Ludzie bezdomni - alternatywne zakończenie

9
Ludzie bezdomni – c. d. – czyli jak potoczyły się dalsze losy doktora Judyma? Brudny Klaudia Kl. II c LO Maj 2007

description

Alternatywne zakończenie losów doktora Judyma z "Ludzi bezdomnych" Stefana Żeromskiego. Rozdział został napisany w ramach zajęć z języka polskiego w cieszyńskim liceum im. W. Szybińskiego. Maj 2007. Wypracowanie oceniono na 6.

Transcript of Ludzie bezdomni - alternatywne zakończenie

Page 1: Ludzie bezdomni - alternatywne zakończenie

Ludzie bezdomni – c. d.

– czyli jak potoczyły się

dalsze losy doktora Judyma?

Brudny KlaudiaKl. II c LO

Maj 2007

Page 2: Ludzie bezdomni - alternatywne zakończenie

Judym, po rozmowie z Joasią, chciał jak najszybciej opuścić miasto, nie wiedział bowiem, co powinien zrobić, a czego zaniechać; nie miał żadnego planu, żadnej idei, która mogłaby go poprowadzić ku końcowi, ku spełnieniu marzeń. Był rozbity wewnętrznie, ale i rozklejony z zewnątrz; nie mogąc się, po części, pogodzić z tym, że zrezygnował z miłości do kobiety, a z drugiej strony nie czuł się w pełni winny za to, co się stało, więc postanowił wyjechać. Za dużo miejsc, przypominających mu Joasię, znajdowało się wokół niego, za dużo spraw z nią związanych towarzyszyło Judymowi każdego dnia – postanowił opuścić te, jakże trudne dla niego w pojmowaniu normalności, miejsca i w ogromnej tęsknocie udać się do Londynu.

W kilka dni po podjęciu decyzji o wyjeździe, dr Judym, spakowany w wielką walizkę, podobną rozmiarem do grzejnika stojącego w jego mieszkaniu, wyszedłszy i pożegnawszy się ze swoimi przysłowiowymi czterema ścianami, udał się na dworzec.

A pogoda była przednia; promienie słoneczne delikatnie opadały na korony drzew, jasnozielonych, wyśmienicie kontrastujących z brudną, zabłoconą trawą, będącą fundamentem drzewa, na które dr Judym zwrócił szczególną uwagę podczas swej drogi. Patrzył na nie długo i zdawać by się mogło, że oczarowany jego pięknem, nieprędko oderwie wzrok. Wyglądał jak żywy posąg. Ludzie, przechodzący obok, zdumieni tym obrazem, wskazywali na niego palcami. Małe dzieci nie kryły wyrazu radości – śmiały się. Była to dla nich zadziwiająca i zarazem intrygująca postawa Judyma. Nikt nie wiedział, co ma na celu ów człowiek stojący od dobrych dziesięciu minut w jednym miejscu i wpatrujący się w drzewo. Ci, którzy znali doktora, nie byli pewni, czy powinni zapytać; „co się stało?”, czy zostawić tę całą sytuację bez echa. Nie okazali się wystarczająco trzeźwi – bowiem byli wpatrzeni w Judyma z nie mniejszym podziwem, z jakim on patrzył na drzewo.

Był to stary, spróchniały dąb, niezwykle potężny, rzucający ogromny cień na ulicę, którą kroczył Judym na dworzec. Jakieś dziwne dobro biło od tego dębu, które od razu spodobało się Judymowi. Docenił piękno natury, które go otaczało, jednak wiedział, że musi opuścić to miejsce, bo za dużo w nim wspomnień, za dużo bólu i gniewu, co nie pozawalało Judymowi zebrać myśli. Mógł wsiąść do powozu i pojechać na dworzec, jednak, z niewiadomych powodów, wybrał drogę pieszą. Sam nie wiedział, dlaczego tak wybrał, sam nie wiedział, czy chciał opóźnić swój wyjazd do Londynu, czy może wcale tak naprawdę nie chciał wyjeżdżać? Nie wiedział… Lecz patrząc z wielkim podziwem na ogromne w swej rozpiętości gałęzie połączone z wielkim, brunatnym pniem i na tysiące malutkich listków u jego szczytu, nie było mu spieszno wyjeżdżać. W głębi duszy jednak wiedział, że musi to uczynić, gdyż nie może tu zostać. Targały nim sprzeczne pragnienia, lecz nie mogąc ich zaspokoić – spuścił głowę w dół... Walizka wyślizgnęła mu się z dłoni. Westchnął głęboko i zamknął oczy.

Rozmyślał. Nagle ujrzał przed sobą Joasię. Na jej delikatnej, gładkiej jak jedwab twarzy malował się uśmiech niewieści, który tak bardzo urzekał Judyma... Był to uśmiech piękny, niczym widok porannej kropli rosy, pod której ciężarem ugina się niewielki listek; uśmiech niezwykle radosny i szczery, płynący z głębi duszy. Judym kochał ten uśmiech. Był on dla niego jak uśmiech matki, którego nie pamięta, jak uśmiech siostry, której nigdy nie miał, jak uśmiech Boga. Był serdeczny i prawdziwy, biło od niego ciepło domowego ogniska; Joasia nie miała nigdy domu rodzinnego, toteż jej uśmiech, którym obdarowywała Judyma, wydawał mu się nad podziw szczery i piękny.

Mógłbym w nim utonąć, gdyby mi pani na to pozwoliła... – szepnął. – Jednak wiem, że odrzucając pani pomoc, tam... źle zrobiłem... Nie powinienem... Przecież panią kocham!

Łza spłynęła mu po policzku... Panna Joanna stała przed nim, nie reagując na jego słowa, żale, nawet na jego łzy. Stała daleko...

Dlaczego nic nie powiesz? – zapytał, nie otrzymując jednak odpowiedziChciał do niej podejść, lecz znikła mu z oczu. Wtedy zapłakał...

2

Page 3: Ludzie bezdomni - alternatywne zakończenie

Panie doktorze! – podbiegła nagle jakaś kobieta, zobaczywszy, że Judym płacze i za-wołała. – Panie doktorze! – powtórzyła.

Lecz Judym nie miał zamiaru odpowiadać na pytania kobiety; nie słuchał jej, słyszał ją, ale jej nie słuchał... Okazało się, że stoi przed drzewem i dotarło do niego wreszcie, że to się nie wydarzyło; że nie rozmawiał teraz z Joasią, że nie było jej tu.

Śniłem? – zapytał sam siebie, nie mogąc jednak uwierzyć w to, co mówi. – Przecież tobyło takie realne... Jej twarz: smukła i piękna; jej bladoróżowe policzki i niewieści uśmiech...

Judym, nie mogąc tego zrozumieć, stał dalej, prosto. Patrzył wciąż na to ogromne drzewo i nie odrywał od niego wzroku...

Panie doktorze, coś się stało? – zapytała znów kobieta, będąca już w niemałym zakło-potaniu związanym z zaistniałą sytuacją. – Doktorze Judym! – krzyknęła.

Nic, nic – odrzekł spokojnym głosem, nie podnosząc nawet wzroku, jak gdyby w isto-cie nic się nie stało. Patrzył na brudną, zabłoconą trawę, która rosła pod jego stopami. Zrozumiał, że to był tylko sen, że śnił na jawie, że Joanna nie chce go już zapewne znać, że ją zranił – dlatego nic mu w owym śnie nie powiedziała. Wreszcie zrozumiał, że musi wyjechać. I to jak najprędzej.

Kobieta odetchnęła i z matczyną troską chciała objąć Judyma, lecz ten, obróciwszy się od niej, skierował wzrok ku górze, zabrał walizkę i rzekł:

Trzeba iść.Odwrócił się i odszedł. Oddalał się po woli, jak oddala się latawiec, nie patrząc za siebie,

jak gdyby nie chciał wrócić do tego miejsca. Nie popatrzył też ani razu na kobietę, która pragnęła mu pomóc, gdyby tej pomocy potrzebował. Nie zwrócił najmniejszej uwagi na ludzi, którzy od dłuższego czasu obserwowali jego zachowanie. Zmierzał wprost przed siebie, z niczym się nie licząc. Spokojnym krokiem podążał na dworzec.

Dzień dobry – rzekł pewien mężczyzna, który minął się z dr Judymem na chodniku.Ten jednak nie odpowiedział – szedł dalej. Nie spoglądając już na żadne drzewo, na żadną

roślinkę... Patrzył jedynie prosto przed siebie i szedł... Szedł, gdzie go oczy niosły, idąc jednak ciągle w kierunku dworca. Jego twarz była posępna i blada. Już podczas kontemplacji nienaturalnie poblednął, lecz teraz, gdy słońce rzucało światło na jego twarz, zdało się, że idzie człowiek bez twarzy – tak bowiem była ona jasna i blada, że aż niewidzialna w świetle promieni. Ludzie z przerażeniem spoglądali na niego, lecz on nie zwracał na to uwagi. Miał cel, jedyny w tym momencie jasny cel, do którego dążył – dworzec.

* * *Mijał po drodze wielu ludzi, których nie poznawał, wydawali mu się obcy. Myślał, że

patrzą na niego z pogardą, że śmieją się z niego, że drwią z powodu tego, że zrezygnował... Że uważają go za tchórza. Nie mógł się pogodzić z taką opinią ludzi, wszak robił dla nich wszystko; pomagał im, troszczył się o nich, leczył ich. Był ich stróżem i lekarzem, opiekunem i przyjacielem. A oni się z niego śmiali? Znienawidził ich za to.

Lecz po kilku minutach przystanął na chwilę na moście, popatrzył w dół i znienawi-dził samego siebie. Nazwał się tchórzem i zrozumiał, że źle zrobił. Lecz wiedział, że ma po części prawo do takiego wyboru, więc określił jasno swoje zamierzenia i stwierdził, że jedzie do Londynu. Szedł przed siebie. Szedł ze świadomością, że mógł to wszystko rozegrać inaczej, że mogło się całkiem inaczej skończyć, ale nie zastanawiał się nad tym, co by było, gdyby... Po prostu szedł przed siebie.

Na dworcu, dowiedziawszy się, do którego pociągu powinien wsiąść, podążył prosto do niego. Usiadł w przedziale dla niepalących; nie chciał bowiem żadnych niekorzystnych dla niego samego niuansów, które mogłyby utrudnić lub uprzykrzyć mu jazdę. Pociąg miał ruszyć dopiero za pół godziny, ale już zniecierpliwiony wsiadł do przedziału, nie myśląc o niczym innym; żeby tylko ruszyć i zniknąć stąd. Miał już dość. Nie chciał wyjeżdżać,

3

Page 4: Ludzie bezdomni - alternatywne zakończenie

ale wiedział, że tak będzie dla niego lepiej; dla niego, dla Joasi, dla wszystkich... „Nie mam pojęcia, co o tym myśleć...” – mówił sam do siebie. Nie radził sobie z tym... Nie potrafił pojąć, dlaczego stało się to, co się stało... „Dlaczego akurat mnie to spotkało? Dlaczego akurat mnie?!” – krzyknął z wyrzutem.

Ludzie spoglądali na Judyma, widząc w nim obłąkanego człowieka. Nikt nie usiadł do jego przedziału, wszyscy podróżnicy omijali ten sektor z obawy, że musieliby mieć do czy-nienia z człowiekiem chorym umysłowo. Judym był w pełni zdrów, ale nie radził sobie z za-istniałą sytuacją, nie wiedział, jak zareagować na utratę ukochanej. Siedział w samotności i przypomniał sobie słowa, które wypowiedział podczas rozmowy z Joasią, a mianowicie: „Muszę wyrzec się szczęścia”, „Muszę być sam jeden”... I miał przez oczyma ten obraz; Joasia patrzy na niego, nie mogąc uwierzyć w jego słowa, i widzi w jej oczach żal i głęboki smutek, i nie może zapomnieć tego obrazu, nie potrafi... Zdania te ciągle przychodzą mu na myśl i nie może się biedak wyzbyć tychże myśli, nie potrafi się opamiętać... Śni na jawie, a śniąc, myśli o Joasi. Czuje się winny, ale nie może cofnąć czasu, nawet, jeśli by chciał. I wreszcie przyznaje się sam przed sobą, że kocha Joasię, i że trudno mu bez niej będzie żyć. Mówi:

Nie potrafię... Nie dam rady... Potrzebuję cię, panno Joasiu! Potrzebuję! – a krzyk jegorozbrzmiewał po pociągu jeszcze długo. Echo niosło owy krzyk rozpaczy po korytarzach, niczym skowyt wilków przy pełni księżyca w gwieździstą noc. Dźwięk rozbrzmiewał długo i żałośnie, nie mogąc się wyciszyć... Judym wciąż słyszał te słowa: „Muszę być sam”, „sam jeden…”, jak gdyby jakiś wewnętrzny głos powtarzał bez końca te zdania.

Nagle usłyszał pukanie. Nie był to tym razem żaden wyimaginowany dźwięk, który sobie wyobraził; a gdy wreszcie zrozumiał, że to dźwięk rzeczywisty, ocknął się, jak gdyby cały czas był w stanie hipnozy czy śpiączki, i zobaczywszy starszego, siwego mężczyznę, pukającego do jego przedziału, oprzytomniał.

Proszę – rzekł, wykonując gest ręką, zapraszający mężczyznę do środka.Mężczyzna wszedł powolnym krokiem, asekurując się małą laseczką, a właściwie kawał-

kiem patyka, przypominającego tylko z kształtu prawdziwą laskę. Przepraszam, można? – zapytał mężczyzna. Tak, proszę – rzekł Judym, pomagając starszemu człowiekowi usiąść wygodnie

i bezpiecznie, po czym usiadł na swoje miejsce.Był to człowiek w podeszłym wieku, siwy na twarzy, łysawy... Ale twarz miał roześmia-

ną i niezwykle promienną. Mimo licznych zmarszczek, jego twarz przypominała bohatera: dumnego i walecznego wojownika, który nie lęka się przygód, ni wyzwań; który nie ucieka przed problemami – na jego prawym policzku Judym dostrzegł szramę, niczym po pojedynku na szable. Nie zapytał jednak, skąd ta blizna, gdyż uważał, że nie powinien, zresztą miał włas-ne zmartwienia.

Starszy mężczyzna uśmiechnął się do doktora i odłożył swą laskę na podłodze. Nie zapy-tany o nic, powiedział:

Piękny mamy dziś dzień, prawda?Judym nie odpowiedział, myśląc, że starszy pan nie oczekuje wcale odpowiedzi. Ten jed-

nak ciągnął dalej: Nie będzie dziś padać – mówił z uśmiechem – zawsze na deszcz łupie mnie w kolanie.

Po chwili ciszy znów dodał: Jak mi Helenka kiedyś smarowała kolano... Byłem jej bardzo wdzięczny. Nie potrafi-

łem sam, gdyż kręgosłup mi na to nie pozwalał. Pan to jest młody i rześki, całe życie przed panem – spojrzał na współtowarzysza i znów się uśmiechnął. Ciągnął jednak dalej. – Co ja bym dał, żeby znów być młodym...

Ta... – wydobył z siebie Tomasz, a jego współtowarzysz mówił dalej: Nie będzie panu przeszkadzało, jeśli wyjmę kanapki? – zapytał uprzejmie starszy pan.

4

Page 5: Ludzie bezdomni - alternatywne zakończenie

Nie, proszę, śmiało. Niech się pan nie krępuje – odparł zapytany, nie kryjąc jednakswojej obojętności.

Mężczyzna wyciągnął z torby kanapki opakowane w starą, czarno-białą gazetę i po wolijął je odpakowywać. Judyma zaciekawiło to, co począł ów mężczyzna robić dalej z tą gazetą. Przyglądał się mu z nie mniejszą uwagą, jak gdyby obserwował zadziwiające zjawisko atmosferyczne, na które się czeka z niecierpliwością dziesiątki, czy setki lat. Starzec popatrzył na młodego człowieka, jakby chciał mu powiedzieć, co robi, jednak, nic nie mówiąc, zaczął delikatnie składać gazetę w kostkę, wcześniej kładąc kanapkę na siedzenie pociągu. Doktor ze zdziwieniem patrzył na staruszka, śledząc każdy jego najmniejszy ruch.

Nie może się zmarnować – rzekł nagle mężczyzna – tyle ludzie tego wyrzucają,a o rzeczy trzeba dbać. – stwierdził stanowczym tonem.

No tak, ale... Nie rozumiem, dlaczego ludzie wyrzucają tyle potrzebnych i wartościowych rzeczy –

dodał, przerywając Judymowi. Co pan ma na myśli? – zapytał zaciekawiony lekarz. Nic szczególnego... Ale widzę, że pan też coś wartościowego wyrzucił, czyż nie? Nie, skąd! – bronił się Tomasz, chyląc w międzyczasie głowę ku ziemi. A jednak. Ale nie musi pan odpowiadać, jak pan nie chce. Nie będę nalegał –

i spoglądając na młodego człowieka, rzekł – ale ze mnie głupiec!Judym spojrzał czym prędzej na starszego pana, chcąc mu w jakiś sposób pomóc,

myślał bowiem, że coś się stało: Stało się coś? – zapytał. Tak, zapomniałem się przedstawić...

Na twarzy doktora pojawił się uśmiech. Myślałem że coś się stało... Że coś poważnego... Oj, poważne to i smutne zarazem – rzekł starszy pan – starość nie radość – powiedział,

śmiejąc się, mężczyzna. – Nazywam się Henryk, Henryk Martwy. Ale nie jestem martwy – a mówiąc to, zaśmiał się w głos.

Tomasz nie rozumiejąc żartu, zrobił dziwną minę, siedząc jednak dalej w ciszy. Rozmyślał. Gdzieniegdzie tylko przytakując panu Henrykowi czasem na niego spojrzał, nie słuchając jednak uważnie jego słów. A ten mówił:

− Nigdy nie byłem martwy, zawsze żyw, ha! – roześmiał się znów starszy pan. Jako ma-ły chłopiec ganiałem za młodymi panienkami. Ach... to były czasy... Gdyby pan wiedział, ja-kie ja wtedy miałem wzięcie...

Judym posmutniał. Nie patrzył na człowieka, z którym już spędził trochę czasu, tylkoschylony zamknął oczy. Starzec, widząc to, zapytał:

Pan zapewne zmęczony podróżą? Gdzie się pan planuje udać? Do Londynu – odrzekł ze spokojem Judym, pozostając w spoczynku z zamkniętymi

oczyma. Do Londynu? Przecież tu u nas jest pięknie. Dlaczego pan tak daleko chce się udać? Muszę sobie wszystko poukładać. Może założę tam szpital, kto wie? Nie, nie tam są potrzebne łóżka, a tu – u nas, w Polsce. Tu panuje bieda i nędzą, to tu

są potrzebni ludzie, którzy by pomogli tym najuboższym. Nie tam… Zgadzam się… – przytaknął, odrywając wzrok z podłogi. To dlaczego pan wyjeżdża? – dopytuje się staruszek. Muszę... – odpowiedział tajemniczo Tomasz. Patrzył tym razem na towarzysza, cze-

kając na to, co powie. Nic pan nie musi – uśmiechając się do współpodróżnika, wstał i podszedł do niego,

mówiąc – nic pan nie musi. – Położył swą zniszczoną dłoń na jego ramieniu i powiedział:

5

Page 6: Ludzie bezdomni - alternatywne zakończenie

A pytałem, czy czegoś pan przypadkiem nie wyrzucił cennego, pytałem... Pytał pan, owszem, ale przecież odpowiedziałem, że niczego nie wyrzuciłem. Nie ro-

zumiem... Bo nie patrzy pan sercem...Powiedziawszy to, starzec usiadł na swoje miejsce, a Judym dalej wyglądał na takiego, co

nie zrozumiał słów rozmówcy. I znów Judym rozmyślał nad swoim losem. Pociąg miał już ruszyć, gdy w komunikacie odezwał się głos: „Uwaga podróżni, w związku z kolizją dro-gową, podróż zostanie wstrzymana o jedną godzinę. Mogą państwo pozostać na terenie po-ciągu lub wyjść do bufetu, znajdującego się na peronie. Przepraszamy.”

Dobrze się stało, będzie pan mógł w spokoju wypić herbatkę, proszę się poczęstować – rzekł do Tomasza, wyciągając rękę z papierowym talerzykiem, na którym było kilka małych ciasteczek.

Nie, dziękuję. Nalegam... Dobrze, zatem poproszę – uśmiechnął się młody człowiek, a staruszek nalał mu her-

baty z termosu – dziękuję – znów z uśmiechem na twarzy spojrzał na swego współtowa-rzysza.

Nie ma pan za co dziękować, panie... Judym, Tomasz Judym. Nie przedstawiłem się, przepraszam najmocniej. Nic nie szkodzi, ja też się z początku nie przedstawiłem – zaśmiał się pan Henryk.Mężczyźni podali sobie dłonie i rozmawiali. Rozmawiali długo, bardzo świetnie się przy

tym bawiąc. Tomasz nie pamiętał, kiedy się ostatnio tak dobrze bawił. Nie myślał o swoich kłopotach przez czas rozmowy z panem Heniem. A sektor zaczął się napełniać. Spóźnieni podróżnicy wsiadali do pociągu, który już lada moment miał ruszyć. Nie omijali już tego miejsca wielkim kręgiem jak wcześniej, nie bali się już obłąkanego dziwnego człowieka, który krzyczy w niebogłosy. A sam Judym był rozluźniony i szczęśliwy. Na swój sposób.

To jak to było z tą kobietą? – zapytał nagle pan Henio.Tomasz nie był przygotowany na takie pytanie, był szczerze zdziwiony, że pan Henio

w ogóle wpadł na pomysł, że może chodzić o kobietę. Nie rozumiem... Jak to? Przecież z góry było widać, że chodzi o jakąś pannę. Nie wyprze się pan, pa-

nie Tomku – i uśmiechnąwszy się po raz kolejny, zapytał – no to, jak to było?Między nimi wytworzyła się nad podziw głęboka więź, której Judym nigdy nie miał. Pan

Henio był dla niego jak ojciec – dobry, wyrozumiały, łagodny, ale i stanowczy. Nie pozwolił się smucić Judymowi. Cały czas mówił o pięknie natury, jakie ich otaczało, o drzewach, o łą-kach i polach, pokrytych rozmaitym i różnorodnym kwieciem. Był pełen podziwu wobec świata go otaczającego; w swój zachwyt oddał całe serce i całą duszę. O mało nie przypłacił tego życiem, gdy pełen zapału opowiadał o górskich potokach, które tak kocha… Jednym tchem chciał ująć całe swoje przeżycia związane z górskimi potokami i o mało nie udusił się własną śliną. Powiedział sobie nawet wtedy z żartach: „Zapomniałem o oddechu”. Judym nie rozumiał czasem poczucia humoru pana Henia, ale podziwiał go za to, że w tak podeszłym wieku, a było tego 84 lata, pan Henio jest taki radosny i roześmiany.

Jak tak sobie rozmawiali, pociąg ruszył. Judym nie odpowiedział na pytanie pana He-nia o Joasię, a pan Henio nie oczekiwał odpowiedzi – wszystko wiedział. W pewnym momen-cie rzekł:

Moim zdaniem, synu, powinieneś do niej wrócić.Wtedy Tomasz opowiedział staruszkowi całą historię w ogromnym skrócie, ale z najważ-

niejszymi informacjami. Pan Henio domyślał się, że sprawa nie jest prosta, ale aż tak skomplikowanej się nie spodziewał.

6

Page 7: Ludzie bezdomni - alternatywne zakończenie

I co zamierzasz? – zapytał.Judym opowiedział mu o swoich planach, które pragnie zrealizować w Londynie, gdzie

też na pewno, koło bogato wystrojonych domów, panuje bieda. Na co pan Henio jednak za-sygnalizował, że jeśli chce pomagać ludziom, to dlaczego tym z zza granicy, a nie tu, w Polsce, gdzie sam się wychował, gdzie też potrzebne są szpitale i gdzie przecież wie, że tak jest. Młody lekarz przyznał rację doświadczonego przez życie starszego człowieka i zgodził się zostać.

Minęli jakąś wioskę, w której pociąg zatrzymał się na stacji. Panowie postanowili wy-siąść. Na peronie pan Henio zasłabnął. Zemdlał. Judym rzucił swoje bagaże na ziemię. Kładąc w bezpiecznej pozycji pana Henia, pobiegł do kasy, skąd sprowadzono pomoc medyczną. Pa-na Henia zawieziono do pobliskiego szpitala.

Miasteczko nazywało się Głuchowo i faktycznie, poza nielicznymi ptaszkami, które sobie świergotały i radosnymi dźwiękami witały ludzi, którzy siedzieli raczej w domach, a właściwie w czworakach – rzadko wychodzili na zewnątrz – nie było nic radosnego, nic ko-lorowego, nic szczególnego, poza szarością i nieładem. Nikt nie chodził na spacery, nikt nie kosił trawy, tylko brudne krowy „dbały” o to, by trawa była „ścięta”. Zdawało się, jakby ktoś umyślnie nazwał owe miasteczko Głuchowem lub też, jakby nazwa tego odludzia powstała później niż samo miasteczko – wtedy, kiedy nędza i głód były niejako punktem rozpoz-nawczym tego miejsca, jakby ktoś, będąc w tej miejscowości powiedział: „prawdziwe Głu-chowo”, jakby ktoś, zapytany o to, gdzie mieszka, odpowiedział: „w Głuchowie”, a późnej dopiero ktoś bardziej ambitny zrobił znak. I widać było, że przyczyniły się do tego głównie dzieci, bo tabliczka z nazwą miasteczka była pomalowana farbami olejnymi i akwarelami.

Judym wziął do ręki kartkę papieru i zaczął pisać: Wszystko było szare, bure, niestandardowo ponure… – mówił na głos, bo od czasu

podróży postanowił opisywać to, co widzi i co czuje. Pan Henio nauczył go tego fachu: wyra-żania swoich emocji za pomocą słów.

Przepraszam, pan z rodziny? – nagle odezwał się jakiś kobiecy głos. Nie, ale to mój przyjaciel – odpowiedział młody lekarz. – Mogę do niego wejść? –

zapytał. Tak, owszem, proszę bardzo – skinęła głową bardzo atrakcyjna pielęgniarka i uśmie-

chnąwszy się do Judyma, znikła za rogiem korytarza prowadzącego do dyżurki.Tomasz szybkim krokiem udał się do sali chorych, gdzie leżał pan Henio. Nie leżał on

jednak sam – w sali znajdowała się duża ilość chorych, zarówno dorosłych, jak i dzieci, które wymagały specjalnej opieki. Ludzie o wszelakich dolegliwościach znajdowali się w jednym pomieszczeniu, gdyż nie było pieniędzy na więcej. Judym rozmawiał z panem Heniem, który już miał się dużo lepiej, jednak osłabiony był niesamowicie i blady jak ściana. Wspólnie uchwalili, że Judym powinien pomóc tym właśnie ludziom, bo oni potrzebują pomocy specja-listy. Sam jednak nie mógł pomóc panu Heniowi, gdyż był z zewnątrz, a obcym ludziom nie wolno było używać szpitalnego sprzętu, a tym bardziej leczyć chorych.

Doktor Judym, ujawniając swoje preferencje i dokonując oceny poziomu życia w tym miasteczku, został przyjęty z aprobatą, choć nie do końca wierzono w jego czyste zamiary. Z początku personel, a już na pewno dyrektor, uważał, że Judym to przysłany z jakiegoś wię-kszego miasta człowiek z sanepidu, czy jakiejś innej organizacji, w celu zlikwidowania miej-scowego szpitala ze względu na warunki higieny.

Szybko jednak doktor Judym zyskał sympatię i autorytet mieszkańców Głuchowa. Ludzie zaczęli częściej wychodzić z domów na podwórze, na spacery, na wycieczki do parku. Doktor Judym stał się istnym wolontariuszem dusz – pomagając ludziom wydostać się z nę-dzy i ubóstwa, oferując prace społeczne, na rzecz dobra ogółu, zaskarbił sobie miano burmis-trza Głuchowa. Za pracę ludzi płaciło sąsiednie miasto – Cichanów, gdzie z kolei ludzie byli zamożni, ale bardzo zamknięci i nieprzyjaźnie nastawieni do świata. Tomasz zmienił ich

7

Page 8: Ludzie bezdomni - alternatywne zakończenie

mentalność, przedstawił swój plan działania na rzecz dobra obu miasteczek i stał się honoro-wym gościem Cichanowa. Jako burmistrz Głuchowa postanowił zmienić nazwę miejscowości na Głuchowo Nowe. Wprawdzie nie zmieniło to wiele, ale ludzie chętniej udawali się na za-kupy w czasie dnia, a nie nocą, jak to było, zanim Judym z panem Heniem przyjechali do miasteczka.

Tomasz i pan Henio mieszkali w małym domku jednorodzinnym wraz z pewną starszą już wdową – panią, jak sama o sobie mówiła, Anną Marią Józefiną, z domu Ochocką, po mę-żu: Żak. I tak, gdy raz pierwszy doktor Tomasz przyszedłszy i zapukawszy do drzwi, które miały niezwykle ozdobną, starą, ze złota niegdyś świecącego, kołatkę, i przywitawszy się z gospodynią, rzekł:

Witam ślicznie. Jestem doktor Judym. Niedawno zostałem lekarzem w pobliskim szpi-talu. Później zaś mianowano mnie burmistrzem. Miło mi poznać czcigodną damę – i ukłonił się nisko.

Dzień dobry. Nazywam się Anna Maria Józefina, z domu Ochocka, po mężu: Żak.Wtedy brakło mu tchu, a kobieta wnet się roześmiał do rozpuku, mając już swoje lata,

pamiętała jednak o tym, że śmiech to zdrowie. Ale ma pan minę! Ha, ha, nie spodziewałam się, że jestem w staniem jeszcze kogoś

zaszokować! – odezwała się radośnie kobieta. – Zapraszam, proszę wejść.Doktor został poczęstowany herbatką i ciasteczkami. Pani Anna Maria Józefina wiedziała

o dokonaniach Judyma w miasteczku. Podziękowała mu za te wszystkie rzeczy, które zrobił dla „jej małej ojczyzny” – jak sama mówi – dla „jej domu”. Judym z początku nie wiedział, co takiego cudownego widzi Anna Maria Józefina w tej „dziurze” – jak sami jej mieszkańcy mówili o miasteczku. Ale gdy Tomasz poznał całą historię pani gospodyni, zrozumiał.

Była ona szczęśliwa i przeżyła tu najpiękniejsze chwile swojego życia; przetrwała te trudne i złe; wychowała kilkoro dzieci, które wyjechały za chlebem, zostawiając matkę, ale przysyłając jej pieniądze pocztą i odwiedzając ją średnio raz w roku. Judym dowiedział się, że przez to, że ta mała mieścina była niejako odizolowana od wielkich cywilizacji i postępu techniki, stała się Ojczyzną wszystkich jej mieszkańców, ich domem, mimo iż domy wcale domów nie przypominały… Były nędzne i brudne, odrapane i niezadbane, ale to przez po-wódź, która miała miejsce pięć lat wstecz. Od tego czasu nikt nie odbudował domów ani szkoły; dzieci uczyły się na podwórku przed drewnianym ratuszem, który był opustoszały przez wiele lat. Miasteczko nie miało burmistrza, bowiem nikt nie odważył się sięgnąć i spra-wować władz w tymże miasteczku – było to dla nich nie lada wyzwaniem i nikt nie podjął się tego, by przywrócić miasteczko do ładu. Stąd brud, który zastali Judym i pan Henio, przyjeżdżając do szpitala po raz pierwszy.

* * *

Wspólnymi siłami miasto powstałoOpletliśmy wieniec nad dawnymi czasyWrócił porządek, praca i całośćGodności życia, my – ludzie, rodacy!

Wróciła wiara i miłość wzajemnaW niepamięć odeszła czara piekielnaW sercach dziś mamy spokojne bicieBo powróciło normalne życie!

A gdy wiersz ten napisał, poszedł do Henia; a on pokazał go Annie Marii Józefinie. Wiersz niezwykle ją wzruszył i ze względu na jego treść stał się on hymnem Głuchowa No-wego. Gdy Judym dowiedział się, że jego dzieło zostało przyjęte i ludzie nucili sobie słowa

8

Page 9: Ludzie bezdomni - alternatywne zakończenie

do muzyki, którą ułożył pan Henio, pewnego wieczoru, przyszedłszy do domu, wyjął swój pa-miętnik, który prowadził od czasu przyjazdu i zanotował:

„Żem prawie nie znał rodzinnego domu,Żem był jak pielgrzym, co się w drodze trudzi...”

Przypomniał sobie Tomasz wiersz, który niegdyś słyszał; nie pamiętał od kogo, nie pamiętał gdzie; tylko słowa utkwiły mu w pamięci. Dopisał:

Lecz znalazłem dom swój, uciekając z domuBędąc więźniem Boga i nie znając ludzi...

Pokochałem dom swój, daleko o domuPokochałem słońce, co mnie co dzień budzi...

Judym był szczęśliwy w rodzinie, którą tworzył wraz z Anną Marią Józefiną i Henry-kiem Martwym. Tworzyli oni rodzinę niezwykle promienną i roześmianą, a w dodatku pra-cowitą i kochającą się wzajem.

Tomasz miał sporo obowiązków związanych z piastowaniem stanowiska burmistrza, z prowadzeniem szpitala, jak również nauczaniem; prowadził bowiem zajęcia dla najmłod-szych o higienie w szkole, w domu i poza domem, ale wywiązywał się celująco ze swych obowiązków. Pracę traktował jako ideę, którą sobie dawno temu obmyślił, i która pozwoliła mu wykreować swój porządek świata, do którego dążył. Anna Maria Józefina była dla niego jak matka, pan Henio – jak ojciec, lecz nigdy nie mówił do nich „mamo”, ani „tato” – ze względu na szacunek dla swoich prawdziwych rodziców. Ale czuł się kochany i czuł, że po-trafi kochać. W swoim dzienniku napisał:

Choć pragnąłem być sam jedenChoć wyzbyłem się radościNigdy w życiu nie zapomnęSwojej pierwszej cud-miłośći...

I co roku, pierwszego lipca, w noc najczęściej upalną, chadzał pod drzewo i mówił sam do siebie, często pisząc przy tym wiersze. Ostatnim jego westchnieniem duszy, które wy-lał na papier, bowiem stwierdził, że potrafi już nazywać rzeczy po imieniu i nie potrzebuje ich przelewać na papier, były słowa:

Drwił los ze mnie, mówiąc krótkoDrwił i śmiał się wniebogłosyLecz ja biedny po cichutkuW nocy swe targałem włosy...

W noc gwieździstą, w noc deszczowąW noc niedzielną i wtorkowąW święto nawet i w dzień zwykłyJednak troski me nie znikły...

Nie uciekły – jam uciekałOd miłości swej prawdziwejLudzie mnie nie rozumieliMojej pracy tak gorliwej...

A jam pragnął dobra wszystkichLudzi biednych – tych najbardziejAle myśląc tylko o temŻycie swe zrównałem z błotem...

Pozwoliłem odejść pannieKtórą bardzo pokochałemKtóra była mym światełkiemLecz się bałem, bardzo bałem...

I ogromnie ją zraniłemCom zobaczył w oczach łzawychZamiast pomóc – ja zabiłemSerce jej sprawiłem krwawym...

Bardzom cierpiał swego czasuI dopóki jestem żywyMoja jesteś panno Asiu!Tyś kochaniem mym prawdziwym...

9