nAUKI UZNANYCH

17
Doktor pomyślał chwilę i zaczął: — Błędów jest wiele, ale w gruncie rzeczy najważniejszy z nich jest, moim zdaniem, ten duch, którym... który panował we wszystkich pani włościach. Widzi pani, ja nie bardzo umiem się wysłowić. Rzeczą główną — jest brak miłości, po prostu wstręt do ludzi, który odczuwało się tam naprawdę na każdym kroku. Na tym wstręcie zbudowała pani cały system swego życia. Wstręt do ludzkiego głosu, do ludzkich twarzy, do karków, do kroków... jednym słowem, do wszystkiego, z czego składa się człowiek. Przy każdych drzwiach i schodach stoją syci, ordynarni i leniwi hajducy w liberiach, aby nie wpuszczać do domu ludzi nie dość dobrze ubranych; w przedpokojach krzesła mają wysokie oparcia, aby w czasie balów i przyjęć lokaje nie brudzili obić opierając o nie swoje głowy; we wszystkich pokojach leżą puszyste dywany, żeby nie słychać było ludzkich kroków; każdego, kto wchodzi, obowiązkowo uprzedza się, żeby mówił jak najciszej i jak najmniej i żeby nie mówił takich rzeczy, które mogą źle wpłynąć na wyobraźnię i na nerwy. A w pani gabinecie nie podaje się człowiekowi ręki i nie prosi się go siadać, tak samo jak przed chwilą nie podała mi pani ręki i nie poprosiła, żebym usiadł... — Proszę bardzo, jeżeli pan sobie życzy — powiedziała księżna wyciągając dłoń i uśmiechając się. — Naprawdę nie warto się gniewać o takie drobnostki... — A czyż ja się gniewam? — zaśmiał się lekarz, ale natychmiast zaczerwienił się, zdjął kapelusz i wymachując nim rozpoczął gorąco: — Szczerze mówiąc, dawno już szukałem sposobności, aby powiedzieć pani wszystko, wszystko... To jest... chcę pani powiedzieć, że pani na wszystkich ludzi patrzy po napoleońsku, jak na armatnie mięso. Ale Napoleon miał jakąś tam ideę, a pani nie ma nic oprócz wstrętu! — Ja i wstręt do ludzi! — uśmiechnęła się księżna wzruszając ze zdumienia ramionami. — Ja! — Tak, pani! Chce pani faktów? Proszę bardzo. W Michalcewie mieszka na łaskawym chlebie trzech byłych pani kucharzy, którzy oślepli w pani kuchniach od ognia na paleniskach. Wszystko, co na tysiącach

description

okryte

Transcript of nAUKI UZNANYCH

Page 1: nAUKI UZNANYCH

Doktor pomyślał chwilę i zaczął:— Błędów jest wiele, ale w gruncie rzeczy najważniejszy z nich jest, moim zdaniem, ten duch, którym... który panował we wszystkich pani włościach. Widzi pani, ja nie bardzo umiem się wysłowić. Rzeczą główną — jest brak miłości, po prostu wstręt do ludzi, który odczuwało się tam naprawdę na każdym kroku. Na tym wstręcie zbudowała pani cały system swego życia. Wstręt do ludzkiego głosu, do ludzkich twarzy, do karków, do kroków... jednym słowem, do wszystkiego, z czego składa się człowiek. Przy każdych drzwiach i schodach stoją syci, ordynarni i leniwi hajducy w liberiach, aby nie wpuszczać do domu ludzi nie dość dobrze ubranych; w przedpokojach krzesła mają wysokie oparcia, aby w czasie balów i przyjęć lokaje nie brudzili obić opierając o nie swoje głowy; we wszystkich pokojach leżą puszyste dywany, żeby nie słychać było ludzkich kroków; każdego, kto wchodzi, obowiązkowo uprzedza się, żeby mówił jak najciszej i jak najmniej i żeby nie mówił takich rzeczy, które mogą źle wpłynąć na wyobraźnię i na nerwy. A w pani gabinecie nie podaje się człowiekowi ręki i nie prosi się go siadać, tak samo jak przed chwilą nie podała mi pani ręki i nie poprosiła, żebym usiadł...— Proszę bardzo, jeżeli pan sobie życzy — powiedziała księżna wyciągając dłoń i uśmiechając się. — Naprawdę nie warto się gniewać o takie drobnostki...— A czyż ja się gniewam? — zaśmiał się lekarz, ale natychmiast zaczerwienił się, zdjął kapelusz i wymachując nim rozpoczął gorąco: — Szczerze mówiąc, dawno już szukałem sposobności, aby powiedzieć pani wszystko, wszystko... To jest... chcę pani powiedzieć, że pani na wszystkich ludzi patrzy po napoleońsku, jak na armatnie mięso. Ale Napoleon miał jakąś tam ideę, a pani nie ma nic oprócz wstrętu!— Ja i wstręt do ludzi! — uśmiechnęła się księżna wzruszając ze zdumienia ramionami. — Ja!— Tak, pani! Chce pani faktów? Proszę bardzo. W Michalcewie mieszka na łaskawym chlebie trzech byłych pani kucharzy, którzy oślepli w pani kuchniach od ognia na paleniskach. Wszystko, co na tysiącach pani dziesięcin znalazło się zdrowego, silnego i ładnego, wszystko zabrała pani i pani rezydenci na hajduków, fagasów, furmanów. Całe to dwunogie stado wychowało się w lokajstwie, wypasło się, otępiało, zatraciło obraz i podobieństwo, jednym słowem... Młodych lekarzy, agronomów, nauczycieli, w ogóle inteligentnych pracowników, Boże drogi, odrywa się od uczciwej pracy i każe się im dla kawałka chleba brać udział w najrozmaitszych błazeństwach, przy których wstyd ogarnia każdego porządnego człowieka. Niejeden młody człowiek nie przepracuje nawet trzech lat, a już staje się obłudnikiem, lizusem, skarżypytą... Czy to tak być powinno? Pani rządcy, Polacy, wszyscy ci panowie Kazimierze i Kajetany, od rana do wieczora. latają po pani dziesiątkach tysięcy dziesięcin ziemi i starają się zedrzeć z jednego wołu trzy skóry, aby pani dogodzić. Niech pani pozwoli, gadam tak nieporządnie, ale to nie szkodził Prosty naród to dla pani nie są ludzie. Ale nawet tych książąt, hrabiów i biskupów, którzy u pani bywają, nie uważa pani za ludzi, lecz tylko za dekorację. Ale najważniejsze... najważniejsze, i co mnie najbardziej oburza — mieć przeszło milionowy majątek i nic nie zrobić dla ludzi, nic!Księżna siedziała zdziwiona, wystraszona, obrażona, nie wiedząc, co ma powiedzieć i jak ma się zachować. Nigdy jeszcze nikt z nią nie mówił takim tonem. Nieprzyjemny, gniewny głos doktora i jego niezdarna, jąkająca się mowa wywoływały w jej głowie ostry łoskot, a wreszcie zaczęło się jej wydawać, że doktor, żywo gestykulujący, uderza ją swym kapeluszem po głowie.

Page 2: nAUKI UZNANYCH

— To nieprawda!. — przemówiła wreszcie cicho i błagalnie. — Dla ludzi zrobiłam bardzo dużo, sam pan przecie wie l— Niechże pani da spokój! — zawołał doktor. — Czyż pani jeszcze wciąż uważa swoją dobroczynność za coś poważnego i pożytecznego, nie za jakąś szopkę? Przecież to była komedia od początku do końca, zabawa w miłość bliźniego, najzwyklejsza zabawa, na której poznawały się nawet dzieci i głupie baby. Weźmy na przykład chociażby to pani — jak to się nazywało? — przytulisko dla bezdomnych staruszek, gdzie mnie pani zrobiła czymś w rodzaju naczelnego lekarza, a sama pani była honorową opiekunką. O Panie miłosierny, cóż to był za piękny zakład! Wybudowano dom z posadzkami i z chorągiewką na dachu, zebrano po wsiach jaki dziesiątek bab i kazano im sypiać pod kołdrami, na prześcieradłach z holenderskiego płótna i karmiono je karmelkami,Doktor złośliwie parsknął w kapelusz i ciągnął szybko, jąkając się bez przerwy:— Zabawa była! Służba w przytułku schowała pod klucz prześcieradła i kołdry, żeby staruszki ich nie zapaskudziły—niech śpi, diabelskie nasienie, na podłodze! Staruszka nie śmie ani na łóżku usiąść, ani kaftanika włożyć, ani stąpić na gładką posadzkę. Wszystko służyło od parady; chowano to przed babami jak przed złodziejami, a staruszki po kryjomu ubierały się i żyły z żebraniny — i w dzień, i w nocy błagały Boga, aby jak najprędzej uwolnił je od tego aresztu i od pobożnych kazań sytego draństwa, któremu pani powierzyła pilnowanie staruch. A co robili wyżsi urzędnicy? Cudne historie! Jakieś dwa razy na tydzień wieczorem wali konno trzydzieści pięć tysięcy kurierów* i ogłasza, że nazajutrz księżna, czyli pani, odwiedzi przytułek. */Nawiązanie do ,,Rewizora" Gogola, gdzie pijany Chlestakow chwali się, że cesarz posyła po niego „trzydzieści pięć tysięcy samych kurierów".To znaczy, że jutro muszę się ubrać, rzucić chorych i jechać na paradę. Dobra, przyjeżdżam. Staruszki, odziane w nowe, czyste suknie, już stoją w rzędzie i czekają. Koło nich przechadza się emerytowany szczur garnizonowy — zarządca — ze swoim słodziutkim uśmiechem skarżypyty. Staruszki ziewają i porozumiewają się wzrokiem, ale boją się szemrać. Czekamy. Galopem zjawia się młodszy rządca. W pół godziny po nim starszy rządca, potem pan komisarz, a potem jeszcze i jeszcze ktoś... galopują bez końca! Wszyscy mają tajemnicze, uroczyste gęby. Czekamy, czekamy, przestępujemy z nogi na nogę, popatrujemy na zegarek — wszystko w grobowym milczeniu, gdyż nienawidzimy się wszyscy nawzajem i jesteśmy na noże. Mija godzina, druga, i wreszcie ukazuje się z daleka powóz, i... i...Doktor zaniósł się cienkim śmiechem i powiedział piskliwie:— Pani wychodzi z powozu i stare wiedźmy na komendę szczura garnizonowego zaczynają śpiewać:Królu na ziemi i na wielkim niebie, Chwała w Syjonie wdzięczna czeka Ciebie...Ładne, co? Doktor zaśmiał się basem i machnął ręką, jak gdyby chciał pokazać, że od śmiechu nie może wymówić ani słowa. A śmiał się ciężko, ostro, z mocno zaciśniętymi zębami, jak śmieją się niedobrzy ludzie, i po jego głosie, i po twarzy, i po błyszczących, nieco zuchwałych oczach można było poznać, że głęboko gardził i księżną, i przytułkiem, i staruszkami. W tym, co tak nieumiejętnie i prostacko opowiedział, nie było nic śmiesznego ani wesołego, ale doktor rechotał z przyjemnością, a nawet z radością.

Page 3: nAUKI UZNANYCH

— A szkoła? — ciągnął, ciężko oddychając, zmęczony śmiechem. — Pamięta pani, jak pani samej zachciało się uczyć chamskie dzieciska? Widać bardzo pięknie pani uczyła, bo wkrótce wszystkie chłopaki zdrałowały, tak że potem trzeba było ich łoić lub najmować za pieniądze, żeby do pani chodzili. A pamięta pani, jak pani zachciało się własnoręcznie karmić smoczkiem niemowlęta, których matki pracowały w polu? Pani chodziła po wsi i płakała, że brak tych niemowląt na pani usługi — bo wszystkie matki zabierały je z sobą w pole? Potem karbowy kazał matkom kolejno zostawiać swe niemowlęta dla pani zabawy.Dziwna rzecz! Wszyscy uciekali od pani dobrodziejstw jak myszy od kota! A dlaczego? Rzecz prosta! Nie dlatego, żeby lud nasz był ciemny i niewdzięczny, jak pani zawsze twierdziła, ale dlatego, że we wszystkich pani zachciankach, niech mi pani wybaczy to wyrażenie, za grosz nie było uczucia ani miłosierdzia! Była tylko chęć zabawy żywymi lalkami i nic ponadto... Kto nie odróżnia ludzi od bolońskich piesków, ten nie może się zajmować dobroczynnością. Zapewniam panią, że między ludźmi a bolońskimi pieskami jest wielka różnica!Serce księżnej biło mocno, w uszach łomotało i wciąż jeszcze miała wrażenie, że doktor wierci jej swym kapeluszem w głowie. Lekarz mówił szybko, gorąco i nieładnie, jąkając się i czyniąc niepotrzebne gesty; rozumiała tylko to, że rozmawia z nią ordynarny, niewychowany, zły, niewdzięczny człowiek, ale czego od niej chce i o czym mówi — nie pojmowała.— Niech pan odejdzie — powiedziała płaczliwie, podnosząc ręce do góry, aby obronić się od jego kapelusza. — Niech pan odejdzie!— A jak pani obchodzi się ze swoimi pracownikami! — w dalszym ciągu oburzał się doktor. — Pani ich nie uważa za ludzi i traktuje jak ostatnich złodziei. Na przykład, niech mi wolno będzie zapytać, za co mi pani dała dymisję? Pracowałem dla pani ojca dziesięć lat, a potem dla pani, uczciwie, nie znając ani świąt, ani urlopów, zdobyłem sobie serca wszystkich na sto wiorst dokoła i nagle pewnego pięknego dnia powiadają mi, że już nie pracuję! Dlaczego? Do dziś dnia nie rozumiem! Jestem doktorem medycyny, szlachcicem, skończyłem moskiewski uniwersytet, jestem ojcem rodziny, i oto okazuje się, że jestem takim pionkiem, że można mnie wygnać jednym kopniakiem, bez podania powodów! Ceremonie są ze mną niepotrzebne. Dowiedziałem się potem, że moja żona w sekrecie przede mną była u pani ze trzy razy, aby prosić za mną, a pani jej nie przyjęła ani razu. Powiadają, że płakała w przedpokoju. I tego ja nieboszczce nigdy nie przebaczę! Nigdy!Doktor zamilkł i zacisnął zęby, namyślając się z natężeniem, co by tu jeszcze powiedzieć przykrego i mściwego. Przypomniał sobie nagle, i zachmurzona, chłodna twarz jego rozjaśniła się naraz.— Weźmy choćby pani stosunek do tego klasztoru — zaczął mówić chciwie. — Pani nigdy nikogo nie oszczędzała i im świętsze jest jakie miejsce, tym więcej jest szans, że mu się dobrze da we znaki pani miłosierdzie i pani anielska łagodność. Po co pani tu przyjeżdża? Czego pani chce od tego klasztoru, niech mi pani pozwoli zapytać? Czym pani dla Hekuby i czym jest Hekuba dla pani?*/*/Parafraza z monologu Hamleta (w tragedii Szekspira „Hamlet", akt II): „Czym jest Hekuba dlań, on dla Hekuby?" (przekład A. Tretiaka).Znowu zabawa, igraszka, poniewieranie godnością ludzką i więcej nic. Przecież pani w klasztornego Pana Boga nie wierzy, pani ma w sercu swojego własnego boga, do którego pani doszła własnym rozumowaniem, podczas seansów spirytystycznych; na cerkiewne obrzędy spogląda pani łaskawie z

Page 4: nAUKI UZNANYCH

góry, ani na ranne, ani na wieczorne nabożeństwo pani nie chodzi, śpi pani do południa... po cóż więc pani tu przyjeżdża? Do cudzego klasztoru przychodzi pani ze swoim bogiem i wyobraża pani sobie, że klasztor ma to sobie za największy zaszczyt. O, co to, to nie! Niech się pani tak mimochodem zapyta, ile kosztują klasztor pani odwiedziny. Pani łaskawie przybyła tutaj dzisiejszego wieczora, a już przedwczoraj był tu goniec przysłany z majątku, aby uprzedzić, że się pani tu wybiera. Cały dzień wczoraj przygotowywano dla pani apartamenty i czekano na panią. Dzisiaj przybyła awangarda, zuchwała pokojówka, która wciąż się szasta po podwórzu, szeleści spódnicami, pyta się o wszystko, wydaje rozkazy... Nie znoszę tego! Dzisiaj zakonnicy cały dzień mieli się na baczności: bo jeżeli się pani ceremonialnie nie przywita — nieszczęście! Poskarży się pani archijeriejowi! ,,Zakonnicy mnie, wasza wielebność, nie kochają. Nie wiem, czym sobie na to zasłużyłam. Jestem co prawda wielką grzesznicą, ale przecież jestem taka nieszczęśliwa!" Już jednemu klasztorowi porządnie dostało się za panią. Ojciec przeor, człowiek uczony, zapracowany, chwili jednej nie ma wolnej, a pani co moment wzywa go do siebie na pokoje. Nie ma pani żadnego szacunku dla jego wieku ani dla jego godności. Żeby to jeszcze pani wiele łożyła na klasztor, nie byłoby żal, ale przecież przez ten cały czas nie dała pani nawet stu rubli zakonnikom.Kiedy księżnę ktoś niepokoił, nie rozumiał jej, krzywdził, kiedy nie wiedziała, co robić i mówić, zaczynała płakać. I teraz koniec końców księżna zasłoniła twarz i rozpłakała się piskliwie jak dziecko. Doktor nagle zamilkł i spojrzał na nią. Twarz mu pociemniała i spoważniała.— Niech mi księżna przebaczy — powiedział głucho. — Złość mnie poniosła i zapomniałem się. To niedobrze.I chrząknąwszy z zażenowaniem, zapominając włożyć kapelusz, szybkim krokiem oddalił się od księżnej.Na niebie już mrugały gwiazdy. Widocznie z tamtej strony klasztoru wschodził księżyc, gdyż niebo stało się jasne, przejrzyste i delikatne. Wzdłuż białego muru bezszelestnie latały nietoperze.Zegar pomału wybił jakieś trzy kwadranse, prawdopodobnie na dziewiątą. Księżna wstała i zwolna skierowała się do wrót. Czuła się pokrzywdzona i płakała; zdawało się jej, że i drzewa, i gwiazdy, i nietoperze rozczulają się nad nią; nawet zegar tak melodyjnie wybijał godzinę, aby okazać jej współczucie. Księżna płakała i myślała, że dobrze by było na całe życie zamknąć się w klasztorze: w ciche letnie wieczory przechadzałaby się samotnie alejami, skrzywdzona, obrażona, nie zrozumiana przez ludzi, i tylko jeden Bóg i gwiazdy widziałyby łzy męczennicy. Nabożeństwo w cerkwi jeszcze trwało. Księżna zatrzymała się i nasłuchiwała: jak pięknie brzmiał śpiew w nieruchomym, ciemnym powietrzu! Jak słodko jest przy takim śpiewie płakać i cierpieć!Przyszedłszy do swojej komnaty, przyjrzała się w lustrze swej zapłakanej twarzy i przypudrowała się, potem zasiadła do kolacji. Zakonnicy wiedzieli, że lubi marynowane sterlety, drobne grzybki, malagę i proste pierniki, które zostawiają w ustach zapach cyprysu, i za każdym razem, gdy księżna przyjeżdżała, podawano jej to wszystko. Jedząc grzybki i zapijając je malagą, księżna marzyła o tym, jak ją ostatecznie wszyscy zrujnują i porzucą, jak wszyscy jej administratorzy, rządcy, biuraliści i pokojówki, dla których tyle uczyniła, zdradzą ją i zaczną jej ubliżać, jak wszyscy ludzie, jacy tylko są na ziemi, będą na nią napadać, wymyślać jej i z niej szydzić; ale ona wyrzeknie się swego książęcego tytułu, zbytku i towarzystwa, wstąpi do klasztoru i nikomu nie zrobi ani jednego wyrzutu; będzie się modliła za swoich wrogów i wtedy nagle wszyscy ją zrozumieją, i przyjdą prosić

Page 5: nAUKI UZNANYCH

o przebaczenie, ale już będzie za późno...A po kolacji uklękła w kącie przed ikonami i przeczytała dwa rozdziały Ewangelii. Potem pokojówka posłała jej łóżko i księżna się położyła. Wyciągając się pod białym prześcieradłem, głęboko i słodko westchnęła, jak się wzdycha po płaczu, zamknęła oczy i zasnęła...Z rana zbudziła się i spojrzała na malutki zegarek: było pół do dziesiątej. Na dywanie przy łóżku widniało długie, jaskrawe pasmo promienia, który padał z okna i z lekka rozjaśniał pokój. Na oknie za czarną zasłoną brzęczały muchy.,,Wcześnie jeszcze!"—pomyślała księżna i zamknęła oczy.Przeciągając się pieściwie w łóżku, przypomniała sobie wczorajsze spotkanie z doktorem i wszystkie myśli, z jakimi zasnęła z wieczora; przypomniała sobie, że jest nieszczęśliwa. Potem przypomniał się jej mąż, mieszkający w Petersburgu, administratorzy, lekarze, sąsiedzi, znajomi urzędnicy... Długi szereg znajomych męskich twarzy przesunął się w jej wyobraźni. Uśmiechnęła się i pomyślała, że gdyby ci ludzie mogli przeniknąć jej duszę i zrozumieć ją, wszyscy leżeliby u jej stóp...Kwadrans po jedenastej zawołała pokojówkę.— Trzeba się już ubierać, Daszo — powiedziała znużonym głosem — chociaż pierwej pójdź i powiedz, żeby zakładali konie. Trzeba jechać do Kławdii Nikołajewny.Wychodząc z apartamentu, aby wsiąść do powozu, księżna zmrużyła oczy przed jaskrawym dziennym światłem i zaśmiała się radośnie: pogoda była przepiękna! Oglądając przez zmrużone oczy zakonników, którzy zebrali się na ganku, aby ją pożegnać, życzliwie skinęła głową i powiedziała:— Żegnajcie, przyjaciele! Do pojutrza! Zdziwiło ją przyjemnie, że razem z mnichami koło ganku stał również doktor. Twarz miał bladą i poważną.— Proszę księżnej — powiedział zdejmując kapelusz i uśmiechając się z poczuciem winy — dawno już czekam tutaj na panią. Proszę mi wybaczyć, na Boga... Niedobre, mściwe uczucie ogarnęło mnie wczoraj i nagadałem pani... głupich rzeczy. Jednym słowem, proszę panią o przebaczenie.Księżna mile się uśmiechnęła i wyciągnęła rękę do jego ust. Doktor pocałował ją i zarumienił się.Starając się upodobnić do ptaszyny, księżna pani frunęła do powozu i kiwała głową na wszystkie strony. W duszy jej było radośnie, jasno, ciepło i sama czuła, że jej uśmiech był niezwykle miły i łagodny. Kiedy powóz ruszył ku wrotom, a potem potoczył się po pełnej kurzu drodze, mijając chaty, sady, długie czumackie tabory albo pątników długimi szeregami ciągnących do klasztoru, księżna wciąż jeszcze mrużyła oczy i łagodnie się uśmiechała. Myślała, że nie ma większej rozkoszy, jak przynosić wszędzie z sobą ciepło, światło i radość, przebaczać krzywdy i mile uśmiechać się do wrogów. Spotykani na drodze chłopi kłaniali się jej, powóz turkotał miękko, spod kół waliły tumany kurzu, które wiatr unosił ponad złocistym żytem, i księżnej zdawało się, że jej ciało kołysze się nie na poduszkach powozu, tylko na obłokach, i że sama podobna jest do lekkiej, przejrzystej chmurki...— Ach, jaka jestem szczęśliwa! — szeptała przymykając oczy. — Jaka jestem szczęśliwa!

NIECIEKAWA HISTORIA Z notatek starego człowieka

Page 6: nAUKI UZNANYCH

Jest w Rosji pewien zasłużony profesor Nikołaj Stiepanowicz taki to, radca tajny i kawaler orderów; odznaczeń rosyjskich i zagranicznych ma tyle, że kiedy zdarza mu się nakładać je wszystkie, to studenci zwą go choinką. Znajomości posiada doborowe; w każdym bądź razie w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu-trzydziestu lat nie było i nie ma w Rosji żadnego z wybitnych uczonych, z którym nie łączyłyby go zażyłe stosunki. Obecnie nie ma z kim się przyjaźnić, lecz co się tyczy przeszłości, to długi szereg jego sławnych przyjaciół wieńczyły takie nazwiska jak Pirogow, Kawlelin i poeta Niekrasow, którzy darzyli go najszczerszą, gorącą przyjaźnią. Nikołaj Stiepanowicz jest profesorem honoris causa wszystkich rosyjskich i trzech zagranicznych uniwersytetów. I tak dalej, i tak dalej. Wszystko to oraz wiele innych danych, które można by przytoczyć, składa się na to, co jest moim nazwiskiem.Nazwisko moje jest popularne. Zna je w Rosji każdy mniej więcej oświecony człowiek, a za granicą przytacza się je ex cathedra z dodatkiem ,,znany i ceniony". Należy ono do tych niewielu szczęśliwych nazwisk, o których mówić źle lub wymieniać je bez potrzeby na forum publicznym czy w druku uważa się za nietakt. Tak też powinno być. Wszak z nazwiskiem moim wiąże się ściśle pojęcie o człowieku sławnym, wielce utalentowanym i niewątpliwie pożytecznym. Jestem pracowity i wytrzymały jak wielbłąd, co jest na pewno ważne, a w dodatku — utalentowany, co jeszcze ważniejsze. Na dobitkę, dodać należy, że skromne ze mnie, dobrze wychowane i uczciwe człeczysko. Nigdy nie wtykałem nosa do literatury, do polityki, nie szukałem popularności w dyskusji z nieukami, nie wygłaszałem przemówień na proszonych obiadach ani nad grobem kolegów... W ogóle na moim nazwisku uczonego nie ciąży żadna plama i w niczym mu nigdy nie przyniosłem ujmy. Ma ono żywot szczęśliwy.Noszący owo nazwisko, to znaczy ja, jest człowiekiem sześćdziesięciodwuletnim, o łysej głowie, sztucznych zębach i nieuleczalnym tiku. O ile moje nazwisko jest olśniewające i piękne, o tyle szary i szpetny jestem ja sam. Głowa i ręce drżą mi z osłabienia; szyja, jak u pewnej bohaterki Turgieniewa, przypomina rączkę kontrabasu; pierś mam wpadniętą, plecy wąskie. Kiedy mówię lub wykładam, usta wykrzywiają mi się, a przy uśmiechu całą twarz pokrywają starcze, drętwe zmarszczki. Nie ma nic z powagi w mej nędznej postaci. Chyba tylko to, że kiedy dolega mi tik — na twarzy zjawia się jakiś szczególny wyraz, który u każdego, kto spojrzy na mnie, musi wywołać posępną, poważną myśl: ,,Człowiek ten pewnie wkrótce umrze".Wykładam nadal niezgorzej; jak dawniej potrafię utrzymać w napięciu uwagę słuchaczy w przeciągu dwóch godzin. Mój zapał, literacka forma wykładu, szczypta humoru sprawiają, że braki mego głosu — suchego, ostrego i śpiewnego niczym u świętoszka — stają się niedostrzegalne. Piszę zaś marnie. Ta cząstka mózgu, która kieruje zdolnością pisarską, widocznie przestała funkcjonować. Pamięć mi osłabła, myślom brak ścisłego logicznego związku i kiedy pragnę przenieść je na papier, za każdym razem wydaje mi się, że utraciłem wyczucie ich organicznej łączności; konstrukcja jest jednostajna, zdania są blade i nieśmiałe. Często piszę nie to, co chcę; pisząc zakończenie, nie pamiętam początku. Często też zapominam najzwyklejsze słowa i zawsze muszę zużywać wiele energii, aby uniknąć zbędnych zdań i niepotrzebnych wtrętów: jedno i drugie świadczy wyraźnie o obniżeniu się mej sprawności umysłowej. Szczególnie znamienne jest to, że im prostszy jest temat, tym więcej wkładam męczącego wysiłku w pisanie. Artykuł naukowy idzie mi znacznie łatwiej niż list z życzeniami lub sprawozdanie. Jeszcze jedno: pisać po niemiecku lub po angielsku łatwiej mi niż po

Page 7: nAUKI UZNANYCH

rosyjsku.Co się tyczy mego obecnego trybu życia, to przede wszystkim muszę zaznaczyć, że w ostatnich czasach trapi mnie bezsenność. Gdyby zapytano mnie: co stanowi obecnie najważniejszy, zasadniczy, podstawowy element twego istnienia? — odpowiedziałbym: bezsenność. Jak dawniej, z przyzwyczajenia, punktualnie o północy rozbieram się i kładę do łóżka. Zasypiam szybko, lecz o godzinie drugiej budzę się z takim uczuciem, jakbym wcale nie spał. Muszę więc wstawać i zapalać lampę. Godzinę lub dwie chodzę z kąta w kąt po pokoju i oglądam dawno znane obrazy i fotografie. Gdy znudzi mi się chodzenie, zasiadam przy biurku. Siedzę nieruchomo, o niczym nie myśląc i nie odczuwając żadnych pragnień; jeśli leży przede mną książka, to przysuwam ją machinalnie do siebie i czytam bez żadnego zainteresowania. W ten sposób niedawno, w przeciągu jednej nocy, przeczytałem automatycznie całą powieść pod dziwnym tytułem: ,,O czym świergotała jaskółka". Lub też pragnąc zająć swą uwagę zmuszam się do liczenia do tysiąca albo wyobrażam sobie twarz któregoś z kolegów i zaczynam rozpamiętywać: w którym to roku i w jakich okolicznościach rozpoczął on swą pracę?Lubię też wsłuchiwać się w dźwięki: oto Liza, córka, oddzielona ode mnie dwoma pokojami, bełkoce coś we śnie, to znów żona przejdzie przez salon ze świecą w dłoni i niechybnie upuści pudełko zapałek, to skrzypnie wysychająca deska w szafie albo niespodziewanie zahuczy palnik w lampie — a wszystkie te dźwięki nie wiedzieć czemu wprawiają mnie w stan niepokoju.Nie spać w nocy — to znaczy w każdej chwili odczuwać swą nienormalność, toteż niecierpliwie oczekuję dnia lub poranka, kiedy już mam prawo nie spać. Mija wiele męczących godzin, zanim na dziedzińcu zapieje kogut. To pierwszy dobry znak. Gdy tylko kogut zapieje, wiem, że za jakąś godzinę zbudzi się na dole odźwierny i kaszląc gniewnie pójdzie po coś na górę. A potem za oknami zacznie zwolna blednąc powietrze, zadźwięczą na ulicy głosy...Dzień mój rozpoczyna się od przyjścia żony. Wchodzi do mnie w halce, nie uczesana, ale już umyta, pachnąca kwiatową wodą, i z taką miną, jakby weszła tu przypadkiem, za każdym razem mówi to samo:— Przepraszam, ja tylko na chwilkę... Znowu nie spałeś?Potem gasi lampę, zasiada przy biurku i zaczyna mówić. Nie jestem prorokiem, lecz wiem z góry, o czym będzie mówiła. Każdego ranka to samo. Zazwyczaj po niespokojnych wypytywaniach, dotyczących mego zdrowia, nagle wspomina naszego syna-oficera, mieszkającego w Warszawie. Po dwudziestym każdego miesiąca wysyłamy mu 50 rubli — to przede wszystkim jest tematem naszych rozmów.— Oczywiście, nie jest to dla nas łatwe — wzdycha żona — lecz zanim on całkiem nie stanie o własnych siłach, winniśmy mu pomagać. Chłopak jest na obczyźnie, pensję ma niewielką... A zresztą, jeżeli chcesz, w przyszłym miesiącu poślemy mu nie pięćdziesiąt, tylko czterdzieści. Jak sądzisz?Codzienne doświadczenie mogłoby przekonać żonę, że wydatki nie zmniejszają się dzięki naszym częstym o nich rozmowom, lecz żona widocznie nie uznaje doświadczeń i systematycznie co rana mówi o naszym oficerze i o tym, że chleb, chwała Bogu, potaniał, cukier zaś podrożał o dwie kopiejki — a wszystko to takim tonem, jakby komunikowała mi jakąś nowinę.Słucham, przytakuję machinalnie, i prawdopodobnie dlatego, że nie spałem przez całą noc,

Page 8: nAUKI UZNANYCH

nawiedzają mnie dziwne, niepotrzebne myśli. Patrzę na swoją żonę i dziwię się jak dziecko. Pytam siebie zdumiony: czyżby ta stara, bardzo tęga, niezgrabna kobieta z tępym wyrazem przyziemnych trosk i lęku o kawałek chleba, o spojrzeniu zamglonym ciągłą myślą o długach i niedostatku, która umie mówić tylko o wydatkach, a uśmiechać się jedynie z tego powodu, że coś staniało — czyżby ta kobieta była ongi tą szczuplutką Warią, którą przed laty namiętnie pokochałem za dobroć i rozsądek, za czystą duszę i piękność oraz — jak Otello Desdemonę — za ,,czułe serce" dla mej nauki? Czyżby to była ta sama moja żona Waria, która ongi urodziła mi syna?Wpatruję się pilnie w twarz tej otyłej, niezgrabnej staruchy i doszukuję się w niej swej Wari, lecz z przeszłości pozostał w niej jedynie niepokój o moje zdrowie, no i pewna maniera nazywania mojej pensji — naszą pensją, mojej czapki — naszą czapką. Patrzenie na nią sprawia mi ból, aby więc ją choć trochę pocieszyć, pozwalam jej mówić, co chce, milcząc nawet wtedy, gdy wydaje niesprawiedliwy sąd o ludziach lub gderze na mnie za to, że nie zajmuję się praktyką i nie wydaję podręczników.Rozmowa nasza kończy się zawsze jednakowo. Żona nagle przypomina sobie, że nie piłem jeszcze herbaty i ogarnia ją przerażenie.— Ależ zasiedziałam się u ciebie — woła wstając. — Samowar dawno stoi na stole, a ja tu gadam i gadam... Jakaż stałam się roztargniona, o Boże!Rusza szybko naprzód i zatrzymuje się przy drzwiach, aby dorzucić:— Jesteśmy winni Jegorowi za pięć miesięcy. Wiesz o tym? Nie należy zalegać z wypłatą pensji służbie, wiele razy mówiłam o tym. Zapłacić dziesięć rubli miesięcznie o wiele łatwiej, niż potem za pięć miesięcy płacić pięćdziesiąt.Już za drzwiami zatrzymuje się ponownie i mówi:— Nikogo tak nie żałuję, jak naszej biednej Lizy. Uczy się w konserwatorium, stale w dobrym towarzystwie, a ubrana Bóg wie jak. Taką ma salopkę, że wstyd w niej wyjść na ulicę. Gdyby była córką kogoś innego, to byłoby jeszcze pół biedy, ale przecież wszyscy wiedzą, że ojciec jej jest sławnym profesorem i radcą tajnym.Czyniąc tym przytyk do mego nazwiska i rangi opuszcza mnie wreszcie. Tak rozpoczyna się mój dzień.Dalszy ciąg jego nie jest milszy.Gdy piję herbatę, przychodzi do mnie moja Liza w salopce, w czapeczce, z nutami w ręku — gotowa, by iść do konserwatorium. Dziewczyna ma dwadzieścia dwa lata, ale wygląda na młodszą. Jest ładna i nieco podobna do mej żony z jej młodych lat. Tkliwie całuje moją skroń i rękę i mówi:— Dzień dobry, papo! Jak się czujesz?W dzieciństwie Liza bardzo lubiła lody i często chodziłem z nią do cukierni. Lody były dla niej miernikiem wszystkiego, co najlepsze. Kiedy pragnęła mnie pochwalić, mówiła: ,,Ty, tatuśku, jesteś śmietankowy". Jeden paluszek nazywała pistacjowym, drugi śmietankowym, trzeci malinowym itd. Zazwyczaj gdy rankiem przychodziła przywitać się ze mną, sadzałem ją na kolanach i całując jej paluszki, mówiłem:— Śmietankowy.... pistacjowy... cytrynowy... I teraz, jak bywało dawniej, całuję paluszki Lizy i mruczę: ,,Pistacjowy... śmietankowy... cytrynowy...", ale brzmi to zupełnie nie tak. Jestem zimny jak lody i zażenowany. Gdy córka wchodzi do mnie i dotyka wargami mej skroni, wzdrygam się, jakby

Page 9: nAUKI UZNANYCH

mnie pszczoła ucięła, uśmiecham się sztucznie i odwracam twarz. Od czasu kiedy cierpię na bezsenność, w mózgu mym tkwi, niby gwóźdź, pytanie: moja córka często widzi, jak ja, starzec, człowiek sławny, rumienię się męcząco dlatego, że jestem winien lokajowi, widzi, jak troska, którą sprawiają mi drobne długi, zmusza mnie do poniechania mej pracy, chodzenia całymi godzinami z kąta w kąt i rozmyślania... Czemu więc nigdy nie przyjdzie do mnie cichaczem przed matką i nie szepnie:,,Ojcze, oto mój zegareczek, bransoletki, kolczyki, sukienki... Zastaw, proszę, to wszystko, bo potrzebne ci są pieniądze..." Czemu Liza, widząc, jak my oboje z matką, opanowani uczuciem fałszywego wstydu, usiłujemy ukryć przed ludźmi swe ubóstwo, czemu nie wyrzeknie się kosztownej przyjemności uczenia się muzyki? Nie przyjąłbym ani zegarka, ani bransoletek, ani żadnych ofiar, Boże broń! Przecież nie o to mi chodzi.A przy okazji wspominam mego syna, oficera z Warszawy. To rozumny, uczciwy i porządny chłopak. Ale mnie to nie wystarcza. Wydaje mi się, że gdybym ja miał ojca staruszka i wiedział, że bywają chwile, kiedy musi wstydzić się swego ubóstwa — zrzekłbym się bez wahania swej rangi oficerskiej, a sam poszedłbym do pracy jako prosty robotnik. Podobne rozmyślania o dzieciach rozgoryczają mnie. I po co to? Kryć w sobie złe uczucia w stosunku do przeciętnych ludzi za to, że nie są bohaterami, może jedynie człowiek ograniczony lub zatruty goryczą. Ale dość o tym.Za kwadrans dziesiąta trzeba ruszać do moich kochanych chłopaków na wykład. Ubieram się i idę drogą, którą znam już od trzydziestu lat i która ma dla mnie swą historię. Oto wielki szary dom z apteką; tu ongi stał malutki domek, w którym była piwiarnia; w tej piwiarni obmyślałem swą pracę doktorską i napisałem pierwszy list miłosny do Wari. Pisałem ołówkiem na arkuszu papieru z nadrukiem: ,,Historia morbi*/.*Historia morbi (łać.) —historia choroby.A oto sklepik kolonialny; niegdyś handlował w nim Żydek, dający mi na kredyt papierosy, potem tęga baba, która lubiła studentów za to, że ,,każdy z nich ma matkę"; teraz tkwi tam rudy kupiec, obojętne indywiduum, popijające herbatę z miedzianego imbryka. A oto mroczna, dawno nie odnawiana brama uniwersytecka; znudzony stróż w kożuchu, miotła, kupy śniegu... Na wrażliwego, młodego chłopca, który świeżo przybył z prowincji i wyobrażał sobie, że świątynia nauki to rzeczywiście świątynia, taka brama nie może wywierać dodatniego wrażenia. W ogóle zgrzybiałe budynki uniwersyteckie, mroczne korytarze, okopcone ściany, brak światła, posępny wygląd schodów, wieszadeł i ławek zajmują w dziejach pesymizmu rosyjskiego jedno z pierwszych miejsc w szeregu predystynujących doń przyczyn... A oto i nasz ogród. Od czasów kiedym był studentem, nie zmienił się chyba ani na lepsze, ani na gorsze. Nie lubię go. Byłoby znacznie mądrzej, gdyby zamiast suchotniczych lip, żółtych akacji i wątłych, strzyżonych bzów rosły tu wysokie sosny i zdrowe dęby. Nastrój studenta przeważnie zależy od otoczenia, toteż tam, gdzie się uczy, winien widzieć przed sobą na każdym kroku to, co jest wzniosłe, mocne i piękne... Niech go Bóg broni od suchotniczych drzew, rozbitych szyb w oknach, szarych ścian i drzwi obitych podartą ceratą.Gdy podchodzę do swego ganku, drzwi otwierają się i spotyka mnie mój wieloletni współpracownik, rówieśnik i imiennik, woźny Nikołaj. Wpuszczając mnie chrząka i mówi:— Mróz, wasza ekscelencjo! Lub też, jeżeli futro moje jest mokre, to: — Deszczyk, wasza ekscelencjo! Potem biegnie przede mną i otwiera kolejno wszystkie drzwi. W gabinecie troskliwie zdejmuje ze mnie futro i podczas tego opowiada mi jakąś nowinę uniwersytecką. Dzięki przyjaznym

Page 10: nAUKI UZNANYCH

stosunkom, łączącym wszystkich uniwersyteckich woźnych i stróżów, wie dokładnie, co dzieje się na wszystkich czterech fakultetach, w kancelarii, w gabinecie rektora, w bibliotece. Czego bo też on nie wie? Kiedy sensacją dnia bywa u nas na przykład dymisja rektora lub dziekana, to słyszę, jak on, rozmawiając z młodymi stróżami, wymienia kandydatów i od razu wyjaśnia, że tego nie zatwierdzi minister, a ten sam wycofa swą kandydaturę, potem zapuszcza się w fantastyczne szczegóły o jakichś tajemniczych papierach, rzekomo otrzymanych przez kancelarię, o tajnej rozmowie, którą jakoby prowadził minister z kuratorem itp. Jeżeli pominąć owe szczegóły, to zasadniczo prawie zawsze informacje jego są ścisłe. Charakterystyki, jakimi obdarza każdego z kandydatów, są swoiste, lecz również słuszne. Pragnąc dowiedzieć się, w którym roku kto bronił swej dysertacji, kiedy kto rozpoczął wykłady, kto został zdymisjonowany lub zmarł — należy przywołać na pomoc fenomenalną pamięć owego żołnierza, a on nie tylko wymieni rok, miesiąc i datę, lecz doda szereg szczegółów, które towarzyszyły danej okoliczności. Tak pamiętać może jedynie ten, kto kocha.To strażnik legend uniwersyteckich. Od swych poprzedników-woźnych otrzymał w spadku wiele legend z życia uniwersytetu, do tych skarbów dodał wiele własnych doświadczeń i przeżyć zdobytych podczas swej służby i, gdybyś chciał, czytelniku, opowie ci wiele dłuższych i krótszych historyjek. Może opowiedzieć o niezwykłych mędrcach, wiedzących ,,wszystko", o gorliwych pracownikach, którzy tygodniami obywali się bez snu, o licznych męczennikach i ofiarach nauki; dobro w jego opowiadaniach tryumfuje nad złem, słaby zawsze zwycięża silnego, mędrzec — głupca, skromny — dumnego, młody — starego... Nie należy brać poważnie wszystkich owych legend i wymysłów, lecz spróbujcie je przecedzić, a na filtrze pozostanie to, co trzeba: nasze dobre tradycje i nazwiska prawdziwych bohaterów nauki uznanych przez ogół. W naszym środowisku wszystkie wiadomości o świecie naukowców ograniczają się do anegdot o niezwykłym roztargnieniu starych profesorów i do paru dowcipów, które przypisują bądź Gruberowi, bądź mnie, bądź Babuchinowi. Jak na środowisko prawdziwie wykształcone to za mało. Gdyby kochano naukę, uczonych i studentów tak, jak kocha woźny Nikołaj, to i literatura nasza posiadałaby już dawno całe epopeje, opowieści i żywoty świętych, których teraz niestety nie ma.