Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

89
JOANNA KULMOWA WIO, LEOKADIO! ILUSTROWAŁA ELŻBIETA MU RAWSKA NASZA KSIĘGARNIA WARSZAWA 1974 MIEJSKA BIBLIOTEKA PUBLICZNA Im. H. Sienkiewicza w Pruszkowie ODDZIAŁ DZIECIĘCY Kochanie! W tę historię nie uwierzyłabym nigdy, gdyby nie to, że opowiadała mi ją sama Leokadia, a Leokadia prawie nigdy nie kłamie, więc musiałam uwierzyć nawet w to, że Leokadia ISTNIEJE. Zresztą, im dłużej z nią rozmawiałam, tym bardziej wierzyłam, że ona JEST. Więc może i Ty zaufasz jej pod koniec tej książki i pomyślisz sobie o niej czasem jak o kimś, kogo dobrze znasz i kogo chcesz spotkać na swojej drodze. A wtedy Leokadia przyjdzie do Ciebie tak, jak przyszła do mnie. Do zobaczenia z Leokadią! Twoja i Leokadii Joanna LEOKADIA i sława Bazie wierzbowe rozwijają sią pierwsze, może dlatego są takie gorzkie: słońce nie zdążyło ich jeszcze napełnić słodyczą. Pomimo to Leokadia lubiła wierzbowe bazie, więc kiedy zobaczyła je na rogu ulicy Pegaza, powiedziała.do Alojzego: — Kup mi pożegnalne bazie, Alojzy! Kwiaciarka uśmiechnęła się do Leokadii i zawołała: Kuńaty, kwiaty sprzedają, gałązki skrzydlate sprzedaję! Pierzaste marzenie po najniższej cenie! Weź, mój Pegazie, bazie! Wtedy Alojzy wyciągnął z kieszeni ostatnie wspólnie zarobione pieniądze i kupił dwadzieścia pięć wiązanek wierzbowych baziek. Co ona mówiła o GAZIE? — zapytała Leokadia, kiedy prze- szli na drugą stronę Alei Migdałów. Nie wiem — odparł Alojzy. — PEGAZ to widocznie ktoś, do kogo należy tamta ulica. Widziałaś tabliczkę. Nie mam okularów westchnęła Leokadia, połykając ostatnią gałązkę. — Szkoda, że tylko dwadzieścia pięć wiązanek, jestem dzisiaj tak POŻEGNALNIE głodna! Potem zamknęła oczy i szepnęła:

Transcript of Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

Page 1: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

JOANNA KULMOWAWIO, LEOKADIO!ILUSTROWAŁAELŻBIETA MU RAWSKANASZA KSIĘGARNIAWARSZAWA 1974MIEJSKA BIBLIOTEKA PUBLICZNAIm. H. Sienkiewiczaw PruszkowieODDZIAŁ DZIECIĘCY

Kochanie!W tę historię nie uwierzyłabym nigdy, gdyby nieto, że opowiadała mi ją sama Leokadia, a Leokadiaprawie nigdy nie kłamie, więc musiałam uwierzyćnawet w to, że Leokadia ISTNIEJE. Zresztą, imdłużej z nią rozmawiałam, tym bardziej wierzyłam,że ona JEST. Więc może i Ty zaufasz jej pod koniectej książki i pomyślisz sobie o niej czasem jak o kimś,kogo dobrze znasz i kogo chcesz spotkać na swojejdrodze. A wtedy Leokadia przyjdzie do Ciebie tak,jak przyszła do mnie.Do zobaczenia z Leokadią!Twoja i LeokadiiJoannaLEOKADIAi sławaBazie wierzbowe rozwijają sią pierwsze, może dlatego są takiegorzkie: słońce nie zdążyło ich jeszcze napełnić słodyczą. Pomimoto Leokadia lubiła wierzbowe bazie, więc kiedy zobaczyła je narogu ulicy Pegaza, powiedziała.do Alojzego:— Kup mi pożegnalne bazie, Alojzy!Kwiaciarka uśmiechnęła się do Leokadii i zawołała:Kuńaty, kwiaty sprzedają,gałązki skrzydlate sprzedaję!Pierzaste marzeniepo najniższej cenie!Weź, mój Pegazie,bazie!Wtedy Alojzy wyciągnął z kieszeni ostatnie wspólnie zarobionepieniądze i kupił dwadzieścia pięć wiązanek wierzbowych baziek.— Co ona mówiła o GAZIE? — zapytała Leokadia, kiedy prze-szli na drugą stronę Alei Migdałów.— Nie wiem — odparł Alojzy. — PEGAZ to widocznie ktoś,do kogo należy tamta ulica. Widziałaś tabliczkę.— Nie mam okularów — westchnęła Leokadia, połykającostatnią gałązkę. — Szkoda, że tylko dwadzieścia pięć wiązanek,jestem dzisiaj tak POŻEGNALNIE głodna!Potem zamknęła oczy i szepnęła:— Wierzby nad rzeką... Wiatr w gałęziach... Pierzaste bazie...Topniejące lody... Ach, wiem, Alojzy: chodźmy na lody!I poszli razem do kawiarenki brązowej i złotej, bardzo a bardzoprzytulnej. A jednak Leokadia nie miała ochoty wejść do środka,bo chciała wąchać uliczną wiosnę.Więc usiedli sobie we dwoje w kawiarnianym ogródku, którywcale nie był ogródkiem, tylko zagródką, wypełnioną kolorowymistolikami.— Tu powinny być skrzynki z kwiatami — oświadczyła Leoka-dia. — Pożegnalne bratki bywają bardzo smaczne. Ale i tak jeszczena nie za wcześnie.

Page 2: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

Słońce paliło, więc Alojzy wszedł do szatni brązowej i złoteji kupił u Szatniarza gazetę, żeby zrobić sobie z niej czapkę nagłowę. Nie chciał, ażeby na jego wspaniałej łysinie wyskoczyłymarcowe piegi. To nie pasowałoby do wąsów.— Przepraszam pana — powiedział Szatniarz. — Wolałbym,żeby państwo opuścili kawiarnię. Czy nie widział pan napisu:„PSÓW WPROWADZAĆ NIE WOLNO"— Właściwie już opuściliśmy — odparł Alojzy. — Siedzimyprzecież na ulicy. Ulica jest dla nas odpowiednim MIEJSCEM PO-STOJU. A poza tym Leokadia ma dzisiaj urodziny, a poza tymzjeść musimy pożegnalne lody, a poza tym wznieść musimy poże-gnalny toast.— Ach, więc to jest Leokadia! — zawołał Szatniarz. — W takim7 razie to zupełnie co innego.

I pokazał Alojzemu zdjęcie na jego papierowej czapce, czyli w ga-zecie. Była to wielka podobizna Leokadii, a pod nią widniał podpis:„OD JUTRA LEOKADIA IDZIE NA EMERYTURĘ"Leokadia czekała przy kolorowym stoliku i niecierpliwie postu-kiwała nogą o chodnik.— Gdzie są lody, Alojzy? Mam POŻEGNALNE pragnienie.Próbowałam lizać stolik, ale za ciepły.— Zachowuj się JAKO TAKO, Leokadio, wszyscy na ciebie pa-trzą, jesteś sławna jak paryska gwiazda, klacz wyścigowa Rififi!— Zawsze zachowuję się JAKO TAKO.— Ale dzisiaj rób to PODWÓJNIE. Czy pamiętasz Dziennikarza,który nas fotografował?— Tego pana, co bał się podejść do mnie od tyłu?— Tego nie należy mu pamiętać, Leokadio! Należy pamiętać,że nie bał się podejść do ciebie od przodu i uczynił cię sławną. Ranychomąta, co ty wyrabiasz, Leokadio?— Nie mam przecież okularów — powiedziała Leokadia. —A chcę zapoznać się bliżej z tym, co tu o mnie napisano. Tfu, toniesmaczne!Ze wstrętem wypluła resztki przeżutej gazety.— Rzeczywiście niesmaczne — zgodził się Alojzy. — Napisał,że idziesz na emeryturę. I to w czwartą rocznicę urodzin!— A widzisz? To właśnie dlatego, że nie chciał zajrzeć mi w zę-by. O, proszę, jakie piękne!I Leokadia wyszczerzyła ogromne zębiska, a Kelnerka, która po-deszła do stolika, o mało nie przewróciła się ze strachu.— Ona gryzie! — krzyknęła.— Nie, ONA się śmieje! — odparła Leokadia. — Koń by sięuśmiał, proszę pani, jakby zobaczył pani minę.1011Kelnerka spurpurowiała z oburzenia, a Alojzy szybko powiedział:— Porcja lodów czekoladowych dla mnie i pięć porcji lodówczekoladowych dla tej damy. Z kremem.Kelnerka przyniosła sześć pucharków z lodami czekoladowymi,przybranymi kremem. Za kolorowym płotkiem zebrał się tłum ga-piów. Ludzie z kawiarenki brązowej i złotej wyglądali przez drzwii okna.— Widzisz, to jest sława — mruczała Leokadia. — Jakby nigdynie widzieli konia w kawiarni!Jakaś Dziewczynka podała Leokadii jej zdjęcie, wycięte z ga-zety.— Czy mogę prosić o autograf? — zapytała.— Wykluczone — odrzekła Leokadia. — Nie wiem, co nazy-wasz AUTOGRAFEM, ale drugi raz już bym tego nie przełknęła.

Page 3: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

Dwie Wystrojone Panienki przecisnęły się do samego płotka i za-wołały równocześnie:— Proszę nam powiedzieć, jak zdobyć sławę?— Bardzo proste — odparła Leokadia. — Wystarczy być kimśna wymarciu. Na przykład ostatnią dorożkarską szkapą.Wyglądała na bardzo zadowoloną.?— Od dzisiaj przychodzę tu codziennie — oświadczyła. — Tonajmilsza kawiarenka w Stolicy, a lody są tu pyszne jak świeżutkakoniczyna. Ach, siedzieć w kawiarence brązowej i złotej i patrzećna przejeżdżające dorożki, i słuchać końskiego klap-klap o bruk!Niestety, tylko te wstrętne taksówki jeżdżą tam i z powrotem,jakby chciały zrobić na złość ostatniej dorożkarskiej szkapie.— To nie nasza wina, proszę pani — powiedział Pan, który stałnajbliżej kolorowego płotka. — Taksówki wcale nie chciały -wypę-dzić dorożek, jak sprzęgło kocham! To Ojcowie Miasta odsyłają ko-nie na emeryturę.i— Tak, tak — westchnęła Leokadia. — Tak wygląda sprawie-dliwość! Miasto ma kilku Ojców, a ja ani jednego.— Skoro pani jest sierotką, to proszę za darmo przejechać sięmoją taksówką —- powiedział ten Pan.— Idziemy, Alojzy! — zawołała Leokadia. — Wprawdzie wo-lałabym pojeździć na skuterze, ale to nieładnie grymasić, kiedy ktośtak grzecznie prosi.Tłum gapiów rozstąpił się przed nimi, a potem otoczył Kelnerkę.— Jaka ONA jest, proszę pani? — dopytywali się najciekawsi.— Ma końskie zęby — powiedziała Kelnerka. — W ogóleŻADNA PIĘKNOŚĆ.— Ale tresowana, prawda? Mówić umie.Kelnerka pogardliwie wydęła wargi.— Fi, mówić! Ale o CZYM!Zawróciła na pięcie i zniknęła w kawiarence brązowej i złotej,a ludzie szeptali między sobą:— Patrzcie no, rozmawiała z Leokadią!I odtąd uważano Kelnerkę za osobę niezwykłą — nawet wtedy,kiedy zapomniano już zupełnie o Leokadii.LEOKADIAi przyjaźń13Dobrze, że nie padał marcowy deszcz ani nie prószył marcowyśnieg, bo choć Leokadia zmieściła się jakoś w taksówce, ale JAKOŚto nie znaczy ZUPEŁNIE, ponieważ wystawało na zewnątrz toi owo: lewa noga przez lewe okienko, prawa noga przez praweokienko, a głowa przez otwarty dach. Za to calutki dół Leokadiisiedział na tylnym siedzeniu. Przechodnie oglądali się za kawał-kami Leokadii, wystającymi z auta, a Leokadia była pewna, że tojej CAŁOŚĆ zwraca uwagę.— Znają nas, Alojzy — mówiła. — Widocznie tylko OjcowieMiasta nigdy nas nie widzieli i dlatego nie chcą nas widzieć.— Więc co z wami teraz będzie? — zapytał Kierowca.— Idę na emeryturę — odpowiedział Alojzy. — A Leokadia zemną.— O, nie, mój drogi! — zawołała Leokadia. — Za młoda jestem,żeby brać emeryturę, a tobie nie będę siedziała na karku, byłobyci za ciężko.W tej chwili Kierowca zahamował na skrzyżowaniu Staromod-nej i Niezmiennej i Leokadia runęła na Alojzego.— Rzeczywiście ciężko! — syknął Alojzy.Uciekli Stolicy i zatrzymali się nad rzeką. Leokadia wyskoczyłazwinnie na chodnik nadrzecznego bulwaru.— Powinna pani biegać na torze- wyścigowym — powiedział

Page 4: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

Kierowca. — Stawiałbym na panią, jak sprzęgło kocham!Wysiadł z taksówki i obszedł Leokadię dookoła.— Czy nie zechciałaby pani pobiegać dla mnie? — zapytał. —Odstąpiłbym panu Alojzemu pół taksówki.Leokadia obgryzała w milczeniu młodą gałązkę wierzbową.Zmierzchało się, cienki księżyc pływał po wodzie, ale nie dawałzłapać się w żaden sposób, chociaż Leokadia kłapała na niego zę-bami tak, że oczy miała już całkiem wilgotne.— Leokadio, czemu nie odpowiadasz panu Kierowcy? — spytałAlojzy.Leokadia spojrzała na Alojzego wilgotnymi oczami.?— Alojzy, jesteś moim przyjacielem — powiedziała. — Jeżelichcesz prowadzić taksówkę, to pobiegam dla pana Kierowcy.— Dziękujemy panu, panie Kierowco — rzekł Alojzy. — ŻA-DEN koń mechaniczny nie zastąpi mi mojej Leokadii.Więc zostali sami na bulwarze nadrzecznym, a w dodatku niemieli już czym wracać do miasta. Ale ławeczka, na której usiedli,była różowa nawet w półmroku, a nad ławeczką zapaliła się latar-nia.W przedwieczornej mgle zniknęły nadrzeczne wikliny przy nad-rzecznym bulwarze, tylko jedną jedyną gałązkę chrupała jeszczeLeokadia w zamyśleniu.— Wierzbowe kotki... Wiatr w gałęziach... Topniejące lody... —mruczała.I nagle powiedziała:— Za ciężko z koniem na karku, sam widzisz, Alojzy. Ja sięUSAMODZIELNIĘ, wiesz?1415— Rany chomąta! — westchnął Alojzy. — Ty wcale nie wiesz,jakie niebezpieczeństwa czyhają na młodą, USAMODZIELNIONĄszkapę!— Alojzy, a kto mnie nauczył wymijania pojazdów i unikaniawypadków drogowych? Będziesz mnie uczył wymijać te CZYHA-JĄCE NIEBEZPIECZEŃSTWA.Ale zanim Leokadia zaczęła się uczyć, zatęsknili nagle oby-dwoje za czymś, co jest jasne, ciepłe i przytulne i co przypominasię nam zwykle, gdy zapada ciemność, a nazywa się DOMEM.— Gdzie ON jest od dzisiaj, Alojzy? — zapytała Leokadia, ru-szając wolnym krokiem w stronę miasta. — Skoro zabrano namnaszą dorożkarską stajnię...— Na Jałowcowej, na szóstym piętrze. Może trochę za wysoko,ale co za widok! Dachy i dachy, i wieże, i czuby drzew, i chmury!— Będę cię codziennie zabierała na mały DACHOWY SPACE-REK — obiecała Leokadia. — Bardzo bym też lubiła pobiegaćsobie po chmurkach.Alojzy westchnął.— To niemożliwe — powiedział.— Oczywiście, że niemożliwe — zgodziła się Leokadia. —Szkapy nie mają przecież skrzydeł. Ale prosiłam cię już raz, żebyśmi o tym nie przypominał.— Kiedy ja wcale nie mówiłem o fruwaniu — bronił się Alojzy.— Mówiłem w ogóle o tych spacerkach. Że może Wdowa się nato nie zgodzi.— Mamy w domu Wdowę? — zainteresowała się Leokadia.Tak już widać musiało być tego wieczoru, że Alojzy ciągle tylkowzdychał i wzdychał.— Właściwie to już nie mamy Wdowy — szepnął. — Ożeniłemsię z nią, Leokadio. Nie było innego mieszkania. Ani stajni.— Nie szkodzi — powiedziała Leokadia. — Lepszy dom z Wdo-wą niż Wdowa bez domu. Tylko dlaczego mi jej nie przedstawiłeś?

Page 5: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

— Ona mówiła, że nie chce mieć ani psa, ani kota, ani kanarka,więc...— Rozumiem — westchnęła z kolei Leokadia. — Ani złotychrybek?— Nie mówiła o rybkach. Ale i tak nie miałbym dla ciebieakwarium.— Gdybym miała skrzydła (nie musisz mi przypominać, żenie mam), uwiłabym sobie gniazdko pod twym okienkiem i tylkodla ciebie — oświadczyła Leokadia. — Chyba Wdowa nie miałabynic przeciwko temu?— Bylebyś nie śpiewała — odparł Alojzj. — Mówiłem ci, żenie znosi kanarków.LEOKADIAi dom17— Więc na razie zamieszkam u niej po kryjomu — powiedziałaLeokadia.Ale to wcale nie było takie łatwe, bo po kryjomu to znaczy ci-chaczem, a jak Leokadia weszła cichaczem na piąte piętro, toobudziła tupaniem całą kamienicę i Wdowę na dokładkę.— Chowaj się za wieszak! —• pisnął Alojzy.Więc kiedy Wdowa wpadła do przedpokoju, był tam tylko Alojzyi wieszak, i kołyszące się na wieszaku płaszcze, bo ukryta wśródpłaszczy Leokadia trzęsła się ze śmiechu, słysząc, jak Wdowa krzy-czy na Alojzego.— Tupiesz i tupiesz! — krzyczała Wdowa.— Nic podobnego — mówił Alojzy.— Wracasz pijany! — krzyczała Wdowa.— Nic podobnego — mówił Alojzy.— Mówiłeś, że nie pijesz! — krzyczała Wdowa.— Nic podobnego. Mówiłem, że nie mam kanarka ani kota.— Już wolałabym kanarka albo kota.— A psa?— Nawet psa.— A coś większego?— Nawet coś większego.— Leokadio, wyłaź! — rozkazał Alojzy. A ponieważ Leokadiazastanawiała się widać nad tym, czy wyjść, czy nie wyjść, Alojzydorzucił: — WIO, LEOKADIO!Wtedy Leokadia ruszyła z kopyta i znalazła się na samym środkuprzedpokoju.— Dobry wieczór, pani Wdowo — powiedziała i kichnęła. —Za dużo, stanowczo za dużo naftaliny. Czy nie boi się pani, że molew niej zasmakują?— Co TO jest?! — wrzasnęła Wdowa.— Leokadia — odparł Alojzy.— Wyrzuć TO! Wyrzuć w tej chwili!— Uspokój się Wdo... Żono! — szepnął Alojzy. — Co ona sobiepomyśli? To osoba inteligentna!— Inteligentna? Z tym końskim pyskiem? Kto wie nawet, czyona umie mówić? Może to TY jesteś brzuchomówcą?Tego już Leokadii było za wiele.— Nie, proszę pani — rzekła z godnością. — To JA jestembrzuchomówcą i mówię za niego. On sam nie wpadłby nigdy na tengłupi pomysł, żeby się pani oświadczyć.Po czym odwróciła się tak wyniośle, że Wdowa, ze strachu przedprawym tylnym kopytem Leokadii, wskoczyła za wieszak.— WIO, ALOJZY! — zawołała Leokadia. — I dobranoc pani.Proszę przesypać się naftaliną.Ale nie dla wszystkich była to noc dobra. Na ojczystym postojuprzy Skwerze Sześciokonnym, pośrodku Dorożkarskiego Rynku,

Page 6: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

ktoś zdjął już tabliczkę z napisem:„CZTERY DOROŻKI SAMOCHODOWE, SZEŚĆ KONNYCH"i ustawił zamiast niej napis;„POSTÓJ TAKSÓWEK PRZENIESIONY W ALEJĘ MIGDAŁÓW"Tylko w powietrzu unosił się jeszcze zapach obroku, wilgotnejsłomy, końskiego potu i, jak dawniej, księżyc chwiał się nad bez-listnymi krzakami bzu.— Ten DOM jest BARDZIEJ DOMEM — mruknęła Leokadia.Alojzy rozpostarł na skwerku swoją czapkę, czyli gazetę z foto-grafią Leokadii, i położył się na tym dziwnym posłaniu. Leokadiawyszukała sobie miejsce w kępie bzów.— A co będzie, jak bzy zakwitną? — rzekła. — Wprawdzie lu-bię i marzec... Młode, wierzbowe bazie... Wiatr w gałęziach...I zanuciła:Kwiaty, kwiaty sprzedają,gałązki skrzydlate sprzedają...Te bazie przypomniały jej, że Alojzy nie jadł kolacji.— Wszystko przeze mnie — westchnęła. — Jutro poszukampracy, Alojzy. Żeby się USAMODZIELNIĆ.— I nie wznieśliśmy pożegnalnego toastu! — powiedział Alojzy.— Bo to się dopiero zaczyna — odparła Leokadia.— Co?— No to, co dostałam od ciebie dzisiaj na urodziny. To się na-zywa PRZYJAŹŃ, prawda?I Leokadia pochyliła się nad Alojzym, który właśnie zasnął.— O, rany chomąta, księżyc wpadł mi do oka!Rzeczywiście, coś błysnęło w jej oku i stoczyło się po pysku namokrą ziemię. A może były to łzy śniegowych płatków, które wolnoopadać zaczęły na Skwer Sześciokonny?Bo przecież o innych łzach nie mogło być mowy.LEOKADIAi pamięćJutro przyszło nagle. Wystarczyło, że Leokadia otworzyła jednooko, i już było jutro, więc otworzyła i drugie, ażeby jutro zamie-niło się w dziś, i w blasku wschodzącego słońca ujrzała Alojzego,śpiącego w najlepsze na rozłożonej gazecie.Śnieg stopniał przez noc i światło biło od ogromnych, wiosennychkałuż.W taki ranek nie można myśleć ani o emeryturze, ani o pożegnal-nych toastach i Leokadia powiedziała sobie, że naprawdę wszystkodopiero się zaczęło. Pochyliła się i delikatnie skubnęła czuprynęAlojzego.— Szacunek dla siwych włosów! — powiedział Alojzy i obu-dził się.— Dobrze — odparła Leokadia. — Ale przede wszystkim sza-cunek dla śniadania.Alojzy przeszukał kieszenie i znalazł jedną jedyną wczorajsząbazię wierzbową.— Biedactwo... Taka samotna... Zostawię ją na czarną godzinę— rzekła Leokadia. — Tym bardziej że czuję zapach rudy... Rudyi smaczny...2021Zwiesiła łeb i z nosem przy ziemi przemaszerowała z wolna nadrugą stronę jezdni.— JEST — powiedziała. — Marchewka.I wyciągnęła z koszyka, niesionego przez Chudą Paniusię, dwapęczki marchwi.— Wynoś się, ty wstrętna kobyło! — zawołała Chuda Paniusia.— Jestem Leokadia — powiedziała Leokadia, połknąwszyresztki pożółkłej naci. — Ta sama, co wczoraj. Nie czytała pani

Page 7: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

gazet?I podała jej gazetę, a tę gazetę wyjęła z ręki stojącego na skrajuchodnika Eleganckiego Pana.— Oburzające! — wykrzyknął Elegancki Pan. — Jak się paniprowadzi?— Zwykle prowadził mnie Alojzy — odparła Leokadia. — Te-raz się USAMODZIELNIAM.Po czym podrzuciła koszyk tak zgrabnie, że wylądował na głowieEleganckiego Pana.— Posterunkowy! — krzyknął Elegancki Pan.— Złodzieje! — krzyknęła Paniusia.— Rudy kolor ma szczególny smak, zwłaszcza jeśli to jest mar-chewka — powiedziała Leokadia, gryząc marchew pośpiesznie,żeby nie przemawiać do Posterunkowego pełnym pyskiem.Ale Posterunkowy wcale nie chciał rozmawiać z Leokadią, takjakby najlepiej było wypytywać o wszystko Eleganckiego Pana.— Chuligaństwo i żebranina! — mówił Elegancki Pan, ściągającz głowy koszyk. — Taka młoda szkapa (niech pan spojrzy na jejzęby, panie Posterunkowy) wyłudza marchew od spokojnych prze-chodniów! Nie mówiąc już o tym, że czyta cudze gazety.— Wcale nie czytam — wtrąciła Leokadia. — Wcale i nigdy!Nie mam okularów. MO3SKA BIBŁIOTWU

— Czyj to koń? — spytał Posterunkowy.— Jestem Alojzy Fiutka — powiedział Alojzy, zbliżając się doPosterunkowego. — Urodzony...— Nieważne — przerwała Leokadia. — To jest MÓJ ALOJZY,a ja jestem LEOKADIA. Nie pamięta pan?Posterunkowy wyciągnął notes.— Trudni się żebraniną?— Co, znowu wywiad? Nie mam ochoty na wywiad!— Nie lubię, jak ktoś na mnie krzyczy — rzekł Posterunkowy.—Szczególnie KONIE. Żebrała o marchew?— Nic podobnego! — zawołała Leokadia. — Pozwoliłam się po-częstować jako LEOKADIA.— Ale wzięła i zjadła?— Jestem LEOKADIA, słyszy pan?— Nie lubię, jak ktoś staje dęba — rzekł Posterunkowy. —Zwłaszcza młode szkapy. Bo JEST młodą szkapą, prawda?— Jest — przyznała Leokadia.Posterunkowy pisał szybko i mruczał:— Młoda... żebrze o marchew... Krzyczy... Staje dęba...A potem zapytał:— Skąd przyszła?Więc Leokadia wskazała Skwer Sześciokonny po drugiej stroniejezdni.— Przeszła nieprawidłowo przez jezdnię — zanotował Posterun-kowy.Podsumował wszystko i podał Alojzemu mandat.— Ile? — jęknął Alojzy.— Nic a nic — odparł Posterunkowy. — Cała przyjemność pomojej stronie. Ja tak lubię mandaty! Czy mogę jeszcze państwucoś wypisać?22

— Ja wolę pieniądze za marchew — powiedziała Chuda Pa-niusia.— A ja muszę kupić nową gazetę. Nie będę przecież czytał pokoniu — oznajmił Elegancki Pan.Posterunkowy wyjął z kieszeni pieniądze i dał je Chudej Paniusii Eleganckiemu Panu.

Page 8: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

— Za takie śliczne mandaciki chętnie dopłacę — oświadczył.Potem powiedział do Alojzego:— Gdyby tak jeszcze śliczny mandacik, to stoję tu, na roguAlei Migdałów.— Masz szczęście — rzekł Alojzy, kiedy już zostali sami.— Mam pecha — powiedziała Leokadia. — Już nikt a niktmnie nie pamięta. Nawet Władza.I zwiesiła łeb nad największą z marcowych kałuż.ILEOKADIAi emeryturaSamo zerknięcie w głąb największej z marcowych kałuż starczyło,aby Leokadia uśmiechnęła się do siebie i do swoich myśli.— Nie tylko zęby! — zawołała. — Doskonale!— Czyś ty zbzikowała, Leokadio? — zdumiał się Alojzy. —Byłaś zupełnie stateczną szkapą.— Tak, dopóki chodziłam w cuglach. USAMODZIELNIAMSIĘ, Alojzy. I dlatego mówię, że nie tylko zęby, ale i mandat.— Co mandat?— Ale i mandat wszystkim powie, że jestem za młoda na eme-ryturę. Pamiętasz, Alojzy, że on napisał „MŁODA SZKAPA"?A tam jest bardzo ważna pieczątka. WIO, LEOKADIO!I ruszyła z kopyta w stronę Alei Migdałów, a Alojzy powlókł sięza nią, chociaż był jeszcze śpiący i już głodny, i ani jeszcze, anijuż nie wiedział, dokąd i po co idą.— Czy tu jest Kasa Emerytów? — zapytała Leokadia, przy-stając przed Ratuszem. — Wiesz, Alojzy, nie mam okularów, a bezokularów na pewno robiłabym w czytaniu ortograficzne błędy.Weszli po marmurowych schodach i stanęli przed okienkiem.— Jestem LEOKADIA — rzekła Leokadia do Panienki z Kasy.2425— Mam emeryturę dla LEOKADII-KONIA — odparła Panien-ka z Kasy. — Czy pani jest aby KONIEM?Wychyliła się z okienka i obejrzała Leokadię od pyska do ogona.— Proszę zarżeć! — rozkazała.Leokadia zarżała najpiękniej, jak umiała.— To brzmi wiarygodnie — powiedziała Panienka z Kasy. —Nie pasuje mi jedynie to, że pani mówi.— Nie ma konia bez wad! — westchnęła Leokadia.— Będzie pani dostawała trzydzieści worków owsa miesięcznie— oświadczyła Panienka z Kasy. — Oraz trzy worki koniczynykwartalnie i jeden worek łubinu rocznie. Siana, ile dusza zapragnie.— Łubin... — szepnęła Leokadia. — Żółty, płomienny łubin...Ale przełknęła ślinę i hardo uniosła łeb.— Dziękuję — rzekła. — Nie przyjmuję. Jestem za MŁODA.I wręczyła Panience z Kasy mandat z ważną pieczątką.Było jej tak lekko i dobrze, kiedy sobie szła bez grosza przy du-szy przez zalaną marcowym słońcem Aleję Migdałów! Pogwizdy-wała cichuteńko przez zęby i wcale nie zwracała uwagi na zrzędze-nie Alojzego.— To nie jest USAMODZIELNIANIE SIĘ, moja droga —mówił Alojzy. — To lekkomyślność! Powinnaś brać wszystko takdługo, aż znajdziesz pracę.Leokadia zatrzymała się na środku chodnika i parsknęła:— Zbzikowałeś, Alojzy? Przecież jakbym miała co jeść, to nieszukałabym pracy! I zostałabym emerytką na całe życie, wiesz?I zanuciła:Ja tak lubię nic nie mieć zupełniei zdobywać z trudem pożywienie, \ .bo czymkolwiek wtedy brzuch napełnią,

Page 9: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

to smakuje mi wszystko szalenie.Ja tak lubię, kiedy całkiem źle mi,to tak miło, kiedy tak niemiło,bo cokolwiek się wówczas odmieni,to na lepsze od tego, co było.A tymczasem mogę kraść to i owo w dzielnicy Posterunkowego,bo on lubi wypisywać śliczne mandaciki.— KRAŚĆ? — oburzył się Alojzy. — Rany chomąta, Leokadio,nie TAK się wymija niebezpieczeństwa! Zresztą mamy jeszczeMOJĄ emeryturę.— To straszne! — jęknęła Leokadia. — Życie bez pieniędzy by-łoby o wiele ciekawsze.LEOKADIAi wywyższanie27Więc Leokadia musiała jeść nieciekawy chleb, kupiony w niecie-kawej piekarni za nieciekawe pieniądze.— Nie powinno się mówić przy jedzeniu — mruczała przy tym.— Ale ty wiesz, Alojzy, że ja właśnie wtedy myślę. I to zwykle0 tym, co jem. O chlebie, że to mądry pomysł, bo chleb jest miękki1 lepki i jest w nim ciepło, i zapach pola, i cykanie świerszczyi koników polnych. Czy lubisz koniki polne, Alojzy? Ich zielonebzum — bzum?Mówiła tak i mówiła, jakby zupełnie nie przeszkadzało jej to, żeAlojzy czyta gazetę.— „POTRZEBNA POMOC DO TROJACZKÓW" — przeczytałAlojzy. ;— Ciekawa jestem, w CZYM trzeba im pomóc — powiedziałaLeokadia. — Jeżeli w robieniu hałasu, to w sam raz dla mniezajęcie. Gdyby chodziło o jedno dziecko. Albo choćby o bliźnięta.Ale trojaczki — to za dużo. One mnie zagłuszą.— „KSIĘGOWA POTRZEBNA OD ZARAZ" — przeczytałAlojzy.— Owszem, książki są czasem SMACZNE — przyznała Leoka-dia. — Ale spożywane w miarę. Wolałabym być KONICZYNOWĄ.— Powinnaś być MÓWCĄ — powiedział Alojzy, składając ga-zetę. — Mówisz i mówisz jak najęta.— Dobrze — zgodziła się Leokadia.I zaraz wdrapała się na ławkę pośrodku Skweru Sześciokonnego,i zawołała:— Panie i panowie! Ceny rabarbaru są za wysokie. Czy uczciwienie pracujący koń może sobie pozwolić na rabarbar, a zwłaszcza najego cenę? NIE! To wina Ojców Miasta!Koło kamiennej ławki na Skwerze Sześciokonnym zebrał sięmały Tłumek i Ktoś z Tłumku zawołał:— Chociaż koń, ale dobrze mówi!Wtedy zjawił się Posterunkowy i powiedział:— Dobrze mówić nie wolno!Po czym zaczął spisywać mały, śliczny mandacik.— Dobrze — rzekła Leokadia. — Panie i panowie! Ceny rabar-baru są za niskie. Czy uczciwie nie pracujący koń może sobie po-zwolić na uprawianie rabarbaru, a zwłaszcza jego ceny? NIE! Towina Ojców Miasta!— Źle mówić nie wolno — powiedział Posterunkowy i zacząłspisywać następny śliczny mandacik, a mały Tłumek rozpłynął siębez śladu.— W ten sposób niewiele zarobię — westchnęła Leokadia. —Chyba że pan Posterunkowy zapłaci NAM za te mandaty?— Mowy nie ma — odparł Posterunkowy. — I tak muszę za-płacić ZA PANIĄ Władzom Porządkowym.

Page 10: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

Poszperał w lewej kieszeni, znalazł tam trochę drobnych, przeli-czył i schował do prawej kieszeni, wydawszy lewej resztę.— A teraz przejechałbym się ZA TO — rzekł nieśmiało.2829— Tu obok jest POSTÓJ TAKSÓWEK — odrzekł Alojzy.— Ale ja chciałbym przejechać się konno! Konny Posterunko-wy to coś WYŻSZEGO niż Posterunkowy pieszy. Ma się te poste-runko we marzenia.— Zgoda — powiedziała Leokadia. — Wsiadajcie obaj!Słońce świeciło jak na paradzie, guziki Posterunkowego błysz-czały wspaniale, a kopyta Leokadii wybijały na jezdni takt wojsko-wego marsza.To była najpiękniejsza chwila w życiu Posterunkowego. Le-okadia domyśliła się tego i nie czuła nawet ciężaru dwóch jeźdźcówna swoim grzbiecie: Przespacerowała się dwukrotnie naokoło Skwe-ru Sześciokonnego i zapytała, czy ma przespacerować się po raztrzeci.— Wskoczmy na tę kamienną ławkę! — poprosił Posterunkowy.— Ale bez Alojzego, dobrze?— Cóż to za nowy pomnik? — pytali przechodnie.— Jaka wspaniała rzeźba, całkiem jak żywa! — wołali prze-chodnie.— Kogóż ona przedstawia? — zastanawiali się przechodnie.— To pomnik Leokadii pod Posterunkowym — obwieściłAlojzy.Ale Posterunkowy, który na próżno starał się wytrwać bezruchu, nie wytrzymał i krzyknął:— To MÓJ pomnik na koniu! On fałszuje historię!I z przyzwyczajenia uderzył pięścią w stół, ale to nie był stół,tylko Leokadia, która stanęła dęba i zeskoczyła z kamiennej ławki.— A czy TA historia jest prawdziwa? — zapytała leżącego naziemi Posterunkowego.— Ile płacę za kurs? — jęknął Posterunkowy, otrzepując sięz piachu.Leokadia z godnością rozdęła chrapy.— Jazda NA MNIE nie jest KURSEM — rzekła. — Cała przy-jemność po mojej stronie.— Nie chcę mieć do czynienia z Posterunkowymi — mówiłapóźniej Alojzemu. — Nie lubię, jak ktoś wsiada na mnie, żeby byćwyżej. Koń niesie W DAL, a nie WZWYŻ!:;! /,„ ? :? i.LEOKADIAi rodowód31— Gdybyś skakała przez płotki, musiałabyś połączyć WDAŁz WZWYŻEM — oznajmił Alojzy.. A wtedy Leokadii przypomniały się wyścigi, o których mówiłKierowca.— Muszę mieć jakieś końskie zajęcie. Siedzenie na skwerkui NICNIEROBIENIE dobre jest dla ludzi.To była jazda! Przemknęli jak wiatr przez Dorożkarski Rynek,potem koło Posterunkowego, potem przez Aleję Migdałów, potemobok Ratusza, a potem przez ulicę Przygodną wydostali się na PlacKołomłyński, bo właśnie przy Placu Kołomłyńskim były StajnieWyścigowe.— Z kim mam przyjemność? — zapytał Dyrektor Stajni Wy-ścigowych.Gabinety dyrektorów są bardzo do siebie podobne, a ten wyglą-dał właśnie tak samo: jakby Dyrektor Stajni Wyścigowych musiałprzez cały dzień huśtać się w miękkich fotelach albo turlać po pu-

Page 11: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

szystym dywanie. I Leokadii natychmiast przyszła chętka na dy-rektorskie huśtanie się i turlanie, tak że powstrzymywała się odtego z wielkim trudem.— Jaką przyjemność? — zapytała uprzejmie. — Przyszłamtutaj po pracę. Jestem LEOKADIA. Czy to panu nic nie mówi?— Nie, ale za to PANI mówi! — ucieszył się Dyrektor StajniWyścigowych. — Pierwszy raz mogę porozmawiać z pracownicą.Chyba że PAN chce u mnie pracować, a Leokadia jest pana właści-cielką.I zaczął się śmiać, jakby powiedział coś bardzo wesołego.— Śmiej się, Alojzy — powiedziała Leokadia. — Koniowi niewypada.Dyrektor spojrzał na nią podejrzliwie i poprosił, żeby usiadła.Potem zatelefonował do Sekretarki i zamówił trzy duże kawy.— Jeśli o mnie chodzi — rzekł Alojzy — to jestem Dorożka-rzem.Wtedy Dyrektor Stajni Wyścigowych jeszcze raz podniósł słu-chawkę i zamówił dwie duże kawy i duże piwo.— Jeśli o mnie chodzi — rzekła Leokadia — to wystarczy micoś zielonego.Wtedy Dyrektor zadzwonił jeszcze raz i zamówił dużą kawę,duże piwo i duży kaktus.— Kaktusów nie jadam — powiedziała Leokadia.— No, właśnie — odparł Dyrektor.Leokadia spojrzała na wiszące na ścianie zdjęcia Rififi i innychznanych klaczy i ogierów i rozpoczęła przemowę:'— Jestem słynna jak klacz wyścigowa Rififi, ale nie TAK SA-MO tylko BARDZIEJ. Wczoraj było moje zdjęcie w gazecie. Bie-gam od dziecka i umiem świetnie wymijać niebezpieczeństwa.— A RODOWÓD? — zapytał Dyrektor Stajni Wyścigowych.— RODOWODU nie wymijałam jeszcze nigdy, ale teraz, kiedysię USAMODZIELNIŁAM, Alojzy pewnie nauczy mnie i tego.Wymijałam już coś w tym rodzaju. Mianowicie MOTOROWER.32— Chodzi mi o pani pochodzenie — wyjaśnił uprzejmie Dy-rektor.— O, nie ma o czym mówić — powiedziała Leokadia. — Na-prawdę głupstwo, którym się nie przejmuję. Wolę nie mieć Mamyi Taty niż odwrotnie.— Jak to ODWROTNIE? — zdziwił się Dyrektor.— No, żeby Oni nie mieli MNIE. To musi być bardzo niemiłowcale się nie urodzić, nie oglądać kwitnącej gryki, nie wąchać księ-życa w koniczynie...Dyrektor Stajni Wyścigowych wstał, otworzył drzwi i powie-dział:— Rozmowne klacze nie są dobrymi sportowcami. Artyści i my-śliciele mają kłopoty z bieganiem. Cyrk naprzeciwko.— Wiesz co? — powiedział Alojzy, kiedy znaleźli się na ulicy.— Mnie się zdaje, że chodziło mu iednak o RODOWÓD.LEOKADIAi marzeniaZaczęli we dwójkę wymyślać rodowód, żeby go MIEĆ na przy-szłość. Ale kałuże tak się złociły i pąki na drzewach takie byłyświeże, że nie doszli nawet do prababek po mieczu, a co dopieropo kądzieli.Zresztą już w babkach straszny zrobił się im nieporządek, boLeokadia chciała, żeby matka ojca była karą kobyłą, zaś Alojzyupierał się, że to klacz jabłkowita, imieniem Albertyna, co rozzu-chwaliło Leokadię do tego stopnia, że zaczęła bryzgać na Alojzegomarcowym błotem i rżeć wesoło:— Jabłka wity Alojzy! Jabłko wity Alojzy!

Page 12: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

— Okropne — powiedział Alojzy. — Musisz brać lekcje sawu-arwiwru albo mowy nie ma o ludzkiej pracy.— Czy to smaczne? — spytała Leokadia.— Ładne — odparł Alojzy.— Jak ładne to smaczne — rzekła Leokadia. — Czy nie zauwa-żyłeś tego nigdy? Daj mi posmakować tego OREWUARU; możew nim zasmakuję.— To nie jest specjalnością dorożkarzy — powiedział Alojzy.—Chyba że mowa o sawuarwiwrze dorożkarskim. Ale myślę, że po-3435winnaś zacząć od chodzenia WYŁĄCZNIE na dwóch nogach, mó-wienia półgębkiem i NIEWŁAŻENIA W KAŁUŻE.— A ćwierćgębkiem nie można? — zainteresowała się Leokadia.I zaraz zaczęła próbować, ale sama nie mogła zrozumieć, co mówi.— Kupmy lepiej rękawiczki — powiedziała wreszcie całym py-skiem. — I buty do NIEWŁAŻENIA W KAŁUŻE.Alojzy westchnął, przeliczył pieniądze, wszedł do sklepu przyAlei Migdałów i przyniósł stamtąd półbuty, rękawiczki, kapeluszi torebkę.— Kapelusza nie włożę — oznajmiła Leokadia. — Wyglądała-bym jak przebrany koń! A torebkę poniesiesz sam.Potem włożyła na tylne nogi półbuty, a na przednie — ręka-wiczki, wyprostowała się i pomaszerowała z Alojzym w stronęSkweru Sześciokonnego.— To straszne, Alojzy! — jęczała. — Chciałabym CHOCIAŻmieć skrzydła (nie przypominaj mi, że to niemożliwe), żeby się niemęczyć chodzeniem w tych wstrętnych półbutach. Powiedz mi, żeSĄ konie ze skrzydłami.— Trzymaj się prosto, Leokadio — odrzekł Alojzy.— Kiedy jestem ZA WYSOKO — westchnęła Leokadia. — Poprostu sterczę nad całym światem, więc muszę się do niego zniżać.Już nigdy nie będę szczęśliwa!Alojzy rzucił okiem na swoje odbicie w szybie wystawowej i po-myślał sobie, że on też nie będzie już nigdy szczęśliwy, bo wyglądaprzy Leokadii jak krasnoludek. Ale przypomniał sobie, że jestPRZYJACIELEM Leokadii,i mocniej ujął jej przednią nogę.— Tu na wystawie jest ogłoszenie o pracy — rzekł i pociągnąłLeokadię w kierunku witryny.Wisiała tam mała karteczka, na której napisane było:„KWIACIARKA Z ULICY PEGAZA POSZUKUJE PODRĘCZNEJ"

— Młode bazie wierzbowe... — szepnęła Leokadia. — Wesołełubiny...Po czym skręciła raptownie w Alegoryczną i pognała, jak weśnie, nie pamiętając o tym, że brudzi rękawiczki.— Na dwóch nogach, na dwóch nogach, Leokadio! — błagałzasapany Alojzy.— Marzenie biega na czterech nogach! — wołała Leokadia. —O, łubin, fiołki, asparagusy...I biegła tak, że wyglądała, jakby unosiła się w powietrzu.Kwiaciarka na rogu ulicy Pegaza miała kosze pełne żółtych jas-krów. Stała wśród tych złotych promyków i wołała do Leokadii:Kwiaty, kwiatki sprzedają,skrzydlate płatki sprzedają!Słoneczne promieniepo najniższej cenie!Kup, mój Pegazku,jaskrów!— Dlaczego PEGAZKU? — zapytała Leokadia, hamując gwał-townie wszystkimi czterema kopytami.

Page 13: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

— Nie widziałaś tabliczki? — zdziwiła się Kwiaciarka. — Tona pamiątkę cudu, który się tu wydarzył. Pewien koń zjadł wszyst-kie kwiaty z mojego kosza i CIĄG DALSZY NASTĄPIŁ. Co zro-biłaś z pożegnalnymi baziami?— Były bardzo smaczne, ale nie pożegnalne. Alojzy nie pożegnałsię ze mną.— Czy zjadłaś wszystkie, co do jednej? Tamten koń zjadłwszystkie kwiaty z mojego kosza i CIĄG DALSZY NASTĄPIŁ.Czy nie swędzą cię łopatki?3637— Jaki CIĄG DALSZY? — zniecierpliwiła się Leokadia.Ale tak już jest na świecie, że w najważniejszej chwili wychodzązza węgła Posterunkowi. Więc oczywiście właśnie zjawił się Poste-runkowy i powiedział:— Handluje na rogu Pegaza. A jej miejsce na targowisku imie-nia Stróży Porządku.— Pisz sobie, pisz, synku — odparła Kwiaciarka. — Na targo-wisku imienia Stróży Jakichś Tam nie wyobrażam sobie cudów.A bez cudów nie wyobrażam sobie handlu.To mówiąc, zatknęła bukiecik jaskrów za srebrny guzik przykurtce Posterunkowego.— A ty, Leokadio, zjedz resztę — powiedziała. — I CIĄGDALSZY NASTĄPI.— Straciłam apetyt — westchnęła Leokadia. — Tak bardzochciałam być u ciebie Podręczną! A poza tym nie wiem, o jakiDALSZY CIĄG chodzi?Ale Kwiaciarka nie udzieliła wyraźnej odpowiedzi, może dla-tego, że sama robiła się coraz mniej wyraźna, aż wreszcie zniknęłazupełnie. Pewnie rozpłynęła się w mroku, bo nadciągnęły właśnieszare chmurzyska i marcowe kałuże pogasły. Tylko w jednej świe-ciły złotem porzucone przez Leokadię jaskry.— Cudów nie ma... — mruknął Posterunkowy, przecierającoczy.A potem odszedł na posterunek.— Znam pewną ławkę pod mostem, gdzie świetnie przesypiasię zmartwienie... — powiedział Alojzy.Szaro tam było i pachniało szczurzą wilgocią, a nad głową dud-niły autobusy. Alojzy wyciągnął się jak długi na ławce, a Leokadiaw niszy pod schodami znalazła górę trocin — i to była cała po-ciecha, bo trociny miały zapach drwalni i strychu nad stajnią.— To już chyba CZARNA GODZINA, Leokadio, i pora naostatnią bazię, którą znalazłem w lewej kieszeni, i ostatnią okru-szynę chleba, którą znalazłem w prawej.I Alojzy podał Leokadii ostatnią bazię, błyszczącą w przedwie-czornym mroku jak kropla marcowego deszczu. A deszcz zacząłwłaśnie bić o jezdnię i przęsła mostu, aż monotonnym pluskiemuśpił Alojzego i Leokadię, przeżuwającą ostatnią wierzbową bazię.Potem, choć to nie była jeszcze noc, sen kazał Leokadii marzyćo różnych dziwnych rzeczach, pozwolił jej fruwać nad dachamiStolicy, a potem kołysać się w gniazdku pod oknem Alojzego,a potem razem z gniazdkiem lecieć w podmuchach wiosennegowiatru.Wtem najsilniejszy podmuch uderzył o przęsła mostu.BUM!To Leokadia stoczyła się z góry trocin na sam dół.— Nie wiedziałam, że plecy są takie bolesne! — jęknęła.Alojzy troskliwie rozcierał jej łopatki.— Sny o fruwaniu są NAJMILSZE, prawda? — powiedziałaLeokadia.— Nie przejmuj się — odparł Alojzy. — To po tym emerytal-

Page 14: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

nym chlebie.Bo nie wiedział, że to po ostatniej wierzbowej bazi i żeCIĄG DALSZY NASTĄPI.LEOKADIAi wyskok39Najwspanialsze było to, że Alojzy wcale nie miał ochoty wracaćdo Wdowy i do mieszkania na szóstym piętrze. Nic dziwnego: ktoby chciał zamieniać smak włóczęgi na woń naftaliny, dach wio-sennych obłoków i chmur na sufit malowany w zacieki, a przy-jaźń z Niespodziewaną Leokadią na towarzystwo JednostajnejWdowy!— Nie wiadomo, co ze mnie wyskoczy — mówiła Leokadia. —A coś ma zamiar wyskoczyć. Wyraźnie.Korzystali z pięknej pogody i wygrzewali się w słońcu na Skwe-rze Sześciokonnym.— LUBIĘ twoje wyskoki, Leokadio — przyznał Alojzy. — I to,że nigdy nie wiadomo, co powiesz. Świetnie nam się razem praco-wało. Gdybym mógł, przyprawiłbym ci trąbkę i kierownicę, żebyśkursowała jako taksówka.— Byłaby to zdrada wobec naszej dorożki — odparła Leoka-dia. — Biedaczka, nie mówi niespodziewanych rzeczy, więc niktjej nie wyciągnie ze starej szopy, żeby przerobić na samochód!A zresztą jestem chora. W okolicy łopatek. Czy możesz podrapaćmnie w plecy?— Masz dziwne plecy — zauważył Alojzy. — Założyłbym się,że coś w nich siedzi. Gdybym miał nóż...Leokadia odsunęła się od niego.— Lepiej nie, Alojzy. Zaczyna się od noża, a kończy na patelni.Nie mówili o tym więcej, ale tego poranka, kiedy Alojzy poszedłdo Fryzjera, Leokadia wykradła się chyłkiem z SześciokonnegoSkweru i powędrowała do Lekarza, żeby dowiedzieć się, jaki skarbnosi w swędzących plecach.W Przychodni Lekarskiej było biało jak w zimie, ale nie pa-chniało śniegiem ani choinką, tylko lekarstwami i farbą olejną,co wprawiło Leokadię w zły humor i nieustanne parskanie.— Czy to astma? — pytali pacjenci, czekający w korytarzu naswoją kolej.— Nie. Po prostu jestem wściekła — oznajmiła Leokadia, naskutek czego pacjenci przestali czekać na swoją kolej i Leokadiaweszła do gabinetu Lekarza.— Co pani jest? — zapytał Lekarz.— Właśnie — powiedziała Leokadia. — Co mi jest?— A co pani dolega?— Rosnę w drugą stronę — odparła Leokadia. — W poprzek.Zamiast wzdłuż albo wszerz. Poza tym jestem zdrowa.— Na zdrowie nie ma lekarstwa — rzekł Lekarz. — To bardzonieszczęśliwy przypadek. I rzadki.Wziął centymetr, zmierzył Leokadię na wszystkie strony, poczym usiadł za biurkiem i zaczął pisać.— Owszem, mandaty się przydają — powiedziała Leokadia. —Ale zapłacić pan musi sam, panie doktorze.— Nie biorę pieniędzy, dopóki nie wyleczę pacjenta — odrzekłLekarz. — Więc pewnie nie będzie pani musiała zapłacić. To misię w ogóle bardzo rzadko zdarza.4041Podpisał się zamaszyście i wręczył swój podpis Leokadii.— Nie zbieram autografów — powiedziała Leokadia. — ToMOJE zbierają inni.— To jest recepta, proszę pani — odrzekł Lekarz. — Zapisałem

Page 15: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

pani lekarstwo na wyklucie. Smaruje się nim kurze jajka, kiedykurczęta nie chcą się wylęgać.Leokadia podziękowała i pocwałowała z receptą do najbliższejapteki, gdzie podeszła do okienka poza kolejką.— Będę miała kurczęta, proszę państwa — oznajmiła. — Więcbardzo mi się spieszy.Lekarstwo było tak zielone i szczypiące, że powinno było skut-kować, ale nie chciało poskutkować, chociaż Alojzy z całej siływcierał je w plecy Leokadii.— Świetnie — powiedziała Leokadia. — Nie mamy przecieżpieniędzy na Lekarza.Ale w gruncie rzeczy było jej przykro, bo do kurcząt czułaszczególną sympatię.— Wychowywałam się na wsi — opowiadała Alojzemu. — Małe,żółte kurczątka tuliły się do mnie, ilekroć układałam się na sianie.Może dlatego, w przeciwieństwie do innych koni, lubię spać należąco. Nie pamiętam mojej Mamy, ale czasami wydaje mi się, żeto była kwoka i że doskonale mieściłam się pod jej lewym skrzy-dłem. Z prawym musiało być gorzej...— A jednak to lekarstwo jest mocne, Leokadio — rzekł Alojzy.— Skoro po nim bredzisz.— Aha, znowu chcesz mi powiedzieć, że konie nie mają nicwspólnego ze skrzydłami? Ja wiem, że masz rację, ale tak mismutno, Alojzy, że nigdy, że nigdy... Rany chomąta, zobacz no,coś tam się wykluwa!— Kurczęta! — zawołał Alojzy. — Widzę biały puch! Ojej,Leokadio, to coś znacznie bielszego od kurcząt. To ogromneWIERZBOWE BAZIE!Leokadia obejrzała się i zerknęła na swój grzbiet.— Wiem — powiedziała. — Zjadłam bazie co do jednej i mójCIĄG DALSZY NASTĄPIŁ. Bo to jest chyba mój ciąg dalszy,prawda?— Nieprawda — odparł Alojzy, szczypiąc się w ramię. — Tonie może być prawda. Konie NIE MAJĄ skrzydeł.— NIE MIAŁY — rzekła Leokadia. — Ale prawdopodobnienie bywały wychowywane przez kwokę. Ja zrobiłam początek.— Wyjątek potwierdza regułę — mruknął Alojzy.— To brzmi, jak: „żołądek uwielbia trawę" — i na pewno maszrację, Alojzy. Ach, jaka ja jestem szczęśliwa!Tymczasem TO rosło i rosło, i było coraz bardziej pierzastei srebrne, i wierzbowe, i skrzydlate, tak jakby orzeł sfrunął.nagrzbiet Leokadii, ciągle jeszcze zielony od maści.— Zetrzyj tę maść, mój drogi — powiedziała Leokadia. — Niewypada nosić skrzydeł na brudnych plecach.— Nie, proszę pani — szepnął Alojzy. — Nie ośmielę się panidotknąć... Jest pani ISTOTĄ NIEBIAŃSKĄ!Leokadia wybuchnęła śmiechem i z wielkiej radości zaczęła ga-lopować w kółeczko, skrzydła furczały nad nią jak dwie chorą-gwie, a gołębie z Sześciokonnego Skweru zaczęły uciekać w po-płochu.— Nie umkniecie, zaraz was dogonię! — zawołała za nimiLeokadia, po czym spróbowała podfrunąć, ale nic z tego niewyszło.— Masz swoją ISTOTĘ — powiedziała. — Wcale nie umiemfruwać. Nie wiem doprawdy, co mi po takich skrzydłach? Widocz-nie są w najgorszym gatunku. A najsmutniejsze jest to, że nie42—^bądę ich mogła wymienić. Obdarowanemu koniowi nie zaglą-da się w skrzydła.— Jeżeli są w najgorszym gatunku, to ośmielę się pani do-

Page 16: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

tknąć — rzekł Alojzy, zabierając się do ścierania zielonej maściz grzbietu Leokadii. — Nie mogę sobie tylko wybaczyć, że zakła-dałem pani niegdyś chomąto. To było bardzo niedelikatne.— Pacnę cię ogonem — burknęła Leokadia. — Od razu za-czniesz mi mówić „ty". No, czego tak na mnie patrzysz?— Jesteś bardzo piękna, Leokadio — szepnął Alojzy. — Wy-glądasz jak HUSARSKI RUMAK BOJOWY!— Słyszałam o HUSARSKIEJ PIECZENI — odparła Leokadia.— Rzeczywiście to niedelikatnie przypominać mi o garnku właśniewtedy, kiedy staję się NIEBIAŃSKA ISTOTA- Ale skoro już o tymmowa — czy nie masz jakiejś bułeczki, Alojzy? Muszę teraz jeśćpodwójnie: za konia i za orła.— Jeżeli to orzeł, to pół biedy — powiedział Alojzy. — Aleco będzie, jeśli to jest tuczona gęś?LEOKADIAi inwalidztwo— Emerytura odpada — rozmyślała głośno Leokadia, żując bu-łeczkę. — Dorożka odpada. Wyścigi odpadają. Właściwie w ogóleodpadam jako koń, bo jestem teraz koniem z CZYMŚ NA PLE-CACH. Koniem ułomnym.— Postaraj się o inwalidztwo — powiedział kwaśno Alojzy.— No, widzisz! Mówiłam ci, że bułeczka pomoże. Wymyśliłaminwalidztwo.Alojzy zaprotestował:— To przecież JA wymyśliłem.— Ojej, nie wszystko ci jedno KTO? Grunt, że bułeczka po-mogła. WIO, LEOKADIO!I poszli przez Rynek Dorożkarski, a potem przez Aleję Migdałówna Ratusz, a Leokadia wyprostowana była jak struna: skrzydłapomagały jej utrzymywać się na dwóch nogach, nawet półbutywcale już nie uwierały.— Wiem, po co są skrzydła — mówiła Leokadia, stąpając lekkona koniuszkach kopyt. — Po to, żeby nie mieć odcisków. BardzoPRAKTYCZNE.Naprawdę, bardzo praktyczne były skrzydła, bo pomogły Leo-kadii czekać cztery godziny w kolejce do okienka Rent In-walidzkich.4445— Trzeba być ZDROWYM inwalidą, żeby dostać tę rentę —mówiła Leokadia, przestępując z nogi na nogę. — Przecież CHORYinwalida nie wytrzymałby takiego czekania. Lekarz mówił mi, żena zdrowie nie ma lekarstwa. To widocznie sami NIEULECZAL-NIE ZDROWI.— Mów ciszej, Leokadio! — syknął Alojzy. — Wszyscy naciebie patrzą.I rzeczywiście cała kolejka zaczęła pokrzykiwać:— Czego tu chce ta wysoka?— Ona się pcha poza kolejką!— Jak ma skrzydła, to już taka ważna.— Odfruń stąd, paniusia, ale już!— Nie mogę odfrunąć — powiedziała Leokadia. — To są skrzy-dła WYBRAKOWANE. Szkapa, która na swoich skrzydłach niemoże fruwać, jest INWALIDĄ. Dlatego tu stoję.To uspokoiło wszystkich, a pewien Staruszek zapytał:— Skąd się pani wzięła ta przykra choroba?— Bo ja wiem? — odrzekła Leokadia. — Chyba z marzenia.— Tak, tak, zawsze mi mówiono, że marzenia szkodzą. Skrzy-dła nie fruwające... Bardzo ciężkie kalectwo!Więc Leokadia była pewna, że w okienku od razu dostanie rentę,ale nie poszło to wcale tak łatwo, bo Urzędnik nie wiedział zu-

Page 17: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

pełnie, do jakiej wpisać ją książki.— Do Książki Koni — podpowiedział Alojzy. — Koń z wadą,to znaczy ze skrzydłami.— Nie wiem, czy ta pani jest akurat KONIEM ze skrzydłami —powiedział Urzędnik. — Może jest GĘSIĄ z końskim tułowiem?Wówczas trzeba by panią wpisać do Książki Drobiu.— Ona była NAJPIERW koniem — powiedział Alojzy.— Nie wiem, nie wiem — odparł Urzędnik. — Może TAK SIĘ

TYLKO WYDAWAŁO? A może nam się W OGÓLE WYDAJE?Może ona jest duchem skrzydlatym, czyli ANIOŁEM?— Więc niech mnie pan wpisze do Książki Aniołów — jęknęłaLeokadia.— W Książce Aniołów nie ma miejsca. Zresztą nie słyszałemnigdy o końskich aniołach. A może pani jest PEGAZEM?— Pegazie... bazie... — powiedziała Leokadia.A potem zawołała szybko:— Tak, niech pan da prędko Książkę Pegazów!— Powoli, moja pani — powiedział Urzędnik. — Wiedziałem odpoczątku, że to jakieś nabieranie ludzi. Pegazów nie ma, rozumiepani, NIE MA, to są dawne legendy.— A ja to co? — zapytała Leokadia.Ale Urzędnik już wołał:— Kto następny, proszę?LEOKADIAi pytania49Wiatr przynosił dalekie zapachy wilgotnych pól i Leokadia, idącza swoim węszącym nosem, poprowadziła Alojzego na Przedmie-ście, pełne młodych gałązek i kiełkującej trawy. Leokadia z wolnaskubała zieleniejący wzdłuż tramwajowych szyn żywopłot i, jakzwykle przy jedzeniu, myślała. Kim właściwie teraz jest? Koniem,drobiem, aniołem? Czy Pegazem, którego wcale nie ma?— Widzisz, Alojzy, wszystko było takie proste: BYŁAM, i już.A teraz wszyscy zaczęli zadawać mi pytania. Jedni o RODOWÓD.Drudzy o nazwę. A jak nie mam ani Mamy i Taty, ani nazwy, tomoże naprawdę i mnie NIE MA? Może wymyśliłam sobie SIEBIEtak, jak swoje skrzydła? A jeśli mnie NIE MA, to jestem chyba Pe-gazem, bo Pegazów NIE MA, prawda? Ale co to jest „PEGAZ"?— Leokadio, skończ z tym żywopłotem — powiedział surowoAlojzy. — On ci nie służy. W ogóle należy zabronić jedzenia, by-łoby mniej myślenia. Wsiadamy do tramwaju i wracamy do Śród-mieścia na Skwer Sześciokonny.— Po co nam tramwaj? — zapytała Leokadia. — Zdejmę ręka-wiczki i półbuty i pojedziesz sobie na moim grzbiecie.Alojzy spojrzał na nią w zadumie.

i

IiI

—- Nie wiem... — powiedział. — A jeżeli ty jesteś... jeżeli tyNIE JESTEŚ koniem... Jakoś nie wypada...—- No, tak... — szepnęła Leokadia.Opadła na czworaki i zwiesiła łeb. Wyglądała teraz jak smutnadorożkarska szkapa ze skrzydłami. Alojzy ujął pysk Leokadii w obie

Page 18: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

dłonie i przytulił do niego policzek.— Dobre konisko! — powiedział. — Poczciwe stare konisko!Pojadę na tobie.Wówczas Leokadia radośnie zatrzepotała skrzydłami i zakręciłamłynka rudym ogonem, aż zawirowały nad ziemią zeszłoroczneliście, a potem pomogła Alojzemu wdrapać się na grzbiet, tuż zaskrzydłami. Ale to miejsce było niewygodne, bo pióra zasłaniałycały widok, a w dodatku łechtały Alojzego po twarzy tak, że kichałraz po raz i ze śmiechu mało nie zleciał. Więc przesiadł się na karkLeokadii i teraz mógł jechać sobie wygodnie, jak na fotelu, opartyo miękkie skrzydła. Leokadia biegła lekko, zaledwie dotykająckopytami bruku i, choć nie mogła ulecieć w górę, Alojzemu wyda-wało się, że są bardzo blisko obłoków i jeszcze bliżej zachodzącegosłońca. Wiał porywisty wiatr i skrzydła Leokadii szumiały jakogromne stado ptaków, a pióra płonęły czerwienią w świetle wie-czornej zorzy. I nagle na zakręcie ulicy ukazał się wyjący głośnowóz strażacki i zagrodził Leokadii drogę do Śródmieścia.— O co chodzi? — zapytał Alojzy.Komendant Straży przyjrzał się Leokadii.— Więc to skrzydła — powiedział. — A nam mówiono, że pło-nący koń.— Coś takiego! — rzekł Alojzy. — Przecież spaliłbym się jaknic!— Mimo wszystko to jest podejrzane — oznajmił KomendantStraży. — Husaria? Atak na Stolicę?52— Panie Komendancie, czy jeden człowiek na koniu może za-atakować Stolicę — powiedział Alojzy.— Jeszcze jak! — wykrzyknął Komendant Straży. — Nawetczłowiek "W KONIU. Nie czytał pan o Koniu Trojańskim? W jegobrzuchu siedziała cała armia, która zdobyła Troję.— To smutne, ale MÓJ brzuch jest pusty — mruknęła Leokadia.— Zresztą i tak nie przełknęłabym armii. To niesmaczne! A zresztąpewno nie jestem wcale koniem, tylko gęsią.— O gęsiach słyszałem, że ocaliły Stolicę — przyznał Komen-dant Straży. — Gęganiem. Niech pani zagęga!Leokadia spróbowała zagęgać, ale nie wyszło.— Zawiozę was na Komisariat — zadecydował Komendant. —Może tam się okaże, że ocaliłem Stolicę.— Ach, więc to PAN jest gęsią! — zawołała Leokadia.

LEOKADIAi nadmiar— Jak to miło zasypiać w cieple i z pełnym żołądkiem — mówiłaLeokadia. — W dodatku wcale nie muszę sobie wyobrażać, że leżępod skrzydłem. NAPRAWDĘ leżę pod skrzydłem. Dzisiaj w nocybędę na pewno śniła o fruwaniu, mam już do tego snu PRZYRZĄ-DY. Powinieneś także mieć skrzydła, Alojzy, żebyśmy mogli razemfruwać we śnie.— Rany chomąta, tylko nie to! — zawołał Alojzy. — Podwójneskrzydła to podwójne kłopoty! Mówiłem ci, żebyś się nie USAMO-DZIELNIAŁA. Dlaczego nie zostałaś bezrobotną szkapą emeryta?Woziłbym na tobie mój ubogi dobytek...— Jeździlibyśmy na dalekie spacery...— Rozwozilibyśmy wózkiem mleko i bułki...— Świeże, chrupiące bułeczki pszenne...— Wozilibyśmy dzieci po alejkach parkowych...— Pod starymi kasztanami i pachnącymi świerkami...Tak by było niezwykle, gdyby było zwyczajnie,gdyby było codziennie, tak by było odświętnie,gdyby szaro tak było, toby było tak ładnie,

Page 19: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

powróciłyby do nas dni prześlicznie powszednie,ale już nie powrócą...5455— Dlaczego, Leokadio? — zapytał Alojzy.— Dlatego, Alojzy, że mam skrzydła. I nawet gdybym je utra-ciła, nie będę nigdy ZWYCZAJNĄ szkapą. Będę szkapą, któraMIAŁA skrzydła. Może już od jutra?Ale nazajutrz obudziła się nie tylko w tej samej izbie, w tymsamym Komisariacie — obudziła się również z tymi samymi skrzy-dłami na grzbiecie. Więc troszkę była zdziwiona, że nie śniło jej sięfruwanie.— Widocznie sen nie lubi PRZYRZĄDÓW — powiedziała doAlojzego.Zamiast śniadania było ooś zupełnie niejadalnego: przesłuchanie.I Leokadia znowu musiała odpowiadać na pytania: czy jest ko-niem? czy służyła w kawalerii? czy zna języki obce? kto jest jejpanem?— Nie mam pana — rzekła Leokadia. — Mam Alojzego Fiutkę,przyjaciela (czy mogę tak o tobie mówić, Alojzy?), a on ma mnie,Leokadię. I nie służę żadnej kawalerii ani w ogóle nikomu. Obcejęzyki znam na pewno, tylko nigdy nie słyszałam. Ale to dziwne,że pan zadaje tyle pytań! Nie wiem, jak to jest u ludzi, ale UCZCI-WY KON nie wtrąca się do innych.Porucznik zrobił się purpurowy ze złości.— Niech pan zabierze stąd tę głupią kobyłę! — wrzasnął naAlojzego. — To bydlę nie zasługuje na ludzki Komisariat!Poranny deszczyk mżył i siąpił i Alojzy schronił się pod skrzydłoLeokadii jak pod parasol.— Wyglądam na pewno jak zmokła kura — żaliła się Leokadia.— Do mokrej sierści doszły jeszcze mokre skrzydła. JEST MNIECORAZ WIĘCEJ, Alojzy. Gdzie my ten NADMIAR podziejemy?Przez moją głupotę przepadło nam takie MIŁE MIEJSCE w Ko-misariacie. Spróbujmy się dać zaaresztować Posterunkowemu.Wlazła w największą kałużę i zaczęła wierzgać, obryzgując bło-tem przechodniów, a Posterunkowy zjawił się natychmiast.— O, winszuję skrzydełek! — powiedział. — Uderzyły do głowy,co? Już uważa się za nie wiem kogo i bryzga błotem na bliźnich?— Niech mnie pan zamknie — odparła Leokadia.— Szkoda marzyć — rzekł Posterunkowy. — Nie mogę tracićprzyjemności wypisania ślicznego mandaciku. To będzie mnie drogokosztowało!Wypisał mandat, wypłacił go sobie i powiedział na pożegnanie:— Radzę zgolić skrzydła. Właściwie nie wiadomo, czy koniomwolno mieć skrzydła.— Zgolić? — zawołała Leokadia. — Świetny pomysł!Fryzjer, który za darmo golił i strzygł Alojzego, miał maleńkizakład przy Rynku Dorożkarskim.— Nie będę golił skrzydeł na ulicy — powiedział do Alojzego.— Mogę zaciąć przy goleniu i stracę dobre imię. Niech Leokadiawejdzie do środka.Nie było to wcale łatwe, bo zakład był ciasny i niski, nie prze-widziany dla konia, a szczególnie dla konia skrzydlatego, ale wresz-cie Alojzemu i Fryzjerowi udało się jakoś wepchnąć Leokadięi obrócić ją przodem do lustra. Leokadia spojrzała w zwierciadłoi krzyknęła: stał przed nią wspaniały, skrzydlaty koń, napełniającyblaskiem piór maleńką, mroczną izdebkę. A było to zjawisko takniezwykłe i piękne, że Leokadia ugryzła się lekko w nogę, żebysprawdzić, czy to nie sen i czy naprawdę siebie samą widzi tamw lustrze.— Czego krzyczysz? — powiedział Fryzjer. — Naostrzę dobrze

Page 20: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

brzytwę i wcale nie będzie bolało.— Wcale nie będzie bolało — powtórzyła Leokadia. — Wcalenie będzie bolało, bo ja NIE DAM sobie zgolić skrzydeł.

LEOKADIAi sztuka57Jak Leokadia powiedziała, że szuka pracy, to Bileter wzruszyłtylko ramionami i zasłonił sobą wejście do Cyrku.— Na gapę nie wpuszczamy — mruknął.— Ja nie wchodzę na gapę — rzekła Leokadia. — Ja wchodzęna SKRZYDŁA.— Aha, skrzydła — odparł Bileter. — No, to odfruń, paniusia!Może jeszcze chciałabyś, żebym uwierzył, że są konie ze skrzy-dłami?Na szczęście Alojzemu wystarczyło pieniędzy na dwa dobrebilety.— Czwarta loża — powiedział Bileter i ukłonił się.Orkiestra grała właśnie marsza, bo na środku areny Woltyżerkaujeżdżała karego konia.— Medard, dorożka numer trzy! -— zawołała Leokadia. — Alemu się udało!Medard skinął jej głową, za co oberwał batem od Woltyżerki.— Chyba znów TAK BARDZO mu się nie udało — zauważyłAlojzy. — Ja tam wolę miejsce w loży niż na arenie i ty też siedźi patrz.

l

— Mój drogi, nie po to kupiliśmy takie drogie miejsca, żeby nanich po prostu siedzieć — oburzyła się Leokadia i wstała.— Ej, paniusia, zdejm paniusia kapelusz z piórami! — krzyknąłKtoś z Dalszego Rzędu. — Co to za pierze?— Zaraz zobaczysz — powiedziała Leokadia.I przeskoczywszy barierę, stanęła na samym środku areny.Orkiestra urwała w pół taktu i w Cyrku zrobiło się zupełnie ci-cho, aż pod Leokadią zaczęły drżeć nogi, a głos całkiem uwiązłjej w gardle. Po skrzydłach wędrowały żółte, pomarańczowe i fio-letowe światła reflektorów, jakby wszystkie łubiny naraz zakwitłyna jej piórach.Nagle Woltyżerka krzyknęła:— To nie jej numer! To przecież MÓJ numer!I rozpłakała się głośno.Wtedy cała sala zaczęła krzyczeć:— To nie jej numer!— To nie jej numer!— TO NIE JEJ NUMER!— Proszę o spokój! — zawołał Dyrektor Cyrku. — To dodateknadzwyczajny, proszę państwa. Bezpłatny nadprogram: sztuczneskrzyżowanie koniny z gęsiną. Hej, tam, wynieść tę dekorację!— DEKORACJĘ? — oburzyła się Leokadia. — Nie mam nicsztucznego, ani jednego zęba. Jestem PRAWDZIWYM KONIEMZ PRAWDZIWYMI SKRZYDŁAMI.----No, to czego tu chcesz? — zapytał wściekły Dyrektor Cyr-ku. — Nie sztuka fruwać na prawdziwych skrzydłach!— Toteż ja nie fruwam — odparła Leokadia. — To są skrzydła

Page 21: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

NIEPRAKTYCZNE.— A, niepraktyczne! -— ucieszył się Dyrektor Cyrku. — Wobectego najlepiej je wyskubać. Hej, tam, Klauny!60Ale Leokadia nie czekała, aż Klauny wyskubią jej skrzydła. Tomogło być przecież bardzo bolesne, a poza tym nie wypada naśrodku areny dać się skubać jak byle gęś.— Chodź, Alojzy — powiedziała. — Tu nie ceni się prawdziwej,niepraktycznej sztuki.I z wdziękiem ukłoniła się publiczności.W tej chwili zazdrosny Medard ukąsił ją w pośladek.I nagle w Cyrku stało się zupełnie ciemno. Tuman piasku pod-niósł się z areny i zawirował w powietrzu, przesłaniając światła re-flektorów. To spłoszona Leokadia trzepotała skrzydłami jak olbrzy-mie ptaszysko. I choć to nie był JEJ NUMER, NA NIEJ musianotego dnia zakończyć program.Leokadia i Alojzy biegli łeb w łeb i zatrzymali się dopiero narogu ulicy Przygodnej i Alei Migdałów.— Tak, Leokadio — wysapał Alojzy. — Niektórych trzebaugryźć w pośladek, żeby rozwinęli skrzydła.Leokadia uniosła pysk i zapatrzyła się na błękitne jarzeniówki,płonące nad Aleją Migdałów.— Błękitne łubiny...— szepnęła. — Fioletowe łubiny... Łubinypomarańczowe i żółte... Ach, Alojzy, jaka to cudowna rzecz znaleźćsię na scenie!'ii': MIILEOKADIAi bycie „kimśSłońce przypiekało mocno i okna dokoła Rynku Dorożkarskiegozaczęły się otwierać. To jedna, to druga szyba odbijała w sobiesłoneczną kulę i puszczała na skrzydła Leokadii wesołe zajączki.Jakiś Dziadzio przeszedł przez skwer i zbliżył się do Leokadii.— Dzień dobry — powiedział. — Archeopteryx Asiaticus?— Przepraszam, nie mam słowniczka — odparła Leokadia. —Pan jest Chińczykiem?— Ach, nie, proszę pani, skądże! — zaśmiał się Dziadzio. —Myślałem tylko, że pani należy do gatunku ArcheopteryxówOgromnych.— Nie należę do.nikogo — odrzekła dumnie Leokadia. — Alojzyjest moim przyjacielem i należy do mnie. Byliśmy parą dorożkar-ską. Teraz w parze umieramy z głodu.— Właśnie zauważyłem, że jest pani zwierzęciem wymierają-cym, a nawet wymarłym. Mogę pani dać pracę w moim MuzeumZwierząt Prehistorycznych.— Jeżeli praca będzie tak trudna, jak to słowo, to nie dam sobierady — westchnęła Leokadia.— O nie, to bardzo proste — powiedział Dziadzio Dyrektor. —Będzie pani stała, jako wykopalisko, między Diplodocusem a Igu-anodonem.626263__ Wypoka... wokypa... — zamruczała Leokadia i westchnęła.— Mogę stać obok tego kalodontu. Chodźmy, panie Chińczyk!Muzeum Prehistorii mieściło się przy Placu Ryczywoła, w ogro-mnym gmachu, podobnym trochę do Ratusza.— Świetnie! — zawołała Leokadia. — Będę siedziała w okienku,ziewała i popijała herbatę. Zawsze marzyłam o tym, żeby pracowaćna Ratuszu.I kiedy weszli do środka, Leokadia zarżała z zachwytu.

Page 22: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

— Białe schody! — zawołała. — Dywany! Ogromne okna! Och,Alojzy, śniła mi się kiedyś taka stajnia.Dziadzio Dyrektor kazał jej włożyć filcowe kapcie na dwa tylnekopyta.__ Nie mogę urzędować na dwóch — oburzyła się Leokadia.— Archeopteryx nie może stać na czterech nogach — powiedziałDziadzio Dyrektor. — A Archeopteryx — to pani. Zrozumiano?Może nie tak od razu, ale powolutku zrozumiano. Zrozumiano,że to nie będzie siedzenie w okienku i popijanie herbaty. Zamiastokienka i herbaty dostała Leokadia marmurowy postument z na-pisem „Archeopteryx" i musiała na nim stać bez ruchu w godzi-nach urzędowych, od dziesiątej rano do drugiej po południu. W do-datku nie wolno jej było ani mrugać, ani przestępować z nogi nanogę, ani strzyc uszami — chyba że w Muzeum nie było nikogo,ale to zdarzało się bardzo rzadko. Była zwierzęciem WYMARŁYMi nie wypadało jej nawet wzdychać. Robił to za nią Alojzy, którycodziennie kupował bilet, żeby wejść do Muzeum, i przez całecztery godziny siedział na ławeczce naprzeciw Leokadii. Mieli jużprzecież na to pieniądze!__ Ciesz się, że nie wsadziłem cię do szklanej gabloty jak Diplo-docusa — mówił Dziadzio Dyrektor, który od czasu pierwszej za-

miii

ARCHEOPTEPliczki zaczął Leokadii mówić TY. — Tam nie mogłabyś nie tylkowzdychać, ale i oddychać.— Ciekawa jestem, czy ten Diplodocus naprawdę nie żyje —zastanawiała się Leokadia, kiedy zostawali sam na sam z Alojzym.— Zerknij no, Alojzy, może on też się rusza, kiedy nikt nie patrzy?Byłoby mi raźniej w żywym towarzystwie.Ale ani Diplodocus, ani Iguanodon nie poruszali się nigdy. Możeoddychali tak sprytnie, że nie sposób ich było na tym przyłapać,a może naprawdę byli tylko ogromnymi modelami? Żaden Alojzynie przynosił im bułek z sałatą i kostek cukru w godzinach urzę-dowych. I nie mieli takiego powodzenia jak Leokadia.— Skrzydlaty koń! — wołały dzieci. — Tatusiu, dlaczego teraznie ma skrzydlatych koni?— Wyginęły — odpowiadali tatusiowie. — Nie miały co jeść.I Leokadia myślała sobie wtedy, że to wcale nie jest takie nie-prawdziwe.— Zresztą na co teraz skrzydlate konie? — mówili tatusiowie.— Są auta i samoloty, i helikoptery...— Tak, ale skrzydlaty koń to co innego! — odpowiadały na todzieci i wtedy Leokadia polubiła dzieci.Ciągle powtarzała sobie, że powinna być szczęśliwa, bo zarabiapieniądze na siebie i na Alojzego, no, i jest KIMŚ. Co prawda, żebybyć KIMŚ, musiała NIE ŻYĆ. Ale może już tak jest, że KIMŚmożna być tylko po śmierci?— Biedny Diplodocus — mówiła Leokadia. — Ja przynajmniejwiem, że jestem sławna po śmierci, a on miał pecha i nie dowie-dział się tego o sobie.Mimo to nie smakowały jej już ani kostki cukru, ani nawet bułkiz sałatą. Tym bardziej że Dziadzio Dyrektor nie pozwalał jej wy-chodzić z Muzeum zaraz po godzinach urzędowych i dopiero po za-6667padnięciu zmroku przemykała się cichaczem z Alojzym do ciemnejwnęki pod mostem, skąd przed wschodem słońca znowu musiała

Page 23: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

wracać do Muzeum. Tęskniła bardzo za wiosennymi porankami, zawiosennymi popołudniami, za wiosennymi nocami na SkwerzeSześciokonnym. Tęskniła do zapachu młodych liści bzu, do zapachunagrzanego słońcem trotuaru, do zapachu kurzu, tańczącego w smu-gach światła nad jezdnią. W OGÓLE tęskniła.— A może nie warto zarabiać na życie, jeśli nie ma się KIEDYżyć? A może lepiej nie mieć co jeść niż jeść bez apetytu?Ale nie pytała o to Alojzego, bo nie chciała mu robić przykrości.Alojzy tak się cieszył, że Leokadia jest KIMŚ! Nie zauważył nawet,że skrzydła ciążą jej coraz bardziej.— Bardzo rzadki okaz =— mówił do zwiedzających. — Bardzocenny okaz. Zupełnie jak żywy.I robił oko do Leokadii.A Leokadię strasznie wierciła w nosie naftalina, którą Woźnyposypywał Diplodocusa. Co by to było, gdyby tak nagle wypchanyArcheopteryx kichnął na całe Muzeum!— Powiedz Woźnemu, że nie jestem Wdowa — prosiła Leoka-dia Alojzego, gdy zostawali sami. — Żeby mnie nie przesypywał, bonie wytrzymam do wolnego poniedziałku.Niedziela była naj słoneczni ej sza ze słonecznych niedziel.— Jeszcze tylko dwie godziny — powiedziała Leokadia w po-łudnie. — A potem zacznie się nasz wypoczynek. Ach, Alojzy, jakmnie świerzbią kopyta! Uciekniemy w nocy do lasu i wrócimy do-piero we wtorek przed świtem, dobrze?— Piękny okaz —?? rzekł w odpowiedzi Alojzy. — Zupełnie jakżywy!Leokadia obejrzała się i spostrzegła w drzwiach sali Pana w Oku-larach,— Jak żywy? — zdziwił się Pan w Okularach. — Przecież takiezwierzęta nie żyły NIGDY.— Jak to? — oburzył się Alojzy. — Archeopteryxy Ogromne?— Bzdura — powiedział Pan w Okularach. — Wcale tak niewyglądały. To wszystko nie trzyma się kupy, o!I wyrwał Leokadii pióro z lewego skrzydła.— Sztucznie posklejane, widzi pan? — powiedział. — Takichzwierząt w ogóle nie było.— NIE BYŁO? — zawołała Leokadia. — To na co ja tu stoję?LEOKADIAi przyziemnośćAle za to .na dworze świeciło słońce. I smugi światła tańczyły nadjezdnią. I na drzewach awanturowały się wesołe wróble. I byłdzień, jakiego Leokadia nie widziała już od tygodnia, o jakim ma-rzyła pod mostem i w Muzeum, jakim radowała się tak, że zaczęłaśpiewać na cały głos:O, co za dzień, wspaniały dzień,słoneczny i pachnący!Wolę być NIKIM w taki dzieńniż KIMŚ wśród ciemnej nocy.Dzień dobry, światła! Serwus, cienie!Cześć wędrującym smugom!Już lepiej żyć przez JEDEN DZIEŃniż nie żyć BARDZf) DŁUGO.A jednak, a jednak, Alojzy — cudowne to było zajęcie, skorotak jestem po tym tygodniu szczęśliwa.— Było ŁADNE, bo było SMACZNE — powiedział ponuro69 Alojzy. — I jest ci wesoło, bo wypchałaś sobie żołądek.:?; l? 1--I

— W każdym razie mamy zapas na parę dni wolnych. A potem

Page 24: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

znowu coś znajdę. Już ja coś znajdę na pewno! Mam przecieżSKRZYDŁA!Codziennie rano robiła teraz parę ćwiczeń gimnastycznych, żebyrozruszać lotki. Chwilami wyglądało to, jakby naprawdę miałapofrunąć. Ale tylko wyglądało. Za to po gimnastyce jeszcze bar-dziej chciało jej się jeść. Rozglądała się, czy nikt nie widzi, i ukrad-kiem skubała rzadką trawkę na Skwerze Sześciokonnym. Niechciała robić wyprawy na podmiejskie łąki, bo już wiedziała, żeskrzydła mogą narazić ją na przykrości. Tu, na Dorożkarskim Ryn-ku, i w okolicy wszyscy byli do nich przyzwyczajeni.— Hej, Leokadio! — wołał rano Mleczarz. — Nie mogłabyśpodfrunąć na czwarte piętro z butelką mleka dla pani Aptekarzo-wej?I ze współczuciem kiwał głową, kiedy Leokadia mówiła mu, żeciągle jeszcze nie umie latać.— A polatałabyś trochę za mnie — mruczał Listonosz. — Przy-dałyby mi się skrzydła, ho, ho!— Leokadio, wytrzep za mnie dywanik! — prosiła Pomoc Do-mowa od Krawca.I Leokadia biła skrzydłami o dywan, aż jej pióra stawały sięszare od kurzu. Ale niebawem nadciągał deszcz i skrzydła Leokadii,umyte i lśniące, służyły dzieciom z Dorożkarskiego Rynku zaparasol.Dzieci lubiły Leokadię najbardziej. Była to przyjaźń ŁADNAi SMACZNA, bo pełna różnych łakoci. Leokadia nie prosiła nigdy0 nic, ale z wdzięcznością zjadała każdą przyniesioną kostkę cukru1 każdą ofiarowaną marchewkę.— Kiedy pofruniesz, Leokadio? -— pytały dzieci.I Leokadia odpowiadała:7273— Jutro.Bo ZAWSZE była tego pewna.Po obiedzie przychodził do Alojzego Fryzjer. Rozmawiał z Aloj-zym, ale patrzył na Leokadię i zastanawiał się, czy nie należałobyjej przyciąć skrzydeł.— Byłyby znacznie ładniejsze, Leokadio — mówił od czasu doczasu. — I tak nie możesz na nich fruwać, więc co ci szkodzi ufry-zować je trochę i skrócić?Nudził i nudził, a Leokadia milczała. Myślała sobie, że lepiejmieć skrzydła, na których MOŻNA BY fruwać, gdyby się umiało,niż takie, na których NIE MOŻNA BY fruwać nie tylko dlatego,że się nie umie.Resztę pieniędzy zarobionych w Muzeum Prehistorii Leokadiazaniosła Lekarzowi do Przychodni. Podała je przez okno, bo niemogła zmieścić się w drzwiach.— Wykluło się — powiedziała. — Czy nie mógłby mi pan za-pisać maści na latanie?— Czy to znaczy, że mam wyleczyć panią z chodzenia po ziemi??— zapytał Lekarz. — Na to nie mam lekarstwa. Każdy musi sobieradzić po swojemu, proszę pani.Był to mądry Lekarz.— Niech pani czyta bajki Andersena — powiedział na pożegna-nie. — Może tam pani znajdzie jakąś radę.Dzieci przyniosły Leokadii bajki Andersena, ale nie miały czasuczytać głośno, bo zbliżały się Święta Wielkanocne i wszędzie byłowielkie sprzątanie.— Poczytaj sobie sama — powiedziały.— Nie mam okularów — odparła Leokadia. — A poza tymwydaje mi się, że robiłabym straszne błędy ortograficzne.— A w okularach?

Page 25: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

i', I— Nie wiem, nigdy nie próbowałam.Więc Alojzy przeczytał jej głośno bajkę o brzydkim kaczątku,które stało się łabędziem.-— To o mnie — powiedziała Leokadia, ocierając ostatnią łzę. —Byłam wprawdzie ŚLICZNĄ dorożkarską szkapą, ale stałam siębrzydkim kaczątkiem. Poczekajcie, będę jeszcze fruwać!Podniosła łeb i zawołała:— Łabędzie, łabędzie, weźcie mnie z sobą!Ale zamiast łabędzi zobaczyła Kominiarza na dachu najwyższejkamienicy.— Złap się za guzik, Alojzy! — zawołała. — Kominiarz przy-nosi szczęście: wiem, gdzie znajdę pracę!— Gdzie? — zdziwił się Alojzy.— Tam, gdzie są łabędzie. W Parku Cienistym.W Parku Cienistym nie było już ludzi i Dozorca zamykał wła-śnie bramę.— Za późno — powiedział. — A zresztą łabędzi nie ma. Nieprzyleciały tej wiosny. Zostały tylko dwa z podciętymi skrzydłami.— Mogłabym zastąpić przynajmniej trzy łabędzie — powie-działa Leokadia. — Umiem pływać. Wiem, że jestem brzydkiekaczątko, ale to mija.Dozorca wpuścił ich do środka i zamknął bramę. Potem zapro-wadził nad staw, po którym pływały dwa podskubane ptaki.Leokadia weszła do wody i spróbowała pływać w ten sposób,żeby było widać tylko głowę i skrzydła.— Wyglądasz jak skrzydlaty konik szachowy — powiedziałAlojzy.Ale Dozorcy bardzo się to podobało.— Jutro podetniemy pani lotki — rzekł. — Żeby się pani czułau nas jak w domu.— Nie — powiedziała Leokadia, patrząc za odchodzącym Do-zorcą. — Nie, nie i nie!Wyszła z wody, otrząsnęła się i zapatrzyła na ciemniejącą po-wierzchnię stawu.— Podcinanie lotek... — mruczała. — Skracanie skrzydeł... Wy-skubywanie piór... Posypywanie naftaliną... Rany chomąta, Alojzy,czy jest gdzieś miejsce, w którym ludzie szanują zwierzęce dzi-wactwa?—? Tak — odparł Alojzy. — Ogród Zoologiczny.

LEOKADIAi klatkaTymczasem w pobliskim Ogrodzie Zoologicznym Tygrys ziewnąłi powiedział do Tygrysicy:— Wyobraź sobie, jakie to śmieszne! Śnił mi się koń ze skrzy-dłami. Najpierw zjadłem go jako ptaka, a potem — jako czworo-noga. To była podwójna przyjemność. Co za głupi sen!— Wcale nie taki głupi, skoro się najadłeś — odparła Ty gry -sica i oblizała sią od ucha do ucha. — Będziesz miał teraz o czymmarzyć.— Mimo wszystko to głupi sen, bardzo głupi sen — mruknąłTygrys i zapadł w długą drzemkę.Ostatecznie nic innego nie miał do roboty.Rano obudził go zgrzyt otwieranej bramy.Tygrys otworzył leniwie jedno oko i zamarł ze zdumienia.Przed klatką stał skrzydlaty koń!.— Obudź się! — miauknął Tygrys do Tygrysicy. — Obudź sięprędko, może zdążysz zobaczyć mój sen.— Piękny sen — przyznała Tygrysica. — Gdyby ci się jeszczechciał przyśnić PO TEJ STRONIE KRATY...

Page 26: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

7677Ale Leokadia nie miała zamiaru wchodzić do tygrysiej klatki.Nie miała zamiaru wchodzić do ŻADNEJ klatki. Chociaż DyrektorOgrodu Zoologicznego bardzo ją namawiał.— Będę sobie po prostu chodziła po ścieżkach —* mówiła. —SAMA tu przyszłam do pracy, a po drugie, na pewno nikogo niezjem ani nie ugryzę, prawda, Alojzy?— Klatki są nie tylko dla tych, co POŻERAJĄ — powiedziałDyrektor Ogrodu Zoologicznego. — Klatki są także dla tych, coBYWAJĄ POŻARCI. I dlatego W KAŻDYM RAZIE musi panisiedzieć w klatce.— Posiedzimy sobie razem, Leokadio — pocieszał ją Alojzy. —I będziemy grali w domino. Czy ma pan wśród swoich okazówzoologicznych GATUNEK LUDZKI?— Nie — odrzekł Dyrektor. — I będę jedynym DyrektoremOgrodu Zoologicznego, który ma w klatce człowieka. I to wąsatego!— Mogę sobie nawet zapuścić brodę — powiedział Alojzy.I zapuścił.Nadeszły złote i niebieskie dni kwietniowe, dni wschodzącegozboża i pękających pączków, a Alojzy z Leokadią siedzieli w ogro-mnej klatce pod gołym niebem i grali w domino. Czasem przery-wali grę, żeby popatrzeć na ludzi. Nie próbowali z nimi rozmawiać,bo zaraz słyszeli niemądre uwagi:— O, brodaty, a mówi!Albo:— To nie koń, to papuga!A przecież i bez powodu ludzie wygadywali mnóstwo głupichrzeczy.Dopiero wieczorem Leokadia opowiadała Alojzemu o tym, o czymmyślała podczas jedzenia obroku, a Alojzy o tym, co wyczytałw gazecie. Leokadia miała zawsze więcej do opowiedzenia.?— Nie rozumiem, dlaczego ludzie tyle czytają? Czy nie potra-fią SAMI tego wszystkiego wymyślić? Widocznie za mało jedzą.— Czytają, żeby zmądrzeć — odpowiadał Alojzy.— No i co? I nic im nie pomaga?Dzieci w Ogrodzie Zoologicznym wcale nie były lepsze od do-rosłych. Próbowały drażnić Leokadię patykiem albo wsuwały przezpręty cukierki miętowe, których Leokadia nie znosiła.— Albo to są INNE dzieci — mówiła Leokadia. — Albo wy-starczy kogoś zamknąć w klatce, żeby go wszyscy przestali pozna-wać. I czy one nie wiedzą, że Ogród Zoologiczny to miejsce, gdziesię patrzy na ludzi?Sama już nie bardzo wiedziała, czy to ona z Alojzym siedziw klatce, czy też cały świat przed nimi zamknięto.Ale jeszcze gorszy od ludzi był Tygrys. Budził się co wieczórz okrzykiem:— Pożarłem skrzydlatego konia!I wlepiał oczy w Leokadię, która trzęsła się ze strachu w są-siedniej klatce.— Nie mogę przez niego spać — żaliła się Alojzemu. — Jeżelija śnię mu się w JEGO śnie, to kiedyś on mnie zje w MOIM!Ale na razie nie Tygrys przychodził do niej w krótkich drzem-kach. W krótkich drzemkach przychodziła do niej koniczyna, ka-piąca od miodu, przychodziły nadrzeczne łąki, pełne świerszczyi polnych koników, przychodziły zboża, mokre od rosy, tak że bu-dziła się nagle z tą rosą na policzkach i długo patrzyła w niebo,wolne od krat.Alojzy też budził się wtedy — nigdy nie mógł spać, kiedy Le-okadii było smutno — i ocierał rosę z policzków Leokadii.— Nie martw się — mówił. — Masz takie piękne skrzydła...

Page 27: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

LEOKADIAi fruwanie'? i.79To było tak, jakby ktoś rozwiesił w powietrzu tysiące mniejszychi większych, kołyszących się, bijących, śpiewających dzwonów.Aż huczało i dudniło bladobłękitne niebo.— Wielkanoc! — zawołała Leokadia.I z radości zaczęła tańczyć po klatce i trzepotać skrzydłami.— Takie ROZRUSZANE skrzydła są smaczniejsze — mruknąłTygrys i oblizał się.Leokadia powiedziała:— Wesołych Świąt! U nas na Wielkanoc jada się TYGRYSA NAMIĘKKO, wiesz?Więc Tygrys na wszelki wypadek poszedł sobie w głąb klatki.— Czy chce pan przespacerować się trochę, panie Alojzy? —zapytał Alojzego Dyrektor Ogrodu Zoologicznego. — Brodaty Czło-wiek jest także człowiekiem i musi mieć swoje święto.— Mam przejść ze swojej klatki do pańskiej klatki? — spytałAlojzy, bo dla niego obie strony kraty były już jednakowe. —A Leokadia?— A Leokadia wyjdzie, jak pan wróci. Żeby zawsze KTOŚ byłdo oglądania. Ludzie bardzo nie lubią patrzeć na puste klatki. Na-wet w niedziele i święta.I

— Idź, idź, Alojzy — powiedziała Leokadia. — To będą ŚwiętaPO KAWAŁKU. Tymczasem popatrzę sobie na Tygrysa, zanim gozjedzą.Więc Tygrys był tego dnia wściekły na Leokadię, bo nikt jakośnie miał zamiaru go zjeść i wyglądało na to, że Leokadia sobiez niego zażartowała.A Leokadii czas dłużył się okropnie, a jeszcze okropniejsze byłoto, że musiała dużo myśleć, bo dostała całą górę świątecznego owsa.Więc myślała:— Po co mi skrzydła i na co mi skrzydła? Skrzydła są niepo-trzebne i myślenie jest niepotrzebne. Gdybym tyle nie myślała,tobym nie wymyśliła sobie skrzydeł. Gdybym nie miała skrzydeł,tobym była zwykłym koniem. Gdybym nie myślała, nie oddałabymemerytury. Gdybym była zwykłym koniem, woziłabym dzieci poParku Cienistym. Gdybym nie myślała, tobym dała sobie zgo-lić skrzydła. Jakbym była zwykłym koniem, xiie siedziałabymw klatce.I tak myślała, i jadła w kółeczko, aż zaczęła myśleć, że Alojzyjuż chyba nigdy nie przyjdzie, a to niedobrze, bo powinien przyjśći powinien powiedzieć coś miłego. Więc podskoczyła z radości,kiedy zobaczyła Alojzego na końcu alejki. A Tygrys też podskoczyłz radości i wysunął łapę z klatki, i na złość Leokadii złapał Alojzegoza brodę. Alojzy krzyknął głośno i zaczął szukać po kieszeniachnożyczek, żeby sobie obciąć brodę, a Tygrys tymczasem wcale nieczekał, aż Alojzy znajdzie nożyczki, tylko ciągnął go i ciągnął co-raz mocniej.— RATUNKU! — krzyczała Leokadia. — POMOCY!— LEOKADIO! — wołał Alojzy.I wtedy stało się coś bardzo niezwykłego, coś, co nie stałoby sięna pewno nigdy, gdyby Tygrys nie chwycił Alojzego za brodę:82Leokadia podskoczyła do góry i wzleciała ponad swoją klatkę,i wylądowała tuż obok Alojzego, i z całej siły ugryzła Tygrysaw łapę!— Czy TO ci się śniło? — zapytała wrzeszczącego ze.strachu

Page 28: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

Tygrysa.Ale Tygrys nie odpowiedział, bo był zajęty wrzaskiem.Alojzy siedział na ziemi i trzymał się za brodę.— Leokadio, zdaje się, że ty fruwasz — powiedział.— Oczywiście — odrzekła Leokadia. — Przecież mam skrzydła!LEOKADIAi wolnośćPoruszyła najpierw jednym skrzydłem, a potem drugim, a potemobydwoma naraz i wolno, wolniuteńko przefrunęła nad alejką tami z powrbtem, tam i z powrotem.— A może nam się to śni, Alojzy? — zapytała.— Nie — odparł Alojzy. — Mnie NAPRAWDĘ boli broda.— Ale chyba jej nie zgolisz? Bo ja nie zgoliłam skrzydeł i, proszębardzo, fruwam.— Nie zgolę — powiedział Alojzy, chociaż jeszcze ciągle bo-lał go podbródek. — Ale myślę, że i tak nie będę fruwał NA BRO-DZIE.— Możesz fruwać NA SKRZYDŁACH! — zawołała Leokadia.— Wskocz na mój grzbiet i WIO, LEOKADIO!Pofrunęli sobie niewysoko i polatali troszkę wzdłuż ścieżek,a małpy i niedźwiedzie podnosiły głowy.— Nareszcie ktoś na MOIM POZIOMIE! — ucieszyła się Żyrafa.— Prawda, że mamy tu w górze niezłą pogodę?— Strasznie wieje — powiedział Alojzy. — To dlatego, że takmachasz skrzydłami, Leokadio. Nie rób takiego przeciągu.— Muszę — odrzekła Leokadia. — Jestem już zmęczona.8485Przefrunęła nad murem Ogrodu Zoologicznego i wylądowała nie-daleko bramy. Właśnie w tej chwili brama otworzyła się i wybiegłz niej Dyrektor Ogrodu.— Ślicznie! — zawołał.— Prawda? — powiedziała Leokadia.— Ślicznie! Fruwanie podczas pracy! Przecież Alojzy ma sie-dzieć w klatce.— Ojej, pofruwać nie można? — rzekła Leokadia.— To nie moja wina — powiedział Alojzy. — To Tygrys za-winił.— Człowiek wyfrunął, a Tygrys zawinił! — rozzłościł się Dy-rektor. — Od jutra przykryjemy klatkę dachem, i już!— I już! — powiedziała Leokadia. — I do widzenia!I odeszła z Alojzym w stronę Skweru Sześciokonnego, bo SkwerSześciokonny był NAJBARDZIEJ domem. Ale dom był daleko,więc Alojzy usadowił się znowu na grzbiecie Leokadii i polecielisobie wzdłuż jezdni, chociaż musieli bardzo przy tym uważać, żebyLeokadia nie zaczepiła skrzydłem o druty elektryczne albo żebynie zawadziła kopytem o pałąk tramwaju.— Tu nie ma znaków drogowych — mówiła Leokadia. — Po-winno być: „GÓRNE SKRZYŻOWANIE" albo „GÓRNY ZA-KRĘT", albo „GÓRNY ZAKAZ WJAZDU" — na przykład skrzy-dlaty koń na białym tle.I nagle zobaczyła, że na słupie ogłoszeniowym nalepiony jestGÓRNY ZAKAZ WJAZDU!— Twoja fotografia! — zawołał Alojzy. — To Dyrektor OgroduZoologicznego wysłał za tobą list gończy!? - LIST? — powiedziała Leokadia. — Przecież ja nie umiemodpisać. I w ogóle przeczytaj mi to, Alojzy, bo ja nie mam oku-larów.I— „Z OGRODU ZOOLOGICZNEGO UCIEKŁ SKRZYDLATYKOŃ. UCZCIWEGO ZNALAZCĘ PROSI SIĘ O ODNIESIENIE

Page 29: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

DO ZOO". Lećmy lepiej wyżej, Leokadio.— Nareszcie uczysz mnie wymijania niebezpieczeństw — mruk-nęła Leokadia.Miasto stawało się coraz mniejsze i mniejsze, a gdy stało się jużcałkiem maleńkie, Leokadia prędko dała nura w sam jego środek,bo w samym jego środku był Skwer Sześciokonny. Połamało sięprzy tym parę kruchych gałązek i obleciało kilka listków bzu,a z ziemi podniósł się tuman kurzu, ażeby zawisnąć, jak pióropusz,nad Rynkiem Dorożkarskim.— Czy to bomba atomowa? — pytali zaciekawieni przechodnie.— E, nie, to moje dzieci strzelają z kalichlorku — odpowiadałapani Aptekarzowa. — Kiedy się mają bawić, jak nie w Święta!Alojzy ściągnął buty i położył się na ławce.— Nareszcie w domu — powiedział.Tymczasem naprawdę wszystkie dzieci z Dorożkarskiego Rynkuzleciały się na Skwer Sześciokonny, ale nie strzelały z kalichlorku,bo były bardzo zajęte witaniem Leokadii.— Hurra! — wołały. — Leokadia umie fruwać!I pytały:— Jak to się robi, Leokadio?— To proste — odpowiadała Leokadia. — Trzeba tylko po-drażnić Tygrysa i Tygrys musi się rozzłościć, i złapać waszego przy-jaciela za brodę, i już się fruwa. Ale lepiej nie fruwajcie, bo zacznądo was pisać listy różni dyrektorzy i każą was odnieść za nagrodą.LEOKADIAi nie— Szukają skrzydlatego konia, więc nie możesz być skrzydlatymkoniem, Leokadio — powiedział Alojzy. — Możesz być alboKONIEM NIESKRZYDLATYM, albo SKRZYDLATYM NIE-KONIEM.— Oczywiście, że wolę być SKRZYDLATYM NIEKONIEM."Jako KOŃ NIESKRZYDLATY nie mogłam dostać pracy, więcmoże dostanę pracę jako SKRZYDLATY NIEKOŃ.— Jak nie koń, to co? — pytały dzieci.— Jak NIEKOŃ to NIEKOŃ, i już. Przecież jak NIETOPERZto NIETOPERZ, a nie TOPERZ albo co innego.Więc dzieci ubrały Leokadię w biały fartuch Fryzjera, ale ubra-ły ją tak, że zapięły fartuch na plecach i że widać było tylko łeb,nogi, skrzydła i ogon.A potem czarną farbą po obu stronach fartucha wypisały:„LEOKADIA NIEKOŃ"— To takie nazwisko — rzekła Leokadia. — Nie mam Mamy(bo ty Alojzy nie wierzysz w kwokę!), nie mam Taty, nie mamRODOWODU ani MOTOROWERU, ale mam nazwisko. Szkoda,87 że też na NIE.:>I zaśpiewała:Ja wcale nie wiem, kim jestem,lecz sobie z tego drwią — no nie?Bo chociaż nie wiem, kim JESTEM,to za to wiem, kim NIE.Ale świat zmienia sie ciągle,nie ma dziś, czego wczoraj nie było:wczoraj nie byłam orłem,dzisiaj nie jestem kobyłą.— Słowikiem też nie jesteś, Leokadio — powiedział Alojzy.Ale chociaż Leokadia nie była słowikiem, przez całe Święta ćwi-czyła fruwanie, bo chciała się nauczyć dobrze fruwać w fartuchu,i wcale nieźle jej to szło. Okrążała sobie Dorożkarski Rynek, urzą-dzała wyścigi ze stadkiem gołębi albo z jerzykami, a sąsiedzi wy-chylali się z okien, żeby wołać: „TEMPO! TEMPO!" albo: „WIO,

Page 30: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

LEOKADIO!"A dni były takie kolorowe, że Leokadia wstydziła się swojegobiałego, smutnego fartucha.— Chciałabym wyglądać jak pisanka. Jak FRUWAJĄCA pi-sanka.Więc dzieci z Dorożkarskiego Rynku przyniosły resztki farb domalowania pisanek i spryskały nimi fartuch Leokadii.— O wiele lepiej, niżby to zrobiły gołąbki — cieszyła się Le-okadia. — Też taki PTASZYZM, tylko na kolorowo.Kiedy jest kolorowo,świątecznie kolorowo,to jest mi kolorowo,tak bardzo kolorowo. -.88Na sercu kolorowoi jeszcze kolorowiej,bardzo zielono w głowiei bardzo żółto w dziobie.— Przecież ty nie masz dzioba, Leokadio!— Dzisiaj nie — odpowiadała Leokadia,będzie jutro?— wołały dzieci.— Ale kto wie, coLEOKADIAi pośpiech— Daj mi powąchać gazetę, Alojzy — powiedziała Leokadia. —Czuję pismo nosem. Tu jest coś dla mnie.Alojzy przeczytał ogłoszenie:— „GONIEC POTRZEBNY OD ZARAZ". Ale nie ma nico skrzydłach.— Źle przeczytałeś. GONIEC to ktoś, kto GONI. A SKRZY-DLATY GONIEC — GONI NA SKRZYDŁACH!— Ale ja za stary jestem, żeby gonić za gońcem — powiedziałAlojzy. — Musisz tam iść sama, Leokadio.Więc Leokadia poszła tam sama i dostała pracę w redakcji„Gazety Wczorajszej", i od ósmej rano do czwartej po obiedziefruwała po różnych piętrach z paczkami i listami albo robiła cośjeszcze ważniejszego, bo przynosiła kawę i ciastka dla Pań Redak-torek. A o wpół do piątej wracała na Skwer Sześciokonny, a tamczekał na nią już od rana jej Alojzy Fiutka, emeryt. Najpierwnacierał zmęczone skrzydła Leokadii maścią ziołową, a potemjedli sobie to, na co wystarczało pieniędzy, a wystarczało imna bardzo niewiele. Mimo to Leokadia mogła sobie troszkęmyśleć.90— Wiesz, Alojzy, przy pracy nie myślę, bo nie jem, a nie jem,bo latam. Dlaczego ja się martwiłam, jak te skrzydła były nie-praktyczne? Przecież teraz, jak są praktyczne, to dopiero są nie-praktyczne!A przy dłuższym obiedzie myślała więcej:— Panie Redaktorki muszą mieć dużo do myślenia, bo ciąglechcą, żebym im przynosiła ciastka i kawę, a po jedzeniu krzyczą:„Ojej, nie zdążymy wymyślić gazety na wczoraj! Trzeba ją nazwać«Gazetą Przedwczorajszą*". I już nie czuję skrzydeł, i ciągle je-stem o parę dni za wszystkimi. Jaki dziś dzień, Alojzy?— Wtorek.— Ale w tym czy w zeszłym tygodniu?A potem Leokadia padała na posłanie z zeszłorocznych liści i za-sypiała twardym snem, jakim zwykle zasypiają Skrzydlaci Gońcy.— Zupełnie się zagoni — mówił sobie Alojzy.

Page 31: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

Patrzył, patrzył na Leokadię, kiwał głową i kiwał głową, a po-tem szedł do Sklepikarza, żeby kupić Leokadii coś zielonego naśniadanie.Ale najgorsze było to, że Leokadii śniło się fruwanie, a śniło siębardzo nieprzyjemnie, bo nie latała w tym śnie nad łąkami różo-wymi od koniczyny ani nad białymi obłokami, garbatymi jak pa-górki, tylko fruwała po piętrach z tacą, a na tacy były ciastkai filiżanki kawy i te ciastka zjeżdżały z tacy, a filiżanki tłukły sięw drobny mak. Albo śniło jej się, że porusza w miejscu skrzy-dłami, ale nie leci, za to kartki kalendarza przelatują koło niejjak stada gołębi. Potem sen uciekał, a Leokadia zrywała się i wo-łała:— Rany chomąta, spóźnię się!I wcale nie jadła zielonego śniadania, bo śpieszyła się bardzo91 do Pań Redaktorek „Gazety Wczorajszej".Na szczęście Alojzy przypomniał sobie o mądrym Lekarzuz Przychodni Lekarskiej i poszedł do niego z Leokadią.Lekarz zapytał:— Która godzina?— Szósta wczoraj wieczorem — odparła Leokadia.— Proszę przez dwa dni chodzić tyłem — powiedział Lekarz. —?Bo jak pani chodzi przodem, to się pani cofa.— Zmienię pracę, trudno — rzekła Leokadia. — Panie Redak-torki nie pozwolą mi tyłem wnosić kawy.93LEOKADIAi delikatność— Szkoda, że nie jestem już w PRZEDWCZORAJ — powiedziałaLeokadia. — Przedwczoraj mieliśmy więcej pieniędzy, a terazwystarczy nam jeszcze tylko na jeden dzień i na lody czekoladowe.Ale nim pójdziemy do kawiarenki brązowej i złotej, zerkniemyna róg Pegaza, bo, po pierwsze, to jest teraz MOJA ulica, a, podrugie, chcę spotkać Kwiaciarkę i pokazać jej mój DALSZY CIĄG.No i kupisz mi bukiecik stokrotek, Alojzy. Ja tak lubię, kiedy mikupujesz kwiaty, a te z naszego trawnika już dawno zjadłam.Ale na rogu ulicy Pegaza nie było stokrotek ani irysów, anigałązek brzozowych, bo nie było Kwiaciarki. Może nie lubiła tamwracać od czasu rozmowy z Posterunkowym. Za to w ogródkukawiarenki brązowej i złotej, w ogródku, który właściwie nie byłogródkiem, tylko zagródką wypełnioną kolorowymi stolikami,siedział Brodaty Młodzieniec, który nagle zerwał się na równenogi i zawołał:— FANTASTYCZNE! Zapraszam was na kawę.— Nie lubię kawy, panie Fantastyczne. Ale mogę zjeść lodyczekoladowe z kremem, panie Fantastyczne — powiedziała Leo-kadia.' . iWtedy Brodaty Młodzieniec zamówił dwie porcje lodów czeko-ladowych z kremem dla Leokadii i Alojzego.— Jak się pani podoba sukienka pani Leokadii Niekoń? —zapytał Kelnerkę.— To niekoń? To koń! — odparła Kelnerka. — Ja konia zawszepoznam.— Pani pewnie jest wróbelkiem? — zapytała Leokadia.— Napisane to święte — rzekł Brodaty Młodzieniec. — A na-pisane „LEOKADIA NIEKOŃ".— A tu, gdzie nic nie napisane, to jest Alojzy Fiutka, panieFantastyczne — wyjaśniła Leokadia.— A ja jestem Artysta Malarz Konrad Gustaw, a FANTA-STYCZNE mówiłem O TYM.— O czym?

Page 32: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

— O wszystkim. O skrzydłach, ogonie, głowie i o tym nowo-czesnym malowidle, które pani ma na sobie.— E, to ,ptaszyzm — powiedziała skromnie Leokadia.— To wielkie DZIEŁO SZTUKI! — zawołał Konrad Gustaw. —A pan na pewno stworzył to DZIEŁO SZTUKI? Bo ma pan brodęjak Artysta Malarz, czyli jak ja.— Jak Artysta Dorożkarz — poprawił Alojzy.— Więc jestem dziełem sztuki! — powiedziała Leokadia. —To stąd mi się wzięły te skrzydła i różne myśli przy jedzeniu,i takie dziwne sny, i fruwanie...— Pani FRUWA? — zawołał Konrad Gustaw.— A co pan myślał? Nie stać mnie na skrzydła niepraktyczne.— Niech pani pracuje u mnie.— Chce pan ją malować? — zawołał Alojzy.— O, nie, jestem już dosyć wymalowana — powiedziała Leo-kadia.94

95— Niech pani pracuje na mojej Wystawie — rzekł KonradGustaw.— Na WYSTAWIE? — zapytała Leokadia. — Za szybą? Niechcę siedzieć w takiej wąskiej klatce. Bo mogłabym zawadzićo jakieś puszki z pomidorowym sokiem albo o butelki z wi-nem i zrzucić całą piramidę, i potłuc się, a ja jestem bardzo de-likatna.Ale to wcale nie chodziło o wystawę w sklepie, tylko o WystawęMalarską, gdzie wisiały różne obrazy Konrada Gustawa i stałyróżne rzeźby Konrada Gustawa i gdzie codziennie od jedenastejdo drugiej latała pod szklanym sufitem Leokadia.— Właściwie to wcale nie jestem DZIEŁEM SZTUKI KonradaGustawa — mówiła Leokadia do Alojzego. — Ale dzieci z Do-rożkarskiego Rynku nie mają Wystawy Malarskiej, a KonradGustaw ma Wystawę Malarską, więc fruwa się tam, gdzie sięmoże.Konrad Gustaw był Leokadii bardzo wdzięczny za to, że Leo-kadia fruwa na JEGO Wystawie Malarskiej, i dlatego często za-praszał Leokadię i Alojzego na lody czekoladowe z kremem dokawiarenki brązowej i złotej, a przy lodach mówił różne niemiłerzeczy:— Wiesz, Leokadio, fruwasz za nisko.Albo:— Wiesz, Leokadio, twoje skrzydła są za jasne.Albo:— Wiesz, Leokadio, masz końskie ruchy.Bo to był maj i na Wystawie Malarskiej zaroiło się od much,a Leokadia MUSIAŁA opędzać się od much ogonem. Ale jeszczegorzej było z asparagusami, których najpierw było bardzo dużo,a które potem zaczęły ginąć, aż jednego dnia Sprzątaczka usiadłaJi

sobie w kąciku i zobaczyła, jak Leokadia skubie asparagusy. Więczaraz poleciała do Konrada Gustawa.— Panie Gustaw, ten niekoń to koń! Na asparagusach siępasie!Wtedy Konrad Gustaw zaprosił Alojzego i Leokadię do kawia-renki brązowej i złotej na lody czekoladowe z kremem i powie-dział:— Wiesz, Leokadio, mówią, że jesteś koniem. Żeby to się niewydało! DZIEŁO SZTUKI nie może być koniem.

Page 33: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

A potem krzyknął na Alojzego:— Nie chcę, żeby Leokadia zadawała się z dorożkarzami!Więc nazajutrz Alojzy nie kupił biletu na Wystawę Malarską,a Leokadia chciała się pocieszyć i dlatego latała sobie między ko-lumienkami Wystawy Malarskiej albo przefruwała przez dziuryw rzeźbach i nuciła cichutko, aż dwie Wysokie Panie, które przy-szły tego dnia oglądać obrazy i dziurawe rzeźby, i DZIEŁASZTUKI, zaczęły pilnie nasłuchiwać.— Coś rży — powiedziała Pierwsza Wysoka Pani.— Niemożliwe — powiedziała Druga Wysoka Pani. — To by-łoby bardzo NIEDELIKATNE.— Zdaje mi się, że czuję zapach stajni! — zawołała PierwszaWysoka Pani.A potem zaczęła wachlować się rękawiczkami, a potem wyciąg-nęła z torebki bukiecik fiołków, a potem schowała nos w bukieciku.Bo nie wiedziała, że Leokadia przepada za fiołkami i że dziś właśniechce się nimi pocieszyć, i że obniży lot, i pyskiem sięgnie po bu-kiecik fiołków.— Na pomoc! — krzyknęły Wysokie Panie. — KOŃ FRUWA!I jak tylko Wysokie Panie zaczęły krzyczeć, zaraz zjawił sięKonrad Gustaw i zawołał:98— Leokadio, jak możesz!A Leokadia tańczyła pod sufitem z pęczkiem fiołków w pyskui miała brzuch pełen wiosny, i była nareszcie koniem, prawdziwym,skrzydlatym, fruwającym koniem.— To wcale nie jest koń — tłumaczył Konrad Gustaw Wy-sokim Paniom. — To DZIEŁO SZTUKI!Wtedy Leokadia sfrunęła na ziemię, odwróciła się tyłem do Kon-rada Gustawa i nie bardzo mocno, ale zdecydowanie pacnęła googonem.— Nie wierzgam — powiedziała. — To byłoby NIEDELI-KATNE!LEOKADIAi przykład— Więc jednak zgolimy? — zapytał Fryzjer.Bo żal mu było trochę skrzydeł Leokadii.— Może tylko ZAMASKUJEMY? Będziesz wyglądała jak nie-fruwający niekoń. Z taką ozdobą na plecach.— Świetnie! — ucieszyła się Leokadia. — Niech będą jaksztuczne.— Po prostu ufarbujemy. Panie też farbują głowy, jak szukająpracy.— Na fioletowo — powiedziała Leokadia. — Chcę wyglądaćjak choinkowy aniołek.A kiedy wreszcie wyszła od Fryzjera z fioletowymi skrzydłamii w fioletowym fartuchu, to był już wieczór, a wieczór był teżcałkiem fioletowy.— Ty chyba świecisz, Leokadio — powiedział Alojzy. — A mo-że spróbujesz pracować jako neon?Ale w dzień okazało się, że Leokadia wygląda właściwie bardzoskromnie i szaro, tak skromnie i szaro, że trudno ją było dojrzećw krzakach bzu, tym bardziej że i bez miał już fioletowe kiście.100

101— Słowik też w dzień jest szary, a w nocy śpiewa — powie-działa Leokadia. — Czy przypominam słowika, Alojzy?— Trochę, z profilu — odparł Alojzy. — Póki nie śpiewasz.— Nigdy nie śpiewam z pełnym pyskiem — rzekła Leokadia.Sięgnęła po następną główkę sałaty.

Page 34: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

— Z pełnym pyskiem MYŚLĘ. Wiesz, co wymyśliłam, Alojzy?Dam ogłoszenie do gazety.I nazajutrz w „Dzienniku Miejskim" ukazało się ogłoszenie:„NIE FRUWAM. NIE JESTEM KONIEM. SZUKAM PRACY.SKWER SZESCIOKONNY".Wcale nie przeszkadzało, że z nieba lały się strugi majowegodeszczu. Po obiedzie zaczęła się ustawiać na Skwerze Sześciokon-nym długa kolejka Paniuś z Parasolkami. Wszystkie szukały Pomo-cy Domowej, więc wszystkie chciały, żeby została nią Leokadia.— Mogłabym pracować u wszystkich naraz — oznajmiła Leoka-dia. — Przecież umiem fru...— Cicho — szepnął Alojzy. — Nikt nie chce, żeby Pomoc Do-mową umiała więcej od niego.Więc Leokadia postanowiła wybrać sobie tylko jedną Paniusięz Parasolką.— Czy pani jada koniczynę? — zapytała Pierwszą Paniusię.— Nigdy w życiu! — zawołała Pierwsza Paniusia.' — Żegnam panią — powiedziała Leokadia i zapytała DrugąPaniusię:— Czy pani jada koninę?— Oczywiście! — zawołała Druga Paniusia, bo się bała, żeLeokadia nie zgodzi się u niej pracować.— Żegnam panią — powiedziała Leokadia.Reszta Paniuś z Parasolkami sama jakoś poszła sobie i zostałtylko Pan z Parasolem.

— Na co pan czeka? — zapytała Leokadia.— Na Pomoc Domową — odparł Pan z Parasolem. — Jadamwyłącznie owsiankę na mleku, bo na nic innego nie mam pienię-dzy, bo zbyt wiele mnie kosztują Pomoce Domowe.— Owsiankę! — ucieszyła się Leokadia. — Czy jest coś pięk-niejszego od owsa? Białe, kłujące kłosy pod białym od słońca nie-bem... Różowe kąkole i...— I zasiali górale owies, owies... — rozmarzył się Pan z Para-solem. — Widzę, że pani jest Poetką. Nie ma lepszych PomocyDomowych niż Poetki. Pod warunkiem, że pilnuje się ich, żebynie przypalały owsianki.— W dodatku mam jeszcze Alojzego do pomocy — rzekła Le-okadia. — Może siedzieć na stołeczku w kuchni i czyścić panubuty.— I mojej żonie — powiedział szybko Pan.Życie Leokadii było teraz usłane płatkami owsianymi. Od ranado wieczora Leokadia gotowała z płatków owsianych owsiankę nawodzie i na mleku dla Basi i Kasi, dla Pana i Pani. Nie rozma-wiała nigdy z Panią i Panem, bo nie miała na to czasu, i nie roz-mawiała nigdy z Basią i Kasią, bo miały po pół roku i rozmowaz nimi nie była możliwa, i wszystko z nimi było niemożliwe:niemożliwe poranki, niemożliwe południa i niemożliwe wieczory.— Jak tam teraz jest na Skwerze Sześciokonnym, Alojzy? —pytała co rano Leokadia. — Czy słowiki pozwalają ci spać?Bo Leokadii nie pozwalały spać bliźnięta, które zamiast słowi-ków śpiewały jej po całych nocach. Rano Leokadię bolała głowai pewnie dlatego rano Leokadia tłukła talerze i może to dobrze,że tłukła, bo kaszka i tak była przypalona.— Jak to dobrze, Leokadio, że bliźnięta płaczą Leokadii! —mówili Pan i Pani. — Przedtem płakały NAM.102103A Leokadia biegała po mieszkaniu jak szalona i to się nazy-wało sprzątaniem. Więc Alojzy siedział cichutko w kąciku i czyściłróżne buty Pana i Pani, a Pan i Pani musieli. ciągle kupować

Page 35: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

nowe buty, bo stare były wyczyszczone na wylot. A tymczasemowsianka kipiała, Basia i Kasia krzyczały, a Leokadia nabijałasobie guzy w zbyt małym mieszkanku.— śpię ze skrzydłami wywieszonymi przez okno — mówiłaAlojzemu. — I boję się, że kiedyś deszcz zmyje mi farbę i okażesię, że to są prawdziwe skrzydła, a nikt nie chce, żeby PomocDomowa miała coś, czego on nie ma. Ale naprawdę nie mogę sięinaczej pomieścić.— Spróbuj zostawiać skrzydła w pokoju, a wywieszać resztę —poradził Alojzy. — Za oknem jest lepiej, bo nie słychać Basii Kasi.Ale potem w nocy przypomniał sobie, że Leokadia mieszka natrzecim piętrze, i przestraszył się okropnie, że Leokadia wywiesisię za bardzo i straci równowagę, i nie zdąży we śnie rozwinąćskrzydeł. Na myśl o tym Alojzy zerwał się z ławki na SkwerzeSześciokonnym i chciał pobiec natychmiast na ulicę Gawronią doLeokadii, ale nim zdążył pobiec, coś ciemnego, ogromnego palnęłogo w ucho i przewróciło z powrotem na ławkę.— Dobry wieczór — powiedziała Leokadia. — I przepraszam.Jak to miło znaleźć się na rodzonym, zielonym Skwerze!— Skąd wiesz, że Skwer jest zielony? Przecież nie byłaś tu takdawno, że może już zmienił kolor, a może w nocy wszystko zmie-nia kolor, a ty przecież nie masz świeczek przed oczami, tak jak jamiałem przed chwilą.— Pachnie zielenią — odparła Leokadia. — Ach, słowiczki,śpiewajcie sobie głośno i tak nie zmienię wam pieluszek!— Czy nie jesteś głodna, Leokadio? Mam tu trochę ows...i i— Proszą cię, Alojzy, nie mów słów na „O". Chcę sobie razspokojnie spać. Będę tu przyfruwała co wieczór, a odfruwała przedświtem. Kochany DOM! Nareszcie bez dachu nad głową!I po raz pierwszy od wielu nocy Leokadia zasnęła spokojnie,ale za to nazajutrz o świcie zaniepokoiła się nie na żarty, kiedyzobaczyła, że okno na trzecim piętrze jest zamknięte. I musiaławybić szybę, żeby NIEPOSTRZEŻENIE wejść do -środka. Basiai Kasia nie wiedziały, że Leokadia spędziła tę noc ze słowikami,ale mimo to dały taki koncert, jakby chciały pokazać, że są lepszeod słowików.— Wstańcie i zmieńcie pieluszki — powiedziała Leokadia. —Jak umiałyście zamknąć za mną okno, to możecie sobie same da-wać radę.Ale bliźniaczki nie chciały wstać i zmienić pieluszek, tylkokrzyczały głośno i coraz głośniej, aż do ich pokoiku wbiegł Pan.— Skąd się Leokadia tu wzięła? — zapytał. — I gdzie Leoka-dia była przez całą noc? Musiałem piętnaście razy przewijać Basiei Kasię.— O, to niewiele — powiedziała Leokadia. — Basia potrafi...— Dlaczego Leokadia nie odpowiada na pytania? — zawołałPan. — I dlaczego Leokadia nie zamyka na noc okna? Musiałemsam je zamknąć, bo taki był przeciąg, że o mało nie porwał Basii Kasi.— Nie wierzę, żeby ktoś CHCIAŁ je porwać — rzekła Leokadia.— I nie mogłam przecież zamknąć okna ZA SOBĄ.— Jak to, Leokadio? — krzyknął Pan. — To Leokadia wcho-dzi i wychodzi przez okno? Czy Leokadia zjeżdża i wjeżdża porynnie?— Jeszcze nie zwariowałam — powiedziała Leokadia. — Poprostu wyfruwam i przy fruwam.104— No nie, Leokadio — powiedział Pan. — W TO nigdy nieuwierzę!

Page 36: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

— Zabawne — rzekła Leokadia i wyfrunęła przez okno.A Pan wychylił się i wołał za nią:— Może Leokadia nie wracać! Nie życzę sobie, żeby Basiai Kasia miały taką opiekunkę! FRUWANIE! Też przykład dladzieci!obłoki.Przykład idzie z góry! — zawołała Leokadia i wzbiła się podiLEOKADIAi wystawanie— Wydało się — powiedziała Leokadia. — Wydało się, że niejestem przykładem dla dzieci.— A ja bym napisał o tobie książkę dla dzieci. Chciałbym,żeby dzieci miały skrzydła.— To dlatego, że nie masz dzieci, Alojzy — westchnęła Le-okadia.I zabrała się do przycinania dawno już nie strzyżonego traw-nika.— Ja gdybym miała dzieci, to posyłałabym je do szkoły, żebysię ODUCZYŁY fruwania. A może mi wszystko idzie NA OPAK,bo nie chodziłam nigdy do szkoły? Chciałabym pójść do szkołyi ODUCZYĆ się wszystkiego.— Za późno — powiedział Alojzy. — Nie ma szkół dla takichstarych koni.Leokadia wyszczerzyła zęby.— Czy to są zęby starego konia?— No, więc myślę, że mogłabyś iść do szkoły dla dorosłych —odparł Alojzy, żeby się nie sprzeczać. — Na jakiś kurs czy cośtakiego.106107— KURS! — ucieszyła się Leokadia. — Przecież jako szkapadorożkarska ciągle KURSOWAŁAM!I za resztę oszczędności zapisała się na kurs dla motorniczych.I dobrze zrobiła, bo szło jej to doskonale i już po tygodniu zupeł-nie sama prowadziła tramwaj numer trzynaście z Placu Kołomłyń-skiego do Spalonego Lasku.Najbardziej lubiła dzwonić albo zajadać kanapki z sałatą nakońcowych przystankach.— To tak, jak dawniej — mówiła. — Wesołe dzwoneczki uprzę-ży zimą i worek z obrokiem po każdym kursie. Pamiętasz kuligi,Alojzy? A tramwaj jest też kuligiem: jadą sanki za sankamii dzwonią.Chyba teraz naprawdę była szczęśliwa, bo nie przeszkadzało jejnawet to, że mnóstwo pieniędzy, zwłaszcza drobnych pieniędzy,wychodziło im na bilety dla Alojzego, który nie opuszczał żadnegokursu, bo i jemu podobało się to nowe zajęcie Leokadii. Czasemprzynosił z sobą ukochany stary bat i kiedy nikt a nikt nie mógłtego zobaczyć, strzelał z bata tuż nad głową Motorniczego, czyliLeokadii.— WIO, LEOKADIO! — mówił cichutko i Leokadii wydawałosię, że naprawdę powróciły dawne, dobre czasy i że znów jesttylko uczciwie pracującą na swój codzienny obrok szkapą.W dzień Stolica przelatywała obok niej jak na skrzydłach,a w nocy wróciły sny o fruwaniu, a kiedy wróciły te sny, toi w dzień skrzydła zaczęły świerzbić Leokadię i często prosiła Aloj-zego:— Podrap mnie w łopatki, Alojzy!— Z tego nie wyniknie nic dobrego! — wzdychał Alojzy. ?—Wiem, o czym marzysz, ale Motorniczy nie może fruwać.— Dlaczego właściwie? — pytała Leokadia.

Page 37: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

I kiedy tramwaj był pusty, wylatywała sobie przednim pomo-stem, a potem leciała nad wagonem motorowym, a wagon moto-rowy jechał przez chwilę bez Motorniczego. I chociaż Alojzypróbował wytłumaczyć Leokadii, że to nie bardzo rozsądne, Leoka-dia odpowiadała:— A po co mam być bardzo rozsądna? Wystarczy, jak będęnie bardzo rozsądna.— Ale Konduktor chyba coś zauważył, bo tak dziwnie na cie-bie patrzy.— Ach, on pewnie myśli, że ja nie mam biletu! A jak ja mamprzestać fruwać, kiedy:takie piękne i skrzydlate są poranki,przefruwają koło ranie przystankii ulice, i skwery, i placejak szalone wyfruwają na spacer,kamieniczki na skrzydłach pląsają,chmurki lecą naprzeciw tramwajom,ptaki w górze skrzydłami furkoczą,a ja co? ja mam fruwać nocą?— Tak — odrzekł Alojzy. — Bo tego nikt nie widzi prócz mniei paru słowików.— Wzlatywać do księżyca i gwiazd? Ja tam nie jestem takaPOETYCZNA. Ja tam wolę po ludzku — w biały dzień!I coraz częściej wylatywała przednim pomostem na małe fru-wanie.— Leokadio! — napominał ją Alojzy. — Będzie katastrofa.A na to Leokadia pokazywała mu napis:„Z MOTORNICZYM ROZMAWIAĆ NIE WOLNO".108109Wobec tego Alojzy przyniósł inny napis:„MOTORNICZEMU WYFRUWAĆ NIE WOLNO"— To jest napis NIEWAŻNY, bo nie urzędowy — powiedziałaLeokadia.A że Konduktor drzemał sobie właśnie w pustym wagonie, Le-okadia zawołała:— WIO, LEOKADIO!I wyfrunęła przednim pomostem z tramwaju. Ale leciała nienad tramwajem, tylko trochę przed nim, żeby w razie niebez-pieczeństwa wrócić do wagonu motorowego i zahamować. Wiatrdmuchał ostro i może dlatego Leokadia nie zauważyła, że na skrzy-żowaniu Staromodnej i Niezmiennej pali się czerwone światło, toznaczy, że przejazd zamknięty.— Hej, tam w górze! — zawołał Sierżant, który stał na roguStaromodnej i Niezmiennej. — Nie widzi pani, że przejazdzamknięty?Podskoczył i chwycił Leokadię za prawe tylne kopyto.— Proszę mnie puścić! — zawołała Leokadia. — Może byćkatastrofa!— Oczywiście, że może być katastrofa — odparł Sierżant. —Bo pani nie ma na pewno prawa jazdy.— Mam prawo jazdy tramwajem — odrzekła Leokadia.— O, każdy ma! — zawołał Sierżant. — Są nawet tacy, comają bilety miesięcz...Chciał pewno powiedzieć „MIESIĘCZNE", ale nie zdążył, bokoło nosa przeleciała mu rozpędzona trzynastka.— Stać! Stać! — krzyknął Sierżant i zaczął gwizdać.— Nic z tego — powiedziała Leokadia. — Ten tramwaj teżgwiżdże na pana.

1

Page 38: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

i

I szybko pogoniła na skrzydłach za uciekającą trzynastką, a do-pędziła ją w samą porę, bo Alojzy nie mógł zatrzymać tramwaju,który doganiał już jakiś samochód, i zrobiła to dopiero Leokadia,i to w ostatniej chwili przed zderzeniem.— Wysiadam, Leokadio — powiedział Alojzy.— Nie wolno — odparła Leokadia. — To nie przystanek.— Ja wysiadam W OGÓLE — powiedział Alojzy. — I tobieteż radzę wysiąść W OGÓLE.Obeszłoby się zresztą bez rady Alojzego, bo Sierżant dogoniłwreszcie trzynastkę i grzecznie poprosił, żeby Leokadia zmieniłaposadę.— Łatwo panu mówić, ale NA CO mam zmienić?— W każdym razie na coś takiego, żebym pani więcej nie spo-tykał. Bo musiałbym panią wsadzić do paki za przekraczanie prze-pisów.— Co to jest PAKA? — spytała potem Leokadia Alojzego. —W jakiej pace ja bym się zmieściła? Przecież z każdej paki wysta-wałyby mi skrzydła.— Ty i bez tego wystajesz, Leokadio — mruknął Alojzy.113LEOKADIAi kącikAlojzy zażył proszek od bólu głowy i wyciągnął się na ławce.— Zmizerniałeś — powiedziała Leokadia. — A i bzy przekwitły...I szybko zjadła wszystkie uschnięte kiście bzu.— Wiem, to moja praca ci szkodzi, a może zaszkodziła i bzom?Poleniuchuję sobie trochę, to wszystko będzie dobrze.Wprawdzie nie leniuchowała tak zupełnie, bo musiała pomagaćsąsiadom z Dorożkarskiego Rynku i bawić się z dziećmi sąsiadówz Dorożkarskiego Rynku, ale nie miała żadnej PRAWDZIWEJpracy i dlatego trochę się nudziła. Na szczęście nie mogła dużoo tym myśleć, bo nie zawsze miała co jeść, a pusty żołądek prze-szkadza w myśleniu, szczególnie zaś nie należy z pustym żołąd-kiem myśleć o jedzeniu.— Jak to dobrze, że nigdy nie jest źle — mogła tylko Leokadiamyśleć nad kawałkiem chleba. — Albo jest dobrze, bo chociażza dużo myślę, to za to mam co jeść, albo jest dobrze, bo chociażnie mam co jeść, to za to przynajmniej nie myślę.Bo raz jest tak, raz inaczej,jedno na drugie się zmienia,a ja mam wszędzie i zawszeswój KĄCIK ZADOWOLENIA.To tym, to owym się cieszęi choćby mi było najgorzej,to przecież zawsze jeszczew kąciku coś znaleźć się może.Kiedy spotyka mnie szczęście —do kącika je biorę po cichu,a im mi jest gorzej — tym częściejchowam się w moim kąciku.Ale na początku czerwca zdarzyła się rzecz bardzo nieprzyjemna,tak bardzo nieprzyjemna, że trudno było Leokadii znaleźć w' niejcoś, co można by schować do KĄCIKA ZADOWOLENIA: na SkwerSześciokonny przyszła Wdowa, spojrzała na Alojzego, leżącego naławce w słońcu, i zalała się łzami.— Tak za mną tęsknisz? — przestraszył się Alojzy.— Och, Alojzy! — wyjąkała Wdowa. — Masz takie dziuraweskarpetki! Czemu ich nie trzymałeś w naftalinie?

Page 39: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

— Martwię się, że zrobiłem ci przykrość — powiedział Alojzy.— Weź je sobie i przesyp naftaliną. Ja mogę chodzić bez skar-petek.— Co? — zawołała Wdowa. — Opuściłeś mnie i za to mam ciprzesypywać naftaliną skarpetki?— ZA TO nie — zgodził się Alojzy. — Ale za to, że NIEWRACAM. Przecież ty nie znosisz ani kanarków, ani kotów, anipsów, ani Leokadii.— Więc oddaj Leokadię do Przytułku Dla Bezdomnych Koni —powiedziała Wdowa. — Będę ją odwiedzać co niedzielę.— Dziękuję, nie lubię zepsutych niedziel — orzekła Leokadia.114f— Niegrzecznie byłoby, gdybym pani o tym nie uprzedziła. A pozatym powinna pani odwiedzać przede wszystkim Alojzego. Bo jegotam przyjmą na pewno, a z moimi skrzydłami mogą być kłopoty.— Ładna przyjaźń! — zawołała Wdowa. — Najpierw końutrzymuje się z twojej emerytury, a potem wsadza cię do Przy-tułku Dla Bezdomnych Koni! Gdybyś był ze mną, ponosiłabym zaciebie wszystkie ciężary...— Ja też mogę nosić ciężary — przerwała jej Leokadia. -—A zacznę od pani!I chociaż Wdowa broniła się rękami i-nogami, Leokadia wsa-dziła Wdowę na swój grzbiet i zaniosła prosto na piąte piętrodomu przy ulicy Jałowcowej.14

LEOKADIAi ciężaryI zaczęła dźwigać ciężary, a zwykle były to szafy albo tapczany,albo fortepiany, które trzeba było wyciągać z samochodu i wnosićna któreś tam piętro którejś tam kamienicy, a mebli było straszniedużo i kamienic było strasznie dużo, i strasznie dużo było pięter.I znowu, tak jak wtedy, kiedy Leokadia była Gońcem w redakcji„Gazety Wczorajszej", nie było ani pogawędek z Alojzym, animiłych snów o fruwaniu. Za to Alojzemu śniło się teraz bardzoczęsto, że fruwa z Leokadią nad łąką, białą i różową od koniczyny,ale nie opowiadał o tych snach Leokadii, bo, po pierwsze, nie miałkiedy, a, po drugie, wcale nie chciał jej przypominać o skrzydłach,skoro sama tak jakby o nich zapomniała.— Rany chomąta, Alojzy! — mówiła. — Jakieś mam NIERÓW-NE PLECY. Wszystkie szafy z nich zjeżdżają, końska dola!— Leokadio, klniesz jak dorożkarz! — wołał przerażony Aloj-zy. — GDZIE ty się tego nauczyłaś?A wieczorami często szukał Leokadii przy kioskach z piwem, boludzie często dawali Leokadii na piwo, więc musiała często pić, żebywydać te pieniądze UCZCIWIE. Wtedy.Alojzy też popijał piwoi słuchał, jak Leokadia mówi do Tragarzy:116— Jak kto chce pracować, to musi CHODZIĆ PO ZIEMI. Niema pracy bez chodzenia po ziemi. Kto nie stoi mocno na ziemi,ten nie może niczego z niej dźwignąć.Pewnego razu Alojzy nie wytrzymał i spytał Leokadię, kiedybyli sami:— Leokadio, czy nie miałabyś ochoty pofruwać?— POFRU... — powiedziała Leokadia.A potem zwiesiła łeb i bardzo cichutko szepnęła:— Obejrzyj moje biedne skrzydła, Alojzy. Czy na CZYMŚ TA-KIM można fruwać?) I odwróciła głowę, jakby nie chciała, żeby Alojzy oglądał takżejej oczy.

Page 40: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

LEOKADIAi innośćI było im znowu bardzo dobrze, bo znowu pracowali razem, tylkoże Leokadia pracowała na chleb codzienny, a Alojzy na conocnefruwanie, bo co wieczór po powrocie z kiosku z piwem Alojzy szo-rował, czesał i prostował pióra Leokadii, aż po dwóch dniachwróciły do dawnego wyglądu, tylko fioletowa farba ścierała sięz nich coraz bardziej, aż Tragarze zaczęli podejrzewać Leokadię,że ma PRAWDZIWE skrzydła.— Niby to chodzi po ziemi, a butów nie niszczy — mówiłRudy Tragarz do Piegowatego Tragarza. — Jak pragnę dźwignąć,że ona wczoraj machała tym farbowanym pierzem! Jak umie fru-wać, to czego się bierze do roboty? Niech sobie fruwa!— Po co się bierze do NASZEJ roboty? — powiedział Piego-waty Tragarz. -— I co będzie, jak zacznie fruwać z tapczanami?Ludzie będą potem chcieli, żeby im dźwigać FRUWAJĄCO.A później zadawali Leokadii różne pytania:— Czy masz odciski, Leokadio?Albo:— Jak się czuje ciocia gęś, Leokadio?Albo:118119— Którędy LECISZ do domu, Leokadio?Ale niczego się nie mogli dowiedzieć, bo Leokadia naprawdęmiała odciski od dźwigania szaf i tapczanów, i fortepianów i na-prawdę wracała do domu piechotą, i naprawdę nie wiedziałao żadnej cioci gęsi, bo nie znała przecież wcale swojej rodziny.A fruwała tylko wieczorami i tylko nad Dorożkarskim Rynkiem,gdzie wszyscy ją dobrze znali i bardzo się cieszyli, że Leokadiaznowu fruwa, chociaż szło jej to teraz trochę ciężko.— Czym byłby Skwer Sześciokonny bez fruwającej Leokadii?— mówili sąsiedzi z Dorożkarskiego Rynku. — Zupełną prowincją!A w sobotnie popołudnie Leokadia wróciła do domu niecowcześniej.— Polecimy na wycieczkę — powiedziała. — Żeby zobaczyć,czy zielenią się smaczne zboża i czy smaczne chabry wyskakująz bruzd.Rudy Tragarz z Piegowatym Tragarzem nie spieszyli się dodomu tak bardzo, jak Leokadia, bo nie czekało ich przecież sobotniefruwanie z Alojzym. Więc stali sobie na rogu Alei Migdałów przedkioskiem i popijali jasne piwo, aż tu nagle Rudemu Tragarzowi dokufla pełnego białej piany wpadło białe jak piana piórko.— Pewno gęsi lecą — powiedział Rudy Tragarz.A potem spojrzał w niebo i krzyknął:— Piegowaty, jak pragnę dźwigać! Leokadia szafę po niebietaszczy!— ?, w sobotę? — powiedział Piegowaty Tragarz.— Złodziejka! — zawołał Rudy Tragarz. — Bandy tka!A potem pokazał przechodniom lecącą Leokadię z Alojzym nagrzbiecie. ?— Ukradła nam robotę — powiedział.— Szafę — dodał Piegowaty Tragarz.

I

— Szafę? — zapytał Kioskarz. — Przecież to tapczan.— Tapczan? — zapytał Sprzedawca Baloników. — Przecież tofortepian.— Fortepian, nie fortepian, dawaj pan baloniki! — zawołałRudy Tragarz.

Page 41: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

Chwycił balony i wypuścił je całym pęczkiem w niebo.— Jakie to piękne, Alojzy! — zawołała Leokadia.„ I wpadła w sam środek pęczka baloników.I oczywiście zaplątała się tak, że nie mogła ruszyć ani jednym,ani drugim skrzydłem i zaczęła opadać wolniutko na Plac Koło-młyński.— O, jaki świat jest zielony! — wołała. — O, jaki świat jestżółty! O, widzę wszystko na różowo! Czemu jęczysz, Alojzy? Totakie ładne!— Bo ty widzisz wszystko na różowo — odparł Alojzy. —A mnie jest czarno przed oczami ze strachu, że możemy się zu-pełnie zabić.— Niezupełnie — powiedziała Leokadia. — To jest przecieżspadochron.I chwyciła zębami sznur baloników i łagodnie opadła na PlacKołomłyński.— Patrzcie — mówili sobotni przechodnie. — Nowa reklamabaloników.A dzieci z Placu Kołomłyńskiego zaczęły pytać Leokadię:— Czy te baloniki są na sprzedaż?— Nie — odrzekła Leokadia. — Za darmo. Radość rozdaje sięza darmo.Czy można kupić błękit?Czy można kupić zieleń? .122I/ uśmiech? I piosenkę?I słońce? I niedzielę?I przebudzenie rano?I miły sen? I wiosnę?Nie, radość jest za darmoi to jest w niej radosne.Więc weźcie sobie te baloniki!— Zaraz, zaraz! — zawołał Sprzedawca Baloników.Nadbiegł właśnie od ulicy Przygodnej, a za nim pędzili zdyszaniTragarze i spocony Kioskarz.— Oddaj baloniki! — krzyczeli Tragarze.— I szafę!— I tapczan!— To wszystko, co porwałaś na grzbiet.— Nie oddam — odparła Leokadia. — Bo baloniki wzięły dzieciz Placu Kołomłyńskiego, a to WSZYSTKO — to Alojzy, a on jestWSZYSTKIM tylko dla mnie, chociaż wcale nie wiedziałam, żemógłby mi też zastąpić sporo mebli. Umebluję nim Skwer Sześcio-konny.— Nie umeblujesz nawet JEDNOKONNEGO! — wykrzyknąłRudy Tragarz. — Bo pójdziesiz do więzienia, bo jesteś oszustką.— Tak, jesteś oszustką! — zawołał Piegowaty Tragarz. — Dźwi-gałaś ciężary jako KTO INNY!— Piłaś piwo w kiosku jako KTO INNY!— Przechodziłaś obok moich baloników jako KTO INNY!— Więc wsadźcie do więzienia KOGO INNEGO — powiedziałaLeokadia. — Bo ja nie jestem KIM INNYM, tylko MNĄ, a MNIEwcale nie znacie!i !?LEOKADIAi prawdaAlojzy chciał pocieszyć Leokadię.— Może pójdziemy na piwo? — pytał.— Nie będzie już piwa... — mówiła Leokadia. — Nie będzienapiwków...

Page 42: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

— Może odwiedzimy Fryzjera? — pytał.— Nie będzie już Fryzjera... — mówiła Leokadia. — Nie bę-dzie farbowania... Nie znajdę już pracy jako KTO INNY.Uciekli miastu i zeszli nad rzekę, a Leokadia weszła po kolanado wody, a weszła tylko po to, żeby patrzeć na swoje odbicie.— Można w to wierzyć albo nie, ale jest COS TAKIEGO JAKJA, skoro to COŚ TAKIEGO JAK JA odbija się w wodzie —powiedziała. — Bo wodzie nie udaje sdę udawanie.I zaśpiewała:Wodo, jesteś prawdziwa,nie kłamiemy obie.Jak zanurzę się w tobie,kłamstwo z siebie pozmywam.124— W każdym razie pozmywałaś farbę — powiedział Alojzy. —Zrzuć jeszcze ten fartuch, Leokadio.— Troszkę się boję — szepnęła Leokadia. — Może ja W ŚROD-KU też jestem już NIEKONIEM?Ale kiedy Alojzy pomógł jej zrzucić fioletowy kitel i kiedy znowuobsiadły ją końskie muchy, i kiedy zaczęła swobodnie opędzać sięod much, uwierzyła, że W ŚRODKU jest skrzydlatą szkapą, i jaktylko w to uwierzyła, to zaraz zaczęła tańczyć z radości po nad-rzecznym bulwarze i śpiewać:Jasne jak słońce, jak słońce, jak słoń,że Leokadia to zwykły koń!Nie lew, nie żyrafa, nie hipopotam inie gęś, a zwyczajny koń ze skrzydłami!No, i czego tak na mnie patrzysz, Alojzy?— Jesteś piękna — szepnął Alojzy.— Dlatego, że się cieszę? Że tańczę i śpiewam, i trzepoczęskrzydłami, i macham ogonem?— Dlatego, że jesteś SOBĄ.Leokadia spojrzała na Alojzego.— Ty zawsze jesteś SOBĄ, Alojzy, a wcale nie jesteś piękny.Ale mimo to bardzo cię lubię.I pomaszerowali sobie nadrzecznym bulwarem, a latarenki mru-gały do nich wesoło z głębi wieczornego zmroku.— Dlaczego nic nie mówisz Alojzy? —zapytała Leokadia.A potem szybko dodała:— Zapomniałam ci powiedzieć, Alojzy: masz piękną brodę. I towystarczy, bo ona zasłania resztę.LEOKADIAi zrozumienieNazajutrz było tak gorąco, jak gdyby czerwiec chciał konieczniebyć lipcem. Ale na szczęście w południe przez Rynek Dorożkarskiprzejechała polewaczka miejska i po drodze oblała Leokadię i Aloj-zego.— Teraz jeszcze lody czekoladowe — powiedziała Leokadia.Więc pofrunęli na lody czekoladowe z kremem do kawiarenkibrązowej i złotej, gdzie nie byli już bardzo, bardzo dawno.— Ładna niedziela! — rzekła ze złością Kelnerka.— Bardzo ładna — odparła Leokadia. — Cieszę się, że się nampodoba.— Z końmi nie rozmawiam — powiedziała Kelnerka i poszłasobie.— Czy dałeś jej na piwo? — zapytała Leokadią. — Ona chcia-łaby na pewno porozmawiać z Tragarzami. Dlaczego ona mnienie lubi?— Ona nie lubi nikogo — odrzekł Alojzy.—: Ale ja przecież nie jestem nikt! Trzeba mnie lubić!To rzekłszy, Leokadia wylizała dokładnie resztki lodów z pu-

Page 43: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

charka i jednym susem przeskoczył" kolorowy płotek, a potem126127pocwałowała ku fontannie, która zdobiła trawnik przed Ratuszem,i rozpostarła skrzydła, i wzleciała w sam środek wodotrysku, i za-częła pluskać się i trzepotać w różnobarwnych kropelkach. A wte-dy Alojzy zobaczył Jednego Pana, który biegł przez trawnikprosto do sadzawki pod fontanną, jakby chciał się z niej napićwody.— Niech pan nie pije! — zawołała Leokadia z góry. — Ja sięw tej wodzie umyłam!Wtedy Jeden Pan cofnął się szybko, spojrzał w górę i krzyknął.— Nie ma co krzyczeć — powiedziała Leokadia. — Nie jestemznowu taka brudna.— Jesteś... — szepnął Jeden Pan. — Jesteś!— Nic podobnego — oburzyła się Leokadia. — Myję się co-dziennie. Alojzy czyści mnie zgrzebłem.— Zgrzebłem? — zdziwił się Jeden Pan. — Czyści zgrzebłemPegaza?—?? Nie Pegaza, a moim. A pan powiedział, że jestem brudna.— Nie powiedziałem, że jesteś brudna. Powiedziałem, że JE-STES nareszcie. Że cię znalazłem.— Wcale jej pan nie zgubił — wtrącił się Alojzy. — Leokadiajest MOJA.— O, przepraszam, Alojzy, to ty jesteś MÓJ! — zawołała Le-okadia.— Rany chomąta, Leokadio, nie mów do mnie Z GÓRY — po-wiedział Alojzy. —- To nieuczciwie.— Nie zniżaj się tylko! — zawołał Jeden Pan. — Pokaż mu,że jesteś Pegazem.— Pegazem? Możliwe, sama czasem tak myślę.— Leokadio, po co rozmawiasz z obcymi? — wykrzyknął Aloj-zy. — Zupełnie tego nie rozumiem.— Może nigdy mnie nie rozumiałeś, Alojzy — oświadczyłaLeokadia. — Nie rozumiałeś, że jestem Pegazem.— Na pewno — powiedział Alojzy. — Do widzenia.— Alojzy! — zawołała Leokadia i sfrunęła z fontanny.— Zostań ze mną — poprosił Jeden Pan. — Inaczej utopię sięw tej sadzawce. Właśnie miałem zamiar to zrobić, bo jestem Poetąbez Pegaza.— A ja jestem Pegazem bez Poety — odrzekła Leokadia. —Czy za pomocą Pegaza Poeci piszą wiersze?— Nie, masz tylko być MOIM PEGAZEM, i już. Bo my sięrozumiemy. A wtedy nie będę się topił.— Bardzo jestem wzruszona — powiedziała Leokadia. — Naimię mi LEOKADIA.-— To nie jest najlepsze imię dla Pegaza. Chyba że jesteś RO-DZAJEM ŻEŃSKIM, czyli Muzą.?— Pracowałam w Muzeum. Dużo bułeczek z sałatą.Ale Poeta nie miał pieniędzy na bułeczki z sałatą ani na mar-chewkę, bo musiał kupować różnokolorowe wina w małym zady-mionym barze przy ulicy Jałowcowej.— Wcale nie lubię wina — mówił. — Chodzi mi tylko o to,żeby oglądać przez nie czerwonego Pegaza, złotego Pegaza, białegoPegaza, co siedzi naprzeciwko mnie i jest MOIM Pegazem. Poleci-my pod obłoki i napiszę naprawdę PRAWDZIWY wiersz, MuzoLeokadio.Ale potem Poetę rozbolała głowa i nie miał ochoty fruwać anipisać wierszy, więc poszli sobie z Leokadią powolutku ulicą Ja-łowcową, a Leokadia też nie myślała o wierszach ani o fruwaniu,tylko szukała okna piątego piętra w domu przy ulicy Jałowcowej.

Page 44: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

— Ciekawa jestem, gdzie jest teraz Alojzy? Czy Wdowa prze-sypuje mu skarpetki naftaliną?128— Co mówisz, Leokadio? — zapytał Poeta.— Że zjadłabym dobrą marchew — odparła Leokadia.— Jesteś bardzo drogim Pegazem. Musisz mi zesłać natchnie-nie, to napiszę wiersz i sprzedam go w „Gazecie Wierszowanej",i za to kupię ci worek marchwi.— Zesłać CO?— Natchnienie. To taki nastrój do pisania.— Co to jest NASTRÓJ?— Taki humof, Leokadio.— HUMOR mogę ci zsyłać w pęczkach, bo mam go mnóstwow KĄCIKU ZADOWOLENIA. Ale czy nie masz swojego własnegohumoru?— Nie, bo świat jest zły — powiedział Poeta. — Świat jest złyi życie jest złe, a ludzie mnie nie rozumieją... ludzie są najgorsi.— Coś takiego! — zawołała Leokadia. — A ty nie jesteś czło-wiekiem?lLEOKADIAi zwierzeniaLeokadia bardzo chciała spotkać Alojzego.Alojzy bardzo chciał spotkać Leokadię.A Poeta ani o tym nie wiedział, ani nie domyślał się tego, bo niemyślał o nikim innym i o niczym innym, tylko o sobie. I dlategobył pewny, że Pegaz będzie jego Pegazem na zawsze, to znaczy,że Leokadia będzie jego Leokadią przez całe życie. Więc nieśpieszył się wcale do pisania wierszy, dopóki ma swojego Pegaza,ale szedł i szedł ulicami Stolicy, i mówił, i mówił o wierszach,których nie napisał, i o Poecie, czyli o sobie.„Wolałabym częściej zmieniać Poetów — myślała Leokadia. —Przynajmniej co godzinę".Ale nie mogła długo nad tym myśleć, bo nie miała nic do jedze-nia i była tak głodna, że ta noc wydawała się jej strasznie długa,chociaż to była jedna z najkrótszych nocy w roku.— To okropne, że jestem na tym złym świecie! — mówił Poeta.— To okropne, że jesteś — zgadzała się Leokadia.— Bo co kogo na tym złym świecie obchodzą Poeci? — mówiłPoeta.— Właśnie, co kogo obchodzą! — zgadzała się Leokadia.130— Nikt nie ma dla mnie litości — mówił Poeta.— Słusznie — zgadzała się Leokadia.A Poeta cieszył się, że Leokadia mu potakuje.— To mi przypomina zabawę w POMIDOR — powiedziaławreszcie Leokadia. — Tylko zamiast POMIDOR ciągle mówiszPOETA.— Doskonale — rzekł Poeta. — Możemy mówić o tobie. Czy jaci się podobam?— Nie masz brody — odparła Leokadia. — I pewno nie umieszpowozić. A ja jestem Pegazem Dorożkarskim.— Poeta... — zaczął Poeta.— POMIDOR — powiedziała Leokadia i poszła sobie.Ale Poeta dogonił ją i zaczął deklamować:0 muzealna Muzo, w mózgumuzykuj mi, jak...— Jak co? — zapytała Leokadia.— Powiedz mi, bo nie wiem.— Mucha — powiedziała Leokadia.— Muzykuj mi jak mucha! Świetne!

Page 45: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

— Do widzenia.— Dokąd idziesz, Leokadio?— Do domu.— A gdzie jest twój dom?— W krzakach bzu na Skwerze Sześciokonnym. NASZ dom.Mój i Alojzego.1 nagle Leokadia poczuła, że Alojzy na pewno JEST na Skwe-rze Sześciokonnym i że dreptanie w kółko po Stolicy ma jeszczemniej sensu, niż jej się dotąd wydawało, i nim Poeta zdążył wy-131 mówić słowo, pofrunęła do domu.— Dobry wieczór, Alojzy — powiedziała.Alojzy otworzył oczy.— Nie myśl, że ja tu na ciebie czekam, Leokadio — mruknął.— Jestem u Wdowy na ulicy Jałowcowej i nie wrócę tu jużNIGDY.— Świetnie się składa — odparła Leokadia. — Bo ja też.LEOKADIAi poezjaDopiero w południe zbudziło ich głośne:— Dzień dobry!To przyszedł do nich Poeta, niezupełnie wyspany i niezupełniewymyty, ale za to zupełnie inaczej ubrany. W białą koszulę z czar-ną kokardą i w czarne aksamitne ubranie.— Czy ktoś umarł? — zapytała Leokadia.— Nie, ale przebrałem się tak na cześć WŁASNEGO Pegaza.Za pieniądze, które dostałem za wiersz o tobie:O Muzo muzealna, w mózgumuzykuj...— Zostaw, jeszcze nie jadłam śniadania — powiedziała Leo-kadia.— Nic dziwnego, bar przy ulicy Jałowcowej jest jeszcze zam-knięty i ja też nic nie piłem — rzekł Poeta.Więc Leokadia i Alojzy zaprosili go na śniadanie do baru mlecz-nego przy Dorożkarskim Rynku, ale Poeta trochę krzywił się przy133 jedzeniu.— Pegaz w mleku... — mówił podnosząc do góry szklankęz mlekiem. — Ledwie ciebie widać...— To nie Pegaz, to mucha — powiedział Alojzy. — Niech Panwyłowi.— Muzykuj mi jak mucha... — szepnął Poeta i wypił mlekoz muchą. — Co ci to przypomina, Leokadio?— Że muszę sobie zapuścić dłuższy ogon — odparła Leokadia.— Rzeczywiście dużo much* w tym roku.— Będę go czesał, dobrze? I pióra też, Leokadio. Poeta powiniendbać o swojego Pegaza.Ale Poeta wcale nie umiał dbać o Leokadię, a przynajmniej0 jej pióra, bo szarpał je i wyrywał, aż na Skwerze Sześciokonnymzrobiło się biało od pierza, a przechodnie na Rynku Dorożkarskimwołali:— Patrzcie no, śnieg w czerwcu!— To nic, zbiorę te wszystkie pióra i każdym z nich napiszęPRAWDZIWY wiersz — powiedział Poeta.— Rany chomąta! — zawołała Leokadia. — To już przestańmnie czesać!Ale była jednak zadowolona, że Poeta na jej cześć pisze wiersze1 stroi się w kokardy.— Widzisz, Alojzy, a ty nigdy dla mnie nie stroisz się w ko-kardy.— Stroję się dla ciebie w brodę — mruknął Alojzy. — A toi tak za dużo dla takiej niemądrej szkapy.— Pegaz to nie szkapa! — zawołał Poeta.

Page 46: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

— Właśnie — powiedziała Leokadia. — Pegaz to Muza, a Muzato ja.I poszła z Poetą na wino do małego, zadymionego baru przyulicy Jałowcowej.134135— Zaraz wzlecimy pod chmury, czerwony Pegazie, złoty Pega-zie, biały Pegazie — mówił Poeta, patrząc na Leokadię przez kieli-szek. — Zaraz wzlecimy pod chmury i napiszę pierwszy PRAW-DZIWY wiersz i stanę się PRAWDZIWYM Poetą.— Nic z tego — odparła Leokadia. — Nie ma ani jednej chmury.— Więc napij się ze mną wina — powiedział Poeta. — I przej-dziemy na PANI.Więc napili się wina, żeby przejść na PANI, a potem na TY,a potem znowu na PANI, a potem znowu na TY, aż wreszcie Leo-kadia wzleciała pod sufit i zaczęła śpiewać PRAWDZIWĄ pio-senkę:Czego chcecie od koni, czego chcecie od szkap,czego chcecie od kobył i chabet?Tyle lat wam dzwoniło ich codzienne klap-klap,jak im teraz płacicie wet za wet?Duże brawa dla koni,niechaj wiecznie nam dzwoniich codzienne klap-klap!Zawsze byłyśmy wasze od ogona do chrap,dziś każecie nam wynieść się z miasta.Za ofiarne dreptanie, za codzienne klap-klap,za to, za to wypędza się nas tak?Duże brawa dla koni,niechaj wiecznie nam dzwoniich codzienne klap-klap!Potem Leokadia sfrunęła z powrotem do stolika, przy którymsiedział Poeta, i powiedziała:— Okropna piosenka!Ale cała sala baru przy ulicy Jałowcowej klaskała i śpiewała:Duże brawa dla koni,niechaj wiecznie nam dzwoniich codzienne klap-klap!— Bardzo ładnie fruwałaś — powiedział Poeta.— Mnie zawsze chwalą na opak — wyszlochała Leokadia. —Jak śpiewam, to za fruwanie, a jak fruwam, to za to, że jestemDZIEŁEM SZTUKI.LEOKADIAi wdzięcznośćA potem piosenka Leokadii wytoczyła się z małego zadymionegobaru przy ulicy Jałowcowej, a potem zaczęła ją śpiewać cała Sto-lica, od Spalonego Lasku po Plac Kołomłyński, a najgłośniej śpie-wano w samym środku Stolicy, na trawniku przed Ratuszem.. — To musiał napisać Poeta! — zawołali Ojcowie Miasta.A Poeta siedział jeszcze ciągle z Leokadią w małym, zadymio-nym barze przy ulicy Jałowcowej.— Czy tu jest PRAWDZIWY Poeta? — zapytał NajważniejszyOjciec Miasta, stając w drzwiach baru przy ulicy Jałowcowej.— Jestem! — zawołał szybko Poeta.— Czy to pan napisał PRAWDZIWĄ piosenkę?— Oczywiście — powiedział Poeta. — Mam przecież PRAW-DZIWEGO Pegaza.— Więc pójdzie pan do PRAWDZIWEGO więzienia, ale już bezPegaza, bo takich piosenek pisać nie wolno.I poszli do więzienia.Na przedzie szedł Poeta w kajdankach, za nim dwóch Strażników,

Page 47: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

za nimi Najważniejszy Ojciec Miasta, a na końcu Leokadia ze zwie-137 szonym łbem.i,

r '.y ,V''&0 90m©o •,• •<»&*?*>:&•*;..

• ••',? ^#?•e»• fc Sr0Pm9<

141— To moja wina — mówiła. — Ja jestem jego Pegazem.— Chętnie zamknąłbym panią w więzieniu, ale trudno — od-powiadał Najważniejszy Ojciec Miasta. — Tam nie ma miejsca dlaPegazów, bo wszystkie miejsca zajmują Poeci.A jak szli przez ulicę Jałowcową, to zobaczyła ich Wdowa i po-leciała zaraz na Skwer Sześciokonny, żeby zanieść Alojzemu rado-sną nowinę, że Leokadię prowadzą.— Rany chomąta, USAMODZIELNIŁA SIĘ! — jęknął Alojzy.I pobiegł szybko na ulicę Przymoście, gdzie było więzienie, a naulicy Przymoście, przed bramą więzienia, stała Leokadia.— Nie zamknięto cię? — zawołał Alojzy. — Co za szczęście!— Co za pech! — odparła Leokadia. — Zamiast mnie wzięliPoetę, chociaż to moja wina. To ja ułożyłam PRAWDZIWĄ pio-senkę i ja powinnam siedzieć w PRAWDZIWYM więzieniu.— Ułożysz jeszcze, ułożysz, Leokadio, i będziesz mogła sobieposiedzieć — pocieszał ją Alojzy. — A poeta na pewno już żadnejPRAWDZIWEJ piosenki nie ułoży, więc niech korzysta z okazji.— Wiem, która to cela — powiedziała szeptem Leokadia. —O, ta, widzisz?Na samym szczycie wysokiej wieży więzienia paliło się małeświatełko.— Będę mu tam wrzucała jedzenie, żeby nie umarł z głodu.— Ale wtedy MY umrzemy z głodu, Leokadio,— Wobec tego muszę wykraść go stamtąd. Ależ tak, to naj-prostsze!— Ale w okienku jest krata — powiedział Alojzy. — Nie wy-ciągniesz Poety przez kratę.— Mogłabym poczekać, aż schudnie — odparła Leokadia. —Ale może przedtem umrzeć. Lepiej poleć ze mną i przepiłuj kratę,Alojzy.Poczekali na moście, aż się ściemni, bo nie bardzo chcieli, żebyich ktoś zobaczył, a kiedy już było zupełnie ciemno, poderwali sięz mostu i poszybowali nad rzeką, a że zerwała się właśnie burza,nie było to wcale takie łatwe.— Nie bój się, Alojzy! — zawołała Leokadia. — To już tu!I zawisła bez ruchu pod okienkiem celi Poety, a Alojzy wy-

Page 48: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

ciągnął z kieszeni pilnik do paznokci i zaczął piłować kratę. Poetazerwał się z pryczy, na której właśnie leżał, i wspiął się na okno,i przycisnął twarz do szyby, i w świetle błyskawicy rozpoznał Aloj-zego i Leokadię, więc zaczął układać wiersz o Pegazie-Wybawi-cielu.— Nic z tego — wysapał Alojzy. — To jest widocznie grubszeod moich paznokci.A wtedy Leokadia podfrunęła nieco wyżej i szarpnęła kratę zę-bami, aż rozległ się głośny trzask.— Ząb? — zapytał Alojzy.— Krata — odparła Leokadia. — Przecież wiesz, jakie mamzęby. Końskie.Potem odniosła Alojzego na most, a potem zrobiła to samoz Poetą. Właśnie lunął deszcz i wszyscy troje trzęśli się z zimna.— Wyglądasz jak zmokła kura — powiedział Poeta do Leokadii.— Pegaz to nie kura — rozzłościła się Leokadia. — Mógłbyśmi podziękować.— PEGAZ? — zdziwił się Poeta. — Pegaz z KOŃSKIMI ZĘ-BAMI? Dziękuję ci, poczciwa szkapo. Zawiodłem się na tobie.LEOKADIAi natchnieniei143— Znajdziemy sobie innego Poetę — rzekł Alojzy. — Jest ichmnóstwo w tym więzieniu.— Nigdzie po nikogo nie polecę — oświadczyła Leokadia. — I że-byś mi nie mówił o Pegazach!Ale nazajutrz Leokadia całkiem wyschła, a po dwóch dniachcałkiem ochłonęła ze złości, a trzeciego dnia, kiedy pożegnała sięz dziećmi z Dorożkarskiego Rynku wyjeżdżającymi na wakacje,powiedziała trochę do siebie, a trochę do Alojzego:— Właściwie jestem Pegazem własnym. Przecież sama sobiepiszę piosenki i zsyłam dobry humor.— Rany chomąta, Leokadio! — przestraszył się Alojzy. — Czyzaczniesz chodzić do baru na Jałowcową? Ja wolę piwo.— A ja wolę lody — odrzekła Leokadia.Więc poszli razem do kawiarenki brązowej i złotej i usiedliw ogródku, który właściwie nie był ogródkiem, tylko zagródką,wypełnioną kolorowymi stolikami.— Dzień dobry —- powiedziała Leokadia do Kelnerki. — I niechpani odpowie tylko dzień dobry i nic więcej, bo popsuje mi panihumor, a ja muszę zesłać sobie humor do pisania piosenek. JestemPoetką, ale nie PRAWDZIWĄ, bo PRAWDZIWI Poeci siedząw PRAWDZIWYM więzieniu za PRAWDZIWE piosenki. Dwieporcje lodów czekoladowych z kremem!— Od czego zaczniesz, Leokadio? — zapytał Alojzy.— Oczywiście od siebie — odparła Leokadia. — Poeta ZAWSZEod tego zaczyna.Tymczasem szpaki sfruwały na trawnik naprzeciwko kawiar-nianego ogródka i pluskały się w fontannie przed Ratuszem, a po-tem wzlatywały na drzewa przy Alei Migdałów i gwizdały na całygłos. Tymczasem w kawiarence brązowej i złotej syczał i śpiewałekspres do kawy. Tymczasem nad pustymi pucharkami po lodachgrały i bzykały muchy i osy. Tylko Leokadii nie chciała się ułożyćpiosenka.— To dziwne, Alojzy — powiedziała Leokadia. — Jak nie by-łam Poetką, to ciągle układałam własne piosenki, a teraz przy-chodzą mi na myśl tylko cudze.— To ułóż cudzą piosenkę — poradził Alojzy.— To potem. Na początku trzeba układać własne.— Wiem! — zawołał Alojzy. — Ty nie śpiewasz po lo-

Page 49: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

dach, tylko po koniczynie albo po marchwi, albo po bułeczcez sałatą.I poszli po bułeczki, ale w mieście nie było bułeczek, bo wyku-piły je dzieci wyjeżdżające na wakacje, więc Alojzy z Leokadiąwędrowali coraz dalej i dalej, aż zawędrowali do kiosku na skrajuSpalonego Lasku i kupili sobie tam po dwie bułeczki i po dwiegłówki sałaty, i postanowili zjeść je na miejscu.— Co to? — zawołała nagle Leokadia i zastrzygła uszami.Bo z głębi Spalonego Lasku dobiegła ich uszu cichutka, alewesoła muzyczka, tak jakby tam daleko ktoś kręcił korbką starejkatarynki.144145— Chodźmy tam! — zawołała Leokadia.Ale zaraz dodała:— Jak ułożę piosenkę!I ze złości zjadła obie bułeczki naraz.— Ułożyłaś? — zapytał Alojzy.— Nie masz marchwi? — zapytała Leokadia.Alojzy znalazł w kieszeni marchew i Leokadia prędko ją zjadła.— Ułożyłaś? — zapytał Alojzy.— Czy to była aby DOBRA marchew? — zapytała Leokadia.A potem zastrzygła uszami i zawołała:— Karuzela!— Nie masz rymu? — zapytał Alojzy. — Niedziela. Wesela.Aniela. Cebula — ale to do karuzula.— Karuzela! — powtórzyła Leokadia.I pocwałowała w głąb Spalonego Lasku, a Alojzy pobiegł za niąi rzeczywiście w głębi Spalonego Lasku zobaczył dwie karuzelei diabelski młyn, i mnóstwo ludzi, którzy śmieli się i pokrzykiwali,ale wesoła muzyczka była od nich o wiele głośniejsza.— Dwa bilety! — krzyknął Alojzy do Właściciela Karuzeli.Ale zanim zdążył zapłacić, Leokadia już frunęła w górę i zajęłamiejsce w niebieskiej łódce, a jej rozpostarte szeroko skrzydła wy-glądały jak dwa srebrne żagle na wietrze.— WIO, KARUZELO! — wołała Leokadia. — WIO, KARU-ZELO!A potem jeździli razem na diabelskim młynie, a Leokadia zawszew ostatniej chwili zawisała tak, że nigdy nie była do góry nogami.Ale i jej zakręciło się wreszcie w głowie.— Sama nie wiem, czy gwiazdy są w moich oczach, czy naniebie, Alojzy? W każdym razie wcale nie muszę wzlatywać ponie do góry.I pofrunęli przez Spalony Lasek i przez ulice do miasta, to za-ledwie dotykając bruku, to znowu uderzając o niego kopytami takmocno, że nad jezdnią wykwitały kolorowe iskry, i chociaż niebyło ani lodów czekoladowych z kremem, ani bułeczek, ani nawetniedobrej marchewki, ni stąd, ni zowąd Leokadia zaśpiewaia zu-pełnie własną piosenkę o sobie:W smagłe uszy, Leokadio, w uszy smukłewpięłaś sobie rosy białej kolczyki jak krople pod chomąta łukiembłyszczą oczy, Leokadio, twoje oczy.Leokadio, kiedy stąpasz ponad jezdnią,to piosenki zapalasz w mrokui pryskają kałuże gwiezdnespod twych podków, śpiewających podków!— Jak ci się to podoba, Alojzy?— Wcale mi się nie podoba — powiedział Alojzy. — Po pierw-sze, nie masz chomąta, a po drugie, ja bym się wstydził tak mówićo sobie.

Page 50: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

— Bo ty NIE MASZ smukłych uszu — parsknęła pogardliwieLeokadia. — Ani śpiewających podków. I nie możesz mówićO SOBIE, bo nie jesteś Poetą.— Całe szczęście — mruknął Alojzy.Ale tak naprawdę to bardzo się cieszył, że Leokadia znowuśpiewa.147LEOKADIAi przymus— Nie jestem Poetką — powtarzała Leokadia.Powtarzała to sobie co rano przed pierwszym śniadaniem i tylkow ten sposób mogła zmusić się do układania piosenek, które w do-datku nie mogły być PRAWDZIWYMI piosenkami, bo Leokadiiszkoda było zębów na przegryzanie krat. Alojzy zapisywał pio-senki na bardzo pięknym niebieskim papierze, który dostawali nakredyt od Sklepikarza z Dorożkarskiego Rynku, a potem bieglido redakcji „Gazety Wierszowanej" i sprzedawali nową piosenkęRedaktorowi Naczelnemu.-— Nowa piosenka na tym pięknym niebieskim papierze? — cie-szył się Redaktor Naczelny. — Winszuję, panie Alojzy! Przecieżwiem, że to pan ją napisał.— Leokadia nie ma okularów — wyjaśniał Alojzy. — Ale toona układa piosenki.— Reklama, reklama, panie Alojzy — mówił Redaktor Na-czelny. — JA w to nie wierzę. Nigdy nie widziałem, żeby zwykłyskrzydlaty koń układał piosenki.Ale zamieszczał nową piosenkę w specjalnej rubryce, która no-siła tytuł: „KĄCIK LEOKADII".— To nie jest mój KĄCIK ZADOWOLENIA — mówiła Leo-kadia. — To jest mój KĄCIK PRZYMUSU.A jednego lipcowego dnia KĄCIK LEOKADII okazał się KĄ-CIKIEM NIEZADOWOLENIA, bo pod Serenadą o seradeli jakiśpan Krytyk napisał: „BARDZO NIESMACZNA SERADELA".— Powinien był po prostu przyznać się, że JEMU nie smaku-je — powiedziała Leokadia. — Czy ja się wtrącam do jego bef-sztyków?Ja każdej słonecznej niedzielilubię się paść w seradeli,zasłuchana w serenadę pszczeląciebie jem, seradelo,ciebie jem, seradelo,SERADELO!Lubię wąchać listeczki zroszone,małe muszki odpędzać ogonem,zrywać kwiatki, co wokół się bielą,lubię jeść, seradelo,ciebie jeść, seradelo,SERADELO!Tyś najmilszym śioiątecznym obiadem,więc poświęcam ci tę serenadę,każ zanucić ją osom i trzmielom,kiedy jem, seradelo,ciebie jem,seradelo,SERADELO!A Krytyk lubi paść się w befsztykach z buraczkami. Owszemburaczki są niezłe, ale po co zaraz pisać krytyki?148149Coraz goręcej było na Sześciokonnym Skwerze, więc Alojzyi Leokadia opalali się po całych dniach, aż Alojzy ściemniał zu-pełnie, a Leokadia wypłowiała, ale i tak wszystkim wydawała się

Page 51: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

bardzo ładna, ponieważ jej piosenki ukazywały się w „GazecieWierszowanej". Dzieci ze Skweru Sześciokonnego były właś-nie na wakacjach, ale za to na Skwer Sześciokonny przychodziłydzieci z innych rynków i z innych miast, żeby popatrzeć naLeokadię.— Wiem, że okropnie chciałyby się na mnie przejechać — mó-wiła Leokadia do Alojzego. — Ale nie po to drukuję moje pio-senki, żeby wszyscy jeździli na mnie i szarpali moje pióra. Poprostu NIE WYPADA.Bo Leokadia bardzo często musiała zastanawiać się teraz nadtym, co WYPADA.— Muszę nauczyć się OREWUARU — powiedziała pewnego po-ranku — żeby wiedzieć, jak to jest z tym WYPADANIEM.— Będę cię uczył dorożkarskiego sawuarwiwru, Leokadio —odpowiedział Alojzy. ?— Tylko myśl nad tym, co mówię.Więc Leokadia napoczęła worek kupionego za piosenki obroku,a Alojzy rozpoczął wykład:— Po pierwsze: nie wołaj nigdy „rany chomąta", moja droga,to naprawdę nie wypada. Jak się przestraszysz, to wołaj najwyżej„ojej" albo „ajajaj".— Rany chomąta! — zlękła się Leokadia.— Po drugie: nie wybieraj nigdy dłuższej drogi, niż trzeba.— To straszne — rzekła Leokadia. — Ja tak lubię fruwaćNAOKOŁO.— Po trzecie: dbaj o konia.— Wobec tego chodźmy na lody — powiedziała Leokadia. —Koń ma pragnienie.Więc poszli na lody do kawiarenki brązowej i złotej.Ale tuż przed samą kawiarenką Leokadia zobaczyła nagle coś,co sprawiło, że nawet czekoladowe lody z kremem przestały byćważne.— Bazie! — zawołała. — Wierzbowe kotki... Topniejące lody...— Co ty wygadujesz, Leokadio! — wykrzyknął Alojzy. — Baziesą w marcu, a teraz mamy lipiec. I jak mogą stopnieć lody, którychjeszcze nie zamówiłaś.Nie mogli zamówić lodów, bo tam, po drugiej stronie Alei Mi-gdałów, na rogu ulicy Pegaza, stały kosze błękitnych chabrówi białych rumianków, a spoza tych biało-błękitnych koszy wychy-liła się czerwona twarz Kwiaciarki.— Już mam CIĄG DALSZY, widzisz? — zawołała do niej Leo-kadia. — Powiedz mi tylko, jaki będzie CIĄG DALSZY DAL-SZEGO CIĄGU? Czy będę musiała dalej pisać wiersze?Ale Kwiaciarka w odpowiedzi zaśpiewała tylko:Kwiaty, kwiatki sprzedaję,polne bławatki sprzedaję,błękitne westchnieniepo najniższej cenie!Kup je, Poetko,prędko.— Nie jestem żadną Poetką — powiedziała Leokadia. — Toskrzydła zmuszają mnie do sprzedawania wierszy i ty dobrzeo tym wiesz. Dlaczego dorabiasz mi coraz to inny CIĄG DALSZY?Co mnie jeszcze czeka?— Po prostu CIĄG DALSZY — odparła Kwiaciarka. — I tygo sobie dorabiasz SAMA. Jeślibyś go zgubiła...— To wtedy co? — zawołała Leokadia. 150To wtedy kwiaty, wiązanki sprzedaję,skrzydlate rumianki sprzedaję...A ponieważ Kwiaciarka nie chciała powiedzieć nic więcej, Alojzykupił dwadzieścia pięć wiązanek rumianków i trzy pęczki bła-

Page 52: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

watków.— Bławatki są łykowate — mruczała Leokadia. — A rumiankigorzkie.— Czy ŁADNE nie znaczy SMACZNE, Leokadio? — zapytałAlojzy.— Nie wiem — odrzekła Leokadia. — Bo wszystko się zmieniłood czasu, kiedy MUSZĘ układać piosenki.Dawniej deszcz był tylko deszczem, niczym więcej —teraz musi być deszczowym słowem w piosence.Przedtem deszcz po prostu siąpił albo padał,teraz musi się w wilgotne rymy pkładać.Nawet smutek, co przychodzi z deszczem,jest zwyczajnym, niewesołym wierszem.Nawet mgła, co po deszczu płynie,nawet mgła jest piosenką jedynie.— Powiem ci coś, Leokadio — rzekł Alojzy. — NIE MUSISZukładać piosenek.Leokadia stanęła, jak wryta, na środku Alei Migdałów.— A wiesz, Alojzy, że to mi riie przyszło do głowy!LEOKADIAi zaszczyt— Leokadia? — zapytał Obcy Pan.Siedział na ławce na Skwerze Sześciokonnym, jakby czekał naLeokadię.•— I Alojzy — powiedziała Leokadia. — Jesteśmy teraz jedna-kowo ważni, bo ja nie układam już piosenek.— Niemożliwe! — zawołał Obcy Pan. — MUSI pani układać.Bo właśnie spada na panią wielki zaszczyt.— Czy to bardzo ciężkie? — zapytała Leokadia. — Mam deli-katne pióra.— Właśnie Prezydent zachwycony jest pani delikatnym pió-rem — odrzekł Obcy Pan. — I wydaje na pani cześć w niedzielęwieczorem wielki BANKIET.— BANKNOT? — powtórzyła Leokadia. — To pieniądze, praw-da? Bardzo się cieszę, że wydaje je na mnie, bo właśnie przestałamukładać piosenki.— Mimo to MUSI pani iść w niedzielę do Prezydenta, bomógłby się obrazić. I byłyby przykrości.— Nie lubię nikomu robić przykrości, a zwłaszcza Prezyden-towi, bo on fotografuje się ze źrebiętami. Oczywiście, że przyjdępo ten BANKNOT.152i153W niedzielę już od rana padał deszcz i Leokadia mogła do woli.chlapać się.i pluskać w potokach wody, a Alojzy był mokry od stópdo głów i kulił się na ławce obok nastroszonych wróbli.— Lubię deszcz — powiedziała Leokadia. — Jak już nie muszę,to lubię deszcz.— Bo nie masz kołnierza — mruknął Alojzy.— Zapuść sobie grzywę, Alojzy. Albo wykręć głowę do tyłui zasłoń sobie kołnierz brodą.— I tak muszę ją zgolić — odrzekł Alojzy. — Nie mogę iśćnie ogolony do Prezydenta.— To się nie opłaci — przeraziła się Leokadia. — U Prezydentabędziemy jeden wieczór, a broda rośnie trzy miesiące.— Wobec tego nie pójdę do Prezydenta — ucieszył się Alojzy.— ZASZCZYTY zabierają mi ciebie, Leokadio.Tego wieczoru na ulicach zapaliły się na cześć Prezyden-ta podwójne światła, bo każda latarnia odbijała się w swojej ka-łuży.

Page 53: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

Przed pałacem Prezydenta koło Parku Cienistego pasło się całestado czarnych samochodów i Leokadia troszkę żałowała, że niezgodziła się biegać dla Kierowcy, bo gdyby zgodziła się biegaćdla Kierowcy, to zajechałaby taksówką Alojzego. Ale pomyślałasobie, że nie wiadomo, czy Prezydent zaprosiłby do pałacu koniawyścigowego.— Dobry wieczór — powiedział Pan Przy Wejściu. — Czymam zaszczyt...— Tak, ma pan — odparła Leokadia. — To ja.A potem przez otwarte drzwi balkonowe wfrunęła prosto dojasno oświetlonej sali na pierwszym piętrze.— To ja — powiedziała. — Dobry wieczór państwu. GdziePrezydent?Goście rozstąpili się i zaczęli klaskać, a wtedy środkiem szpaleruprzeszedł Prezydent i uścisnął prawe przednie kopyto Leokadii.— Jestem wzruszony — powiedział.— Oczywiście — .zgodziła się uprzejmie Leokadia. — CzyBANKNOT teraz, czy później?— Pani mówi o nagrodzie? — spytał Prezydent.Znowu wszyscy zaczęli klaskać, a Lokaj wniósł na tacy dwakieliszki z winem, order i kopertę.— To jest nagroda za piosenki — oznajmił Prezydent.I zarzucił Leokadii na szyję wstęgę z orderem, który wyglądałzupełnie jak złota koniczynka, ale nie pachniał tak ładnie, jak ko-niczynka.— Siedzi jak chomąto — powiedziała Leokadia. — A co jestw kopercie?— Okrągły milion — odparł Prezydent.— OKRĄGŁY? A koperta taka podłużna — zdziwiła się Leo-kadia.— Zdrowie Leokadii! — zawołał Prezydent i podniósł kieliszkiz winem.— Dziękuję, jestem zdrowa, jak nie piję — odrzekła Leoka-dia. — Nie jestem Poetką. A zresztą po winie mogłabym napisaćPRAWDZIWĄ PIOSENKĘ i pójść do więzienia. Wolę marchew,to wygłoszę przemówienie.Przez salę przebiegł szmer, a potem Lokaj wniósł worek mar-chwi i położył przed Leokadią, która szybko uporała się z pierw-szym pęczkiem i z wdziękiem wskoczyła na długi stół, a ten stółprzypominał nieco tor wyścigowy, na którym kieliszki błyszczałyjak małe przeszkody albo też przeszkody błyszczały jak małe kie-liszki.— Panie i Panowie! — zawołała Leokadia.154I155Ale w tej chwili podszedł do niej Najważniejszy Ojciec Miasta.— Przepraszam — szepnął. — Czy może mi pani powiedziećna ucho, o czym pani chce mówić?— Boję się, że ODGRYZŁABYM panu ucho! — odparła Leo-kadia. — Zresztą i tak pan dowie się za chwilę.— Niech pani lepiej zatańczy, Leokadio — powiedział Prezy-dent. — I zaśpiewa nową piosenkę.— Nie będzie nowych piosenek, panie Prezydencie — odrzekłaLeokadia. — Nie jestem Poetką. Nie jestem też Archeopteryxemani Dziełem Sztuki, ani Niefruwającym Niekoniem. Jestem zwykłąszkapą dorożkarską ze skrzydłami. Niektórzy mówią, że nawet doPegaza czegoś mi brak. A mnie brak dorożki! Panie Prezydencie!Dziękuję za nagrodę! Niech pan lepiej powie Ojcom Miasta, żebyoddali dorożki wszystkim skrzydlatym i nieskrzydlatym koniomStolicy.

Page 54: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

— Mówiłem, żeby koniowi nie pokazywać alkoholu, panie Pre-zydencie — powiedział Najważniejszy Ojciec Miasta.Prezydent zbliżył się do Leokadii i położył dłoń na jej prawymprzednim kopycie.— To przejdzie, Leokadio — powiedział. — Jutro napisze paninową piosenkę...— Nie napiszę żadnej piosenki! — krzyknęła Leokadia. — Gdziepan widział, żeby dorożkarska szkapa pisała piosenki?— Ależ, przyjaciółko... — szepnął Prezydent.Leokadia parsknęła.— Nie jestem pana przyjaciółką. Moim przyjacielem może byćtylko dorożkarz, a czy Prezydent ma pojęcie o prowadzeniuCZEGOKOLWIEK?Prezydent zrobił się purpurowy, a Najważniejszy Ojciec Miastazapytał:!> I— O CZYM nie ma pojęcia Prezydent?— O PROWADZENIU CZEGOKOLWIEK. Na pewno nie ob-szedłby się bez bata.— Precz! — zawołał Prezydent. — PRECZ Z MOJEGOKRAJU!I wszyscy goście naraz zaczęli tupać i krzyczeć:— PRECZ! Precz z naszego kraju, wstrętna kobyło!— Bardzo mi przykro — powiedziała Leokadia. — Nie wie-działam, że Prezydent tak bardzo chce być dorożkarzem.Potem otworzyła sobie szklane drzwi na balkon.— OREWUAR! — powiedział drwiąco Najważniejszy OjciecMiasta.— WCALE nie znacie orewuaru — odparła Leokadia. — Niedbacie o konia!LEOKADIAi pożegnanie157— Wcale nie jestem nieszczęśliwa, Alojzy — powiedziała Leo-kadia. — Dalekie kraje to dalekie przygody i może w tych przy-godach będzie nareszcie miejsce dla szkapy ze skrzydłami?Ale nie mogła zasnąć, więc Alojzy także nie mógł zasnąć i długopatrzyli oboje na wymyte deszczem gwiazdy nad Skwerem Sześcio-konnym, bo to były jeszcze TUTEJSZE gwiazdy.— Rany chomąta! — wzdychał Alojzy.— Okrągły milion. Cie-kaw jestem, jaki Poeta dostanie go zamiast ciebie.— Ten milion i tak nie byłby nic wart — powiedziała Leoka-dia. — Koniczynka też nie ma zapachu...I zrzuciła przez łeb order w kształcie koniczynki.Nazajutrz zaspali trochę i dopiero o dziewiątej zbudził ich Fry-zjer z „Gazetą Wczorajszą". Było tam wypisane wielkimi literami:„LEOKADIA MUSI OPUŚCIĆ KRAJ".— Piszą o tobie, że jesteś zwykłą szkapą dorożkarską — po-wiedział Fryzjer. — Pierwszy raz czytam prawdę w „GazecieWczorajszej". A czy z tym wyjazdem to też prawda?— Przedstawiłam się wczoraj Prezydentowi i od razu wysłałmnie za granicę.

\

— Paryż? Rzym? Nowy Jork? — spytał Fryzjer.— A nie wiesz, gdzie jest najlepsza koniczyna? Ach, znaleźćmiasto pełne koniczyny... Prawdziwy Wielki Świat z sianem w naj-lepszym gatunku...— Po co ci Wielki Świat? — mruknął Alojzy. — Przecież jak

Page 55: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

wejdziesz w łubin, to świata nie widzisz.— O, to nieprawda — oburzyła się Leokadia. — Wszystkowtedy widzę: i pszczoły, i chmury... I czy nie nadbiega Gospodarz...Niektórzy właściciele są bardzo nieuczynni...— Nie wiem, kto jest właścicielem Paryża — rzekł Fryzjer. —Ale mają tam świetną brylantynę i maść na porost włosów.— Czy na porost brody także? — zapytał Alojzy.— Dobrze, dobrze, Alojzy, jak już tak chcesz, to niech będzieParyż — powiedziała Leokadia.— Będę wam posyłał paczki — powiedział Fryzjer. — Bardzolubiłem jeździć dorożką numer trzynaście.Potem przyszli na Skwer Sześciokonny inni Sąsiedzi z Doroż-karskiego Rynku. Piekarz, Aptekarzowa, Listonosz, Krawieci Sklepikarz.— Macie tutaj list do Sklepikarza z Hal — rzekł Sklepikarz. —Niech teraz on wam daje wszystko na kredyt.— Rany chomąta! — zmartwiła się Leokadia. ?— To i tam niema się pieniędzy?Mimo to wyruszyła już tego popołudnia, bo chciała wieczorembyć w Paryżu. Zapomniała, że Alojzy utył ostatnio i że jego po-dróżna torba wypchana jest smakołykami, które dali im na drogęSąsiedzi z Dorożkarskiego Rynku. Najpierw wzbiła się na wyso-kość czerwonych dachów i okrążyła dwa razy Skwer Sześciokonny,na którym stali Sąsiedzi z Dorożkarskiego Rynku i machali chu-steczkami do nosa. Potem powiedziała:160— Za dużo chusteczek. Dostałam kataru.I siąkając nosem, ostro skręciła na zachód.— Co to, deszcz? — zapytała.— Nie — odparł Alojzy. — Ja także mam katar.A potem Leokadia wzbiła się nieco wyżej, tak że mogli po razostatni ogarnąć spojrzeniem całą okolicę.— To chyba większe miasto od Paryża — rzekła Leokadia.— Z daleka każde miasto jest wielkie — powiedział Alojzy. —A pomieszkaj w nim, to stanie się maleńkie jak Skwer Sześcio-konny.i iLEOKADIAi wielki świat— Paryż! — zawołała Leokadia. — Ile koniczyny! To dopieroWIELKI ŚWIAT!I wylądowała na ogromnym pastwisku.— To nie jest Paryż, bo nie widzę Wieży Eiffla — rzekł Alojzy.— Ale to nie znaczy, że nie możemy tu przenocować.Najpierw myśleli, że są sami, więc Leokadia zaczęła skubaćkoniczynę, a Alojzy zabrał się do rozpalania ogniska.— Powiedz mu, żeby tego nie robił — odezwał się nagle ktośz ciemności.Sądząc ze sposobu mówienia była to Krowa i Alojzy zrozumiałtylko smętne „muuu".— Mówi, żebyś nie rozpalał ogniska, Alojzy — powiedziałaLeokadia po ludzku.I zapytała Krowę:— Kto ty jesteś?— To ja powinnam zapytać — mruknęła Krowa. — Spadaszz nieba na MOJE pastwisko i każesz mi się przedstawiać.— Jestem Leokadia, skrzydlaty koń — odparła Leokadia. —Czy jesteś Francuzką?162163— Jestem Otylia — rzekła Krowa. — Reszta jest nieważna dla

Page 56: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

Krowy.— Jak się nad tym dobrze pomyśli, to nieważna jest weWŁASNYM kraju. Ale kiedy'cię z niego wypędzą...— Bujda — powiedziała Otylia. — Wypędzać można tylkoz Cudzego Pastwiska.Była widocznie bardzo pewna siebie.— Ale ja tego nie zrobię — dodała łaskawie. — Jestem naje-dzona. Już mi ta koniczyna bokiem wyłazi, więc jedz sobie. Tylkonie rozpalajcie ogniska, bo przyleci Gospodarz.— A czy możesz dać Alojzemu trochę mleka?Otylia przez chwilę przeżuwała w milczeniu.— Ciekawa jestem, czy oddałabyś komuś swoje skrzydła —powiedziała wreszcie. — Nawet gdyby mu się bardzo chciałofruwać.Więc Alojzy napił się piwa z butelki i zjadł parę kanapek odpani Aptekarzowej, a Leokadia odeszła trochę dalej, ażeby paść sięw stokrotkach i pomrukiwać:— Głupia Krowa!— Co mówisz? — zapytała Otylia. Bo szła za Leokadią, żebyliczyć, ile zje stokrotek.Tymczasem gwiazdy niestrudzenie wędrowały po niebie i po-suwały naprzód wskazówki zegarów Wielkiego Świata, tak żewreszcie i tu, Za Granicą, wstał świt.— Hej, Fruwająca! — zawołała Otylia. — Dlaczego jeszcze nieodlatujesz?— Alojzy śpi — odparła Leokadia.— Ach, ci obcokrajowcy! -— powiedziała Otylia. — Tylko byspali. Obudź go i jazda. Albo nie, czekaj. Powiedz mi najpierw,skąd ci się to wzięło?

1*1;41I biało-czarnym pyskiem szturchnęła skrzydła Leokadii.— A właśnie wyśniłam sobie — odrzekła Leokadia.— Więc obcokrajowcy mają w dodatku NIEPRAKTYCZNESNY — rzekła Otylia. — U nas się to nie zdarza.— W ogóle nie macie snów — burknęła Leokadia.— Oczywiście — powiedziała Otylia. — Mleko wymaga spo-koju. Nawet takie wizyty z nieba są dla mleka niezdrowe.LEOKADIAi rasa165W podróży nie zawsze ma się dobry humor i nie zawsze powietrzepachnie koniczyną. Tam, gdzie trzeba mijać czarne hałdy i rudepiece hutnicze, niebo staje się ciężkie od gryzącego dymu, którypcha się do chrap i osiada grubym nalotem na białych skrzydłach.— Znowu jestem zmęczona, Alojzy! — wołała Leokadia. —To się chyba nigdy nie skończy.I lądowała w jakimś pustym ogrodzie albo oia polance leśnej,albo na szczycie góry. Może by to było zabawne, gdyby nie to, żekanapki się już kończyły.— Czemu nie jesz trawy, Alojzy? Mówiłam ci, że trawa jestpożywna. Patrz, jak ja po niej wyglądam.Ale jednak Alojzy wolał gorzej wyglądać i nie jeść trawy.Wieczór zastał ich nad rozległą łąką, więc postanowili przenoco-wać w niskich liściastych zaroślach nad strumykiem, ale zaledwiewylądowali, Leokadia wykrzyknęła radośnie:— Konie! Zapach koni!I pogalopowała w stronę kępy drzew.— Dobry wieczór! — zawołała. — Jestem Leokadia, koń zeskrzydłami.

Page 57: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

Konie podniosły łby i zastrzygły uszami.— Zupełnie nam to nie przeszkadza — powiedział Kary. —Ja jestem Ewaryst, koń z narowami, i mimo to wolno mi jeśćtrawę.Po czym wszystkie konie zarżały wesoło.— Czy mogę zostać z wami? — zapytała Leokadia. — Zawszemarzyłam o tym, żeby być w Stadninie. Alojzy jest bardzo miły,ja też.— Francja — powiedział Ewaryst. — Słodka Francja. Tu mo-żesz być, GDZIE chcesz i KIM chcesz.— Alojzy! — zawołała Leokadia. — Zostajemy tu na zawsze.Ciesz się, będziesz pastuchem. Ach, zielone pagórki, trawiaste do-liny... czy umiesz grać na fujarce, Alojzy?— Ani trochę — odparł Alojzy.Ale cieszył się, że Leokadia jest szczęśliwa. Otworzył torbę po-dróżną i zjadł ostatnie kanapki. A Leokadia znalazła się naglepośród życzliwych pysków i lśniących boków, chrapy miała pełnekońskiego zapachu, a uszy śpiewu koników polnych, które tutaj cy-kały inaczej niż w kraju, ale też bardzo zielono.— O, la, la! — zawołał Ewaryst. — Panienka jest urocza! Coza wspaniałe skrzydła!— Nie słyszałam o koniach skrzydlatych — powiedziała chudaklacz. — Jaka to rasa, panienko?— RASA? — zapytała Leokadia. — Gniada jestem, to widać.— O, nie chodzi mi o maść. Rasa to jest to po ojcu i matce, pobabkach i dziadkach, co każdy MUSI mieć.— Wiem! — przypomniała sobie Leokadia. — I po prababceAlbertynie Jabłkowitej. Ale była też i kwoka.— KWOKA? — zawołały konie.A chuda klacz powiedziała:168— Ożeń się z Leokadią, Ewaryście. Będziecie mieli kurczęta.I to NIERASOWE.— Możliwe — rzekła Leokadia. — Zupełnie możliwe.Po czym odwróciła się i samotnie powędrowała w stronę liścia-stych zarośli. Goniło ją szydercze rżenie koni.— Co się stało? — zawołał Alojzy, kiedy dopadł jej wreszcienad strumykiem.— RASA — powiedziała Leokadia. — Jeszcze jedna rzecz,której nie mam.I sięgnęła po niezapominajkę.LEOKADIAi kariera— Leokadia na plan! Leokadia na plan! — wołały głośniki.— Rany chomąta! — jęknęła Leokadia. — Nie dadzą nam nawetzjeść bułeczek z sałatą!I niechętnie wyszła z bufetu, a Alojzy pobiegł za nią i podrodze na plan poprawiał jej ogon i układał pióra.— Znowu się potargałaś — powiedział. — I zeszło ci pół cha-rakteryzacji. Pamiętaj, że ten film jest kolorowy i musisz miećrudą sierść, bo rude-są najmodniejsze.Na schodach zatrzymali ich Dziennikarze i zadawali mnóstwopytań po francusku, a Leokadia musiała na te pytania odpowiadać,bo niestety Honoriusz nauczył ją mówić po francusku.— Czy pani kręci po raz pierwszy? — pytali Dziennikarze.— O, co to to nie, kręcę od urodzenia! Przecież od tego mamogon!— Co pani myśli o Honoriuszu? — pytali Dziennikarze.Honoriusz był dla Dziennikarzy prawie tak ważny, jak Leoka-

Page 58: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

dia, bo Leokadia grała Leokadię w filmie o Leokadii, a Honoriuszuczył Leokadię, jak ma grać Leokadię w filmie o Leokadii.170171— Nie myślę o Honoriuszu — odrzekła Leokadia. — Bo niedają mi o nim myśleć. Ilekroć chcę coś przekąsić, to wołają mniena plan.— Co pani robi w filmie? — pytali Dziennikarze.— Karierę — odpowiedziała Leokadia. — A właściwie Hono-riusz robi karierę ZA POMOCĄ MNIE. Bo zanim mnie spotkałprzy lądowaniu na wieży Eiffla, był zwykłym fotografem.— Daj spokój, Leokadio! — powiedział Alojzy. — Nikt nie lubi,żeby przypominać, KIM ZWYKŁYM BYŁ.— Ja bardzo lubię, żeby mi przypominać, że byłam ZWYKŁĄdorożkarską szkapą, bo to jest właśnie we mnie NIEZWYKŁE.— A jak się pani podoba Paryż? — pytali Dziennikarze.— To ma być Paryż? — powiedziała Leokadia. — Wielki Światbez koniczyny?Potem szybko zniknęła w drzwiach wielkiej hali, którą Hono-riusz nazywał PLANEM, a która pełna była różnych domów i dom-ków naśladujących domy i domki Dorożkarskiego Rynku i różnychkrzaków i krzaczków naśladujących krzaki i krzaczki SkweruSześciokonnego.— Ale to nie to samo — mówiła Leokadia. — To tylko prze-drzeźnianie. Cały film to tylko przedrzeźnianie. A ja mam prze-drzeźniać siebie i to jest właśnie najgorsze. W dodatku nie ma gdziefruwać, bo plan jest za ciasny i wszystkie zdjęcia robi się w jednymi tym samym miejscu.— Za to potem będziesz WSZĘDZIE — pocieszał ją Alojzy. —Już jesteś WSZĘDZIE. Na okładkach pism i na torebkach z cukier-kami, i na butelkach. „Ser Skrzydlaty Koń", „Pastylki MusującyMustang". Jesteś prawdziwy PIN-UP KON, czyli koń DO PRZY-PINANIA na ścianie. Czy nie zauważyłaś, że paryskie pensjonarkiczeszą się teraz w końskie ogony? Jesteś dla nich wyrocznią.— Mimo to nie wyrosną im skrzydła. Powiedz mi, Alojzy, dla-czego nikt nie jest wyrocznią we własnym Kraju?Cały dzień schodził im na kręceniu filmu, bo chociaż Alojzy niegrał z Leokadią, ale bardzo troszczył sią o to, żeby Leokadia nieczuła się samotna wśród tylu ludzi, i chodził za nią krok w krokna planie, aż Honoriusz musiał wołać:— Panie Alojzy, proszę zejść z planu! Przecież za pana gra Mar-cel, a za kogo pan chce grać?Wieczorem zmęczeni wracali do hotelu przy uliczce Waszyng-tona, gdzie Honoriusz wynajął im osobne pokoje z łazienkami.A w niedzielę pomimo zmęczenia musieli zwiedzać Paryż, bo cu-dzoziemcy zawsze muszą zwiedzać Paryż, szczególnie ci cudzo-ziemcy, którym robi się zdjęcia ze zwiedzania Paryża.— Dzisiaj będą zdjęcia z Luwru — mówił na przykład Hono-riusz.I wtedy Leokadia i Alojzy musieli zwiedzać Luwr, czyli takieMuzeum, ale nie Prehistoryczne, tylko całkiem Historyczne, gdziesą różne mumie egipskie i posągi greckie, i portrety holenderskie.— Ja mam o wiele więcej portretów — mówiła Leokadia. —I na cukierkach, i na coca coli, i na pastylkach musujących. A naj-gorsze to to, że często mam naderwane ucho albo przyszpiloneoko, albo zamazane kredą skrzydła.I nagle stanęła jak wryta przed skrzydlatym posągiem, którystał na półpiętrze.— Patrz, oderwano jej głowę! To musi być jakaś PRZYPINANABOGINI! Dobrze, że jej chociaż zostawili skrzydła.A potem dodała:

Page 59: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

— Powinna się cieszyć, że jest bez głowy, bo choć ma skrzydła,to żaden Honoriusz nie każe jej robić kariery.LEOKADIAi oklaski„LEOKADIA W PARYŻU!"„OGLĄDAJCIE LEOKADIĘ W FILMIE »SKRZYDLATY KOft«!"„DZIŚ LEOKADIA FRUWA NAD LUWREM!"Tak wołały plakaty na wszystkich stacjach metra. A Leokadiawcale ich nie widziała, bo Leokadia nie jeździła metrem, tylko sa-mochodem, który miał dach specjalnie zdjęty po to, żeby Leokadiamogła wstawać i kłaniać się paryskim przechodniom, i posyłać imskrzydłami całusy.— Bolą mnie pióra od pocałunków — powiedziała Leokadia. —Teraz ty za mnie popracuj, Alojzy.— Nie — powiedział Honoriusz. — Alojzy nie jest koniem i niema skrzydeł. A Paryżanie chcą, żeby im się koń kłaniał skrzydłami.Honoriusz był reżyserem filmu o Leokadii i dlatego uważał, żewszystko wie najlepiej. Ale Leokadia była bohaterką filmu o Leo-kadii i dlatego uważała, że Honoriusz nie wszystko wie najlepiej.?-— Może nie wszystko — mówił Honoriusz — ale to wiemna pewno. Od razu to wiedziałem, jak tylko cię zobaczyłem naWieży Eiffla. Koń, koń i tylko koń. Skrzydła, skrzydła i tylko173 skrzydła.f—, Widzisz, Alojzy, nareszcie nie jestem sławna jako Niefruwa-jący Koń ani jako Fruwający Niekoń, ani jako Pegaz Poety, anijako Poetka Pegaza. Jestem słynna Z SIEBIE.— Ale może już dosyć tego? — jęknął Alojzy. I zasłonił łysinęparyską gazetą, bo nie chciał, żeby na jego wspaniałej łysinie wy-skoczyły piegi.— To się dopiero zaczyna! — powiedział Honoriusz. — DopieroPIERWSZY film.„ — Znowu masz mnie na głowie — rzekła Leokadia patrząc naczapkę Alojzego. — Na pierwszej stronie tej gazety jest PIN-UPKOŃ.W kinie było dużo ludzi i wszyscy klaskali.-— Jak u Prezydenta — powiedziała Leokadia. — Po oklaskachbędzie „PRECZ!"— O nie — powiedział Honoriusz. — Przecież zapłacili za bilety.I usiadł z Leokadią i Alojzym na najlepszych miejscach, a potemprzysiadł się do nich jeszcze Mar cel i powiedział:— Po co pan tu przyszedł, panie Alojzy? Przecież w tym filmieJA grałem za pana.— Ojej, i tak nikt nie uwierzy, że pan jest MNĄ >— odparłAlojzy. — Przecież pan nawet nie ma wąsów, a co dopiero brody.Naprawdę Marcel nie miał ani wąsów, ani brody, ani nawetłysiny jak Alojzy i wcale nie wyglądał na dorożkarza, ale o tymnie wiedział, bo nie widział prawdziwego dorożkarza nigdy w ży-ciu, a Alojzego uważał tylko za starego emeryta. Mimo to nie po-kłócił się z Alojzym, bo już zaczął się film i Marcel bał się, że prze-gapi siebie. A przecież przyszedł tylko po to, żeby siebie nie prze-gapić.— Rany chomąta! — powiedziała Leokadia. — Przecież to byłona końcu, a teraz jest na początku.174— Bo ten film będzie pokazany od końca do początku — wy-jaśnił Honoriusz. — Wszystkie filmy idą od początku do końca,a ja chciałem zrobić ZUPEŁNIE INNY FILM.Więc to wszystko było bardzo śmieszne, bo Leokadia wchodziłado pokoju tyłem, a jak jadła, to koniczyna odrastała podczas jedze-nia, a jak Marcel płakał, to łzy mu wpadały do oczu. Ale naj-

Page 60: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

śmieszniejsze było mówienie do tyłu.— Jak ty mówisz po francusku, to i tak nic nie można zrozu-mieć -— szepnął Honoriusz.Potem Leokadia fruwała WSTECZ nad Skwerem Sześciokon-nym, który nie wyglądał jak Skwer Sześciokonny, tylko jak ogródw Pałacu Królewskim w Paryżu. A potem skrzydła Leokadii znik-nęły, a właściwie wrosły z powrotem w plecy Leokadii i Leokadiaodniosła zieloną maść do apteki, a receptę do Lekarza i wszyscyokropnie się śmieli. Wtedy PRAWDZIWA Leokadia zerwała sięze swojego krzesła na widowni i zawołała:— PRECZ! Precz z takim filmem! Wszystko jest na odwrót.— Leokadio! — szepnął Honoriusz. — Przecież to specjalnie.— Ja nie zapłaciłam za bilet — powiedziała Leokadia. — Więcmogę krzyczeć PRECZ i nie muszę oglądać specjalnie głupich fil-mów! — I wstała, a ludzie na sali zaczęli wołać:— Patrzcie, ona MA skrzydła!Wtedy Honoriusz też wstał i powiedział:— To nie jest PRAWDZIWA Leokadia. PRAWDZIWA Leoka-dia była tam na ekranie, a ta, co tu stoi, to dublerka, taka aktorka,co zastępowała Leokadię w filmie. I PRAWDZIWA Leokadia jużnie ma skrzydeł, bo jej wrosły w grzbiet. Wygwizdać tę ze skrzy-dłami!Więc wszyscy zaczęli gwizdać, a Leokadia powiedziała:— Od razu wiedziałam, co będzie po oklaskach!LEOKADIAi złotoPolecieli prościuteńko do Luwru, bo Leokadia nie mogła się spóźnićna reklamowe latanie, a nawet chciała tam być trochę wcześniej,żeby sobie zrobić małą próbę latania. Wylądowali na placyku, nie-daleko Tuileryjskiego Ogrodu, gdzie stał pomnik pozłacanej boha-terki na pozłacanym koniu, i Leokadia powiedziała:— Wolę mieć skrzydła. To lepsze niż złoto.I zaśpiewała:Po co złoto kobyle?Tylko ciężar i tyle,fruwać, fruwać najmilej.Po co złoto koniowi?Tylko kłopot na głowie,fruioać, fruwać najzdrowiej.Czy on jest chociaż słynny z tego złota?— Nie wiem — odparł Alojzy. — Pewno jest słynny z tej pani,co na nim siedzi.— Widzisz, a ja jestem słynna z MOICH skrzydeł.176I zaczęła próbę latania nad Luwrem, a Alojzy patrzył na zegari mierzył czas. Ale niewiele czasu zmierzył, bo zaraz podszedł doniego Policjant i powiedział:— Niech pan stąd weźmie tę panią.— To jest Leokadia, proszę pana — odrzekł Alojzy. — I ona mafruwać nad Luwrem, więc robi próbę generalną.— To jest FAŁSZYWA Leokadia — oświadczył Policjant. —Bo PRAWDZIWA Leokadia nie ma już skrzydeł. A FAŁSZYWEJLeokadii nie wolno fruwać nad Luwrem.— Świetnie — zawołała Leokadia lądując koło Policjanta. —Mamy wolne, Alojzy, i idziemy na lody.I poszli na lody do kawiarenki na placyku naprzeciwko złotejbohaterki na złotym koniu, ale nie weszli do środka, bo Leokadiachciała popatrzeć na złotego konia, więc usiedli w ogródku, którybył właściwie zagródką wypełnioną stolikami.— A może lepiej mieć złoto niż skrzydła? — powiedział Aloj-zy. — Patrz, jak ten koń dobrze wygląda, widać, że ma codzienny

Page 61: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

obrok, a co MY teraz będziemy jedli?— Lody — odparła Leokadia i zamówiła dwie duże porcje.fflLEOKADIAi naturaA potem wylizali do czysta talerzyki i poszli na małą przechadzkę,żeby znaleźć sobie jakiś własny dom, bo przecież na hotel nie mielijuż pieniędzy.— Bardzo się cieszę, że nie będzie hotelu — mówiła Leokadia. —Właściwie tylko dywany są zabawne, bo można się po nich tarzaći turlać, ale łóżko trzeba wyrzucać na korytarz, bo inaczej nie magdzie spać. Czy ty nie wiesz, na co są te łóżka, Alojzy?Sekwana płynęła sobie jak zawsze i jak każda rzeka odbijałaPRAWDZIWĄ Leokadię, konia ze skrzydłami, i dlatego, zaledwiezeszli z Alojzym nad wodę, Leokadia powiedziała:— Chcę być blisko rzeki, Alojzy. Zamieszkajmy pod mostem.Szaro tam było i pachniało szczurzą wilgocią, ale za to w kącikuznalazło się legowisko i parę połamanych garnków.— Będę sobie tutaj gotował owsiankę — oznajmił Alojzy. —A owies wezmę na kredyt u Sklepikarza w Halach, wiesz?— A ja znajdę tam pracę — zawołała Leokadia. — Przecieżumiem dźwigać ciężary.To było po obiedzie i w Halach sprzedawano właśnie kwiaty,więc Leokadii nowa praca spodobała się od razu, bd tak lubiła178ciągnąć wózki pełne goździków albo mieczyków i obskubywaćpo drodze wystające z pudełek łodygi i liście!— Dawno nie kupowałeś mi kwiatów, Alojzy — mówiła. —A przecież kwiaty to najsmaczniejsza rzecz na świecie. Kruchefiołki... miękkie stokrotki... ach, i groszek pachnący...I woziła kwiaty, i wąchała kwiaty, i obgryzała kwiaty, aż prze-kupki w Halach nazwały ją Wstrętną Żarłoczną Kobyłą i nie zapła-ciły jej nawet za przepracowane godziny.— Wstydź się, Leokadio — powiedział Alojzy, kiedy wracalinad Sekwanę.— Wstydzę się — odrzekła Leokadia. — Ale nic na to nie po-radzę, że zawsze się czymś zdradzę.Żaden Alojzy nic tu nie wskórai ja na to nie umiem poradzić,że zawsze ze mnie wyłazikońska natura,skrzydlata natura.Tak dręczy mnie i męczy podstępniemoja natura przebrzydła,że zawsze w końcu wyskakują ze mniemoje kopytai moje skrzydła.I nie wiem, co robić, niestety,czy tak już zawsze zostanie,że wiecznie wyłazi mój koński apetyt,koński apetyti ptasie fruwanie.IILEOKADIAi pożytek?— Kto tu śpiewa? — zapytał jakiś głos. — Przecież ja śpię.Alojzy zapalił zapałkę i zobaczył, że na jego posłaniu leży ktośBardzo Zarośnięty.— Co pan robi u mnie? — zapytał Alojzy.— Właśnie. Co pan robi u mnie? — powiedział Bardzo Zaroś-

Page 62: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

nięty.— Dajcie spokój, już późno — rzekła Leokadia. — Zamiastpytać, CO MY ROBIMY U SIEBIE, chodźmy po prostu spać.Ale nazajutrz bardzo wcześnie obudziło ją szarpanie za skrzydła,a jak otworzyła oczy, to zobaczyła, że szarpie ją za skrzydła BardzoZarośnięty.— Dzień dobry — powiedziała. — Czy panu potrzebne pierze?— Potrzebne — odrzekł Bardzo Zarośnięty. — Pierze jest dro-gie, a ja nie mam pieniędzy na wino. Wyskubię trochę pierza napoduszkę, a resztę skrzydeł sprzedam na Pchlim Rynku i będziez nich jakiś pożytek.— Ale ja nie będę mogła fruwać! — zawołała Leokadia.— No to co? A czy JA fruwam? — spytał Bardzo Zarośnięty.— A czy JA mam na wino? — spytała Leokadia.180181I prędko obudziła Alojzego, żeby uciec Bardzo Zarośniętemu.— Pójdziemy na Pchli Rynek, Alojzy — powiedziała. — Chcęzobaczyć, jak się sprzedaje pchły: na wagę czy na sztuki.A powiedziała tak tylko dlatego, że nie chciała, żeby Alojzy do-myślił się, że idą sprzedać skrzydła, ale on nie podejrzewał niczegoi spokojnie poleciał z Leokadią na Pchli Rynek, który był bardzodaleko, bo aż na samym końcu Paryża. Po drodze Leokadia po-wzdychała sobie trochę, bo wiedziała, że ostatni raz ogląda miastoz wysoka, a przecież tak bardzo chciała popatrzeć jeszcze kiedyśz góry na swoją Stolicę.Potem obeszli z Alojzym cały Pchli Rynek, gdzie były różne róż-ności i jeszcze inne rupiecie, ale nie było pcheł. Wreszcie Leokadiapowiedziała do Alojzego:— Poczekaj, zaraz tu wrócę.I zostawiła go samego, co bardzo Alojzego zdziwiło, więc pobiegłnatychmiast w stronę, w której zniknęła Leokadia, i zobaczył jąprzy kramie Handlarza Starzyzną.— Te skrzydła to STARZYZNA — mówiła Leokadia. — Aletego nie widać, bo przesypywałam je naftaliną.— A czy to prawdziwy gęsi puch? — zapytał Handlarz Sta-rzyzną.— Oczywiście — powiedziała Leokadia. — Zupełnie gęsi.— Nieprawda! — zawołał Alojzy. — Jak może być gęsi puch.skoro to jest koń?— Co pan mi tu opowiada! — żachnął się Handlarz Starzyzną.— Koń mówiłby po francusku?— Zaraz pan zobaczy, że to koń — powiedział Alojzy.I zawołał:— WIO, LEOKADIO!A wtedy Leokadia, chcąc nie chcąc, ruszyła z kopyta.— Wszystko popsułeś, Alojzy — żaliła się, kiedy wracali pieszoprzez Paryż. — Pióra są bardzo drogie i moglibyśmy kupić za niemnóstwo bułeczek.— I ja bym wcale nie miał apetytu — odrzekł Alojzy. — Bo tynie mogłabyś już nigdy fruwać.— Przecież sam powiedziałeś, że jestem tylko koniem, więc poco mam fruwać? Ale za to, że jestem koniem, nie kupimy nic a nic.Jaki ze mnie pożytek? Dzisiaj konia już nikt nie ozłoci.I w tej samej chwili ujrzała pozłacany koński łeb, zawieszonynad jakimś sklepem po drugiej stronie ulicy.— Znowu się pomyliłam, Alojzy! — wykrzyknęła. — W tymsklepie pozłacają konie!I chciała natychmiast przebiec przez jezdnię do tego sklepu,gdzie tak szanują konie, że je pozłacają, ale nie zdążyła nawetzejść z chodnika, kiedy Alojzy zawołał:

Page 63: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

— Rany chomąta, Leokadio! To końska jatka!— No, tak — powiedziała Leokadia. — A na koninę też się nienadaję. Mam w sobie coś z drobiu.LEOKADIAi kłamstwa183Do domu wrócili bardzo późno, ale nie po ciemku, bo Paryż byłoświetlony jeszcze jaśniej niż zwykle, a najjaśniejsze były wielkieneony nad kinami:„LEOKADIA JEST NASZA"„WSPANIAŁY FILM O SKRZYDLATYM KONIU!"„FRUWAJĄCA GWIAZDA!"— Powinno być: „SPADAJĄCA GWIAZDA" — powiedziałaLeokadia.I oto przez niebo przeleciało mnóstwo spadających gwiazdi zniknęły gdzieś za Wieżą Eiffla albo może wpadły do Sekwanyi poszły na dno, w każdym razie Leokadia krzyknęła głośno i Alojzykrzyknął głośno, i Leokadia powiedziała:— Chodź prędzej, Alojzy, może wyłowimy je z Sekwany!Ale nad Sekwaną okazało się, że to świąteczne ognie sztuczne, bowykwitało ich na niebie coraz więcej, i to we wszystkich kolorach,aż wreszcie za piątym, szóstym czy siódmym razem ułożyły sięwyraźnie w kształt niebieskiego konia z czerwonymi skrzydłami,a wtedy spod mostu wyszedł rozczochrany cień, a był to oczywiścieBardzo Zarośnięty.1!— LEOKADIA JEST NASZA — oświadczył. — A skoro ty je-steś Leokadią i jesteś nasza, to my się tobą podzielimy. Co pan woli:koninę czy gęsinę?Alojzy wolał to trzecie: wolał uciec za Leokadią co sił w nogach,ale chociaż spieszył się ogromnie, dogonił ją dopiero na NowymMoście, a dogonił ją tylko dlatego, że Leokadia tkwiła bez ruchui wlepiała wzrok w jasno oświetlony pomnik na cyplu WysepkiŚródmiejskiej.— Znowu koń —: wyszeptała. — Patrz, jak tu szanują NIE-ŻYWE konie! A czy ten pan na koniu to też rzeźnik z końskiejjatki?Alojzy powiedział, że to albo wódz, albo król, albo i rzeżnik, a Pa-nienka, która stała na moście, wyjaśniła, że to Henryk Czwarty.— Jak to CZWARTY? — zapytała Leokadia. — To Henrykowiesą numerowani jak dorożki? Bo ja jestem LEOKADIA NUMERTRZYNAŚCIE.— Leokadia? — powtórzyła Panienka. — Prawdziwa czy fał-szywa? Ach, ze skrzydłami, to znaczy, że fałszywa! Strasznie sięcieszę.— Z czego się pani cieszy? Jestem PRAWDZIWĄ Leokadią.— Wszyscy fałszywi tak mówią o sobie. A ja zbieram właśniefałszywych. Takiego mam KONIKA.— Konika! — ucieszyła się Leokadia. — Nareszcie ktoś, ktolubi koniki. A co pani robi z konikami? Czy mogę u pani pracować?— O, po prostu panią opiszę. Chodźmy popracować przy kawie,dobrze?— Nie — odparła Leokadia. -— Przy lodach. Dwie duże porcje.Naprzeciw konia i jego Henryka Czwartego była maleńka ka-wiarenka, ale Leokadia nie weszła do środka, bo chciała patrzeć napomnik konia pod człowiekiem. Więc usiedli w trójkę przy stoliku,

184185który stał sobie po prostu na ulicy, i Panienka zamówiła dwie dużeporcje lodów i kawę.

Page 64: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

— To będzie fałszywy wywiad — powiedziała. — Jak się paninazywa naprawdę?— Leokadia. Mam cztery lata i pięć miesięcy. Jestem koniemdorożkarskim. Mam skrzydła i fruwam. Wyrzucono mnie z Kraju.Nie mam pracy.Panienka zapisała sobie to wszystko w notesiku.— Niech pani przeczyta — powiedziała Leokadia.I Panienka przeczytała:— Nie nazywam się wcale Leokadia. Mam cztery lata i pięćmiesięcy na jednym boku, a na drugim drugie tyle, więc razemprawie dziewięć lat. Mówię, że jestem koniem dorożkarskim, aleoczywiście kłamię. Nie mam skrzydeł, więc nie fruwam. Mogłabymsiedzieć w Kraju, ale tutaj mam pracę.— Jak to? — zawołała Leokadia. — Dziewięć lat? A moje zęby?— Fałszywe — odparła spokojnie Panienka.— A jaką mam pracę?— U mnie — odparła spokojnie Panienka.— U pani? Żeby pani pisała o mnie same kłamstwa? Tak panilubi koniki? Dziękuję. Wymawiam od zaraz.— Zgoda — odparła spokojnie Panienka.I odeszła tak szybko, że nie zdążyła nawet zapłacić za dwie dużeporcje lodów i za kawę.— Same kłamstwa — powiedziała Leokadia. — A największe toto, że mogłabym siedzieć w Kraju. Tak jakby nie było Prezydenta.Prezydent...Naraz urwała i podniosła z ziemi zmiętą gazetę paryską.— Co tu napisane? Przeczytaj, Alojzy!I pokazała mu skrzydłem fotografię Prezydenta.

— Rewolucja w Kraju — powiedział Alojzy. — Nie ma Pre-zydenta ani Najważniejszych, ani Mniej Ważnych. Krajem rządząSąsiedzi z Dorożkarskiego Rynku.— Hurra! — zawołała Leokadia.I pobiegła pod pomnik Henryka Czwartego, i zaczęła pląsać wo-kół konia, i śpiewać wszystkie własne i cudze piosenki, jakiew swoim życiu ułożyła, a wesołe świąteczne ognie sztuczne kwitłynad, jej głową to czerwono, to żółto, to niebiesko.— Żółte łubiny... Pomarańczowe łubiny... Fioletowe łubiny... —wołała Leokadia. — Wracamy do Kraju, Alojzy!— No i czemu wymówiłaś pracę od zaraz? — zapytał Alojzy. —Przecież to największe kłamstwo wcale nie było kłamstwem.LEOKADIAi życzliwość189I znowu byli na Skwerze Sześciokonnym w krzakach bzów, którejuż trochę pożółkły. I znowu co rano Alojzy biegał do Piekarza pochleb albo do Sklepikarza po owies na kredyt, to znaczy za pie-niądze, których nie ma i nie wiadomo, kiedy będą. A potem przy-chodziły dzieci i pytały:— Kiedy będziesz miała pracę, Leokadio?— Jutro — odpowiadała Leokadia. Bo ZAWSZE była tegopewna. — Wróciłam do Kraju, bo mam tu życzliwych przyjaciółi oni mi pomogą.— Pomożemy ci na pewno — powiedział Fryzjer, jak tylko zo-baczył Leokadię. — DLACZEGO wróciłaś z Paryża?— Nie podobała mi się Wieża Eiffla — odparła Leokadia.— To po co patrzyłaś w górę? W ogóle za wysoko latasz, Leo-kadio. Nie nadajesz się do pracy u mnie. Ja jestem ELEGANCKIMFRYZJEREM i żadnego tam latania.A potem wrócił do swojego zakładu, gdzie miał teraz jarzeniowe

Page 65: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

światła i elektryczne suszarki, i nigdy więcej nie pojawił się naSkwerze Sześciokonnym, bo się bał, że zabłoci swoje nowe buciki,a stale miewał nowe buciki.Mleczarz na widok Leokadii aż zagwizdał:— No proszę, wróciłaś z Paryża! Co przywiozłaś?— Siebie — odrzekła. — I Alojzego.— Dostaniecie u mnie pracę. Będziecie waszym autem rozwo-zili mleko.— AUTEM? — zdziwiła się Leokadia. — Nie mamy żadnegoauta.— Nie to nie. Teraz bez auta się nie rozwozi. Jakie sobki!" I przestał im mówić dzień dobry, chociaż codziennie zatrzymy-wał swój samochód tuż przy Skwerze Sześciokonnym.Pani Aptekarzowa zaprosiła Leokadię i Alojzego na podwieczo-rek, a na podwieczorku, oprócz pani Aptekarzowej, był pan Apte-karz i Felek, i Franek, i mała Agatka, i mnóstwo bułeczek z sałatą.— Niech pani mówi o Paryżu! — wołała pani Aptekarzowa. —Tylko o Paryżu!— Paryż, Paryż, Paryż — powiedziała Leokadia.— CO Paryż?— NIC Paryż. Jak mam mówić tylko o Paryżu, to nic się więcejnie da wymyślić. Nawet przy jedzeniu.Felek i Franek zaczęli się śmiać i pani Aptekarzowa wyrzuciłaich za drzwi, a potem Aptekarz powiedział:— Muszę już iść, więc idź sobie, Leokadio, dobrze?— Świetnie! A kiedy mam przyjść do pracy?— Do jakiej pracy? — zapytał pan Aptekarz.— No, mogłabym w aptece odkurzać piórami półki. Albo w do-mu bawić Felka, Franka i Agatkę małym fruwaniem.— Do odkurzania apteki mamy elektroluks — powiedział Apte-karz. — Dziękuję!— Do zabawiania Felka, Franka i Agatki mamy telewizor —powiedziała pani Aptekarzowa. — Dziękuję!190— Tak? — zdziwiła się Leokadia. — A nie lepiej włączać dzieciWPROST do kontaktu? Dziękuję!I wzięła sobie resztę bułeczek z sałatą na Skwer Sześciokonny,a te bułeczki z sałatą bardzo im się przydały, bo pieniędzy na chlebi owies było coraz mniej. Emerytura Alojzego przeznaczona byłaprzecież dla człowieka bez konia, a nie dla człowieka z koniem, i toskrzydlatym.— Zamiast płacić za chleb wolę u ciebie pracować — powie-działa Leokadia Piekarzowi. — Mogę skrzydłami wymiatać popiółz pieca. Albo dmuchać na ogień, żeby się rozpalił.— O, nie, Leokadio! — zawołał Piekarz. — Osoba, która byław Paryżu, nie może palić w piecu. Zresztą to jest piec gazowy.— Szkoda, że nie PEGAZOWY — westchnęła Leokadia.A potem już tylko Sklepikarz zaglądał, jak dawniej, na SkwerSześciokonny i pytał, kiedy dostanie pieniądze za owies, który da-wał na kredyt. Ale Sklepikarza Leokadia nie poprosiła o pracę.— Bo moglibyśmy stracić ostatniego życzliwego przyjaciela —powiedziała.Tymczasem z krzaków bzu na Skwerze Szesciokonnym zaczęłyopadać liście, a zimny wiatr coraz częściej wbiegał sobie przez teszpary i czesał brodę Alojzego i pióra Leokadii.— Mimo wszystko jesteśmy w DOMU — mówiła Leokadiaszczękając zębami. — W DOMU najlepiej.A potem dzieci przestały ich odwiedzać, bo rodzice zabronili imbawić się z Leokadią, a rodzicami dzieci z Dorożkarskiego Rynkubyli Sąsiedzi z Dorożkarskiego Rynku, a Sąsiedzi z Dorożkar-skiego Rynku rządzili teraz Krajem, więc dzieci musiały ich słu-

Page 66: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

chać.— Jakaś dziwna — mówili Sąsiedzi. -— Była w Paryżu i wró-ciła?LEOKADIAi władza— Ja przecież także mieszkam przy Dorożkarskim Rynku — po-wiedziała Leokadia.Siedzieli sobie z Alojzym w jesiennym słońcu na SkwerzeSześciokonnym i wygrzewali się na zapas.— Ja też mieszkam przy Dorożkarskim Rynku, więc ja też rzą-dzę Krajem. Że też mi to wcześniej nie przyszło do łba. Od czegozaczniemy, Alojzy?— Od dorożek — powiedział Alojzy.A Leokadia od razu wiedziała, o co mu chodzi, i popędziła dostarej szopy po dorożkę numer trzynaście, a Alojzy przybiegł tampo chwili ze swoim batem i uprzężą i zaprzągł Leokadię.— Chomąto! — zawołała Leokadia. — Nareszcie znowu cho-mąto! Wędzidło! Nareszcie znowu wędzidło! Bat! Nareszcie znowubat!I zaśpiewała:O, jaki piękny jest dla mnie świat,gdy czuję nad sobą bat!I dawno by mi życie obrzydło,gdyby nie mocne wędzidło.192t193O, lejce, lejce, lejce, lejce,czego mi potrzeba więcej!Lejce, lejce, lejce, o,wio, Leokadio, wio!— WIO, LEOKADIO! — zawołał Alojzy.A potem wyjechali z szopy i Leokadia pobiegła przez Aleję Mig-dałów, ale było jej trochę niewygodnie w chomącie i popręgachi Alojzy musiał ściągać lejce, bo czuł, że coś jest nie w porządkui że Leokadia nie potrafi już być prawdziwą dorożkarską szkapą,tylko nie bardzo wiedział, dlaczego tak czuje.— Czy chomąto cię gniecie? — pytał.— Nie, jest wspaniałe — odpowiedziała Leokadia.— A może dyszle biją cię po nogach?— Nie, są doskonałe.— A może uwierają cię popręgi?— Nie, są cudowne.— Wiem! — zawołał Alojzy. — Po prostu za dużo mówiszi odwracasz głowę. Kto to widział, żeby szkapa gadała z doroż-karzem.— Przyzwyczaiłam się — powiedziała Leokadia. — I, wiesz,trochę zapomniałam, co to znaczy HETA i WISTA. Pamiętam tylkoWIO i PRRR.— No to, WIO, LEOKADIO! — zawołał Alojzy.I spadł z kozła. Bo Leokadia wcale nie ruszyła przed siebie, tylkozatrzepotała skrzydłami i wzbiła się w górę, a dorożka stanęła dęba,zawisła na dwóch dyszlach i podpierała się dwojgiem tylnych kół.— PRRR! — krzyknął Alojzy.Wtedy Leokadia opadła z powrotem na jezdnię, a dorożka klap-nęła o bruk tak ciężko, że rozleciała się w kawałki.I— Widzisz, pamiętam WIO i PRRR — oznajmiła Leokadia. —Tylko widocznie skrzydła też pamiętały. Albo dorożka znarowiłasię w szopie i staje dęba.Alojzy gramolił się tymczasem spod kawałków dorożki numer

Page 67: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

trzynaście i mówił:— Rządź sobie Krajem, ale nie mną. Ja mam dosyć twojejwładzy!— Pożałujesz tego — powiedziała Leokadia. — Bo to będąKORZYSTNE rządy. Dla nas.I zaraz pogalopowała do Sklepikarza.— Jestem tu władzą. Proszę mi dać dwa worki owsa.— Dobrze, na kredyt — odparł Sklepikarz.— Wszystko jedno, byle tylko bez pieniędzy — oświadczyłaLeokadia.Potem wróciła na Skwer Sześciokonny i powiedziała do Aloj-zego:— Teraz zobaczysz, co znaczą końskie rządy.Wdrapała się na ławkę na Skwerze Sześciokonnym i zawołała:— Panie i Panowie! Rządzę krajem jako Leokadia Trzynasta!Proszę zrobić składkę na mój pomnik, bo on musi stanąć właśnietutaj, na Skwerze Sześciokonnym, gdzie żyłam i rządziłam.Wokół Leokadii zebrał się mały Tłumek, a Ktoś z Tłumku za-pytał:— Niby dlaczego?— Bo tak jest we Francji z koniem Henryka Czwartego — od-parła Leokadia.— Tak, tak! — zawołał Ktoś z Tłumku. — Bierzmy przykładz zachodu. Tam szanują swoje konie.— I pozłacają! — dodała Leokadia. — Przed każdą jatką.194Potem przyniosła worek po obroku i powiedziała, że to na złoto,ale nikt nie miał przy sobie złota.— W ten sposób nic nie skorzystasz! — powiedział Alojzy. —Bo się rządzisz jak szara gęś.— To dlatego, że mam w sobie coś z drobiu — rzekła ze smut-kiem Leokadia.IiLEOKADIAi urząd— Prawdziwie rządzić można tylko na Ratuszu — mówiła Leo-kadia.Fontanna przed Ratuszem biła jak dawniej, ale Leokadii niewypadało już teraz kąpać się w tęczowych kropelkach, bo Leokadianie była Leokadią Fruwającym Koniem, tylko Leokadią WażnąOsobą i miała swój własny gabinet, który wyglądał właśnie tak,jak wszystkie gabinety Dyrektorów: były tam fotele do huśtaniasię i dywan do turlania, a na środku tego dywanu stało biurko,a za biurkiem od godziny jedenastej do trzeciej siedziała Leokadiai nudziła się okropnie. Prawe przednie kopyto stale zanurzaław miseczce z tuszem i tym prawym przednim kopytem stemplo-wała papiery, papierki i papierzyska, a prawe skrzydło miała mo-kre od atramentu, bo jednym z piór tego prawego skrzydła podpi-sywała się, a właściwie robiła jakiś zakrętas obok pieczęci na pa-pierach, papierkach i papierzyskach. To zajęcie było PRAWDZI-WYM URZĘDOWANIEM, a mimo to Leokadia tęskniła do fon-tanny za oknem i do fruwania, i do Alojzego, którego Woźny niechciał wpuszczać na Ratusz w godzinach urzędowania Leokadii.Dopiero wieczorem na Skwerze Sześciokonnym Alojzy opowiadałLeokadii o życiu, które toczyło się za murami Ratusza.196— Dlaczego dzisiaj kazałaś wyrzucić ze Stolicy wszystkie karu-zele? — pytał Alojzy.— Nic o tym nie wiem.— Przecież tam był twój podpis i pieczęć.

Page 68: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

— Ty wiesz, Alojzy, że ja nie mam okularów, a w ogóle gdybymczytała te papierki, papiery i papierzyska, to nie miałabym czasuich podpisywać i pieczętować. Jakiego koloru było to zarządzenieo karuzelach?— Różowe.— A, pamiętam! Dlatego je podpisałam. Ogromnie lubię różowąkoniczynę.Mimo to żal jej było karuzeli.— Trudno — powiedział Alojzy. — Jak już ktoś rządzi, to musirobić głupstwa.Ale nazajutr^Leokadia podpisała zielony papier, bo przypomniałjej sałatę,' a na tym zielonym papierze wydrukowane było zarzą-dzenie, żeby spalić wszystkie stare dorożki, i jak Leokadia dowie-działa się o tym, to zmartwiła się tak, że nie chciała już wracaćna Ratusz.— Nie mogę rządzić piórem i kopytem — powiedziała. — Bozanadto lubię koniczynę i sałatę, żeby urzędować mądrze i bez-stronnie.Woźny przyszedł po Leokadię aż na Skwer Sześciokonny.— Trzeba rządzić! — zawołał. •— Brak nam pani pióra!— Jestem chora — wykręcała się Leokadia. — Pióro boli mnieod fruwania.— Od fruwania? — zdziwił się Woźny. — To pani lata na-TYCH SAMYCH piórach, którymi pani podpisuje ważne papiery?I postanowił nie wpuszczać Leokadii na Ratusz, chociaż byłamieszkanką Dorożkarskiego Rynku i miała prawo rządzić Krajem.I

immmm

LEOKADIAi czyn— Tak, tak, nie potrafię urzędować — rzekła Leokadia. — JestemZWIERZĘCIEM CZYNU.Było to w słoneczne grudniowe przedpołudnie i Leokadia z Aloj-zym przechodzili właśnie spacerkiem obok koszar przy Placu Szer-szeni.— Zamiast rządzić kopytem i piórem mogłabym na przykładdowodzić wojskiem. Do tego nie trzeba okularów ani czasu naczytanie.— Wartownik cię nie wpuści — powiedział Alojzy.— A od czego mam skrzydła? — zawołała Leokadia.Jednym susem przeskoczyła wysoki mur koszar i zanim Alojzyzdążył zastanowić się, jak ma wyratować Leokadię z wojskowejpaki, już posłyszał dźwięki wesołego marsza i z bramy koszarwyszła Leokadia na czele wojskowej parady. Słońce świeciło, guzikiżołnierzy błyszczały wspaniale, a kopyta Leokadii wybijały najezdni takt marsza. Alojzy pobiegł za Leokadią. Ale kiedy masze-rowali przez Aleję Migdałów, zatrzymał ich Posterunkowy.— Cześć, wodzu! — powiedział do Leokadii. — Spiszemyc śliczny mandacik. 200

— Odmaszerować! — wrzasnęła na niego Leokadia.Ale Posterunkowy wcale nie odmaszerował. Posterunkowy wy-jął notes i zaczął mruczeć:— Niedozwolone... W dzień powszedni...

Page 69: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

— To jest parada wojskowa! — zawołała Leokadia.— To są wagary — rzekł Posterunkowy. — Przecież dzisiaj niema żadnego święta. A bawić się, cieszyć i paradować wolno tylkow dni świąteczne.— Naprzód marsz! — zawołała Leokadia do żołnierzy.Ale żołnierze także już nie chcieli jej słuchać.— Co to za wódz, który prowadzi na wagary! — wołali.— Wódz powinien wymagać karności! — wołali.— Karności i dyscypliny! — wołali.— Kto ma skrzydła, ten lubi bałagan! — wołali.I czwórkami odmaszerowali do koszar.— Szkoda, że nie dałam rozkazu „W TYŁ ZWROT" — powie-działa Leokadia do Alojzego. — Wtedy wydawałoby się, że wyko-nali MÓJ ROZKAZ.— Trzeba się domyślać z góry! — wyjaśnił Posterunkowy. —Jak ktoś nie wie, czego ludzie posłuchają, to nie może rozkazywać.I wypłacił sobie śliczny mandacik.

LEOKADIAi zawadzanie— A teraz chodźmy na lody — rzekł Posterunkowy. — Bo muszęz wami pogadać.Więc poszli na lody do kawiarenki brązowej i złotej, ale nie usie-dli w ogródku, bo ogródka już nie było, i musieli wejść do środka.— Przepraszam panią — powiedział Szatniarz. — Ale OKRY-CIE trzeba zostawić u mnie.I sięgnął po skrzydła Leokadii.— Zdejmuj brodę, Alojzy — zawołała Leokadia. — W OKRY-CIACH wchodzić nie wolno.— Brodę może pan zabrać do środka — oświadczył Szatniarz.— Co do skrzydeł, mamy specjalne rozporządzenie.I pokazał wiszący na ścianie napis:„PIÓR W TAKIEJ CZY INNEJ POSTACI WNOSIĆ NIE WOLNO!"— To robota Kelnerki — powiedziała Leokadia. — Dlaczegoja jej zawadzam, Alojzy?— Jej zawadza cały świat. A koń jest częścią całego świata,prawda?205 — Maleńką — odparła Leokadia. — Ale bardzo ważną.?'I z podniesionym łbem wyszła z kawiarenki brązowej i złotej,a za nią wyszedł Alojzy, a za Alojzym wyszedł Posterunkowy.— Świetnie się składa, bo już za zimno na lody.W tej samej chwili z nieba opadać zaczęły wolno łzy płatkówśniegowych.— Właśnie miałem o tym z wami pogadać — wyznał Posterun-kowy. — O tym zimnie. I dlatego chciałem zacząć od lodów. Zazimno już na Skwer Szesciokonny. Sąsiedzi z Dorożkarskiego Ryn-ku nie mogą patrzeć, jak tam marzniecie.— To niech nie wyglądają przez okna — odrzekła Leokadia.— Tego im nie można zabronić — powiedział Posterunkowy. —Skoro mają tak dobre serca, że litują się nad wami. Chcą, żebyściesię przeprowadzili.— Dokąd? — zawołał Alojzy.— Do nikąd! — zawołała Leokadia. — Przecież tam jest NAJ-BARDZIEJ DOM. Napisz śliczny mandat, napisz dziesięć ślicznychmandatów, bo my się nie wyprowadzimy ze Skweru Sześciokon-nego.Ale kiedy wrócili na Skwer Szesciokonny, czekali już tam Są-siedzi z Dorożkarskiego Rynku i mówili między sobą bardzo głośno:— Nie chcemy, żeby ktoś nam fruwał przed nosem!— Nie chcemy, żeby się nam śniło fruwanie!

Page 70: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

— Nie chcemy koni w Stolicy!— Nie chcemy gęsi w Stolicy!— Bez Fruwającego Konia Skwer Szesciokonny przestanie byćprowincją!A potem pan Aptekarz wygłosił małe przemówienie:— Jeżeli nasze dzieci zaczną fruwać, to przestaną się uczyć,a kto się nie uczy, ten nie-zarabia, a kto nie zarabia, ten nie malodówki, pralki i telewizora, więc skąd nasze dzieci wezmą odku-206rzacze, samochody i piecyki gazowe? Lepiej kupmy Leokadiiuczciwą stajnię za miastem.— Chwileczkę — powiedziała Leokadia. — Nie jestem szkapąPODMIEJSKĄ, jestem szkapą MIEJSKĄ, a Alojzy też jest MIEJ-SKIM EMERYTEM. I chcemy zostać tutaj, gdzie zimą są łzyśnieżnych płatków, a wiosną słowiki, a latem stokrotki, a naokołoStolica. Bo Skwer Sześciokonny to dawny Postój Dorożek i obecnyPostój Skrzydlatego Konia, więc tu jest NAJBARDZIEJ DOM.A potem śnieg padał i padał na Skwer Sześciokonny przez całąnoc i przez noc następną, i przez wiele, wiele następnych nocy i Leo-kadii coraz trudniej było fruwać, bo jej skrzydła oblepiał szron,ten sam szron, który srebrzył się na brodzie i wąsach Alojzego.— Ale jesteśmy razem, Alojzy. I jesteśmy w DOMU. I żadnaWdowa nie wsadza nas do Przytułku Dla Bezdomnych Koni.I mamy prawdziwe, fruwające skrzydła — mówiła Leokadia.I na przekór wszystkiemu i wszystkim — fruwała!WIO, LEOKADIO!Bazie wierzbowe rozwijają się pierwsze, może dlatego są takiegorzkie, słońce nie zdążyło ich jeszcze napełnić słodyczą. Mimo toLeokadia lubiła wierzbowe bazie, więc kiedy zobaczyła je nadrzeką, powiedziała do Alojzego:— To nie szkodzi, że nie możesz mi ich kupić, Alojzy! Tu, nadrzeką, bazie są za darmo.I z pyskiem pełnym wierzbowych baziek zaśpiewała:Czy można kupić słońce?Czy można kupić zieleń?A potem zapytała:— Dlaczego ja się wszystkim tak cieszę, Alojzy? Dlaczegozawsze mi wesoło? Czy dlatego, że nic nie mam?Bo ja lubię nic nie mieć zupełniei zdobywać z trudem pożywienie!A może dlatego, że zawsze i wszędzie mam swój KĄCIK ZA-DOWOLENIA?Czemu nic nie mówisz, Alojzy? 208209— Bo nie myślę — powiedział Alojzy. — A nie myślę, bo niejem. A nie jem, bo nie lubię baziek wierzbowych, a nic innegonie można dostać za darmo.— Nie cierpię rozmawiać z kimś, kto nic nie mówi. Muszę zdo-być dla ciebie chleb, Alojzy. Znajdę jakąś pracę, Alojzy.— To już było — powiedział Alojzy. — Nie myśl lepiej o tym,co było, tylko wymyśl CIĄG DALSZY.— Nie wiem, jaki będzie CIĄG DALSZY. Byłam już Koniembez pracy i Skrzydlatym Koniem bez pracy, i Fruwającym Nie-koniem, i Niefruwającym Niekoniem bez pracy. Byłam PegazemPoety i Poetką Pegaza, i emigrantką bez pracy, i repatriantką bezpracy. Moja historia nie ma już DALSZEGO CIĄGU, Alojzy.A potem zapatrzyła się na swoje odbicie w rzece i na bazie, cotam rosły do góry nogami, i powiedziała:— Jestem Leokadia NAOPAK, bo wszystko mi idzie NA OPAK.A ta Leokadia w wodzie jest NAOPAKIEM Leokadii NAOPAK,

Page 71: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

więc jest Leokadią WPROST i wszystko będzie jej wychodziłoWPROST. Więc zamienię się z nią -^ wejdę do rzeki na jej miej-sce, a ona wyjdzie z rzeki na moje miejsce — i będę miała CIĄGDALSZY.I zanim Alojzy zdążył się odezwać, Leokadia wskoczyła do lodo-watej wody i pewno zanurzyłaby się w niej zupełnie, a może i nazawsze, ale w ostatniej chwili posłyszała znajomą piosenkę:Kwiaty, kwiaty sprzedają,gałązki skrzydlate sprzedaję!Pierzaste marzeniepo najniższej cenie!Kup, mój Pegazie,bazie!— Kwiaciarka! — zawołała Leokadia i wyskoczyła z wody.— Też masz pomysły! — powiedział Alojzy. — Opryskałaśmnie błotem.— Nie szkodzi, nie gniewam się — odparła Leokadia. — Zresztąnie mam na to czasu, muszę pogadać z Kwiaciarką.— O, nie! — rzekła Kwiaciarka. — Ja też nie mam czasu.Wstąpiłam tylko na chwileczkę, bo nie wiedziałaś, jaki możeszmieć jeszcze CIĄG DALSZY. Powiedz trzy życzenia i znikam.— Jakie TRZY ŻYCZENIA? — zapytała Leokadia.- — No, właśnie, JAKIE? — rzekła Kwiaciarka. — Musisz jesama wymyślić. Najlepiej przy jedzeniu.I podała Leokadii trzy wiązanki baziek wierzbowych.— RAZ — powiedziała Leokadia i zjadła pierwszą wiązankę. —Żebym zawsze miała Alojzego.— Dobrze — odparła Kwiaciarka. — Ale to jeszcze nie jestDALSZY CIĄG.— DWA — powiedziała Leokadia i zjadła drugą wiązankę. —Żebym zawsze -miała -Skwer"Sześciokonny, bo to jest NAJBAR-DZIEJ dom.— Dobrze — powiedziała Kwiaciarka. — Ale jeszcze nie wy-myśliłaś sobie DALSZEGO CIĄGU.-— TRZY — powiedziała Leokadia i zjadła trzecią wiązankę. —Żeby już nigdy nie przeszkadzało nikomu, że jestem koniem zeskrzydłami.— Dobrze — odparła Kwiaciarka. — To jest DALSZY CIĄG.I podniosła do góry obie ręce i nagle Leokadia zobaczyła, żeświat staje się coraz większy i większy, a Alojzy zobaczył, że Leo-kadia staje się coraz mniejsza i mniejsza, aż stała się nie większaod świerszcza i wskoczyła Alojzemu na dłoń.— Rany chomąta, Leokadio! — zawołał Alojzy.210zaćwierkała Leokadia.Zdaje— Rany chomąta, Alojzy!się, że wiem, kim jestem.Tak, to była prawda: była konikiem polnym. Konikiem polnymniepodobnym do innych zielonych i błonkoskrzydłych koników,ale jednak konikiem polnym. I od tego dnia trawa była dla niejwysoka, a stokrotki olbrzymie, a ludzie dobrzy, a wszystko bardzołatwe, bo nikomu nie przeszkadzało to, że Leokadia ma skrzydła,choć jest koniem.— Tak, Alojzy, jak kto chce mieć skrzydła, to musi być takimalutki! — mówiła.A Alojzy uśmiechał się do niej, bo jak każdy stary emeryt bar-dzo lubił słuchać cykania koników polnych na Skwerze Sześcio-konnym.— WIO, LEOKADIO! — mówił cichutko. — WIO, LEO-KADIO!

Page 72: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

Strumiany 8. XII. 1963.88Spis rozdziałówLEOKADIA I SŁAWA ..... 6LEOKADIA I PRZYJAŹŃ ... 13LEOKADIA I DOM...... 17LEOKADIA I PAMIĘĆ .... 20LEOKADIA I EMERYTURA . . 24LEOKADIA I WYWYŻSZANIE . . 27LEOKADIA I RODOWÓD ... 31LEOKADIA I MARZENIA ... 34LEOKADIA I WYSKOK ... 39LEOKADIA I INWALIDZTWO . . 44LEOKADIA I PYTANIA .... 49LEOKADIA I NADMIAR .... 54LEOKADIA I SZTUKA .... 57LEOKADIA I BYCIE „KIMŚ" . . 62LEOKADIA I PRZYZIEMNOSC . 69LEOKADIA I KLATKA .... 76-LEOKADIA I FRUWANIE ... 79LEOKADIA I WOLNOŚĆ ... 84LEOKADIA I NIE...... 87LEOKADIA I POŚPIECH .... 90LEOKADIA I DELIKATNOŚĆ . . 93LEOKADIA I PRZYKŁAD ... 100LEOKADIA I WYSTAWANIE . . 106LEOKADIA I KĄCIK..... 113LEOKADIA I CIĘŻARY . . . , 116LEOKADIA I INNOSC . . . . . 118LEOKADIA I PRAWDA .... 124LEOKADIA I ZROZUMIENIE . . 126LEOKADIA I ZWIERZENIA . . 130LEOKADIA I POEZJA..... 133LEOKADIA I WDZIĘCZNOŚĆ .LEOKADIA I NATCHNIENIE .LEOKADIA I PRZYMUS . . .LEOKADIA I ZASZCZYT . . .LEOKADIA I POŻEGNANIELEOKADIA I WIELKI ŚWIAT .LEOKADIA I RASA.....LEOKADIA I KARIERA . . .LEOKADIA I OKLASKI . . .LEOKADIA I ZŁOTO . . . .LEOKADIA I NATURA . . .LEOKADIA I POŻYTEK . . .LEOKADIA I KŁAMSTWA . .LEOKADIA I ŻYCZLIWOŚĆ .LEOKADIA I WŁADZA ...LEOKADIA I URZĄD ....LEOKADIA I CZYN ....LEOKADIA I ZAWADZANIE .WIO, LEOKADIO!...... 137. 143. 147. 152. 157. 162. 165. 170. 173

Page 73: Kulmowa Joanna - Wio, Leokadio!

. 176

. 178

. 180

. 183

. 189

. 192

. 196

. 200

. 205

. 208PRINTED IN POLANDInstytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia" Warszawa1974. Wyd. II. Nakład 20 000 + 235 egz. Ark. wyd. 11,4.Ark. druk. Al - 23,36. Papier drukowy matowy import.84 x 108/80 g, kl. III. Oddano do skl. w kwietniu 1974 r.Podpisano do druku w lipcu 1974 r. Druk ukończonow październiku 1974 r.Poznańskie Zakłady Graficzne im. M. Kasprzakaw Poznaniu. Zam. nr 1353/74 — F-5/746