Leszek Adamczewski, „Łuny nad jeziorami. Agonia Prus Wschodnich”, Wydawnictwo Replika 2011
Click here to load reader
-
Upload
wydawnictwo-replika -
Category
Documents
-
view
224 -
download
0
description
Transcript of Leszek Adamczewski, „Łuny nad jeziorami. Agonia Prus Wschodnich”, Wydawnictwo Replika 2011
Leszek Adamczewski
Łuny nad jeziorami. Agonia Prus Wschodnich
[fragment]
Drogi śmierci, czyli zamiast wstępu
Musiał mnie zapamiętać, gdy poprzedniego dnia przelotnie spotkaliśmy się w holu
„Dworcowego”, wówczas najlepszego hotelu w Elblągu. Wówczas, czyli – jak dobrze
zapamiętałem to całe zdarzenie – późną wiosną 1990 roku. Obowiązki służbowe sprawiły,
że na kilka dni przyjechałem wtedy do województwa elbląskiego, odwiedzając nie tylko
sam Elbląg, ale także Braniewo i Młynary. I właśnie tego dnia, po załatwieniu swojej
sprawy w Młynarach, czekałem na autobus PKS, by wrócić do Elbląga. I nagle na
przystanku zatrzymał się mercedes na zachodnioniemieckich numerach rejestracyjnych.
Zachodnioniemieckich, bo jeszcze istniała – wtedy już rzeczywiście demokratyczna –
NRD. Siedzący za kierownicą mężczyzna, ów znajomy z hotelu, po polsku, chociaż
z wyraźnie twardym akcentem i w dodatku nieco kalecząc nasz język, zapytał, czy wracam
do Elbląga.
A jeśli tak, to może mnie podwieźć.
– Od kilkunastu lat często przyjeżdżam do Polski w interesach – powiedział, gdy
ruszyliśmy. – I chyba za każdym razem staram się odwiedzić okolice Mühlhausen. Po
waszemu to dzisiaj Młynary. Są to strony moich rodziców i dziadków, mój Vaterland.
Przyjeżdżam tu, by złożyć wiązankę kwiatów.
Co za sentymentalny Niemiec – pomyślałem. A widząc moje zdziwione spojrzenie, dodał:
– Tam zginęła moja babcia. Gdy mieszkańcy uciekali przed Rosjanami, nadleciały
sowieckie samoloty i ostrzelały kolumnę cywilów. Wielu zginęło. Wśród nich była moja
babcia. A tak chciała doczekać się wnuka, bo ja urodziłem się dwa miesiące później,
jeszcze podczas wojny.
Gdy po latach odtwarzałem z pamięci przebieg tej rozmowy, być może w usta Niemca
„włożyłem” nie jego słowa, ale jej sens pozostał ten sam.
Tymczasem mercedes z bocznej drogi wjechał na coś, co kiedyś było autostradą łączącą
Königsberg z Elbingiem, czyli Królewiec z Elblągiem. Ale wtedy, u progu kalendarzowego
lata 1990 roku, dawna autostrada przedstawiała obraz nędzy i rozpaczy. Sami Niemcy nie
ukończyli jej budowy, więc na wielu odcinkach jezdni nie ułożono betonowych płyt. Nie
zbudowano też niektórych mostów i wiaduktów, a do tego nie wolno zapominać
o dewastacji Rosjan w 1945 roku. Tam, gdzie na drugiej, nieużywanej jezdni zachowały się
wiadukty, rosły na nich chwasty, krzewy, a nawet drzewa. Dawna niemiecka autostrada
spełniała wtedy rolę drogi lokalnej, o którą nikt specjalnie nie dbał. Bo i ruch był tu
niewielki. Jakiś samochód lub ciągnik pojawiał się mniej więcej co pięć minut.
Przez kilka tygodni w styczniu i lutym 1945 roku zarówno ta autostrada, jak i wiele innych
dróg w Prusach Wschodnich były świadkami wręcz dantejskich scen. Podczas wielkiej
ucieczki zginęły na nich setki tysięcy ludzi...
A przecież jeszcze na początku tamtego stycznia wielu mieszkańców Prus Wschodnich
i Prus Zachodnich żyło nadzieją. „Pewna moja znajoma stwierdziła, że Führer na pewno
powstrzyma Rosjan.
Łudziliśmy się aż do samego końca. To, co się stało, było dla nas niepojęte” – prawie
sześćdziesiąt lat później przed kamerą niemieckiej telewizji ZDF powiedziała ówczesna
siedemnastolatka z Prus Wschodnich Hildegarda Rauschenbach.
Pod koniec pierwszej połowy stycznia 1945 roku, w ramach wielkiej ofensywy zimowej
Armii Czerwonej, Prusy Wschodnie zaatakowały wojska dwóch frontów radzieckich. 13
stycznia operację wschodniopruską rozpoczął 3. Front Białoruski pod dowództwem
generała Iwana Czerniachowskiego. W wydanym wówczas rozkazie dowódca tegoż frontu
napisał między innymi: „Teraz stoimy przed jaskinią, z której napadł na nas faszystowski
agresor. Zatrzymamy się dopiero wtedy, gdy zrobimy porządek. Nie będzie litości dla
nikogo. Kraj faszystów musi przemienić się w pustynię”. Dzień później, czyli 14 stycznia,
od południa ruszyły do natarcia wojska 2. Frontu Białoruskiego, dowodzonego przez
marszałka Konstantego Rokossowskiego. Mimo że Niemcy spodziewali się ofensywy
Rosjan, impet uderzenia armii radzieckich był tak silny, że zrazu nie było w ogóle mowy
o jakiejkolwiek zorganizowanej obronie. Dobrze na ogół wyszkolone i nieźle uzbrojone
jednostki Wehrmachtu oraz formacje Volkssturmu w panice opuszczały fortyfikacje
i uciekały przed nacierającymi
czerwonoarmistami. A wraz z żołnierzami uciekała ludność cywilna Prus Wschodnich.
Wszystko to odbywało się w warunkach wyjątkowo srogiej zimy. Ostry mróz, dochodzący
nocami do minus 25 stopni Celsjusza, i przybierające na sile śnieżyce tworzyły na drogach
zaspy o wysokości rzadko spotykanej nawet w tej krainie, gdzie zimy rzadko bywają
łagodne.
Kolumny cywilnych uciekinierów, często przemieszane z wycofującymi się oddziałami
Wehrmachtu, gdy tylko pogoda temu sprzyjała, bez pardonu atakowane były przez
samoloty z czerwonymi gwiazdami na skrzydłach. Na przemarzniętych ludzi, z wysiłkiem
taszczących jakieś tobołki, walizy i wózki z resztkami dobytku, spadały bomby, sypał się
grad pocisków.
Niejaki Połujanow, noszący tytuł Bohatera Związku Radzieckiego, ze swego samolotu
wykonał zdjęcie mające rzekomo przedstawiać atak lotnictwa radzieckiego na niemiecki
transport wojskowy w Prusach Wschodnich. Zdjęcie nie jest zbyt wyraźne. Na pierwszym
planie widać przede wszystkim kilkunastometrowej wysokości kulę ognia, przez którą
przebijają się sylwetki ludzi, koni i wozów.
Czy był to rzeczywiście transport wojskowy? Czy może któraś z kolumn uciekającej
w panice przed Armią Czerwoną ludności cywilnej?
Ludzie ginęli od kul i odłamków bomb, umierali z zimna i wycieńczenia. Tysiące
zamarzniętych na kość trupów, przede wszystkim kobiet, starców i dzieci, zalegały na
poboczach dróg. Czerwonoarmistom w zdobywaniu Prus Wschodnich towarzyszyli
operatorzy czołówek filmowych 2. i 3. frontu białoruskiego. Z nakręconych przez nich
materiałów w Centralnej Wytwórni imienia Orderu Czerwonego Sztandaru – Studiu Filmów
Dokumentalnych w 1945 roku zmontowano dwie części średniometrażowego filmu
dokumentalnego W łogowie zwieria (Wostocznaja Prussija), którego tytuł w Polsce
tłumaczono W legowisku bestii lub W legowisku zwierza. Pierwsza część tego filmu, którą
zrealizował J. Posielski, przedstawia walki między innymi o Tilsit (Tylżę), Insterburg,
Olsztyn, Elbląg i Tolkmicko. Włączono doń również zdjęcia zrealizowane poza Prusami
Wschodnimi, na przykład kadry przedstawiające uwolnionych przez Rosjan jeńców
(głównie Francuzów), którzy w szyku zwartym maszerują ulicami w centrum Torunia.
Toruń, podobnie zresztą jak Grudziądz, spod okupacji hitlerowskiej wyzwolono podczas
wschodniopruskiej operacji Armii Czerwonej, stąd zapewne te kadry,
które ze względu na charakterystyczną zabudowę starej części Torunia są dla Polaków
rozpoznawalne, znalazły się w filmie W łogowie zwieria. Jego drugą część zrealizował F.
Kisielew, a przedstawia ona przygotowania oraz walki o Królewiec, zakończone kapitulacją
Festung Königsberg.
„Niemcy posiali wiatr, teraz zbierają burzę” – stwierdza, skądinąd słusznie, lektor czytający
komentarz w filmie W łogowie zwieria. A na ekranie widać radzieckie czołgi pędzące przez
ulicę płonącego miasteczka wschodniopruskiego. Scenie tej towarzyszą słowa
komentarza: „Ogień wojny na ulicach niemieckich miast”. Ów ogień błyskawicznie
obejmował kolejne miasta, miasteczka i wsie. 22 stycznia 1945 roku Rosjanie niemal
z marszu zajęli Allenstein (Olsztyn), następnego dnia przecięli linię kolejową i autostradę
z Królewca do Elbląga. Lądowe wrota na zachód zostały zatrzaśnięte!
Ostatni, przepełniony do granic możliwości pociąg pospieszny z ówczesnego Königsbergu
do Berlina zdążył przejechać przez stację Güldenboden (Bogaczewo pod Elblągiem)
w mroźny poniedziałek, 22 stycznia. W następnych godzinach do Elbląga przyjechało
jeszcze kilka pociągów lokalnych z Królewca, ale już dalekobieżne relacji Królewiec–Berlin
dojechały tylko do Braunsbergu (Braniewa) lub okolicznych stacji. Opuszczone ramiona
semaforów zakazywały dalszej jazdy. Co się stało? Nikt z dowództwa Wehrmachtu nie
przewidział takiego rozwoju sytuacji militarnej. Zaledwie dziesięć dni po rozpoczęciu
wielkiej ofensywy zimowej Armii Czerwonej na froncie wschodnim, czołowym oddziałom
radzieckim udało się wedrzeć w głąb dobrze ufortyfikowanej prowincji wschodniopruskiej
Trzeciej Rzeszy.
Wybierzmy się zatem na wycieczkę w przeszłość, do Prus Wschodnich czasów drugiej
wojny światowej i – jeśli wymagać tego będzie narracja – lat powojennych, gdy próbowano
wyjaśnić te i inne zdarzenia, właśnie z czasów wojny. W niektórych przypadkach cofniemy
się także w lata międzywojenne, a nawet do pierwszej wojny światowej, bo inne zdarzenia
miały swój początek na długo przed rządami Adolfa Hitlera i wywołaną przez niego wojną.
W pierwszej połowie kwietnia 1995 roku poznałem człowieka, który znacznie poszerzył
moją wiedzę o Prusach Wschodnich. Nie był nim ani Niemiec, ani Polak. Był nim Rosjanin,
Awenir Owsjanow.
Ten pułkownik rezerwy byłej Armii Radzieckiej towarzyszył mi i redaktorowi Markowi
Nowakowskiemu z poznańskiego Oddziału Telewizji Polskiej SA podczas naszego
kilkudniowego pobytu w Kaliningradzie. Służył nam przede wszystkim swą wiedzą
o dziejach dawnego Królewca. Na terenie obwodu kaliningradzkiego Federacji Rosyjskiej,
a zapewne i w całej Rosji, nie było wtedy drugiego człowieka, który w takich szczegółach
znał historię i kulturę byłych Prus Wschodnich. Zwłaszcza tej ich części, która po drugiej
wojnie światowej znalazła się w granicach ZSRR, a później Rosji. Owsjanow, jako młody
oficer wojsk inżynieryjnych, uczestniczył w wysadzaniu w powietrze ruin pokrzyżackiego
zamku królewieckiego. Później – jak sam powiedział – przyszedł czas na pokutę. Za udział
w tej zbrodni dokonanej na zabytkowej zabudowie miasta przez lata krzewił wiedzę
o dawnym Królewcu, jednocześnie szukając zaginionych skarbów kultury. Skarbów
rosyjskich, które podczas wojny znalazły się w Prusach Wschodnich, i skarbów
królewieckich, które – zdaniem Owsjanowa – powinny wrócić do Kaliningradu głównie
z Moskwy, dokąd wywieziono je zaraz po wojnie.
Dzieje poszukiwań tych skarbów, w tym także legendarnej Bursztynowej Komnaty,
przewijać się będą przez karty niektórych rozdziałów tej książki. Zobaczymy na nich także
zdjęcia ciekawszych kadrów z filmu W łogowie zwieria. Właśnie podczas wspomnianego
pobytu w Kaliningradzie pracownicy tamtejszej telewizji Jantar przegrali mi obie części
W łogowie zwieria na kasetę VHS. I chociaż mamy tu do czynienia z ewidentnie
propagandowym filmem, obrazy nie kłamią. Wprawdzie najbardziej drastyczne sceny
usunięto podczas montażu, a gwałtów i zbrodni czerwonoarmistów po prostu nie
filmowano, jednak film ów jest nieocenionym i niedocenionym źródłem materiałów
ikonograficznych dotyczących bojów toczonych w dawnych Prusach Wschodnich.
Łuny nad jeziorami nie są pracą historyczną przedstawiającą tragiczny koniec tej
niemieckiej prowincji. To zbiór głównie sensacyjnych epizodów z dziejów Ostpreussen
czasów drugiej wojny światowej ze szczególnym uwzględnieniem ostatnich miesięcy
wojny. Muszę jeszcze dodać, że w niniejszej książce przedstawiam zdarzenia z Prus
Wschodnich w ich międzywojennym kształcie terytorialnym. Wczesną jesienią 1939 roku
Adolf Hitler, dzieląc ziemie zdobyte w Polsce, utworzył bowiem – obok ściśle związanego z
Wielkoniemiecką Rzeszą Generalnego Gubernatorstwa dla okupowanych ziem polskich –
dwie nowe prowincje niemieckie: Okręg Rzeszy Kraj Warty (Reichsgau Wartheland)
i Okręg Rzeszy
Gdańsk-Prusy Zachodnie (Reichsgau Danzig-Westpreussen). Kraj Warty w całości objął
ziemie polskie, zaś Gdańsk-Prusy Zachodnie – obok polskiego województwa
pomorskiego, także terytorium Wolnego Miasta Gdańska i rejencję kwidzyńską odłączoną
od Prus Wschodnich, do których natomiast przyłączono północne Mazowsze wraz
z Suwałkami jako rejencję ciechanowską. Granica między rejencją kwidzyńską z prowincji
zachodniopruskiej a rejencjami olsztyńską i królewiecką z prowincji wschodniopruskiej
w latach 1939–1945 była sztuczna i przestrzegana tylko przez biurokrację hitlerowską. Dla
miejscowej ludności była to jedna kraina. Gdy zaś zbliżał się koniec niemieckich rządów,
mieszkańców tej ziemi z obu stron granicy prowincji złączył ten sam tragiczny los...
Sztuczność podziału administracyjnego międzywojennych Prus Wschodnich dostrzegła
też współczesna historiografia niemiecka, która pisząc o jej wojennych losach, na ogół
traktuje je jako jedno. Świadczą o tym choćby artykuły i mapy zamieszczone w specjalnym
wydaniu popularnego w RFN tygodnika „Der Spiegel”.
Mowa o „Spiegel Special” (numer 2 z 2002 roku) w całości poświęconym ucieczce
Niemców ze wschodnich prowincji Trzeciej Rzeszy w ostatnich miesiącach drugiej wojny
światowej. Dla redaktorów tego magazynu Prusy Wschodnie to prowincja w jej
międzywojennym kształcie terytorialnym. Dla autora tej książki także.
Niektóre z przedstawionych tu historii, choćby dotyczące poszukiwań skarbów w Pasłęku
i Słobitach czy wojenne dzieje rezydencji Hohenzollernów w podelbląskich Kadynach,
zamieściłem w innych książkach, głównie w Zatrzaśniętych wrotach z 2001 i Mrocznym
labiryncie z 2002 roku. Uznałem jednak, że warto do tych spraw wrócić nie tylko ze
względu na niewielki nakład wymienionych książek.
Przede wszystkim dlatego, że historie te zostały przeze mnie poprawione i uzupełnione
o nowe elementy, które wraz z innymi tworzą pełniejszy obraz tamtych czasów, gdy
w lodowatej wichurze i śnieżnej zadymce ginęły Prusy Wschodnie.