśmy w stanie powiedzieć, gdzie jakie gatunki literatury najlepiej się sprzedają. Najtrudniejsza zawsze jest Warszawa. W Krakowie udaje się i poezja i kryminał; obecne Pory Prozy też tam się udały. Liczyliśmy, że Katowice będą hitem tej edycji, okazuje się, że nie do końca. Zwycięzcą tej edycji Pór Prozy jest Lublin. Bez dwóch zdań. Nigdzie nie było aż tak dobrej frekwencji, aż tak żywych reakcji, a jestem w kontakcie z ludźmi przebywa-jącymi w pozostałych pięciu miastach. Ciekawe było to, że przychodzili bardzo różni czytelnicy. Spotkanie, które zainaugurowało festiwal w Lu-blinie, Prognozy Prozy z młodymi pisarzami oraz Minimalizm, które w innych miastach znajdują odbiorców wśród studentów i młodzieży, tutaj zgromadziły mieszaną publiczność, także osoby starsze. Rozmowa przebiega między pokolenia-mi, to ożywia dyskusję.

• Które ze spotkań było, według pana, naj-lepsze?

- Trudno powiedzieć... Mam wrażenie, że spotkania tej edycji były równe. Przynajmniej w Lublinie. Słyszałem, że warszawskie spotka-nie z cyklu Pisarze Podola nie udało się, nie było tak ciekawe jak to tutaj i we Wrocławiu. Bałem się, że dwa razy Huelle...

• To za dużo?- Tak, ale okazało się inaczej. Obecność

Mentzela i świetne prowadzenie Pawła Próch-

niaka sprawiły, że te dwa spotkania były różne. Obawiałem się spotkań organizowanych przez „Ha!art”, bo z nimi nigdy nic nie wiadomo... ale Minimalizm wypadł dobrze i Jakub Żulczyk nie przeklinał tyle, co zwykle. Myślę, że publiczność była zadowolona.

• Czy w innych miastach z minimalizmem wiązały się jakieś ekscesy?

- Nie było żadnych tego typu wydarzeń. Wia-domo, że autorzy, którzy pochodzą z Krakowa i Warszawy, tam czują się bardziej „u siebie”. Przychodzi do nich ich własna publiczność, dyskusje są luźniejsze, bardziej przegadane. To ważne, żeby prezentować debiutujących, mło-dych autorów, którzy są literackimi łącznikami ze współczesnością. Nie tylko przy Porach Prozy, ale przy każdym wydarzeniu, staramy się zwró-cić uwagę na najmłodszą polską literaturę.

• A plany na dalszą współpracę, o których usłyszeliśmy na spotkaniu z Linsem? Co jesz-cze w Lublinie zorganizuje Instytut Książki?

- Najbliższa edycja Pór Książki to Kryminał; fe-stiwal jest już dopięty, nie przyjedzie do Lublina. Z pewnością natomiast przyjedzie poezja. Ro-boczo ma być to impreza poświęcona poetom „małych języków europejskich”. Czy to będzie ważny element festiwalu, czy nuta przewodnia – zobaczymy. Chcemy, żeby w kwietniu przyje-chał tu POPLIT, fantastyka stanowi pięćdziesiąt procent jego programu. Środowisko lubelskie jest prężne, żywe. POPLIT ma charakter interdy-scyplinarny, promujemy literaturę, pokazujemy, co dzieje się wokół niej – filmy, koncerty, wysta-wy, instalacje i happeningi. Będzie to wymagało od nas rozszerzenia bazy partnerskiej w Lublinie, będziemy współpracować z Miejską Biblioteką Publiczną i innymi. Kto wie, może 4 Pory Książki po prostu się tu zadomowią.

• Mam taką nadzieję. Dziękuję za rozmowę.

Dorota Niedziałkowska

rys. k

uBA t

rzeciAk

OFENSYWA - luty 2007�6

>> tak tworzymy

OFENSYWA - luty 2007 �7

tak tworzymy <<

4 Pory Książki

Październikowa Pora Prozy, wraz z lutową Porą Poezji, kwietnio-

wym Festiwalem Literatury Popular-nej POPLIT oraz listopadową Porą Kryminału, składa się na Festiwal 4 Pory Książki, organizowany od 2004 r. przez Instytut Książki. Jest to co-roczny projekt promocji czytelnictwa i współczesnej literatury. Głównymi jego elementami są spotkania autor-skie i imprezy okołoliterackie. Ubie-głoroczna Pora Prozy 2 odbywała się w Bytomiu, Katowicach, Krakowie, Lublinie, Warszawie i Wrocławiu.

Instytut Książki, narodowa instytu-cja kultury powołana przez ministra, istnieje od 2004 r. w Krakowie. Dzia-ła w kraju i za granicą, kształtuje postawy czytelnicze przez działania edukacyjne i wydawnicze, promuje najlepsze polskie książki i ich auto-rów, przygotowuje programy trans-latorskie. Więcej o tym: www.insty-tutksiazki.pl. Tam też znaleźć można szczegółowy program festiwalu, zdję-cia z lubelskiej odsłony Prognoz Pro-zy i Wokół nowości.

Prognozy Prozy

Pierwszą edycję Pory Prozy w Lu-blinie rozpoczęło spotkanie z ze-

szłorocznymi debiutantami: Jackiem Dehnelem, Zbigniewem Masternakiem i Dariuszem Matuszakiem, prowadzo-ne przez Piotra Mareckiego, redaktora „Ha!artu”. Pierwszy z autorów, poeta, laureat nagrody Kościelskich, próbował już swoich sił w prozie. W 1999 r. wydał tom opowiadań Kolekcja. Zgromadzona w Trybunale Koronnym publiczność, jako pierwsza w Polsce, wysłuchała dwóch fragmentów jego najnowszej po-wieści. Ogólnopolska premiera Lali mia-ła miejsce trzy dni później. Autor Żywo-tów równoległych, w konwencji sagi rodzinnej, facecji, opowiada dzieje życia swojej babci. Historię, której ona sama, obdarzona talentem gawędziarskim i reżyserską fantazją, nie zdążyła spisać. Od narodzin, dzieciństwa w Kijowie, po dramat starości, stopniowe tracenie pamięci - biografii, rozrywającej się jak świadomość. Lala zainteresuje zarówno tropicieli wątków autobiograficznych,

jak i amatorów kunsztownego opowia-dania. W tym roku, także w wydawnic-twie Wab, ukazać się ma druga powieść autora Pochwały przemijania pod tytu-łem Dni Hojności.

Pozostali dwaj goście Prognoz Prozy mają już debiut za sobą. W lutym ubie-głego roku ukazała się Brzytwa Ockha-ma Dariusza Matuszaka, zaś w marcu Zbigniew Masternak, nakładem Zysku, i spółki, wydał Niech żyje wolność.

Pierwsza publikacja to – zgodnie z pod-tytułem usuniętym przez wydawcę – Nie-regularna powieść obsceniczno-filozoficz-na. Autor nie zgadza się, by szufladkować ją jako kryminał, choć dotyczy ona za-gadki serii morderstw młodych dziewcząt w małym miasteczku. Co więcej, wszyscy bohaterowie umierają, niektórzy w dość wyrafinowany sposób. Matuszak, zafa-scynowany splotem kiczu, grozy i wni-kliwości analizy psychologicznej u Kinga, postanowił opisać śmierć. Przewrotnie odwraca zapisaną w tytule zasadę śre-dniowiecznego filozofa i teologa, iż nie należy mnożyć bytów bez potrzeby. Mno-ży, a raczej nadaje postaciom kreowanego przez siebie świata pośmiertne życie. Jeden z nich nawet zmartwychwstaje. Kolejnym zamierzeniem pisarskim Matuszaka bę-dzie powieść o kompozycji szkatułkowej, o badaczu IBL’u, który, poprzez napisanie książki, ratuje świat.

Niech żyje wolność Masternaka traktuje o kontuzjowanym piłkarzu, próbującym szczęścia w dziedzinie poezji. Ta autobio-graficzna powieść pisana jest gwarą, która, według słów twórcy, zachwyciła profesora Jana Miodka. Pochodzący z Piórkowa pod Świętym Krzyżem Masternak, gwary musiał jednak uczyć się od początku, bo w domu się nią nie posługiwano. Autor Niech żyje wolność powinien być szczegól-nie bliski lubelskim czytelnikom, ponieważ studiował m.in. prawo na UMCS i miesz-ka pod Nałęczowem. Krytycy uznali jego debiut za próbę wskrzeszenia nurtu pisar-stwa chłopskiego w stylu Redlińskiego czy Myśliwskiego. Niezwykle szeroko zakrojo-ne plany pisarskie Masternaka mają przy-brać postać pięcioksięgu młodzieńczego -

promowany tytuł jest częścią drugą. Autor zwierzył się też z chęci napisania, pod ko-niec życia, księgi proroczej. Słowami Deh-nela, Masternak zamierza ścigać się z sobą i siebie przegonić.

Dwa razy Huelle – Ostatnia Wieczerza i Złota dwunastka

Dwa spotkania, dwa razy Paweł Hu-elle, dwa razy Paweł Próchniak jako prowadzący, raz Zbigniew Mentzel. Po

kolei. Wokół nowości, czyli drugie spo-tkanie festiwalowe, dotyczyło najnow-szej powieści pióra gdańskiego proza-ika. Zaczęło się od tego, iż autor Weisera Dawidka pozował do obrazu Ostatnia Wieczerza, malowanego przez Macieja Świeszewskiego. To niezwykłe i głośne dzieło, przedstawiające trójmiejskich ludzi kultury i nauki jako apostołów, w listopadzie 2005 r. wystawiono w Ko-ściele Św. Jana w Gdańsku.

Do napisania powieści zainspirowa-ło Huellego to, że, zamiast czasochłon-nego portretowania na żywo, malarz odtwarzał rysy modeli z fotografii. Autor Castorpa postanowił opisać je-den dzień z życia czterech pozujących osób, ponieważ „daje to pewien obraz

współczesności”. Publiczność, zebrana w żydowskiej Mandragorze, wysłu-chała „ludycznego” fragmentu nowej książki, dotyczącego sporu o realizm i współczesność, jaki mistrz, autor Ostatniej Wieczerzy, toczy z awangar-dystą, zwolennikiem malarstwa nie-przedstawiającego.

Z właściwą sobie skłonnością gawę-dziarską, Huelle opowiadał o okolicz-nościach powstawania powieści, o na-uce greki na potrzeby książki. O tym, jak przez popsuty samochód i zwie-dzanie ukraińskiej synagogi, pojechał do Jerozolimy, jak odkrył tam znako-mitego angielskiego grafika z XIX w. i wymyślił, by spotkać go ze Słowac-kim... Ostatnia Wieczerza ukaże się na-kładem krakowskiego Znaku.

Pokaz prozy, dwugłos Zbigniew Mentzel – Paweł Huelle, odbył się z okazji promocji najnowszego zbioru opowiadań wydanych przez Wydaw-nictwo Literackie. Pokaz Prozy. Złota Dwunastka zawiera najlepsze teksty ce-nionych i nagradzanych autorów śred-niego pokolenia, m.in. Chwina, Maja, Pilcha, Rylskiego, Tokarczuk, Zagajew-skiego. Zamieszczone w antologii opo-wiadania łączy podejmowana tematyka – kwestie historyczne, obyczajowe, po-lityczne i psychologiczne PRL. Huelliści znajdą tam Winniczki, kałuże, deszcz oraz Stół, amatorzy pisarstwa autora Wszystkich języków świata – Torpedę i Tramwaj na Kubę.

Autorzy rozmawiali o inspiracjach artystycznych i cenionych dziełach, m.in. krótkich formach Bunina, Schul-za, Babla. Autor Laufra, mottem z Na-bokova opatrzył tom prozy pt.: Niebez-pieczne narzędzie w ustach, z którego pochodzi Tramwaj. Słuchacze dowie-dzieli się, że np.: Iwaszkiewiczowski pochówek w mundurze górnika był nie tyle hołdem wobec władzy, co wyrazem uczuć wobec pewnego młodzieńca. Po-ruszano kwestie opozycyjności, praw-dy, problem braku kryteriów. Huelle zwierzył się czytelnikom z napisania w stanie wojennym „ziejącej nienawi-ścią powieści sensacyjno-politycznej”, której, na szczęście, według słów au-tora, żadne podziemne wydawnictwo nie chciało drukować. Menztel dzielił się myślami o „niemożności otwarcia klasycznymi humanizmami zamka współczesności”. Pisarze zgodzili się, iż jednym z powodów jest niesłuszne na-łożenie miary postępu na sztukę.

Minimalizm

Minifestiwal literacki Minima-lizm, zorganizowany przez Kor-

porację Ha!art, rozpoczął miniwykład krytyka Michała Tabaczyńskiego, autora Antologii współczesnej amerykańskiej po-ezji gejowskiej i lesbijskiej. Nurt minima-lizmu pojawił się w amerykańskiej lite-raturze w latach 40., wyrósł w latach 60. i 70. jako odpowiedź na metafikcję. Jego znani przedstawiciele to m.in.: Raymond Carver, Chuck Palahniuk, Bret Easton Ellis, Ernest Hemingway. Klasycznym tekstem teoretycznym jest esej Johna Bartha A Few Words About Minimalism z 1986 r. Określając minimalizm w lite-raturze, mówić należy o ekonomii słów i powierzchowności przekazu, krótkich, niewielkich fabułach, wycinkach rze-czywistości, ironicznych podtekstach,

Z Szymonem Kloską, pracownikiem Insty-tutu Książki, rozmawia Dorota Niedziałkow-ska

• Jak ocenia pan pierwszą edycję Pory Prozy w Lublinie? Jak wypadamy na tle innych miast?

- Bardzo, bardzo dobrze. I mówię to absolut-nie szczerze, bo mamy problemy z festiwalami w dużych miastach. Oczywiście nie ma reguły, że w miastach większych jest trudniej przyciągnąć publiczność, a w mniejszych łatwiej... To jest już kolejna edycja festiwalu, który odbywa się cztery razy do roku. Mamy doświadczenie, jesteśmy w stanie powiedzieć, gdzie jakie gatunki literatury najlepiej się sprzedają. Najtrudniejsza zawsze jest Warszawa. W Krakowie udaje się i poezja i kryminał; obecne Pory Prozy też tam się udały. Liczyliśmy, że Katowice będą hitem tej edycji, okazuje się, że nie do końca. Zwycięzcą tej edycji Pór Prozy jest Lublin. Bez dwóch zdań. Nigdzie nie było aż tak dobrej frekwencji, aż tak żywych reakcji, a jestem w kontakcie z ludźmi przebywa-jącymi w pozostałych pięciu miastach. Ciekawe było to, że przychodzili bardzo różni czytelnicy. Spotkanie, które zainaugurowało festiwal w Lu-blinie, Prognozy Prozy z młodymi pisarzami oraz Minimalizm, które w innych miastach znajdują odbiorców wśród studentów i młodzieży, tutaj zgromadziły mieszaną publiczność, także osoby starsze. Rozmowa przebiega między pokolenia-mi, to ożywia dyskusję.

• Które ze spotkań było, według pana, naj-lepsze?

- Trudno powiedzieć... Mam wrażenie, że spotkania tej edycji były równe. Przynajmniej w Lublinie. Słyszałem, że warszawskie spotka-nie z cyklu Pisarze Podola nie udało się, nie było tak ciekawe jak to tutaj i we Wrocławiu. Bałem się, że dwa razy Huelle...

• To za dużo?- Tak, ale okazało się inaczej. Obecność

Mentzela i świetne prowadzenie Pawła Próch-

niaka sprawiły, że te dwa spotkania były różne. Obawiałem się spotkań organizowanych przez „Ha!art”, bo z nimi nigdy nic nie wiadomo... ale Minimalizm wypadł dobrze i Jakub Żulczyk nie przeklinał tyle, co zwykle. Myślę, że publiczność była zadowolona.

• Czy w innych miastach z minimalizmem wiązały się jakieś ekscesy?

- Nie było żadnych tego typu wydarzeń. Wia-domo, że autorzy, którzy pochodzą z Krakowa i Warszawy, tam czują się bardziej „u siebie”. Przychodzi do nich ich własna publiczność, dyskusje są luźniejsze, bardziej przegadane. To ważne, żeby prezentować debiutujących, mło-dych autorów, którzy są literackimi łącznikami ze współczesnością. Nie tylko przy Porach Prozy, ale przy każdym wydarzeniu, staramy się zwró-cić uwagę na najmłodszą polską literaturę.

• A plany na dalszą współpracę, o których usłyszeliśmy na spotkaniu z Linsem? Co jesz-cze w Lublinie zorganizuje Instytut Książki?

- Najbliższa edycja Pór Książki to Kryminał; fe-stiwal jest już dopięty, nie przyjedzie do Lublina. Z pewnością natomiast przyjedzie poezja. Ro-boczo ma być to impreza poświęcona poetom „małych języków europejskich”. Czy to będzie ważny element festiwalu, czy nuta przewodnia – zobaczymy. Chcemy, żeby w kwietniu przyje-chał tu POPLIT, fantastyka stanowi pięćdziesiąt procent jego programu. Środowisko lubelskie jest prężne, żywe. POPLIT ma charakter interdy-scyplinarny, promujemy literaturę, pokazujemy, co dzieje się wokół niej – filmy, koncerty, wysta-wy, instalacje i happeningi. Będzie to wymagało od nas rozszerzenia bazy partnerskiej w Lublinie, będziemy współpracować z Miejską Biblioteką Publiczną i innymi. Kto wie, może 4 Pory Książki po prostu się tu zadomowią.

• Mam taką nadzieję. Dziękuję za rozmowę.

Dorota Niedziałkowska

rys. k

uBA t

rzeciAk

OFENSYWA - luty 2007�8

>> tak tworzymy

OFENSYWA - luty 2007 �9

tak tworzymy <<

meczPolska : PolskaPrawdopodobny wynikZero do Zera

Sprawa dominacjiCała prawda o zimie wychodzi na jaw gdy topnieje śnieg Nie potrzeba mieszać Boga z piwem piwa z winem wina z wódką Przewagę zdobędzie każdy ten który to pierwszy zapisze Przewagę ma dzięki temu tylko że istnieją tacy którzy nie zapisują Jest to nieporównywalnie mniejsza przewaga od tej zdobytej bez pomocy pióraTaka jest przewaga życia żyjących nad pismem zapisujących nie musieli pisać ci z przewagą bezwzględną ale musieli żyć taka jest przewaga tego że cię nie ma nad tym że jesteś skoro już jesteś coś tam zawsze musiszale skoro już jesteś to bądź przeważnie ci którzy mają przewagę są bo ich nie ma i na odwrót.

Szałe Maleństwo, Małe Szaleństwodzieńkropla Wody, powoli, z góry na dół. rozprzestrzenia się.lecą wolno dwie, trzy, cztery, pięć, dwanaście. mgła.chwila przerwy. uderzenie. słup Wody, od dołu, do góry. miliardy kropelek. mokry pył. - wiatr, bryza, twarz. kropla Wody z góry na dół, wszerz, wzdłuż. uniesiona ciepłym powietrzem, oddechem, podmuchem. sukienka, dekolt, stopa. Twoja ulubiona fontanna w Warszawie.ławka, słońce, śmiech. dziecko ziemi „Woda”, góra dół, klaśnięcie o beton. Krople, dłonie, biją brawo, stopom które tańczą wieczórszklista, strużka Wody, srebrny wąż, wbity w ścianę kran.porcelana, umywalka. lustro, szkłoukładasz ręce, do modlitwy, nabierasz Wody.świat obrazów biegnie w tył, pochylasz się. zanurzasz twarz, podnosisz się.świat biegnie, modlitwa jest trwaniem.przecierasz wilgotne rzęsy.

noc kropla, kropli, pod poduszką.

Urodzony w 1981r. w Niemczech. Obecnie student trzeciego roku filozofii na Wydziale Filozofii i Socjologii UMCS.

Wcześniej studiował zaocznie informatykę i teologię, jednak żadnego z tych kierunków nie skończył.

Interesuje się: myślą ludzką, kulturą, sztuką, muzyką.

Od maja 2006 r. uczestniczy w warszta-tach literackich prowa-dzonych przez Arkadiu-sza Bagłajewskiego. Pomaga również przy organizacji „Koziołków Poetyckich.” O

pozwalających budować epicką całość. Minimaliści dążą do najbardziej dokład-nego ujęcia rzeczywistości. Bohatero-wie to ludzie przeciętni, „z sąsiedztwa”. W Polsce, termin ten zaproponował Igor Stokfiszewski w szkicu Fikcje, opubliko-wanym w „Ha!arcie”. Jego zdaniem, jest to termin przydatny do opisu najnowszej literatury, „różnej od metafikcji lat 90. i zaangażowanej prozy początku XXI wieku”.

Minidyskusja i miniprezentacje sta-nowiły całość. Krytycy: Piotr Marecki, Tomasz Charnas i Łukasz Andrzejew-ski rozmawiali z obecnymi w Miejskiej Bibliotece Publicznej autorami; starali się przedstawić cechy minimalistyczne na przykładach konkretnych utworów. Wskazywano np. na zbieżności języka i materii prozy Jakuba Żulczyka i Pa-lahniuka, którego zresztą autor Zrób mi jakąś krzywdę bardzo ceni. Ponadto, główny bohater jego romansu drogi, znu-dzony student Dawid, obawiający się do-rosłości, podobny nam wielu, wpisuje się w koncepcję „chłopaka z sąsiedztwa”.

Dla Ewy Schelling - znanej amatorom prozy lesbijskiej z Akacji, Głupca, tomu opowiadań Lustro - być pisarzem mini-malistycznym to znaczy napisać tak mało, jak tylko można dla uzyskania pożądane-go efektu. To zresztą cecha dobrej prozy w ogóle. Krytyk i poeta, Piotr Czerniaw-ski, dostrzegł w poezji Filipa Zawady mi-nimalistyczny system budowania wiersza opartego na jednej metaforze. Autor 30 łatwych utworów i Poprawek do snów sprzeciwiał się jednak zaliczeniu do tego nurtu narracyjnej poezji Jasia Kapeli.

Padały argumenty przeciw minima-lizmowi, rozumianemu jako skrajna redukcja i obniżenie poziomu artystycz-nego realizacji. Tabaczyński przytoczył anegdotę o redaktorze wykreślającym co drugie zdanie, który stał się prawdziwym twórcą cenionego stylu Carvera. Na pyta-nie Mareckiego, po co w ogóle wprowa-dzać pojęcie minimalizmu, zareagowała Marta Dzido. Zdaniem autorki Małża, przeszczepiany na polski grunt termin nie jest potrzebny czytelnikom, szuflad-kuje autora, a dzieło upraszcza.

Lubelska odsłona „tour de minima-lizm” – określenie z blogu Jakuba Żul-czyka – mimo nieograniczonego czasu

debaty, nie doprowadziła zgromadzonych do żadnych konkretnych rozstrzygnięć; pozwoliła jednak lubelskiej publiczno-ści zapoznać się z najmłodszą literaturą, promowaną przez Korporację.

Pisarze Podola

Bohaterem spotkania z serii Pisarze Podola był, w Lublinie, Zygmunt

Haupt. O jego twórczość i biografii rozmawiali miłośnicy jego talentu – An-drzej Stasiuk oraz Aleksander Madyda. Jedną z pierwszych książek, wydanych przez Wydawnictwo Czarne Stasiuka, było wznowienie Pierścienia z papieru. Madyda, autor opublikowanej w 1998 r. monografii, pracuje obecnie nad pełną, kilkusetstronicową edycją dzieł Haupta, w której znajdą się niepublikowane do-tąd opowiadania.

Zygmunt Haupt studiował we Lwo-wie, należał do grupy poetów Rybałci; wyjeżdżał do Paryża, malował. Walczył w 1939 r., służył jako oficer w Szkocji i w Londynie. Po wojnie osiadł w Stanach Zjednoczonych, publikował, zajmował się malarstwem, pracował w radiu oraz jako redaktor miesięcznika „Ameryka”. W 1963 r. wydał tom wspomnień Pier-ścień z papieru, natomiast pośmiertnie, w 1989 r., ukazał się zbiór opowiadań, wariantów, szkiców pt.: Szpica. To fak-ty. Madyda nakreślił barwny wizerunek artysty zajętego wyłącznie tworzeniem, człowieka głęboko niepraktycznego, który za pierwsze zarobione pieniądze kupił konia i miejsce w stajni, potem adapter i kolekcję płyt. Zgłębiający taj-niki spuścizny literackiej Haupta, prze-chowywanej w Kalifornii, Madyda dzielił się najnowszymi odkryciami – „Jeszcze nikt o tym nie wie poza nami, odnieśli państwo niebywałe korzyści przychodząc tutaj, na państwa miejscu od razu popadł-bym w zachwyt!”

Zdaniem Madydy, pisarstwo Haupta, jeżeli już się je pozna, otrzymuje zawsze niezwykle wysokie noty. To dzięki stylo-wi, który budują plastyczne opisy, kon-strukcje oparte na poetyce fragmentu, autobiografizm i autotematyzm. Równie entuzjastycznie o twórczości urodzone-go w Ułaszkowcach pisarza wypowiadał się Stasiuk. W nim literatura ta wywołu-je wrażenia metafizyczne. Fascynacja obu

panów widoczna była w doborze i lektu-rze fragmentów na życzenie publiczności. Według autora Jadąc do Babadag, prozę Haupta cechuje naturalne mistrzostwo, pozbawione pozy i autokreacji, pokorne wobec świata i języka.

Warto było przyjść do galerii Ośrodka Praktyk Teatralnych Gardzienice nie tyl-ko ze względu na aspekty poznawcze czy niewątpliwy talent autora Szpicy, ale też dla niezwykłego klimatu, jaki udało się stworzyć Madydzie i Stasiukowi.

Paulo Lins

gośćmi specjalnymi tej edycji festi-walu, przygotowanej pod hasłem

„Kraje dalekie”, byli prozaicy z różnych stron świata. Do Lublina przyjechał z Brazylii pisarz Paulo Lins, autor Mia-sta Boga, przedstawiającego obraz życia w fawelach Rio de Janeiro.

Rio to rodzinne miasto Linsa; tam, na Uniwersytecie Federalnym, studiował literaturę, czytał Dostojewskiego i Pro-usta; stawiał pierwsze kroki jako poeta. W latach 1986-1993, przyszły pisarz brał udział w badaniach antropologicznych na temat przestępczości. Te doświadcze-nia, obok wspomnień z własnego dzie-ciństwa i młodości spędzonej w środo-wisku slumsów Rio, biedy, przestępczości, narkotyków, złożyły się na książkę. Na jej podstawie, Fernando Mereilles nakręcił film, nagrodzony m.in. w 2003 r. Złotą Żabą Camerimage i Złotym Globem.

Lins jest dla mieszkańców faweli symbolem sukcesu, jest czytany, a jego książka, czy jej ekranizacja, wywołują tam skrajne emocje. Opowiedział, jak kiedyś zabrał Pedro Almodòvara na wy-cieczkę do Miasta Boga, jednak zgubił go w tłumie i martwił się. Potem jed-nak pomyślał: „Niech on też coś sobie przeżyje”. Reżyser odnalazł się po dwóch dniach, z dwójką dzieci, które postano-wił utrzymywać.

Szkoda jedynie, że publiczność lubel-ska nie była zainteresowana socjologicz-nym ani politycznym wymiarem Miasta Boga, a jedynie tym, jak brazylijski pi-sarz odbiera naszą kulturę. Lins podkre-ślał zauroczenie kobietami, zwłaszcza że obecnie pracuje nad książką o sambie, pisaną z perspektywy kobiety O

Dorota Niedziałkowska

rys.

An

iA z

An

iew

icz

OFENSYWA - luty 2007�8

>> tak tworzymy

OFENSYWA - luty 2007 �9

tak tworzymy <<

meczPolska : PolskaPrawdopodobny wynikZero do Zera

Sprawa dominacjiCała prawda o zimie wychodzi na jaw gdy topnieje śnieg Nie potrzeba mieszać Boga z piwem piwa z winem wina z wódką Przewagę zdobędzie każdy ten który to pierwszy zapisze Przewagę ma dzięki temu tylko że istnieją tacy którzy nie zapisują Jest to nieporównywalnie mniejsza przewaga od tej zdobytej bez pomocy pióraTaka jest przewaga życia żyjących nad pismem zapisujących nie musieli pisać ci z przewagą bezwzględną ale musieli żyć taka jest przewaga tego że cię nie ma nad tym że jesteś skoro już jesteś coś tam zawsze musiszale skoro już jesteś to bądź przeważnie ci którzy mają przewagę są bo ich nie ma i na odwrót.

Szałe Maleństwo, Małe Szaleństwodzieńkropla Wody, powoli, z góry na dół. rozprzestrzenia się.lecą wolno dwie, trzy, cztery, pięć, dwanaście. mgła.chwila przerwy. uderzenie. słup Wody, od dołu, do góry. miliardy kropelek. mokry pył. - wiatr, bryza, twarz. kropla Wody z góry na dół, wszerz, wzdłuż. uniesiona ciepłym powietrzem, oddechem, podmuchem. sukienka, dekolt, stopa. Twoja ulubiona fontanna w Warszawie.ławka, słońce, śmiech. dziecko ziemi „Woda”, góra dół, klaśnięcie o beton. Krople, dłonie, biją brawo, stopom które tańczą wieczórszklista, strużka Wody, srebrny wąż, wbity w ścianę kran.porcelana, umywalka. lustro, szkłoukładasz ręce, do modlitwy, nabierasz Wody.świat obrazów biegnie w tył, pochylasz się. zanurzasz twarz, podnosisz się.świat biegnie, modlitwa jest trwaniem.przecierasz wilgotne rzęsy.

noc kropla, kropli, pod poduszką.

Urodzony w 1981r. w Niemczech. Obecnie student trzeciego roku filozofii na Wydziale Filozofii i Socjologii UMCS.

Wcześniej studiował zaocznie informatykę i teologię, jednak żadnego z tych kierunków nie skończył.

Interesuje się: myślą ludzką, kulturą, sztuką, muzyką.

Od maja 2006 r. uczestniczy w warszta-tach literackich prowa-dzonych przez Arkadiu-sza Bagłajewskiego. Pomaga również przy organizacji „Koziołków Poetyckich.” O

pozwalających budować epicką całość. Minimaliści dążą do najbardziej dokład-nego ujęcia rzeczywistości. Bohatero-wie to ludzie przeciętni, „z sąsiedztwa”. W Polsce, termin ten zaproponował Igor Stokfiszewski w szkicu Fikcje, opubliko-wanym w „Ha!arcie”. Jego zdaniem, jest to termin przydatny do opisu najnowszej literatury, „różnej od metafikcji lat 90. i zaangażowanej prozy początku XXI wieku”.

Minidyskusja i miniprezentacje sta-nowiły całość. Krytycy: Piotr Marecki, Tomasz Charnas i Łukasz Andrzejew-ski rozmawiali z obecnymi w Miejskiej Bibliotece Publicznej autorami; starali się przedstawić cechy minimalistyczne na przykładach konkretnych utworów. Wskazywano np. na zbieżności języka i materii prozy Jakuba Żulczyka i Pa-lahniuka, którego zresztą autor Zrób mi jakąś krzywdę bardzo ceni. Ponadto, główny bohater jego romansu drogi, znu-dzony student Dawid, obawiający się do-rosłości, podobny nam wielu, wpisuje się w koncepcję „chłopaka z sąsiedztwa”.

Dla Ewy Schelling - znanej amatorom prozy lesbijskiej z Akacji, Głupca, tomu opowiadań Lustro - być pisarzem mini-malistycznym to znaczy napisać tak mało, jak tylko można dla uzyskania pożądane-go efektu. To zresztą cecha dobrej prozy w ogóle. Krytyk i poeta, Piotr Czerniaw-ski, dostrzegł w poezji Filipa Zawady mi-nimalistyczny system budowania wiersza opartego na jednej metaforze. Autor 30 łatwych utworów i Poprawek do snów sprzeciwiał się jednak zaliczeniu do tego nurtu narracyjnej poezji Jasia Kapeli.

Padały argumenty przeciw minima-lizmowi, rozumianemu jako skrajna redukcja i obniżenie poziomu artystycz-nego realizacji. Tabaczyński przytoczył anegdotę o redaktorze wykreślającym co drugie zdanie, który stał się prawdziwym twórcą cenionego stylu Carvera. Na pyta-nie Mareckiego, po co w ogóle wprowa-dzać pojęcie minimalizmu, zareagowała Marta Dzido. Zdaniem autorki Małża, przeszczepiany na polski grunt termin nie jest potrzebny czytelnikom, szuflad-kuje autora, a dzieło upraszcza.

Lubelska odsłona „tour de minima-lizm” – określenie z blogu Jakuba Żul-czyka – mimo nieograniczonego czasu

debaty, nie doprowadziła zgromadzonych do żadnych konkretnych rozstrzygnięć; pozwoliła jednak lubelskiej publiczno-ści zapoznać się z najmłodszą literaturą, promowaną przez Korporację.

Pisarze Podola

Bohaterem spotkania z serii Pisarze Podola był, w Lublinie, Zygmunt

Haupt. O jego twórczość i biografii rozmawiali miłośnicy jego talentu – An-drzej Stasiuk oraz Aleksander Madyda. Jedną z pierwszych książek, wydanych przez Wydawnictwo Czarne Stasiuka, było wznowienie Pierścienia z papieru. Madyda, autor opublikowanej w 1998 r. monografii, pracuje obecnie nad pełną, kilkusetstronicową edycją dzieł Haupta, w której znajdą się niepublikowane do-tąd opowiadania.

Zygmunt Haupt studiował we Lwo-wie, należał do grupy poetów Rybałci; wyjeżdżał do Paryża, malował. Walczył w 1939 r., służył jako oficer w Szkocji i w Londynie. Po wojnie osiadł w Stanach Zjednoczonych, publikował, zajmował się malarstwem, pracował w radiu oraz jako redaktor miesięcznika „Ameryka”. W 1963 r. wydał tom wspomnień Pier-ścień z papieru, natomiast pośmiertnie, w 1989 r., ukazał się zbiór opowiadań, wariantów, szkiców pt.: Szpica. To fak-ty. Madyda nakreślił barwny wizerunek artysty zajętego wyłącznie tworzeniem, człowieka głęboko niepraktycznego, który za pierwsze zarobione pieniądze kupił konia i miejsce w stajni, potem adapter i kolekcję płyt. Zgłębiający taj-niki spuścizny literackiej Haupta, prze-chowywanej w Kalifornii, Madyda dzielił się najnowszymi odkryciami – „Jeszcze nikt o tym nie wie poza nami, odnieśli państwo niebywałe korzyści przychodząc tutaj, na państwa miejscu od razu popadł-bym w zachwyt!”

Zdaniem Madydy, pisarstwo Haupta, jeżeli już się je pozna, otrzymuje zawsze niezwykle wysokie noty. To dzięki stylo-wi, który budują plastyczne opisy, kon-strukcje oparte na poetyce fragmentu, autobiografizm i autotematyzm. Równie entuzjastycznie o twórczości urodzone-go w Ułaszkowcach pisarza wypowiadał się Stasiuk. W nim literatura ta wywołu-je wrażenia metafizyczne. Fascynacja obu

panów widoczna była w doborze i lektu-rze fragmentów na życzenie publiczności. Według autora Jadąc do Babadag, prozę Haupta cechuje naturalne mistrzostwo, pozbawione pozy i autokreacji, pokorne wobec świata i języka.

Warto było przyjść do galerii Ośrodka Praktyk Teatralnych Gardzienice nie tyl-ko ze względu na aspekty poznawcze czy niewątpliwy talent autora Szpicy, ale też dla niezwykłego klimatu, jaki udało się stworzyć Madydzie i Stasiukowi.

Paulo Lins

gośćmi specjalnymi tej edycji festi-walu, przygotowanej pod hasłem

„Kraje dalekie”, byli prozaicy z różnych stron świata. Do Lublina przyjechał z Brazylii pisarz Paulo Lins, autor Mia-sta Boga, przedstawiającego obraz życia w fawelach Rio de Janeiro.

Rio to rodzinne miasto Linsa; tam, na Uniwersytecie Federalnym, studiował literaturę, czytał Dostojewskiego i Pro-usta; stawiał pierwsze kroki jako poeta. W latach 1986-1993, przyszły pisarz brał udział w badaniach antropologicznych na temat przestępczości. Te doświadcze-nia, obok wspomnień z własnego dzie-ciństwa i młodości spędzonej w środo-wisku slumsów Rio, biedy, przestępczości, narkotyków, złożyły się na książkę. Na jej podstawie, Fernando Mereilles nakręcił film, nagrodzony m.in. w 2003 r. Złotą Żabą Camerimage i Złotym Globem.

Lins jest dla mieszkańców faweli symbolem sukcesu, jest czytany, a jego książka, czy jej ekranizacja, wywołują tam skrajne emocje. Opowiedział, jak kiedyś zabrał Pedro Almodòvara na wy-cieczkę do Miasta Boga, jednak zgubił go w tłumie i martwił się. Potem jed-nak pomyślał: „Niech on też coś sobie przeżyje”. Reżyser odnalazł się po dwóch dniach, z dwójką dzieci, które postano-wił utrzymywać.

Szkoda jedynie, że publiczność lubel-ska nie była zainteresowana socjologicz-nym ani politycznym wymiarem Miasta Boga, a jedynie tym, jak brazylijski pi-sarz odbiera naszą kulturę. Lins podkre-ślał zauroczenie kobietami, zwłaszcza że obecnie pracuje nad książką o sambie, pisaną z perspektywy kobiety O

Dorota Niedziałkowska

rys.

An

iA z

An

iew

icz

OFENSYWA - luty 200740

>> tak tworzymy

OFENSYWA - luty 2007 41

tak tworzymy <<

• Pierwszy raz publikujemy dramat w „Ofensywie”. Wybraliśmy twój, gdyż posiada on potencjał teatralny, który można wykorzystać na scenie. Kiedy zacząłeś pisać dramaty?

- Niedawno. Jakoś w lipcu czy sierpniu powstał „Geniusz”, czyli moja pierwsza jed-noaktówka, a później kolejne teksty. Wła-ściwie nosiłem się z zamiarem napisania sztuki już od dawna, ale jakoś nie mogłem się za to zabrać. Decyzja o wzięciu się za pierwszy dramat powstała, właściwie, bar-dzo spontanicznie, choć sam pomysł na te-mat tej sztuki pojawił się dużo wcześniej.

• Powiedz po kilka słów o każdym swoim dramacie.

- „Geniusz” podejmuje kilka problemów. Główny wątek to opozycja literatur: pięknej i „potocznej”, widziana przez pryzmat śro-dowiska uniwersyteckiego, reprezentowa-nego przez dwie groteskowe postaci: szalo-nego profesora i studenta-wierszokletę. Jest to też paszkwil na poezję studencką. „Gibot” to historia człowieka, który pod wpływem własnej religijności popada w coraz głębszą chorobę psychiczną. „Psycho show” można przeczytać poniżej, więc nic o nim nie po-wiem (he, he!).

• Napisałeś zatem już trzy dramaty; ten, który prezentujemy w „Ofensy-wie”, jest drugim. Masz już jakieś plany na kolejny utwór?

- Mam dwa pomysły, ale są na razie w fa-zie szkicu i pierwszy prawdopodobnie nigdy z tej fazy nie wyjdzie, dlatego że tematycznie wiąże się z jednym z moich wcześniejszych tekstów, a ileż można pisać o tym samym? (he, he!). Drugi za to jest strasznie kontro-wersyjny, a zrealizowanie go będzie bardzo czasochłonne, o ile w ogóle wykonalne. Na razie to tylko szkic, zobaczymy.

• Twoje dramaty są statyczne, są ga-dane. Czy bardziej się w takiej formie odnajdujesz, czy po prostu kilka pierw-szych tekstów ci tak wyszło?

- Odnajduję się, przede wszystkim, w tek-stach krótkich. Wszystkie moje dramaty to jednoaktówki, bardzo skondensowane i za-wierające dokładnie tyle treści, ile potrzeba.

Nie sądzę, żeby były bardzo statyczne, czy też zbytnio przegadane. Skoro jednak tak uważasz, to pewnie coś w tym jest, ja nie jestem obiektywny (he, he!). Wydaje mi się, że czyta się je dość dobrze i szybko.

• W pierwszym twoim dramacie („Geniusz”) widać było zapożyczenia od Witkacego, w „Psycho Show” już nie ma tak wyrazistych nawiązań styli-styczno-tematycznych, ale czy masz ja-kichś dramatopisarzy, pisarzy, poetów, których z radością czytasz?

- Z dramaturgów lubię oczywiście Wit-kacego, Gombrowicza, uwielbiam Mrożka. Z autorów zagranicznych bardzo lubię Io-nesco. Poezji prawie nie czytuję – przez pięć lat filologii polskiej przerobiłem mnóstwo wierszy i to mi wystarczy. Gdybym musiał wymienić jakieś nazwisko, to pewnie byłby to Andrzej Bursa. Jeśli chodzi o prozę, to jest wielu autorów, których lubię i to zarów-no pisarzy z kręgu literatury pięknej jak i popularnej. Żeby nie wymieniać, powiem krótko: Stanisław Lem.

• Dramat „Psycho Show” dzieje się w psychiatryku. Nie sądzisz, że jest to temat trochę ograny?

- Nie. • Często oglądasz telewizję? Jakie

programy uważasz za respekta, a jakie za chłodzenie szamba kurom?

- Czasem coś tam obejrzę. Podoba mi się „Teraz my” Sekielskiego i Morozow-skiego, niezły jest „Tok2shok” Najsztuba i Żakowskiego. Z programów typowo rozrywkowych lubię oglądać błazenady Majewskiego. Natomiast kompletną żena-dą jest dla mnie „Familiada” i wszelkie-go rodzaju programy prowadzone przez Ibisza i Chajzera. A jeśli w pytaniu nie ograniczamy się tylko do aktualnych pro-dukcji, to najlepszym obecnie programem emitowanym w TV jest, oczywiście, „La-tający cyrk Monty Pythona”. Absolutnie genialny program telewizyjny i klasyka humoru absurdalnego.

• Czy jesteś przeciwko mediom i ich wkraczaniu w życie pojedyn-czych ludzi?

- Absolutnie nie jestem prze-ciwko mediom. Nie mogę też jed-

noznacznie powie-dzieć, że jestem prze-

ciwnikiem wkraczania w życie jednostek, bo

wszystko zależy od oko-liczności. Są sytuacje, kiedy

dziennikarz musi wybrać co jest ważniejsze – dobro jednostki

czy dobro ogółu. W tej kwestii nie można stwierdzić ogólnikowo: „jestem za” lub „je-stem przeciw”, bo świat nie jest czarno-bia-łym westernem. Przeciwny jestem natomiast konkretnym typom tej ingerencji, nastawio-nym wyłącznie na rozrywkę, produkowa-nym ku uciesze masowego odbiorcy.

• Twój dramat mógłby nieźle wpisywać się w nurt antyglobalistyczny, czy masz coś przeciwko temu? Co w ogóle sądzisz o bojówkach antyglobalistycznych?

- Chyba trochę nadinterpretowujesz. „Psycho Show” nie jest sztuką przeciw glo-balizacji. Pokazuje tylko, że w obrębie kul-tury masowej coraz trudniej dziś ustalić jakiekolwiek granice. Natomiast rozwoju świata nie da się powstrzymać i bardzo dobrze, bo gdyby nie to, żylibyśmy do dziś w epoce kamienia łupanego. Z drugiej strony, nie można budować jednego, nisz-cząc drugie. Wydaje mi się, że w tej sprawie powinno się znaleźć jakiś kompromis. A ja będę stał pośrodku i obserwował.

• Czy kiedykolwiek chodziłeś po mieszkaniu nago?

- A co, chcesz mnie podglądać z dachu po drugiej stronie ulicy?

• Ty, swoim tekstem, pokazujesz pew-ną prawidłowość medialną i to należy do literatury, ona zadaje pytanie, ale ja chciałbym teraz, żebyś odpowiedział na pytanie, które zadałeś w swoim tekście – to znaczy co zrobić, żeby tak nie było? Masz jakiś pomysł?

- Gdybym go miał, pojawiłby się w tek-ście w postaci jakiejś osoby. Mało tego, uwa-żam, że nic nie da się zrobić. Granice będą przesuwane coraz dalej i dalej, co może kie-dyś doprowadzić do sytuacji podobnej do tej z „Psycho Show”.

• Czy chcesz coś powiedzieć ludziom przed przeczytaniem twojego tekstu; to znaczy trzy słowa od pana prowa-dzącego…

- Dzięki za nudny wywiad. Trzy słowa: przeczytajcie „Psycho Show” O

Rozmawiał: Leszek Onak

SCENA PIERWSZAPokój na planie kwadratu, o białych ścianach obi-

tych pluszem, bez okien. Z prawej strony, pod ścianą, łóżko; na środku stolik i biała pufa. Na łóżku leży męż-czyzna, związany kaftanem bezpieczeństwa. Śpi. Za ścianą słychać jakiś hałas. Mężczyzna budzi się, przez chwilę porusza głową, otrząsając z siebie resztki snu. Po chwili zdaje sobie sprawę z tego, że jest skrępowany, podnosi się na łóżku i siedzi jakiś czas z tępą miną, nie rozumiejąc, co się dzieje. Tymczasem, otwierają się drzwi z lewej strony i wchodzą Dr Dahmer i Dr Pa-wulon.

DR DAHMER (patrząc na Mężczyznę) Aaa, obudził się pan wreszcie. No i co, jak się panu tu u nas podoba? Może być? (Mężczyzna patrzy oniemiały na obydwoje lekarzy).

DR PAWULON Proszę pana, niegrzecznie jest nie odpowiadać, kiedy kobieta pyta. A kiedy ta kobie-ta jest również lekarzem, to wręcz niedopuszczalne. Chcemy, żeby pan wiedział, że wszyscy tutaj troszczy-my się o pana i chcemy dla pana jak najlepiej. Może więc dowiemy się wreszcie, jak się pan czuje?

MĘŻCZYZNA (niepewnie, powoli, z pewnego ro-dzaju otępieniem) Przepraszam, ale kim wy jesteście i co się tutaj w ogóle dzieje?

DR DAHMER Ach, rzeczywiście, nie przedstawiliśmy się. Jestem Dr Dahmer, a to Dr Pawulon. Jesteśmy pań-skimi lekarzami i, jak każdy lekarz, mamy za zadanie czuwać nad pańskim zdrowiem oraz samopoczuciem.

DR PAWULON Oraz pilnować, by pan już nigdy więcej tego nie zrobił.

MĘŻCZYZNA (jak wyżej) Nie rozumiem...DR DAHMER (do Pawulona) Och, Stefan, daj spo-

kój. Pacjent dopiero się obudził, a ty już... (przerywa i patrzy na Mężczyznę, który bez powodzenia usiłuje stanąć na nogi).

DR PAWULON (do Mężczyzny) Proszę się nie forso-wać, dostał pan bardzo silne leki, kończyny mogą odma-wiać panu posłuszeństwa jeszcze przez kilka godzin.

MĘŻCZYZNA (powoli odzyskując świadomość) Czy ja jestem na coś chory?

DR PAWULON Na razie nie mogę panu jeszcze nic powiedzieć, musimy zrobić panu kompleksowe bada-nia i testy.

MĘŻCZYZNA (dużo bardziej pewnie, rozglądając się wokół) Ale skąd ja się tu wziąłem? Cóż to w ogóle za szpital i dlaczego jestem związany?

DR DAHMER (do Pawulona) Zaczyna odzyskiwać świadomość.

DR PAWULON Kaftan jest dla pańskiego dobra, podobnie zresztą jak leki, które pan dostał. Znajduje się pan w zamkniętym zakładzie dla osób nerwowo chorych na oddziale o, że tak powiem, zaostrzonym rygorze. Więcej, na razie, nie mogę panu powiedzieć.

MĘŻCZYZNA (jakby dopiero teraz ock-nął się zupełnie) Jestem w... zakładzie psychia-trycznym? Ale... co się stało, jak się tu znala-złem? Ja nic nie pamię-tam, to musi być jakaś koszmarna pomyłka!

DR PAWULON (do Dr Dahmer, sarka-stycznie, tak, by pacjent był w stanie to usłyszeć) Przez pomyłkę zadźgał żonę i trójkę dzieci...

DR DAHMER (stanowczo) Znalazł się pan tutaj, ponieważ...

MĘŻCZYZNA (zwracając gwałtownie głowę ku Pa-wulonowi) Co? Coś ty powiedział?!

DR DAHMER (kontynuuje, nie zważając na pacjen-ta)...ma pan problem z nerwami i emocjami i my postaramy się pana z tego wyleczyć. Najlepiej jak potrafimy. Nie wiemy, ile to potrwa, więc pozostanie pan tutaj pod naszą opieką tyle, ile będzie trzeba. (Do Pawulona, z wyrzutem) Stefan...

MĘŻCZYZNA (wzburzony) Ale...!DR PAWULON (przerywa mu) Żadne „ale” . Jak bę-

dzie pan grzeczny, to przyślę tutaj kogoś, żeby zdjął panu kaftan. A na razie musimy iść na obchód. Przyj-dziemy pod wieczór. Do zobaczenia.

Mężczyzna stara się coś powiedzieć, jednak Dr Dah-mer i Dr Pawulon odwracają się i pospiesznie wycho-dzą z pomieszczenia. Słychać odgłos zamykanego od zewnątrz zamka. Kurtyna.

SCENA DRUGATen sam pokój, Mężczyzna siedzi na pufie przy stoli-

ku i patrzy tępo w ścianę. Słychać odgłos otwieranego zamka. Mężczyzna wstaje i patrzy z oczekiwaniem na drzwi. Te, w końcu, otwierają się i do pokoju wchodzi wielki, barczysty pielęgniarz.

PIELĘGNIARZ Przyszłem zdjąć kaftan.MĘŻCZYZNA (podchodzi do Pielęgniarza) Dosko-

nale, rąk już nie czuję.PIELĘGNIARZ (beznamiętnie) Odwrócić się.

Mężczyzna odwraca się tyłem do Pielęgniarza, ten starannie odpina sprzączki rękawów na plecach pa-cjenta. Przez dłuższą chwilę panuje cisza, wreszcie przerywa ją Mężczyzna.

O „Psycho Show” i innych rzeczach z Michałem Domagalskim rozmawia Leszek Onak

Osoby:

MĘŻCZYZNA, lat 39, wysoki, inteligentny, dobrze zbudowany.DR JANINA DAHMER, lekarka, lat 50, dość tłusta.DR STEFAN PAWULON, lekarz, lat 50, również o sporej tuszy.PIELĘGNIARZ, lat 28, niezbyt rozgarnięty, za to potężnie zbudowany.MATKA (Mężczyzny), lat 62, wysoka, sucha jak wiór, zimna jak lód.ZYGMUNT GEJZER, lat 55, wysoki, w dobrze skrojonym garniturze, z brylantyną na włosach, zaczesanych do tyłu.

Żona mężczyzny, jego trzy córki, dwaj kamerzyści i dźwiękowiec.

OFENSYWA - luty 200740

>> tak tworzymy

OFENSYWA - luty 2007 41

tak tworzymy <<

• Pierwszy raz publikujemy dramat w „Ofensywie”. Wybraliśmy twój, gdyż posiada on potencjał teatralny, który można wykorzystać na scenie. Kiedy zacząłeś pisać dramaty?

- Niedawno. Jakoś w lipcu czy sierpniu powstał „Geniusz”, czyli moja pierwsza jed-noaktówka, a później kolejne teksty. Wła-ściwie nosiłem się z zamiarem napisania sztuki już od dawna, ale jakoś nie mogłem się za to zabrać. Decyzja o wzięciu się za pierwszy dramat powstała, właściwie, bar-dzo spontanicznie, choć sam pomysł na te-mat tej sztuki pojawił się dużo wcześniej.

• Powiedz po kilka słów o każdym swoim dramacie.

- „Geniusz” podejmuje kilka problemów. Główny wątek to opozycja literatur: pięknej i „potocznej”, widziana przez pryzmat śro-dowiska uniwersyteckiego, reprezentowa-nego przez dwie groteskowe postaci: szalo-nego profesora i studenta-wierszokletę. Jest to też paszkwil na poezję studencką. „Gibot” to historia człowieka, który pod wpływem własnej religijności popada w coraz głębszą chorobę psychiczną. „Psycho show” można przeczytać poniżej, więc nic o nim nie po-wiem (he, he!).

• Napisałeś zatem już trzy dramaty; ten, który prezentujemy w „Ofensy-wie”, jest drugim. Masz już jakieś plany na kolejny utwór?

- Mam dwa pomysły, ale są na razie w fa-zie szkicu i pierwszy prawdopodobnie nigdy z tej fazy nie wyjdzie, dlatego że tematycznie wiąże się z jednym z moich wcześniejszych tekstów, a ileż można pisać o tym samym? (he, he!). Drugi za to jest strasznie kontro-wersyjny, a zrealizowanie go będzie bardzo czasochłonne, o ile w ogóle wykonalne. Na razie to tylko szkic, zobaczymy.

• Twoje dramaty są statyczne, są ga-dane. Czy bardziej się w takiej formie odnajdujesz, czy po prostu kilka pierw-szych tekstów ci tak wyszło?

- Odnajduję się, przede wszystkim, w tek-stach krótkich. Wszystkie moje dramaty to jednoaktówki, bardzo skondensowane i za-wierające dokładnie tyle treści, ile potrzeba.

Nie sądzę, żeby były bardzo statyczne, czy też zbytnio przegadane. Skoro jednak tak uważasz, to pewnie coś w tym jest, ja nie jestem obiektywny (he, he!). Wydaje mi się, że czyta się je dość dobrze i szybko.

• W pierwszym twoim dramacie („Geniusz”) widać było zapożyczenia od Witkacego, w „Psycho Show” już nie ma tak wyrazistych nawiązań styli-styczno-tematycznych, ale czy masz ja-kichś dramatopisarzy, pisarzy, poetów, których z radością czytasz?

- Z dramaturgów lubię oczywiście Wit-kacego, Gombrowicza, uwielbiam Mrożka. Z autorów zagranicznych bardzo lubię Io-nesco. Poezji prawie nie czytuję – przez pięć lat filologii polskiej przerobiłem mnóstwo wierszy i to mi wystarczy. Gdybym musiał wymienić jakieś nazwisko, to pewnie byłby to Andrzej Bursa. Jeśli chodzi o prozę, to jest wielu autorów, których lubię i to zarów-no pisarzy z kręgu literatury pięknej jak i popularnej. Żeby nie wymieniać, powiem krótko: Stanisław Lem.

• Dramat „Psycho Show” dzieje się w psychiatryku. Nie sądzisz, że jest to temat trochę ograny?

- Nie. • Często oglądasz telewizję? Jakie

programy uważasz za respekta, a jakie za chłodzenie szamba kurom?

- Czasem coś tam obejrzę. Podoba mi się „Teraz my” Sekielskiego i Morozow-skiego, niezły jest „Tok2shok” Najsztuba i Żakowskiego. Z programów typowo rozrywkowych lubię oglądać błazenady Majewskiego. Natomiast kompletną żena-dą jest dla mnie „Familiada” i wszelkie-go rodzaju programy prowadzone przez Ibisza i Chajzera. A jeśli w pytaniu nie ograniczamy się tylko do aktualnych pro-dukcji, to najlepszym obecnie programem emitowanym w TV jest, oczywiście, „La-tający cyrk Monty Pythona”. Absolutnie genialny program telewizyjny i klasyka humoru absurdalnego.

• Czy jesteś przeciwko mediom i ich wkraczaniu w życie pojedyn-czych ludzi?

- Absolutnie nie jestem prze-ciwko mediom. Nie mogę też jed-

noznacznie powie-dzieć, że jestem prze-

ciwnikiem wkraczania w życie jednostek, bo

wszystko zależy od oko-liczności. Są sytuacje, kiedy

dziennikarz musi wybrać co jest ważniejsze – dobro jednostki

czy dobro ogółu. W tej kwestii nie można stwierdzić ogólnikowo: „jestem za” lub „je-stem przeciw”, bo świat nie jest czarno-bia-łym westernem. Przeciwny jestem natomiast konkretnym typom tej ingerencji, nastawio-nym wyłącznie na rozrywkę, produkowa-nym ku uciesze masowego odbiorcy.

• Twój dramat mógłby nieźle wpisywać się w nurt antyglobalistyczny, czy masz coś przeciwko temu? Co w ogóle sądzisz o bojówkach antyglobalistycznych?

- Chyba trochę nadinterpretowujesz. „Psycho Show” nie jest sztuką przeciw glo-balizacji. Pokazuje tylko, że w obrębie kul-tury masowej coraz trudniej dziś ustalić jakiekolwiek granice. Natomiast rozwoju świata nie da się powstrzymać i bardzo dobrze, bo gdyby nie to, żylibyśmy do dziś w epoce kamienia łupanego. Z drugiej strony, nie można budować jednego, nisz-cząc drugie. Wydaje mi się, że w tej sprawie powinno się znaleźć jakiś kompromis. A ja będę stał pośrodku i obserwował.

• Czy kiedykolwiek chodziłeś po mieszkaniu nago?

- A co, chcesz mnie podglądać z dachu po drugiej stronie ulicy?

• Ty, swoim tekstem, pokazujesz pew-ną prawidłowość medialną i to należy do literatury, ona zadaje pytanie, ale ja chciałbym teraz, żebyś odpowiedział na pytanie, które zadałeś w swoim tekście – to znaczy co zrobić, żeby tak nie było? Masz jakiś pomysł?

- Gdybym go miał, pojawiłby się w tek-ście w postaci jakiejś osoby. Mało tego, uwa-żam, że nic nie da się zrobić. Granice będą przesuwane coraz dalej i dalej, co może kie-dyś doprowadzić do sytuacji podobnej do tej z „Psycho Show”.

• Czy chcesz coś powiedzieć ludziom przed przeczytaniem twojego tekstu; to znaczy trzy słowa od pana prowa-dzącego…

- Dzięki za nudny wywiad. Trzy słowa: przeczytajcie „Psycho Show” O

Rozmawiał: Leszek Onak

SCENA PIERWSZAPokój na planie kwadratu, o białych ścianach obi-

tych pluszem, bez okien. Z prawej strony, pod ścianą, łóżko; na środku stolik i biała pufa. Na łóżku leży męż-czyzna, związany kaftanem bezpieczeństwa. Śpi. Za ścianą słychać jakiś hałas. Mężczyzna budzi się, przez chwilę porusza głową, otrząsając z siebie resztki snu. Po chwili zdaje sobie sprawę z tego, że jest skrępowany, podnosi się na łóżku i siedzi jakiś czas z tępą miną, nie rozumiejąc, co się dzieje. Tymczasem, otwierają się drzwi z lewej strony i wchodzą Dr Dahmer i Dr Pa-wulon.

DR DAHMER (patrząc na Mężczyznę) Aaa, obudził się pan wreszcie. No i co, jak się panu tu u nas podoba? Może być? (Mężczyzna patrzy oniemiały na obydwoje lekarzy).

DR PAWULON Proszę pana, niegrzecznie jest nie odpowiadać, kiedy kobieta pyta. A kiedy ta kobie-ta jest również lekarzem, to wręcz niedopuszczalne. Chcemy, żeby pan wiedział, że wszyscy tutaj troszczy-my się o pana i chcemy dla pana jak najlepiej. Może więc dowiemy się wreszcie, jak się pan czuje?

MĘŻCZYZNA (niepewnie, powoli, z pewnego ro-dzaju otępieniem) Przepraszam, ale kim wy jesteście i co się tutaj w ogóle dzieje?

DR DAHMER Ach, rzeczywiście, nie przedstawiliśmy się. Jestem Dr Dahmer, a to Dr Pawulon. Jesteśmy pań-skimi lekarzami i, jak każdy lekarz, mamy za zadanie czuwać nad pańskim zdrowiem oraz samopoczuciem.

DR PAWULON Oraz pilnować, by pan już nigdy więcej tego nie zrobił.

MĘŻCZYZNA (jak wyżej) Nie rozumiem...DR DAHMER (do Pawulona) Och, Stefan, daj spo-

kój. Pacjent dopiero się obudził, a ty już... (przerywa i patrzy na Mężczyznę, który bez powodzenia usiłuje stanąć na nogi).

DR PAWULON (do Mężczyzny) Proszę się nie forso-wać, dostał pan bardzo silne leki, kończyny mogą odma-wiać panu posłuszeństwa jeszcze przez kilka godzin.

MĘŻCZYZNA (powoli odzyskując świadomość) Czy ja jestem na coś chory?

DR PAWULON Na razie nie mogę panu jeszcze nic powiedzieć, musimy zrobić panu kompleksowe bada-nia i testy.

MĘŻCZYZNA (dużo bardziej pewnie, rozglądając się wokół) Ale skąd ja się tu wziąłem? Cóż to w ogóle za szpital i dlaczego jestem związany?

DR DAHMER (do Pawulona) Zaczyna odzyskiwać świadomość.

DR PAWULON Kaftan jest dla pańskiego dobra, podobnie zresztą jak leki, które pan dostał. Znajduje się pan w zamkniętym zakładzie dla osób nerwowo chorych na oddziale o, że tak powiem, zaostrzonym rygorze. Więcej, na razie, nie mogę panu powiedzieć.

MĘŻCZYZNA (jakby dopiero teraz ock-nął się zupełnie) Jestem w... zakładzie psychia-trycznym? Ale... co się stało, jak się tu znala-złem? Ja nic nie pamię-tam, to musi być jakaś koszmarna pomyłka!

DR PAWULON (do Dr Dahmer, sarka-stycznie, tak, by pacjent był w stanie to usłyszeć) Przez pomyłkę zadźgał żonę i trójkę dzieci...

DR DAHMER (stanowczo) Znalazł się pan tutaj, ponieważ...

MĘŻCZYZNA (zwracając gwałtownie głowę ku Pa-wulonowi) Co? Coś ty powiedział?!

DR DAHMER (kontynuuje, nie zważając na pacjen-ta)...ma pan problem z nerwami i emocjami i my postaramy się pana z tego wyleczyć. Najlepiej jak potrafimy. Nie wiemy, ile to potrwa, więc pozostanie pan tutaj pod naszą opieką tyle, ile będzie trzeba. (Do Pawulona, z wyrzutem) Stefan...

MĘŻCZYZNA (wzburzony) Ale...!DR PAWULON (przerywa mu) Żadne „ale” . Jak bę-

dzie pan grzeczny, to przyślę tutaj kogoś, żeby zdjął panu kaftan. A na razie musimy iść na obchód. Przyj-dziemy pod wieczór. Do zobaczenia.

Mężczyzna stara się coś powiedzieć, jednak Dr Dah-mer i Dr Pawulon odwracają się i pospiesznie wycho-dzą z pomieszczenia. Słychać odgłos zamykanego od zewnątrz zamka. Kurtyna.

SCENA DRUGATen sam pokój, Mężczyzna siedzi na pufie przy stoli-

ku i patrzy tępo w ścianę. Słychać odgłos otwieranego zamka. Mężczyzna wstaje i patrzy z oczekiwaniem na drzwi. Te, w końcu, otwierają się i do pokoju wchodzi wielki, barczysty pielęgniarz.

PIELĘGNIARZ Przyszłem zdjąć kaftan.MĘŻCZYZNA (podchodzi do Pielęgniarza) Dosko-

nale, rąk już nie czuję.PIELĘGNIARZ (beznamiętnie) Odwrócić się.

Mężczyzna odwraca się tyłem do Pielęgniarza, ten starannie odpina sprzączki rękawów na plecach pa-cjenta. Przez dłuższą chwilę panuje cisza, wreszcie przerywa ją Mężczyzna.

O „Psycho Show” i innych rzeczach z Michałem Domagalskim rozmawia Leszek Onak

Osoby:

MĘŻCZYZNA, lat 39, wysoki, inteligentny, dobrze zbudowany.DR JANINA DAHMER, lekarka, lat 50, dość tłusta.DR STEFAN PAWULON, lekarz, lat 50, również o sporej tuszy.PIELĘGNIARZ, lat 28, niezbyt rozgarnięty, za to potężnie zbudowany.MATKA (Mężczyzny), lat 62, wysoka, sucha jak wiór, zimna jak lód.ZYGMUNT GEJZER, lat 55, wysoki, w dobrze skrojonym garniturze, z brylantyną na włosach, zaczesanych do tyłu.

Żona mężczyzny, jego trzy córki, dwaj kamerzyści i dźwiękowiec.

OFENSYWA - luty 200742

>> tak tworzymy

OFENSYWA - luty 2007 4�

tak tworzymy <<

MĘŻCZYZNA Skąd wiedzieliście, że już jestem grzeczny?

PIELĘGNIARZ (zaskoczony) Co?MĘŻCZYZNA Mieliście mi zdjąć kaftan, jeśli będę

grzeczny. Skąd wiedzieliście, że już jestem?PIELĘGNIARZ Od dwóch godzin siedzisz pan bez

ruchu, dlatego doktorzy uznali, że nie będzie kłopo-tów i kazali mi to ściągnąć.

MĘŻCZYZNA Hm, zgadza się, ale też od dwóch godzin nikogo tutaj nie było, jak mogliście więc wie-dzieć, że siedzę spokojnie i bez ruchu? (Pielęgniarz odpina ostatnią sprzączkę, obchodzi pacjenta, staje przed nim i ściąga mu kaftan. Mężczyzna patrzy na niego wyczekująco).

PIELĘGNIARZ (wyraźnie zmieszany) No tak... bo... bo... (robi długą pauzę, namyślając się. Nagle zaczyna mówić bardzo szybko, jakby pod wpływem raptowne-go olśnienia) Te pomieszczenia są tak zrobione, że po tamtej stronie słychać każdy hałas. Z tego pokoju nie słyszeliśmy żadnych krzyków czy... czy demolowania mebli (Pielęgniarz wskazuje ruchem głowy na stolik i pufę) i pewnie dlatego doktorzy pomyśleli, że pan jesteś spokojny.

MĘŻCZYZNA (udając, że się zgadza) No tak, to rozsądne wyjaśnienie, dziękuję panu. (Pielęgniarz od-dycha z ulgą i zabiera się do wyjścia. Czyni to jednak bardzo powoli, zerkając co chwilę w stronę pacjenta, jak gdyby na coś oczekiwał. Kiedy jest już przy samych drzwiach, Mężczyzna wreszcie zastępuje mu drogę) Ale proszę mi powiedzieć, skąd ja się tu wziąłem? Widzi pan, siedzę tu już dwie godziny i myślę, ale nic nie mogę wymyślić. Ostatnia rzecz, jaką pamiętam, to to, że położyłem się wieczorem do łóżka u siebie w do-mu, a obudziłem się tutaj.

Pielęgniarz patrzy na Mężczyznę przez dłuższą chwi-lę, jakby się wahając. Wreszcie wyciąga zza pazuchy zmiętą gazetę, podaje ją pacjentowi i wychodzi. Męż-czyzna rozwija rulon i wpatruje się długo w pierwszą stronę. Kurtyna.

SCENA TRZECIAPokój taki sam, jak w scenach pierwszej i drugiej.

Mężczyzna siedzi na łóżku ze zwieszoną głową i opusz-czonymi rękami, pod jego nogami leży gazeta.

MĘŻCZYZNA (monotonnym, zawodzącym głosem) Zwyrodnialec zadźgał żonę i trójkę dzieci nożem do krojenia mięsa... zwyrodnialec zadźgał żonę i trójkę dzieci nożem do krojenia mięsa... (podnosi głowę i pa-trzy w jakiś punkt na przeciwległej ścianie) Jak to możli-we? Nic nie pamiętam! Nie, to nie może być prawda! To nieprawda... (wstaje i zaczyna krzyczeć) Ja?! Ja miałbym zabić żonę i dzieci? Ja?! Niemożliwe! (stoi przez chwilę w ciszy, ciężko oddychając, po czym podchodzi do łóż-ka i siada na nim powoli, uspokoiwszy się nieco) Ktoś mnie wrabia... na pewno ktoś mnie wrabia. Żebym tyl-ko cokolwiek pamiętał... a tu nic - zupełna pustka. To pewnie wina tych leków, którymi mnie nafaszerowali.

Tylko kto chce mnie wrobić? (nagle, z wielkim prze-strachem) A jeżeli to prawda? Jeżeli naprawdę zabiłem żonę i dzieci? Jeżeli mam podwójną osobowość czy coś w tym rodzaju? Jeżeli jestem potworem, który, jak Jack Nicholson w „Wilku”, nocą zabija, a rano o niczym nie pamięta? (siedzi przez chwilę, nerwowo oddychając, zaraz uspokaja się jednak) Spokojnie, spokojnie... Myśl-my logicznie, to nie film. Skoro niczego takiego nie pa-miętam, to znaczy, że nie mogło się to zdarzyć. Zresztą, trafiłbym najpierw do więzienia, a nie do psychiatryka. (siedzi chwilę w skupieniu) Dlaczego więc zamknięto mnie tutaj? (wstaje, zaczyna chodzić po pokoju i mówić coraz szybciej i bardziej nerwowo) Nie, to się w głowie nie mieści. Jestem tutaj dlatego, że zabiłem żonę i dzie-ci. Skoro to jednak nieprawda to są dwie możliwości: albo ktoś ma jakiś cel w tym, bym tu był i urządza tę całą farsę, albo stałem się kozłem ofiarnym. (staje na środku, otwiera szeroko oczy) A może oni naprawdę... naprawdę nie żyją... (otwiera usta i tak z szeroko roz-wartymi oczami i ustami stoi na środku, kołysząc się lekko do przodu i do tyłu. Trwa to przez dłuższą chwilę, po czym Mężczyzna otrząsa się z tego stanu odrętwie-nia) Nie, to niemożliwe. Nie uwierzę, dopóki sam nie zobaczę. Muszę się stąd jakoś wydostać. (zaczyna się nerwowo kręcić po pokoju, zerkając niepewnie na ściany, sufit i podłogę, zagląda pod łóżko) Gdzieś macie kame-ry... Tylko gdzie? Wiem, że mnie widzicie, do cholery.

Kręcąc się dalej po pokoju, Mężczyzna zaczyna śmiać się głośno i machać do ścian. Wchodzą Dr Dahmer i Dr Pawulon, prowadząc jakąś starszą kobietę. Pacjent nie zauważa ich, zajęty machaniem do przeciwległej wej-ściu ściany. Przybyli stoją przez chwilę, obserwując jego wygłupy, po czym Dr Pawulon głośno zamyka za sobą drzwi. Mężczyzna odwraca się gwałtownie i z wielkim zaskoczeniem patrzy na przybyłą z lekarzami kobietę.

DR DAHMER Witamy ponowie.MĘŻCZYZNA (podbiega do kobiety i obejmuje ją)

Mamo!MATKA (chłodno) Witaj, synku.DR DAHMER Zostawimy państwa samych.

Dahmer i Pawulon wychodzą, zamykając dokładnie drzwi. Mężczyzna ujmuje Matkę za rękę, prowadzi do stolika i sadza na pufie. Sam siada na łóżku.

MĘŻCZYZNA Mamo, jak dobrze że jesteś. Musisz mnie stąd wydostać. Wiesz przecież, że nikogo nie za-biłem. (Matka milczy, Mężczyzna patrzy na nią prze-ciągle, podnosi z podłogi gazetę i podaje ją kobiecie) Powiedz mi tylko, że to nieprawda, że oni żyją. (Matka nadal milczy, Mężczyzna upada przed nią na kolana, krzyczy desperacko) Powiedz, że oni żyją! Przecież nie mogli umrzeć! Kto chciałby ich zabić?!

MATKA (zimno) Ty.MĘŻCZYZNA (jak wyżej) Ja?! Zabić własną żonę

i dzieci?! To niemożliwe, niczego nie pamiętam, ja...MATKA (przerywa mu, zaczyna mówić dość szybko,

unikając przy tym wzroku syna) Coś cię opętało. Przy-

szłam właśnie do was pożyczyć trochę cukru – chcia-łam zrobić ciasto dla dziewczynek na rano. Drzwi były otwarte, więc weszłam do środka. Kiedy weszłam do kuchni, zobaczyłam ciebie... stałeś pośrodku z nożem w ręku, w pidżamie, a na podłodze leżały zakrwa-wione zwłoki twojej żony i dziewczynek...

MĘŻCZYZNA (kładzie się na ziemi i rozpacza, krzycząc spazmatycznie) A więc jednak! Więc to ja! Więc słusznie się tu znalazłem. Nie ma żadnego spi-sku! Zabiłem moją rodzinę! Zabiłem! Jestem potwo-rem!

MATKA (wstaje, nie patrzy nadal na syna) Musisz się leczyć. Nie martw się, zaopiekuję się dziewczynkami.

MĘŻCZYZNA (podnosi głowę) Dziewczynkami? Przecież one nie żyją...

MATKA (zmieszana) To tak... z przyzwyczajenia. Miałam na myśli... pogrzeb. Tak, pogrzeb. Zajmę się wszystkim.

Mężczyzna zwiesza głowę z powrotem i leży nieru-chomo na ziemi. Matka natomiast podchodzi do jednej ze ścian i macha do niej ręką, po czym podchodzi do drzwi. Te otwierają się i wchodzą lekarze. Dr Pawu-lon wyciąga zza pazuchy kopertę i podaje ją Matce; ta otwiera ją i przelicza pieniądze, po czym porozumie-wawczo kiwa głową do Pawulona i wychodzi. Lekarze podążają za nią. Kurtyna.

SCENA CZWARTASceneria jak w scenach poprzednich. Mężczyzna,

z rozczochraną fryzurą i w podartym ubraniu, biega po pokoju, wywraca łóżko, niszczy stolik, kopie w ścia-ny i drzwi. Wykrzykuje przy tym liczne obelgi i prze-kleństwa. Wchodzą Dr Dahmer i Dr Pawulon. Lekarze zamykają drzwi i stają pod ścianą, obserwując zacho-wanie pacjenta.

DR DAHMER Przez dwa tygodnie przetestowali-śmy na nim wszystkie ciekawsze leki. Wyczerpaliśmy już całą gamę zachowań – od spokojnego autystycz-nego flegmatyka po agresywnego psychola. Trzeba go wypuścić.

DR PAWULON Tak... Ludzie są już nieco znudzeni. MĘŻCZYZNA (który przez cały czas biega po poko-

ju, podbiega do lekarzy, krzyczy histerycznie) Kurwa! Kurwa!

DR PAWULON (do Dr Dahmer) Pójdę po Zygmun-ta, trzeba się przygotować.

DR DAHMER Ja zawołam Pielęgniarza, żeby go tro-chę uspokoił przed finałem.

MĘŻCZYZNA (podbiega do Dr Dahmer i łapie ją za rękaw kitla) Gówno! Gówno!

Dr Dahmer wyszarpuje rękaw z dłoni Mężczyzny, lekarze wychodzą. Pacjent zostaje sam, przykłada ucho do drzwi, nasłuchując. Po chwili odskakuje od nich, podnosi szybko z podłogi wywróconą pufę i siada na niej, zakładając nogę na nogę. Drzwi otwierają się i wchodzi Pielęgniarz.

MĘŻCZYZNA (z udawanym stoickim spokojem, patrząc na Pielęgniarza) Witam pana, właśnie o panu myślałem. Mam do pana wielką prośbę.

PIELĘGNIARZ (patrzy tępo na Mężczyznę) Przy-szłem pana uspokoić.

MĘŻCZYZNA (zaczynając się lekko trząść, ze sztucznym uśmiechem na ustach) Ależ ja jestem cał-kowicie spokojny, widzi pan przecież. Sam się uspo-koiłem, oszczędzając panu tym samym obowiązków. Dzięki mnie, może pan teraz w spokoju zjeść sobie drugie śniadanie.

PIELĘGNIARZ (podejrzliwie) Trzeba tu posprzątać...MĘŻCZYZNA (trzęsąc się coraz bardziej) Ja po-

sprzątam, proszę się tym nie przejmować, mam jedy-nie małą prośbę. Czy mógłby mi pan pożyczyć swój ołówek?

PIELĘGNIARZ Ołówek?MĘŻCZYZNA (wskazując nerwowo na klatkę pier-

siową Pielęgniarza) Tak, ten który zawsze pan nosi w kieszonce na piersi. (Pielęgniarz waha się przez chwilę, jednak w końcu decyduje się i wyciąga ołówek z kieszonki).

MĘŻCZYZNA (zachłannie zabiera ołówek z rąk Pielęgniarza) Dziękuję uprzejmie.

PIELĘGNIARZ (wyciąga z kieszeni złożoną na kil-ka części kartkę papieru) Pewnie chcesz pan jeszcze kawałek kartki?

MĘŻCZYZNA (nerwowo, zdziwiony) Kartki?... A, tak, tak. Kartki. Dziękuję. (śmieje się nerwowo) Ja po-sprzątam, może pan iść. Dziękuję.

Pielęgniarz stoi przez moment, nie wiedząc, co robić, jed-nak widząc, że pacjent siedzi spokojnie, wychodzi. Mężczy-zna pozostaje na pufie, wpatrując się w ołówek. Kurtyna.

SCENA PIĄTA - FINAŁOWAW pokoju panuje zupełna ciemność. Słychać odgłos

otwieranych zamków, szepty oraz kroki kilku osób, wcho-dzących do środka. Nagle światło się zapala, w pokoju sto-ją: Dr Dahmer, Dr Pawulon, Pielęgniarz oraz dwóch kame-rzystów i dźwiękowiec – wszyscy w koszulkach z wielkim napisem PSYCHO SHOW. Z przodu żona Mężczyzny, jego matka i trzy córeczki. Na czele wszystkich, z bukie-tem wielkich kwiatów, Zygmunt Gejzer. Obok łóżka leży zakrwawiony Mężczyzna, z ołówkiem sterczącym z tęt-nicy szyjnej. Równocześnie z zapaleniem światła wszyscy (nie zauważywszy jeszcze Mężczyzny) krzyczą.

WSZYSCY Uśmiechnij się!!! Jesteś w ukrytej... (naj-starsza z córek bohatera, zauważywszy tatę, przerywa im głośnym krzykiem)

ZYGMUNT GEJZER (cicho, machinalnie, z szeroko otwartymi oczami i wielkim przestrachem na twarzy) ...kamerze...

Kurtyna OMichał Domagalski

Autor jest studentem V roku filologii polskiej UMCS, specjalności redaktorsko-medialnej.

OFENSYWA - luty 200742

>> tak tworzymy

OFENSYWA - luty 2007 4�

tak tworzymy <<

MĘŻCZYZNA Skąd wiedzieliście, że już jestem grzeczny?

PIELĘGNIARZ (zaskoczony) Co?MĘŻCZYZNA Mieliście mi zdjąć kaftan, jeśli będę

grzeczny. Skąd wiedzieliście, że już jestem?PIELĘGNIARZ Od dwóch godzin siedzisz pan bez

ruchu, dlatego doktorzy uznali, że nie będzie kłopo-tów i kazali mi to ściągnąć.

MĘŻCZYZNA Hm, zgadza się, ale też od dwóch godzin nikogo tutaj nie było, jak mogliście więc wie-dzieć, że siedzę spokojnie i bez ruchu? (Pielęgniarz odpina ostatnią sprzączkę, obchodzi pacjenta, staje przed nim i ściąga mu kaftan. Mężczyzna patrzy na niego wyczekująco).

PIELĘGNIARZ (wyraźnie zmieszany) No tak... bo... bo... (robi długą pauzę, namyślając się. Nagle zaczyna mówić bardzo szybko, jakby pod wpływem raptowne-go olśnienia) Te pomieszczenia są tak zrobione, że po tamtej stronie słychać każdy hałas. Z tego pokoju nie słyszeliśmy żadnych krzyków czy... czy demolowania mebli (Pielęgniarz wskazuje ruchem głowy na stolik i pufę) i pewnie dlatego doktorzy pomyśleli, że pan jesteś spokojny.

MĘŻCZYZNA (udając, że się zgadza) No tak, to rozsądne wyjaśnienie, dziękuję panu. (Pielęgniarz od-dycha z ulgą i zabiera się do wyjścia. Czyni to jednak bardzo powoli, zerkając co chwilę w stronę pacjenta, jak gdyby na coś oczekiwał. Kiedy jest już przy samych drzwiach, Mężczyzna wreszcie zastępuje mu drogę) Ale proszę mi powiedzieć, skąd ja się tu wziąłem? Widzi pan, siedzę tu już dwie godziny i myślę, ale nic nie mogę wymyślić. Ostatnia rzecz, jaką pamiętam, to to, że położyłem się wieczorem do łóżka u siebie w do-mu, a obudziłem się tutaj.

Pielęgniarz patrzy na Mężczyznę przez dłuższą chwi-lę, jakby się wahając. Wreszcie wyciąga zza pazuchy zmiętą gazetę, podaje ją pacjentowi i wychodzi. Męż-czyzna rozwija rulon i wpatruje się długo w pierwszą stronę. Kurtyna.

SCENA TRZECIAPokój taki sam, jak w scenach pierwszej i drugiej.

Mężczyzna siedzi na łóżku ze zwieszoną głową i opusz-czonymi rękami, pod jego nogami leży gazeta.

MĘŻCZYZNA (monotonnym, zawodzącym głosem) Zwyrodnialec zadźgał żonę i trójkę dzieci nożem do krojenia mięsa... zwyrodnialec zadźgał żonę i trójkę dzieci nożem do krojenia mięsa... (podnosi głowę i pa-trzy w jakiś punkt na przeciwległej ścianie) Jak to możli-we? Nic nie pamiętam! Nie, to nie może być prawda! To nieprawda... (wstaje i zaczyna krzyczeć) Ja?! Ja miałbym zabić żonę i dzieci? Ja?! Niemożliwe! (stoi przez chwilę w ciszy, ciężko oddychając, po czym podchodzi do łóż-ka i siada na nim powoli, uspokoiwszy się nieco) Ktoś mnie wrabia... na pewno ktoś mnie wrabia. Żebym tyl-ko cokolwiek pamiętał... a tu nic - zupełna pustka. To pewnie wina tych leków, którymi mnie nafaszerowali.

Tylko kto chce mnie wrobić? (nagle, z wielkim prze-strachem) A jeżeli to prawda? Jeżeli naprawdę zabiłem żonę i dzieci? Jeżeli mam podwójną osobowość czy coś w tym rodzaju? Jeżeli jestem potworem, który, jak Jack Nicholson w „Wilku”, nocą zabija, a rano o niczym nie pamięta? (siedzi przez chwilę, nerwowo oddychając, zaraz uspokaja się jednak) Spokojnie, spokojnie... Myśl-my logicznie, to nie film. Skoro niczego takiego nie pa-miętam, to znaczy, że nie mogło się to zdarzyć. Zresztą, trafiłbym najpierw do więzienia, a nie do psychiatryka. (siedzi chwilę w skupieniu) Dlaczego więc zamknięto mnie tutaj? (wstaje, zaczyna chodzić po pokoju i mówić coraz szybciej i bardziej nerwowo) Nie, to się w głowie nie mieści. Jestem tutaj dlatego, że zabiłem żonę i dzie-ci. Skoro to jednak nieprawda to są dwie możliwości: albo ktoś ma jakiś cel w tym, bym tu był i urządza tę całą farsę, albo stałem się kozłem ofiarnym. (staje na środku, otwiera szeroko oczy) A może oni naprawdę... naprawdę nie żyją... (otwiera usta i tak z szeroko roz-wartymi oczami i ustami stoi na środku, kołysząc się lekko do przodu i do tyłu. Trwa to przez dłuższą chwilę, po czym Mężczyzna otrząsa się z tego stanu odrętwie-nia) Nie, to niemożliwe. Nie uwierzę, dopóki sam nie zobaczę. Muszę się stąd jakoś wydostać. (zaczyna się nerwowo kręcić po pokoju, zerkając niepewnie na ściany, sufit i podłogę, zagląda pod łóżko) Gdzieś macie kame-ry... Tylko gdzie? Wiem, że mnie widzicie, do cholery.

Kręcąc się dalej po pokoju, Mężczyzna zaczyna śmiać się głośno i machać do ścian. Wchodzą Dr Dahmer i Dr Pawulon, prowadząc jakąś starszą kobietę. Pacjent nie zauważa ich, zajęty machaniem do przeciwległej wej-ściu ściany. Przybyli stoją przez chwilę, obserwując jego wygłupy, po czym Dr Pawulon głośno zamyka za sobą drzwi. Mężczyzna odwraca się gwałtownie i z wielkim zaskoczeniem patrzy na przybyłą z lekarzami kobietę.

DR DAHMER Witamy ponowie.MĘŻCZYZNA (podbiega do kobiety i obejmuje ją)

Mamo!MATKA (chłodno) Witaj, synku.DR DAHMER Zostawimy państwa samych.

Dahmer i Pawulon wychodzą, zamykając dokładnie drzwi. Mężczyzna ujmuje Matkę za rękę, prowadzi do stolika i sadza na pufie. Sam siada na łóżku.

MĘŻCZYZNA Mamo, jak dobrze że jesteś. Musisz mnie stąd wydostać. Wiesz przecież, że nikogo nie za-biłem. (Matka milczy, Mężczyzna patrzy na nią prze-ciągle, podnosi z podłogi gazetę i podaje ją kobiecie) Powiedz mi tylko, że to nieprawda, że oni żyją. (Matka nadal milczy, Mężczyzna upada przed nią na kolana, krzyczy desperacko) Powiedz, że oni żyją! Przecież nie mogli umrzeć! Kto chciałby ich zabić?!

MATKA (zimno) Ty.MĘŻCZYZNA (jak wyżej) Ja?! Zabić własną żonę

i dzieci?! To niemożliwe, niczego nie pamiętam, ja...MATKA (przerywa mu, zaczyna mówić dość szybko,

unikając przy tym wzroku syna) Coś cię opętało. Przy-

szłam właśnie do was pożyczyć trochę cukru – chcia-łam zrobić ciasto dla dziewczynek na rano. Drzwi były otwarte, więc weszłam do środka. Kiedy weszłam do kuchni, zobaczyłam ciebie... stałeś pośrodku z nożem w ręku, w pidżamie, a na podłodze leżały zakrwa-wione zwłoki twojej żony i dziewczynek...

MĘŻCZYZNA (kładzie się na ziemi i rozpacza, krzycząc spazmatycznie) A więc jednak! Więc to ja! Więc słusznie się tu znalazłem. Nie ma żadnego spi-sku! Zabiłem moją rodzinę! Zabiłem! Jestem potwo-rem!

MATKA (wstaje, nie patrzy nadal na syna) Musisz się leczyć. Nie martw się, zaopiekuję się dziewczynkami.

MĘŻCZYZNA (podnosi głowę) Dziewczynkami? Przecież one nie żyją...

MATKA (zmieszana) To tak... z przyzwyczajenia. Miałam na myśli... pogrzeb. Tak, pogrzeb. Zajmę się wszystkim.

Mężczyzna zwiesza głowę z powrotem i leży nieru-chomo na ziemi. Matka natomiast podchodzi do jednej ze ścian i macha do niej ręką, po czym podchodzi do drzwi. Te otwierają się i wchodzą lekarze. Dr Pawu-lon wyciąga zza pazuchy kopertę i podaje ją Matce; ta otwiera ją i przelicza pieniądze, po czym porozumie-wawczo kiwa głową do Pawulona i wychodzi. Lekarze podążają za nią. Kurtyna.

SCENA CZWARTASceneria jak w scenach poprzednich. Mężczyzna,

z rozczochraną fryzurą i w podartym ubraniu, biega po pokoju, wywraca łóżko, niszczy stolik, kopie w ścia-ny i drzwi. Wykrzykuje przy tym liczne obelgi i prze-kleństwa. Wchodzą Dr Dahmer i Dr Pawulon. Lekarze zamykają drzwi i stają pod ścianą, obserwując zacho-wanie pacjenta.

DR DAHMER Przez dwa tygodnie przetestowali-śmy na nim wszystkie ciekawsze leki. Wyczerpaliśmy już całą gamę zachowań – od spokojnego autystycz-nego flegmatyka po agresywnego psychola. Trzeba go wypuścić.

DR PAWULON Tak... Ludzie są już nieco znudzeni. MĘŻCZYZNA (który przez cały czas biega po poko-

ju, podbiega do lekarzy, krzyczy histerycznie) Kurwa! Kurwa!

DR PAWULON (do Dr Dahmer) Pójdę po Zygmun-ta, trzeba się przygotować.

DR DAHMER Ja zawołam Pielęgniarza, żeby go tro-chę uspokoił przed finałem.

MĘŻCZYZNA (podbiega do Dr Dahmer i łapie ją za rękaw kitla) Gówno! Gówno!

Dr Dahmer wyszarpuje rękaw z dłoni Mężczyzny, lekarze wychodzą. Pacjent zostaje sam, przykłada ucho do drzwi, nasłuchując. Po chwili odskakuje od nich, podnosi szybko z podłogi wywróconą pufę i siada na niej, zakładając nogę na nogę. Drzwi otwierają się i wchodzi Pielęgniarz.

MĘŻCZYZNA (z udawanym stoickim spokojem, patrząc na Pielęgniarza) Witam pana, właśnie o panu myślałem. Mam do pana wielką prośbę.

PIELĘGNIARZ (patrzy tępo na Mężczyznę) Przy-szłem pana uspokoić.

MĘŻCZYZNA (zaczynając się lekko trząść, ze sztucznym uśmiechem na ustach) Ależ ja jestem cał-kowicie spokojny, widzi pan przecież. Sam się uspo-koiłem, oszczędzając panu tym samym obowiązków. Dzięki mnie, może pan teraz w spokoju zjeść sobie drugie śniadanie.

PIELĘGNIARZ (podejrzliwie) Trzeba tu posprzątać...MĘŻCZYZNA (trzęsąc się coraz bardziej) Ja po-

sprzątam, proszę się tym nie przejmować, mam jedy-nie małą prośbę. Czy mógłby mi pan pożyczyć swój ołówek?

PIELĘGNIARZ Ołówek?MĘŻCZYZNA (wskazując nerwowo na klatkę pier-

siową Pielęgniarza) Tak, ten który zawsze pan nosi w kieszonce na piersi. (Pielęgniarz waha się przez chwilę, jednak w końcu decyduje się i wyciąga ołówek z kieszonki).

MĘŻCZYZNA (zachłannie zabiera ołówek z rąk Pielęgniarza) Dziękuję uprzejmie.

PIELĘGNIARZ (wyciąga z kieszeni złożoną na kil-ka części kartkę papieru) Pewnie chcesz pan jeszcze kawałek kartki?

MĘŻCZYZNA (nerwowo, zdziwiony) Kartki?... A, tak, tak. Kartki. Dziękuję. (śmieje się nerwowo) Ja po-sprzątam, może pan iść. Dziękuję.

Pielęgniarz stoi przez moment, nie wiedząc, co robić, jed-nak widząc, że pacjent siedzi spokojnie, wychodzi. Mężczy-zna pozostaje na pufie, wpatrując się w ołówek. Kurtyna.

SCENA PIĄTA - FINAŁOWAW pokoju panuje zupełna ciemność. Słychać odgłos

otwieranych zamków, szepty oraz kroki kilku osób, wcho-dzących do środka. Nagle światło się zapala, w pokoju sto-ją: Dr Dahmer, Dr Pawulon, Pielęgniarz oraz dwóch kame-rzystów i dźwiękowiec – wszyscy w koszulkach z wielkim napisem PSYCHO SHOW. Z przodu żona Mężczyzny, jego matka i trzy córeczki. Na czele wszystkich, z bukie-tem wielkich kwiatów, Zygmunt Gejzer. Obok łóżka leży zakrwawiony Mężczyzna, z ołówkiem sterczącym z tęt-nicy szyjnej. Równocześnie z zapaleniem światła wszyscy (nie zauważywszy jeszcze Mężczyzny) krzyczą.

WSZYSCY Uśmiechnij się!!! Jesteś w ukrytej... (naj-starsza z córek bohatera, zauważywszy tatę, przerywa im głośnym krzykiem)

ZYGMUNT GEJZER (cicho, machinalnie, z szeroko otwartymi oczami i wielkim przestrachem na twarzy) ...kamerze...

Kurtyna OMichał Domagalski

Autor jest studentem V roku filologii polskiej UMCS, specjalności redaktorsko-medialnej.

OFENSYWA - luty 200744

>> tak tworzymy

OFENSYWA - luty 2007 45

tak tworzymy <<

• Artysta, którego prace są tak pogod-ne, jakie miał dzieciństwo?

Wspaniałe. Spędziłem całe dzieciństwo w Szczecinie, w dzielnicy Pogodno, szcze-ciński Żoliborz. Stara, niemiecka, urzędni-cza dzielnica. To było miasto jak z Chłopców z placu broni. Kamienice, jakieś podwórka, cmentarz żydowski z bunkrami. Port, ma-rynarze... Nigdy nie było tam makabrycznej szarości komunistycznej.

• Co wskazałby pan jako symbol dzie-ciństwa?

Dom rodzinny i wolność, taka podwórko-wa beztroska. I miasto, po którym z przy-jemnością włóczyłem się z kumplami. Nie-koniecznie boisko szkolne i piłka nożna.

• Jak doszło do skrystalizowania się pańskiej pasji malarskiej? Liceum pla-styczne?

Chodziłem do zwykłej szkoły ale byłem w kręgu sztuki od dzieciństwa. W mojej ro-dzinie interesowano się sztukami plastyczny-mi, muzyką, teatrem... Zainteresowanie sze-roko pojętą kulturą było dla mnie oczywiste.

• Pod wpływem tego zdecydował się pan na historię sztuki na KUL?

Chciałem zdawać na akademię, historia sztuki miała być tak w międzyczasie. Po latach uważam, że nigdy w życiu nie spo-tkałbym takich ludzi w żadnej akademii. Myślę o profesorze Jacku Woźniakowskim, o Tadeuszu Chrzanowskim, Andrzeju Ryszkiewiczu, Wiesławie Juszczaku. To był świetny okres. Zaczynałem w 1976 r. Profe-

Cenię i lubię malarzy z różnych epok. Średniowiecznych iluminatorów, malarzy tablicowych, prymitywów i wybitnych. Lu-bię też eksperymentatorów, tych z Paryża, Picassa.

• Po studiach ukończył pan kurs ani-macji filmowej, czy na tym polu także pan działał?

Bardzo krótko. Pracowałem u Lutczy-na, ojca Edwarda. Jeździłem dwa, trzy razy w tygodniu do studia do Warszawy. To było uciążliwe. Zająłem się ilustracją...

• Pańską pierwszą książką była mnisia Góra wydana w 1992 roku?

Tak, w wydawnictwie ECO. Pierwsze moje ilustracje były rysunkowe, proste.

• Jak rozpoczęło się ilustrowanie lite-ratury dziecięcej?

Kiedyś Józef Wilkoń zobaczył w galerii moje obrazy. „Powinieneś ilustrować książki. Przywieź mi próbkę, chcę zobaczyć, czy potra-fisz kadrować jak ilustrator”. Ilustracja rządzi

kawie, jest ilustrować poezję. Moje obrazy towarzyszyły wierszom Szymona Muchy. Bardzo mnie korci, żeby zrobić Singera, np. Rodzinę Muszkatów. Książki dla dzieci to czysty świat. Robota, może to zabrzmi pom-patycznie, misyjna. Mamy ułamek przestrze-ni, w której kształtujemy dziecko, dajemy mu coś dobrego.

• Jakich autorów ilustracji pan ceni? Jakie książki z dzieciństwa?

Nasze pokolenie wychowało się na Szan-cerze, echu Andriollego. Pamiętam Żochow-skiego, ilustrował Zegadłowicza. Z mojego dzieciństwa – Butenko, grafik na poziomie światowym, Józef Wilkoń doceniony na świe-cie. Z działających teraz, lubię Marysię Ekier, Ewę Kozyrę-Pawlak, Agnieszkę Żelewską.

• Porozmawiajmy o stronie technicz-nej pańskich prac: rysunki to tempera, obrazy maluje pan olejami?

Teraz głównie tempera, wcześniej olej. Oprócz tego akwarela, gwasz, rysunek.

Rzadko pastel. Tempera to farba, która daje nieprawdopodobne możliwości, ja na papie-rze robię laserunki, czasami osiem warstw. Mam swoje sposoby. Żółć wołowa inaczej ścina farbę, mogę kłaść następną warstwę, nie burząc poprzedniej.

• Jak pan zabiera się do ilustrowania? Proszę opowiedzieć o procesie twórczym.

Na ogół jest on bardzo techniczny. Dosta-ję tekst i dzielę go. Przeciętna książka liczy dwadzieścia cztery strony, mam dwanaście rozkładówek. Muszę do każdego fragmentu dopasować ilustrację. Kombinuję i czytam, czasami raz, czasem muszę wrócić. Do partii tekstu pojawiają mi się dwa, trzy kadry – wy-bieram najlepszy. Robię makietę z zaznacze-niem, ile tekstu wychodzi na jaki obrazek. To moja wstępna praca. Jak już wszystko jest ułożone, zaczynam malować. Na ogół nie ro-bię szkiców. Często po trzy, cztery realizacje do każdego fragmentu, z nich wybieram. Przez szereg lat pracowałem dla firmy Endo produkującej ubranka dla dzieci, tam z kolei szybkie – rysunki z konturem.

• Czy nadal malarstwo dominuje w pana twórczości?

Tak, procentowo więcej maluję. Nasze wy-dawnictwo nie ma jakichś potwornych pie-niędzy, musimy sprzedać towar, żeby zrobić następną książkę. FRO9 ma dopiero cztery tytuły. Zawsze mogę pracować dla Media Rodziny. Trudno jest zdobyć dobry tekst... Znakomita jest Małgosia Strzałkowska.

• Czy jej książka z wierszykami dla dzieci pt. Zielony, żółty, rudy, brązowy! to pierwsza wspólna praca państwa?

Od czasu do czasu ilustruję jej wiersze w „Świerszczyku”. Nasza współpraca zaczę-ła się w Endo, ona pisała teksty na koszulki. Namówiliśmy się, powstała książka Zielony i nikt. O takim kimś, kto mieszkał w studni, właściwie powiastka archetypiczna.

• Krytycy piszą o panu: „malarz kazi-miersko-nowojorski zamieszkały w Lu-blinie”. Co wiąże pana z tymi miastami?

Dowcip z tekstu Janusza Jaremowicza. Nowy Jork to miejsce, gdzie od dziesięciu lat mam przyjaciela-marszanda, urzą-dzającego mi wystawy. Związek z Ka-zimierzem jest ważniejszy. Brat mojej babci, przed wojną wybudował tam dom na lato, jeździliśmy od zawsze. Jeszcze jak mieszkałem w Szczecinie, to była wielka wyprawa... Wakacje jak przed wojną, świat dorosłych i dzieci, zabawy w wą-wozach, budowanie szałasów, chodzenie nad Wisłę. Lublin, z kolei, to fajne, małe, spokojne miasto. Lubię jego architekturę, Stare Miasto, kongresowe śródmieście. Parę osób też lubię.

• Z pewnością do nich należy dzienni-karka Grażyna Ruszewska, autorka Leona i kotki oraz Wielkich zmian w dużym lesie. Jak przebiegała Państwa współpraca?

Dogadujemy się bardzo dobrze. Ona jest z wykształcenia filozofem, ma dyscyplinę, syntetyczną myśl, dowcip i wyobraźnię. Uważam, że Grażyna robi interesującą lite-raturę.

• Która książka jest panu bliższa?Leon i kotka jako najbardziej emocjonal-

na i jeżeli chodzi o robotę, i całą historię. Reklamowano nasze pierwsze kroki, promo-cje, spotkania, wywiady, rozmowy.

• Dwie ważne nagrody...Najważniejsza jest jednak trzecia. Lista

„Białe Kruki” Międzynarodowej Biblioteki Książek dla Dzieci z Monachium. Jesteśmy, jako wydawcy, drugą albo trzecią ekipą pol-ską, która została w ten sposób wyróżniona w dziejach tych nagród. To jest miłe, oni sami nas wynaleźli.

• Jaka jest pańska koncepcja sztuki?Cenię kunszt, dobre rzemiosło. Lubię gra-

fików i malarzy świadomych swojej pracy. Bardzo lubię wyobraźnię M. C. Eschera, jego Wstęgę Mobiusa. On rysuje światy nie-możliwe. Lubię grawerstwo, zapomnienie, oddanie się pracy do końca, jak w zegar-mistrzostwie. Mam podobny temperament. Cenię wyobraźnię, niezależność, ale i ludzi, którzy potrafią się skrzyknąć i przemówić podobnym głosem, jak w ekspresjonizmie. Generalnie, człowiek w swej twórczości jest jednak samotny i nie ma innego wyjścia.

• Czy to przekłada się na los bohate-rów pańskich prac, którzy nie do końca odnajdują się w rzeczywistości?

Kiedyś Jaremowicz napisał czy powiedział, że świat jest przez mnie cyzelowany, postacie zaś są jakby malowane gestem. To dowodzi istnienia mojej duszy – tam jestem inżynie-rem, a tutaj kimś, kto się nie kontroluje.

• Pańskie malarstwo kojarzy mi się z dzieciństwem, spojrzeniem dziecka...

Mam dwie myśli na ten temat. Pierwsza: powierzchownie patrząc – to, co zrobiłem, natychmiast kojarzy mi się z bajką dla dzieci, dobrą i pogodną. Druga: gdybym fizycznie mógł wejść do mojego malarskiego świata, nie chciałbym w nim być. Z pozoru tylko świat ten wydaje się bezpieczny, kolorowy. Proszę żyć całe życie w różowym domku z turkusowym okienkiem, z pomarańczo-wym słońcem...

• Proszę opowiedzieć o najbliższych planach wystawienniczych.

Będę miał wystawę na początku roku, w siedzibie Konfederacji Pracodawców Pol-skich w Warszawie. Następna – Fundacji Kościuszkowskiej w Nowym Jorku. Natych-miast po wystawie warszawskiej będę robić ilustracje do tekstu Małgosi Strzałkowskiej o psach. Potem książkę z Grażyną Ruszew-ską, niekoniecznie dla dzieci. Następna rzecz to autorski komiks. Rysunek w konwencji takiej jak np.: plakacik Towarzystwa Przyja-ciół Miasta Kazimierza Dolnego. To będzie jeden dzień człowieka, upadłego menela, tro-chę troglodyty, jednak z piękną duszą i wiel-ką wrażliwością. Mam już scenariusz. Pewne przemyślenia na temat kondycji ludzkiej.

• Co poradziłby pan młodym począt-kującym?

Po pierwsze, żeby byli sobą, żeby odnaleźli w sobie pasję. Trzeba dużo pracować, zna-leźć w tym przyjemność i rozwijać się.

• Dziękuję za rozmowę ORozmawiała:

Dorota Niedziałkowska

Piotr Fąfrowicz (ur. 1958), artysta malarz. Absolwent historii

sztuki Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Oprócz malarstwa, zajmuje

się projektowaniem kalendarzy i kart świątecznych. W 2003 r., ilustrowana przez niego książka dla dzieci „Leon

i kotka, czyli jak rozumieć mowę zegara” Grażyny Ruszewskiej, zdobyła tytuł

Najpiękniejszej Książki Roku 2003 na 49. Międzynarodowych Targach Książki

Z Piotrem Fąfrowiczem, lubelskim malarzem i ilustratorem książek rozmawia Dorota Niedziałkowska.

sor Lechosław Lameński był wtedy młodym magistrem.

• U kogo i o czym napisał pan magi-sterium?

Zacząłem u Chrzanowskiego. Czarniecki w ikonografii. Nie obroniłem pracy. Byłem zajęty malowaniem.

• Uczestniczył pan w zajęciach z kon-serwacji dzieł sztuki?

Miałem dobry układ z magister Leokadią Struczyńską, nawet jak jej nie było, mogłem wchodzić do zakładu. Na KUL zawsze były świetne materiały plastyczne. Malowałem na desce, trochę złociłem... malarstwo ścienne. Dużo się nauczyłem.

• Jaki okres, nurt, malarz są panu naj-bliższe?

się swoimi prawami, niekoniecznie będzie nią nawet najpiękniejszy obrazek. Tajemnicą jest to, by obraz nie przeszkadzał tekstowi, który na ogół jest pierwszy. Kiedyś miałem pomysł na odwrotną kolejność. Z Agnieszką Osiecką mieliśmy zrobić coś takiego... Po co powielać piękny opis literacki lasu czy deszczu? Można go wzbogacić, dodać np.: jak pada, to co dzieje się z wodą... Ilustracja jako przedłużenie tek-stu albo pokazanie samego klimatu opowieści.

• Co trudniej ilustrować książki dla dzieci czy dla dorosłych?

Dla dzieci. Dziecko jest precyzyjnym ob-serwatorem. Trzeba zachować czujność, być wiarygodnym i nie psuć zabawy.

• A poezja i proza?Myślę, że nie tyle trudniej, co bardziej cie-

Wystawy1993 - Martin Sumers Graphics, Nowy Jork1994 - Expo 94, Monthey, Szwajcaria1994 - The Framing Gallery, Hawthorne, Nowy Jork1995 - Fundacja Kościuszkowska, Nowy Jork1996 - Teatr Polski, Warszawa1996 - Galeria Zabbeni, Vevey, Szwajcaria1996 - Institute Internationale, Filadelfia1998 - Konsulat Generalny R.P., Sztrasburg2001 - Galeria Dom Michalaków, Kazimierz Dolny2003, 2004 - Galeria Autorska Michałowski, Lublin2006 - Galeria LSW Wirydarz, Lublin

Nagrody2001 - II miejsce na Biennale Ilustracji Dziecięcej

w Aki Town w Japonii.2003 - wyróżnienie polskiej sekcji IBBY za ilustracje

do Zielony, żółty, rudy, brązowy! Małgorzaty Strzał-kowskiej wydawnictwa Media Rodzina.

2003 - wyróżnienie Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek dla Zielonego, żółtego... jako najpiękniejszej książki roku.

2004 - I nagroda w konkursie „Najpiękniejsze Książki Roku 2003/2004” PTWK za Leon i kotka, czyli jak rozumieć mowę zegara Grażyny Ruszewskiej wydawnictwa FRO9.

2004 - wyróżnienie na Biennale Ilustracji Dziecięcej w Aki Town w Japonii.

2004 - wyróżnienie IBBY za ilustracje i opracowanie graficzne książki Leon i kotka.

2005 - Leon i kotka na liście „Białe Kruki 2005” Międzynaro-dowej Biblioteki Książek dla Dzieci w Monachium.

2006 - wyróżnienie PTWK dla Wielkich zmian w dużym lesie Grażyny Ruszewskiej wydawnictwa FRO9 jako najpiękniejszej książki roku

W internecie: www.fro9.com, www.endo.pl

OFENSYWA - luty 200744

>> tak tworzymy

OFENSYWA - luty 2007 45

tak tworzymy <<

• Artysta, którego prace są tak pogod-ne, jakie miał dzieciństwo?

Wspaniałe. Spędziłem całe dzieciństwo w Szczecinie, w dzielnicy Pogodno, szcze-ciński Żoliborz. Stara, niemiecka, urzędni-cza dzielnica. To było miasto jak z Chłopców z placu broni. Kamienice, jakieś podwórka, cmentarz żydowski z bunkrami. Port, ma-rynarze... Nigdy nie było tam makabrycznej szarości komunistycznej.

• Co wskazałby pan jako symbol dzie-ciństwa?

Dom rodzinny i wolność, taka podwórko-wa beztroska. I miasto, po którym z przy-jemnością włóczyłem się z kumplami. Nie-koniecznie boisko szkolne i piłka nożna.

• Jak doszło do skrystalizowania się pańskiej pasji malarskiej? Liceum pla-styczne?

Chodziłem do zwykłej szkoły ale byłem w kręgu sztuki od dzieciństwa. W mojej ro-dzinie interesowano się sztukami plastyczny-mi, muzyką, teatrem... Zainteresowanie sze-roko pojętą kulturą było dla mnie oczywiste.

• Pod wpływem tego zdecydował się pan na historię sztuki na KUL?

Chciałem zdawać na akademię, historia sztuki miała być tak w międzyczasie. Po latach uważam, że nigdy w życiu nie spo-tkałbym takich ludzi w żadnej akademii. Myślę o profesorze Jacku Woźniakowskim, o Tadeuszu Chrzanowskim, Andrzeju Ryszkiewiczu, Wiesławie Juszczaku. To był świetny okres. Zaczynałem w 1976 r. Profe-

Cenię i lubię malarzy z różnych epok. Średniowiecznych iluminatorów, malarzy tablicowych, prymitywów i wybitnych. Lu-bię też eksperymentatorów, tych z Paryża, Picassa.

• Po studiach ukończył pan kurs ani-macji filmowej, czy na tym polu także pan działał?

Bardzo krótko. Pracowałem u Lutczy-na, ojca Edwarda. Jeździłem dwa, trzy razy w tygodniu do studia do Warszawy. To było uciążliwe. Zająłem się ilustracją...

• Pańską pierwszą książką była mnisia Góra wydana w 1992 roku?

Tak, w wydawnictwie ECO. Pierwsze moje ilustracje były rysunkowe, proste.

• Jak rozpoczęło się ilustrowanie lite-ratury dziecięcej?

Kiedyś Józef Wilkoń zobaczył w galerii moje obrazy. „Powinieneś ilustrować książki. Przywieź mi próbkę, chcę zobaczyć, czy potra-fisz kadrować jak ilustrator”. Ilustracja rządzi

kawie, jest ilustrować poezję. Moje obrazy towarzyszyły wierszom Szymona Muchy. Bardzo mnie korci, żeby zrobić Singera, np. Rodzinę Muszkatów. Książki dla dzieci to czysty świat. Robota, może to zabrzmi pom-patycznie, misyjna. Mamy ułamek przestrze-ni, w której kształtujemy dziecko, dajemy mu coś dobrego.

• Jakich autorów ilustracji pan ceni? Jakie książki z dzieciństwa?

Nasze pokolenie wychowało się na Szan-cerze, echu Andriollego. Pamiętam Żochow-skiego, ilustrował Zegadłowicza. Z mojego dzieciństwa – Butenko, grafik na poziomie światowym, Józef Wilkoń doceniony na świe-cie. Z działających teraz, lubię Marysię Ekier, Ewę Kozyrę-Pawlak, Agnieszkę Żelewską.

• Porozmawiajmy o stronie technicz-nej pańskich prac: rysunki to tempera, obrazy maluje pan olejami?

Teraz głównie tempera, wcześniej olej. Oprócz tego akwarela, gwasz, rysunek.

Rzadko pastel. Tempera to farba, która daje nieprawdopodobne możliwości, ja na papie-rze robię laserunki, czasami osiem warstw. Mam swoje sposoby. Żółć wołowa inaczej ścina farbę, mogę kłaść następną warstwę, nie burząc poprzedniej.

• Jak pan zabiera się do ilustrowania? Proszę opowiedzieć o procesie twórczym.

Na ogół jest on bardzo techniczny. Dosta-ję tekst i dzielę go. Przeciętna książka liczy dwadzieścia cztery strony, mam dwanaście rozkładówek. Muszę do każdego fragmentu dopasować ilustrację. Kombinuję i czytam, czasami raz, czasem muszę wrócić. Do partii tekstu pojawiają mi się dwa, trzy kadry – wy-bieram najlepszy. Robię makietę z zaznacze-niem, ile tekstu wychodzi na jaki obrazek. To moja wstępna praca. Jak już wszystko jest ułożone, zaczynam malować. Na ogół nie ro-bię szkiców. Często po trzy, cztery realizacje do każdego fragmentu, z nich wybieram. Przez szereg lat pracowałem dla firmy Endo produkującej ubranka dla dzieci, tam z kolei szybkie – rysunki z konturem.

• Czy nadal malarstwo dominuje w pana twórczości?

Tak, procentowo więcej maluję. Nasze wy-dawnictwo nie ma jakichś potwornych pie-niędzy, musimy sprzedać towar, żeby zrobić następną książkę. FRO9 ma dopiero cztery tytuły. Zawsze mogę pracować dla Media Rodziny. Trudno jest zdobyć dobry tekst... Znakomita jest Małgosia Strzałkowska.

• Czy jej książka z wierszykami dla dzieci pt. Zielony, żółty, rudy, brązowy! to pierwsza wspólna praca państwa?

Od czasu do czasu ilustruję jej wiersze w „Świerszczyku”. Nasza współpraca zaczę-ła się w Endo, ona pisała teksty na koszulki. Namówiliśmy się, powstała książka Zielony i nikt. O takim kimś, kto mieszkał w studni, właściwie powiastka archetypiczna.

• Krytycy piszą o panu: „malarz kazi-miersko-nowojorski zamieszkały w Lu-blinie”. Co wiąże pana z tymi miastami?

Dowcip z tekstu Janusza Jaremowicza. Nowy Jork to miejsce, gdzie od dziesięciu lat mam przyjaciela-marszanda, urzą-dzającego mi wystawy. Związek z Ka-zimierzem jest ważniejszy. Brat mojej babci, przed wojną wybudował tam dom na lato, jeździliśmy od zawsze. Jeszcze jak mieszkałem w Szczecinie, to była wielka wyprawa... Wakacje jak przed wojną, świat dorosłych i dzieci, zabawy w wą-wozach, budowanie szałasów, chodzenie nad Wisłę. Lublin, z kolei, to fajne, małe, spokojne miasto. Lubię jego architekturę, Stare Miasto, kongresowe śródmieście. Parę osób też lubię.

• Z pewnością do nich należy dzienni-karka Grażyna Ruszewska, autorka Leona i kotki oraz Wielkich zmian w dużym lesie. Jak przebiegała Państwa współpraca?

Dogadujemy się bardzo dobrze. Ona jest z wykształcenia filozofem, ma dyscyplinę, syntetyczną myśl, dowcip i wyobraźnię. Uważam, że Grażyna robi interesującą lite-raturę.

• Która książka jest panu bliższa?Leon i kotka jako najbardziej emocjonal-

na i jeżeli chodzi o robotę, i całą historię. Reklamowano nasze pierwsze kroki, promo-cje, spotkania, wywiady, rozmowy.

• Dwie ważne nagrody...Najważniejsza jest jednak trzecia. Lista

„Białe Kruki” Międzynarodowej Biblioteki Książek dla Dzieci z Monachium. Jesteśmy, jako wydawcy, drugą albo trzecią ekipą pol-ską, która została w ten sposób wyróżniona w dziejach tych nagród. To jest miłe, oni sami nas wynaleźli.

• Jaka jest pańska koncepcja sztuki?Cenię kunszt, dobre rzemiosło. Lubię gra-

fików i malarzy świadomych swojej pracy. Bardzo lubię wyobraźnię M. C. Eschera, jego Wstęgę Mobiusa. On rysuje światy nie-możliwe. Lubię grawerstwo, zapomnienie, oddanie się pracy do końca, jak w zegar-mistrzostwie. Mam podobny temperament. Cenię wyobraźnię, niezależność, ale i ludzi, którzy potrafią się skrzyknąć i przemówić podobnym głosem, jak w ekspresjonizmie. Generalnie, człowiek w swej twórczości jest jednak samotny i nie ma innego wyjścia.

• Czy to przekłada się na los bohate-rów pańskich prac, którzy nie do końca odnajdują się w rzeczywistości?

Kiedyś Jaremowicz napisał czy powiedział, że świat jest przez mnie cyzelowany, postacie zaś są jakby malowane gestem. To dowodzi istnienia mojej duszy – tam jestem inżynie-rem, a tutaj kimś, kto się nie kontroluje.

• Pańskie malarstwo kojarzy mi się z dzieciństwem, spojrzeniem dziecka...

Mam dwie myśli na ten temat. Pierwsza: powierzchownie patrząc – to, co zrobiłem, natychmiast kojarzy mi się z bajką dla dzieci, dobrą i pogodną. Druga: gdybym fizycznie mógł wejść do mojego malarskiego świata, nie chciałbym w nim być. Z pozoru tylko świat ten wydaje się bezpieczny, kolorowy. Proszę żyć całe życie w różowym domku z turkusowym okienkiem, z pomarańczo-wym słońcem...

• Proszę opowiedzieć o najbliższych planach wystawienniczych.

Będę miał wystawę na początku roku, w siedzibie Konfederacji Pracodawców Pol-skich w Warszawie. Następna – Fundacji Kościuszkowskiej w Nowym Jorku. Natych-miast po wystawie warszawskiej będę robić ilustracje do tekstu Małgosi Strzałkowskiej o psach. Potem książkę z Grażyną Ruszew-ską, niekoniecznie dla dzieci. Następna rzecz to autorski komiks. Rysunek w konwencji takiej jak np.: plakacik Towarzystwa Przyja-ciół Miasta Kazimierza Dolnego. To będzie jeden dzień człowieka, upadłego menela, tro-chę troglodyty, jednak z piękną duszą i wiel-ką wrażliwością. Mam już scenariusz. Pewne przemyślenia na temat kondycji ludzkiej.

• Co poradziłby pan młodym począt-kującym?

Po pierwsze, żeby byli sobą, żeby odnaleźli w sobie pasję. Trzeba dużo pracować, zna-leźć w tym przyjemność i rozwijać się.

• Dziękuję za rozmowę ORozmawiała:

Dorota Niedziałkowska

Piotr Fąfrowicz (ur. 1958), artysta malarz. Absolwent historii

sztuki Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Oprócz malarstwa, zajmuje

się projektowaniem kalendarzy i kart świątecznych. W 2003 r., ilustrowana przez niego książka dla dzieci „Leon

i kotka, czyli jak rozumieć mowę zegara” Grażyny Ruszewskiej, zdobyła tytuł

Najpiękniejszej Książki Roku 2003 na 49. Międzynarodowych Targach Książki

Z Piotrem Fąfrowiczem, lubelskim malarzem i ilustratorem książek rozmawia Dorota Niedziałkowska.

sor Lechosław Lameński był wtedy młodym magistrem.

• U kogo i o czym napisał pan magi-sterium?

Zacząłem u Chrzanowskiego. Czarniecki w ikonografii. Nie obroniłem pracy. Byłem zajęty malowaniem.

• Uczestniczył pan w zajęciach z kon-serwacji dzieł sztuki?

Miałem dobry układ z magister Leokadią Struczyńską, nawet jak jej nie było, mogłem wchodzić do zakładu. Na KUL zawsze były świetne materiały plastyczne. Malowałem na desce, trochę złociłem... malarstwo ścienne. Dużo się nauczyłem.

• Jaki okres, nurt, malarz są panu naj-bliższe?

się swoimi prawami, niekoniecznie będzie nią nawet najpiękniejszy obrazek. Tajemnicą jest to, by obraz nie przeszkadzał tekstowi, który na ogół jest pierwszy. Kiedyś miałem pomysł na odwrotną kolejność. Z Agnieszką Osiecką mieliśmy zrobić coś takiego... Po co powielać piękny opis literacki lasu czy deszczu? Można go wzbogacić, dodać np.: jak pada, to co dzieje się z wodą... Ilustracja jako przedłużenie tek-stu albo pokazanie samego klimatu opowieści.

• Co trudniej ilustrować książki dla dzieci czy dla dorosłych?

Dla dzieci. Dziecko jest precyzyjnym ob-serwatorem. Trzeba zachować czujność, być wiarygodnym i nie psuć zabawy.

• A poezja i proza?Myślę, że nie tyle trudniej, co bardziej cie-

Wystawy1993 - Martin Sumers Graphics, Nowy Jork1994 - Expo 94, Monthey, Szwajcaria1994 - The Framing Gallery, Hawthorne, Nowy Jork1995 - Fundacja Kościuszkowska, Nowy Jork1996 - Teatr Polski, Warszawa1996 - Galeria Zabbeni, Vevey, Szwajcaria1996 - Institute Internationale, Filadelfia1998 - Konsulat Generalny R.P., Sztrasburg2001 - Galeria Dom Michalaków, Kazimierz Dolny2003, 2004 - Galeria Autorska Michałowski, Lublin2006 - Galeria LSW Wirydarz, Lublin

Nagrody2001 - II miejsce na Biennale Ilustracji Dziecięcej

w Aki Town w Japonii.2003 - wyróżnienie polskiej sekcji IBBY za ilustracje

do Zielony, żółty, rudy, brązowy! Małgorzaty Strzał-kowskiej wydawnictwa Media Rodzina.

2003 - wyróżnienie Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek dla Zielonego, żółtego... jako najpiękniejszej książki roku.

2004 - I nagroda w konkursie „Najpiękniejsze Książki Roku 2003/2004” PTWK za Leon i kotka, czyli jak rozumieć mowę zegara Grażyny Ruszewskiej wydawnictwa FRO9.

2004 - wyróżnienie na Biennale Ilustracji Dziecięcej w Aki Town w Japonii.

2004 - wyróżnienie IBBY za ilustracje i opracowanie graficzne książki Leon i kotka.

2005 - Leon i kotka na liście „Białe Kruki 2005” Międzynaro-dowej Biblioteki Książek dla Dzieci w Monachium.

2006 - wyróżnienie PTWK dla Wielkich zmian w dużym lesie Grażyny Ruszewskiej wydawnictwa FRO9 jako najpiękniejszej książki roku

W internecie: www.fro9.com, www.endo.pl

OFENSYWA - luty 200746

>> tak tworzymy

OFENSYWA - luty 2007 47

tak tworzymy <<

fot. AgnieszkA kliczkA

Badanie przeszłości sztuki nie jest zajęciem prostym. Ale chyba ła-twiej jest zmierzyć się z tym, co już było, aniżeli gdybać nad kierunkiem, w którym świat artystyczny będzie podążał. Pytanie o przyszłość sztuki wydaje się stare jak świat – wciąż jest

powielane i wciąż jest aktualne. Co będzie w przyszłości głównym przed-miotem działań artystów? Czy wy-starczy zapytać o to narybek uczelni artystycznych? I najważniejsze: jak sprawdzić, czy przeczucia młodych twórców okażą się trafne?

To, jak wyglądać będzie świat sztuki, nie zależy od niej

samej. Była, jest i pewnie będzie przed-miotem gier politycznych i komercyj-nych. I, chociaż artyści wciąż walczą o to, by uciec od wpływów zewnętrz-nych, właściwie nigdy nie są (i raczej nie będą) zupełnie wolni.

Cofnijmy się o kilka lat. Mam tu na myśli przełom 2003/2004 r., a właści-wie społeczno-artystyczną akcję Niech nas zobaczą (autorstwa Kampanii Prze-ciw Homofonii i Karoliny Breguły) oraz rzeźby Igora Mitoraja, pokazy-wane w Krakowie, Warszawie i Po-znaniu. Chociaż obie ekspozycje, na gruncie polskim, były swoistym skan-dalem, to odebrane zostały w zupełnie inny sposób. Gdy prezydenci miast nie chcieli zgodzić się na to, by portrety trzydziestu par gejów i lesbijek, trzy-mających się za ręce, uśmiechały się z bilbordów Krakowa i Warszawy - o męskie genitalia, dłuta Mitoraja, „biły” się najważniejsze galerie, a pa-tronat nad wystawą objęła pierwsza para prezydencka: Jolanta i Aleksan-der Kwaśniewscy. Mimo że za granicą styl Mitoraja wprost uznawany jest za gejowski, w ojczyźnie artysty nie ma na ten temat mowy; podkreśla się zaś bardzo nastrojową erotyczność i uka-zanie czystego piękna. Okazuje się, że sztuka ukazująca homoseksualizm - tzw. tradycjonalistyczny, wywodzący się z klasycyzmu - jest jak najbardziej wskazana (a nawet pożądana), a ta

dzisiejsza, walcząca z dyskryminacją mniejszości seksualnych, budzi niechęć władz i agresję wandali.

Oczywiście rzeźby Mitoraja nie pozo-stały bez echa, przeciw nim skandowali przeciwnicy męskiej nagości, którzy do-patrzyli się w nich czystej pornografii,

oraz środowiska artystyczne, widzące w twórczości wybitnego artysty tande-tę i bezguście. Dzięki sławie Mitoraja, wszelkie komentarze zostały jednak zduszone w zarodku, natomiast zdję-cia Karoliny Breguły znikły z miast już po kilku dniach, choć ich ekspozycja miała trwać trzy miesiące. Reakcja na te przedsięwzięcia pokazuje zależność ar-tysty od rzeczywistości. Ta więź sztuki i świata polega często na ostrej walce, ponieważ zadaniem sztuki jest obnaża-nie tego, co skrywane i odrzucane.

Przeczucia związane z przyszłością sztuki nie wróżą jakiegoś rozkładu, kre-su, dna. Z pewnością czeka nas jeszcze niejedno rozczarowanie, aczkolwiek na przyszłe losy świata artystycznego patrzę z wielką nadzieją. Zastanawia mnie wysoce coraz powszechniejsza obecność technik medialnych, fotogra-fii, wideo, sztuki komputerowej; wprost zachłysnęliśmy się interaktywnymi instalacjami komputerowymi. Czy nie-bawem ktoś powie – STOP? Być może. Z pewnością wielu artystów postanowi znów sięgnąć do korzeni i to, co teraz uznawane jest za przestarzałe – odrodzi się na nowo. Komputer, sam w sobie, dla artysty nie jest żadnym zagroże-niem; to tylko narzędzie, maszyna po-zwalająca rozwiązywać problemy. To, co robi, wzorowane jest przecież na ja-kimś modelu i bez duszy artystycznej ani rusz.

Czy więc pozycja artysty w przy-szłym świecie jest taka pewna? Czy nie zostanie on wyparty przez jakieś kom-puterowe monstrum, które nigdy się nie myli i zawsze ma rację? Szukam odpo-wiedzi na to pytanie, wertując wywiady ze sławnymi artystami. Ciekawa jestem, jak oni to widzą, czy nie boją się jutra. Najbardziej satysfakcjonująca wydaje

„Współcześni twórcy pokazują stany

i rzeczy, od których uciekamy, których

się boimy, bo dążą,przede wszystkim, do

ukazania prawdy.”

niechęć lub są, po prostu, inne. A mo-że za niestosowny należałoby uznać fakt, że o wiele bardziej fascynujące, w przypadku sztuki, są rzeczy przez ogół społeczeństwa uznawane za brzyd-kie? Piękno, o którym mówił Luto-sławski, chyba niekoniecznie rozumiał jako wizualność. Współcześni twórcy pokazują stany i rzeczy, od których uciekamy, których się boimy, bo dążą, przede wszystkim, do ukazania prawdy. Wydaje mi się, że wraz z upływem lat, potrzeba odnalezienia prawdy wśród artystów i odbiorców wzrasta. Myślę, że to będzie też wyznacznikiem sztuki przyszłości. Wszyscy chcemy prawdy, która, niestety, często bywa gorzka.

Czypytanie o przyszłość sztuki ma w ogóle sens?

Przecież młodych, czyli tych, od których ma zależeć jej być albo nie być, nie in-teresuje przyszłość. Oni wolą pławić się w teraźniejszości i nie zastanawiają się nad niepewnym jutrem. Istnieje prze-konanie, że większość społeczeństwa nie potrzebuje, a wręcz nie znosi sztuki współczesnej. Ciekawa jestem wyników referendum, w którym padłoby pyta-nie: „Czy sztuka w ogóle jest potrzeb-

mi się wypowiedź jednego z czołowych twórców sztuki współczesnej, Artura Żmijewskiego, który widzi ratunek dla świata globalnego, społeczeństwa ma-sowego, w wyposażaniu - przez arty-stów - rzeczy w uczucia, w nadawaniu im perspektywy egzystencjalnej. Pod-pisuję się pod tym i mam nadzieję, że właśnie na tym polegać będzie „misja” artysty i jego działań w przyszłości.

„Najważniejszym celem sztuki jest piękno, tak jak największym celem na-uki jest prawda”. To myśl Witolda Lu-tosławskiego - polskiego kompozytora współczesnego i dyrygenta - jaką wy-głosił na Kongresie Kultury Polskiej. Obserwując jednak współczesną scenę artystyczną, niejednokrotnie z trudem dostrzegamy piękno. Czy aż tak bardzo pogubiliśmy się, że nie potrafimy wy-znaczyć wyraźnej granicy między tym, co ładne, a co brzydkie? Tym, co złe a co dobre, wyklęte a święte?

Kultura wykształciła w nas potrzebę przebywania w atrakcyjnej optycznie przestrzeni. Sztuka współczesna na-tomiast, próbuje przełamywać tabu: pokazuje te elementy otaczającego nas świata, które budzą niesmak, wywołują

na?”. Z drugiej zaś strony, po co pytać o zdanie przeciętnych „szaraczków”, przecież to elity powinny wyznaczać kierunek sztuce.

Kolejne pokolenia artystów mają po-czucie swej wyjątkowości, a tym samym potrzebę stworzenia czegoś zupełnie no-wego, co przewróciłoby świat do góry nogami. I chociaż bardzo się starają, tak naprawdę robią właściwie to samo, co ich poprzednicy, chociaż „na nowo”. Tę prawidłowość doskonale komentuje Do-nald Kuspit na łamach Wprost i trudno się z nim nie zgodzić. „Mamy dzisiaj do czynienia z powstawaniem nadmia-ru nowości. Nowość zaś jest postrzegana jako świadectwo ciągłej witalności i roz-woju sztuki, zamiast zostać uznaną za znak jej dekadencji, przejawiającej się w niedojrzałości, która sama się utrwa-la (…)”. Czy więc sztuka powinna za-trzymać się w miejscu, bo wszystko już było? Nie sądzę. Nasza generacja, tak czy owak, nie ma wyjścia: musi zmierzyć się z rzeczywistością i dać tego wyraz w swojej twórczości. Nieważne, czy bę-dzie to przełom w historii sztuki, czy wielki niewypał O

Izabela Kamińska

il. An

nA Ś

wid

erskA

rys.

PAu

lin

A P

Acl

er

OFENSYWA - luty 200746

>> tak tworzymy

OFENSYWA - luty 2007 47

tak tworzymy <<

fot. AgnieszkA kliczkA

Badanie przeszłości sztuki nie jest zajęciem prostym. Ale chyba ła-twiej jest zmierzyć się z tym, co już było, aniżeli gdybać nad kierunkiem, w którym świat artystyczny będzie podążał. Pytanie o przyszłość sztuki wydaje się stare jak świat – wciąż jest

powielane i wciąż jest aktualne. Co będzie w przyszłości głównym przed-miotem działań artystów? Czy wy-starczy zapytać o to narybek uczelni artystycznych? I najważniejsze: jak sprawdzić, czy przeczucia młodych twórców okażą się trafne?

To, jak wyglądać będzie świat sztuki, nie zależy od niej

samej. Była, jest i pewnie będzie przed-miotem gier politycznych i komercyj-nych. I, chociaż artyści wciąż walczą o to, by uciec od wpływów zewnętrz-nych, właściwie nigdy nie są (i raczej nie będą) zupełnie wolni.

Cofnijmy się o kilka lat. Mam tu na myśli przełom 2003/2004 r., a właści-wie społeczno-artystyczną akcję Niech nas zobaczą (autorstwa Kampanii Prze-ciw Homofonii i Karoliny Breguły) oraz rzeźby Igora Mitoraja, pokazy-wane w Krakowie, Warszawie i Po-znaniu. Chociaż obie ekspozycje, na gruncie polskim, były swoistym skan-dalem, to odebrane zostały w zupełnie inny sposób. Gdy prezydenci miast nie chcieli zgodzić się na to, by portrety trzydziestu par gejów i lesbijek, trzy-mających się za ręce, uśmiechały się z bilbordów Krakowa i Warszawy - o męskie genitalia, dłuta Mitoraja, „biły” się najważniejsze galerie, a pa-tronat nad wystawą objęła pierwsza para prezydencka: Jolanta i Aleksan-der Kwaśniewscy. Mimo że za granicą styl Mitoraja wprost uznawany jest za gejowski, w ojczyźnie artysty nie ma na ten temat mowy; podkreśla się zaś bardzo nastrojową erotyczność i uka-zanie czystego piękna. Okazuje się, że sztuka ukazująca homoseksualizm - tzw. tradycjonalistyczny, wywodzący się z klasycyzmu - jest jak najbardziej wskazana (a nawet pożądana), a ta

dzisiejsza, walcząca z dyskryminacją mniejszości seksualnych, budzi niechęć władz i agresję wandali.

Oczywiście rzeźby Mitoraja nie pozo-stały bez echa, przeciw nim skandowali przeciwnicy męskiej nagości, którzy do-patrzyli się w nich czystej pornografii,

oraz środowiska artystyczne, widzące w twórczości wybitnego artysty tande-tę i bezguście. Dzięki sławie Mitoraja, wszelkie komentarze zostały jednak zduszone w zarodku, natomiast zdję-cia Karoliny Breguły znikły z miast już po kilku dniach, choć ich ekspozycja miała trwać trzy miesiące. Reakcja na te przedsięwzięcia pokazuje zależność ar-tysty od rzeczywistości. Ta więź sztuki i świata polega często na ostrej walce, ponieważ zadaniem sztuki jest obnaża-nie tego, co skrywane i odrzucane.

Przeczucia związane z przyszłością sztuki nie wróżą jakiegoś rozkładu, kre-su, dna. Z pewnością czeka nas jeszcze niejedno rozczarowanie, aczkolwiek na przyszłe losy świata artystycznego patrzę z wielką nadzieją. Zastanawia mnie wysoce coraz powszechniejsza obecność technik medialnych, fotogra-fii, wideo, sztuki komputerowej; wprost zachłysnęliśmy się interaktywnymi instalacjami komputerowymi. Czy nie-bawem ktoś powie – STOP? Być może. Z pewnością wielu artystów postanowi znów sięgnąć do korzeni i to, co teraz uznawane jest za przestarzałe – odrodzi się na nowo. Komputer, sam w sobie, dla artysty nie jest żadnym zagroże-niem; to tylko narzędzie, maszyna po-zwalająca rozwiązywać problemy. To, co robi, wzorowane jest przecież na ja-kimś modelu i bez duszy artystycznej ani rusz.

Czy więc pozycja artysty w przy-szłym świecie jest taka pewna? Czy nie zostanie on wyparty przez jakieś kom-puterowe monstrum, które nigdy się nie myli i zawsze ma rację? Szukam odpo-wiedzi na to pytanie, wertując wywiady ze sławnymi artystami. Ciekawa jestem, jak oni to widzą, czy nie boją się jutra. Najbardziej satysfakcjonująca wydaje

„Współcześni twórcy pokazują stany

i rzeczy, od których uciekamy, których

się boimy, bo dążą,przede wszystkim, do

ukazania prawdy.”

niechęć lub są, po prostu, inne. A mo-że za niestosowny należałoby uznać fakt, że o wiele bardziej fascynujące, w przypadku sztuki, są rzeczy przez ogół społeczeństwa uznawane za brzyd-kie? Piękno, o którym mówił Luto-sławski, chyba niekoniecznie rozumiał jako wizualność. Współcześni twórcy pokazują stany i rzeczy, od których uciekamy, których się boimy, bo dążą, przede wszystkim, do ukazania prawdy. Wydaje mi się, że wraz z upływem lat, potrzeba odnalezienia prawdy wśród artystów i odbiorców wzrasta. Myślę, że to będzie też wyznacznikiem sztuki przyszłości. Wszyscy chcemy prawdy, która, niestety, często bywa gorzka.

Czypytanie o przyszłość sztuki ma w ogóle sens?

Przecież młodych, czyli tych, od których ma zależeć jej być albo nie być, nie in-teresuje przyszłość. Oni wolą pławić się w teraźniejszości i nie zastanawiają się nad niepewnym jutrem. Istnieje prze-konanie, że większość społeczeństwa nie potrzebuje, a wręcz nie znosi sztuki współczesnej. Ciekawa jestem wyników referendum, w którym padłoby pyta-nie: „Czy sztuka w ogóle jest potrzeb-

mi się wypowiedź jednego z czołowych twórców sztuki współczesnej, Artura Żmijewskiego, który widzi ratunek dla świata globalnego, społeczeństwa ma-sowego, w wyposażaniu - przez arty-stów - rzeczy w uczucia, w nadawaniu im perspektywy egzystencjalnej. Pod-pisuję się pod tym i mam nadzieję, że właśnie na tym polegać będzie „misja” artysty i jego działań w przyszłości.

„Najważniejszym celem sztuki jest piękno, tak jak największym celem na-uki jest prawda”. To myśl Witolda Lu-tosławskiego - polskiego kompozytora współczesnego i dyrygenta - jaką wy-głosił na Kongresie Kultury Polskiej. Obserwując jednak współczesną scenę artystyczną, niejednokrotnie z trudem dostrzegamy piękno. Czy aż tak bardzo pogubiliśmy się, że nie potrafimy wy-znaczyć wyraźnej granicy między tym, co ładne, a co brzydkie? Tym, co złe a co dobre, wyklęte a święte?

Kultura wykształciła w nas potrzebę przebywania w atrakcyjnej optycznie przestrzeni. Sztuka współczesna na-tomiast, próbuje przełamywać tabu: pokazuje te elementy otaczającego nas świata, które budzą niesmak, wywołują

na?”. Z drugiej zaś strony, po co pytać o zdanie przeciętnych „szaraczków”, przecież to elity powinny wyznaczać kierunek sztuce.

Kolejne pokolenia artystów mają po-czucie swej wyjątkowości, a tym samym potrzebę stworzenia czegoś zupełnie no-wego, co przewróciłoby świat do góry nogami. I chociaż bardzo się starają, tak naprawdę robią właściwie to samo, co ich poprzednicy, chociaż „na nowo”. Tę prawidłowość doskonale komentuje Do-nald Kuspit na łamach Wprost i trudno się z nim nie zgodzić. „Mamy dzisiaj do czynienia z powstawaniem nadmia-ru nowości. Nowość zaś jest postrzegana jako świadectwo ciągłej witalności i roz-woju sztuki, zamiast zostać uznaną za znak jej dekadencji, przejawiającej się w niedojrzałości, która sama się utrwa-la (…)”. Czy więc sztuka powinna za-trzymać się w miejscu, bo wszystko już było? Nie sądzę. Nasza generacja, tak czy owak, nie ma wyjścia: musi zmierzyć się z rzeczywistością i dać tego wyraz w swojej twórczości. Nieważne, czy bę-dzie to przełom w historii sztuki, czy wielki niewypał O

Izabela Kamińska

il. An

nA Ś

wid

erskA

rys.

PAu

lin

A P

Acl

er

OFENSYWA - luty 200748

>> tak tworzymy

OFENSYWA - luty 2007 49

tak tworzymy <<

Prezenterzy Radia Centrum zachowywali się jak gdyby nakazano im milczeć o lubel-skich supportach zespołu Hey. Rozumiem, że należy chwalić się gwiazdą, ale dlaczego wstydzić się zespołów z własnego podwór-ka, które osobiście się zaprasza?

Renata: Wsparcia promocyjnego i „sprzę-towego” należy szukać w kręgu swoich zna-jomych. Im większy krąg, tym większe szan-se. Jest to, w sumie, naturalna kolej rzeczy w mieście, które jest mniejsze niż mogłoby się wydawać.

Marcin: Jeśli chcesz promocji w radiu, za-dzwoń do znajomego prezentera. Jeśli w ga-zecie przyciśnij tam swojego człowieka. Jeśli możesz się bez tego obejść, nie pisz podań i nie wysyłaj oficjalnych próśb, bo najpraw-dopodobniej nikt nic z tym nie zrobi.

• Wiele osób uważa, że w Lublinie nic się nie dzieje. Co sądzicie na ten temat?

Marcin: Myślę, że dzieje się mniej więcej tyle samo, co w innych miastach. Oczywiście, mam na myśli stosunek „dziania się” do ilości mieszkańców. Uważam, że dzieje się całkiem sporo i nieraz miałem problem z wyborem pomiędzy wydarzeniami z jednego wieczora. Gdybym chciał brać udział we wszystkim, co mnie w jakiś sposób zainteresowało, nie wy-starczyłoby mi czasu i pieniędzy. Ludzie, któ-rzy najwięcej narzekają, że w Lublinie nic się nie dzieje, tak naprawdę się tym nie interesują. Niemal każdego wieczora można wybrać się na dobry film (Chatka Żaka, ABC) lecz nikt nie gwarantuje, że będzie wystarczająca ilość widzów, by „odpalić” projekcję. Gdzie wtedy są ci ludzie? Na wernisażach w galerii KONT pojawia się garstka ludzi.

Renata: Uważam ten przypadek za feno-men. Lokalizacja KONT’a wydawałaby się raczej niedogodna, jednak Galeria mieści się w akademiku razem z instytutem kulturo-znawstwa, a niedaleko jest przecież wydział artystyczny. Czy mała frekwencja świadczy o tym, że sztuka współczesna jest zbyt trud-na czy nudna? Taki sam problem był w przy-padku koncertów, odbywających się w Chat-ce Żaka pod hasłem CDN Non Stop Festiwal. Pojawiali się artyści ważni i interesujący nie tylko z Polski (Sieben, Donna Regina, Kam-merflimmer Kollektief). Tu też można posta-wić pytanie: gdzie ci ludzie?

Marcin: Można by podawać jeszcze wiele przykładów. Należy również zapytać o to, jakie potrzeby mają ci narzekający i czy są to rzeczywiste potrzeby, czy snobistyczny, owczy pęd. Ludzie nie interesują się niczym nowym, chcą gwiazd. Nie szukają sami, a czekają, aż coś im pokażą kolorowe tygodniki. Oddolna inicjatywa lubelskich środowisk rzadko za-pełnia sale.

Renata: Można zaobserwować niepokojące lenistwo, przede wszystkim wśród lubelskich studentów. Przejawia się ono w tym, że nie starają się śledzić wydarzeń kulturalnych lub ich to wcale nie interesuje. Pozostaje garstka pasjonatów, których można spotkać prawie na każdej imprezie. Oni mają prawo narze-kać. Ci, którzy się nie pojawiają, nie mają takiego prawa. Zastanawia mnie, co by ich skłoniło do wyjścia z domów, akademików i barów.

Marcin: Koniec z narzekaniem na publicz-ność. Czas na przypomnienie- dla niektórych odkrycie - kilku ciekawych projektów i zja-wisk z Lublina. Kolejność nie ma znaczenia. Zacznijmy od, chyba najbardziej aktywnego, środowiska reggae’owego z LSM Sound Sys-tem na czele (najstarszy polski sound system). Są odpowiedzialni za serię imprez i koncer-tów, na których regularnie pojawiają się naj-ważniejsi twórcy tego nurtu z Polski i wielu zagranicznych artystów. Więcej szczegółów na temat lubelskiego reggae znajdziecie na: www.forumreggae.info

Renata: Lublin jest też siedzibą sceny ekstremalnej i eksperymentalnej elektro-niki, za sprawą ludzi związanych z ekipą Redekonstrukcji. Regularnie organizują oni „potańcówki” w Klubie Centrala (wieczory z cyklu „I Hate Mondays”, „Dub 2 Dub”). W tym samym miejscu działał kolektyw Elektropunkz.net (lubelscy prekursorzy i promotorzy elektro-kultury), który, oprócz grania swoich imprez, zapraszał do Lublina najważniejszych przedstawicieli polskiej sce-ny elektro, jak Super Girl and Romantic Boys, Procesor Plus, Skinny Patrini, Dick4Dick, Mass Kotki.

Marcin: Mamy prężne podziemie hardco-re’owo-punkowe i hiphopowe (tu w szczegó-łach nie jestem zbyt zorientowany, więc nie będę ściemniał). Interesująca jest też scena alternatywnego rocka z zespołami takimi jak Londyn, Suicide Hotline, Naczynia (nie-dawno jako jeden z nielicznych lubelskich zespołów wydali oficjalną płytę) i Stodoła. Nie można pominąć ambitnych projektów okołojazzowych: Burak Cukrowy, U z kre-ską, MeM, ZuBrad i Koloor Squad (bardziej

ście dzieje, tym bardziej, że jest finansowa-ny z pieniędzy podatników. Niestety, często tak się nie dzieje. Zbyszek Sobczuk z Gale-rii KONT - w liście otwartym do „Zooma” - właśnie to wydawnictwo nazywa „wybiór-czym informatorem kulturalnym”. Redakto-rzy zawinili mu regularnym ignorowaniem KONT’a. My ze swojego ignorowania robimy atut, bo możemy (śmiech).

Renata: Poza tym „Zoom”, niestety, nie ma szans na umieszczenie najświeższych infor-macji ze względu na swój cykl wydawniczy - żelazny termin osiemnastego, o ile pamię-tam. Jest to jednak zrozumiałe, bo, zazwyczaj, organizatorzy imprez wysyłają info promo-cyjne w ostatniej chwili. Na promocję Lu-blina i na promujących miasto można wiele ponarzekać, nie chcę jednak tej kwestii roz-wijać. Plusy „Zooma” to przede wszystkim atrakcyjna i adekwatna szata graficzna oraz felietony Haponiuka i Koziary. Muszę przy-znać, że głównie dla ich tekstów zachodzę do CK po „Zooma”.

• Czy otrzymujecie jakieś dotacje na prowadzenie swojego bloga informacyj-nego? Czy kiedyś otrzymywaliście?

Marcin: „Szpinacz” jest, oczywiście, bez-budżetowy, jak prawdziwe kino niezależne. Po pierwsze: kto chciałby płacić za prowa-dzenie prywatnego bloga? A po drugie, „Szpinacz” nie generuje żadnych kosztów. Na bloga wydałem 10,98 PLN, bo tyle kosztował sms aktywujący. Były to czasy studenckie, ale jakoś udało mi się na to odłożyć.

• Czy istnieją organizacje w Lublinie, która wspierałyby undergroundowe działania lubelskich artystów? Czy zna-cie jakieś pozauczelniane organizacje tego typu?

Renata: Na wstępie należałoby wyjaśnić, co kto rozumie pod pojęciem „underground”.

Przyglądając się działaniom, które osobi-ście uznaję za undergroundowe, zauważam, że są bardzo małe szanse na jakiekolwiek wsparcie, a szczególnie finansowe. Chociaż znam takich, którzy mają talent do zdoby-wania funduszy na swoje przedsięwzięcia. Do niszowej TEKTURY dołożyło się miasto i fundacja Palikota.

Marcin: Czy znamy jakieś pozauczelniane organizacje? A sugerujesz, że istnieją jakieś uczelniane organizacje? Jeśli tak, to może Chatka Żaka jako instytucja. Mam wrażenie, że samorządy studenckie zajmują się głównie integracyjnymi dyskotekami i festyniar-skimi „-analiami”. Jeśli nawet w ubiegłym roku zaproszono do zagrania na Kozie-naliach dwa lubelskie niezależne zespoły (Naczynia i Stodoła), to i tak pomijano je we wszystkich promocyjnych notkach.

„Lublin nie

jest prowincjo-nalnym miastem - prowincjonalnyjest sposóbmyślenia wielu Lublinian.”

Z twórcami i głównymi prowadzącymi SZPINACZ.BLOG.PL, strony informacyjnej o imprezach kulturalnych w Lublinie, rozmawia Leszek Onak.

Nie mając środków do życia, wyjecha-li do Dublina i stamtąd, z oddali, wpro-wadzają newsy o wydarzeniach w na-szym mieście. Dlaczego wyjechali, kim są i czym jest ich strona internetowa – o tym zaraz. Jest to druga część cyklu, który zamierzam zrealizować z ludźmi z Lublina, którzy musieli albo chcieli z niego wyjechać.

• Kiedy powstał „Szpinacz”?Marcin: „Szpinacz” założyłem wraz z Ka-

rolem Grzywaczewskim - który też wyjechał do pracy, tyle że bliżej, bo do Warszawy - w marcu 2004 roku.

• Dlaczego powstał i czym miał być na początku?

Marcin: Na początku miał być nieoficjalną stroną internetową miesięcznika „Spinacz”, a właściwie jego części informacyjnej. Blog dawał możliwość łatwego aktualizowania informacji bez zgłębiania tajników HTML. Poszliśmy na łatwiznę. Nazwa „Spinacz” była już zajęta - zdaje się, że bloga o takiej samej nazwie prowadził w tym czasie poeta Jarosław Lipszyc - więc zmieniliśmy ją na „Szpinacz”. Potem wpadliśmy na to, że brak oficjalnych odniesień do „Spinacza” i Chatki Żaka daje nam większą autonomię.

• Czy od początku był taki sam skład?Renata: Karol, po jakimś czasie, zajął się

innymi sprawami, a ja dołączyłam niedługo po powstaniu bloga. Stał się on bardziej róż-norodny, gdyż często zamieszczałam infor-macje dotyczące teatru i innych sfer kultury, którymi chłopaki się mniej interesowali. Te-raz już na tyle wymieszały się nasze gusta, że bez problemu wiemy o czym pisać.

• Jak zdobywacie informacje o impre-zach kulturalnych?

Renata: Sprawdzamy regularnie lubelskie portale oraz strony internetowe lubelskich instytucji kulturalnych, teatrów, kin, pu-bów i klubów. Często jednak, informacje w tamtych miejscach pojawiają się w ostat-niej chwili, lub w ogóle nie są zamieszczane, a czasem zamieszczane są z rażącymi błę-dami rzeczowymi. Na szczęście, dostajemy dużą ilość maili od organizatorów imprez i artystów.

Marcin: Oczywiście, wszystko filtrujemy przez nasze snobistyczne gusta i rościmy sobie

prawo do tego, jakie informacje są na „Szpina-czu”, a jakie nigdy się tam nie pojawią.

• Oprócz publikacji czysto informacyj-nych, przeprowadziliście kilka wywia-dów z twórcami z regionu lubelskiego; zatem - oprócz informowania - promo-waliście. Jakie były, a jakie są cele „Szpi-nacza”? Jaka idea wam przyświeca?

Marcin: Wywiady zamieszczane w „Szpi-naczu” ukazywały się jednocześnie w mie-sięczniku „Spinacz” i były przeprowadza-ne przez jego redaktorów. Teraz ich trochę zabrakło, ale mamy zamiar do nich wrócić. Faktycznie, ich ideą było promowanie lokal-nych artystów, ale też tych z zewnątrz, którzy akurat odwiedzają Lublin, a niekoniecznie są szerzej znani. Czasem trzeba uświadomić lu-dziom, jak ważni artyści pojawiają się w ich mieście.

Renata: Wszelkie inne linki na blogu są, z kolei, promocją nie tylko artystów, ale także miejsc i inicjatyw z lubelskiego „podwórka”. Można znaleźć strony osób prezentujących swoje prace plastyczne, fotograficzne i kre-acje odzieżowe.

Marcin: Nie da się ukryć, że promuje-my głównie swoich znajomych, ale w tym mieście trudno kogoś nie znać, obracając się w twórczych środowiskach. Nie twierdzę, że niczego nie jesteśmy w stanie przeoczyć, ale pozostajemy otwarci i wystarczy do nas na-pisać. Jeśli wiadomość wyda nam się interesu-jąca, na pewno zamieścimy ją na blogu.

• Co sądzicie o „Zoomie”? Czymś się od niego różnicie? Czy tylko tym, że wy istniejecie w necie, a on na papierze?

Renata: Wydaje mi się, że nie ma sensu po-równywać nas do „Zooma”. Jest to zupełnie inna bajka. „Szpinacz” jest bardziej indywi-dualny i dlatego nie chcemy, żeby oczeki-wano od nas umieszczania newsów, które nas w żaden sposób nie interesują. Jest adre-sowany do osób, które kumają tę samą cza-czę, co my (śmiech). „Zoom” natomiast, jest informatorem wydawanym przez instytucję państwową, za pieniądze miasta i ludzie mają prawo wymagać szerokiej i rzetelnej informacji o tym, co się dzieje w Lublinie i jego okolicach.

Marcin: Mamy zupełnie inny target i in-ną misję. Psim obowiązkiem „Zooma” jest informowanie o wszystkim, co się w mie-

„Jeśli wstydzisz się

za polski rząd,możesz uciec za granicę, ale

gdzie ucieknieszjeśli zawstydzisz się

polskiej emigracji?”

Marcin KamolaJest absolwentem tego samego kierunku na

UMCS. Pracę magisterską obronił na UJ. Gdy zamieszkał w Lublinie, wmieszał się w tutejszą tzw. kulturę alternatywną spod znaku festiwalu

„ZdaErzenia”. Początkowo jako widz, potem jako artysta, następnie jako asystent, a w tym roku już jako jeden z organizatorów. Zaangażowany

w kilka projektów lubelskiego kina offowego (m.in. serial S.O.S. grupy Grillersi). Występuje jako stały gość na koncertach zespołu Stodoła,

gitarzysta w quasi-artystowskim Deadly Water Duck Ensemble oraz jako DJ Śmierć w kolektywie Śmierć Disko Sound System.

Czasami wciela się w rolę poety pretensjonalisty (wiersze publikował w pismach „Lampa i Iskra

Boża” oraz „Lampa”). Przez ostatnie kilka lat współtworzył redakcję „Spinacza”, ale – jak mówi

- jest już za stary, by wciąż udawać studenta.

Renata KołaczekObroniła licencjat na kierunku Animator

i Menedżer Kultury na UMCS. Aktualnie robi zdalnie magisterkę. Swoje zaangażowanie

w kulturę lubelską rozpoczęła od wolontariatu przy festiwalu teatralnym „Konfrontacje”,

działań w Kinoteatrze Projekt i jako zagorzały fan festiwalu „ZdaErzenia”. W tym samym

czasie, pracowała przy kilku edycjach „Fringe Festival”, festiwalu teatralnego w Edynburgu, co zaowocowało miłością do tego miasta. Spędzając jednak większość czasu w Lublinie, uczęszczała

na różnego rodzaju warsztaty – taneczne, fotograficzne, filmowe. Ostatnio działała

jako organizator i współorganizator imprez kulturalnych („ZdaErzenia”, „Wieczór Audio-

Video”, „Dni Animacji”, wystawy fotograficzne w herbaciarni „3 Księżyce”). Pojawia się także

na „alternatywnych potańcówkach” z cyklu Śmierć Disko Sound System jako DJ Disko. Wzięła

również udział w projekcie Deadly Water Duck Ensemble.

OFENSYWA - luty 200748

>> tak tworzymy

OFENSYWA - luty 2007 49

tak tworzymy <<

Prezenterzy Radia Centrum zachowywali się jak gdyby nakazano im milczeć o lubel-skich supportach zespołu Hey. Rozumiem, że należy chwalić się gwiazdą, ale dlaczego wstydzić się zespołów z własnego podwór-ka, które osobiście się zaprasza?

Renata: Wsparcia promocyjnego i „sprzę-towego” należy szukać w kręgu swoich zna-jomych. Im większy krąg, tym większe szan-se. Jest to, w sumie, naturalna kolej rzeczy w mieście, które jest mniejsze niż mogłoby się wydawać.

Marcin: Jeśli chcesz promocji w radiu, za-dzwoń do znajomego prezentera. Jeśli w ga-zecie przyciśnij tam swojego człowieka. Jeśli możesz się bez tego obejść, nie pisz podań i nie wysyłaj oficjalnych próśb, bo najpraw-dopodobniej nikt nic z tym nie zrobi.

• Wiele osób uważa, że w Lublinie nic się nie dzieje. Co sądzicie na ten temat?

Marcin: Myślę, że dzieje się mniej więcej tyle samo, co w innych miastach. Oczywiście, mam na myśli stosunek „dziania się” do ilości mieszkańców. Uważam, że dzieje się całkiem sporo i nieraz miałem problem z wyborem pomiędzy wydarzeniami z jednego wieczora. Gdybym chciał brać udział we wszystkim, co mnie w jakiś sposób zainteresowało, nie wy-starczyłoby mi czasu i pieniędzy. Ludzie, któ-rzy najwięcej narzekają, że w Lublinie nic się nie dzieje, tak naprawdę się tym nie interesują. Niemal każdego wieczora można wybrać się na dobry film (Chatka Żaka, ABC) lecz nikt nie gwarantuje, że będzie wystarczająca ilość widzów, by „odpalić” projekcję. Gdzie wtedy są ci ludzie? Na wernisażach w galerii KONT pojawia się garstka ludzi.

Renata: Uważam ten przypadek za feno-men. Lokalizacja KONT’a wydawałaby się raczej niedogodna, jednak Galeria mieści się w akademiku razem z instytutem kulturo-znawstwa, a niedaleko jest przecież wydział artystyczny. Czy mała frekwencja świadczy o tym, że sztuka współczesna jest zbyt trud-na czy nudna? Taki sam problem był w przy-padku koncertów, odbywających się w Chat-ce Żaka pod hasłem CDN Non Stop Festiwal. Pojawiali się artyści ważni i interesujący nie tylko z Polski (Sieben, Donna Regina, Kam-merflimmer Kollektief). Tu też można posta-wić pytanie: gdzie ci ludzie?

Marcin: Można by podawać jeszcze wiele przykładów. Należy również zapytać o to, jakie potrzeby mają ci narzekający i czy są to rzeczywiste potrzeby, czy snobistyczny, owczy pęd. Ludzie nie interesują się niczym nowym, chcą gwiazd. Nie szukają sami, a czekają, aż coś im pokażą kolorowe tygodniki. Oddolna inicjatywa lubelskich środowisk rzadko za-pełnia sale.

Renata: Można zaobserwować niepokojące lenistwo, przede wszystkim wśród lubelskich studentów. Przejawia się ono w tym, że nie starają się śledzić wydarzeń kulturalnych lub ich to wcale nie interesuje. Pozostaje garstka pasjonatów, których można spotkać prawie na każdej imprezie. Oni mają prawo narze-kać. Ci, którzy się nie pojawiają, nie mają takiego prawa. Zastanawia mnie, co by ich skłoniło do wyjścia z domów, akademików i barów.

Marcin: Koniec z narzekaniem na publicz-ność. Czas na przypomnienie- dla niektórych odkrycie - kilku ciekawych projektów i zja-wisk z Lublina. Kolejność nie ma znaczenia. Zacznijmy od, chyba najbardziej aktywnego, środowiska reggae’owego z LSM Sound Sys-tem na czele (najstarszy polski sound system). Są odpowiedzialni za serię imprez i koncer-tów, na których regularnie pojawiają się naj-ważniejsi twórcy tego nurtu z Polski i wielu zagranicznych artystów. Więcej szczegółów na temat lubelskiego reggae znajdziecie na: www.forumreggae.info

Renata: Lublin jest też siedzibą sceny ekstremalnej i eksperymentalnej elektro-niki, za sprawą ludzi związanych z ekipą Redekonstrukcji. Regularnie organizują oni „potańcówki” w Klubie Centrala (wieczory z cyklu „I Hate Mondays”, „Dub 2 Dub”). W tym samym miejscu działał kolektyw Elektropunkz.net (lubelscy prekursorzy i promotorzy elektro-kultury), który, oprócz grania swoich imprez, zapraszał do Lublina najważniejszych przedstawicieli polskiej sce-ny elektro, jak Super Girl and Romantic Boys, Procesor Plus, Skinny Patrini, Dick4Dick, Mass Kotki.

Marcin: Mamy prężne podziemie hardco-re’owo-punkowe i hiphopowe (tu w szczegó-łach nie jestem zbyt zorientowany, więc nie będę ściemniał). Interesująca jest też scena alternatywnego rocka z zespołami takimi jak Londyn, Suicide Hotline, Naczynia (nie-dawno jako jeden z nielicznych lubelskich zespołów wydali oficjalną płytę) i Stodoła. Nie można pominąć ambitnych projektów okołojazzowych: Burak Cukrowy, U z kre-ską, MeM, ZuBrad i Koloor Squad (bardziej

ście dzieje, tym bardziej, że jest finansowa-ny z pieniędzy podatników. Niestety, często tak się nie dzieje. Zbyszek Sobczuk z Gale-rii KONT - w liście otwartym do „Zooma” - właśnie to wydawnictwo nazywa „wybiór-czym informatorem kulturalnym”. Redakto-rzy zawinili mu regularnym ignorowaniem KONT’a. My ze swojego ignorowania robimy atut, bo możemy (śmiech).

Renata: Poza tym „Zoom”, niestety, nie ma szans na umieszczenie najświeższych infor-macji ze względu na swój cykl wydawniczy - żelazny termin osiemnastego, o ile pamię-tam. Jest to jednak zrozumiałe, bo, zazwyczaj, organizatorzy imprez wysyłają info promo-cyjne w ostatniej chwili. Na promocję Lu-blina i na promujących miasto można wiele ponarzekać, nie chcę jednak tej kwestii roz-wijać. Plusy „Zooma” to przede wszystkim atrakcyjna i adekwatna szata graficzna oraz felietony Haponiuka i Koziary. Muszę przy-znać, że głównie dla ich tekstów zachodzę do CK po „Zooma”.

• Czy otrzymujecie jakieś dotacje na prowadzenie swojego bloga informacyj-nego? Czy kiedyś otrzymywaliście?

Marcin: „Szpinacz” jest, oczywiście, bez-budżetowy, jak prawdziwe kino niezależne. Po pierwsze: kto chciałby płacić za prowa-dzenie prywatnego bloga? A po drugie, „Szpinacz” nie generuje żadnych kosztów. Na bloga wydałem 10,98 PLN, bo tyle kosztował sms aktywujący. Były to czasy studenckie, ale jakoś udało mi się na to odłożyć.

• Czy istnieją organizacje w Lublinie, która wspierałyby undergroundowe działania lubelskich artystów? Czy zna-cie jakieś pozauczelniane organizacje tego typu?

Renata: Na wstępie należałoby wyjaśnić, co kto rozumie pod pojęciem „underground”.

Przyglądając się działaniom, które osobi-ście uznaję za undergroundowe, zauważam, że są bardzo małe szanse na jakiekolwiek wsparcie, a szczególnie finansowe. Chociaż znam takich, którzy mają talent do zdoby-wania funduszy na swoje przedsięwzięcia. Do niszowej TEKTURY dołożyło się miasto i fundacja Palikota.

Marcin: Czy znamy jakieś pozauczelniane organizacje? A sugerujesz, że istnieją jakieś uczelniane organizacje? Jeśli tak, to może Chatka Żaka jako instytucja. Mam wrażenie, że samorządy studenckie zajmują się głównie integracyjnymi dyskotekami i festyniar-skimi „-analiami”. Jeśli nawet w ubiegłym roku zaproszono do zagrania na Kozie-naliach dwa lubelskie niezależne zespoły (Naczynia i Stodoła), to i tak pomijano je we wszystkich promocyjnych notkach.

„Lublin nie

jest prowincjo-nalnym miastem - prowincjonalnyjest sposóbmyślenia wielu Lublinian.”

Z twórcami i głównymi prowadzącymi SZPINACZ.BLOG.PL, strony informacyjnej o imprezach kulturalnych w Lublinie, rozmawia Leszek Onak.

Nie mając środków do życia, wyjecha-li do Dublina i stamtąd, z oddali, wpro-wadzają newsy o wydarzeniach w na-szym mieście. Dlaczego wyjechali, kim są i czym jest ich strona internetowa – o tym zaraz. Jest to druga część cyklu, który zamierzam zrealizować z ludźmi z Lublina, którzy musieli albo chcieli z niego wyjechać.

• Kiedy powstał „Szpinacz”?Marcin: „Szpinacz” założyłem wraz z Ka-

rolem Grzywaczewskim - który też wyjechał do pracy, tyle że bliżej, bo do Warszawy - w marcu 2004 roku.

• Dlaczego powstał i czym miał być na początku?

Marcin: Na początku miał być nieoficjalną stroną internetową miesięcznika „Spinacz”, a właściwie jego części informacyjnej. Blog dawał możliwość łatwego aktualizowania informacji bez zgłębiania tajników HTML. Poszliśmy na łatwiznę. Nazwa „Spinacz” była już zajęta - zdaje się, że bloga o takiej samej nazwie prowadził w tym czasie poeta Jarosław Lipszyc - więc zmieniliśmy ją na „Szpinacz”. Potem wpadliśmy na to, że brak oficjalnych odniesień do „Spinacza” i Chatki Żaka daje nam większą autonomię.

• Czy od początku był taki sam skład?Renata: Karol, po jakimś czasie, zajął się

innymi sprawami, a ja dołączyłam niedługo po powstaniu bloga. Stał się on bardziej róż-norodny, gdyż często zamieszczałam infor-macje dotyczące teatru i innych sfer kultury, którymi chłopaki się mniej interesowali. Te-raz już na tyle wymieszały się nasze gusta, że bez problemu wiemy o czym pisać.

• Jak zdobywacie informacje o impre-zach kulturalnych?

Renata: Sprawdzamy regularnie lubelskie portale oraz strony internetowe lubelskich instytucji kulturalnych, teatrów, kin, pu-bów i klubów. Często jednak, informacje w tamtych miejscach pojawiają się w ostat-niej chwili, lub w ogóle nie są zamieszczane, a czasem zamieszczane są z rażącymi błę-dami rzeczowymi. Na szczęście, dostajemy dużą ilość maili od organizatorów imprez i artystów.

Marcin: Oczywiście, wszystko filtrujemy przez nasze snobistyczne gusta i rościmy sobie

prawo do tego, jakie informacje są na „Szpina-czu”, a jakie nigdy się tam nie pojawią.

• Oprócz publikacji czysto informacyj-nych, przeprowadziliście kilka wywia-dów z twórcami z regionu lubelskiego; zatem - oprócz informowania - promo-waliście. Jakie były, a jakie są cele „Szpi-nacza”? Jaka idea wam przyświeca?

Marcin: Wywiady zamieszczane w „Szpi-naczu” ukazywały się jednocześnie w mie-sięczniku „Spinacz” i były przeprowadza-ne przez jego redaktorów. Teraz ich trochę zabrakło, ale mamy zamiar do nich wrócić. Faktycznie, ich ideą było promowanie lokal-nych artystów, ale też tych z zewnątrz, którzy akurat odwiedzają Lublin, a niekoniecznie są szerzej znani. Czasem trzeba uświadomić lu-dziom, jak ważni artyści pojawiają się w ich mieście.

Renata: Wszelkie inne linki na blogu są, z kolei, promocją nie tylko artystów, ale także miejsc i inicjatyw z lubelskiego „podwórka”. Można znaleźć strony osób prezentujących swoje prace plastyczne, fotograficzne i kre-acje odzieżowe.

Marcin: Nie da się ukryć, że promuje-my głównie swoich znajomych, ale w tym mieście trudno kogoś nie znać, obracając się w twórczych środowiskach. Nie twierdzę, że niczego nie jesteśmy w stanie przeoczyć, ale pozostajemy otwarci i wystarczy do nas na-pisać. Jeśli wiadomość wyda nam się interesu-jąca, na pewno zamieścimy ją na blogu.

• Co sądzicie o „Zoomie”? Czymś się od niego różnicie? Czy tylko tym, że wy istniejecie w necie, a on na papierze?

Renata: Wydaje mi się, że nie ma sensu po-równywać nas do „Zooma”. Jest to zupełnie inna bajka. „Szpinacz” jest bardziej indywi-dualny i dlatego nie chcemy, żeby oczeki-wano od nas umieszczania newsów, które nas w żaden sposób nie interesują. Jest adre-sowany do osób, które kumają tę samą cza-czę, co my (śmiech). „Zoom” natomiast, jest informatorem wydawanym przez instytucję państwową, za pieniądze miasta i ludzie mają prawo wymagać szerokiej i rzetelnej informacji o tym, co się dzieje w Lublinie i jego okolicach.

Marcin: Mamy zupełnie inny target i in-ną misję. Psim obowiązkiem „Zooma” jest informowanie o wszystkim, co się w mie-

„Jeśli wstydzisz się

za polski rząd,możesz uciec za granicę, ale

gdzie ucieknieszjeśli zawstydzisz się

polskiej emigracji?”

Marcin KamolaJest absolwentem tego samego kierunku na

UMCS. Pracę magisterską obronił na UJ. Gdy zamieszkał w Lublinie, wmieszał się w tutejszą tzw. kulturę alternatywną spod znaku festiwalu

„ZdaErzenia”. Początkowo jako widz, potem jako artysta, następnie jako asystent, a w tym roku już jako jeden z organizatorów. Zaangażowany

w kilka projektów lubelskiego kina offowego (m.in. serial S.O.S. grupy Grillersi). Występuje jako stały gość na koncertach zespołu Stodoła,

gitarzysta w quasi-artystowskim Deadly Water Duck Ensemble oraz jako DJ Śmierć w kolektywie Śmierć Disko Sound System.

Czasami wciela się w rolę poety pretensjonalisty (wiersze publikował w pismach „Lampa i Iskra

Boża” oraz „Lampa”). Przez ostatnie kilka lat współtworzył redakcję „Spinacza”, ale – jak mówi

- jest już za stary, by wciąż udawać studenta.

Renata KołaczekObroniła licencjat na kierunku Animator

i Menedżer Kultury na UMCS. Aktualnie robi zdalnie magisterkę. Swoje zaangażowanie

w kulturę lubelską rozpoczęła od wolontariatu przy festiwalu teatralnym „Konfrontacje”,

działań w Kinoteatrze Projekt i jako zagorzały fan festiwalu „ZdaErzenia”. W tym samym

czasie, pracowała przy kilku edycjach „Fringe Festival”, festiwalu teatralnego w Edynburgu, co zaowocowało miłością do tego miasta. Spędzając jednak większość czasu w Lublinie, uczęszczała

na różnego rodzaju warsztaty – taneczne, fotograficzne, filmowe. Ostatnio działała

jako organizator i współorganizator imprez kulturalnych („ZdaErzenia”, „Wieczór Audio-

Video”, „Dni Animacji”, wystawy fotograficzne w herbaciarni „3 Księżyce”). Pojawia się także

na „alternatywnych potańcówkach” z cyklu Śmierć Disko Sound System jako DJ Disko. Wzięła

również udział w projekcie Deadly Water Duck Ensemble.

OFENSYWA - luty 200750

>> tak tworzymy

OFENSYWA - luty 2007 51

AkTualności <<

popowy). Z Lublina wywodzi się też zespół Ślepcy, który od lat wydaje swoją muzykę w zachodnich wytwórniach, ale w Lublinie mało kto o tym wie.

Renata: Lista lubelskich inicjatyw jest długa. Samych corocznych festiwali teatralnych jest w naszym mieście aż pięć. Z każdym rokiem powstają nowe, jak „Kontestacje” i „Sąsiedzi”. W tym roku także pojawił się nowy Między-narodowy Festiwal Młodego Filmu „Pełny Metraż”. Jest on kolejnym przedsięwzięciem Kinoteatru Projekt, który, od kilku lat, organi-

zuje pokazy filmowe w CK.Marcin: W Lublinie działa kilkanaście

amatorskich grup filmowych m.in. Lubelska Grupa Filmowa, Fabryczna Art, Diamond Testicle Entertainment, Baba Jadzia Produc-tion, Kosmata Lepianka Studios i Wytwór-nia Filmowa Kurde. Cztery ostatnie podpisa-ły w czerwcu wspólny manifest z inicjatywy niejakiego Maćka Misztala. A poza tym, mamy amatorskie teatry, happenerów, per-formerów, poetów, malarzy, wlepkarzy. Wy-starczy bardziej uważnie się rozejrzeć.

Renata: Naturalnie, wymieniliśmy tylko nie-wielką część i to głównie niszowych zjawisk. Aby się o nich dowiedzieć, wystarczy wybrać się do takich miejsc jak CK, Centrala, Chatka Żaka, Tektura i uważnie czytać plakaty.

• Czy uważacie, że Lublin jest prowincją?Marcin: Jest tygrysem ściany wschodniej

(śmiech).Renata: Przeprowadzałam kiedyś wywia-

dy na ten temat z osobami związanymi z lu-belską kulturą - m.in. Ryszardem Kalinow-skim, Grzegorzem Józefczukiem, Januszem Opryńskim, Andrzejem Rusinem - i częstą odpowiedzią było to, że Lublin nie jest pro-wincjonalnym miastem; prowincjonalny jest sposób myślenia wielu Lublinian. Mogę się pod tym również podpisać.

• Słyszałem, że wyjechaliście do Dubli-na? Co was skłoniło do tego wyjazdu?

Marcin: Różne rzeczy. Też to, że od czasu do czasu trzeba gdzieś wyjechać. Ale też bar-dziej przyziemne kwestie, takie jak bezrobo-

cie po studiach. Po skończeniu studiów, przez ponad pół roku nie miałem pracy, a przez następne, pracowałem w trzech różnych miejscach za mniej lub bardziej niewystar-czające pieniądze. Oczywiście nielegalnie. By mieć ubezpieczenie, oszukiwałem urząd pra-cy. A urząd nawet nie oszukiwał, że szuka mi pracy. Przez rok nie dostałem ani jednej oferty zatrudnienia, a wniosek o dotację działal-ności gospodarczej od razu odrzucono. Gdy rejestrowałem się, pani za biurkiem zapytała skonsternowana: „Uniwersytet Jagielloński? To w jakim mieście ta pańska uczelnia była?” Polska nie dała mi szansy nawet na mini-mum.

Renata: Ja mam trochę inną sytuację, bo jeszcze studiuję. Po licencjacie z animacji kultury następują dwa lata studiów uzupeł-niających, pedagogicznych, które nie mają w zasadzie nic wspólnego z tym, co stu-diowałam przez ostatnie trzy lata. Trzeba je „odbębnić”, jeśli starasz się o wykształcenie wyższe. Szkoda mi po prostu aż dwóch lat na to, więc postanowiłam nie tracić czasu i wy-jechać. Jedyne, w co się angażuję na studiach, to pisanie pracy magisterskiej, bo na tym mi zależy. Skusiła mnie możliwość podróżowa-nia. Odłożenie pieniędzy na weekend w Li-zbonie albo Barcelonie, jeśli tu pracujesz, nie jest czymś nierealnym.

• Na jak długo postanowiliście wyje-chać?

Renata: Na rok. Dublin jednak nie był na-szym pierwotnym planem. Przez dłuższy czas planowaliśmy Edynburg. Muszę przyznać, że ta zamiana to był mój pomysł, bo chciałam od-kryć uroki innego miasta, który może nam do-starczyć podobnych pozytywnych przeżyć do tych, które dostarcza Edynburg. Myliłam się.

Marcin: Tak naprawdę nie zdążyliśmy się dobrze rozejrzeć. Ale miasto wydaje się mieć mentalność zbliżoną do warszawskiej, co nie-koniecznie mi odpowiada.

• Jaka jest tam rzeczywistość? Czy róż-ni się od tej lubelskiej?

Marcin: Tutejsza rzeczywistość wydaje się nam rozwarstwiona na polską i irlandzką. Oczywiście, żyjemy w Irlandii zdominowa-nej przez kulturę anglosaską, ale jeśli chcesz, to możesz pójść na piwo z tymi samymi zna-jomymi, z którymi chodziłeś w Lublinie, możesz chodzić na polskie koncerty, do pol-skiego kościoła, polskiego sklepu. Jeśli ktoś chce czuć się jak w Polsce, to nie widzę prze-szkód. My staramy się zachować równowagę.

Renata: Nie będę ukrywać, że drażni mnie ta ogromna ilość Polaków. Naturalnie, miło jest spotkać rodaka, będąc na emigra-cji, ale tu przestaje mieć to swój urok, bo jest to nagminne i nieraz staje na przeszkodzie

do integracji z Irlandczykami i innymi na-cjami. Nie jestem też wielką fanką kultury irlandzkiej, ale w każdej narodowości od-najduję coś fascynującego. W Lublinie żyli-śmy w kręgu podobnych – pod względem wykształcenia, zainteresowań, wrażliwości - ludzi. Tu sytuacja się zmienia, bo przycho-dzi ci żyć z osobami z różnych środowisk i trzeba mieć trochę dystansu. Szczególnie do wszechobecnego „polactwa”, które psuje nam wizerunek na zachodzie.

Marcin: Jeśli wstydzisz się za polski rząd, możesz uciec za granicę, ale gdzie uciekniesz, jeśli zawstydzisz się polskiej emigracji?

Renata: Oczywiście, oprócz wstydu, od-czuwam też nieraz współczucie. Przykłado-wo w takich momentach, gdy przechodząc obok pubu wieczorem słyszę, jak ochroniarz pyta swoją córeczkę, która została w Polsce, o to, czy odrobiła pracę domową.

• Dlaczego ludzie wyjeżdżają z Lublina?

Marcin: Myślę, że z Lublina nie wyjeżdża nas więcej niż z innych miast. Należałoby zapytać, dlaczego ludzie wyjeżdżają z kra-ju. Głównie chyba z powodów ekonomicz-nych, ale na pewno też dlatego, by po prostu doświadczyć życia poza Polską.

Renata: Lublin nie jest wyjątkiem spo-śród innych polskich miast. Może się różnić ewentualnie pod tym względem, że jest stu-denckim miastem, które produkuje tysiące magistrów każdego roku i nie jest w stanie zapewnić pracę znaczącej ich części. Nie przesadzę, jeśli powiem, że totalnej więk-szości. Jest też miastem, do którego łatwo się przywiązać ze względu na jego urok. Po pro-stu „ma w sobie to coś” i dlatego ci, którzy wyjechali, zawsze chętnie do niego wracają. Jednak szybko sobie przypominają, czemu postanowili opuścić Lublin i wtedy boli fakt, że nieprędko się zmieni na lepsze.

• Co należałoby zrobić, żeby ludzie jednak nie opuszczali naszego miasta? Macie jakieś pomysły?

Marcin: Ja nie mam w tej chwili żadnej re-cepty. Trzeba czekać na lepszy zbieg okoliczno-ści - ekonomicznych i politycznych – gdy nie trzeba będzie szukać pracy za granicą, lub gor-szy - gdy znów wyjechać nie będzie tak łatwo.

Renata: Pomysłów to ja mam całkiem spo-ro! Nie leży to jednak w mojej mocy, żeby zmieniać, naprawiać, tworzyć. Można robić drobne - choć odrobinę znaczące - rzeczy, ale ulepszanie należy do władz miasta i innych ludzi na wysokich stanowiskach w różnych instytucjach. To oni decydują o kierunku roz-woju tego miasta. W Lublinie niewątpliwie przydałoby się „przewietrzenie gabinetów”.

• Dzięki za rozmowę O

„Nie ma sensu porównywać nas do

»Zooma«.

»Szpinacz« jest bardziej indywidualnyi dlatego nie chcemy,

żeby oczekiwano od nas umieszczania

newsów, które nas w żaden sposób

nie interesują.”

Przedstawiciele lubel-skich uczelni wyższych podpisali porozumienie w sprawie Lubelskich Dni Kultury Studenckiej. Tym razem Juwenalia, Koziena-lia i Medykalia nie będą oddzielnymi imprezami, tylko poszczególnymi tura-mi festiwalu. Dzięki temu studenci nie będą musieli wybierać pomiędzy impre-zami pokrywającymi się w czasie. Prezydent Lublina Adam Wasilewski obiecał dodat-kowe sto tysięcy złotych na wydarzenie kulturalne, które podniesie rangę festi-walu. Nie wyklucza się, że za te pieniądze zostanie za-proszona jakaś zagraniczna gwiazda. Tegoroczny festi-wal rozpocznie się 10 maja tradycyjnym korowodem od miasteczka akademickie-go do ratusza i przejęciem przez studentów kluczy do bram miasta.

Na terenie parku akade-mickiego przy ul. Głębokiej trwają prace porządko-we. Wycięcie części drzew i krzewów ma ułatwić mo-nitorowanie terenu, który – do tej pory – był jednym z najniebezpieczniejszych miejsc w Lublinie.Od roku miasteczko aka-demickie monitorowane jest przez czterdzieści osiem ka-mer. Od tamtej pory liczba przestępstw w jego obrębie znacznie zmalała.

Już od nowego roku aka-demickiego studenci UMCS będą wyposażeni w nowe, elektroniczne legitymacje. Dokument ma kosztować 17 zł i zastępować kartę biblioteczną. Trwają roz-mowy nad zastosowaniem nowej legitymacji jako bile-tu miesięcznego. To jednak wymagałoby zamontowa-nia specjalnych czytników w pojazdach MPK. Na ra-zie wiadomo, że nie będzie możliwe używanie ich jako karty do bankomatu.

fot. jAkuB jAkuBowski

OFENSYWA - luty 200750

>> tak tworzymy

OFENSYWA - luty 2007 51

AkTualności <<

popowy). Z Lublina wywodzi się też zespół Ślepcy, który od lat wydaje swoją muzykę w zachodnich wytwórniach, ale w Lublinie mało kto o tym wie.

Renata: Lista lubelskich inicjatyw jest długa. Samych corocznych festiwali teatralnych jest w naszym mieście aż pięć. Z każdym rokiem powstają nowe, jak „Kontestacje” i „Sąsiedzi”. W tym roku także pojawił się nowy Między-narodowy Festiwal Młodego Filmu „Pełny Metraż”. Jest on kolejnym przedsięwzięciem Kinoteatru Projekt, który, od kilku lat, organi-

zuje pokazy filmowe w CK.Marcin: W Lublinie działa kilkanaście

amatorskich grup filmowych m.in. Lubelska Grupa Filmowa, Fabryczna Art, Diamond Testicle Entertainment, Baba Jadzia Produc-tion, Kosmata Lepianka Studios i Wytwór-nia Filmowa Kurde. Cztery ostatnie podpisa-ły w czerwcu wspólny manifest z inicjatywy niejakiego Maćka Misztala. A poza tym, mamy amatorskie teatry, happenerów, per-formerów, poetów, malarzy, wlepkarzy. Wy-starczy bardziej uważnie się rozejrzeć.

Renata: Naturalnie, wymieniliśmy tylko nie-wielką część i to głównie niszowych zjawisk. Aby się o nich dowiedzieć, wystarczy wybrać się do takich miejsc jak CK, Centrala, Chatka Żaka, Tektura i uważnie czytać plakaty.

• Czy uważacie, że Lublin jest prowincją?Marcin: Jest tygrysem ściany wschodniej

(śmiech).Renata: Przeprowadzałam kiedyś wywia-

dy na ten temat z osobami związanymi z lu-belską kulturą - m.in. Ryszardem Kalinow-skim, Grzegorzem Józefczukiem, Januszem Opryńskim, Andrzejem Rusinem - i częstą odpowiedzią było to, że Lublin nie jest pro-wincjonalnym miastem; prowincjonalny jest sposób myślenia wielu Lublinian. Mogę się pod tym również podpisać.

• Słyszałem, że wyjechaliście do Dubli-na? Co was skłoniło do tego wyjazdu?

Marcin: Różne rzeczy. Też to, że od czasu do czasu trzeba gdzieś wyjechać. Ale też bar-dziej przyziemne kwestie, takie jak bezrobo-

cie po studiach. Po skończeniu studiów, przez ponad pół roku nie miałem pracy, a przez następne, pracowałem w trzech różnych miejscach za mniej lub bardziej niewystar-czające pieniądze. Oczywiście nielegalnie. By mieć ubezpieczenie, oszukiwałem urząd pra-cy. A urząd nawet nie oszukiwał, że szuka mi pracy. Przez rok nie dostałem ani jednej oferty zatrudnienia, a wniosek o dotację działal-ności gospodarczej od razu odrzucono. Gdy rejestrowałem się, pani za biurkiem zapytała skonsternowana: „Uniwersytet Jagielloński? To w jakim mieście ta pańska uczelnia była?” Polska nie dała mi szansy nawet na mini-mum.

Renata: Ja mam trochę inną sytuację, bo jeszcze studiuję. Po licencjacie z animacji kultury następują dwa lata studiów uzupeł-niających, pedagogicznych, które nie mają w zasadzie nic wspólnego z tym, co stu-diowałam przez ostatnie trzy lata. Trzeba je „odbębnić”, jeśli starasz się o wykształcenie wyższe. Szkoda mi po prostu aż dwóch lat na to, więc postanowiłam nie tracić czasu i wy-jechać. Jedyne, w co się angażuję na studiach, to pisanie pracy magisterskiej, bo na tym mi zależy. Skusiła mnie możliwość podróżowa-nia. Odłożenie pieniędzy na weekend w Li-zbonie albo Barcelonie, jeśli tu pracujesz, nie jest czymś nierealnym.

• Na jak długo postanowiliście wyje-chać?

Renata: Na rok. Dublin jednak nie był na-szym pierwotnym planem. Przez dłuższy czas planowaliśmy Edynburg. Muszę przyznać, że ta zamiana to był mój pomysł, bo chciałam od-kryć uroki innego miasta, który może nam do-starczyć podobnych pozytywnych przeżyć do tych, które dostarcza Edynburg. Myliłam się.

Marcin: Tak naprawdę nie zdążyliśmy się dobrze rozejrzeć. Ale miasto wydaje się mieć mentalność zbliżoną do warszawskiej, co nie-koniecznie mi odpowiada.

• Jaka jest tam rzeczywistość? Czy róż-ni się od tej lubelskiej?

Marcin: Tutejsza rzeczywistość wydaje się nam rozwarstwiona na polską i irlandzką. Oczywiście, żyjemy w Irlandii zdominowa-nej przez kulturę anglosaską, ale jeśli chcesz, to możesz pójść na piwo z tymi samymi zna-jomymi, z którymi chodziłeś w Lublinie, możesz chodzić na polskie koncerty, do pol-skiego kościoła, polskiego sklepu. Jeśli ktoś chce czuć się jak w Polsce, to nie widzę prze-szkód. My staramy się zachować równowagę.

Renata: Nie będę ukrywać, że drażni mnie ta ogromna ilość Polaków. Naturalnie, miło jest spotkać rodaka, będąc na emigra-cji, ale tu przestaje mieć to swój urok, bo jest to nagminne i nieraz staje na przeszkodzie

do integracji z Irlandczykami i innymi na-cjami. Nie jestem też wielką fanką kultury irlandzkiej, ale w każdej narodowości od-najduję coś fascynującego. W Lublinie żyli-śmy w kręgu podobnych – pod względem wykształcenia, zainteresowań, wrażliwości - ludzi. Tu sytuacja się zmienia, bo przycho-dzi ci żyć z osobami z różnych środowisk i trzeba mieć trochę dystansu. Szczególnie do wszechobecnego „polactwa”, które psuje nam wizerunek na zachodzie.

Marcin: Jeśli wstydzisz się za polski rząd, możesz uciec za granicę, ale gdzie uciekniesz, jeśli zawstydzisz się polskiej emigracji?

Renata: Oczywiście, oprócz wstydu, od-czuwam też nieraz współczucie. Przykłado-wo w takich momentach, gdy przechodząc obok pubu wieczorem słyszę, jak ochroniarz pyta swoją córeczkę, która została w Polsce, o to, czy odrobiła pracę domową.

• Dlaczego ludzie wyjeżdżają z Lublina?

Marcin: Myślę, że z Lublina nie wyjeżdża nas więcej niż z innych miast. Należałoby zapytać, dlaczego ludzie wyjeżdżają z kra-ju. Głównie chyba z powodów ekonomicz-nych, ale na pewno też dlatego, by po prostu doświadczyć życia poza Polską.

Renata: Lublin nie jest wyjątkiem spo-śród innych polskich miast. Może się różnić ewentualnie pod tym względem, że jest stu-denckim miastem, które produkuje tysiące magistrów każdego roku i nie jest w stanie zapewnić pracę znaczącej ich części. Nie przesadzę, jeśli powiem, że totalnej więk-szości. Jest też miastem, do którego łatwo się przywiązać ze względu na jego urok. Po pro-stu „ma w sobie to coś” i dlatego ci, którzy wyjechali, zawsze chętnie do niego wracają. Jednak szybko sobie przypominają, czemu postanowili opuścić Lublin i wtedy boli fakt, że nieprędko się zmieni na lepsze.

• Co należałoby zrobić, żeby ludzie jednak nie opuszczali naszego miasta? Macie jakieś pomysły?

Marcin: Ja nie mam w tej chwili żadnej re-cepty. Trzeba czekać na lepszy zbieg okoliczno-ści - ekonomicznych i politycznych – gdy nie trzeba będzie szukać pracy za granicą, lub gor-szy - gdy znów wyjechać nie będzie tak łatwo.

Renata: Pomysłów to ja mam całkiem spo-ro! Nie leży to jednak w mojej mocy, żeby zmieniać, naprawiać, tworzyć. Można robić drobne - choć odrobinę znaczące - rzeczy, ale ulepszanie należy do władz miasta i innych ludzi na wysokich stanowiskach w różnych instytucjach. To oni decydują o kierunku roz-woju tego miasta. W Lublinie niewątpliwie przydałoby się „przewietrzenie gabinetów”.

• Dzięki za rozmowę O

„Nie ma sensu porównywać nas do

»Zooma«.

»Szpinacz« jest bardziej indywidualnyi dlatego nie chcemy,

żeby oczekiwano od nas umieszczania

newsów, które nas w żaden sposób

nie interesują.”

Przedstawiciele lubel-skich uczelni wyższych podpisali porozumienie w sprawie Lubelskich Dni Kultury Studenckiej. Tym razem Juwenalia, Koziena-lia i Medykalia nie będą oddzielnymi imprezami, tylko poszczególnymi tura-mi festiwalu. Dzięki temu studenci nie będą musieli wybierać pomiędzy impre-zami pokrywającymi się w czasie. Prezydent Lublina Adam Wasilewski obiecał dodat-kowe sto tysięcy złotych na wydarzenie kulturalne, które podniesie rangę festi-walu. Nie wyklucza się, że za te pieniądze zostanie za-proszona jakaś zagraniczna gwiazda. Tegoroczny festi-wal rozpocznie się 10 maja tradycyjnym korowodem od miasteczka akademickie-go do ratusza i przejęciem przez studentów kluczy do bram miasta.

Na terenie parku akade-mickiego przy ul. Głębokiej trwają prace porządko-we. Wycięcie części drzew i krzewów ma ułatwić mo-nitorowanie terenu, który – do tej pory – był jednym z najniebezpieczniejszych miejsc w Lublinie.Od roku miasteczko aka-demickie monitorowane jest przez czterdzieści osiem ka-mer. Od tamtej pory liczba przestępstw w jego obrębie znacznie zmalała.

Już od nowego roku aka-demickiego studenci UMCS będą wyposażeni w nowe, elektroniczne legitymacje. Dokument ma kosztować 17 zł i zastępować kartę biblioteczną. Trwają roz-mowy nad zastosowaniem nowej legitymacji jako bile-tu miesięcznego. To jednak wymagałoby zamontowa-nia specjalnych czytników w pojazdach MPK. Na ra-zie wiadomo, że nie będzie możliwe używanie ich jako karty do bankomatu.

fot. jAkuB jAkuBowski

OFENSYWA - luty 200752

>> akTualności

OFENSYWA - luty 2007 5�

Felieton <<

Podobno brak konsekwencji jest cechą straszliwą oraz widoczną już od najniższego szczebla. Przykła-

dowo – człowiek, który jednego dnia twierdzi, że uwiel-bia zupę ogórkową, a drugiego jej nie cierpi, nie ma szans na opinię osoby zrównoważonej i rozsądnej. Ale, jak się okazuje, zmienność może być także kluczem do powodzenia. Jedyna trudność to przekonać innych o swojej szczerości. Najłatwiejszym sposobem jest udo-wodnić, że samemu jest się o niej przekonanym.

Były dwa kotki:Jeden ładny, lecz z szafki wyjadał łakotki,Drugi brzydki, bury,Ale łowił szczury.Którego wolicie, powiedzcież mi dzieci?

(i tutaj aż prosi się dopisać :)Były i dwie Renaty:Jedna babię cudne, ale z wyrokiem i bez maturyDruga gładsza, wykształcona,Ale w szachrajstwach niewprawiona.

Rzecz pozornie nie do pogodzenia: tu – krzepkie i bez-pośrednie do obcesowości babiszcze, które bez cienia krępacji wartko żartuje na temat tego, na czym siada Maryna; tam – płacząca z wysokości mównicy sejmowej, skrzywdzona niewinność, która następnie, cała w bie-lach, niczym kłosowłosa Jagienka, pędzi na odsiecz na-rodowi w niebezpieczeństwie. Jest więcej losów uwikła-nych w tę opowieść z przemianą pośrodku: Mąż Renaty Beger, o którego niedoli cała Polska wie, że jest dla swojej żony niczym owies, całkiem popadł w zapomnienie.

Znacznie gorzej jednak sprawa, ma się z tym, któ-ry dopiero niedawno medialnie zaistniał - z Adamem

Lipińskim1. Ten z kolei, już raz przecież przez panią Re-natę odprawiony, przyszedł ponownie, w lepszym gar-niturze, kolejny raz pod te same drzwi i nic. Nie tylko doznał, typowej w takim przypadku, porażki, ale ona tę porażkę jeszcze zaniosła do telewizji. Dzięki temu, wszyscy mogli zobaczyć pana Adama - ach te śmie-chy, ach te chichy, ach te błyski w oczach, jak się za-chwyca serwetkami pani Renaty i obiecuje gruszki na wierzbie. „Bo to była propozycja niemoralna i to bez pokrycia” – włączył się prezydent. I wtedy cała Polska ogniem stoi, bo to się nie godzi podwójnie.

Sprawa ujrzała światło dzienne i dobrze, a wręcz znakomicie – kiedy jakiś kolejny pan zechce bezbron-ną, uczciwą kobietę czarować posadami, żeby wy-strychnąć na dudka, to się zastanowi. Może powstrzy-ma go myśl, że trafi na taką Cesię. A czemu Cesię, to już Boy wyjaśni tym, jak się rozprawiła z kotkami:

Rozsądna Cesia z poważną minkąTak rzecze, pomyślawszy przez chwilę maleńką:„Oba są potrzebne, nieprawdaż mateńko?”Tak odpowie Cesia mała, A mama ją uściskałaMówiąc: „Spokojnam, Cesiu, o twoje zamęście,Sama będziesz szczęśliwa i drugim dasz szczę-

ście.”

Wniosek jest następujący: gdy Cesia wnioskuje, ro-zum truchleje, miast płakać, niech się każdy śmieje O

Sylwia HejnoPrzypisy:1 Dział felietonów nie jest z gumy, wszyscy absztyfikanci się nie pomieszczą,

Wojciech Mojzesowicz funkcjonuje jako podmiot domyślny.

Politechnika Lubelska

wzbogaci się o nowy obiekt

wartości sześćdziesięciu mi-

lionów złotych. Centrum

Innowacji i Zaawansowa-

nych Technologii zostanie

sfinansowane z funduszy

unijnych. Znajdą się w nim

nowoczesne laboratoria,

umożliwiające prowadzenie

prac badawczych, specja-

listycznych, pomiarowych

oraz przyznawanie certyfi-

katów. Obiekt o powierzch-

ni szesnastu tysięcy metrów

kwadratowych stanie w są-

siedztwie Wydziału Mecha-

nicznego przy ul. Nadby-

strzyckiej. Dzięki otwarciu nowego

centrum możliwe będzie

otwarcie nowych kierunków

studiów i przeprowadza-

nie szkoleń. Władze uczelni

mają nadzieję, że nowy ośro-

dek zwiększy atrakcyjność

miasta dla inwestorów.

Od przyszłego roku

akademickiego, na UMCS

ruszą Międzywydziałowe

Indywidualne Studia Ma-

tematyczno-Przyrodnicze.

Oferta przeznaczona jest

dla ambitnych studentów,

którzy będą mogli wybrać

swoją ścieżkę kształcenia,

dobierając przedmioty na

wydziałach: Biologii i Nauk

o Ziemi, Chemii, Matema-

tyki, Fizyki i Informatyki.

Każdy student będzie miał

swojego opiekuna (tutora),

odpowiedzialnego za kształ-

towanie profilu naukowego

swojego ucznia. Podstawą

rekrutacji będą wyniki eg-

zaminu dojrzałości oraz

rozmowa kwalifikacyjna.

Pod koniec roku, Poli-

technika Lubelska zakupi

nowoczesny skaner lase-

rowy do trójwymiarowego

odwzorowywania architek-

tury budynków. W całej

Polsce jest tylko pięć takich

urządzeń. Koszt inwestycji

wartej 100 tysięcy euro, zo-

stanie pokryty z funduszy

Ministerstwa Rozwoju Re-

gionalnego. Skaner ułatwi architek-

tom pracę przy przerabia-

niu i naprawianiu uszko-

dzeń budynków. Potrafi

szybko zebrać dane o ele-

wacji i zamienić je na ob-

razy, a nawet na film. Za

jego pomocą możliwe jest

stworzenie trójwymiarowej

mapy całego miasta.

fot. dAwid nejmAnfot. dAwid nejmAn

rys. A

gA

tA mA

tuszew

skA

OFENSYWA - luty 200752

>> akTualności

OFENSYWA - luty 2007 5�

Felieton <<

Podobno brak konsekwencji jest cechą straszliwą oraz widoczną już od najniższego szczebla. Przykła-

dowo – człowiek, który jednego dnia twierdzi, że uwiel-bia zupę ogórkową, a drugiego jej nie cierpi, nie ma szans na opinię osoby zrównoważonej i rozsądnej. Ale, jak się okazuje, zmienność może być także kluczem do powodzenia. Jedyna trudność to przekonać innych o swojej szczerości. Najłatwiejszym sposobem jest udo-wodnić, że samemu jest się o niej przekonanym.

Były dwa kotki:Jeden ładny, lecz z szafki wyjadał łakotki,Drugi brzydki, bury,Ale łowił szczury.Którego wolicie, powiedzcież mi dzieci?

(i tutaj aż prosi się dopisać :)Były i dwie Renaty:Jedna babię cudne, ale z wyrokiem i bez maturyDruga gładsza, wykształcona,Ale w szachrajstwach niewprawiona.

Rzecz pozornie nie do pogodzenia: tu – krzepkie i bez-pośrednie do obcesowości babiszcze, które bez cienia krępacji wartko żartuje na temat tego, na czym siada Maryna; tam – płacząca z wysokości mównicy sejmowej, skrzywdzona niewinność, która następnie, cała w bie-lach, niczym kłosowłosa Jagienka, pędzi na odsiecz na-rodowi w niebezpieczeństwie. Jest więcej losów uwikła-nych w tę opowieść z przemianą pośrodku: Mąż Renaty Beger, o którego niedoli cała Polska wie, że jest dla swojej żony niczym owies, całkiem popadł w zapomnienie.

Znacznie gorzej jednak sprawa, ma się z tym, któ-ry dopiero niedawno medialnie zaistniał - z Adamem

Lipińskim1. Ten z kolei, już raz przecież przez panią Re-natę odprawiony, przyszedł ponownie, w lepszym gar-niturze, kolejny raz pod te same drzwi i nic. Nie tylko doznał, typowej w takim przypadku, porażki, ale ona tę porażkę jeszcze zaniosła do telewizji. Dzięki temu, wszyscy mogli zobaczyć pana Adama - ach te śmie-chy, ach te chichy, ach te błyski w oczach, jak się za-chwyca serwetkami pani Renaty i obiecuje gruszki na wierzbie. „Bo to była propozycja niemoralna i to bez pokrycia” – włączył się prezydent. I wtedy cała Polska ogniem stoi, bo to się nie godzi podwójnie.

Sprawa ujrzała światło dzienne i dobrze, a wręcz znakomicie – kiedy jakiś kolejny pan zechce bezbron-ną, uczciwą kobietę czarować posadami, żeby wy-strychnąć na dudka, to się zastanowi. Może powstrzy-ma go myśl, że trafi na taką Cesię. A czemu Cesię, to już Boy wyjaśni tym, jak się rozprawiła z kotkami:

Rozsądna Cesia z poważną minkąTak rzecze, pomyślawszy przez chwilę maleńką:„Oba są potrzebne, nieprawdaż mateńko?”Tak odpowie Cesia mała, A mama ją uściskałaMówiąc: „Spokojnam, Cesiu, o twoje zamęście,Sama będziesz szczęśliwa i drugim dasz szczę-

ście.”

Wniosek jest następujący: gdy Cesia wnioskuje, ro-zum truchleje, miast płakać, niech się każdy śmieje O

Sylwia HejnoPrzypisy:1 Dział felietonów nie jest z gumy, wszyscy absztyfikanci się nie pomieszczą,

Wojciech Mojzesowicz funkcjonuje jako podmiot domyślny.

Politechnika Lubelska

wzbogaci się o nowy obiekt

wartości sześćdziesięciu mi-

lionów złotych. Centrum

Innowacji i Zaawansowa-

nych Technologii zostanie

sfinansowane z funduszy

unijnych. Znajdą się w nim

nowoczesne laboratoria,

umożliwiające prowadzenie

prac badawczych, specja-

listycznych, pomiarowych

oraz przyznawanie certyfi-

katów. Obiekt o powierzch-

ni szesnastu tysięcy metrów

kwadratowych stanie w są-

siedztwie Wydziału Mecha-

nicznego przy ul. Nadby-

strzyckiej. Dzięki otwarciu nowego

centrum możliwe będzie

otwarcie nowych kierunków

studiów i przeprowadza-

nie szkoleń. Władze uczelni

mają nadzieję, że nowy ośro-

dek zwiększy atrakcyjność

miasta dla inwestorów.

Od przyszłego roku

akademickiego, na UMCS

ruszą Międzywydziałowe

Indywidualne Studia Ma-

tematyczno-Przyrodnicze.

Oferta przeznaczona jest

dla ambitnych studentów,

którzy będą mogli wybrać

swoją ścieżkę kształcenia,

dobierając przedmioty na

wydziałach: Biologii i Nauk

o Ziemi, Chemii, Matema-

tyki, Fizyki i Informatyki.

Każdy student będzie miał

swojego opiekuna (tutora),

odpowiedzialnego za kształ-

towanie profilu naukowego

swojego ucznia. Podstawą

rekrutacji będą wyniki eg-

zaminu dojrzałości oraz

rozmowa kwalifikacyjna.

Pod koniec roku, Poli-

technika Lubelska zakupi

nowoczesny skaner lase-

rowy do trójwymiarowego

odwzorowywania architek-

tury budynków. W całej

Polsce jest tylko pięć takich

urządzeń. Koszt inwestycji

wartej 100 tysięcy euro, zo-

stanie pokryty z funduszy

Ministerstwa Rozwoju Re-

gionalnego. Skaner ułatwi architek-

tom pracę przy przerabia-

niu i naprawianiu uszko-

dzeń budynków. Potrafi

szybko zebrać dane o ele-

wacji i zamienić je na ob-

razy, a nawet na film. Za

jego pomocą możliwe jest

stworzenie trójwymiarowej

mapy całego miasta.

fot. dAwid nejmAnfot. dAwid nejmAn

rys. A

gA

tA mA

tuszew

skA

OFENSYWA - luty 200754

>> Felieton

Budzik nastawiony na 6.13. Jak zwy-kle, nie jest w stanie podnieść mnie z łóżka. Leżę i zastanawiam się, czy mam ochotę wychodzić spod ciepłej kołdry. Za oknem jesień trwa w naj-lepsze. Ciecz kapiąca z nieba nie napawa mnie entuzjazmem.

Budzik nastawiony na 7.43. Może na kolejne zaję-cia zdążę. Ale czy na pewno mam ochotę ruszać się z domu? Szkoła nie knajpa, nie muszę bywać co-dziennie. O, nawet śnieg się pojawił.

Budzik nastawiony na 10.23. Chyba wypada wstać. Pora wyściubić nos z ciepłej kryjówki. Coś trzeba w życiu robić. Jakoś organizować sobie kolejne dni.

Pseudośniadanie, gorzka kawa, wypita w po-śpiechu. I zaczynamy kolejny dzień. Jak śpiewa

Muniek Staszczyk - „kolejny dzień życia”. Wypada nawet powiedzieć, że dorosłego życia. Takiego

odpowiedzialnego. Życia, w którym regular-nie płaci się rachunki, odprowadza składkę na

ubezpieczenie i wypełnia zeznania podatko-we. Życia, odmierzanego sobotnimi spotka-niami przy piwie z przyjaciółmi i niedzielnymi obiadami u rodziców. Gdzieś wypadnie nie-zobowiązująca impreza, jakieś inne święto.

Każde dziecko chce szybko stać się do-rosłym. Ubierać się jak rodzice i robić takie same rzeczy jak oni. Dziewczynki w tym celu

przymierzają za duże sukienki, a chłopcy do-wodzą armią żołnierzyków. W najlepsze trwają zabawy „w dom”, a z klocków powstają mia-sta przyszłości. Dzieci uczą się ról, obserwując dorosłych, i marzą. Na złość mamie odmraża-ją sobie uszy, żeby pokazać jacy są już duzi.

Podobno szybciej dojrzewa się w trudnych warunkach. Trudnych, czyli jakich? Kiedy nie mamy najnowszej lalki Barbie? Kiedy rodzice rozstają się z powodu niezgodności charak-terów, albo gdy sytuacja polityczna ograni-

cza wolności obywatelskie?

George Orwell napisał „Rok 1984”. W 1985 przyszłam na świat. Nie pamiętam „Wielkiego

Brata”, decydującego o ilości chleba w sklepach. Nie widziałam oddziałów ZOMO, pacyfikujących

studentów. Stan wojenny ominął mnie. Nie stałam po żadnej stronie barykady. Nie kolportowałam broszur, nie miałam swojego zdania. Pamiętam ogromnego pluszowego słonia, którego dostałam w prezencie gwiazdkowym. Wielka historia działa się obok mnie, a ja kompletnie nie miałam o niej pojęcia. Poko-lenie trzydziestokilkulatków wie na ten temat na

pewno więcej. Widzieli, doświadczyli, byli tam. Mówią o sobie, że dojrzewali w PRL. Dzięki niemu szybciej wkroczy-li w dorosłość. Ale to ludzie urodzeni w latach osiemdziesiątych nazywani są pokoleniem transformacji, nie ich starsi koledzy.

Jacek Kaczmarski porusza temat dorastania w swojej piosence „Nasza klasa”. Pisze o młodości, która szybko się zabliźnia. Ludzie wyjeżdżają, zakładają rodziny, or-ganizują sobie życie. Byle jakoś przetrwać. Wszyscy są odpowiedzialni, Wszyscy mają w życiu cele, Wszyscy w miarę są - normalni, Ale przecież - to niewiele... – śpie-wa hymn swojego pokolenia. Urodziłam się za późno, żeby znaleźć się w grupie opisywanej przez „barda Soli-darności”. Obywatel GC w „Umarłej klasie” przedstawia moment przełomowy w życiu człowieka – opuszczenie szkolnych ław. Sprawdzian z życia, pisany przez doro-słych ludzi, nie wypada pomyślnie. Niby mają rodziny, zorganizowane życia, ale nie wszystko jest w porządku. Nie radząc sobie z teraźniejszością, wolą patrzeć wstecz i wspominać piękne czasy beztroski.

Czy tak naprawdę dorośliśmy? Staliśmy się odpowie-dzialni? Usłyszałam, że stanę się dorosła, kiedy unie-zależnię się finansowo od rodziców. Z tym może być problem, bo studiuję i pomoc rodziny jest mi jak naj-bardziej potrzebna. Nie pracuję, a mieszkanie trzeba opłacić. Ktoś inny zarabia na mnie. Nie szukam pracy, bo mogę powiedzieć, że jej nie ma. Usprawiedliwię swoje lenistwo i zadzwonię po kolejną porcję gotówki. Nie zamierzam na razie zakładać rodziny, co można tłumaczyć chęcią nauki. Czy, wobec tego, moi kole-dzy, zarabiający na siebie za granicą są dojrzalsi ode mnie? Wybrali inną drogę i próbują układać swoje ży-cie gdzieś za granicami kraju. Pojechali „za chlebem”, z potrzeby nowych wrażeń, żeby zdobywać doświad-czenie. Ale czy nie uciekli od odpowiedzialności? Tego nie da się określić jednoznacznie.

Rodzice powtarzają, że dla nich zawsze będziemy dziećmi. Wiek nie ma znaczenia. Oni i tak patrzą na nas jak na kilkuletnie maleństwa, potrzebujące ich pomocy chociażby przy przejściu przez ulicę. Dla nich nie do-rastamy nigdy. Oceniają nasze zachowanie ze swojej perspektywy i przez to są bardziej krytyczni.

Nie jestem dorosła. Nie wyrosłam z krótkich spódnic. Nie wyrosłam z buntu. Nadal przymierzam szpilki mamy w nadziei, że będą za duże. Wkładam „dorosłe” sukien-ki, ale teraz leżą jak ulał. Kiedy w telewizji pokazują bajki Disneya, oglądam je z uśmiechem na ustach.

Dziecko w ciele dorosłej kobiety? Dziewczyna przebrana za kobietę? Podlotek uwięziony z skórze dorosłego? Schizofrenia… O

Karolina Ożdżyńska

„Nie jestem dorosła. Nie wyrosłam

z krótkich spódnic. Nie wyrosłam

z buntu.”

il. m

Ari

usz

tA

rkA

wiA

n

fot. BogdAn sozoniuk 1984r.

OFENSYWA - luty 200754

>> Felieton

Budzik nastawiony na 6.13. Jak zwy-kle, nie jest w stanie podnieść mnie z łóżka. Leżę i zastanawiam się, czy mam ochotę wychodzić spod ciepłej kołdry. Za oknem jesień trwa w naj-lepsze. Ciecz kapiąca z nieba nie napawa mnie entuzjazmem.

Budzik nastawiony na 7.43. Może na kolejne zaję-cia zdążę. Ale czy na pewno mam ochotę ruszać się z domu? Szkoła nie knajpa, nie muszę bywać co-dziennie. O, nawet śnieg się pojawił.

Budzik nastawiony na 10.23. Chyba wypada wstać. Pora wyściubić nos z ciepłej kryjówki. Coś trzeba w życiu robić. Jakoś organizować sobie kolejne dni.

Pseudośniadanie, gorzka kawa, wypita w po-śpiechu. I zaczynamy kolejny dzień. Jak śpiewa

Muniek Staszczyk - „kolejny dzień życia”. Wypada nawet powiedzieć, że dorosłego życia. Takiego

odpowiedzialnego. Życia, w którym regular-nie płaci się rachunki, odprowadza składkę na

ubezpieczenie i wypełnia zeznania podatko-we. Życia, odmierzanego sobotnimi spotka-niami przy piwie z przyjaciółmi i niedzielnymi obiadami u rodziców. Gdzieś wypadnie nie-zobowiązująca impreza, jakieś inne święto.

Każde dziecko chce szybko stać się do-rosłym. Ubierać się jak rodzice i robić takie same rzeczy jak oni. Dziewczynki w tym celu

przymierzają za duże sukienki, a chłopcy do-wodzą armią żołnierzyków. W najlepsze trwają zabawy „w dom”, a z klocków powstają mia-sta przyszłości. Dzieci uczą się ról, obserwując dorosłych, i marzą. Na złość mamie odmraża-ją sobie uszy, żeby pokazać jacy są już duzi.

Podobno szybciej dojrzewa się w trudnych warunkach. Trudnych, czyli jakich? Kiedy nie mamy najnowszej lalki Barbie? Kiedy rodzice rozstają się z powodu niezgodności charak-terów, albo gdy sytuacja polityczna ograni-

cza wolności obywatelskie?

George Orwell napisał „Rok 1984”. W 1985 przyszłam na świat. Nie pamiętam „Wielkiego

Brata”, decydującego o ilości chleba w sklepach. Nie widziałam oddziałów ZOMO, pacyfikujących

studentów. Stan wojenny ominął mnie. Nie stałam po żadnej stronie barykady. Nie kolportowałam broszur, nie miałam swojego zdania. Pamiętam ogromnego pluszowego słonia, którego dostałam w prezencie gwiazdkowym. Wielka historia działa się obok mnie, a ja kompletnie nie miałam o niej pojęcia. Poko-lenie trzydziestokilkulatków wie na ten temat na

pewno więcej. Widzieli, doświadczyli, byli tam. Mówią o sobie, że dojrzewali w PRL. Dzięki niemu szybciej wkroczy-li w dorosłość. Ale to ludzie urodzeni w latach osiemdziesiątych nazywani są pokoleniem transformacji, nie ich starsi koledzy.

Jacek Kaczmarski porusza temat dorastania w swojej piosence „Nasza klasa”. Pisze o młodości, która szybko się zabliźnia. Ludzie wyjeżdżają, zakładają rodziny, or-ganizują sobie życie. Byle jakoś przetrwać. Wszyscy są odpowiedzialni, Wszyscy mają w życiu cele, Wszyscy w miarę są - normalni, Ale przecież - to niewiele... – śpie-wa hymn swojego pokolenia. Urodziłam się za późno, żeby znaleźć się w grupie opisywanej przez „barda Soli-darności”. Obywatel GC w „Umarłej klasie” przedstawia moment przełomowy w życiu człowieka – opuszczenie szkolnych ław. Sprawdzian z życia, pisany przez doro-słych ludzi, nie wypada pomyślnie. Niby mają rodziny, zorganizowane życia, ale nie wszystko jest w porządku. Nie radząc sobie z teraźniejszością, wolą patrzeć wstecz i wspominać piękne czasy beztroski.

Czy tak naprawdę dorośliśmy? Staliśmy się odpowie-dzialni? Usłyszałam, że stanę się dorosła, kiedy unie-zależnię się finansowo od rodziców. Z tym może być problem, bo studiuję i pomoc rodziny jest mi jak naj-bardziej potrzebna. Nie pracuję, a mieszkanie trzeba opłacić. Ktoś inny zarabia na mnie. Nie szukam pracy, bo mogę powiedzieć, że jej nie ma. Usprawiedliwię swoje lenistwo i zadzwonię po kolejną porcję gotówki. Nie zamierzam na razie zakładać rodziny, co można tłumaczyć chęcią nauki. Czy, wobec tego, moi kole-dzy, zarabiający na siebie za granicą są dojrzalsi ode mnie? Wybrali inną drogę i próbują układać swoje ży-cie gdzieś za granicami kraju. Pojechali „za chlebem”, z potrzeby nowych wrażeń, żeby zdobywać doświad-czenie. Ale czy nie uciekli od odpowiedzialności? Tego nie da się określić jednoznacznie.

Rodzice powtarzają, że dla nich zawsze będziemy dziećmi. Wiek nie ma znaczenia. Oni i tak patrzą na nas jak na kilkuletnie maleństwa, potrzebujące ich pomocy chociażby przy przejściu przez ulicę. Dla nich nie do-rastamy nigdy. Oceniają nasze zachowanie ze swojej perspektywy i przez to są bardziej krytyczni.

Nie jestem dorosła. Nie wyrosłam z krótkich spódnic. Nie wyrosłam z buntu. Nadal przymierzam szpilki mamy w nadziei, że będą za duże. Wkładam „dorosłe” sukien-ki, ale teraz leżą jak ulał. Kiedy w telewizji pokazują bajki Disneya, oglądam je z uśmiechem na ustach.

Dziecko w ciele dorosłej kobiety? Dziewczyna przebrana za kobietę? Podlotek uwięziony z skórze dorosłego? Schizofrenia… O

Karolina Ożdżyńska

„Nie jestem dorosła. Nie wyrosłam

z krótkich spódnic. Nie wyrosłam

z buntu.”

il. m

Ari

usz

tA

rkA

wiA

n

fot. BogdAn sozoniuk 1984r.

fot. stAnisłAw zAjączkowski 1985r.