Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata
-
Upload
marcin-szubielski -
Category
Documents
-
view
203 -
download
11
Transcript of Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata
Jerzego Kukuczki
Na szczytach świata
Maszynopis tej książki był już w drukarni, gdy nadeszła wiadomość o śmierci
Największy polski himalaista, zdobywca wszystkich 14 ośmiotysięczników, człowiek
cieszący się światową sławą, a jednocześnie tak nam bliski mówi o swoich
zwycięstwach i rozterkach, niepowodzeniachTsukcesach szczerze i otwarcie.
Przywiązywał dużą wagę do tego nowego doświadczenia, jakim miało się stać
opublikowanie tej opowieści.
Niestety, niniejsza książka o latach przygotowań do wypraw,
0 wspaniałych sukcesach i porażkach jest ostatnią relacją, którą zdążył nam
przekazać.
Tomasz Malanowski we wstępie napisał: „»Na szczytach świata« to rzecz (...) o
Kukuczce. O himalaiście dokonującym wyczynów niezwykłych, zawsze z
powodzeniem. O górskim szczęściarzu łaknącym przeżyć i przygody, pełnym planów
1 projektów na przyszłość. Ten zapis opowieści Kukuczki powstał, gdy był On u
szczytu sławy, przed kolejnymi, zdawało się, zwycięstwami. I takim niech pozostanie
w naszej pamięci — właśnie jako zwycięzca i szczęściarz."
ISBN 83-03-03166-x
Redakcja Barbara Karwat
Redakcja techniczna Iwona Szoska
Projekt graficzny Stefan Wątroba
Korekta
Krystyna Maślanka
Zdjęcia: Adam Bi/czewski (29); Krzysztof Chrobak (3); Artur Hajzer (59 i 64);
Wanda Rutkiewicz (57 i 63); pozostałe Jerzy Kukuczka i archiwum.
© Copyright by Jerzy Kukuczka i Tomasz Malanowski
ISBN 83-03-03166-X
Wstęp
Jerzy Kukuczka? Nie mam żadnych wątpliwości, że każdy zapytany
0 niego przechodzień, w najmniejszym bodaj polskim miasteczku, odpowie:
..Oczywiście, że wiem. Słynny himalaista". Co najmniej połowa z nich dorzuci do
tego: ..Zdobywca wszystkich ośmiotysięczników". Niejeden będzie potrafił wymienić
nazwy przynajmniej kilku, a znajdą się
1 tacy, którzy wyrecytują je wszystkie w kolejności zdobywania - od Lhotse1 do
Shisha Pangmy2 - z datami i wysokościami nad poziomem morza. Jerzy Kukuczka
jest znany i podziwiany. Wielu aktorów czy estradowych idoli mogłoby mu
pozazdrościć popularności. Co jest jej miarą?
Samochód z charakterystyczną rejestracją ... 8000? Kilka sklepów w rodzinnych
Katowicach, w których może kupować bez kolejki? Dziesiątki wywiadów
drukowanych w prasie francuskiej, włoskiej, szwajcarskiej, brytyjskiej,
zachodnioniemieckiej, austriackiej, japońskiej, pakistańskiej, indyjskiej,
kanadyjskiej, czechosłowackiej, bułgarskiej, radzieckiej, węgierskiej? Niezliczona
wprost liczba wypowiedzi, notatek, relacji zamieszczonych w polskich gazetach
codziennych, tygodnikach i miesięcznikach? Filmy nakręcone przez włoską RAI
Uno, francuską FR 3, telewizję bułgarską czy austriacką? A może dwukrotne
wyróżnienie ministra spraw zagranicznych za rozsławianie imienia Polski w świecie?
Tytuł człowieka roku 1987? Drugie miejsce - tegoż roku - w plebiscycie ..Przeglądu
Sportowego" na najlepszego sportowca kraju? Miejsce jako jedynego polskiego
wyczynowca na listach światowych agencji, ustalających kolejność największych
sportowych indywidualności sezonu? Tytuł zasłużonego dla województwa
katowickiego? Medal Orderu Olimpijskiego? Znaczek Poczty Polskiej,
upamiętniający jego wysokogórskie wyczyny?
To są przejawy owej popularności zauważalne już dla przeciętnego czytelnika prasy i
telewidza. Ale mnóstwo jest i takich, o których nie sposób się dowiedzieć, jeśli nie
pozna się Jerzego Kukuczki bliżej. Zupeł-
1 Lhotse - szczyt w Himalajach, wznoszący się na granicy Nepalu i Chin. wys.
851 1 m n.p.m.
2 Shisha Pangma - szczyt w chińskiej części Himalajów, wys. 801 3 m n.p.m.
5
nie niezwykłym przeżyciem jest lektura nadchodzących dziesiątkami i setkami
listów, kartek, telegramów. Przeczytałem zaledwie niewielką ich część, ale i to
wystarczy, aby się przekonać, jakimi uczuciami darzą wspaniałego himalaistę ich
autorzy - dzieci, ludzie dojrzali i bardzo już zaawansowani wiekiem. Były wśród
listów zabawne i wzruszające, bardzo poważne i pełne ciepła, wyrażające uznanie,
czasem wręcz uwielbienie, dumę z osiągnięć rodaka i troskę, nawet strach o jego losy
podczas górskich wspinaczek...
,,Szanowny Panie! (...) My - to znaczy członkinie Szkolnego Klubu PTTK nr 274
przy Liceum Ekonomicznym w Katowicach - mamy zaszczyt zaprosić Pana do nas
na «Wieczór z ciekawym człowiekiem*. Mamy nadzieję, że zaproszenie nasze
zostanie przyjęte, a uwieńczeniem naszych starań będzie Pan - idol i heros - we
własnej osobie wśród nas". Tak pisały licealistki, ale warto wiedzieć, że i pedagodzy
bywali równie wylewni; ,,Szanowny Panie Kukuczka! Głosuję znów na Pana i
piłkarzy Górnika Zabrze w plebiscycie «Oskardy 87» - wysłałam 14 kuponów, tyle,
ile zdobył Pan ośmiotysięczników (...). Pan jest NAJWIĘKSZY Z WIELKICH (...).
Jestem nauczycielką, harcerką w stopniu hm PL i uwielbiam góry - są cudowne!" A
na odwrocie wiersz: ,,0 Kukuczko! Piękny wzorze, / jak dla Ojczyzny pracować; /
Wszyscy - zuchy i harcerze / pragną Ciebie naśladować". Trafiają się też prawdziwe
poematy. Oto fragment ośmiozwrotkowego dzieła młodego poety: ,,Wielu też poszło
zuchwale na ich szczytów dziewiczych zdobycie. / Przeliczając własne siły, płacąc
często własnym życiem. / Lecz nie Jerzy Kukuczka! To Polak wielkiej odwagi, / Co
hen tam na linkach zawieszony, jak pająk wygląda z daleka. / Chociaż jest już
śmiertelnie wycieńczony, nadal się wspina i czeka, / aż stopy jego dosięgną szczytu.
/Az piersi zmęczonej wyrwie się okrzyk tak wielkiej radości i zachwytu. / Zdobyłem
cię! Nareszcie jesteś moja! / W plecaku - on - nie nosił butli z tlenem, tak jak
rozsądnie byłaby tego potrzeba. / Lecz w tym plecaku była umieszczona chorągiew
biało-czerwona i kawałek zmarzniętego chleba". Może nie jest to dzieło, ale ileż w
tym wierszu uczucia.
Jeszcze bardziej szczere i prostolinijne potrafią być tylko dzieci. Młody mieszkaniec
Tomaszowa Mazowieckiego pisał: ,,(...) mam trzynaście lat i fascynuję się Pana
wyczynami. Ja także, jak dorosnę, chciałbym zdobywać najwyższe szczyty świata, a
na razie zdobywam szczyty Karkonoszy. Przesyłam Panu moje zdjęcie z «Równi pod
Śnieżką», a Pana proszę, jeżeli to możliwe, o przysłanie mi Pana zdjęcia z jakiegoś
szczytu". ,,Szanowny Panie Kukuczka" - pisało rok młodszy wielbiciel z Prudnika-
,,Mam 1 2 lat. Zbieram zdjęcia z różnych wypraw górskich. Takich zdjęć mam 1 53,
lecz nie posiadam Pana. Bardzo proszę o przysłanie zdjęć (...). P.S. Próbowałem
założyć klub, ale koledzy nie przyjęli moich propozycji".
6
Zupełnie niezwykły, pełen niepokoju o życie wspinacza |est list pewnei mieszkanki
Warszawy: ,,Drogi panie Jurku! Piszę chyba dlatego, że zbliżają się święta Bożego
Narodzenia (...) Chciałabym, aby Pan wiedział. że gdy u nas nic nie było wiadomo o
Panu (był Pan pod Manaslu), zaczęłam się potwornie bać. Na kilka dni przed
zdobyciem zaczęłam się gorąco modlić do Przenajświętszej Panienki. I kiedy tak
kilka wieczorów modliłam się za Pana, któregoś wieczora mąż krzyknął: Szybko!
Mówią o Kukuczce (...). Niech Pan pomyśli: czy jest wielu ludzi, którym dane było
przeżyć tyle zwierzęcego zmęczenia, strachu, bólu, ciszy wiatru, olśniewającej bieli,
oglądać gwiazdy w południe, góry w każdej minucie, śnieg we wszystkich kolorach i
niebo, jakie mało kto widział? Wszystko to ma Pan w duszy na dnie. Jest Pan jednym
z najbogatszych (...), jest mi Pan ogromnie bliski, drogie jest mi pańskie życie".
Co na to wszystko sam Kukuczka? Chyba ostatnią rzeczą, której się spodziewał po
raz pierwszy wyruszając w góry, była popularność Ta zaś, najzupełniej dla niego
nieoczekiwanie, goni go wszędzie, czyniąc z jego prywatnej, najintymniejszej pasji,
jaką jest wspinaczka, rzecz publiczną. Kukuczka broni się przed popularnością,
ucieka przed nią, często czuje się zażenowany, a bywa i tak, że ludzka dociekliwość
wprowadza go w stan irytacji. Nie potrafi odrzucić propozycji spotkania z
publicznością, ale nieraz żałuje, że dał się namówić na opowieści o sobie i górach.
Wiele pytań padających z sali pozostawia bez odpowiedzi, a juz nic bardziej nie
potrafi go tak wyprowadzić z równowagi, jak na przykład: ,,Co Pan czuł, kiedy stanął
Pan na szczycie?" Gotów wtedy odpowiedzieć, choć me daje tego poznać po sobie:
..Co wtedy czuję? To tak, jakby kazano mi na scenie, wobec kilkuset osób, z których
niektóre dłubią w nosie, inne ziewają, wyznać miłość ukochanej dziewczynie. To
naprawdę moja zupełnie prywatna sprawa!"
Kukuczka nie jest człowiekiem skłonnym do zwierzeń. Jest może nawet najgorszym
gawędziarzem wśród himalaistów, ale himalaistą za to takim, że dorównać prawie mu
nie sposób. Jest człowiekiem czynu i czynem najlepiej wyraża swą fascynację
górami, miłość do nich. Miłość ślepą, bo górom gotów jest poświęcić wszystko, co
posiada - także samego siebie.
Nie jest łatwo namówić go na zwierzenia, nawet w bardziej kameralnej niż panująca
na zatłoczonej sali atmosferze. Wyczuwa się w nim opór. W opowieści tej, mającej
formę rozmowy, stawiane pytania z reguły ustalają tylko pewien porządek narracji.
Niektóre skłaniają wprawdzie Kukuczkę do podniesienia przyłbicy, ale wiele jest
pytań takich, które się w książce nie znalazły, ponieważ nie doczekały się
odpowiedzi.
Słynny francuski wspinacz, gwiazda światowego himalaizmu sprzed trzydziestu lat,
Lionel Terray zapytany kiedyś o to, kim właściwie jest.
7
odpowiedział z prostotą: ..Górskim przewodnikiem". Jerzy Kukuczka, gdy mu zadać
to samo pytanie, obraca wszystko w żart: „Gdybym mieszkał gdzieś na Zachodzie,
nazwałbym się zawodowym alpinistą. Ale mieszkam tu. jestem więc technikiem
elektrykiem pracującym w górnictwie, czterdziestoletnim, z tendencją do tycia, żoną i
dwójką dzieci".
Sławny stał się Kukuczka w ciągu kilku lat. Najpierw świat obiegła wieść, że jest
ktoś, kto chce dokonać niezwykłego wyczynu zdobycia wszystkich ziemskich
ośmiotysięczników Zaraz potem opinia publiczna stwierdziła ze zdumieniem, że
pretendentów do zdobycia himalajskiej korony jest więcej. Wtedy właśnie nazwisko
Kukuczki trafiło na łamy gazet kilku kontynentów w ślad za nazwiskiem asa z
Południowego Tyrolu - Reinholda Messnera. A przecież wyścig przez
ośmiotysięczniki to tylko część - być może do tej pory najważniejsza - ale tylko część
górskiej działalności Kukuczki. Zaczął ją przeszło dwadzieścia lat temu i nie składała
się ona wyłącznie z sukcesów.
Dwadzieścia lat w życiu człowieka to szmat czasu. W historii alpinizmu - cała epoka.
Już wtedy, kiedy Jerzy Kukuczka wstępował na górską ścieżkę, podnosiły się głosy,
że największe osiągnięcia są w alpinizmie dokonane. Ale liczba wysokogórskich
ekspedycji rosła, a nie malała. Kolejne pokolenia wspinaczy zdawały się nie
podzielać powszechnie głoszonych opinii. Coś jednak kazało wciąż nowym zastępom
alpinistów piąć się w górę, wyszukiwać coraz to nowe cele, przesuwać granice
ludzkich możliwości. Znów posłużę się słowami Lionela Terraya. W swej
książce,,Niepotrzebne zwycięstwa" (1975 rok) pisał: ,,Ale powiecie mi, że po Jannu3
nie pozostało już nic, co mogłoby zaspokoić dręczące alpinistów pragnienie podboju.
Na pewno coś zostanie. Inni atakować będą szczyty może nie tak wysokie, ale z
pewnością jeszcze straszniejsze. Kiedy padnie ostatni (...), pozostaną jeszcze do
zdobycia ściany i granie. Nie, w naszym wieku lotnictwa teren gry alpinistycznej nie
jest jeszcze zamknięty".
Czy dziś jest inaczej? Cóż nowego - wydawać by się mogło - czeka wspinacza w
Himalajach? Teraz kiedy padły już, i to po wielokroć, wszystkie najwyższe
wierzchołki? Kiedy zakończył się niezwykły wyścig na wysokości ponad ośmiu
tysięcy metrów nad poziomem morza i zostało dowiedzione, że jeden człowiek
zdolny jest pokonać największe górskie olbrzymy? Wypada tylko powtórzyć za
Terrayem. Na swój sposób uczynił to i Jerzy Kukuczka. Po zejściu z Shisha Pangmy
nie powiedział: „Zdobyłem już wszystko". Postępuje według przepowiedni wielkiego
poprzednika. Ale nie sam cel - wierzchołek, ścianę czy grań zdaje się widzieć
3Jannu-jedenz najefektowniejszych szczytów himalajskich, wys. 7710 m n.p.m. Jego
zdobycie w 1 962 roku przez francuską ekspedycję kierowaną przez L. Terraya
uważa się za krok milowy w historii himalaizmu
w perspektywie swej himalajskiej drogi. Naprawdę przeżywać góry można tylko
wtedy, gdy się z nimi obcuje sam na sam Kilka razy próbował Kukuczka stanąć
wobec górskich grani w pojedynkę. ,,To jest coś. o czym nie mogę zapomnieć - mówi
pytany o przyszłość. - Być może nadejdzie dzień, kiedy wrócę do tego".
Nie wróci. 24 października 1989 roku światowe agencje prasowe przekazały
tragiczną informację, którą następnie powtórzyły gazety, radio i telewizja na
wszystkich kontynentach: „Podczas wspinaczki na południowej ścianie Lhotse spadł i
poniósł śmierć polski himalaista, Jerzy Kukuczka!" Ta wiadomość uderzyła we
wszystkich jak grom.
Wyprawie wysokogórskiej zawsze towarzyszy ryzyko. Co roku przybywa aż nadto
dowodów, że himalaizm nie jest bezpieczną pasją. Ajednak, jakby wbrew logice,
nazwisko Jerzego Kukuczki stało się synonimem niezmiennego powodzenia i
pewności w najwyższych górach. Wbrew logice, Jurek należał bowiem do tych.
którym obce było wyszukiwanie łatwych szlaków, a sukces cieszył go tylko wtedy,
gdy zdołał go osiągnąć na drodze dla innych niedostępnej. Wbrew logice, bo przecież
narażał się znacznie bardziej od nich i każde jego przedsięwzięcie stanowiło
zuchwałe wyzwanie losu.
I Kukuczce los sprzyjał. Co rok wydłużała się lista sukcesów, a wraz z nią rosło
złudne przekonanie, że Jurkowi nic złego stać się nie może. Tym boleśniejsza i
zupełnie nieoczekiwana stała się jego śmierć. Kiedy jesienią 1989 roku wyruszał pod
Lhotse, jakby zapomniano o tym, że przyjdzie mu się zmierzyć z największą i
najniebezpieczniejszą z himalajskich ścian, od lat opierającą się atakom
najznamienitszych wspinaczy. I jedynie chyba oni zdawali się nie zapominać o
ryzyku, które podejmuje Jurek Kukuczka. W czasie pożegnań na warszawskim
Okęciu padło pytanie Andrzeja Zawady: ,,Zdobyłeś w Himalajach właściwie
wszystko. Czy nie czas już skończyć?" ,,Dlaczego mam kończyć, kiedy tak dobrze
idzie?" - brzmiała odpowiedź.
..Na szczytach świata" to rzecz o takim właśnie Kukuczce. O himalaiście
dokonującym wyczynów niezwykłych, zawsze z powodzeniem. O górskim
szczęściarzu łaknącym przeżyć i przygody, pełnym planów i projektów na
przyszłość.
Ten zapis opowieści Kukuczki powstał, gdy był on u szczytu sławy, przed kolejnymi,
zdawało się, zwycięstwami. I takim niech pozostanie w naszej pamięci - właśnie
jaKO zwycięzca i szczęsciarz. byc może zresztą jest nim w istocie. Wszak dobrze
znał słowa modlitwy powtarzanej w chwilach wewnętrznych uniesień przez
niejednego alpinistę. Być może sam je powtarzał: „Od śmierci w dolinach zachowaj
nas. Panie..."
ODWRÓT DO... WYŚCIGU
Trzy razy Broad Peak. Reinhold Messner mówi: „Dość!" Tyrolczyk nie do
pokonania, czyli czternaście polskich dróg na czternastu ośmiotysięcznikach.
Trzy razy Broad Peak
- Wojtek4 uparł się na trawers od północy, a ja uważałem, że powinniśmy
rozpocząć ..nanizywanie" Broad Peaków5 od południa. Było to z pewnością
zamierzenie trudniejsze, bardziej czasochłonne, ale ambitniejsze. Kiedy jednak
oświadczył, że pójdzie od północy albo nie pójdzie wcale, ustąpiłem. W duchu zaś
dodałem: Chyba już ostatni raz. On zawsze bardzo racjonalnie podchodzi do akcji w
górach, precyzyjnie wylicza szanse na sukces, bierze pod uwagę każdą możliwość
niepowodzenia. Ja zaś zdaję się bardziej na wyczucie. Nie zawsze potrafiłbym
wytłumaczyć, dlaczego zrobiłem akurat tak, a nie inaczej. Nie wierzę w zbyt
drobiazgowe planowanie, które często zawodzi. Tym razem jednak przyznałem rację
Wojtkowi, choć żal mi było odstąpić od południowego wariantu. Ustąpiłem także i
dlatego, że atmosfera była nieco napięta. Wspólne wspinaczki z Wojtkiem trwały już
cztery lata i przez ten czas nasza przyjaźń przeszła niejedną ciężką próbę.
Przeżywane razem stresy i napięcia jakby nas wypaliły i chyba obaj - co wtedy
odczułem - potrzebowaliśmy odpoczynku od siebie.
- Właśnie, nanizywaniem Broad Peaków nazwałeś podjętą przez was próbę -
udaną zresztą - trawersowania w stylu alpejskim trzech wierzchołków masywu
znanego też pod nazwą Falchan Kangri. Pokonanie jednym ciągiem szczytów
wysokości 7700, 8016 i 8047 metrów nad poziomem morza to wyczyn nie lada. Ale...
był przecież
4 Wojtek - Wojciech Kurtyka, jeden z najwybitniejszych wspinaczy
wysokogórskich w Polsce i na świecie.
5 Broad Peak lub Falchan Kangri - masyw górski w Karakorum o trzech
wierzchołkach północnym 7700 m n.p.m , środkowym 8016 m n.p.m. i głównym
8047 m n p.m Często w Im używa się nazwy masyw Broad Peaków
10
r0k 1984. W poprzednim sezonie wspaniały himalaista z Południowego Tyrolu,
Reinhold Messner, ogłosił światu zamiar zdobycia wszystkich czternastu
wierzchołków ośmiotysięcznych. Miał wówczas na koncie już dziewięć z nich. Ty
mogłeś się poszczycić pięcioma. Czyżby oświadczenie Messnera, głośne przecież nie
tylko w alpinistycznym świecie - bo Tyrolczyk jak mało kto potrafi zadbać o własne
publicity - nie poruszyło cię? Byłeś jednym z tych, którzy mogli pokusić się o
konkurowanie z nim, tymczasem wróciłeś na Broad Peak, który zdobyłeś już w 1 982
roku...
- Na samym początku reakcja wspinaczy na zapowiedź Messnera była,
powiedziałbym, stonowana. Uznano, że owszem, zdobycie wszystkich
ośmiotysięczników jest możliwe, ale kiedy to nastąpi ostatecznie? Do zakończenia tej
konkurencji było wówczas jeszcze daleko. Tak się przynajmniej wydawało i
właściwie nawet pojęcie wyścigu nie funkcjonowało jeszcze w powszechnej
świadomości. Dziś mówi się, że to dziennikarze rozpętali ową rywalizację powyżej
ośmiu tysięcy metrów, ale i bez atmosfery sensacji, jaką szybko wokół niej
wytworzyli, też byłaby się rozegrała. Niejeden przecież czuł, że stać go na podobny
wyczyn. Podobnie czułem i ja. ale wtedy, w okresie kiedy wspinaliśmy się razem z
Wojtkiem, byłem pod jego dużym wpływem i przyznaję otwarcie, że to on był
inspiratorem większości naszych poczynań. Takie zawody, z metą na wierzchołku
ostatniego z czternastu najwyższych górskich olbrzymów, zupełnie nie leżały w jego
charakterze. Różniliśmy się i różnimy nadal w przeżywaniu wysokogórskiej
wspnaczki. Po prostu inaczej rozkładają się środki ciężkości w naszym pojmowaniu
himalaizmu. Zupełnie odmienne charaktery nie przeszkadzały nam przez długie lata.
Wręcz przeciwnie, uzupełnialiśmy się. Dla mnie jednak element sportowej
rywalizacji zawsze miał duże znaczenie. I pewnie to sprawiło, że połknąłem przynętę
rzuconą przez Messnera. A że nie wystartowałem do razu?...
Wyjazd w Karakorum w roku 1984 miał być przede wszystkim próbą zaatakowania
słynnej Świetlistej Ściany, ponad trzykilometrowej wysokości skalnego urwiska na
zachodnim zboczu Gasherbruma IV6 To była od lat idee fix Wojtka. Mnie ogromna
ściana napawała niepokojem, lękiem nawet. Ale ustawiczne namowy Wojtka, jego
zapał i entuzjazm, a nade wszystko wiara, że jej pokonanie jest możliwe, powoli
rozwiały moje obawy i w końcu dałem się namówić. Tego 'ata chcieli się do nas
przyłączyć Janusz Majer, Wałek Fiut, Rysiek
e Gasherbrum IV - szczyt w Karakorum, wys. 7925 m n.p.m.
1 1
Pawłowski i Krzysiek Wielicki, z tym że ich celem miał być ośmiotysięczny Broad
Peak. Ponieważ my z Wojtkiem zamierzaliśmy się na nim aklimatyzować,
wystąpiliśmy więc, niejako przy okazji, do władz pakistańskich o pozwolenie wejścia
na jego szczyt.
- No i ta aklimatyzacja przerodziła się w jeden z najpiękniejszych wyczynów
himalajskich tamtego okresu. Nie jedyny zresztą, bo przecież Krzysiek Wielicki
ustanowił wówczas zupełnie niespotykany rekord, wchodząc i schodząc z Broad
Peaku w ciągu jednej doby!7
- Już mówiłem, że spieraliśmy się, z której strony zacząć trawers trzech
wierzchołków Falchan Kangri, i że ostatecznie ruszyliśmy od północy. Z bazy
wyszliśmy jedenastego lipca i jeszcze tego samego dnia stanęliśmy pod ścianą.
Jednak niezwykle silny wiatr zamknął nas w namiocie na całą dobę. Trzynastego
poprawiło się na tyle, że można było przystąpić do akcji. Pierwszy dzień wspinaczki
nie był zbyt wyczerpujący, a zbocze nie nastręczało wielkich trudności. Dopiero
następnego dnia po biwaku zaczęły się kłopoty. W skali tatrzańskiej można by je
określić czwartym, a nawet piątym stopniem8, a więc jak na góry wysokie dość
znacznym. Mimo to, pokonując na przemian skalne progi i turniczki, strome śnieżne
ścianki i obchodząc spiętrzone seraki9, pięliśmy się nie związani Tak było po prostu
szybciej, co dla nas - postanowiliśmy przecież rozprawić się z masywem Falchan
Kangri po alpejsku10 - miało niemałe znaczenie. Po południu zawisła nad nami
groźba noclegu na siedząco, bo nie mogliśmy znaleźć odpowiedniego miejsca pod
namiot, ale ostatecznie zdołaliśmy wykopać niewielką platformę i noc przespaliśmy
w miarę wygodnie. Nazajutrz stanęliśmy na północnym wierzchołku, a do noclegu
sposobiliśmy się stosunkowo wcześnie na przełęczy między zdobytym przez nas
szczytem a Broad Peak Middle'. To był biwak jak z bajki. Pogoda znowu zrobiła się
bezwietrzna, niebo bezchmurne. Przed
7 Dokładnie w 23 godziny. Wyczyn Polaka (wys. 8047 m n.p.m.) poprawił w 1
986 roku Francuz Benoit Chameaux, wspinając się i schodząc w ciągu 24 godzin z K-
2 (wys. 861 1 m n.p.m.).
8 Określenie trudności wspinaczki przy użyciu sześciostopniowej skali
tatrzańskiej, opisanej cyframi rzymskimi. Skalę tę stosuje się wyłącznie przy
wspinaczce klasycznej, gdzie lina służy tylko do asekuracji. Drogi wspinaczkowe,
wymagające stosowania ułatwień, np. zawieszanych na hakach ławeczek, mają inne
oznaczenia.
9 Seraki - wielkie bryły lodu, powstające na skutek załamywania się lodowca na
progu skalnym.
10 Styl alpejski - sposób wspinaczki wysokogórskiej, polegający na pokonywaniu
góry poprzez zakładanie coraz wyżej obozów, bez zawracania do bazy po
zaopatrzenie. Nie dopuszcza też wcześniejszego przygotowania drogi.
12
nami. aż po horyzont, niczym teatralna dekoracja rozciągało się całe Karakorum11.
W centrum piętrzył się najpotężniejszy ze wszystkich kolos K-212, odwrócony do
nas południową ścianą. Na lewo wznosił się masyw Masherbruma13 i piękna
Chogolisa14. oddzielone od Czo-g0ri gigantycznym jęzorem lodowca Baltoro15.
Jeszcze bardziej na lewo można było podziwiać dumną grupę Gasherbrumów16.
Niejako na drugim planie statystowały szczyty Malubitinga17, Kunyang Chhisha.
Rakaposhi, Shisoare, Batury. W odległości ponad stu kilometrów w linii prostej, za
plecami Masherbruma, ginęła wśród dziesiątków innych wierzchołków samotna
Nanga Parbat18. Góry tkwiły po kolana" w lodowcowym cieście, oblewającym je od
wschodu, zachodu, północy i południa. Panował niezmącony spokoj i tylko barwa
nieba, przechodząca od czerwonej, przez pomarańczową, bladoróżową aż do fioletu,
zmieniała się wraz z ucieczką słońca za horyzont.
Ta sielanka trwała prawie do południa następnego dnia, kiedy osiągnęliśmy środkowy
wierzchołek Broad Peaku. Już na grani targnął nami potworny wiatr, a wkrótce potem
znaleźliśmy się w środku szalejącej zamieci. Zjeżdżaliśmy na przełęcz, z jednej
strony popędzani przez nasilającą się kurniawę19, z drugiej zaś hamowani obawą o
brak miejsc na zakładanie porządnych stanowisk asekuracyjnych. Wtedy właśnie
trafiliśmy w ścianie na ślad tragedii sprzed dziewięciu lat. Najpierw Wojtek zauważył
tkwiący w ścianie hak z wpiętym weń karabinkiem. Ja nieco niżej znalazłem wbity w
śnieg czekan. Byliśmy
" Karakorum - łańcuch górski w Indiach. Chinach i Pakistanie, graniczy z Pamirem.
Hindukuszem od zachodu i północnego zachodu, z Himalajami od południa, długości
800 km.
12 K-2 - inaczej Czogori, drugi szczyt ziemi. wys. 861 1 m n.p.m.
13 Masherbrum - szczyt pasma Masherbrum Rangę, wys. 7821 m n.p.m.
14 Chogolisa - szczyt w paśmie Masherbrum Rangę. wys. 7665 m n.p.m.
15 Lodowiec Baltoro - lodowiec ciągnący się w dolinie masywu Baltoro Mustagh
i Masherbruma o pow. 775 km2 i długości 62 km.
16 Gasherbrumy - zespół ośmiu szczytów w grupie Baltoro Mustagh. Dwa z nich
-Gasherbrum I i Gasherbrum II - zdobyte przez Jerzego Kukuczkę zostaną opisane,
podobnie jak pozostałe Ośmiotysięczniki, w dalszych rozdziałach
17 Malubiting - szczyt w paśmie Hakaposhi Rangę. wys. 7821 m n.p.m., Kunyang
Chhisha, wys. 7852 m n.p.m., Rakaposhi, wys. 7788 m n.p.m., Shisparś, wys. 7619 m
n.p.m. Batura - to nazwa czterech szczytów w paśmie Batura Mustagh: Batura I, wys.
7785 m n.p.m., Batura II, wys. 7730 m n.p.m.. Batura III i Batura IV. obydwa wys.
7500 m n.D.m.
'8 Nanga Parbat - szczyt w zachodnich Himalajach. Kurniawa - zadymka śnieżna,
wywołana bardzo silnym wiatrem.'
13
dokładnie na drodze, którą wycofywali się w zamieci członkowie wrocławskiej
wyprawy z 1 975 roku.
..Na wcięcie przełęczy ostatni zjeżdżał Nowaczyk, w ciemnościach spadłjednak na
stronę chińską (wschodnią) - razem z liną! Pozostała czwórka zatrzymała się na
przełęczy, by rano szukać towarzysza. I ta decyzja okazała się fatalna. Noc
wyczerpała ich siły i odporność. Gdy nad ranem z pomocą sznura powiązanego z
pętli i pasów asekuracyjnych opuszczali się w wichurze z przełęczy, tylko dwóm
udało się osiągnąć pola lodowe. Dwaj pozostali - najpierw Kęsicki, potem Sikorski -
spadli i ponieśli śmierć.
Głazek i Kuliś (który też spadł, nie doznał jednak obrażeń) biwakowali raz jeszcze,
obaj poodmrażani, wykazując wielki hart ciała i ducha. Desperackie nawoływania
wsiąkały w zamieć bez echa. Nocą z 1 na 2 sierpnia dotarli wspomagani przez
kolegów do bazy, już pogrążonej w żałobie. Na głazie Falchan Kangri pozostała data
29 lipca 1 975 rok oraz trzy polskie nazwiska"20.
• Na szczęście zamieć rankiem przycichła i mogliśmy ruszyć w kierunku głównego
wierzchołka, drogą znaną z naszego poprzedniego wejścia w 1982 roku. Wspinaliśmy
się już na lekko - jak my to mawiamy - tylko z osobistym wyposażeniem. Sprzęt
biwakowy pozostał na przełęczy. Wracać mieliśmy szlakiem pierwszych zdobywców
i po własnych śladach. Trafia się w takich razach na pozostawione przez inne
wyprawy poręczowe liny, rozpięte w najniebezpieczniejszych miejscach. Są one
wielce pomocne. Czasem jednak dzieje się wręcz odwrotnie. Miał się o tym
przekonać Wojtek.
Stałem akurat za skalnym załomem i czekałem, aż nadejdzie. Zacząłem się już nawet
denerwować jego przedłużającą się nieobecnością, gdy nagle wychynął zza skały z
oczami wielkimi jak spodki, ledwie zdolny wykrztusić kilka słów: ,,No i byłbym się
przejechał!" Jeszcze kilka minut wcześniej, kiedy kląłem go w duchu za opieszałość,
do głowy mi nie przyszło, że poręczówka, z której sam przed chwilą korzystałem,
obciążona przez Wojtka może trzasnąć nagle jak papierowy sznurek. On tymczasem
straciwszy raptem równowagę tajtnął potężnego kozła i pociągnięty w dół ciężarem
plecaka zatrzymał się szczęśliwie po kilkudziesięciu metrach jazdy śnieżnym polem.
20 J. Nyka, ..Karakorum. Polskie wyprawy alpinistyczne". Oprać. Z. Kowalewski, A
Paczkowski. Warszawa 1981. s. 51
14
Sporo czasu minęło, zanim ochłonął po upadku i wspiął się na powrót
Druga niespodzianka na szlaku była za to o wiele przyjemniejsza. Spotkanie z
Kurtem Diembergerem i jego towarzyszką July 1'ullis pamiętam jak dziś. Mimo że
pięli się na wierzchołek Broad Peaku, oczy ich były zwrócone w stronę wspaniałej
piramidy K-2. O nim rozmawiali, na nim też zapewne skupione były ich myśli.
Nietrudno było rozpoznać, że góra ich fascynuje i że wrócą tu na pewno jeszcze me
raz. Tak też było w rzeczywistości. Czogori dla obojga stała się przeznaczeniem21.
Do bazy dotarliśmy już bez żadnych przygód. Po kilku dniach odpoczynku mieliśmy
wyjść na spotkanie ze Świetlistą Ścianą. Ale jakoś się nam to nie kleiło. Wiało
sakramencko i pogoda, jak my to mawiamy, nie była ewidentna. Znaczy to: na
granicy całkowitego załamania. W końcu jednak, nie chcąc poddać się
demoralizującej bezczynności w bazie, odważyliśmy precyzyjnie sprzęt i zapasy
żywności na siedem dni i wyruszyliśmy. Właśnie wtedy nastąpił przełom. Kiedy
przypominam sobie ten moment, widzę Wojtka idącego wolno, coraz wolniej,
zatrzymującego się wreszcie i siadającego na kamieniu z nieruchomą twarzą.
Siedzieliśmy tak bez słowa przez dłuższą chwilę. Przerwał ją Wojtek. Podniósł głowę
i powiedział: ,,Ja to pieprzę! Nie idę!" Czułem już wcześniej, na co się zanosi, ale i
tak trochę mnie zatkało. To tak, jakby z nadmuchanego z wielkim wysiłkiem balonu
uszło nagle powietrze. Wojtek pompował mnie przez okrągłe dwa lata, namawiając
do przejścia Świetlistej Ściany22. A teraz, kiedy w końcu mu uległem, powiedział:
,,Ja to pieprzę!" Znów milczeliśmy dobrą chwilę, a ja kląłem w duchu. Wreszcie się
odezwałem: ,,Wiesz co. Wojtek? Uważam, że powinniśmy od siebie odpocząć".
Zgodziliśmy się z tym bez słowa i bez słowa zawróciliśmy do bazy.
Mieliśmy w planie wyruszyć po wspinaczce na wspólny wypad w mniej znane rejony
Karakorum, ale w tej sytuacji stało się jasne, że każdy z nas pójdzie własną drogą.
Janusz Majer z chłopakami zgodzili się zabrać nasze rzeczy, dzięki czemu ani
Wojtek, ani ja nie byliśmy już związani terminem powrotu karawany. On wybrał się
w kierunku Shispare. Mój szlak wiódł w stronę Masherbruma. Potrzebowałem
21 Mówi o tym rozdział,,Śmierć goni śmierć" (str. 120) poświęcony między innymi
zdobywaniu K-2.
Wojciech Kurtyka pokonał Świetlistą Ścianę wraz z Austriakiem Robertem Schaue-
rem<w 1985 roku.
15
samotności i było mi z nią dobrze przez pierwsze trzy dni. W tym czasie wszedłem na
dziewiczą górę wysokości 6800 metrów i wdrapałem się na przełęcz Masherbrum
La23. Nie przypuszczałem, że może być tak trudna i niebezpieczna. I wtedy
zatęskniłem za czyimś towarzystwem. Znalazłem się nagle w matni utkanej z
dziesiątków lodowych szczelin i chwiejnych seraków Czekan, raki i kawałek liny - to
było wszystko, na co mogłem liczyć. Dopiero gdy po dwóch następnych dniach
dotarłem do pierwszych połaci zielonej trawy i zobaczyłem pasterzy, opadło ze mnie
napięcie Mieszkańcy najbliższej osady zbiegli się tłumnie na mój widok, jakby z gór
zszedł do nich sam yeti. Nie chcieli uwierzyć, że w pojedynkę zdołałem pokonać
Masherbrum La, i przez cały czas dopytywali się, kiedy nadejdą pozostali. Spędziłem
u nich bardzo miły dzień, zażywając sławy bohatera i popijając kozie mleko.
A z Wojtkiem spotkaliśmy się w Skardu24. Długo opowiadaliśmy sobie o
dziewiczych zakątkach, które poznaliśmy w czasie ostatnich dni. Początkowo miałem
nawet wrażenie, jakby wszystko między nami wróciło do normy, jakby uległo
cudownemu uzdrowieniu w czasie kilkudniowego rozstania. Czar prysł już w
Islamabadzie25. Wojtek oznajmił, że w przyszłym sezonie jego głównym celem
będzie K-2. Ja zaś myślałem coraz poważniej o podjęciu próby podwójnej wyprawy
zimowej na Cho Oyu i Dhaulagiri. Jeszcze z rozpędu zaczęliśmy rozważać
możliwość wspólnego wyjazdu. Ale właśnie wtedy okazało się, jak bardzo nasze
plany są rozbieżne. Wycofałem się. Tym razem jednak był to odwrót... do wyścigu.
Reinhold Messner mówi: „Dość!"
- W październiku 1 985 roku francuskie czasopismo alpinistyczne ,,Vertical"
zorganizowało spotkanie dziesiątki najwybitniejszych himalaistów świata.
Gospodarzem „szczytu" był Reinhold Messner, który gościł wszystkich w swym
zamku w Tyrolu Wtedy właśnie zaskoczył zaproszonych niespodziewanym
oświadczeniem: ,,Koniec z wyczynem, nie interesują mnie już nowe drogi, rekordy,
wysokości". Było to tym bardziej szokujące, że miał wówczas na koncie dwanaście
23 Przełęcz w masywie Masherbruma otwierająca drogę z doliny lodowca Baltoro
na
południe, w dolinę rzeki Shigar.
24 Skardu - miasto w północno-wschodnim Pakistanie, leżące w dolinie Indusu.
26 Islamabad - stolica Pakistanu.
16
z czternastu ośmiotysięczników, które zamierzał zdobyć jako pierwszy, i wydawało
się, że nikt mu tego nie odbierze. Ty po dziewięciu zwycięskich wyprawach na
wierzchołki ośmiotysięczne miałeś teoretycznie największe szanse na objęcie schedy
po abdykującym monarsze. Czy uwierzyłeś wtedy w oświadczenie Messnera?
- Nie. Nie sądzę zresztą, aby ktokolwiek w nie uwierzył. Sam powiedziałeś, że
mało kto potrafi tak zadbać o reklamę własnej osoby jak Tyrolczyk i myślę, że było
to oświadczenie obliczone na publiczny efekt. Czas wszystko wyjaśnił. Messner nie
wycofał się ze wspinaczki i nie dał się wyprzedzić w wyścigu. Było też bardzo
głośno o jego ostatnich próbach na Makalu i Lhotse...
- I o to prawdopodobnie chodziło. A z jego nieoczekiwanym oświadczeniem
wiąże się jeszcze jedna: dziś już anegdotyczna historia. 0 przebiegu spotkania w
Tyrolu dowiedziałem się od uczestniczącej w nim Wandy Rutkiewicz bezpośrednio
po jej powrocie z Włoch. Poruszony, jak zresztą wszyscy pasjonujący się
ówczesnymi wydarzeniami w Himalajach, wypowiedzią Messnera, napisałem na ten
temat artykuł do „Kuriera Polskiego". Tytuł musiał być odpowiednio sensacyjny,
więc na pierwszej stronie gazety widniało: „Wielki Messner mówi - dość!" To było w
nagłówku. A w podtytule: „Korona króla gór dla nowego monarchy". W tekście zaś
znalazło się między innymi takie zdanie: „Rywalizację z Messnerem podjęło wielu,
wielu jednocześnie przekładało rezultat nad styl i czystość wejść, korzystając z
wysiłku, a nierzadko i sprzętu innych". Na szczotce artykuł i zdjęcie prezentowały się
doskonale. Kiedy jednak wziąłem do ręki egzemplarz „Kuriera" przywieziony z
drukarni, zdębiałem. Na miejscu swojego materiału zobaczyłem bowiem zupełnie
inny. „Co to jest?" - rzuciłem się do redaktora prowadzącego wydanie. ale ten tylko
rozłożył ręce i odrzekł: „Nic na to nie poradzę, kochany. Cenzura". „Cenzura
zdejmująca artykuł o himalaiście? To jakieś nieporozumienie! No, dobra, ale
dlaczego? Czym to uzasadniają?" „Właściwie niczym. Kazali za to oglądać
wieczorny dziennik". 0 dziewiętnastej trzydzieści pierwszą wiadomością podaną
przez spikera była informacja o powołaniu nowego premiera. Został nim Zbigniew
Messner.
Artykuł pod tytułem: „Wielki Reinhold mówi - dość!" ukazał się dwa tygodnie
później. Kolejne kosmetyczne zmiany w tekście, zalecone przez cenzurę, dokonane
były w tym właśnie duchu...
Ty w tyrolskim spotkaniu nie brałeś udziału, nie zostałeś po prostu zaproszony.
Oczywiście konkurowałeś z innymi wspinaczami
2 Na szczytach świala
17
i z Messnerem. Czy przez kilka lat twoich himalajskich podbojów nie miałeś okazji,
by spotkać się z nim osobiście?
- Ależ tak, spotkaliśmy się kilkakrotnie. Tyle tylko, że były to spotkania
przypadkowe i byłem wówczas dla niego jednym z wielu himalaistów, widywanych
na górskich ścieżkach. Po raz pierwszy zetknęliśmy się w 1 979 roku. kiedy
wracałem spod Lhotse. W jednej ze wsi na trasie karawany rozłożył się ze swoim
biwakiem obok naszego. Pamiętam dobrze ten wieczór, wiedziałem przecież, kogo
spotkaliśmy. 0 naszej ekspedycji Messner usłyszał tylko, że jest z Polski. Nie wydaje
mi się też, aby pamiętał, jak smakowała zupa, którą go wtedy poczęstowaliśmy. Było
to w końcu jedno z dziesiątków podobnych przyjaznych spotkań na szlaku. Po raz
drugi uścisnęliśmy sobie ręce pod Makalu w 1 981 roku. On przyjechał w Himalaje z
zamiarem trawersowania tej góry z Dougiem Scottem, moimi towarzyszami byli zaś
Wojtek Kurtyka i Alex Mclntyre. Wojtek znał już wtedy Messnera, wobec tego nasze
rozmowy toczyły się trochę mniej anonimowo, ale i tak byłem dla Tyrolczyka jedynie
kompanem Kurtyki. Opowiadał nam wtedy, że pisze książkę o Nandze Pgrbat. Miała
być poświęcona między innymi jego bratu, który zginął tragicznie podczas ich
wspólnego zejścia ze szczytu. Cztery lata wcześniej, kiedy zmagałem się z Nangą,
znalazłem pod szczytem latarkę. Może należała do Gunthera Messnera? Spotkanie
pod Makalu skończyło się wymianą adresów. Autograf Reinholda, który wówczas
dostałem, gdzieś mi przepadł Nigdy zresztą nie byłem wytrwałym zbieraczem
podpisów sławnych ludzi...
Każde nasze kolejne spotkanie odbywało się wyżej. Do trzeciego doszło na zboczu
Broad Peaku w 1982 roku. a następnym razem zobaczyliśmy się na drugim
..szczycie", urządzonym przez Messnera w jego tyrolskim zamku. Była to
konferencja zwołana przez Reinholda już po zdobyciu przezeń wszystkich
ośmiotysięczników. Wtedy też, jak pamiętam, zaczął mówić o mnie publicznie. Dużo
i dobrze. Wcześniej pytany o Kukuczkę najczęściej nabierał wody w usta, choć pod
koniec wyścigu nie mógł już nie wiedzieć, kim jestem. Jeszcze w 1 982 roku na
swoją zimową wyprawę na Cho Oyu zaprosił Wojtka. Wtedy marzyłem o takim
zaproszeniu.
- Czy jest to więc jedno z twoich nie zrealizowanych życzeń? Chciałbyś, gdyby
to było możliwe, wziąć udział w wyprawie z Messnerem?
- Reinhold nigdy nie złożył mi takiej propozycji. Podobnie jak i ja jemu. Jednak
w swoim czasie zabiegali o to sponsorzy Messnera.
18
Chodziło o wyprawę na południową ścianę Lhotse. Ale to było wtedy, gdy mnie
pozostała do zdobycia jeszcze Shisha Pangma. Czy teraz miałbym ochotę na wspólną
ekspedycję? Nie. Myślę, że nie mógłby to być prawdziwy sportowy wyczyn. Za dużo
byłoby obserwacji z zewnątrz. Dziennikarze tylko czyhają - zawsze zresztą czyhali -
na jakieś nieporozumienia między nami. Nie raz już usiłowali nas poróżnić
przypisując mi zdania, których nigdy nie wypowiedziałem. Jedna z włoskich gazet,
,,La Republica", zamieściła wywiad ze mną, w którym jedno z pytań brzmiało: ..Czy
jesteś lepszy od Messnera?" Miałem na to odrzec: „Messner? Teraz ja przychodzę ze
Wschodu!" I wszystko to wywalone wielkimi literami. A przecież niczego podobnego
nigdy nie powiedziałem. Inna znów gazeta przekręciła moją wypowiedź o słynnym
alpiniście włoskim Walterze Bonattim w ten sposób, że wynikało z niej, iż jeśli
któregoś ze wspinaczy uważam za wielkość, to właśnie jego, a w żadnym razie
Reinholda.
- A jak jest naprawdę?
- Naprawdę jest tak, że Reinhold był dla mnie zawsze i jest nadal
najsłynniejszym himalaistą świata. Człowiekiem, który dokonał w górach
wspaniałych wyczynów, jest pionierem nowych kierunków w wysokogórskiej
wspinaczce. Pierwszy zdobył wszystkie ośmio-tysięczmki i historia mu tego nie
zapomni. Podczas jednego ze spotkań z publicznością we Włoszech - a swoją drogą,
to właśnie tam, poza Polską, kibice himalaizmu darzą mnie największą sympatią -
ktoś zapytał, jak oceniam swój wyczyn jako drugi po Messnerze.
- I co odpowiedziałeś?
- Odpowiedziałem pytaniem. Czy jest na sali osoba, która pamięta, kto jako
drugi stanął na Evereście? Nie pamiętał nikt26. W tym kontekście każdy zrozumie,
jak bardzo chciałem wytyczyć...
Tyrolczyk nie do pokonania, czyli czternaście polskich dróg na czternastu
ośmiotysięcznikach
Jeślibyś mnie zapytał, czy wierzyłem, że uda mi się wyprzedzić Messnera, moja
odpowiedź nie byłaby jednoznaczna. Nie zakładałem 2 góry przegranej. Kiedy
jednak na zimno rozważałem swoje szanse.
26 Następnymi, którzy po Hillarym i Tensingu stanęli w 1 956 roku na wierzchołku
Eve-restu. byli Szwajcarzy - Jurg Marmet i Ernst Schmid.
19
dochodziłem do wniosku, że są one jak jeden do stu. Za Messnerem przemawiało
wszystko - dotychczasowe osiągnięcia, doświadczenie, wielka klasa, sponsorzy i
ekonomiczne możliwości. Myślę, że do wyścigu pchnęła mnie chęć osiągnięcia
czegoś, co pozornie wydawało się niemożliwe. Podjąłem się, rzekłbym, sportowego
ryzyka. Ale asekuracją były dla mnie właśnie owe polskie drogi. Jeśli już miałem
ulec Messnerowi, to nieważne było, czy dobiję do mety drugi, czy dziesiąty. Jeśli nie
mogłem być pierwszym zdobywcą himalajskiej korony, to chciałem zostać
pierwszym, który pokonał szczyty innymi niż wszyscy, nowymi drogami.
- I to ci się właściwie udało...
- Tak. Dlatego też może tym, którzy pamiętają, że nie zwolniłem tempa nawet
wtedy, kiedy Reinhold zdobył już ostatnią w jego kolekcji - Lhotse, łatwiej będzie to
zrozumieć. W wyścigu nowymi drogami miałem bardzo wielu, poza Messnerem,
konkurentów. O mały włos, a przeszliby „moją" drogę na Annapurnie Koreańczycy.
Musiałem się spieszyć do końca...
Aha, Messnera spotkałem w górach jeszcze raz. Stałem właśnie z Wojtkiem na skraju
traktu prowadzącego do Skardu nad rozbitym w rowie samochodem. Zauważyłem go
nagle jadącego z całym ekspedycyjnym majdanem wynajętym autobusem27. Ale nie
pomachaliśmy sobie. Patrzył akurat w przeciwną stronę.
27 Reinhold Messner podążał wtedy - w 1987 roku - z wyprawą na Gasherbrum I i
Gasherbrum II.
20
OD „ALP" DO ALP
Odkrycie. Wielki problem - sprzęt. Powrotny za dwa lata. Tragiczna Kazalnica. Torre
Trieste w superstylu. Alaskańska lekcja. Zimna kąpiel na Petit Dru. W przedsionku
Himalajów.
Odkrycie
- Jak to się stało, że moim żywiołem są góry? Nie mogło być inaczej, skoro
ulubionym miejscem zabaw od najwcześniejszego dzieciństwa były dla mnie ,.AIpy".
Sam nie wiem. dlaczego tak właśnie nazywaliśmy z chłopakami rejon dawnych
..biedaszybów" w moich rodzinnych Katowicach-Bogucicach. Tyle. że nie bawiliśmy
się tam wcale w alpinistów, lecz zapamiętale walczyliśmy w indiańskich potyczkach
na włócznie i tomahawki. Tak zapamiętale, że nasi rówieśnicy dawno już zaczynali
się oglądać za dziewczynami, kiedy my jeszcze urządzaliśmy w ,,Alpach" zasadzki i
napady. My byliśmy w tych sprawach bardzo zapóźnieni. Ostatni raz. jak pamiętam,
miałem na głowie pióropusz chyba w wieku 1 4 lat.
- Czyżbyś do tego czasu nie miał też pojęcia o prawdziwych górach?
- O nie. O górach, że są. wiedziałem od małego. Moja rodzina pochodzi z
Istebnej. Tam właśnie spędzaliśmy z ojcem, matką i rodzeństwem wszystkie dni
wolne od pracy i szkolnych obowiązków. To były moje pierwsze ucieczki z
zadymionych Katowic, od miejskiego tłumu i zgiełku. Teraz robię to samo, umykam
tylko dalej i wyżej. Gdyby nie życiowa konieczność, nigdy bym pewnie nie trafił
między kopalniane szyby i fabryczne kominy. Ojciec przed wojną pracował jako
urzędnik bankowy. Z czasem jednak zamienił zarękawki na kombinezon i zajął się
pracą dającą więcej pieniędzy. Został robotnikiem na kolei. W Katowicach Tam
właśnie przyszedłem na świat - 24 marca 1 948 roku. Pod znakiem Barana.
- Według klasycznego śląskiego scenariusza powinieneś zostać Piłkarzem...
- Ale nie zostałem. Ojciec był przed wojną zawołanym narciarzem.
21
Startował w dwuboju klasycznym. Piłka nie była więc najważniejsza. Właśnie w
Istebnej podczas wakacji organizowaliśmy z kolegami nie kończące się olimpiady.
Biegaliśmy, skakaliśmy wzwyż i o tyczce W szkole z wf zawsze miałem piątkę. Ale
tak specjalnie to niczym się nie wyróżniałem. „Bardzo dobry" miałem też zawsze'z
geografii. To było oczko w głowie ojca. Godzinami podróżował ze mną po mapach
świata. Z innymi przedmiotami bywało rozmaicie. Na tyle rozmaicie, że po
ukończeniu podstawówki zacząłem pracować. Na pierwszą szychtę w Zakładach
Wytwórczych Urządzeń Sygnalizacyjnych w Katowicach poszedłem pierwszego
września 1962 roku. Jednocześnie chodziłem do szkoły zawodowej, potem do
technikum. I tak przez sześć lat dzieliłem czas na pracę i naukę. Po szkole capnęli
mnie do wojska.
- Znów zapytam. A góry? Wspinaczka?
- Właśnie wtedy zacząłem przez nie cierpieć. Musiałem się bowiem z nimi
rozstać na dwa lata.
Odkrycia dokonałem wcześniej, w roku 1 965. Byłem wtedy zawołanym
rajdowiczem. Kolekcjonowałem znaczki i plakietki, wędrując z klubowymi grupami
po Beskidach i Karkonoszach. Trenowałem też podnoszenie ciężarów w Hutniczym
Klubie Sportowym „Szopienice". W trójboju uzyskałem nawet dobry wynik - 325
kilogramów i miałem wystartować w zawodach. Nie wystartowałem. Pewnej
wrześniowej niedzieli mój serdeczny kolega, Bolek Pawlas, z którym razem
przystępowaliśmy do wczesnej komunii, chodziliśmy do jednej szkoły podstawowej i
nawet uczyliśmy się zasad elektryki w tej samej zawodówce, zaciągnął mnie w Jurę
Krakowsko-Częstochowską, do Podlesie. O wspinaczce nie wiedziałem nic, a Bolek
jeździł tam od jakiegoś czasu z innymi członkami Harcerskiego Klubu Taternickiego.
Rano tego dnia strasznie biadoliłem nad opuszczonym rajdem, ale też do wieczora
zapomniałem już o tym na zawsze. Skalna zabawa wzięła mnie tak, że wszystko inne
przestało się liczyć. Dokonałem fantastycznego odkrycia. Od tamtej chwili w każdą
sobotę, niedzielę, jak tylko wyrwałem się z roboty, gnałem na skałki. Prawdę
mówiąc, poznałem je nawet lepiej od wewnątrz, bo przede wszystkim
penetrowaliśmy jurajskie jaskinie. Potem zresztą w skałki wielokrotnie wracałem. Już
jako dojrzały wspinacz. Trenowałem tu przed wyjazdem w prawdziwe góry. To było
bardzo wygodne, bo w Jurę można wyskoczyć nawet na kilka godzin. Pozostawiłem
tam też kilka swoich pamiątek. W Podlesi-cach drogę przezwaną później „Dziewicą
od tyłu", w Rzędkowicach „Pokrzywkę", a w Mirowie „Filarek Kukuczki". Od 1984
roku. kiedy
22
w Himalaje wyjeżdżałem raz za razem, w kraju szukałem raczej odpoczynku, nie zaś
okazji do treningu. Przestałem się pojawiać na skałkach. Ale kiedy tylko trafi się
jakaś dłuższa przerwa, będę musiał tam wrócić dla utrzymania kondycji.
Tatry też zacząłem poznawać od wewnątrz. Jeszcze z Harcerskim Klubem
Taternickim pojechaliśmy do jaskiń Tatr Zachodnich. A w sezonie 1 966 roku
zjawiliśmy się wraz z innymi kolegami w kole katowickiego Klubu
Wysokogórskiego i wiosną pojechaliśmy na kurs wspinaczkowy do Morskiego Oka.
Moją pierwszą tatrzańską wiktorią było pokonanie klasycznej drogi na Mnichu28.
Wspinałem się pod okiem znamienitych instruktorów - Janusza Kurczaba i
Kazimierza Liszki. Dokładnie pamiętam zdumienie, jakie wywołaliśmy u
instruktorów kursu - Adama Zyzaka i Jerzego Rudnickiego - ,,Druciarza" swoimi
umiejętnościami i... sprzętem własnej produkcji. Choć tak naprawdę tylko zapał nie
pozwalał nam narzekać na jego ciągły brak.
Wielki problem - sprzęt
- Teraz jest zupełnie inaczej, wielu firmom wręcz zależy, żebyś używał podczas
himalajskich ekspedycji produkowanego przez nie ekwipunku. W kilku z nich
pełnisz, zdaje się, rolę doradcy technicznego?
- Kiedy zacząłem odnosić pierwsze znaczące sukcesy w górach najwyższych i
nie byłem już dla producentów wspinaczkowego wyposażenia kimś anonimowym,
znacznie łatwiejsze stało się zdobycie dobrego alpinistycznego oporządzenia. Nim
jednak do tego doszło, przez wiele lat moi koledzy i ja byliśmy sprzętowymi
nędzarzami. Mało kto mógł sobie pozwolić na kupno zagranicznego karabinka. O
zachodnich czekanach, linach, rakach nawet się nie marzyło. Pamiętam, że pierwsze
karabinki, których używałem, były to karabinki strażackie - ciężkie i nieporęczne.
Haki robiliśmy sami, podobnie młotki. Oczywiście w pracy. Kiedy majster nie
widział albo po skończonej zmianie. W pewnym okresie rozwinął się nawet taki
mini-przemysł. Ktoś przygotowywał odkówki, ktoś inny je szlifował. Tyle tylko, że
amatorski sprzęt miał wiele wad. Nie był przecież atestowany. Nigdy nie było
pewności, czy jest zrobiony z odpowiedniego materiału. Zużywało się
28 Mnich - szczyt w Wysokich Tatrach, górujący nad kotliną Morskiego Oka, wys
2068 m n.p.m.
23
go wiele. Nie wytrzymywał bowiem zbyt długo. Pamiętam dobrze, jak podczas
wyprawy wiosennej na Everest w 1980 roku, a więc już w czasach wcale nie
pionierskich, ale też jeszcze nie w okresie sprzętowej obfitości, zmienialiśmy raki jak
rękawiczki. Wcześniej sprawdziliśmy wyprodukowane w hucie „Ferrum" i te były w
porządku, ale potem zaczął nam je dostarczać rzemieślnik z Kielc. I niech go! Pewnie
zrobił raki z jakichś materiałów zastępczych, bo już na początku wyprawy
połamaliśmy pięćdziesiąt par! W trakcie akcji trzeba było gnać na złamanie karku do
Kathmandu29 i dokupywać. Inaczej zdobycie szczytu byłoby niemożliwe.
- Ale jakoś sobie radziliście?
- Właśnie. Trochę sprzętu przecież można było dostać w sklepach. Liny z
Bielska-Białej leżały na półkach w dowolnych ilościach, ale też strach było je
kupować. Znacznie lepszą renomę miały buty produkowane w Krośnie i Wałbrzychu.
Zwłaszcza wałbrzyskie „Rysy", a potem „Zawraty". Pojedyncze kosztowały chyba
750 zł, podwójne, zimowe około 1200. Dobre były dopóty, dopóki dawano im
oryginalny włoski wibram. Potem z polskim, który parciał i wykruszał się, były już o
wiele gorsze. Trochę sprzętu było też w klubie. Czekanów zaledwie kilka i stanowiły
one prawdziwy majątek. Podczas jednej ze wspinaczek w Tatrach, w które
wyjeżdżaliśmy z Harcerskiego Klubu Taternickiego, dokładnie w czasie zimowego
przejścia na Małym Młynarzu30 - a robiliśmy wtedy z Tadkiem Gibińskim i
Zbyszkiem Wachem direttissimę31 - zdarzyła mi się rzecz straszna. Zgubiłem
klubowy czekan. Dzisiaj można się śmiać z tych komisji, dochodzeń, protokołów,
które potem nastąpiły. Kazali mi płacić. Ciągnęło się to wszystko bardzo długo i me
jestem wcale pewien, czy sprawa została zakończona. Sądzę, że do tej pory są jeszcze
członkowie przesłuchującej mnie wtedy komisji, którzy dalej nie wierzą w moje
ówczesne tłumaczenia. A czekan naprawdę spadł, kiedy byliśmy wysoko w ścianie.
Może go ktoś znalazł? W tamtych czasach byłoby to niezwykłe szczęście.
- Wspomniałeś, że czasem wspomagały was państwowe fabryki i rzemieślnicy...
29 Kathmandu - stolica Nepalu.
30 Mały Młynarz - szczyt w słowackich Tatrach Wysokich, należący do masywu
Młynarza, oddzielającego Dolinę Białej Wody od Doliny Żabiej Białczańskiej. wys. 1
795 m
n.p.m.
31 Direttissima - droga wspinaczkowa, wytyczona w ścianie do wierzchołka w
najprostszej linii.
24
- Kiedy zaczęły się wyjazdy klubowe w wyższe góry. chcieliśmy mieć jak
najlepszy sprzęt. Wiedzieliśmy, jak wygląda, jaki być powinien. Już podczas pobytu
w bułgarskich górach Riły32 zetknąłem się z doskonałym wyposażeniem, przeważnie
włoskim, tamtejszych wspinaczy. Zazdrościliśmy im bardzo, ale też zdawaliśmy
sobie sprawę z inności naszego i ich alpinizmu. Tam państwowe kluby, dotacje,
centralny rozdzielnik sprzętu, trenerzy, stopnie mistrzów sportu dla czołowych
wspinaczy, biurokratyczna machina. U nas pełna spontaniczność. Patrzyliśmy więc z
zazdrością na sprzęt Bułgarów, a oni na naszą swobodę. Nikt nam niczego nie kazał,
niczego nie planował, nie musieliśmy pisać protokołów przed i po wspinaczce.
Każdy kij ma dwa końce. Nawiasem mówiąc, do czego doszli Bułgarzy? Do czego
my?-
Dobry ekwipunek zdarzało się nam oglądać i podczas nielicznych wyjazdów na
Zachód. Takie włoskie Dolomity33 bywały nawet dla nas swego rodzaju sprzętowym
eldorado.
- Jak to rozumieć?
- Stamtąd przywoziliśmy przede wszystkim haki i karabinki z tak zwanego
odzysku Czasem wystarczało pójść pod bardziej uczęszczaną ścianę. Pamiętam, że ja
sam pod i na Torre Trieste34 znalazłem jednego razu kilkanaście karabinków i
haków. Wspinający się tam Włosi czy alpiniści innych narodowości nie
przywiązywali takiej wagi do drobnego osprzętu. Mogli go w dowolnych ilościach i -
jak na ich możliwości - tanio kupić w sklepie. Dla nas były to prawdziwe skarby.
Właśnie wtedy, na początku lat siedemdziesiątych, próbowaliśmy kopiować niektóre
wzory w kraju. Tak więc, kiedy wyjeżdżaliśmy w roku 1 974 na Alaskę, w metalowe
czekany zaopatrzyła nas Fabryka Sprzętu i Maszyn Górniczych w Katowicach. Były
to bodaj pierwsze tego rodzaju czekany zrobione w Polsce.
Mieliśmy też własne ciche firmy. Jeszcze w Zakładach Wytwórczych Urządzeń
Sygnalizacyjnych seryjnie produkowaliśmy ,,małpy"35 i haki. Trzymam zakład, że
do dziś wiele z nich jest jeszcze w użyciu. Lepiej zaczęło się dziać, kiedy mogliśmy
częściej wyjeżdżać. Owoco-
" Rita - pasmo górskie należące do łańcucha Rodopów w zachodniej Bułgarii. 3<
Do|orrmy - pasmo górskie we wschodniej części włoskich Alp. a Torre Trieste -
szczyt w Dolomitach, wys 2436 m n.p.m.
• Małpa - przyrząd samozaciskający się, służący do wchodzenia po linie, łączy uprząż
alpinisty z Mną asekuracyjną.
25
wały zadzierzgnięte znajomości i - rzecz jasna - osiągane wyniki. A jednych i drugich
było coraz więcej. Wśród uczestników wypraw himalajskich popularnym sposobem
zdobywania sprzętu była na przykład zamiana lub odkupywanie go w Kathmandu od
zachodnich alpinistów kończących ekspedycje. Płaciło się najczęściej pół ceny.
Swoje pierwsze plastykowe buty wysokiej klasy otrzymałem w podarunku od
Austriaków pod K-2. Były to „Koflachy"36. Potem jeszcze raz miałem takie buty.
kiedy z Wojtkiem Kurtyką wyruszaliśmy na Broad Peak. Dostaliśmy je zresztą dzięki
Uchi. żonie Messnera, którą znał dobrze Wojtek. Udało się jej przekonać dwie firmy
sponsorujące Reinholda - „Filę" i „Salewę" - ażeby i nas wyekwipowały. Dość łatwo
się zgodziły, ale później nie mogliśmy się doprosić czegokolwiek. Jechaliśmy z
Wojtkiem do Włoch na festiwal filmowy w Trento i po drodze wstąpiliśmy do
Monachium, gdzie mieszka Messner. To było moje pierwsze, bardzo ciekawe i
sympatyczne spotkanie z Uchi. I to od razu. jak się dziś śmieję, pod nieobecność
męża. Powiedzieliśmy. że z obiecanek obu firm - jak dotychczas - nici. Obtańcowała
kogoś tam w „Fili" i w „Salewie" i skutek był natychmiastowy. Otrzymaliśmy
obiecane rzeczy. Swetry, bieliznę, kurtki, czekany, karabinki, liny. Ale wtedy nie był
to jeszcze kontrakt w dosłownym tego słowa znaczeniu. Moment, kiedy mogłem już
zupełnie nie czuć się gorszy od zachodnich alpinistów, jeśli chodzi o ekwipunek,
nadszedł dopiero przed wyprawą na Manaslu. Kilku uczestników wyprawy
wyposażyła w odzież zachodnioniemieęka firma „VauDe". Również niemiecka
„Ederweisse" zaopatrzyła nas w liny, a włoski „Camp" w niezbędne „żelaziwo".
Właśnie „Camp" to jedna z trzech firm. dla których jestem obecnie technicznym
doradcą.
- Nie musisz też chyba, jak niegdyś, korzystać z protekcji. To raczej firmy
starają się o twoje względy?
- Nieraz nawet aż za bardzo. Kiedyś Museo Nazionale delia Mon-tagna „Duca
degli Abruzzi" w Turynie zwróciło się do mnie z prośbą, abym przekazał im swój
stary ekwipunek górski. Była już wtedy w muzeum gablota Messnera, miała być i
moja. Zgodziłem się. Ale gdy tylko dowiedziały się o tym owe trzy włoskie firmy,
natychmiast otrzymałem propozycję: „Damy wszystko, czego sobie pan życzy, byle
tylko trafiło do muzeum". Ostatecznie nic z tego nie wyszło. Powiedziałem: „Albo to
pic, albo muzeum". Proszono przecież wyraźnie
36 ..Kotlach" - tlrma austriacka produkująca obuwie sportowe, przede wszystkim
wspinaczkowe i narciarskie.
26
0 mój stary ekwipunek. Nie możemy wmawiać zwiedzającym, że Kukuczka od
urodzenia chodziłw butach ..Scarpy", koszulach ..Bailo"
1 podpierał się czekanem „Campa". Producenci dali się przekonać, przy czym
nasze stosunki nie popsuły się ani trochę. Nadal współpracujemy. Oni wyposażają
moje ekspedycje, a ja po każdej z nich wysyłam do Włoch swoje i moich kolegów
spostrzeżenia o trwałości i użytkowych zaletach sprzętu.
- A co trafiło w końcu do gabloty Kukuczki w Turynie?
- Stary, jeszcze przedwojenny skafander mojego ojca, spodnie pumpki,
własnoręcznie wykonane haki i młotek. Wszystko to wygląda szaro i biednie w
porównaniu z zawartością stojącej obok gabloty Messnera. Gdy mnie ktoś o to pyta.
odpowiadam, że taki szary, maskujący kolor miał w swoim czasie wiele zalet. Za
młodu, bywało, wspinałem się na dziko w Tatrach Słowackich. Jak łatwo się
domyślić, nie zależało mi wcale na tym, abym był widoczny z daleka. Zdarzyło się
raz, że wpadłem nagle prosto w objęcia kogoś w mundurze. Nie pamiętam już, kto
był moim towarzyszem, gdy wczesnym rankiem szliśmy przez las w stronę
Młynarczyka37. Aż tu nagle wyszedł zza załomu wąskiej ścieżki mundurowy.
Słowacki wopista? „Dokąd?" -pyta. „Na Młynarczyk" - odpowiadamy. „A
zezwolenie na biwak macie?" Nie dość, że nie mieliśmy zezwolenia na biwak, to i
granicę przekroczyliśmy nielegalnie. Ale odzyskaliśmy nieco rezonu, kiedy
zorientowaliśmy się, iż mamy do czynienia tylko z pracownikiem służby ochrony
przyrody. Odpowiedzieliśmy więc hardo, że my tu nie na biwakowanie idziemy, lecz
na wspinanie. „Tak? - mówi Słowak. -To niech was tylko przyłapię z namiotem...
Wtedy pogadamy. Do Młynarczyka droga daleka. Będziecie musieli gdzieś spać".
„Dobra -mówimy - zgoda". I tyle nas widział. Więcej się już nie spotkaliśmy. Słowak
ostrzegał nas zupełnie serio. Może więc pomogły nam w czasie biwaku nasze
maskujące ubrania?
Powrotny za dwa lata
- Nim jednak zaczęliście chadzać w poszukiwaniu nowych, trudnych dróg na
słowacką stronę, mieliście jeszcze niemało do zrobienia w naszych Tatrach...
Rzeczywiście wkrótce po ukończeniu kursu zebrałem na koncie
Młynarczyk - sąsiad Małego Młynarza w masywie Młynarza.
27
sporo liczących się sukcesów. Chodziłem wtedy w parze z Piotrkiem Skorupą.
Dobraliśmy się jeszcze na skałkach. Razem pokonaliśmy między innymi filar
Kazalnicy38, daliśmy też radę słynnemu wówczas z trudności,,wariantowi R" na
Mnichu. Szło nam tak dobrze, że zostaliśmy zakwalifikowani na tak zwany obóz
unifikacyjny, zorganizowany przez Zarząd Główny Klubu Wysokogórskiego w
Warszawie. Po tym tatrzańskim zgrupowaniu mieliśmy realne szanse wyjazdu na
centralny obóz w Dolomity albo nawet we francuskie Alpy. Gdyby nie to, że poczta
dostarczyła mi charakterystyczny bilet w jedną stronę. Powrotny miałem otrzymać za
dwa lata. Zostałem żołnierzem. Piotrka spotkało to tego samego dnia.
- Dla niejednego tak długie rozstanie z górami oznaczałoby nieuchronny
rozwód. Ale nie dla ciebie...
- Ubrali mnie w mundur. Nigdy przedtem nie byłem tak rozgoryczony. Bywa,
kiedy człowiekowi jest źle, że postanawia sobie jeszcze dołożyć. Niech będzie
jeszcze gorzej! To czasem przynosi ulgę, pozwala się rozładować. Zrobiłem coś
takiego. Nie jadłem i nie piłem przez sześć dni. Wyznaczyłem sobie zadanie:
wytrzymać jak najdłużej. Po pierwszych dniach głodówki czułem się
nadspodziewanie dobrze, właściwie normalnie. Za to kolegom moje zachowanie
wydawało się nienormalne. Na początku jeszcze wierzyli w wymówki o kłopotach
żołądkowych i koniecznej ścisłej diecie, ale w końcu ktoś doniósł dowódcy. Wtedy
przyszło mi do głowy, że może lekarz uzna mnie za poważnie chorego. Wypaliłem
przed wejściem papierosa. Rzeczywiście zawirowało mi w głowie, serce zaczęło
walić jak młot, zebrało mi się na wymioty. Ale badanie niczego nie wykazało.
Wszystko odbyło się jak w „Szwejku". Zrobiłem na komendę dwadzieścia
przysiadów. Tylko zamiast lewatywy dostałem jakieś pigułki. Na ponowne badanie
miałem przyjść za trzy dni. Już za drzwiami gabinetu postanowiłem, że koniec z
eksperymentami. Choć nie dałem za wygraną. Niebawem jednostkę wizytował
generał. Przemawiając przed frontem oddziałów, ogłosił, że kto chce, może z
pominięciem drogi służbowej zapisać się do niego na rozmowę. Byłem jedyny w
całym pułku, który się na to zdecydował. Moi przełożeni wpadli w popłoch.
Koniecznie chcieli wiedzieć, o co chodzi. Obiecywali urlop.
Generał słuchał uważnie. Powiedziałem mu o swoim wspinaniu i poprosiłem, ażeby
mnie przeniósł do wojsk desantowych lub cho-
38 Kazalnica - szczyt w Tatrach Wysokich, wznoszący się nad Czarnym Stawem,
wys. 21 59 m n.p.m.
28
ciaż do WOP-u gdzieś na południowej granicy, albo do podhalańczy-ków. Żebym
mógł być bliżej gór. Nic z tego. Generał nie wykazał należytego zrozumienia.
Stwierdził, że tacy jak ja są bardzo potrzebni I w normalnych jednostkach. 2al nie
przechodził mi długo. Podsycały go listy od dziewczyny. Pisała mi przecież o górach,
o tym co robią jnni. Ale coraz rzadziej. W końcu listy przestały przychodzić.
Zrozumiałem, że rzuciła mnie dla innego, wspaniałego wspinacza.
Końca służby doczekałem w jednostce pod Gdańskiem. Kiedy rozgoryczenie
przygasło, postanowiłem przede wszystkim dbać o dobrą formę fizyczną.
Startowałem więc w zawodach wielobojowych. Nawet z sukcesami. Ale nie o takich
osiągnięciach przecież marzyłem.
- Jaki był powrót do wspinaczki po tak długiej nieobecności? Przecież nikt na
ciebie nie czekał, nie miałeś zarezerwowanego miejsca w schronisku nad Morskim
Okiem czy tym bardziej w alpejskich wyprawach...
- Wyszedłem z wojska jesienią 1970 roku. Piotrek też. Od razu zaczęliśmy
przygotowania do zimowego sezonu. A cel wyznaczyliśmy sobie niezwykle ambitny
- przejść direttissimę Kazalnicy. W tamtych czasach o takim wyczynie przemyśliwali
najlepsi wspinacze. Długo trzymaliśmy to w tajemnicy. Dołączył do nas Adam Bara.
W końcu wyruszyliśmy we trzech. Pociąg do Zakopanego odjeżdżał o północy i
nagle na peronie dostrzegłem Michała Gabriela, jednego z najlepszych wówczas
polskich taterników. Oho - pomyślałem - coś mi się zdaje, że się spotkamy.
Tragiczna Kazalnica
I rzeczywiście. Weszliśmy w ścianę 22 marca, ale pogoda szybko się załamała i
trzeba się było wycofać. W schronisku zastaliśmy całą wspinaczkową czołówkę:
Gabriela. Wilusza. Kurtykę, Kęsickiego. Miałem dobrego nosa. Kiedy
postanowiliśmy przeczekać następny dzień, oni poszli pod ścianę i zaczęli
wspinaczkę. Byli pierwsi. Nazajutrz doszli już dość wysoko, a nas rozeźliło
dodatkowo to, że użyli Pozostawionych przez nas poręczówek. Nie daliśmy jednak za
Ograną. Ruszyliśmy w pogoń.
Tatry były dla ciebie szkołą wspinaczki i tam też zetknąłeś się po raz pierwszy z tym,
co chyba tkwi w podświadomości każdego, kto z "ną staje u stóp góry. Ze śmiercią...
29
Numer czwarty ..Taternika" z 1971 roku na stronie 152 w rubryce „Górskie wypadki"
donosił: „26 marca, w czasie wspinaczki direttissimą Kazalnicy, spadł z wysokości
około 260 metrów dwu-dziestotrzyletni Piotr Skorupa z Katowic, ponosząc śmierć na
miejscu. Idąc jako trzeci (w drugim zespole), korzystał on z ławeczki umocowanej na
linie z pomocą węzła prusika. Prawdopodobnie wskutek złamania się ławeczki
odruchowo chwycił węzeł, który z tego powodu nie zacisnął się na oblodzonej linie
(nawiasem mówiąc na końcach nie związanej). Jego dwaj towarzysze, Andrzej Bara i
Jerzy Kukuczka z Katowic, zabiwakowali wraz z zespołem Wojciecha Kurtyki i rano
zjechali ze ściany, podczas gdy Kurtyka z towarzyszami kontynuował drogę".
- Piotrkowi brakowało do mojego stanowiska dwóch, może trzech metrów.
Słyszałem go już dyszącego pod przewieszką. Krzyknąłem: „Pospiesz się, herbata
czeka!" Za chwilę wysunął się zza skalnego występu, na którym załamywała się lina i
właśnie wtedy trzasnęła ławeczka. Rano znaleźliśmy go pod ścianą. W schronisku
zawiadomiliśmy Górskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe. Zaczęło się bardzo
przykre wyjaśnianie okoliczności tragedii. Na miejscu był Andrzej Paczkowski z
warszawskiego Klubu Wysokogórskiego, zjawiła się także milicja. Pamiętam, że
któryś z funkcjonariuszy zapytał mnie nagle: „Czy przed śmiercią Skorupy często się
z nim kłóciliście i o co?" Najbardziej dramątyczne były rozmowy z rodzicami Piotra.
Dni po tragedii i pogrzeb przyjaciela były dla mnie szczególnie bolesne. Coś się we
mnie załamało. Andrzej Bara przeżywał to samo. Musiałem sobie jakoś z tym
poradzić. Musiałem...
Po dwóch tygodniach wróciłem w Tatry. Z Januszem Skorkiem i Zbyszkiem Wachem
powtórzyliśmy „Kurtykówkę"39, było to pierwsze przejście zimowe. Zrobiliśmy ich
kilka w tym sezonie. Na direttissimy Małego Młynarza i Młynarczyka, na
„Aligatora"40, na Mięguszowieckim Pośrednim41 przyszła kolej w następnym
sezonie. Lato 1971 spędziłem na wspinaczce w Bułgarii.
- Wyprawa w bułgarską Riłę przyniosła nie tylko olśnienie wspaniałym
sprzętem. Miałeś okazję spotkać nowych ludzi, poznać nowe
39 ..Kurtykówka" - droga wspinaczkowa na Małym Młynarzu.
40 ..Aligator" - droga wspinaczkowa na Mięguszowieckim Szczycie Pośrednim.
41 Mięguszowiecki Szczyt Pośredni - wierzchołek w Tatrach Wysokich,
sąsiadujący między innymi z Kazalnicą, wys 2398 m n.p.m.
30
drogi górskie. Zyskałeś możliwość jeszcze jednej konfrontacji własnych umiejętności
z dokonaniami innych.
Przyjechaliśmy do Bułgarii bez umawiania się z kimkolwiek. Nikt o nas nic nie
wiedział, toteż z dużym niedowierzaniem udzielono nam odpowiedzi na pytania o
najbardziej znane i najtrudniejsze tamtejsze drogi wspinaczkowe. Wydawało mi się
nawet, że wyczuwałem u Bułgarów delikatną kpinę.
- No i jak było?
_ A tak, że w dwa tygodnie zrobiliśmy wszystkie znane drogi, niektóre powtarzając
po raz pierwszy. Między innymi direttissimę na ścianie Zlyatego Zuba42, bardzo
trudną, pokonaną przez najlepszych bułgarskich wspinaczy w pięć dni. Nam zajęła
osiem i pół godziny. Korzystaliśmy, rzecz jasna, z zastanych gdzieniegdzie w skale
haków, ale wrażenie i tak pozostawiliśmy po sobie duże. Jednak ciągle czułem głód
wspinaczki. Mój partner, Krzysztof Baraniok - przeciwnie. Stwierdził, że ma już dość
gór i chce nad morze. Zostałem z tym niedosytem sam i sam postanowiłem się
wspinać. Ale niedługo. Mój zapał ostygł, gdy podczas solowego przejścia
Czerwonych Ścian43 wypruł mi nagle jeden z haków i odpadłem od ściany,
zatrzymując się na następnym. Niebawem i ja zakończyłem bułgarski epizod na
czarnomorskiej plaży.
- Potem przyszedł czas na włoskie Dolomity...
Torre Trieste w superstylu
- To była naturalna konsekwencja. Miałem już sukcesy w Tatrach, dotarły do kraju
także wieści z Riły, więc centralna komisja stołecznego Klubu Wysokogórskiego44,
kwalifikująca na obóz wspinaczkowy do Włoch, wzięła i mnie pod uwagę. Wyjazd
miał dla mnie wielkie znaczenie. Oto po raz pierwszy mogłem wyrwać się z
hermetycznego środowiska Harcerskiego Klubu Taternickiego i spróbować sił wespół
z lepszymi, znanymi już taternikami. Marzyły mi się nowe 1 trudniejsze drogi w
coraz wyższych górach, a to mogłem osiągnąć
** Zlyat Zub - szczyt w paśmie Riły. Wys. 2*650 m n.p.m.
Czerwone Ściany - masyw w paśmie Riły, w którym wytyczono znane drogi
wspinaczkowe
klub Wysokogórski - w owym czasie miał swoje koła w kilku miastach kraju i pełnił
C|ę dz|siejszego Polskiego Związku Alpinizmu Między innymi zatwierdzał składy
wypraw zagranicznych.
31
jedynie przez „transfer" do ekstraklasy. Ta zaś działała za granicą, właśnie w
Dolomitach i Alpach.
- Sprawdziłeś się?
- Hmm, z kolejnej wspinaczki wróciłem zadowolony, a nawet dumny z siebie.
Wyjechaliśmy do Włoch w czwórkę - Tadek Łaukaj-tys, Zbyszek Wach, Janusz
Skorek i ja. Powtórzył się w pewnym sensie bułgarski scenariusz. Nie znani bliżej
Polacy pokazali, co potrafią. Włochów zdziwił niepomiernie styl, w jakim
pokonaliśmy słynną południową ścianę Torre Trieste, wytyczając na niej direttis-
simę, zwaną od tamtej pory polską. W miejscowych gazetach codziennych ukazały
się nawet z tej okazji artykuły na pierwszych stronach. Były też i inne sukcesy.
Poddała się nam skrajnie trudna droga Aste-Fai45, oznaczana symbolem Vl+, na
Civetcie46. Byliśmy tak zgłodniali innych niż Tatry gór, że wydawało się, iż nie ma
dla nas przeszkód nie do pokonania. Wspinaliśmy się, jakby nas kto spuścił ze
smyczy. Nie zabrakło też innego rodzaju doświadczeń. Po raz pierwszy trafiłem ze
ściany do szpitala. Wprawdzie na obserwację, ale...
Zbigniew Wach tak wspominał krytyczny moment wspinaczki na łamach „Taternika"
z 1972 roku, numer 4, na stronach 173 i 174: ,,(...) gdy Jurek Kukuczka znalazł się
obok mnie na półce, noc mieliśmy już na karku.
Przespaliśmy ją z chłopcami niezbyt wygodnie, a rankiem wróciliśmy po linie do
naszego stanowiska i Jurek zabrał się do ziemi nie znanej Na początku było ładne
V+, potem VI na przewieszonym bloku, ale Jurek wczepił się w przewieszone
zacięcie i wyszedł na półkę, a ja za nim. Teraz była moja kolej. Ruszyłem niechętnie,
bo nie było nic litego w tej parszywej ścianie. Jurek wyciągnął aparat i właśnie wtedy
chwyt wykruszył mi się spod palców, obsunąłem się na duży stopień, a ten wyłupał
się raptownie i runął w dół, prosto na stanowisko. Jeszcze dziś widzę przerażoną
twarz Jurka, jego rozpaczliwy unik i moment, gdy blok szarpnął nim całym, rzucając
go na ścianę. Palce mi drżały, gdy opuszczałem się do niego po linie. Na szczęście
kontuzje okazały się mniej groźne, niż się można było spodziewać. Po opatrunku
Jurek szybko przyszedł do siebie i postanowił iść dalej".
Początkowo chłopcy myśleli, że trzeba będzie zjechać. Ale byliśmy
45 Aste i Fai - dwaj alpiniści włoscy, od których droga wzięła nazwę.
46 Civetta - szczyt w Dolomitach, wys. 3? 18 m n.p.m.
32
już P° decydujących trudnościach i żal było zdobytej wysokości. Byłem paskudnie
poobijany i każdy ruch sprawiał mi okropny ból. jednak zaparłem się i przekonałem
ich, że jeśli mnie zwolnią z prowadzenia, to dam radę.
W szpitalu w Agordo47 spędziłem sześć dni. Zeszyli mi rany na plecach i
obserwowali, czy w środku wszystko w porządku. Było okay. wyszedłem z nakazem
powrotu do domu. Wróciłem do obozu i w ciągu dziesięciu dni zrobiliśmy jeszcze
trzystumetrowy filar Bancon w Cima Bancon48 i północno-zachodnią ścianę Punta
Civetta49.
- Chciałeś nowych dróg i miałeś je. Chciałeś rywalizacji na wyższym poziomie -
spełniło się i to. Właśnie sportowa strona twoich wyczynów spotkała się z uznaniem.
Za Torre Trieste wpięli ci w klapę brązowy medal ,,Za wybitne osiągnięcia
sportowe"...
- Po kilku miesiącach wpinali już następny, tym razem srebrny. W sezonie
1972/1973 pod kierownictwem Janusza Kurczaba wyjechaliśmy w szóstkę zmierzyć
się ze ścianą Civetty zimą. W ostatniej chwili ubiegli nas Włosi. Poszliśmy więc na
Via del Idealle na południowej ścianie Marmolady50. To równie trudna i znana
droga. Udało się.
- Droga w Alpy znów stanęła otworem...
■ - Alpy wtedy były szczytem moich marzeń. O Himalajach jeszcze się nie mówiło.
Nawet jeśli w roku 1 971 wyruszyła do Nepalu pierwsza powojenna wyprawa, to dla
większości z nas alpejskie ściany stanowiły cel ostateczny. Chociaż może nie.
Himalaje kołatały się gdzieś w mojej świadomości czy też może raczej
podświadomości. Wiedziałem przecież, że ludzie zdobywają w nich wierzchołki
ośmiotysięczne, ale tak daleki wyjazd leżał poza granicami możliwości
organizacyjnych. Nie zaprzątaliśmy więc sobie tym głów.
W Alpy, dokładnie w Alpy Delfinatu51, wyjechałem tuż po powrocie z Dolomitów,
zimą 1974 roku. Moja dobra passa w „centrali" trwała. Tym razem jednak wróciliśmy
bez sukcesów. Pogoda w lutym 1 marcu okazała się tak paskudna, a warunki tak
trudne, że musie-
47 Agordo - miasto we włoskiej prowincji Górna Adyga, leżące w dolinie rzeki
Corde-vole
^ Cima Bancon - masyw skalny w Dolomitach
^ Punta Civetta - szczyt w Dolomitach, wys 2892 m n.p.m.
5, ^arnriolada - najwyższy szczyt Dolomitów, wys. 3342 m n.p.m.
Py Delfinatu - część Alp francuskich, znajdująca się w regionie Dauphine ze sto-"cą
w Grenoble
3 szczytach świata
33
liśmy w ogóle zrezygnować ze wspinaczki. Na domiar złego nasz sześcioosobowy
zespół był wyjątkowo źle dobrany, a właściwie należałoby powiedzieć - zupełnie
niedobrany. Toteż rozpadł się szybko i nawet gdybyśmy trafili na lepszą aurę. to nie
wiem. czy zdołalibyśmy coś osiągnąć. Ta pierwsza alpejska eskapada była całkowicie
chybiona. Może zaciążyła nad nią „klątwa" Henryka Furmanika, szefa
przygotowującej się właśnie wyprawy w góry Alaski i Kanady. Byłem w jej składzie.
Heniek sarkał, że roboty huk, a ja sobie na jakieś wycieczki w Alpy wyjeżdżam.
Okazało się, iż miał zupełną rację. Pojechałem na wycieczkę.
- W końcu jednak dobrałeś się do alpejskich ścian. I to tych najtrudniejszych.
Dwa sezony były pełne sukcesów. Sukcesów jakby wbrew wszystkim i wszystkiemu.
Najpierw była bowiem brzemienna w skutki wyprawa za ocean...
- W drodze powrotnej z Włoch tak się spieszyłem, żeby zdążyć na wyznaczony
przez Furmanika termin, że zrezygnowałem z kilkudniowego postoju w Genewie i
propozycji dorobienia sobie przy sprzątaniu biur. W efekcie jednak nie przybyłem na
czas do Gliwic, za co Furmanik skreślił mnie z listy wyprawy. Po kilku dniach
wrócili ze Szwajcarii koledzy, niesłychanie dumni, bo każdy z nich przywiózłtak
modny wówczas kasetowy magnetofon. Byłem zgnębiony do reszty. Na szczęście
Heniek ogłosił amnestię i wyjechałem.
Alaskańska lekcja
- Właśnie wtedy, w 1974 roku zetknąłeś się po raz pierwszy ze znojem
przygotowywania dużej, kosztownej, reprezentacyjnej ekspedycji. Wielokrotnie
mówiłeś, że sprawy organizacyjne nie są twoją mocną stroną. Czy to wtedy nabrałeś
do nich pewnej rezerwy?
- Wiele rzeczy nie spodobało mi się od razu. Na przykład jednakowe
„umundurowanie" dla członków wyprawy. Pamiętam, jak to było na „Batorym"
podczas rejsu do Kanady. Wszystko robiliśmy na komendę. Na obiad schodziliśmy w
marynarkach z orzełkami na piersiach, kolacje zawsze jedliśmy w jednakowych
swetrach. Wywoływało to, jak sobie przypominam, uśmieszki pasażerów, ale taki
fason trzymaliśmy do końca. Była to wtedy obowiązująca moda w naszym
alpinistycznym świecie. Dziś to już historia. Oprócz alaskańskiej uczestniczyłem w
jeszcze jednej takiej reprezentacyjnej wyprawie, ale wtedy garnituru nie założyłem
już ani razu.
34
Nasza amerykańska eskapada była swoją drogą prawdziwą przy-aodą Przeżyć nie
związanych z górami mieliśmy co niemiara. Bo też orzebyliśmy w poprzek ogromny
kontynent, poznając po drodze wspaniałych ludzi i rzeczy nie znane. Najbardziej dla
mnie pamiętnym miejscem stało się zachodnie żebro McKinleya. Jakoś zupełnie
zlekceważyłem przed wyjazdem wysokość i cierpienie moje było chyba tym
boleśniejsze. Pierwszym sygnałem, jeszcze podczas zakładania niższych obozów,
był.nagły brak „pary". Wytężałem wszystkie siły, ale nie mogłem dorównać tempu
kolegów. Coraz częściej zostawałem w tyle, coraz krótsze odcinki mogłem pokonać
bez odpoczynku i uspokojenia szalejącego w piersi serca oraz wyrównania rwącego
się oddechu. Wyżej dopadły mnie nudności, potworny ból głowy i wreszcie wymioty.
„Śą zupełnie zdrowi ludzie, bo tylko o takich mówimy, dla których niebezpieczne
może stać się przebywanie już na wysokości 4000 metrów. Każdy dłuższy pobyt
przeciętnego człowieka powyżej 5000 metrów nad poziomem morza kończy się
zaburzeniem funkcji życiowych, a po pewnym czasie wyniszczeniem organizmu.
Jedynym ratunkiem jest wtedy jak najszybsze przetransportowanie chorego niżej Na
stoku kanadyjskiej góry Mount Logan, wznoszącej się na wysokości 6050 metrów -
drugiej co do wysokości na kontynencie -działa 800 metrów pod wierzchołkiem
laboratorium, badające zachowanie się organizmów ludzi przebywających dłużej w
warunkach niskiego ciśnienia i silnie rozrzedzonego powietrza. Wielu spędziło tam
pod obserwacją tygodnie, a nawet miesiące; śpiąc, jedząc, pracując, utrzymując się w
dobrej formie. Ale zawsze dochodziło do nagłego i gwałtownego załamania.
Organizm raptownie domagał się powrotu na niziny. Nieusłuchanie tego apelu
oznaczałoby nieuchronną śmierć"52.
- Czułeś się fatalnie, a mimo to szedłeś w górę. Czy zdawałeś sobie w pełni sprawę z
niebezpieczeństwa? Interesuje mnie, czy Pełna świadomość skutków przebywania na
dużej wysokości mogła być wtedy i czy była kiedykolwiek później czynnikiem
hamującym twoją wolę zdobycia szczytu? Czy kiedyś jeszcze tak chorowałeś?
Fragmenty opisujące zachowanie się organizmu himalaisty, wspinającego się Jan
'WyzSzyc^ 9ć>rach. zostały napisane na podstawie informacji uzyskanych od dra aria
Serafina, lekarza, alpinisty, członka Polskiego Klubu Górskiego, uczestnika wielu
"Ypraw alpejskich i himalajskich.
35
- To jasne, że wtedy nie wiedziałem o wpływie wysokości na organizm
człowieka tyle co dziś. Prawie nic nie wiedziałem, zwłaszcza
0 swoich możliwościach przystosowawczych. Nigdy jednak wiedza, którą
zdobyłem przez lata doświadczeń, nie powstrzymywała mnie przed wspinaczką. I
nigdy też nie chorowałem już tak jak podczas alaskańskiej wyprawy.
Wówczas wchodziliśmy na McKinleya drogą przez zachodnie żebro i kiedy
dobrnęliśmy do podszczytowego plateau53, byłem dos-. łownie na ostatnich nogach.
Pogoda była przepiękna, bezwietrzna, wokół widniały ośnieżone góry w czerwonej
poświacie wiszącego tuż nad horyzontem słońca. Wszyscy gapili się zauroczeni tym
landszaf-tem i nikomu już nie chciało się iśc wyżej. Zapadła decyzja, że biwakujemy
i wspinaczkę dokończymy nazajutrz.
Pomyślałem, że jak siądę, to już nie wstanę i być może nici będą ze szczytu. Głośno
zaś obwieściłem, że nie czekam i idę, korzystając z jasności białej nocy54. Tym
bardziej iż nie wiadomo, co przyniesie jutro. Pogoda wyglądała na pewną i mówiłem
tak jedynie przez wzgląd na siebie. Po chwili ruszyłem w górę, nie oglądając się na
resztę. Chyba tym ich ostatecznie przekonałem. Nie uszedłem jeszcze stu metrów,
gdy ruszyli moim śladem. Przegonili mnie zresztą bardzo prędko, bo byłem zupełnie
wyczerpany. Na wierzchołek dotarłem z czarnymi plamami przed oczyma, ostatkiem
woli, w chwili kiedy oni zabierali się już do zejścia. Zdążyłem jeszcze zatrzymać
Jurka Kallę
1 wcisnąłem mu do rąk aparat, żeby pstryknął mi fotkę. Tyle było mojej uciechy
z pierwszego sześciotysięcznika.
- Nie wiedziałeś też jeszcze, że tyle było twojej uciechy z całej wyprawy w
ogóle. Po zdobyciu McKinleya musiałeś się pożegnać z Alaską...
- Właśnie. Rano, po obudzeniu, ujrzeliśmy potężne zwały chmur, podnoszące się
szybko do góry. Nie minęła godzina, a rozpętał się alaskański sztorm. Odczułem
satysfakcję z wczorajszego wieczoru. Trzeba było wiać w dół ile sił. Szarpani kilka
godzin na grani przez potworny wiatr schroniliśmy się w namiotach i
prowizorycznym igloo.
53 Plateau - miejsce spłaszczenia i opadnięcia stromizny grani często tuż pod jej
kul minacją. a więc wierzchołkiem
54 Mount McKinley. najwyższa góra Ameryki Północnej, wys. 61 49 m n.p.m.
wznosi się niedaleko północnego kręgu polarnego. Latem w tej szerokości
geograficznej występuje zjawisko bezpośredniego przechodzenia zmierzchu w świt.
Jest ono spowodowane płytkim zapadaniem słońca pod horyzont.
36
Czekaliśmy cały dzień. noc. drugi dzień i znów noc. Pogoda się nie zmieniała,
łączności z bazą nie było. o sytuacji na dole nie mieliśmy pojęcia. Dwa razy
zaczynaliśmy schodzić. Bez skutku. Przy ponownej próbie Jurek Sznytzer nagle
odpadł i tylko dzięki linie asekuracyjnej uratował się od śmierci. Sytuacja stała się
poważna, zwłaszcza że wszyscy byli już trochę odmrożeni.
Jednym z naturalnych odruchów organizmu, który znalazł się na dużej wysokości,
jest wzmożona aktywność produkcyjna szpiku kostnego. Zmuszony przez organizm,
dopominający się zrekompensowania tlenowego niedoboru, zaczyna wytwarzać
bardzo dużo czerwonych ciałek krwi, powodując po pewnym czasie dwukrotne
zwiększenie ich liczby - nawet do 9 min w 1 cm sześciennym. Liczniejsze czerwone
ciałka krwi umożliwiają lepsze rozprowadzenie tlenu w ustroju. Ale powoduje to
znaczne zgęstnienie krwi, która ma tym samym utrudniony przepływ przez naczynia
krwionośne. Wyobraźmy sobie, że przez przewód i sitko łazienkowego prysznica
miast wody zaczyna nagle płynąć miód... W układzie krwionośnym dzieje się
podobnie. O ile gęsta krew jakoś radzi sobie w żyłach i tętnicach, to już przeciskanie
się przez cienkie naczyńka włosowate, znajdujące się na przykład w zakończeniach
palców rąk i nóg jest bardzo spowolnione i utrudnione. Tó tłumaczy, dlaczego tak
często i łatwo dochodzi wtedy do odmrożeń, nawet przy niewielkim mrozie "55
Na domiar wszystkiego Jurek Kalla dostał ataku kolki nerkowej. Sznytzer przestał
zupełnie kontaktować, wpadł w jakąś apatię. W najlepszej formie był Adam
Bilczewski56 i... ja. Już po zejściu ze szczytu odzyskałem dobre samopoczucie. Był
to efekt aklimatyzacji. Potem wielokrotnie przekonałem się, iż postępuje ona u mnie
zwykle wolniej niż u innych, ale też utrzymuje się dłużej.
We dwóch zajmowaliśmy się więc sprawą najważniejszą, czyli kuchnią. Gotowanie
picia dla wszystkich ciągnęło się długo w noc. Siedzieliśmy w igloo w kompletnie
mokrych ciuchach i pełnych wody śpiworach, zasypiając co chwilę przy kuchenkach.
W nocy straciłem czucie w palcach u nóg, ale rozmasowanie odkładałem do roztopie-
" D'J. Serafin.
^ dam Bilczewski - zmartw 1987 roku. Był wiceprezesem Polskiego Związku Alpi-
l2nnu, kierownikiem wypraw na Lhotse (1979 rok), Makalu (1982 rok), Dhaulagiri
11 385 rok)
37
nia kolejnej porcji śniegu. Aż nad ostatnią menażką zasnąłem na dobre.
Rano stóp nie czułem już zupełnie. Gdyby nie poprawa pogody, która pozwoliła nam
na zejście, byłoby jeszcze gorzej. Po 24 godzinach nieprzerwanego marszu moimi
stopami zajął się wreszcie lekarz. Decyzja zapadła szybko - szpital! Razem ze mną
,,skierowanie" dostał Jurek Sznytzer. Dla nas wyprawa skończyła się przed czasenry
- Kiedy na ring pada ręcznik i bokser wcześniej wraca do narożnika, często traci
na pewien czas zaufanie trenera i sympatię kibiców. Czy z tobą po Alasce było
podobnie?
- Chyba było to coś takiego. Nim się zjawiłem w kraju, w środowisku
namnożyło się już plotek. Wieści z Kanady musiały nadejść zniekształcone, bo
oczekiwano powrotu Kukuczki z amputowanymi nogami, ledwie żywego. Wierząc w
to święcie, moja siostra przyjechała z Katowic na Okęcie karetką. Wszak dostała z
,,Warty" telegram: „Odebrać Kukuczkę z lotniska". Na to, że wysiadłem z samolotu o
własnych siłach, tylko podpierając się kulą, mało kto, jak się zdaje, zwrócił uwagę.
Nawiasem mówiąc, straciłem tylko kawałek dużego palca. Już wtedy chyba
zaczynała rodzić się opinia, że nie sprawdzam się na wysokości i że pewnie nic ze
mnie już nie będzie. Ten alaskański wilczy bilet ciągnął się za mną latami.
Odmrożenia leczyłem długo, ale skutecznie. Nic nie mogłem jednak poradzić na
szerzącą się we wspinaczkowych kręgach i najwyraźniej podsycaną prze* jakiegoś
„życzliwego" opinię, że jestem skończony. Przestano mnie brać pod uwagę przy
ustalaniu grup wyjeżdżających w Alpy. Myślę też, że pewne znaczenie miało w tym
wszystkim jeszcze coś. Należałem mianowicie do Harcerskiego Klubu Taternickiego,
a do harcerstwa, kojarzącego się nieodmiennie z krótkimi spodenkami i czerwonymi
chustami, środowisko akademickie -dominujące naówczas w polskim taternictwie -
odnosiło się z dużą rezerwą. Nie mogłem wtedy liczyć na dostanie się w Alpy przez
Warszawę. Musiałem poszukać innego sposobu. Niemałe znaczenie miał w tym, jak i
wielokrotnie później, łut szczęścia, przypadek
- Właśnie on zetknął cię z człowiekie m, który na twojej górskiej drodze znaczył
niemało. Myślę o Wojtku Kurtyce. Spotkaliście się w Alpach. Tym razem był to zbieg
okoliczności. Dopiero później, już w okresie himalajskim, była to sprawa
świadomego wyboru. Wybierał wtedy Wojtek...
Zimna kąpiel na Petit Dru
_ W Alpach, jak powiedziałeś, złączył nas przypadek. Wspinałem slę z Markiem
Łukaszewskim z Akademickiego Klubu Alpinistycznego przy Uniwersytecie Śląskim
i mieszkającą na stałe w Szwajcarii Baśką Kozłowską. Wyjechałem korzystając ze
studenckich układów i za własne pieniądze. Mieliśmy już za sobą drogę Major na
Mont Blanc57. Tam przypomniałem sobie o wysokości, dla której miałem już
szacunek Dziś, kiedy aklimatyzuję się w Himalajach, pierwsze reakcje organizmu
czuję właśnie na ,,alpejskich" czterech tysiącach metrów.
Wojtka, wówczas już gwiazdę polskiego alpinizmu, spotkaliśmy w Chamonix, kiedy
właśnie rozstał się ze swym partnerem, zmuszonym do nagłego powrotu do kraju.
Nie bardzo wiedział, co ze sobą począć i... przystał do nas.
Stworzyliśmy wtedy trójkę. On, Marek Łukaszewski i ja. Za cel obraliśmy sobie
północną ścianę Petit Dru58. Potężną, ponurą, zawsze skrytą w cieniu. Z pewnością
to i bardzo trudne podejście sprawiły, że niewielu dotąd próbowało się z nią
zmierzyć. Nikt przed nami jej nie pokonał.
Wygrana kosztowała cztery dni morderczego wysiłku w fatalnych warunkach. Po
pierwszych dwóch - wspinaliśmy się cały czas w strugach ulewnego deszczu -
byliśmy nieomal gotowi się wycofać. Marek już roztaczał przed nami rozkosze nocy
spędzonej w ciepłym i suchym schronisku, Wojtek prawie się pogodził z
koniecznością odwrotu, ze mnie też uszedł cały entuzjazm.
Na naszej drodze stała kilkunastometrowej wysokości granitowa płyta, całą
powierzchnią spływająca wodą. Zeby ją przejść, trzeba było dosłownie zanurkować.
Postanowiłem spróbować. Uzgodniłiś-my.że przejdę jeden wyciąg i gdyby się udało,
mieliśmy ruszyć wyżej. W przypadku niepowodzenia postanowiliśmy zjeżdżać.
Sforsowałem tę cholerną płytę, pamiętam do dziś. Haki wbijałem w wodzie, chwyty
wymacywałem w wodzie, po wyciągniętych w górę rękach woda lała m' się przez
rękawy pod ubranie. W kilka minut byłem cały mokry, a kąpiel trwała ponad godzinę.
Dalej było już o wiele łatwiej. Krzyknąłem do Marka i Wojtka. Wkrótce, sześć
wyciągów wyżej, już pod samym szczytem, siedzieliśmy razem, przemoczeni do
suchej nitki
Mont Blanc - szczyt w Alpach Zachodnich (Francja), najwyższy w Europie, wys.
^807 m n.p.m.
petit Dru - szczyt we francuskiej części Alp, wys 3733 m n.p.m.
39
i zajadaliśmy konserwę, którą Marek wyczarował z plecaka jak sztukmistrz z
cylindra. Jakże nam wtedy smakowała!
- Ale mimo sukcesów nie brano cię pod uwagę przy najpoważniejszych
wyjazdach...
- No właśnie. Udało mi się wprawdzie wyjechać z gliwicką wyprawą w
Hindukusz, ale kiedy po powrocie, na wieść o przygotowywanej przez Janusza
Kurczaba wyprawie na Makalu, zaproponowałem mu swoje uczestnictwo,
zlekceważył mnie zupełnie. Czułem się wtedy jak skreślony z listy.
Skreślany bywałem zresztą i w dosłownym tego słowa znaczeniu -z listy płac w
pracy. Pracowałem wtedy w Zakładach Konstruk-cyjno-Mechanicznych Przemysłu
Węglowego. Wypowiedzenie dostałem w trakcie przygotowywania się do wyprawy
w Hindukusz. Co ciekawe, nikt nie doręczył mi tego na piśmie. Nieoficjalnie
słyszałem, że takich jak ja, to tu nie potrzebują. Albo wspinaczka, albo praca. Odejść
miałem z powodu przewidzianej wcześniej reorganizacji. Ale wyjednałem, że dadzą
mi spokój do powrotu z wyprawy.
- A jak jest teraz? Też jesteś przecież na etacie. Czyżby twoje osiągnięcia
sprawiły, że szefowie już nie myślą o zwalnianiu cię z pracy? Nawiasem mówiąc,
twoja sytuacja przypomina nieco, znany z historii innych dyscyplin sportu, status
pseudoamatora, pojawiającego się w pracy tylko raz w miesiącu, w dniu wypłaty...
- Po tamtej historii w Zakładach Konstrukcyjno-Mechanicznych już jako
pracownik Zakładów Wytwórczych Urządzeń Sygnalizacyjnych też byłem nie raz
spakowany. Przetrwałem jednak. Dziś pracuję w tej samej firmie, noszącej nazwę
Ośrodka Badawczego Automatyzacji i Mechanizacji Górnictwa. Szefowie jednak są
znacznie życzliwsi. Właściwie mogę dostać urlop bezpłatny, kiedy tylko potrzebuję.
Ostatnio, przyznaję, dosyć często korzystałem z tej możliwości. Na czas wyprawy
poręcza za mnie Klub Wysokogórski.
- Wróćmy w góry. Mimo wszystko piąłeś się. Do McKinleya dołożyłeś kolejne
tysiąc metrów. Tym razem w afgańskim Hindukuszu. Stanąłeś o stopień wyżej...
W przedsionku Himalajów
- Ta wyprawa była pamiętna pod wieloma względami. Wtedy po raz pierwszy
zetknąłem się ze Wschodem. Po raz pierwszy odczułem, co. to znaczy upał. Po raz
pierwszy też tak pechowo zaczęła się dla
40
mnie akcja w górach. Górach specyficznych, jak gdyby wynurzających się z
fundamentu osypujących się piarżysk - tak przywodzących na myśl nasze śląskie
hałdy - które trzeba było pokonywać całymi dniami, aby dostać się do podnóża
ściany, w miejsce dogodne do założenia bazy.
Jeszcze w czasie podejścia przyplątała mi się paskudna angina z wysoką gorączką.
Inni już zaczynali wspinaczkę, aklimatyzowali się. a ja leżałem w betach. Chyba z
pięć dni. Byłem rozgoryczony na los, bo przecież zawsze starałem się być w
czołówce, a tymczasem zostawałem daleko w tyle.
Kiedy Marek Łukaszewski, Janusz Skorek i Grzegorz Fligiel wybrali* się już nową
drogą na Kohe Tez59, akurat poczułem się lepiej. Żeby nadgonić z aklimatyzacją
wspiąłem się samotnie na sąsiedni pięciotysięcznik Aval60. Oni wtedy dochodzili do
wierzchołka Kohe Tez. Po zejściu rozbili biwak, ponieważ schodzić do bazy
postanowili następnego dnia. W chwilę po tym, jak ruszyli w dół, Marek zrobił
fałszywy krok i poleciał. Pociągnął za sobą Grzegorza i Janusza. Zatrzymali się 300
metrów niżej. Z drugiego obozu przez radiotelefon dotarła do bazy alarmująca
wiadomość: ,,Uwaga, wypadek, spadli. Potrzebujemy pomocy!"
Natychmiast ruszyliśmy w górę. W najgorszym stanie był Marek. Otwarte złamanie
nogi, mnóstwo mniejszych ran na całym ciele. Podobnie poobijany był Grzegorz i na
dodatek nieprzytomny. Najlepiej wyglądał Janusz Skorek. Też mocno potłuczony, ale
zszedł z moją pomocą do bazy. Z Markiem sprawa nie była taka łatwa. Musieliśmy
skonstruować nosze i z wielką ostrożnością krok po kroku znosić go na dół. Trwało
to kilka dni, kiedy więc biedak znalazł się już w bazie, lekarz, Michał Gliński, nie
miał innego wyjścia, jak natychmiast operować złamaną nogę. Rana strasznie się
paskudziła, ropiała i zaczynała cuchnąć. Zachodziła obawa zakażenia. Byłem
pierwszym asystentem przy tej operacji, naciągałem nogę. Potem przez kolejnych
kilka dni znów nieśliśmy Marka do samochodu.
W Kabulu61 zapakowali go do samolotu i poleciał do kraju. A tam Prosto do szpitala
w Piekarach Śląskich. Wtedy dopiero okazało się, ze noga to pestka. Marek miał
złamany kręgosłup! Jak przeżył upadek. Polową operację, transport pozostanie
tajemnicą. Prawdziwy cud. Ale
^ kohe Taz - szczyt w afgańskim Hindukuszu, wys. 701 5 m n.p.m. 6, Z3'"" szczVt w
afgańskim Hindukuszu, wys 5800 m n.p.m.
Kabul - stolica Afganistanu.
41
wyszedł ze wszystkiego obronną ręką. Rok na wyciągu pozwolił mu wyleczyć
kręgosłup. Tylko z nogą ma do dziś niewielkie kłopoty. Dzięki żelaznej woli wrócił
nawet w góry.
- Właściwie wyprawa była wraz z wypadkiem skończona, ale przecież stanąłeś
na wierzchołku Kohe Tez...
- Już zwijaliśmy bazę, a ja nie mogłem pogodzić się z myślą, że wszystkie moje
plany wzięły w łeb. W ostatniej chwili namówiłem chłopaków na ponowny atak. I
udało się. To był mój pierwszy siedmiotysięcznik.
- Po to, aby pokonać kolejną barierę, musiałbyś pojechać w Himalaje.
Tymczasem, jak już wspomniałeś, od pewnego czasu przestałeś się liczyć...
- Właściwie gdyby nie śląskie kluby, które organizowały własne ekspedycje, to
na zabranie się z wyprawą centralną długo bym pewnie czekał. Przed Makalu
powiedzieli mi „nie", ale na szczęście katowicki Klub Wysokogórski rozpoczął
przygotowania do wyprawy na Nangę Parbat. I miejsce dla mnie się znalazło. Później
też zresztą trzymałem się śląskich ekspedycji. Aż wróciłem do łask. Teraz staram się.
o ile to możliwe, organizować własne przedsięwzięcia. Wtedy mogę robić wszystko
tak. jak mi to odpowiada.
WZNOSZENIE
Nanga Parbat - czyli pierwsza porażka. Stratedzy, kierownicy i teoretycy. W góry - za
co i którędy. Na Lhotse bez tlenu. Mount Eve-rest nową drogą. Rodzina. Biedronka
na Makalu. Udowodnij, że byłeś na szczycie. Na ośmiu tysiącach metrów bez glejtu.
Dyplomacja na szczycie i szczyty dyplomacji.
Nanga Parbat - czyli pierwsza porażka
- Wyprawa na Nangę Parbat miała szansę stać się w przypadku sukcesu bardzo
głośną w kraju. Byłaby to najwyższa góra zdobyta przez polską ekspedycję. Gorycz
porażki była więc tym większa, że wycofaliście się niewiele ponad sto metrów od
szczytu. Czy chociaż osiągnięcie granicy ośmiu tysięcy metrów sprawiło ci
satysfakcję?
- Nie. Droga wspinaczki ma kres na wierzchołku i wszelkie spekulacje, że
chociaż nie udało się wejść, to przecież pierwsi byliśmy tak wysoko, są tylko
dorabianiem teorii do własnej słabości. To zresztą
bardzo rozpowszechniona praktyka____la nie uznaję półzwycięstw.
_ ?
- Dziwisz się? A jednak tak było i"jest. Na przykład wyprawa na Lhotse w roku
1 974. Na szczyt nie wszedł nikt. ale potem głosiło się, że zimą tak wysoko - 7800
metrów - nie udało się wspiąć jeszcze nikomu. Wtedy bodajże powstało słynne
powiedzenie, iż tylko nieudane wyprawy widzą ślady Yeti. Pokazywano nawet
doskonałe zdjęcia. Z kolei ekspedycja na Malubiting, pierwsza w Karakorum (w roku
1969), jako sukces zanotowała wejście na przełęcz. Podobnie było później po
przegranej na K-2, kiedy do wierzchołka brakowało około dwustu metrów, ostatnia
zaś, też nieudana wyprawa zimowa na drugi szczyt ziemT na przetomre lat
1987/1988. zostata uratowana zdobyciem rezerwowego celu, niższego o ponad pół
kilometra Broad Peaku. A za sukces uznano jej powrót w całości. To oczywiście jest
bardzo ważne, ale przeciez cel główny nie został osiągnięty. Tak jak i w pozostałych
przypadkach. Brak sukcesu powoduje natychmiast kreowanie zastępczego.
Znajduje to zresztą odbicie w obecnej sytuacji polskiego alpinizmu. Choć' jestem
przekonany, że jako sport swój obecny rozgłos
43
zawdzięcza w dużej mierze słabości innych dyscyplin. Polski sport leży na obu
łopatkach i himalaiści są jednymi z nielicznych, którzy od lat nieprzerwanie
konkurują z najlepszymi. Ale niechby tylko znów, jak w 1 974 roku, zaczęli grać
piłkarze albo bić rekordy świata lekkoatleci!
- Na stoku Nangi Parbat poniosłeś porażkę. A masz opinię człowieka nie
godzącego się z przegraną. Co jest w stanie skłonić cię do poddania i czy często
przystawałeś na bezwarunkową kapitulację?
- Podczas moich himalajskich wypraw zdarzyło mi się to tylko dwa razy.
Właśnie na Nandze i potem na południowej ścianie Lhotse. Na tej pierwszej wziąłem
już rewanż. Ta druga, wciąż jeszcze dziewicza, czeka na pogromcę.
Przykład nieudanej wyprawy na Nangę Parbat świetnie ilustruje złożony problem
doboru uczestników. Z jednej strony, aby przedsięwzięcie mogło zakończyć się
sukcesem, kierownik powinien zadbać, żeby w składzie ekspedycji byli wspinacze o
odpowiednio wysokich umiejętnościach i doświadczeniu. Z drugiej zaś, nie może
pominąć tych, którzy wspierali ją organizacyjnie. Na Nangę wyjeżdżaliśmy w roku 1
977, a wtedy pieniądze potrzebne na przygotowanie i wyekwipowanie wyprawy
zdobywało się przez wykonywanie różnych zleconych prac wysokościowych, za
które zapłata z przeznaczeniem na konkretny cel wpływała na konto Funduszu Akcji
Socjalnej Młodzieży.
Ja, rzecz jasna, też pracowałem i zarabiałem na wyjazd, ale nie interesowało mnie
zupełnie, jak się taką robotę załatwia. Uznawałem jej konieczność, bo przecież bftz
niej wyprawa nie byłaby możliwa, ale od wszelkich zabiegów, papierków,
dokumentów, zleceń, rachunków i tym podobnych spraw byli ci, którzy mieli do tego
smykałkę. Ich wkład w organizację ekspedycji był niewątpliwy i musieli się w niej
znaleźć. Zadaniem kierownika jest w takiej sytuacji ustalić odpowiednie proporcje.
To się nie zawsze udaje. Tak też było w przypadku Nangi Parbat.
Z początku myśleliśmy o wytyczeniu nowej drogi na wschodnim filarze, ale szybko
się okazało, że w składzie, w jakim wyjechaliśmy, nie mieliśmy na to żadnych szans.
Pod ścianą wyszło na jaw, iż większość godziła się co najwyżej na atak
najłatwiejszym szlakiem. Koniec końców poszliśmy drogą Austriaka, Hansa Shella, z
1976 roku od strony Rupalu62. I tylko pod samym szczytem Marian Piekutowski,
Marek Pronobis i ja spróbowaliśmy nowego wariantu. Nie udało się.
62 Rupal - dolina dochodząca od południa do Nangi Parbat. Płynie nią lodowiec o tej
samej nazwie.
44
Wejście na Nangę Parbat było siedem lat wcześniej pierwszym himalajskim
sukcesem Reinholda Messnera. Ja na tej samej górze zacząłem od porażki.
Na południowej ścianie Lhotse nie powiodło mi się z innej przyczyny i w zupełnie
innych okolicznościach. To było tuż po zdobyciu Nangi Parbat w 1985 roku.
Spieszyłem się do kraju, żeby dogonić moją klubową wyprawę właśnie na Lhotse.
Spieszyłem się, ale cały czas biłem się z myślami i nie mogłem podjąć decyzji:
jechać czy nie? Minął jednak miesiąc i dwunastego września siedziałem w samolocie
do Delhi. Sam Moi koledzy pod wodzą Janusza Majera od kilku tygodni działali już
w górach. Jeszcze w Kathmandu byłem bliski rzucenia tego wszystkiego i powrotu.
Nie czułem ciągu w góry, ogarniała mnie jakaś niechęć, może nawet lęk. Nie potrafię
teraz dokładnie tego określić. Dość, że coś powstrzymywało mnie przed wyprawą na
Lhotse.
- A jednak ruszyłeś i to zdaje się bardzo szybko?
- Trasę do bazy, którą zwykle pokonuje się z karawaną w jedenaście dni,
przebyłem w cztery i zjawiłem się pod ścianą w chwili, kiedy na wysokości 7200
metrów stał już obóz czwarty, a 300 metrów wyżej powstawał piąty. Wyprawa więc
zaszła bardzo wysoko, ale wciąż nie dotarła do najniebezpieczniejszego i
najtrudniejszego miejsca. Cała południowa ściana jest stroma i najeżona
przeszkodami wszelkiego typu - skalnymi, lodowymi i śnieżnymi - a powyżej 8000
metrów, pod samym szczytem, dosłownie staje dęba. Klucz do pokonania góry od
południa ukryty jest właśnie w tei barierze.
Jeszcze bez mojego udziału - w tym czasie aki.matyzowałem się wejściem do
czwórki na 7200 metrach - chłopcy założyli obóz szósty na 8000 metrów i po dojściu
do wysokości 8300 metrów stwierdzili, że ten wariant nie puszcza. Wtedy właśnie
zawieruszył się gdzieś mój krzyżyk. Taki niewielki srebrny, na łańcuszku. Dostałem
go jeszcze od mamy. Jakiś znak?
- Jerzy Kukuczka przesądny?
- Tak i to bardzo. Gdybym na przykład musiał pójść w góry trzynastego i miał
jakiś wybór, to nie poszedłbym...
- Ale przecież podczas poprzedniej ekspedycji stanąłeś na wierzchołku Nangi
Parbat właśnie trzynastego sierpnia!
- Widocznie nie miałem innego wyboru. A z krzyżykiem stała się rzecz
przedziwna. Starałem się, ale nie potrafiłem o nim zapomnieć. Ciągle
przeszukiwałem już raz przeszukane rzeczy. Bez skutku. I oto zupełnie
nieoczekiwanie, stojąc któregoś dnia przed namiotem i ga-
45
piąc się na ścianę Lhotse, wygrzebałem go nogą ze żwiru. Co za ulga! Jakby mi
odroczyli wyrok.
W kolejnym zespole, który będzie wytyczać właściwą drogę, znajduję się i ja. Razem
ze mną Rysiek Pawłowski i Rafał Chołda. Mamy za zadanie poręczować drogę
powyżej szóstki, zaś ewentualny atak szczytowy zostawić na dzień następny.
Ostatecznie wychodzimy rankiem we dwójkę z Rafałem. Rysiek zostaje. Prowadzę,
ale kiedy kończę osiemdziesiąty metr poręczówki - jest już godzina 1 4 - mam
zupełnie dosyć na ten dzień. „Rafał, wracamy" - decyduję. Linę, haki i karabinki
zostawiamy na miejscu i zaczynamy schodzić.
Z początku w bardziej stromym miejscu asekurujemy się nawet, ale później idziemy
już po własnych śladach nie związani. Wyprzedzam Rafała i kiedy mam do namiotu
nie więcej niż kilkanaście metrów, coś każe mi się nagle obejrzeć. Błyskawicznie
przebiegam wzrokiem ścieżkę wydeptaną w twardym śniegu. Do samego jej '-rańca.
Ale nie znajduję na niej nikogo! Wtem czuję jak włosy, dosłownie. unoszą mi się na
głowie. Trzysta metrów poniżej śladu, bezgłośnie. jakby w zwolnionym tempie
koziołkuje plecak. Za nim zsuwa się coś niewielkiego, chyba rękawiczka... Nie ma
Rafała! Bez słowa. Bez krzyku.
Najprędzej jak tylko mogę, dopadam namiotu. Jest chyba 15, kiedy przekazuję
radiotelefonem wiadomość do bazy: „Rafał spadł! Szukajcie pod ścianą". Dopiero
później dostrzegam, nie więcej jak sto metrów poniżej naszych śladów, wbity w śnieg
czekan. To wszystko. Rafała nie udało się odnaleźć. Wspinający się na tej samej
ścianie zespół francuski widział go. jak wpadł do szczeliny brzeżnej lodowca.
- Czy w takim momencie wyprawa nie powinna się skończyć?
- Dla mnie właściwie się skończyła. Nie wierzyłem w możliwość pokonania
ściany i nie miałem ochoty na wspinaczkę. Ale Artur Hajzer rwał się do góry.
Sekundowali mu Francuzi, którzy przyłączyli się do nas, widząc w tym jedyną szansę
sukcesu. Prawdę mówiąc, nie byli wystarczająco przygotowani, aby mierzyć się z
południową ścianą Lhotse. Byli bez aklimatyzacji, za to z wybujałymi ambicjami.
Nie wiem dlaczego, ale dałem się namówić.
Artur i jeden z Francuzów mieli pierwsi ciągnąć poręczówkę powyżej obozu
szóstego. Falko63 i ja obserwowaliśmy ich poczynania z piątki. Kiedy pojawili się
przed namiotem dopiero o 10. wiedziałem.
63 Falko - Mirosław Dąsał, zginął pod lawiną wiosną 1989 roku w czasie powrotu z
zachodniej grani Everestu.
46
co to oznacza. Ruszali się niemrawo. Najpierw wchodził jeden, po nim usiłował
wejść drugi. W końcu dowiedziałem się przez radiotelefon, że Francuz kiepsko się
czuje i chce odpoczywać. Odpoczywać na ośmiu tysiącach! Przecież to absurd. A
więc Francuz nie był już zdolny do wspinaczki. „Artur, w trójkę tego nie zrobimy! -
nadałem przez radiotelefon.-To już koniec. Dalsza akcja nie ma sensu." Po raz
pierwszy powiedziałem w górach „nie ma sensu". Artur przyjął moją decyzję, choć -
jak mi się zdaje - nie był zupełnie przekonany. Mam wrażenie, że do dziś ma mi za
złe ten odwrót.
Następnego dnia rano byłem juz w bazie. Spakowałem się błyskawicznie i w drogę.
Nic mnie już tu nie trzymało. Gnałem tak. że odcinek siedmiodniowy machnąłem w
jeden dzień i już nazajutrz leciałem samolotem do Kathmandu. Dalej też wszystko
szło jak po sznurku i dokładnie po sześciu dniach od chwili, kiedy byłem prawie na
ośmiu tysiącach metrów, znalazłem się w Katowicach. To był mój najszybszy powrót
do domu.
- A jeśli chodzi o dobór uczestników, to nie ten jeden raz uczestniczyłeś w
wyprawie „przeorganizowanej". Taka była - choć z innego powodu - zimowa
wyprawa na Kangchendzongę w 1 986 roku...
Stratedzy, kierownicy i teoretycy
- Kierował nią, mniejsza o nazwisko, człowiek niesłychanie skrupulatny,
akuratny aż do przesady. Przebieg wydarzeń w górach wyreżyserował jeszcze przed
wyjazdem z kraju. Przygotowany przez niego scenariusz wyznaczał precyzyjnie, kto
z kim, o której godzinie wyjdzie z bazy. Kto założy obóz pierwszy, kto kolejne, a kto
wejdzie i o jakiej porze dnia na wierzchołek.
- W roku 1 953, żeby zapewnić sobie sukces na Evereście, Anglicy powierzyli
kierownictwo prawdziwemu strategowi, zawodowemu wojskowemu, pułkownikowi
Johnowi Huntowi...
- Tak, ale my działaliśmy w zupełnie odmiennych warunkach, bogatsi o setki,
nagromadzonych przez lata eksploracji Himalajów, doświadczeń. A poza tym Hunt to
był Hunt. Dla mnie najlepszy kierownik to taki. który potrafi nie tylko wszystko
doskonale przygotować przed wyjazdem, ale przede wszystkim należycie
wykorzystać siły zespołu i aktualną sytuację. Wszystkiego nie da się zaplanować przy
biurku. Toteż naszemu strategowi w praktyce nic się nie sprawdziło, choć do ostatka
starał się wiernie realizować swój scenariusz.
47
1/1/ kwietniu 1983 roku niebywały sukces odniosła wyprawa norweska. kierowana
przez asa alpinizmu brytyjskiego Chrisa Boning-tona. Aż siedemnastu jej członków
stanęło na wierzchołku Everestu! Podczas trwania ekspedycji Bónington posługiwał
się komputerem, który okazał się ponoć niezwykłe pomocny w organizacji wyprawy i
realizacji jej zadań. Anglik już wcześniej posługiwał się w górach elektronicznym
wspomaganiem64.
Nie tolerował żadnych odstępstw od wcześniejszych ustaleń. Jak dalece, niech
zilustrują to rozmowy prowadzone pomiędzy bazą główną i tak zwaną bazą
wysuniętą. Bazę główną założono, zgodnie z ustalonym planem, tak nisko, że trzeba
było postawić wysuniętą, aby zespoły wyruszające na ścianę nie musiały pokonywać
zbędnych kilometrów. I tam właśnie przebywali wszyscy uczestniczący w akcji
wspinaczkowej. Kierownik usiłował nimi zdalnie sterować w taki oto mniej więcej
sposób: ,,Tu baza do bazy wysuniętej. Przekażcie mi aktualną sytuację". ,.U nas
wszystko w porządku. Wszyscy jesteśmy w bazie..." ,,To znaczy w bazie wysuniętej".
„No tak, w bazie wysuniętej. No więc w bazie wszystko..." „Powiedziałem już, że w
bazie wysuniętej". I tak wkoło Wojtek.
Przez długi czas stosunki kierownika z członkami ekspedycji układały się na
płaszczyźnie dopuszczalnych żartów, ale po powrocie przybrały poważniejszą formę.
Pamiętam, że spieraliśmy się nawet na łamach katowickiej prasy codziennej,
przedstawiając odmienny przebieg wydarzeń na Kangchendzondze. Kierownik do
końca starał się (j to, aby jego było na wierzchu.
- Ale z pewnością są i tacy, których darzysz zaufaniem?
- Jasne, że są. Taki był Adam Bilczewski, taki jest choćby Andrzej Z.awada. W
roku 1 985 wyścig z Messnerem stał się faktem. Wyjeżdżałem z ekspedycją na Cho
Oyu jako człowiek Zawady. Dopiero w Kathmandu przyznałem się, że wcześniej
chciałbym dołączyć do będącej już w decydującej fazie wyprawy Bilczewskiego na
Dhaulagiri. Stamtąd starałbym się wrócić pod Cho Oyu. Miałem szansę zdobyć oba
ośmiotysięczniki. I to zimą!
Zawada dostrzegł tę niepowtarzalną okazję. Ale dla porządku postawił sprawę na
forum wyprawy. Większość była przeciw. Osłabiałem przecież zespół. Co wtedy
zrobił? Przeciął dyskusję i wydał polecenie, bym jechał.
64 Kursywą oznaczono w tekście komentarze T. Malanowskiego.
48
- Co byś począł, gdyby powiedział ..nie"?
- Prawdę mówiąc, nie liczyłem się z taką ewentualnością. No i zdobyłem ósmy i
dziewiąty ośmiotysięcznik.
- Czy myślisz, że przez twoich kolegów przemawiała zawiść?
- Chyba nie. Nie wiem. Zawiści nigdy nie odczuwałem. Nikt mi prosto w oczy
niczego nie powiedział. Ale nie wierzę, żeby nie istniała. Co innego konflikt
interesów na dużej wyprawie, z tym miałem do czynienia nie raz. Dlatego tak
naprawdę myślę, że najlepszym ze wszystkich możliwych jest skład dwuosobowy.
- Jak ty i Wojtek Kurtyka?
- Na przykład. Bardzo wygodny też był dla mnie system zdobywania
indywidualnej dotacji i znalezienia odpowiadającej mi akurat wyprawy.
W góry - za co i którędy
Stawiałem pytanie, ile kosztuje uczestnictwo, szukałem sponsorów, wpłacałem swój
udział i już. Mogłem korzystać z tego, co było przygotowane. Że to może się komuś
nie podobać? Właściwie większość obecnych wypraw jest na to nastawiona. Bardzo
często takimi kontrahentami są wspinacze zagraniczni, którzy zapewniają - niezbędne
na opłacenie stosownych zezwoleń czy też na przykład karawany, samolotów lub
helikopterów - dewizy. Wnoszą też czasem część ekwipunku. Resztę - namioty
bazowe, puchowe ubrania, opiekę medyczną - przygotowuje strona polska. Bywałem
więc czasem kimś w rodzaju takiego zagranicznego kontrahenta, organizowałem
pieniądze.
- Czyli robiłeś coś, od czego wcześniej się odżegnywałeś?
- Tak, ale przecież pozostawałem przede wszystkim wspinaczem. Jeśli zaś
chodzi o pieniądze...
- To mogłeś już wykorzystać własną popularność. Dzięki nazwisku, wspaniałym
już wówczas osiągnięciom stało się to dla ciebie łatwiejsze niż dla wielu innych.
Mieć ciebie w składzie wyprawy, znaczyło często, mieć pieniądze...
- Bardzo pomagał i pomaga w ich uzyskiwaniu mój macierzysty Klub
Wysokogórski w Katowicach. Zawsze mogę też liczyć na Wojewódzki Komitet
Kultury Fizycznej i Sportu. Filmami z moich wypraw Interesuje się telewizja. Są
firmy zagraniczne, o których już wspominałem. Dlatego też teraz mogę sobie
pozwolić na własne wyprawy.
4 Na szczytfcch świata
49
wynajdywanie celu, stawianie warunków i dobór uczestników. Dziś przygotować
ekspedycję himalajską, to zdobyć fundusze. Duże fundusze. To już nie te stare
alpejskie czasy, kiedy na najambitniejsze nawet wspinaczki jeździło się za marne
grosze.
Pamiętam, że przed wyjazdem w Dolomity musiałem wpłacić do kasy Zarządu Klubu
Wysokogórskiego trzy i pół tysiąca złotych. Na czterech dostaliśmy czterdzieści dwa
dolary i bilety. Dwadzieścia miałem swoich. Wtedy na czarnym rynku kosztowały
dziewięćdziesiąt pięć złotych. A moja pensja wynosiła dwa dwieście. Właśnie we
Włoszech wypiłem swą pierwszą w życiu coca-colę. Bywały w świecie Tadek
Łukajtys zapowiedział nam jeszcze na dworcu w Wenecji: ,,A teraz, chłopaki,
pójdziemy do pierwszego lepszego kiosku i strzelimy sobie po coli". Do dziś
pamiętam jej smak.
- Wspominałeś o wyborze celu. Co cię skłania, że wybierasz tę górę, a nie inną,
decydujesz się na przejście tej właśnie, a nie innej ściany? Jak rodzi się pomysł
wyprawy i jak rozwiązujesz ,,problem wspinaczkowy"?
- Dawniej, w epoce zdobywania dziewiczych szczytów było to o wiele
łatwiejsze. Dziś Himalaje są przechodzone przez ekspedycje wspinaczkowe wzdłuż i
wszerz. Główne ośmiotysięczniki padły już wszystkie, wśród tak zwanych wysokich
siedmiotysięczników65 jest może kilka, na których nie stanęła ludzka stopa.
Właściwie, rzec by można, niewiele już zostało do zrobienia. Ale tak nie jest. Tyle że
cele najlepszych wspinaczy są coraz bardziej wyrafinowane i coraz trudniejsze. Już
nie wejście na szczyt jest osiągnięciem, ale dokonanie tego nową drogą. Coraz
częściej zadaniem himalaisty bywa pokonanie jakiejś szczególnie trudnej ściany.
Znajomość wszystkich osiągnięć w najwyższych górach świata to olbrzymia wiedza.
Są eksperci, którzy mają znakomite rozeznanie. W Polsce też mamy takich. Na
przykład Zbigniew Kowalewski, autor wielu ekspedycyjnych monografii. Wspinacze
również starają się wiedzieć jak najwięcej, a prawdziwą giełdą himalajskich nowinek
są, oczywiście, wyprawy. Już w Kathmandu bądź w górach podczas spotkań z innymi
wspinaczami dowiadujemy się, co wśród szczytów piszczy. Czasem wyjazd
poprzedza wymiana korespondencji z tymi, którzy byli w interesującym nas rejonie.
Zdarza się jednak i tak, że cała znajomość terenu opiera się na jednym, niekiedy nie
najlepszym zdjęciu. Wtedy właściwego wyboru
66 Wysoki siedmiotysięcznik - góra o wysokości co najmniej 7500 m n.p.m.
50
dokonuje się już podczas rekonesansu na miejscu. To jest i tak żelazny punkt każdej
ekspedycji. Nawet kiedy zna się dobrze górę, a drogę na szczyt ustaliło się na długo
przed wyjazdem, bez rozeznania terenu się nie obejdzie. Ukształtowanie lodowców,
lodospadów, przez które wiodą podejścia, śmienia się niezwykle szybko. Nawet w
czasie trwania jednej wyprawy.
Ja nie należę do tych, którzy skrupulatnie planują przed wyjazdem. Do tej pory
najczęściej zdawałem się na wyczucie i intuicję. Nieraz zresztą wyrzucałem to sobie.
Ot, choćby podczas wyprawy na Hidden Peak, czyli Gasherbrum I Dopiero po
powrocie do domu obejrzałem zdjęcia, z których jasno wynikało, że tam, gdzie
podjęliśmy pierwszą próbę wejścia, nie mieliśmy żadnych szans. No i na przekonanie
się o tym straciliśmy dwa dni. Dobrze, że skończyło się tylko na stracie czasu.
Bardzo dobrze przygotowany do akcji jest zawsze Wojtek Kurtyka. Na przykład,
kiedy stanęliśmy pod Makalu, dzięki temu, że rok wcześniej próbował tam
wspinaczki i dysponował wieloma zdjęciami góry, teren mieliśmy doskonale
rozpoznany. Czasem też moje zdjęcia służyły innym. Szwendając się podczas
samotnego wypadu w rejon Masherbruma, sfotografowałem, prawdopodobnie jako
pierwszy z tej strony, słynną Świetlistą Ścianę Gasherbruma IV. Już następnego roku
Wojtek prawie sobie z nią poradził. Zdjęcia, oczywiście, nie mogły mu zapewnić
sukcesu, ale z pewnością upewniły go w wyborze drogi.
- Zanim jednak na dobre wkroczyłeś na himalajskie szlaki, minęły od
inauguracji na Nandze Parbat dwa lata. W góry jeździłeś nadal tylko po ,,linii
śląskiej"...
- Ale to wcale nie zmniejszało mojej satysfakcji, jeśli udawało mi się odnosić
sukcesy. Latem 1 978 roku stanąłem na wierzchołku najwyższego w pakistańskim
Hindukuszu Tiricz Mira - 7706 metrów nad poziomem morza. Byłem wówczas
kierownikiem sportowym wyprawy, więc wprowadzenie na szczyt aż sześciu ludzi -
czterech Polaków i dwóch Jugosłowian - uznałem za sukces. Wytyczyliśmy przy tym
bardzo trudną, nową drogę wschodnią granią i pokonaliśmy ją w doskonałym czasie.
Akcja na stoku góry trwała zaledwie dwadzieścia dni Radowało mnie to tym bardziej,
że w kraju trwały już przygotowania do gliwickiej ekspedycji na Lhotse. Otrzymałem
na nią zaproszenie Adama Bilczewskiego. Efekty wyprawy na Tiricz Mir
zaświadczyły, że nie było to zaproszenie na kredyt.
Na Lhotse bez tlenu
- 0 ile w przypadku zdobycia Nangi Parbat mogłeś stać się wysokościowym
rekordzistą Polski, to już na Lhotse66 nie miałeś szans na podobne wyróżnienie. Rok
wcześniej wszystkich was wyprzedziła Wanda Rutkiewicz. Weszła najwyżej - na
Everest. Zyskałeś jednak okazję do wymazania poprzednich niepowodzeń. Pierwszej
polskiej -właśnie na Lhotse w 1 974 roku - i pierwszej twojej porażki na ośmio-
tysięczniku...
- To był też mój pierwszy wyjazd do Nepalu i pierwsze spotkanie z.
Czomolungmą, najwyższą górą świata. Jeszcze przed rozpoczęciem akcji na Lhotse
przemyśliwałem o wspinaczce na Everest. W pewnym momencie wydawało mi się
nawet, że istnieje niewielka szansa na urzeczywistnienie tego marzenia. Oto bowiem
spotkaliśmy na lodowcu Khumbu67 starego znajomego z alaskańskich szlaków,
Amerykanina Raya Geneta. Był członkiem niemieckiej ekspedycji na Everest,
kierowanej przez Gerharda Shmatza. Gdyby tak udało się do nich podłączyć!? Ale
nadzieje pozostały tylko nadziejami. Do właściwych rozmów nigdy nie doszło. Już
pierwsze nasze nieśmiałe napomknięcia zostały zdecydowanie ucięte.
Niemcy nie zamierzali dzielić się górą z nikim. Zaraz też na początku, jak tylko
zjawiliśmy się w pobliżu ich bazy, Ray przyszedł do nas i poprosił, abyśmy swoją
założyli nieco dalej Nie chcieli oglądać nawet naszych namiotów. To ijiiało być ich
sam na sam z Everestem. Dla wielu, jak się później okazało, ostateczne.
- Ale chyba przez pewien czas współdziałaliście z Niemcami? Przecież aż do
Przełęczy Południowej, czyli prawie do wysokości 7400 metrów, na Lhotse i Everest
wiedzie ta sama droga?
- Rzeczywiście. Jeszcze podczas pokonywania Ice Fallu korzysta: liśmy z ich
poręczówek, ale począwszy od obozu pierwszego zakładaliśmy już własne Od tego
momentu nasza współpraca ograniczała się do tego, aby sobie nawzajem nie
przeszkadzać. I szło nam wyjątkowo dobrze Pogoda była niemal idealna. Zbocze
pokrywała warstwa zmrożonego śniegu. Raki trzymały się doskonale. Kolejne obozy
-
66 W roku 1956 Lhotse zdobyli Szwajcarzy, Fritz Lushsinger i Ernst Reiss. Trzy
próby Reinholda Messnera następowały w latach 1 975, 1 980 i 1 986 (udana).
Lhotse jest ostatnim ze zdobytych przez niego ośmiotysięczników.
67 Khumbu - lodowiec spływający z południowych stoków Everestu
52
drugi, trzeci i czwarty - zakładaliśmy z książkową łatwością. Prawdę mówiąc, nie
pamiętam dokładnie, jak to przebiegało.
Platformę pod obóz czwarty na 7800 metrach kopaliśmy we trzech - Andrzej Czok,
Janusz Skorek i ja. Łatwo powiedzieć kopaliśmy. Ruszyło się trzy razy czekanem i
już trzeba było odpoczywać, żeby wyrównać oddech. Znów dwa sztychy i
odpoczynek. Ten sakramencki fedrunek trwał chyba z półtorej godziny. Może dwie.
Tak czy siak, nie zrobiliśmy w czwórce już nic innego. Kolejna para wniosła liny,
butle z tlenem i namioty, które przy następnym podejściu w górę rozbiliśmy na
śnieżnych półkach.
- Jeśli się nie mylę, to właśnie wtedy testowaliście słynne legio-nowskie
,,Gace"?
- Owszem, tyle że nie ..Gace" i nie legionowskie, jeśli bierzemy pod uwagę coś
więcej, a nie tylko uszycie według dostarczonego wzoru. A tak właśnie było. Kiedyś
Janusz Koisar znalazł w górach lekki japoński namiot szturmowy i potem Janusz
Baranek, wzorując się na nim, sporządził projekt. W Legionowie uszyli według niego
namioty, bardzo udane, trójwarstwowe, z giętymi masztami, które ważyły zaledwie
po cztery i pół kilograma. Kosztowały wielkie pieniądze, ale nie mogło być inaczej,
skoro fabryka policzyła nam za wykonanie prototypu! Wtedy namioty nazywały się
jeszcze „Lhotse". Dopiero później przemianowano je na „Gace". Najpierw więc
zmieniono projektanta, a potem nazwę.
- Wspomniałeś o butlach z tlenem. Wtedy jeszcze nie pozwalałeś sobie na
wspinaczkę bez żadnych udogodnień?
- Dyskusje nad tym, czy wspinać się z tlenem, czy bez, zaczęły się jeszcze przed
wyjazdem. Pamiętam, że już w Katowicach Andrzej Czok oświadczył, iż z butli nie
będzie korzystał. Ja też skłaniałem się ku temu i chyba Janusz Skorek przebąkiwał, że
może spróbuje. Mieliśmy już zresztą przykłady wspinaczek na wysokie
ośmiotysięczniki bez tlenu. Tak Messner zdobył Everest. W czwórce nie byłem
jeszcze pewien. Noc przed atakiem na szczyt spędziłem na tlenie i decyzję odłożyłem
do rana.
Bałem się jednak. Chociaż czułem się bardzo dobrze, nie wiedziałem przecież, jak
zareaguje mój organizm. Kilka wejść do obozu czwartego i zejść niżej zapewniło mi
należytą aklimatyzację. Postanowiłem w końcu, że zabiorę butlę do plecaka i kiedy
tylko coś będzie niedobrze, założę maskę. Andrzej wyszedł zgodnie z planem bez
butli, a Zyga Heinrich i Janusz Skorek zdecydowali, że nie będą eksperymentować.
Przez pierwsze dwie godziny wspinaczki nie było między
53
nami żadnej różnicy. Szło mi dobrze, lepiej niż się spodziewałem. Butla wylądowała
więc w śniegu, a ja stałem się lżejszy o parę kilogramów. Ale wyżej zaczęliśmy nagle
z Andrzejem odstawać. Dopiero teraz uwidoczniła się przewaga „tlenowców".
Wyprzedzili nas o dobrą godzinę.
„Jakie korzyści przynosi alpinistom stosowanie dodatkowego tlenu? Pierwszą,
najłatwiej dostrzegalną, jest zwiększenie szybkości wspinaczki. Drugą jest
oddychanie nim w czasie snu Doświadczenia wykazały, że stosowanie nawet
minimalnego przepływu -1/21 tlenu na minutę na osobę - daje doskonały efekt.
Ludzie śpią lepiej, mniej odczuwają zimno, budzą się wypoczęci i pełni zapału do
wspinaczki Spanie z tlenem, nawet jeśli nie stosuje się aparatów w czasie wspinaczki,
skutecznie opóźnia deteriorację i przeciwdziała różnym uszkodzeniom ustroju.
Zastosowanie tlenu nie od razu zdobyło sobie «prawo obywatel-stwa». Niektórzy z
cieszących się autorytetem alpinistów (np. H.W. Tilman) sprzeciwiali się używaniu
tlenu ze względów ideowo--etycznych. Uważali, że człowiek powinien walczyć z
górami jedynie naturalnymi siłami swego organizmu"68.
Dziś jestem zdania, że tlenu stosować się nie powinno. To znaczy, niech nie używa go
ten, kto może sobie na to pozwolić. Kogo na to nie stać, niech bierze ze sobą butlę
albo niech nie wspina się w Himalajach. Nie wszyscy muszą to ro£>ić.
Ponad ośmioletnią działalnością w najwyższych górach udowodniłem, przede
wszystkim sobie, że wchodzenie na wierzchołki ośmiotysięczne bez tlenu może stać
się zjawiskiem codziennym i naturalnym. Na Lhotse dopiero utwierdzałem się w tym
przekonaniu.
Ostatni odcinek przed szczytem to głęboki, z trzech stron osłonięty śnieżny żleb.
Uformowany tak chyba tylko po to, żeby wzdłuż jego rynny mógł gnać z szatańską
prędkością wiatr, stale dmący na tej wysokości. Całe szczęście, że z dołu do góry.
Trochę pomaga, ale jednocześnie wznieca potworny tuman śnieżnego pyłu, tak gęsty,
że prawie nic wokoło nie widać.
Pamiętam jednak, że nie wiatr i dotkliwe zimno były dla mnie największym
problemem. Nikt, kto nie musiał robić kupy na wysokości ponad ośmiu tysięcy
metrów w śnieżnej kurzawie i temperaturze minus trzydziestu stopni, nigdy tego nie
zrozumie. Zwykle człowiek
68 Z Kowalewski. J. Kurczab. ..Na szczytach Himalajów", 1983, Warszawa s. 45.
54
marzy, żeby ten moment nadszedł w samo południe, najlepiej na nasłonecznionym
stoku.
Miałem więc szczęście, że nie było to w nocy, podczas załamania pogody. Ale było to
szczęście z tych, co to najlepsze są w nieszczęściu. Co się wted'y robi? Przede
wszystkim ogarnia człowieka desperacja A kiedy się już nie wytrzymuje, szybko
trzeba podjąć decyzję: poświęcić godność i spodnie czy... zdjąć pas asekuracyjny,
puchowe spodnie, spodnie wełniane, kalesony i slipy, a potem wciągać to wszystko
jak najprędzej z powrotem. Wybrałem wtedy to drugie.
Skorek i Heinrich - jak już mówiłem - znacznie nas wyprzedzili. Muszą nam zrobić
miejsce na wierzchołku. Czterech ludzi nie zdołałoby tam stać obok siebie.
Właściwie nie jesteśmy na szczycie Lhotse, ale kilka metrów ponad nim, zakopani po
kolana w śnieżnym nawisie. 0 podejściu do samej krawędzi nie ma nawet mowy.
Ogromna śnieżna warga mogłaby się przecież oberwać. To nie jest ten wierzchołek z
marzeń, na którym się stoi, a dookoła przepaście. Nie widać prawie połowy
horyzontu.
- Zdobyłeś swój pierwszy ośmiotysięcznik. Nie zadam tego pytania wprost, ale
pewnie wiesz, czego chciałbym się dowiedzieć?
- Ze szczytu zeszliśmy aż do obozu trzeciego i dopiero tam spłynęło na mnie
pełne odprężenie. Byłem upiornie zmęczony, więc pozwoliłem sobie na
leniuchowanie. Adam Bilczewski i Janusz Baranek, którzy szykowali się w trójce do
noclegu przed wyjściem w górę z kolejnym atakiem, poili mnie i karmili. Andrzej,
Zyga i Janusz Skorek zeszli jeszcze'tego samego dnia do obozu drugiego, a ja
postanowiłem zostać. Zal mi było tak szybko rozstawać się z przychylną dla nas
Lhotse. Jeszcze więc tę jedną noc...
- Przeżywaliście radość zwycięzców zupełnie nieświadomi, że na sąsiednim
Evereście wydarzyła się w tym czasie wielka tragedia...
- O wszystkim dowiedzieliśmy się dopiero po zejściu do bazy, ale był taki
moment, w którym zastanowiła nas scena obserwowana ze stoków Lhotse.
Zauważyliśmy powyżej Przełęczy Południowej dwie sylwetki, przesuwające się
bardzo wolno w dół. W pewnej chwili jedna z postaci, jak nam się wydawało,
usiadła, a schodziła tylko ta druga. Najprawdopodobniej byliśmy świadkami, jak
poddała się Hanelore Schmatz, której brakło już sił na zejście do niższego obozu. Tą
drugą postacią był Szerpa. On jeden spośród wszystkich atakujących tego dnia
Everest uratował życie. Na zawsze pozostał na stoku Czomolungmy nasz przyjaciel
Ray Genet.
- Tamte wydarzenia posłużyły Adamowi Bilczewskiemu za kanwę
55
jednego z opowiadań w tomiku ..Alpiniści". Działający po sąsiedzku Polacy
uczestniczyli w nim w akcji ratunkowej. Czy tak było w rzeczywistości?
- Nie, trochę inaczej. Sporo w opowiadaniu Bilczewskiego, zatytułowanym
„Powrót Szerpy", fikcji. Tak naprawdę wiadomość o tragedii dotarła do nas, kiedy
było już po wszystkim, za późno na jakąkolwiek pomoc. Gdyby Niemcy zdołali nas
zawiadomić wcześniej, przerwalibyśmy oczywiście akcję na Lhotse i ruszyli na
ratunek Taki powinien być odruch każdego wspinacza.
- Wróciliście do kraju i tu spotkał was zawód. Niezbyt wysoko oceniono wasz
wyczyn.
- I właściwie słusznie. Czwarte wejście na górę, i to drogą pierwszych
zdobywców, nie zasługiwało w istocie na lepszą ocenę. Ale mieliśmy wtedy ciche
pretensje. Podkreślono tylko i zapisano w kronikach, że było to pierwsze polskie
wejście bez tlenu na wysoki ośmio-tysięcznik.
- Jeśli dziś spojrzeć na listę twoich himalajskich olbrzymów, Lhotse okaże się
jedynym, przy którym nie figuruje dopisek: „nową drogą" albo „pierwsze wejście
zimowe".
- To prawda, ale i przy Lhotse mogła znaleźć się podobna adnotacja. Jeszcze
podczas ataku szczytowego, kiedy odpoczywaliśmy we trzech, zaproponowałem
zmianę podejścia. Mielibyśmy wówczas nie tyle polską drogę na wierzchołek, co
polski wariant z obozu czwartego. Andrzej nie powiedział t\a to nic, a Janusz tylko
mnie ofuknął, że nie mamy najmniejszych szans.
Ustąpiłem. Droga klasyczna była łatwiejsza, a nam chodziło przede wszystkim o
wejście na szczyt. Niepowodzenie na ostatnim odcinku oznaczałoby porażkę całej
wyprawy.
Mount Everest nową drogą
- Na wysokości 8400 metrów skończyły się poręczówki. Odcięli więc
dwadzieścia metrów liny i dalej .ruszyli z lotną asekuracją. Świeży, suchy śnieg
osypywał się ze stromego zbocza pyłowymi strumieniami. Obaj wyczuwali
podskórnie, że uderzenie może nadejść w każdej chwili. Ale lawina czekała,
wystawiając ich nerwy na nie kończącą się próbę. Mimo wysokości - choć za każdym
krokiem zapadali się po kolana, a czasem nawet po pas - posuwali się w górę w
dobrym tempie. Życiodajny tlen płynący z butli, które nieśli w ple-
56
cakach. pozwalał na w miarę równomierny marsz. Trzysta metrów wyżej stanęli
jednak przed skalną turniczką. Zanim przedostali się przez nią, by dotrzeć wreszcie
do grani, minęło bardzo wiele czasu. Dochodziła 1 4, kiedy obejrzeli się za siebie z
Wierzchołka Południowego. Pozostawili za sobą wieleset metrów stoku, ale nie był
to jeszcze kres wspinaczki. Szczyt był jednak o krok. Wydawało się, że mogą na nim
być w przeciągu pół godziny.
Tlen skończył się w obu butlach prawie jednocześnie. Byli na to przygotowani i
wiedzieli, że nie ma to już teraz żadnego znaczenia. Kierunek marszu był tylko jeden
- w górę. Ale tempo wspinaczki spadło teraz gwałtownie. Ich płuca pracowały jak
szalone, a mimo to nie mogli zrobić więcej niż pięć kroków jeden po drugim.
Konieczne co chwilę odpoczynki zabierały uciekający czas.
Mozolnie zdobywali metr po metrze skalno-śnieżnej grani. Kilka razy ulegali
złudzeniu, że oto już wydźwigają się na to najwyższe miejsce, ale zawsze okazywało
się, że grzbiet ciągle jeszcze wznosi się w górę. I wtedy nadeszła kolejna próba.
Lodowy próg wysokości dwudziestu metrów wydawał się zaporą nie do przebycia,
ale przeszli. Każdy dosłownie ruch wymagał uspokojenia oddechu i szamocącego się
w piersi serca.
Że są wreszcie na szczycie, zorientowali się po wystającym spod śniegu kawałku
duraluminiowego trójnogu. Dookoła nie było już nic, co wznosiłoby się wyżej. Stali
na Górze Świata69. Byli tym tak zaskoczeni, że dopiero po chwili padli sobie w
objęcia.
Od razu też dotarło do nich, że najważniejsze jeszcze przed nimi. Jeśli nie dojdą do
pozostawionego ponad 500 metrów niżej namiotu przed zmrokiem, ich zwycięstwo
zamieni się w klęskę. Mimo to minęła prawie godzina, zanim o 1 7 zaczęli schodzić.
Byli bardzo wyczerpani. Dręczyło ich pragnienie. Od ponad dwunastu godzin nie
wypili ani kropli płynu. W dół posuwali się coraz wolniej. Wiatr szarpał nimi ze
wzmagającą się siłą, a przeraźliwe zimno sprawiało, że tracili czucie w stopach.
Ciemności dopadły ich jeszcze w połowie zejścia. W śnieżnej zadymce poruszali się
po omacku. Właściwie już nie szli - co chwilę siadali na stoku, zsuwali się po śniegu,
znów próbowali wstawać
69 Mount Everest - Czomolungma, najwyższy szczyt ziemi, wys. 8848 m n.p.m ugiął
Sl? przed zwycięskim atakiem Brytyjczyka Edmunda Hillarego i Szerpy Tensinga
Norgaya w roku 1953. Dwukrotnie pokonał górę Reinhold Messner: pierwszy raz w
roku 1 978 i w dwa lata później solo.
57
zataczając się jak pijani. Byli już na wysokości, gdzie powinni trafić na poręczówkę,
ale gruba warstwa świeżego puchu zatarła wszelkie ślady sprzed kilkunastu godzin.
Nie wiedzieli już, dokąd idą, tracili poczucie kierunku i czasu. Ich ogłuszone
nadludzkim wysiłkiem umysły dawno zobojętniały na grożące im przy każdym kroku
niebezpieczeństwo. Jakim więc cudem trafili wreszcie na zagrzebaną pod śniegiem
linę? Ten, który zsuwał się pierwszy, wyszarpnął nagle nogą czerwoną nylonową
pętlę. Linia życia zagubionej w kurzawie dwójki została przedłużona...
Wzdłuż poręczówki ostatkiem woli dowlekli się do namiotu. Stał na szczęście i nie
był zbyt przysypany śniegiem. Ich wysuszone ciała domagały się choć kropli płynu,
ale byli tak zmęczeni, że sił wystarczyło tylko na wpełznięcie do śpiworów. Mijała
północ.
Dwie godziny później stanęli do walki z nieoczekiwanym. Zbudziła ich nagle
duszność i ciasnota. Lawina! Poderwali się w przerażeniu, żeby wydostać się na
powietrze. Na szczęście przysypała ich tylko niewielka lawina pyłowa, ale za nią
schodziły następne. Odgrzebali namiot na tyle, żeby choć jeden z nich zmieścił się w
środku, drugi musiał stale odgarniać napływające z góry potoki świeżego śniegu
Zmieniali się wielokrotnie aż do świtu.
Kiedy się rozwidniło, odszukali zasypane gdzieś pod śniegiem buty, zwinęli namiot i
zaczęli schodzić. Bóg jeden wie, skąd mieli siły, ale krok po kroku odejmowali metry
od zdobytej z takim mozołem wysokości. Wiedzieli, że 25Q metrów niżej stoi
następny namiot, a w nim są koledzy. Kiedy po trzydziestu godzinach, od chwili gdy
mieli w ustach coś ciepłego, dochodzili do obozu na 8050 metrach, czekał na nich w
rękach przyjaciela termos z gorącą herbatą. Byli bezpieczni.
Czy tak mniej więcej wyglądało wasze zdobycie Everestu?
- Każda próba opisania wysiłku powyżej ośmiu tysięcy metrów, walki z zimnem i
wiatrem, pozostanie tylko próbą, ale nasz atak z obozu piątego z grubsza przebiegał
właśnie tak. Początkowo, podczas zakładania niższych obozów, pogoda nam
dopisywała. Później, pogarszała się systematycznie. Nadchodził monsun. Zupełnie
siadła, kiedy docieraliśmy z Andrzejem do depozytu pozostawionego przez poprzedni
zespół na wysokości 8300 metrów. Od tej chwili już do końca padał niemal bez
przerwy śnieg, a lawiny pyłowe schodziły jedna po drugiej. Właśnie taka porwała w
tym czasie na sąsiedniej Lhotse Szerpę z wyprawy katalońskiej. Na dodatek obóz
piąty musieliśmy ustawić dokładnie w środku śnieżnego żlebu. Chyba dlatego
58
kierujący wyprawą Andrzej Zawada postanowił, że nasz atak szczytowy tą drogą
będzie pierwszym i ostatnim.
Bardzo niewiele brakowało, żeby się nie powiódł. Pamiętam zdenerwowanie w bazie,
gdy tak późno łączyliśmy się z nią z Wierzchołka Południowego, a potem ze szczytu.
Kiedy dotarliśmy wreszcie do namiotu w obozie piątym, nie mieliśmy już nawet siły
na łączność. O tym, że żyjemy, daliśmy znać dopiero nad ranem.
- O Evereście zawsze mówiono, że łatwiej na niego wejść, niż wrócić z wierzchołka
do bazy. Sam byłeś przecież świadkiem tragicznego zejścia członków wyprawy
niemieckiej w 1979 roku, a o wielu podobnych zdarzeniach musiałeś wiedzieć przed
wyprawą na Czomolungmę. Poza tym, choć już wcześniej miałeś do czynienia z
ośmiotysięcznikami, to przecież tak wysoko jeszcze nigdy nie byłeś. Jedną z
najważniejszych spraw musiała więc być doskonała aklimatyzacja...
,,Pierwszą, naturalną reakcją organizmu na zwiększoną wysokość i zmniejszoną
zawartość tlenu w powietrzu jest zwiększenie częstotliwości oddechów i
przyspieszenie pracy serca. Serce i płuca mogłyby nadrobić w ten sposób tlenowe
zaległości, gdyby nie to, że pracując intensywniej, same potrzebują więcej tlenu.
Medycyna nazywa tę fazę przystosowania adaptacją niedoskonałą. Prawdziwa
poprawa następuje dopiero po upływie 2-3 tygodni. W górach świetną ku temu
okazję daje marsz karawany do miejsca założenia bazy.
Czasu potrzebnego na aklimatyzację nie da się w żaden sposób przeskoczyć. Gdyby
człowieka - nawet o najzdrowszym i najlepiej wytrenowanym organizmie - przenieść
nagle na wysokość 7500 metrów nad poziom morza, to po dziesięciu minutach
straciłby przytomność i wkrótce potem zmarł. Na vyierzchołku Everestu agonia
trwałaby od trzech do pięciu minut. Ten drastyczny przykład uwidacznia wyraźnie,
jak ważna jest stopniowa i odpowiednio długo trwająca aklimatyzacja. Wiadomo
jednak, że i ona ma swoje granice. O ile człowiek zaaklimatyzowany na wysokości
Mount Blanc zdolny jest do wyzyskania około siedemdziesięciu procent swych
nizinnych możliwości fizycznych, to już na poziomie wierzchołka Everestu tylko
dwudziestu! Podobnie jest z czasem, jaki człowiek może bez groźby dla życia
spędzić na dużych wysokościach. Do 7400 metrów nawet kilkanaście dni. Powyżej
7500 metrów, która to granica określana jest
59
granicą śmierci biologicznej, od kilku godzin do - w wyjątkowych sytuacjach - kilku
dni"70.
- Do aklimatyzacji przykładam wielką wagę. Wtedy pod Evere-stem byliśmy
bardzo dobrze zaaklimatyzowani. Swoje zrobiła karawana. a także zakładanie
kolejnych obozów, wynoszenie coraz wyżej sprzętu z każdorazowym powrotem do
bazy. Taki wahadłowy cykl przystosowania się do wysokości jest zresztą klasyczny w
Himalajach.
W późniejszym okresie, kiedy przyjeżdżałem i trzy razy w ciągu roku z wyprawami,
obserwowałem u siebie znacznie większą łatwość aklimatyzacji. Lekarze nie potrafią
tego do końca wyjaśnić, ale zdaje się, że wykształciła się w moim organizmie swego
rodzaju pamięć wysokościowa.
- Baza pod Everestem jest zakładana dosyć wysoko - 5400 metrów nad
poziomem morza. Spotkałem się z opiniami, że jeśli się chce liczyć na sukces
ekspedycji, to akcja zdobywania szczytu powinna się zakończyć w ciągu 4-8 tygodni.
Po tym właśnie czasie przychodzi załamanie formy u wspinaczy i zniechęcenie do
dalszego działania...
- Niektórzy twierdzą nawet, że optimum zamyka się w okresie
sześciotygodmowym. Myśmy weszli na szczyt w sześćdziesiątym pierwszym dniu po
przybyciu do bazy na lodowcu Khumbu. A więc sporo po czasie...
- Ale najwspanialszym waszym osiągnięciem było zdobycie Eve-restu po
wspinaczce przez filar południowy. Ponoć już podczas wyprawy na Lhotse w roku
1974 robiono pierwsze przymiarki do filara południowego. Zdaje się, że Reinhold
Messner otrzymał zezwolenie na zdobycie Everestu tą drogą, ale zrezygnował z
podjęcia próby?
- Rzeczywiście, Messner chciał próbować w 1978 roku, ale dlaczego odstąpił od
tego zamiaru, nie mam pojęcia.
- A więc wracaliście do kraju jako zdobywcy najwyższej góry świata nową
drogą. Powitanie nie było chyba tak chłodne jak rok wcześniej, po Lhotse?
- Tak, ale trzeba pamiętać, że kilka miesięcy wcześniej Leszek Cichy z
Krzyśkiem Wielickim zostali pierwszymi zimowymi zdobywcami Everestu. Fala
wielkiej sensacji już raczej opadła. Owszem, czekali na nas na lotnisku dziennikarze,
ale nie był to już ten wielki show, jak wokół zimowej wyprawy.
70 Dr J Serafin
60
- Zazdrościłeś im tego?
- To właściwie było naturalne, że największe zainteresowanie towarzyszyło tym
pierwszym Zdaje się. że ktoś ważny powiedział: ,,Dajcie już spokój z tym
Everestem". A rozgłos, jakim cieszyli się inni? Dla mnie najważniejsze było, że
osiągnąłem wymarzony cel - wszedłem na najwyższą górę świata. A że zupełnie
nową drogą, moja satysfakcja była tym większa. Poza tym po raz pierwszy od lat
spędziłem wakacje w domu. Dwa miesiące z żoną i synkiem
Rodzina
- Gdybyś jej nie miał, to może ty byłbyś jednym z bohaterów ,,zimowego
Everestu". O ile pamiętam, właśnie sprawy rodzinne nie pozwoliły ci wyruszyć z
pierwszą grupą Andrzeja Zawady?
- Propozycja wzięcia udziału w jego ekspedycji przyszła zupełnie nie w porę.
Celina była w ciąży i w grudniu oczekiwała rozwiązania. To było bardzo ważne i nie
pierwszy raz w naszym życiu. Kilka lat wcześniej zmarła nam parodniowa córeczka
Potem Celinie nie udawało się utrzymać ciąży. Znowu mieliśmy szansę na dziecko.
Zawada uprzedził mnie już na wstępie, że ma miejsce w zespole zimowym. Na
wiosnę - bo zaproponowałem mu udziałw drugiej turze - miał już komplet. Wszystko
skończyło się jednak jak w filmie W Sylwestra urodził się nam syn Maciek, w maju
stałem na Evereście
- Od początku żyjesz jakby w konflikcie ze swoimi bliskimi. Najpierw z matką i
ojcem, teraz z żoną i dziećmi. Ich oczekiwania są inne niż twoje. Ich lęk też nie jest
podobny do tego, który ty przeżywasz w górach. Oni są podobnie bezradni jak
pasażerowie odrzutowca. Właściwie nie mają wpływu na bieg wydarzeń. Wszystko
jest w rękach pilota...
- A ten pilot to ja? Może to rzeczywiście nie najgorsze porównanie Ojciec
zawsze rozumiał sport, był jednak przeciwnikiem sportu wyczynowego. Twierdził, że
to strata zdrowia. Matka na początku nie zdawała sobie sprawy z tego, co robię w
niedziele i urlopy Dopiero po śmierci Piotrka Skorupy dotarło to do niej. Od tamtego
czasu widok lin czy haków powodował natychmiastowe perswazje.
Celinę znałem ponad cztery lata przed ślubem. Już wtedy przywykła do samotnych
wakacji, bo ja zawsze byłem w górach. Do dziś nie byliśmy razem na urlopie, na
żadnych wczasach. Za to dwa razy Celina wyjeżdżała mi naprzeciw, kiedy wracałem
z Himalajów. Po
61
moim wejściu na Makalu czekała na mnie dziesięć dni w Kathmandu i razem
wracaliśmy do kraju. Drugi raz, wspólnie z żonami Krzyśka Wielickiego i Artura
Hajzera, czekała miesiąc w stolicy Nepalu, aż wrócimy spod Manaslu. Ale
bezskutecznie - wyprawa przeciągnęła się. Himalaje okazały się zazdrosne.
- Miesiąc miodowy z górą trwał o wiele dłużej niż ten prawdziwy?
- Zwłaszcza że tego prawdziwego tak naprawdę wcale nie było. Pobraliśmy się
po moim powrocie z Alaski. Wybrała dobry moment. Byłem przecież poodmrażany i
nie mogłem nigdzie czmychnąć. Ale zaraz po ślubie Celina spędziła miesiąc na
Mazurach, a ja... w Alpach Teraz miodowo jest nam właściwie po każdym moim
powrocie z wyprawy. To swego rodzaju rekompensata za tak częste rozstania. Zawsze
też jakoś potrafiliśmy się do nich przygotować.
Raz tylko nie miałem odwagi spojrzeć Celinie w oczy i powiedzieć o kolejnym
wyjeździe. Wróciłem wtedy z trawersowania Broad Peaków. Ona leżała od wielu
miesięcy w szpitalu. Nie było innego sposobu utrzymania ciąży. Lada dzień miał się
rodzić nasz drugi syn. Tymczasem trwały już przygotowania do dwóch zimowych
ekspedycji - na Dhaulagiri i Cho Oyu. Brałem w nich udział, ale w domu nikt o tym
nie wiedział, sprawa wypraw wtedy nie istniała. Zupełnie nie miałem pojęcia, jak
rozwiązać ten dylemat. Choć właściwie go nie było, bo już zdecydowałem, że pojadę.
Tylko jak powiedzieć o tym Celinie? W końcu poszedłem po pomoc do teściów.
Nigdy mi jej nie odmawiali, przy żadnej wyprawie. Tym razem jednak nie dali się
przekonać. Nie zgodzili się nawet Via rozmowę z Celiną o moich zamiarach. W
końcu zebrałem się na odwagę. Celina zaskoczyła mnie nadzwyczaj spokojnym
przyjęciem tłumaczeń. Myślę, że teściowie chyba z nią rozmawiali. Wojtek urodził
się 26 października. W pierwszych dniach grudnia wyjechałem do Kathmandu. Kiedy
wróciłem, miał już ponad cztery miesiące.
- Czy żona nigdy nie usiłowała czegoś zmienić w układzie góry--rodzina?
Mówię w tej kolejności, bo przynajmniej do tej pory góry -jak się wyd,aje - zajmują
w twoim życiu pierwsze miejsce...
- Po każdej wyprawie usiłuje wymóc na mnie, że to już koniec. I to najzupełniej
poważnie. Po zdobyciu Shisha Pangmy, ostatniego brakującego mi do kolekcji
ośmiotysięczmka, obiecałem, że na wyprawy nie będę już wyjeżdżał. Tak często,
oczywiście. Co jest dla mnie najważniejsze w życiu? Odpowiem szczerze: góry.
- Czy nie dręczą cię z tego powodu wyrzuty sumienia?
- Nigdy ich nie miałem. Dawniej, kiedy czasami brakowało pie-
62
niędzy na wyprawę, byłem gotów zdobyć je nawet kosztem rodziny. Dręczyły mnie
wtedy nie wyrzuty sumienia, lecz raczej to, iż musiałem wybierać. Zdawałem sobie
dobrze sprawę, że rodzina z mojej pasji właściwie nie ma nic, ale zawsze wybierałem
wyprawę. Sytuacja zmieniła się nieco, gdy zacząłem regularnie jeździć w Himalaje.
Z każdej wyprawy coś się przywoziło i to był swego rodzaju bakszysz dla
najbliższych.
Biedronka na Makalu
- Jesienią 1981 roku nepalski oficer łącznikowy złożył w ministerstwie turystyki
swego kraju oświadczenie, że polski alpinista, Jerzy Kukuczka, z całą pewnością...
nie zdobył Makalu!71 A przecież samotne wejście na piąty szczyt Ziemi bez tlenu i w
stylu alpejskim uznajesz za jeden z tych sukcesów, które - co wielekroć podkreślałeś
- przyniosły ci najwięcej satysfakcji. Tymczasem przeciętny czytelnik prasy w Polsce
właściwie nic nie wie o twoim solowym himalajskim wyczynie...
- Bo nie może wiedzieć. Do kraju wróciliśmy z Wojtkiem Kurtyką z początkiem
grudnia. Wywiady i relacje były już nawet przygotowane do druku, ale nigdy się nie
ukazały. Trzynastego grudnia gazet nie było w kioskach, a później były ważniejsze
sprawy niż czyjeś sukcesy w Himalajach, choćby największe. Jeśli zaś chodzi o
historię owego oświadczenia, to chciałbym najpierw opowiedzieć, jak stanąłem na
Makalu.
- Zdaje się, że już początek wyprawy przysporzył ci niemało trudności. Lato 1
981 roku nie sprzyjało przygotowywaniu ekspedycji...
- Zaopatrzenie w kraju było fatalne, a tymczasem Wojtek przysłał mi list z
Kathmandu, że nie wraca i żebym do niego dołączył i przywiózł żywność oraz
brakujący sprzęt. Na szczęście sporo wyposażenia zabrał już wiosną. Dużo wcześniej
wiedziałem, że szykuje się do tej wyprawy, szukał bowiem usilnie odpowiedniego
partnera. Krążył, krążył; wiem, że robił nawet na mój temat swego rodzaju wywiad.
Pewnego razu zapytał, czy miałbym ochotę na zachodnią ścianę Makalu.
Odpowiedziałem: ..Oczywiście", ale na tym się chwilowo
71 Makalu - szczyt w Himalajach, wys. 8470 m n.p.m. Jako pierwsi na wierzchołku
stanęli w 1 955 roku dwaj wspinacze francuscy - Jean Couzy i Lionel Terray.
Reinhold Messner wspinał się na Makalu bez powodzenia w roku 1974. podobnie jak
zimą 1 985-1 986. i dopiero jesienią roku 1 986 zdobył szczyt
63
skończyło. Potem zaproponował wyjazd Andrzejowi Czokowi. Ale Andrzejowi z
jakichś względów to nie pasowało. W końcu więc przyszedł do mnie i zaproponował
wspólną ekspedycję jesienią 1981 roku. Zgodziłem się rzecz jasna.
Wojtek był wtedy po sukcesach w Hindukuszu i w Himalajach. W polsko-angielsko-
francuskim zespole pokonał w stylu alpejskim Dhaulagiri, był prekursorem
niewielkich, kilkuosobowych wypraw. Naszym celem miała być zachodnia ściana
Makalu lub południowa ściana Lhotse - gdyby powiodła się Wojtkowi wiosenna
próba na tej pierwszej.
Ja w tym czasie wyjechałem ze śląską wyprawą w góry... Nowej Zelandii. Mimo
Lhotse i Everestu nadal mogłem liczyć tylko na wyprawy własnego klubu.
Pojechałem więc na antypody, bo nie otrzymałem żadnej ciekawszej, himalajskiej
propozycji. Właśnie niedługo po powrocie dostałem z Kathmandu list Wojtka:
,,Czekam na ciebie. Przyjeżdżaj".
Udało mi się zdobyć pieniądze, żywność i sprzęt. To był mój prawdziwy indyjsko-
nepalski chrzest. Z Ryśkiem Wareckim, którego wziąłem do pomocy, przebyliśmy z
wyprawowym bagażem całe Indie, walcząc po drodze o każdego dosłownie dolara,
bo oprócz pieniędzy na opłaty w Nepalu nie mieliśmy prawie żadnych dewiz. Już po
zakończeniu wyprawy ktoś podrzucił mi bułgarską gazetę z artykułem, którego tytuł
brzmiał:,,Makalu za 2300 dolarów. Wyprawa czy awantura?" Bułgarzy tym razem nie
mogli pojąć, jak za taki psi grosz można przygotować himalajską ekspecfycję. I to
zwycięską.
Przeprawa przez indyjski subkontynent przyniosła też innego rodzaju doświadczenia.
Językowe. Jak sobie wówczas, prawie nie mówiąc po angielsku, poradziłem z
celnikami, tragarzami, kolejarzami i wszystkimi innymi, którym wpadliśmy po
drodze w ręce, dziś doprawdy nie wiem. Ale w Kathmandu stawiłem się w
umówionym terminie.
Miał to być gwiaździsty zlot na Makalu, Wojtek spodziewał się bowiem jeszcze
dwóch partnerów - z Wielkiej Brytanii i Francji. Pierwszy zjawiłem się ja i przez
pewien czas zanosiło się nawet na wyprawę wyłącznie krakowsko-katowicką.
Francuz, Rene Ghillini, nadesłał wiadomość, że nie przyjedzie. Ten trzeci, Alex
Mclntyre, z Anglii zjawił się w końcu. Wyruszyliśmy z karawaną. Z miejscovyości
Tum-lingtar72, dokąd dolecieliśmy samolotem, dwanaście dni maszerowa-
72 Tumlingtar - miasto we wschodnim Nepalu, leżące w dolinie rzeki Arun.
64
Iiśmy z dwudziestoma tragarzami na miejsce rozbicia bazy. Nie muszę już tłumaczyć,
że mieliśmy na Makalu wziąć rewanż. Wiosenna wyprawa Wojtka utknęła na
wysokości 7800 metrów.
Kiedy doszliśmy na miejsce bazy, niewiele było widać przez chmury. Jednak pod
wieczór przejaśniło się i cała zachodnia ściana Makalu była widoczna w pełnej
okazałość^- ogromna, groźna. Wrażenie potęgował jeszcze krwawy koloryt skał
oświetlonych promieniami zachodzącego słońca. Patrzyłem na tę ścianę i nie mogłem
w niej znaleźć żadnego słabego miejsca. Wydawała się nie do pokonania. Wspaniała.
Im dłużej się jej przyglądałem, tym większy ogarniał mnie niepokój.
Po aklimatyzacji na drodze pierwszych zdobywców zaczęliśmy się sposobić do
decydującej rozgrywki. Kilka dni przygotowywaliśmy sprzęt. Kilkakrotnie
pakowaliśmy plecaki, usiłując do minimum zmniejszyć ich ciężar. Ważny był dla nas
każdy gram. Wszak mieliśmy od początku do końca nieść wszystko, co potrzebne jest
do przeżycia kilku dni na stoku góry.
- Styl alpejski w Himalajach dopiero zdobywał sobie zwolenników. Byliście
jednymi z pionierów...
- Tak, byliśmy jednymi z nich i do dziś jesteśmy jednymi z nielicznych, którzy
próbują go stosować. Przed nami robili to na przykład Reinhold Messner z Peterem
Habelerem w czasie wspinaczki na Eve-rest. Za pioniera stylu alpejskiego w górach
najwyższych należy też uważać Brytyjczyka Douga Scotta. Jednak, moim zdaniem,
trudno mówić o czystym stylu alpejskim w Himalajach. Nie sposób czasem nie
korzystać z założonych wcześniej przez inną wyprawę poręczówek, nie można też
uniknąć sytuacji, w której po raz drugi idzie się tą samą drogą po pierwszej nieudanej
próbie. A przecież czysty styl alpejski tego nie dopuszcza. Właściwiejedyna istotna
dla mnie reguła to wspinać się w dobrym stylu. To znaczy osiągać szczyt szybko,
sprawnie i bez strat.
Oczywiście styl alpejski jest ideałem, do którego należy dążyć. Jeśli więc tylko
mogę, wspinam się po alpejsku. Najczęściej wychodzi z tego styl nazywany przeze
mnie kombinowanym. Najlepiej ilustruje ów problem przebieg moich ostatnich
wypraw na Manaslu, Annapurnę i Shisha Pangmę.
Pierwszy biwak założyliśmy jeszcze pod ścianą Makalu, drugi na wysokości 6300
metrów. Do tej pory warunki wspinaczki były bardzo dobre. Zmrożony, twardy śnieg
pozwalał na dość szybki marsz w górę. Powyżej dwójki było już trudniej. Szliśmy
przez rozległe pola
5 Na szczytach świata
65
prawie litego lodu. Mimo tb nie stosowaliśmy asekuracji. W ten sposób mogliśmy
poruszać się o wiele szybciej. Zresztą, nawet gdybyśmy byli związani, to w razie
upadku któregoś z nas pozostali nie mieliby zbyt wielu szans na uratowanie go.
Raczej sami znaleźliby się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Zmniejszyliśmy więc
zbiorowe zagrożenie do minimum. Po trzecim biwaku doszliśmy do wysokości 7900
metrów i stanęliśmy pod czterystumetrową skalną barierą, największą przeszkodą
broniącą dostępu do wierzchołka.
Najtrudniejszej wspinaczki spodziewaliśmy się na pierwszym, dwustumetrowym
fragmencie bariery, ale rychło przekonaliśmy się, że nasza ocena była błędna.
Zmuszeni do techniki hakowo--podciągowej calutki dzień strawiliśmy na pokonanie
dwudziestu metrów! W pewnym momencie prowadzący Alex dotarł do potężnej
przewieszki. Zatrzymał się i z rezygnacją pokręcił głową. Dalej nie da rady.
Zaczęliśmy jeszcze raz obliczać zabrany sprzęt i żywność. Zapasów mieliśmy na trzy
dni, a to było stanowczo za mało, aby wejść na szczyt i wrócić do bazy. Nastroje
opadły i zaczęła w nas kiełkować myśl o odwrocie. Na zachodnią ścianę promienie
nisko już wiszącego słońca docierają dopiero po południu. Przez większość dnia jest
tam przeraźliwie zimno. To zimno przyspieszyło naszą decyzję. Odwrót.
„Ze ścianą przegraliśmy, ale jeszcze mamy szansę na górę". Tak wtedy
powiedziałem, ale obaj, Wojtek i Alex, przyjęli to milczeniem. Mieli dość. Po dwóch
dniach byliśmy w bazie i żegnaliśmy Alexa. Postanowił, ż-e schodzi do Kathmandu.
Zostaliśmy z Wojtkiem sami. Nie mogliśmy ruszyć w ślad za nim, musieliśmy
poczekać na tragarzy, których miał nam dopiero przysłać.
Myśl o nie zdobytym wierzchołku nie dawała mi spokoju. Tak jak Wojtek krążył
przed wyprawą w poszukiwaniu partnera, tak ja teraz krążyłem wokół niego i
usiłowałem namówić na ponowny atak. Dałem spokój dopiero wtedy, gdy mi
zdecydowanie powiedział „nie". Miał trochę poodmrażane nogi, ale czy to był
główny powód odmowy? Myślę, że dwie wyprawy, jedna po drugiej, zrobiły swoje.
Każdy po takiej dawce miałby dość.
- Czy właśnie wtedy zacząłeś przemyśliwać o samotnej próbie?
- Tak. Były już wówczas samotne wejścia Messnera na Nangę Parbat i Everest.
Czułem, że i ja mógłbym spróbować. Ale przez kilka dni wstrzymywała mnie
pogoda.
W tym czasie działały w rejonie Makalu jeszcze dwie ekspedycje. Messner wraz ze
Scottem zamierzali trawersować całą górę, poczyna-
66
jąc od południowej grani. Drogą normalną chcieli się dostać na szczyt Austriacy.
Obie te ekspedycje wycofały się właśnie z powodu warunków atmosferycznych. Wiał
potworny wiatr i dusił w zarodku każdą próbę wyjścia w górę.
Pogoda nie dawała mi więc szans, ale też - jeśli w ogóle marzyłem o wejściu na
wierzchołek - nie mogłem na jej poprawę czekać w bazie. Liczyłem, że może
wichura zelżeje na jakieś dwa, trzy dni. A w tak krótkim czasie nie zdołałbym
zakończyć wspinaczki. Musiałem zatem czekać na przychylną chwilę ciszy wyżej.
Któregoś dnia po śniadaniu wyrzuciłem to wreszcie z siebie. „Idę" - powiedziałem
Wojtkowi. Stwierdził ze spokojem, że nie widzi żadnych szans na powodzenie, ale
też nie starał się wyperswadować mi mojego zamiaru. Przeciwnie, pomógł mi w
przygotowaniu ekwipunku. Od pewnego czasu jeździł w góry z Anglikami i jego
osobisty sprzęt, a zwłaszcza ubranie było dużo lepsze od mojego. Dał mi wtedy wiele
rzeczy. Wszedłem więc na moją wielką drogę życia w pożyczonych gaciach,
spodniach i butach.
„Był spokojny, nie trapił się nawałnicą szarpiącą w nocy namioty ani, śpiewem
wichru w graniach. Czasem wydawało się, że działa przeciwko logice, faktem było
jednak, że rządził nim jakiś wyższy wewnętrzny imperatyw, prowadzący go zawsze
do szczęśliwych rozwiązań. Myśl o wyjściu w góry była niedorzeczna, mimo to
spakował sprzęt puchowy, 2 kg żywności, maszynkę, 3 kartusze butanu, 2 haki
skalne, 1 śrubę lodową, płachtę i 9 m liny"73.
Kiedy minęło południe - był dwunasty października - wyruszyłem. Z 23-
kilogramowym plecakiem i wielkim bagażem niepewności. Pod ścianą byłem już o
godzinie 1 6. Wcześnie. Za wcześnie na założenie biwaku, za późno, aby wejść w
ścianę. W końcu jednak zdecydowałem, że będę się wspinał do zmroku. Wtedy
zabiwakuję. Taki miałem plan, ale miejsc nadających się na biwak nie było w ścianie
zbyt dużo. Wspinałem się aż do północy, nim znalazłem odpowiednie, w punkcie
gdzie moja droga przecinała się z klasyczną - wybieraną zwykle przez wyprawy na
rozbicie obozu trzeciego - na wysokości 7000 metrów. Za pierwszym skokiem
pokonałem więc 1 600 metrów. To dużo.
Fizycznie czułem się dobrze i wątpliwości jakby mnie odeszły. Nie dawał jednak za
wygraną wiatr. Szarpałem się z nim ponad dwie godziny, próbując rozbić płachtę
biwakową. I przegrałem. Zanosiło
73 W. Kurtyka, „Taternik" 1 983, nr 1. s. 13.
67
się już na siedzącą noc, gdy w pewnej chwili zauważyłem wystający spod śniegu
czubek duraluminiowego masztu. Po długiej mordędze udało mi się odkopać nie
więcej niż jedną czwartą wysokości namiotu, zostawionego prawdopodobnie przez
Austriaków. To wystarczyło, żeby się wsunąć do wystającego teraz ponad śnieg
stożka. Ledwie znalazłem się wewnątrz, zasnąłem natychmiast. Kiedy rano
wyjrzałem na świat, wszystko było po staremu. Wiatr miotał się po grani i wzniecał
tumany śnieżnego pyłu.
- I właśnie wtedy zwątpienie powróciło?
- Powróciło. No, powalczyłem - myślę sobie - ale teraz przyjdzie się już chyba
wycofać. Zrobiłem sobie coś do picia i zacząłem pakować plecak do zejścia.
Uratowało mnie dosłownie ostatnie spojrzenie na horyzont. Chmury! A więc coś się
zmienia! Do tej pory niebo było czyste. Nadejście chmur zwiastowało zmianę
pogody. Byłem pewien, że huragan ucichnie bodaj na kilkadziesiąt godzin. Właściwie
zdawało mi się, że już cichnie. A więc w górę, nie w dół!
Wyruszyłem dopiero o 1 4, ale już po trzech godzinach stanąłem na przełęczy. Tam
odkopałem nasz namiot, zostawiony podczas wejścia aklimatyzacyjnego, i zostałem
w nim do następnego ranka. Chmury objęły już całą dolną część Makalu i wolno się
podnosiły. Ale wiatr ..zdechł". To znaczy zelżał na tyle, że pozwalał iść. Kiedy jednak
na wysokości 8000 metrów wykułem platformę i usiłowałem rozbić namiot,
wskórałem tylko tyle, że złamałem maszt. Na koniec udało mi się z wielkim trudem
przytwierdzić do podłoża ten łopocący i nadymający się żagiel, i wsunąć się do
środka.
To, co zaczęło się ze mną dziać jeszcze tego wieczora i prześladowało następnego
dnia na grani, napełniło mnie niepokojem, nawet lękiem. Kiedy gotowałem
wieczorny posiłek, cały czas miałem nieodparte wrażenie, że muszę zrobić go dla
dwóch. Co więcej, byłem przekonany o czyjejś obecności w namiocie i nie dam
głowy, czy przypadkiem nie usiłowałem z tym kimś rozmawiać. Czułem się bardzo
dobrze, nic mi nie doskwierało. Skąd więc te majaki? A może mi się tylko zdaje, że
wszystko jest w porządku? Takie pytania dręczyły mnie na równi ze zwidami. Wtedy
na nowo ogarnęła mnie niepewność, czy aby dobrze robię idąc w górę. Rano, kiedy
wychodziłem w kierunku szczytu, złudzenie czyjegoś towarzystwa nadal mnie nie
opuszczało. Łapałem się na tym, że staję, aby poczekać na tego drugiego, że co jakiś
czas robię mu miejsce, aby zmienił mnie na prowadzeniu. I jeszcze te gwiazdy. W
pewnym momencie rzuciłem okiem na Tybet i aż usiadłem. Na dziennym niebie
zobaczyłem je wyraźnie
68
migocące niczym w nocy. Przymknąłem powieki, potem spojrzałem na zegarek.
Dochodziła 1 3, kiedy znów spojrzałem na niebo, gwiazdy nadal świeciły...
Ile wart jest łut szczęścia powyżej ośmiu tysięcy metrów, przekonałem się stając pod
skalną ścianką, piętrzącą się na grani. Dziewięć metrów liny - to było dokładnie tyle,
ile wymagało pokonanie przeszkody. Gdyby zabrakło bodaj kilkudziesięciu
centymetrów, być może nie stanąłbym na szczycie.
Uskok obszedłem dookoła, wypatrując dogodnego miejsca do wspinaczki. Z lewej
strony zapadłem się jednak w bardzo głęboki śnieg. Spróbowałem więc z prawej.
Niewielka rysa w skale dawała jako taką szansę na przejście progu. Ale byłem
przecież sam i bałem się iść w górę bez asekuracji. Wbiłem więc w ścianę hak,
przywiązałem do niego pętlę i dopiero wtedy ruszyłem. Wszedłem tak wysoko, jak
puściła mnie lina. Tam wbiłem drugi z moich haków. Koniec liny dowiązałem teraz
do niego i zszedłem, żeby zlikwidować dolne stanowisko. Już z autoasekuracją,
stosując węzeł prusika, wszedłem ponownie na skalny stopień. Stojąc u stóp śnieżnej
grani, ściągnąłem linę. Spojrzałem na zegarek. Była 1 4. Od szczytu dzieliło mnie
około 300 metrów. Pokonanie ich zajęło mi prawie trzy godziny.
0 16.45 wyjmowałem z plecaka niewielką drewnianą biedronkę, którą w ostatniej
chwili przed wyjazdem włożyła mi do bagażu Celina. To była zabawka Maćka i
miałem ją zostawić na wierzchołku Makalu. W zamian zabrałem znalezione tam dwa
skalne haki produkcji francuskiej i, uciekając przed nadchodzącym zmrokiem,
ruszyłem w dół.
Jeszcze za dnia musiałem się znaleźć przy uskoku. Ale nie udało się. Początkowo
schodziłem po własnych śladach, z każdą jednak chwilą wiatr coraz bardziej je
zacierał, aż w końcu znów szedłem zupełnie dziewiczym szlakiem. Czy we
właściwym kierunku? Moje wątpliwości rosły z minuty na minutę. Kiedy w końcu
dotarłem do krawędzi uskoku, było już zupełnie ciemno. Teraz czekało mnie
najgorsze. Zjazd na moim nędznym, dziewięciometrowym kawałku liny. Musiałem
opuścić się tak, aby trafić dokładnie na przełęczkę, z której startowałem w górę. Na
czworakach szukałem odpowiedniego miejsca do wbicia haka. Potem dowiązałem do
liny wszystkie pętelki, jakie miałem, przedłużając ją nieznacznie. Umocowałem do
haka i rozpocząłem zjazd.
Opuszczałem się wolniutko, a stopami dosłownie czułem bezdenną czeluść. Nie
wiem, ile minęło minut, kiedy nadszedł wreszcie moment, w którym lina się
skończyła. Wyplątałem włęc tułów ze zjaz-
69
dowego klucza i już tylko na rękach opuszczałem się niemal centymetr po
centymetrze. Kiedy trzymałem w dłoniach koniec liny, nagle dotknąłem butami
śniegu. Trafiłem.
„Następnego dnia witałem go na piargach powyżej bazy. Jurek był zmęczony, jego
twarz szara, a sylwetka jakby przygarbiona i zmalała. Na twarzy nie widziałem ani
radości, ani też smutku. Wydał mi się po prostu spokojny. Była jakaś harmonia
między tym steranym walką z wichrem i wysokością człowiekiem a ogromnym
światem skał dookoła. Powiedział tylko: «Tak, byłem na szczycie»"74.
- A jednak znalazł się człowiek, który publicznie oświadczył, że to nieprawda.
Dlaczego?
- Z naszym oficerem łącznikowym już od samego początku wyprawy mieliśmy
tylko kłopoty. Był to młody, dwudziestoletni chłopak, który oprócz dobrego
urodzenia nie miał podstaw, by być kimś, kto ma cudzoziemskiej ekspedycji ułatwić
poruszanie się po kraju i kontakty z miejscową ludnością. A takie właśnie jest zadanie
oficera łącznikowego. To bardzo intratna i prestiżowa posada. Nie dość, że oficer
wyposażony jest przez ekspedycję w sprzęt o wartości znacznie przekraczającej jego
normalną pensję, ale też dłuższe przebywanie i współpraca z białymi
obcokrajowcami dodaje mu powagi w oczach rodaków.
Nam trafił się zarozumiały srnarkacz, któremu odpowiednio ustosunkowani rodzice
załatwili tę posadę. Wiedział tylko jedno: oficer łącznikowy musi podczas wyprawy
zarobić. I to dużo. Już na wstępie uraczył nas historyjką, jak to jego kolega był
niedawno na wyprawie z Amerykanami i od razu dostał w prezencie magnetofon.
Nie byliśmy zbyt bogatą ekspedycją i nie nastawialiśmy się wcześniej na podobne
gesty. Sprzęt dostał według przepisów, ale polski, więc kręcił nosem. Wówczas też
czym prędzej zażądał diet i codziennej racji piwa. Jak to określił - ze względów
zdrowotnych. Jego ulubionym zajęciem było pokazywanie, kto tu rządzi. Kiedy kilka
razy dostał ostrą reprymendę, zaczął nam buntować tragarzy. Bazę kazał rozbić już
gdzieś na pastwiskach, najwyraźniej bojąc się iść wyżej w góry. Kilka dni potem
mieliśmy go już z głowy, zaczął symulować chorobę, toteż z ulgą odesłaliśmy go na
dół.
Kiedy na powrót zjawiliśmy się w Kathmandu, zgodnie z przyjętym
74 W. Kurtyka, „Taternik" 1 983, nr 1. s. 13.
70
zwyczajem złożyliśmy sprawozdanie w ministerstwie turystyki, opisując przebieg
wyprawy. Nabiedziliśmy się przy tym co niemiara. Ani Wojtek, ani ja nie
pamiętaliśmy, jak po angielsku nazywa się biedronka. Incydenty z oficerem
łącznikowym pominęliśmy milczeniem.
Następnie przystąpiliśmy z nim do rozliczenia finansowego. Nadal trwał w
postanowieniu zbicia na nas majątku. Przedstawił jakieś rachunki za rzekome koszty
leczenia, a na dokładkę zażądał namiotu, który mu wypożyczyliśmy na czas zejścia z
bazy, kiedy nas opuścił. Tego było już za wiele. Napisaliśmy do ministerstwa notatkę
wyjaśniając, jak to naprawdę sprawował się nasz oficer. „Jeśli tak - powiedziano nam
w urzędzie - nie musicie płacić nicponiowi ani rupii".
Ale nie doceniliśmy „pleców" smarkacza. W odpowiedzi na nasze oświadczenie
złożył swoje, w którym oznajmił, że polski alpinista, Jerzy Kukuczka, w żaden
sposób nie mógł być na szczycie Makalu, o czym on wie z pewnością, ponieważ cały
czas był świadkiem wspinaczki. A poza tym wejście na tak wysoką górę jest w ogóle
niemożliwe. Teraz z kolei mnie wezwano do ministerstwa i z niejakim zmieszaniem
usiłowano namówić, żeby dla świętego spokoju zapłacić oficerowi. Nie to, żeby nie
wierzyli w moje oświadczenie, ale chłopak ma tak mocne poparcie, że lepiej dać
spokój.
Afera Makalu mogła mieć ciąg dalszy, bo zadufany oficer chciał swoimi bajaniami
zainteresować dziennikarzy z miejscowej gazety, „Raising Nepal". Tam jednak
szybko rozpoznali w nim zupełnego ignoranta i demaskatorskiego artykułu na łamach
prasy nie było.
Urzędnicy z ministerstwa pytali mnie jeszcze, czy będę chciał udowodnić swoją
rację. Oświadczyłem, że nie ma potrzeby, przecież już raz napisaliśmy wszystko - od
tłumaczenia i pisania sprawozdań był wtedy Wojtek. I choć wiedziałem, że wierzą
moim słowom, to jednak ministerstwo pozostawiło sprawę otwartą. Tatuś naszego
oficerka musiał być rzeczywiście bardzo wysoko postawiony.
- Ale przecież rzecz się w końcu wyjaśniła i dziś już nikt, nawet w ministerstwie
turystyki w Nepalu, nie wątpi w twój sukces na Makalu?
- Po roku dostałem list od alpinisty koreańskiego, Huh Young Ho. Napisał mi, że
znalazł na wierzchołku Makalu moją biedronkę.
Dear Jerzy Kukuczka
Congratulate your last year (october) success summit to Mt Makalu I. I am glad
introduce By my self. I am a member of 82. Korea Makalu expedition. We are
discovered a smali turtle toy maskot
71
(Black dot on red base color) and we replace to our Ring (Karbiner). I am heard from
Miss Havley that is your expedition member leave there of this letter contract to you
please response to our expedition in Seoul your sincerely.
Huh Young Ho
address: Huh Young Ho
1 91 Wha San z dong
Te chun city Chung Buk Seoul, Korea
Powiadomił o tym także ministerstwo turystyki Nepalu i w ten sposób afera została
zakończona. Humorystyczne jest tylko, że Maćkowa boża krówka została przez
Koreańczyka ochrzczona... żółwiem. A może i Huh Young Ho nie wiedział, jak po
angielsku nazywa się biedronka?75
Udowodnij, że byłeś na szczycie!
- W przypadku Makalu chodziło o fałszerstwo rzekomego świadka, ale przecież
znane są rzeczywiste mistyfikacje, będące dziełem nieuczciwych wspinaczy. I nie jest
to wymysł ostatnich czasów. Już na początku wieku słynna była w Polsce afera
wokół zdobycia Ostrego Szczytu. Jej negatywnym bohaterem był ówczesny wybitny
taternik krakowski, Karol Englisch. W ..Roczniku Węgierskiego Towarzystwa
Karpackiego" z roku 1901 opublikował artykuł, opisując swoje rzekome wejście na
szczyt. Kiedy w jakiś czas potem inny taternik. Karol Jurzyca, wyraził na łamach
tego samego czasopisma wątpliwości, Englisch nadesłał do redakcji spreparowane
przez siebie fotografie i... chwilowo sprawę wygrał.
Rzecz się jednak wydała. Krakowianin stracił za jednym zamachem popularność i
sławę, której do tej pory zażywał. Zaczęto bowiem wątpić i w pozostałe tatrzańskie
wyczyny Englischa. Jego nazwisko stało się synonimem mistyfikacji i bajania.
Kilka lat później świat obiegła sensacyjna wiadomość o zdobyciu najwyższego
szczytu Ameryki Północnej, Mount McKinleya, przez znanego podróżnika Fryderyka
A. Cooka. Historia rozwijała się w identyczny sposób jak w przypadku Englischa. Na
zgłaszane przez
75 Angielska nazwa biedronki brzmi - lady-bird
72
różnych ludzi wątpliwości Cook odpowiedział opublikowaniem fotografii ze szczytu
i wydaniem książki zatytułowanej: ,,To the Top of the Continent"76. Zapewniło mu
to rację - i sowitą nagrodę. Na krótko.
Inni eksploratorzy podążający śladami Cooka bezlitośnie zdemaskowali mistyfikację,
na domiar zaś wszystkiego jego towarzysz ze ..zdobywczej" wyprawy zeznał, że
wcale nie byli na szczycie. Wybuchł skandal o zasięgu światowym.
Ze świeższych tego rodzaju historii warto przypomnieć sensację z 1983 roku. W
grudniu obiegła prasę wieść, iż Koreanka Yeul An Chang zdobyła zimą (!)
Annapurnę, wchodząc na wierzchołek tego ośmiotysięcznika w towarzystwie
czterech Szerpów zaledwie w tydzień (!). Koreański atak miał jednak świadków -
uczestników ekspedycji francuskiej, działającej po sąsiedzku. Francuzi stwierdzili, że
zespół szczytowy dotarł w miejsce oddalone o co najmniej dwie godziny marszu od
wierzchołka, a zdjęcia ze zdobycia Annapurny były robione w pobliżu bazy (!).
Wyszło też na jaw, że Szerpowie zostali sowicie wynagrodzeni za potwierdzenie
udanego wejścia.
- Tobie osobiście, jeśli się nie mylę, znana jest postać niejakiego Mischy Saleki,
Irańczyka. który twierdził, że dokonał samotnego wejścia zimowego na Cho Oyu i
również solowego na Everest. Jego z kolei kładą własne bajdurzenia. Jak to
właściwie jest z udokumentowaniem wejść na wierzchołki. Okazuje się, że nie
zawsze można polegać na słowie wspinacza?
- Potwierdzenie zdobycia szczytu może być rozmaite. Po wyprawie publikuje się
zwykle zdjęcia z wierzchołka. Himalaje są już tak poznane, że eksperci od topografii
nie mają najmniejszych trudności ze stwierdzeniem autentyczności ujęcia. Czasem
miewa się świadków obserwujących wspinaczkę. Są wreszcie dowody rzeczowe,
czyli przedmioty pozostawione na szczytach przez poprzedników.
- Właśnie, co znajdowałeś na swoich ośmiotysięcznikach?
- O, gdybym miał w ten sposób udowadniać ich zdobycie, to chyba w połowie
przypadków byłbym bezradny. Na Lhotse, Annapur-nie, Gasherbrumie II, Broad
Peaku i Shisha Pangmie nie znalazłem nic. Z Everestu zniosłem flagę baskijską i
towarzystwa antynuklearnego, z Makalu - jak już mówiłem - dwa haki. Pamiątką po
zdobyciu Gasherbruma I jest czekan marki „Simond", który mam zresztą do tej pory.
Na Dhaulagiri o tym, że jestem już na szczycie, zorientowałem się po zatkniętym w
śniegu traserze. Koronny dowód z Cho Oyu to...
76 ,,Na szczyt kontynentu".
73
papierek z cukierka, zaś z Nangi Parbat - tyrolski proporczyk i dwie zapalniczki. Na
Kangchendzondze zobaczyłem wystającą ze śniegu duraluminiową rurkę, a na K-2
znalazłem pudełko po filmie „Kodaka". Z Manaslu zniosłem hak z pętlą i również
pętlę tam zostawiłem. Pamiątką po mnie były przeważnie zabawki i maskotki.
Krasnoludki moich synków schowane na wierzchołku Nangi Parbat „mieszkają"
ponownie w Polsce. Znalazły je Anka Czerwińska i Kryśka Palmow-ska.
Nagadałem się o dowodach, czas teraz na wyjaśnienie pewnego nieporozumienia.
Przynajmniej w moim przypadku. Myślę zresztą, że wyrażę tu opinię większości
alpinistów. Otóż pie wspinamy się na szczyty gór po to, aby to komuś udowadniać. Ja
staram się wejść na wierzchołek, żeby zaspokoić własną ambicję. Kogóż miałbym
okłamywać? Siebie?
Może gdyby himalaizm był tylko sportem, gdyby za zdobywanie gór rozdawano
tytuły, medale i płacono premie pieniężne, wtedy i wysokogórska wspinaczka
przyciągałaby ludzi łasych na takie splendory. Ale przecież ci, którzy decydują się
mierzyć z himalajskimi, alpejskimi czy andyjskimi olbrzymami, w większości robią
to dla czegoś zupełnie innego.
Przypadki, o których mówiliśmy, są na szczęście tylko wyjątkami, choć... może
ostatnio alpinizm staje się jakby podatniejszy na dolegliwości nękające inne
dziedziny życia. Jest coraz bardziej powszechny, wręcz masowy, a wraz z tym
przedostają się do niego i masowe obyczaje.
1/1/ 1988 roku Międzynarodowy Komitet Olimpijski, obradujący podczas zimowych
igrzysk olimpijskich w Calgary, przyznał dwóm himalaistom, którzy zdobyli
wszystkie ośmiotysięczniki - Reinholdowi Messnerowi i Jerzemu Kukuczce - Srebrne
Medale Orderu Olimpijskiego. Tyrolczyk odmówił przyjęcia zaszczytnego
wyróżnienia. Stwierdził, że dla niego alpinizm jest rodzajem twórczości, nie zaś
konkurencją dającą się wtłoczyć w układ porównawczych tabel. Przyjmując medal,
zgodziłby się tym samym na sportową definicję alpinizmu.
Lionel Terray opinię, jakoby alpinizm nie był sportem, uważał za dyskusyjną. Jego
zdaniem alpinizm od innych sportów odróżnia tylko to. że nie dochodzi w nim do
bezpośredniej konfrontacji między wspinaczami, a ważniejsza od rywalizacji jest
walka z siłami natury i własną słabością - walka odbywająca się na dodatek z dala od
sta-
14
dionów i podekscytowanego tłumu11. Jednak tylko niewielu alpinistom skłonny był
przypisać ..odporność" na uroki sławy, jeśli ta przypadkiem owiewała ich górskie
wyczyny.
Wanda Rutkiewicz zapytana o alpinizm odpowiedziała, że ma on przynajmniej pięć
bardzo dla niej istotnych aspektów. Pierwszy to wspinaczka sama w sobie, niosąca
emocje i wyzwalająca też sportową rywalizację. Góry. natura, możliwość obcowania
z ich pięknem -to aspekt drugi. Trzecim jest obserwacja i uczestnictwo w
fascynujących relacjach między ludźmi, którzy alpinizm uprawiają. Bardzo często są
to wielkie indywidualności, a obcowanie z nimi działa inspirująco i mobilizująco.
Czwarty uświadomiła sobie dopiero po latach uprawiania alpinizmu. Jest nim
potrzeba ryzyka i przeżywania strachu. Słowem twórczość można określić piąty
aspekt. Przed laty rodzajem twórczości była dla Wandy Rutkiewicz sama wspinaczka.
Dziś jest źródłem dla jej filmów i książek. Działanie w górach zamienia się w obraz i
słowo.
Dla Wojciecha Kurtyki, który - jak twierdzi wielu jego kolegów -chyba najbardziej z
polskich alpinistów przesiąkł przez lata podróżowania do Indii. Nepalu i Pakistanu
wschodnią kulturą, alpinizm stał się sposobem bycia. Pełen duchowych i fizycznych
skrajności, wymagający od człowieka tak wiele, jak może żadna inna dziedzina
ludzkiej aktywności, stał się dlań wyzwaniem i chyba dążeniem samym w sobie.
Dążeniem do samodoskonalenia poprzez ustawiczne przechodzenie najtrudniejszych
prób. Jak samuraj - który decyduje, że przez całe życie będzie kroczył ..ścieżką
miecza" - postępuje i człowiek, wybierający dla siebie ścieżkę przez góry.
Z kolei znany zachodnioniemiecki himalaista. Gunter Sturm, twierdzenia niektórych
wspinaczy - jakoby alpinizm był czymś więcej niż sportem - nazwał zarozumiałymi,
aroganckimi i nie trafiającymi mu do przekonania. Przypominając, że jest więcej
dyscyplin związanych z przyrodą, jak choćby żeglarstwo morskie czy kajakarstwo
dzikich wód. przyznał im co najmniej tę samą wartość emocjonalną co alpinizmowi.
Jego kolega. Fritz Zintl (obaj zostali przez władze RFN uhonorowani najwyższym
sportowym odznaczeniem kraju— Srebr-
77 Współczesny alpinizm jest jednak coraz bardziej odzierany z tajemniczości.
Kamery fotograficzne, filmowe, a nawet telewizyjne towarzyszą wspinaczom coraz
częściej, coraz wyżej i coraz natrętniej. Widzowie, o których braku mówił Terray,
mogą dziś oglądać wspinaczkę na najwyższe góry od bazy aż do wierzchołka. Tak
było na przykład na początku października 1 988 roku we Francji, kiedy miliony
ludzi śledziły przez kilkanaście dni bezpośrednie transmisje z wyprawy na Eyerest.
75
nym Wawrzynem) powiedział, że dla niego każde wcielenie alpinizmu /est
jednoznacznie sportem, rozumianym jako bezinteresowna aktywność fizyczna. Różne
według niego mogą być natomiast motywy uprawiania alpinizmu - wyczyn, kontakty
społeczne, przygoda. zwykła potrzeba ruchu, przezywanie natury czy też po prostu
chęć życia w przyrodzie. Od alpinisty zależy wybór motywu. Za najważniejsze uznał
ich mnogość. Ona właśnie określa wartość alpinizmu, który jest sportem
szczególnym, ale też niczym więcej.
- Ty sam, wspominając kiedyś swą samotną wspinaczkę na Makalu,
powiedziałeś: ,,Jestem człowiekiem bardzo wierzącym. Ta kilkudniowa walka z górą
dostarczyła mi wielu niezwykłych doznań, które można by nazwać wspaniałą,
głęboką modlitwą..."
- Tak, ale to nie jest przecież całe moje pojmowanie alpinizmu. Oprócz
doznawanych przeżyć, wielkich uniesień, radości z samego ruchu i obcowania z
wszechpotężną przyrodą ma on dla mnie bardzo znaczący aspekt sportowy.
W alpinizmie jak w szachach jest miejsce na swego rodzaju twórczość i na sportową
rywalizację. Gdyby jej zabrakło, być może nigdy bym się nie wspinał. Jest też
różnica między medalem olimpijskim a medalem olimpijskiego orderu.
Na 8000 metrów bez glejtu
- Żeby móc zdobywać wierzchołek himalajskiej góry, trzeba mieć zezwolenie, a
na dodatek jeszcze słono za to płacić. Dla przeciętnego człowieka jest to
niezrozumiałe. Czytelnicy relacji ze zwycięskich czy nieudanych wypraw najczęściej
nie zdają sobie sprawy z istnienia wysokogórskiej biurokracji i kosztów, jakie
ponosić muszą członkowie ekspedycji. Nic dziwnego. Są to raczej sprawy
wyprawowej kuchni i załatwia się je z reguły na długo przed wyruszeniem w góry.
Czasem jednak urastają do rangi problemu, który bywa na swój sposób równie trudny
do sforsowania jak lodospad złożony z chwiejnych seraków czy skalna bariera,
wyrastająca na drodze wspinacza tuż przed wierzchołkiem. Zdaje się, że i tobie nie
brakowało podobnych doświadczeń...
- Rzeczywiście, kilka razy nie wyjaśnione do końca sprawy formalne bądź, do
czego się przyznaję, działanie po cichu, na własną rękę przysporzyły mi mniejszych i
większych problemów. Kraje, do
76
których należą najwyższe góry świata, a więc Nepal, Chiny, Indie i Pakistan, już
dawno odkryły, że mnożące się z każdym rokiem wyprawy wspinaczkowe czy nawet
tylko trekkingowe78 mogą być doskonałym źródłem dochodów.
W Nepalu i Pakistanie można już wręcz mówić o przemyśle turystycznym. W
przypadku tego pierwszego kwoty zostawiane rokrocznie przez alpinistów i turystów
stanowią niebagatelną część budżetu narodowego.
Ale wracając do rzeczy. Rok po Makalu po raz pierwszy pojechałem w Karakorum. I
tym razem z Wojtkiem Kurtyką. Właściwie to stanowiliśmy część żeńskiej ekspedycji
na K-2, kierowanej przez Wandę Rutkiewicz, ale mieliśmy działać osobno w
dwuosobowym zespole. One na klasycznej drodze pierwszych zdobywców, my na
ścianie wschodniej lub południowej.
Oficjalnie mówiło się zatem o wyjeździe wyprawy kobiecej, a te dwie najsilniejsze
,,dziewczyny" to - Wojtek i ja. Oprócz tej wyjechała jeszcze pod K-2 wyprawa
męska, kierowana przez Janusza Kurczaba. To, że pojechaliśmy z Wandą i jej
dziewczynami, wynikło właśnie z tego, że one miały zezwolenie na atakowanie
szczytu, a my nie Przyjęły nas pod swój szyld, aby nam umożliwić wspinaczkę.
- Wystarczy spojrzeć na datę waszego wyjazdu, żeby się zorientować, jakie
musieliście mieć wtedy kłopoty. Przecież było to podczas stanu wojennego...
- W istocie. Cały ruch graniczny był w zasadzie wstrzymany, zaopatrzenie w
sklepach prawie żadne. Pamiętam rady niektórych urzędników, załatwiających nasze
sprawy aprowizacyjne. Usłyszałem wtedy takie zdanie: ,,Ja się znam na tym nie
gorzej od was, sam też chodzę po górach. I kiedy mam w planie jakiś wypad, na
przykład na Baranią, to już od początku roku gromadzę sobie z kartek zapasy
konserw. Musicie robić tak samo". Rada była dobra, ale na Baranią. Tak czy owak
udało się pokonać wszystkie trudności i wyjechaliśmy.
Kiedy na lodowcu Baltoro stanęła baza, przekonaliśmy się, jak ambitne są nasze
koleżanki. Chcieliśmy się aklimatyzować na drodze pierwszych zdobywców, ale jak
już powiedziałem, to właśnie tamtędy dziewczyny chciały zdobyć górę. Żeby więc
nie było żadnych wątpliwości, iż radzą sobie bez pomocy mężczyzn, po prostu nas
wygnały. Nie dość im było osobnego zapakowania sprzętu i żywności. Chcąc
78 Trekking (ang ) - obóz wędrowny: pokonuie się ustaloną trasę z przewodnikiem
lub bez, ale z pełnym wyposażeniem w plecaku.
77
nie chcąc, musieliśmy sobie poszukać innego terenu na adaptację Wybraliśmy
najbliższego sąsiada K-2 - ustępujący mu o sześćset metrów Broad Peak79.
I właśnie tam popełniliśmy nasze pierwsze górskie przestępstwo. Wleźliśmy na
wierzchołek góry, pozbawiając pakistańskie ministerstwo turystyki dwóch tysięcy
dolarów. Tyle właśnie kosztuje zezwolenie na zdobywanie szczytu. A takiego
przecież nie mieliśmy. Glejt wykupiony przez naszą żeńską wyprawę zezwalał tylko
na sukces na K-2.
- Czy od początku mieliście nieczyste zamiary, czy też, jak to często mawia się
w takich sytuacjach, samo wyszło?
- Ano wyszło. W pewnym momencie na stoku Broad Peaku znaleźliśmy się tak
blisko wierzchołka, że... Najpierw postanowiliśmy iść tak długo, jak się tylko da. Nie
spodziewaliśmy się dotrzeć bardzo wysoko, był to przecież dopiero dwunasty dzień
od założenia bazy. Za krótko na skok aż na osiem tysięcy metrów nad poziomem
morza. Tymczasem jednak, kiedy dotarliśmy do wysokości 7500 metrów, straciłem
zupełnie kondycję, Wojtek za to czuł się świetnie i parł w górę. Szedłem za nim już
„na duś".
Na przełęczy między wierzchołkiem pośrednim a głównym dopadł mnie taki kryzys,
że powiedziałem sobie - dość! Nie ma sensu, żebym się tak w czasie aklimatyzacji
wykańczał. Siadłem. A Wojtek mi na to, że on chyba spróbuje. „No dobra, idź -
odrzekłem. - Spotkamy się w namiocie trójki". Poszedł. I kiedy tak patrzyłem na
niego, jak żwawo pnie się w górę i jak coraz bardziej zbliża się do szczytu, wstałem i
ruszyłem jego śladem. Męczyłem się okrutnie, ale dociągnąłem do wierzchołka.
Stanąłem na nim dwie godziny po Wojtku. Bliskość szczytu działała na nas obu jak
magnes.
W namiocie obozu czwartego na 6800 metrach, dokąd dotarłem już po zmroku, nie
miałem siły na nic. Nie byłem w stanie nawet się posilić. Zwymiotowałem od razu
wszystko, co zdołałem przełknąć. Ale wyniknęło z tej mordęgi jedno jeszcze
doświadczenie na przyszłość: odpowiednio długiego okresu aklimatyzacji nie da się
skrócić. Pierwsze miałem zresztą z McKinleya. ale dopiero nauczkę z Broad Peaku
zapamiętałem na zawsze.
- Stanąłeś, choć nielegalnie, na szczycie swego czwartego już ośmiotysięcznika.
Czy mogłeś się do tego przyznać?
79 W roku 1957 na szczycie stanęli po raz pierwszy Austriacy: Hermann Buhl, Kurt
Diemberger, Marcus Schmuck i Fritz Wintersteller. Reinhold Messner dokonał tego
w 1 982 roku
78
- Nie bardzo. Oficjalnie więc utrzymywaliśmy z Wojtkiem, że tylko
aklimatyzowaliśmy się na zboczu góry. O wejściu na wierzchołek nie było mowy. Ale
dziewczyny z wyprawy wiedziały o tym doskonale -obserwowały nas przecież w
czasie wspinaczki. Mieliśmy też jeszcze trzech innych świadków - Reinholda
Messnera i jego dwóch pakistańskich towarzyszy - Nazira Sabira i Shere Khana.
Spotkaliśmy ich podczas zejścia. Doskonale wiedzieli, skąd wracamy, toteż
poprosiliśmy o dyskrecję.
Messner solennie obiecał milczenie, po czym w jakieś dwa miesiące po wyprawie
napisał w swej najnowszej książce, jak spotkał Wojciecha Kurtykę z drugim
Polakiem tuż po zdobyciu przez nich Broad Peaku. Wtedy jeszcze mnie nie znał.
Wyścig przez ośmiotysięcz-niki miał się dopiero rozpocząć, nie deptałem mu jeszcze
po piętach.
Messner był też wtedy tragicznym posłańcem. Powiedział nam, że w obozie drugim
na K-2 zmarła jedna z dziewczyn. Dopiero po powrocie do bazy dowiedzieliśmy się.
że to Halina Kruger-Syrokomska. Akurat w czasie tej wyprawy poznałem ją trochę
bliżej. Oboje konwojowaliśmy sprzęt, jadąc przez pięć dni ciężarówką z Islamabadu.
Był czas na rozmowy. O górach i o ludziach. Chłopcy od Kurczaba pomogli znieść
ciało Haliny. Urządziliśmy pogrzeb. Dziewczyny nie wiedziały jeszcze, czy będą się
wspinać nadal. W końcu zostaliśmy na Baltoro wszyscy.
Z Wojtkiem ruszyliśmy pod południową ścianę K-2. Na 6400 metrach założyliśmy
drugi obóz i wtedy siadła na kilka dni pogoda. Kiedy się rozpogodziło i dotarliśmy w
to samo miejsce, nie mogliśmy odnaleźć przysypanego przez śnieg namiotu. Długo
trwało, zanim trafiliśmy na jego ślad i odgrzebaliśmy spod półtorametrowej warstwy
świeżego puchu.
Rankiem przystąpiliśmy do lustracji ściany i stanęliśmy przed nie lada dylematem.
Zupełnie jak w tej bajce o dwóch braciach, co poszli szukać szczęścia i stanęli na
rozstajach. Czy wybrać drogę na wprost, !ekko skręcającą w lewo, trudną, ale w
miarę bezpieczną? Czy też pójść na prawo i pokonać żlebem pod chybotliwymi
serakami niezwykle niebezpieczny trawers? W nagrodę wyszlibyśmy na stosunkowo
łatwy szlak ku górze. Poszliśmy w prawo. Pamiętam, że pokonanie żlebu biegiem, w
tempie na jakie oczywiście było nas stać na tej wysokości, trwało około dwudziestu
minut.
Wyruszyliśmy jeszcze w nocy, kiedy wszystko jest ścięte mrozem 1 ryzyko upadku
seraka lub zejścia lawiny nieco mniejsze. Wtedy wydawało się nam, że to najdłuższe
dwadzieścia minut w naszym
79
życiu. Ale niebawem wracaliśmy tą samą drogą i baliśmy się jeszcze bardziej Było
południe, padał gęsty śnieg. W żlebie zbierało się go coraz więcej, a seraki
niebezpiecznie trzeszczały nadgryzane przez odwilż.
- Powiedziałeś przed chwilą o strachu. A przecież mówi się, że jesteście ludźmi,
którzy go nie znają...
- To tylko obiegowa opinia. W rzeczywistości strach towarzyszy nam w górach
zawsze. Najczęściej siedzi w środku człowieka, przybierając różne postacie i
natężenia. Raz jest zwykłą obawą, raz trochę mocniejszym lękiem. Czasem chwyta
nagle za gardło i wtedy na głowie włosy stają dęba. Taki stan nie trwa nigdy długo,
ale jeśli nie potrafi się go opanować, przeradza się w panikę. Ona jest największym
wrogiem alpinisty. Strach jest naturalnym stymulatorem zachowania w
niebezpiecznych sytuacjach. Ktoś. kto go nie odczuwa, nie powinien się wspinać. Jest
skazany na rychłą śmierć. Doświadczenie, poznawanie gór i samego siebie pozwalają
walczyć ze strachem. Oczywiście tylko wtedy, kiedy strach nie jest jedynym
uczuciem, jakiego się doznaje...
- Często się bałeś?
- Pod K-2 był to strach zaprogramowany, wielki, ale przeżywany niejako z
premedytacją. Najczęściej jednak strach przychodzi z zaskoczenia. O wyprawie do
Nowej Zelandii nie opowiedziałem wiele, a tam właś-nie poznaliśmy się ze strachem
bliżej.
Zjeżdżaliśmy we trzech. Gęly przyszła moja kolej, dwaj moi towarzysze czekali już
na mnie niżej. Zdążyłem tylko odchylić się od skały, aby naprężyć linę, gdy nagle
oba haki, na których założone było stanowisko zjazdowe, wyskoczyły ze ściany. W
ułamku sekundy poczułem, jak cały sztywnieję, i ze świadomością, że nic nie mogę
zrobić, runąłem w dół.
Trwało to kilka sekund. Rąbnąłem stopami w pochyłą skalną płytę,
przekoziołkowałem kilka razy i na brzuchu, z rękami wyciągniętymi do góry,
zastygłem na krawędzi lodowego żlebu. Kilkanaście centymetrów za moimi stopami
zaczynała się pięciusetmetrowa pionowa ściana. Nastąpiło jakby migawkowe
zatrzymanie akcji. Upłynęła chwila, zanim poruszyłem ręką, potem nogą. Żyłem!
Koledzy obserwujący mój Jot" wspięli się do mnie i pomogli pozbierać się. Nogi
bolały mnie od uderzenia potwornie, wydawało mi się, że mięśnie mam z budyniu.
Nie mogłem stać. Dopiero cztery gardany uśmierzyły ból; zacząłem jako tako się
poruszać. A te haki, które wypruły, wbijałem sam. Los sprawił, że sam się
przekonałem, jak solidnie! Potem
80
zaliczyłem jeszcze „nocny lot" na Cho Oyu, na Dhaulagiri dusiłem się z lawiną na
plecach. Ale do tego jeszcze dojdziemy...
- W tym miejscu nadarza się okazja, abym powiedział ci, jak bardzo zaskoczyła mnie
teoria, o której usłyszałem z ust pewnego psychologa z Uniwersytetu Warszawskiego.
Otóż stosunkowo niedawno medycyna odkryła, że mózg człowieka produkuje pewne
substancje, nazwane endorfinami. Ich skład chemiczny, a przede wszystkim działanie
jest nieomal takie samo jak działanie... morfiny. Stwierdzono. że wytwarzanie
endorfin wzmaga się w chwili, kiedy człowiek dokonuje wielkiego wysiłku
fizycznego bądź znajduje się pod wpływem stresu, w sytuacji krytycznej, bez
wyjścia. W takim momencie endorfiny działają jako naturalne, własne środki
znieczulające. Oddziaływaniem ich usiłują naukowcy wyjaśnić między innymi
zjawisko tak zwanego drugiego oddechu u sportowców. Właśnie sportowcy dobrze
znają uczucie pojawiające się po dłuższym treningu czy w trakcie zawodów, na
przykład w czasie długodystansowego biegu. Mięśnie i płuca zaczynają ich boleć tak,
iż zdaje się im, że dłużej tego nie zniosą. Wtedy to zaczynają działać endorfiny.
Łagodzą ból, pozwalają biec dalej. Podobnie stymulujący wpływ ma ta „morfina" na
organizm człowieka, który znajduje się w sytuacji niosącej zagrożenie życia.
Spowodowany niebezpieczeństwem stres jest czynnikiem wzmagającym produkcję
endorfin. Swym działaniem przynoszą one uspokojenie, stępiają zbyt silne bodźce
dochodzące z zewnątrz, a niekiedy wielki strach przeradzają nawet w euforię, a więc
uczucie zupełnie przeciwne80. Czyż nie pasuje to do wielu opisów zachowań
alpinistów w chwilach krytycznych? Według niektórych naukowców częste
pobudzanie owego endorfinowego mechanizmu - u maratończyków przez codzienny
trening, u himalaistów przez częste narażanie się na niebezpieczeństwo i morderczy
wysiłek - powoduje klasyczny narkotyczny głód. Biegacze nie mogą się już obyć bez
biegania, wspinaczom trudno żyć bez napięcia i ryzyka.
Eksperyment, w trakcie którego obserwowano obecność endorfin w płynie
mózgowo-rdzeniowym u maratończyków, potwierdził powyższe przypuszczenia.
Alpinistów do tej pory tak nie badano, ale są psycholodzy, którzy uważają was wręcz
za idealny przykład. Nikt tak często jak wy nie doświadcza zagrożenia życia, nikt tak
często nie
80 Wiadomości o mechanizmie endorfinowym i zjawisku autouzależnienia się
podane w ..European Journal ot Personality" t. I. 1987 r. przez węgierskich
psychologów: 2. Kulcsara. E Frecske i J. Vargę.
6 Na szczytach świata
81
znajduje się w sytuacji bez wyjścia. Bez wyjścia, to nie znaczy takiej od razu. której
nie można przeżyć, ale takiej, której nie da się ominąć, nie da się, jak to robią dzieci
bawiące się w berka, krzyknąć „zamawiam" - trzeba ją po prostu przetrwać. Między
innymi dzięki endorfi-nom.
Nie zrozum mnie źle. Nie chciałbym, broń Boże, całego sensu twojej i twoich
kolegów pasji górskiej sprowadzić do prymitywnej chęci zaspokojenia
narkotycznego łaknienia, choć w kontekście przypuszczeń psychologów
powiedzenie, że góry stały się dla kogoś narkotykiem, nabiera jakby dosłownego
znaczenia. Nie chciałem nawet w ogóle zadać ci pytania: „Po co się wspinasz?"
Myślę, że lepszej od słynnej odpowiedzi Mallory'ego nigdy się nie doczekamy81
Interesuje mnie wszakże, co sądzisz o tak zaskakującej teorii. Czy wydaje ci się
prawdopodobna?
- Moja odpowiedź może być wyłącznie intuicyjna. Pierwszy raz słyszę o tym od
ciebie i... bo ja wiem? Może coś w tym jest. Nigdy nie usiłowałem tego zdefiniować
ani wyjaśnić, ale kto wie, czy endorfi-nowa teoria nie ma związku z jakimś nieomal
fizycznym pociągiem do przygód, ryzyka i niebezpieczeństw, które rzeczywiście
odczuwam. Może to być jedna z części owego niepokoju, nie pozwalającego mi
usiedzieć na miejscu, gnającego mnie w ostatnich latach z wyprawy na wyprawę To
prawda, góry stały się dla mnie sensem i treścią życia. Nigdy by mi jednak nie
przyszło do głowy szukać odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak jest. w
biochemicznych procesach zachodzących w moim mózgu. Wystarcza mi to. co czuję.
Jak to się dzieje, że tak czuję? Naukowcy mogą próbować to wyjaśnić.
Wtedy na K-2 zawróciliśmy, bo zepsuła się nagle pogoda. Do 7400 metrów
doszliśmy już w zadymce śnieżnej. Wykopaliśmy więc w zboczu platforemkę na
namiot i czekaliśmy w jego „zaciszu" kilka godzin. Na próżno. Z każdą chwilą było
coraz gorzej. Kiedy doszliśmy do bazy, dowiedzieliśmy się, że u innych też nie jest
wesoło. Zespół Kurczaba doszedł wprawdzie do 8000 metrów, a Cichy z Wielickim
spróbowali ataku na szczyt, ale bez rezultatu. Jeszcze gorzej wiodło się
dziewczynom. Dobrnęły tylko do 6800 metrów i żadną miarą nie mogły dołożyć
bodaj metra do tej wysokości. To była cała ich zdobycz z pierwszego tygodnia
wspinaczki.
Na poprawę pogody czekaliśmy czternaście dni. Od czasu do
81 Słynny brytyjski wspinacz George H.L. Mallory zapytany, dlaczego usiłuje
zdobyć Everest. odparł: ..Dlatego, że istnieje".
82
czasu świeciło nawet słońce, ale powyżej 6500 metrów wiało niesamowicie. Z
każdym dniem ulatywała z nas wola zwycięstwa.
Po dwóch tygodniach zacięte były jeszcze tylko dziewczyny. One też zostały na
Baltoro, a my z Wojtkiem dołączyliśmy do schodzącej w dół wyprawy Kurczaba.
Nam schodziło się najlżej: choć nieoficjalnie, to przecież zdobyliśmy szczyt
ośmiotysięczny. W czasie przymusowej bezczynności zrobiliśmy dwudniowy wypad
w rejon Gasher-brumów i ustaliliśmy, że wrócimy tu na pewno w następnym roku.
Nie było nas stać na opłacenie pozwoleń na dwa ośmiotysięczne Gasher-brumy, ale w
duchu myśleliśmy, że może się uda
- Pamiętam, jak po waszym powrocie do kraju w Polskim Związku Alpinizmu
trudno było uzyskać jakieś dokładne informacje o owej ..aklimatyzacji" na Broad
Peaku. Proszono nawet, żeby raczej nie wspominać o tym na łamach prasy...
- Ale gdzieś się tym pochwaliłem i w jednej z katowickich gazet pojawił się
artykuł o zdobyciu sąsiada K-2. Oprócz książki Messnera -o niej dowiedziałem się
później - musiały być jakieś przecieki już w Pakistanie, bo kiedy zgodnie z
zamierzeniem wróciliśmy w Karakorum następnej wiosny, pytano nas uporczywie,
jak to było z Broad Peakiem? Twardo obstawaliśmy przy aklimatyzacji, bo tego nam
przepisy pakistańskie nie zabraniały. I tak też oficjalnie pozostało. Co oczywiście nie
zmienia faktu, że wierzchołek był nasz Za to poprawki w roku 1 984 dokonaliśmy już
najzupełniej legalnie.
Dyplomacja na szczycie i szczyty dyplomacji
Już mówiłem, że mieliśmy chrapkę na dwa Gasherbrumy w jednym sezonie. Zamiar
się powiódł, ale też w pewnym momencie musieliśmy wznieść się na wyżyny
dyplomacji, aby wyjść obronną ręką z tarapatów, w jakich się znaleźliśmy. Omal nie
skończyło się to -pierwszą chyba w świecie, bo o niczym podobnym nie słyszałem -
dyskwalifikacją alpinistów przez władze sportowe.
- Czyżby znów doszło do przekroczenia przepisów pakistańskiego ministerstwa
turystyki?
- To zależy od punktu widzenia. Tym razem obraliśmy inną drogę niż przy
zdobywa niu Broad Peaku Działaliśmy zupełnie jawnie. A dyplomacja? Zaczęła się
już podczas karawany.
Jeszcze przed Urdukaz zaczął narzekać na zdrowie nasz oficer łącznikowy. W
przeciwieństwie do tego spod Makalu, dostał się nam
83
bardzo dobrze usposobiony i życzliwy człowiek, z którym nie mieliśmy
najmniejszych kłopotów. Dogadaliśmy się szybko i... zamiast tłuc się z nami po
górach, co nawiasem mówiąc było jego obowiązkiem, wrócił cichaczem do
Islamabadu. Tam miał poczekać spokojnie do zakończenia ekspedycji. Oficjalnie był
cały czas z nami. Ten krok zemścił się na nas w początkowej fazie wyprawy. Zaczęły
się bowiem kłopoty z tragarzami.
Już pierwszego dnia marszu po lodowcu Baltoro popsuła się dobra dotychczas
pogoda. Obudził się wiatr i sypnęło śniegiem. Dość prędko zdecydowaliśmy się na
biwak, z nadzieją oczekując następnego dnia. Ale rano wcale się nie przejaśniło.
Zimno. Wieje. Więc czekamy. Od razu nasi tragarze stracili zapał. Raz decydowali,
że jednak pójdą dalej, za chwilę znów kategorycznie odmawiali. Na domiar złego
topniały, ściśle wyliczone na czas karawany, żywność i paliwo. W przeciwieństwie
do dystansu, który wciąż nas dzielił od miejsca wyznaczonego na bazę. W pewnym
momencie tragarze oświadczyli, że owszem pójdą dalej, ale muszą wpierw odpocząć
w najbliższej wiosce i przeczekać złą pogodę. Zejdą więc, a kiedy się zmieni, wrócą
na lodowiec i ruszymy dalej.
Wojtek zaczął nawet akceptować ten wariant, ale ja stanowczo się temu
sprzeciwiałem. Nie było nas stać na takie wolty, nie mówiąc już
0 stracie czasu. Różnimy się chyba w ocenie i podejściu do miejscowych górali.
Wojtek chciał wobec nich być zawsze przyjacielski, usiłując nierzadko przyjąć lub
chociaż przejąć się ich punktem widzenia. Ja nie. Skłonny jestem raczej dopatrywać
się w ich postępowaniu interesowności. Możliwe jest oczywiście koleżeństwo czy
nawet przyjaźń, ale w rzeczywistości oni chcą zarobić jak najwięcej, my zaś
korzystamy .z ich usług. I na tej płaszczyźnie powinny układać się nasze stosunki.
Mam na temat górali z całego świata swoją teorię, ale o tym może innym razem. Tak
czy owak, mimo przyjacielskiego stosunku Wojtka
1 mimo mojej stanowczości nie odnieśliśmy sukcesu w negocjacjach z
tragarzami. Uratowało nas dopiero spotkanie ze schodzącą z gór wyprawą niemiecko-
austriacką. Już sam widok ludzi idących w taką pogodę był dla naszych kulisów
niezłym przykładem, ale przełomu dokonał dopiero oficer łącznikowy spotkanej na
szlaku ekspedycji. Wyraził z-dziwienie, że nie potrafimy wyegzekwować
posłuszeństwa od ludzi, którym płacimy. Potem przemówił do nich i... ruszyliśmy.
Następnego dnia wypogodziło się. Teraz naszym największym zmartwieniem była
żywność. I tu, o dziwo, tragarze wykazali pełne
84
zrozumienie. Uszczupliliśmy zapasy w czasie przymusowego pestoju, więc trudno,
będziemy jeść mniej. My również musieliśmy się zadowalać w drodze do bazy
identycznymi co kulisi racjami. Dzięki temu nie doszło już do żadnych zadrażnień.
Ani nam przez myśl nie przeszło. że za kilka tygodni będziemy mieli kłopot z
nadmiarem jedzenia. Stało się to za sprawą świetnie zaopatrzonej wyprawy
szwajcarskiej, kierowanej przez Stefana Wórnera, która zjawiła się na Baltoro w kilka
dni po nas.
Naszym oficjalnym celem, zgodnie z wykupionym zezwoleniem, była południowo-
zachodnia ściana Gasherbruma I82, ale postanowiliśmy rozpocząć od Gasherbruma
II83, na którego wschodniej grani był dziewiczy wierzchołek wysokości 7770
metrów, zwany Gasher-brumem Wschodnim. Duża gratka. Podobnie wysokich nie
zdobytych do tej pory wierzchołków niewiele już jest na świecie. Żeby
formalnościom stało się zadość, wystosowaliśmy z bazy list do ministerstwa turystyki
z prośbą o zezwolenie na zdobywanie Gasherbruma II, zaznaczając, że należność
uiścimy po powrocie. I we wszystko ,,wrobiliśmy" oficera łącznikowego. Mieliśmy
pewność, że nas poprze.
List był swego rodzaju gotowcem. Zawierał opinię oficera, oczywiście popierającego
naszą prośbę, którą miał tylko podpisać i przesłać dalej do ministerstwa. Nie
mógłtego nie zrobić, bo oficjalnie był przecież cały czas z nami na lodowcu Baltoro!
Dokonanie tego zabiegu uspokoiło nas. Ewentualnymi perturbacjami postanowiliśmy
się martwić potem.
Wspinaczka wschodnią granią Gasherbruma II nie była zbyt skomplikowana
technicznie. Przeszkadzał nam tylko bardzo głęboki kopny śnieg i długi grzbiet, ale
mimo wszystko szybko pięliśmy się w górę. Za szybko jak na mnie. Miałem w
pamięci ubiegłoroczne doświadczenia z Broad Peaku i wiedziałem, że z całą
pewnością dostanę w kość. Po dojściu do biwaku na 7500 metrach nie byłem zdolny
do czegokolwiek. Zwykle obowiązkami gotowania posiłków zmienialiśmy się z
Wojtkiem każdego dnia. Wtedy akurat wypadła moja kolej, ale nie mogłem
dosłownie ruszyć ręką. Poprosiłem Wojtka, żeby mnie zastąpił. Gdyby się nie
zgodził, nie zjedlibyśmy
82 Gasherbrum I został zdobyty w roku 1958 przez Amerykanów: Andrewa J.
Kauff-mana i Petera K. Schoeninga. Reinhold Messner zdobył go dwa razy: w 1 975 i
1 984 roku.
83 Gasherbrum II zdobyli po raz pierwszy w 1 956 roku członkowie wyprawy
austriackiej: Josef Larch, Fritz Moravec i Johann Willenpart. Reinhold Messner
pokonał tę górę dwukrotnie: w 1 982 i 1 984 roku.
85
kolacji. I choć cała wyprawa na Gasherbrumy stała pod znakiem dyplomacji, klnę się,
że nie był to z mojej strony żaden wybieg. Po prostu nie miałem siły.
Następnego dnia poczułem się jednak lepiej. Zaproponowałem nawet trawers obu
wierzchołków, ale Wojtek wybił mi to z głowy. Zdobyliśmy tylko dziewiczy
wierzchołek wschodni i zawróciliśmy do bazy. Właśnie przybyli na lodowiec
Szwajcarzy i miałem okazję poznać Stefana Wórnera, Marcela Ruediego i Erharda
Loretana. Później nasze drogi wielokrotnie się krzyżowały. Tego sezonu dokonali
świetnego wyczynu, zdobywając trzy ośmiotysięczniki - Broad Peak i oba
Gasherbrumy. Zwyczajem zachodnim wchodzili utartymi drogami.
Niebawem powtórzyliśmy wejście na wschodni wierzchołek Gasherbruma II, ale tym
razem było to tylko po drodze na główny szczyt. Znów walka z kopnym śniegiem, a
już na grani dodatkowo ze wzmagającym się wiatrem i mrozem. Dosłownie nas
zwiewało i kiedy doszliśmy na szczyt, nie wiem, czy ustaliśmy tam pięć minut.
Pamiętam, że nie byłem w stanie utrzymać w rękach aparatu i zrobiłem tylko jedno
zdjęcie. Biwak w namiocie zostawionym na 7800 metrach był wielką ulgą.
Rano musieliśmy się jednak sprężyć na nowo. bo obudziliśmy się w gęstej jak wata
mgle, a tymczasem czekał nas trawers do drogi klasycznej, którą zamierzaliśmy
zejść. Teren zaś był zupełnie nie znany. Błądziliśmy we mgle i kilka razy tylko ślady
pozostawione przez Szwajcarów uspokajały nas, że»idziemy dobrą drogą. Kiedy
dotarliśmy do bazy, oni właśnie się pakowali. Zostaliśmy na Baltoro tylko we dwóch.
Bogatsi jednak o 14 bębnów doskonałego szwajcarskiego jedzenia, które
odziedziczyliśmy po Wórnerze i jego kolegach.
Wraz z odejściem Szwajcarów skończyła się przyzwoita pogoda. Siedzieliśmy w
bazie bezczynnie aż jedenaście dni. Czas mieliśmy do 20 lipca. Tego dnia bowiem
mieli się zjawić w bazie tragarze, o przysłanie których poprosiliśmy Wórnera.
Tymczasem minął piętnasty, szesnasty, siedemnasty, osiemnasty. Pogoda bez zmian.
Zaczęliśmy więc przygotowywać rzeczy do transportu. Wyglądało na to. że jest już
po wyprawie.
Kiedy jednak wstajemy dziewiętnastego, pogoda jest jak drut. I czujemy, że utrzyma
się co najmniej przez kilka dni. Ale nazajutrz przychodzą przecież tragarze. Co robić?
Narada jest krótka. Idziemy w górę. Do tragarzy zaś piszemy list. Rysunkowy. Nie
znamy przecież ich języka, a z angielskim wolimy nie ryzykować. Narysowane przez
86
Wojtka słońca i księżyce mówiły, ile dni i nocy powinni na nas czekać. Również
rysunkowo wytłumaczyliśmy, że żywność i paliwo znajdują się w szwajcarskich
bębnach. Wizerunek góry i nasze na niej sylwetki miały uzmysłowić tragarzom, gdzie
jesteśmy.
Południowo-Zachodnia ściana Gasherbruma, którą wybraliśmy do ataku, nadaje się
tylko do przejścia w stylu alpejskim. Nie ma na niej miejsca na obozy, a poza tym
powtarza się sytuacja z przejściem przez kocioł, będący jakby śnieżnym zsypem
południowo-zachodniej ściany i regularnie trzęsącym się od lawin, które walą do
niego z trzech stron. Właśnie dzięki tej regularności istniała szansa na znalezienie
luki w rozkładzie jazdy lawin i pokonanie kotła w odpowiednim momencie.
Przysięgaliśmy sobie, że tylko w jedną stronę. I szczęście nam sprzyjało. Na godzinę
przed naszym wyjściem z bazy przewaliła się przez kocioł gigantyczna lawina.
Wykipiała, przemknęła w poprzek lodowca i zatrzymała się dopiero na
przeciwległym zboczu sąsiedniej góry. Wymiotła ze żlebów Gasherbruma wszystko,
co mogło nam grozić. Droga przez kocioł, choć pełna napięcia, była więc nieco
spokojniejsza.
Wyżej rzuciła góra przeciw nam inny oręż - lód. W lodzie wspinaliśmy się i w lodzie
musieliśmy rąbać półkę pod namiot na pierwszy biwak. Kopanie platformy w śniegu
wydaje się prawdziwą bajką w porównaniu z katorgą kucia, jakiej doświadczyliśmy.
Zajęło nam to cztery godziny! Nie mieliśmy już potem siły na nic.
Następny dzień też nie zapowiadał się ulgowo. Tuż nad naszym biwakiem zaczynało
się najtrudniejsze miejsce w ścianie - wielka skalna przegroda. Dała się nam.ona we
znaki okrutnie. To była walka z użyciem niemal całego arsenału środków dostępnych
we wspinaczce hakowej. Próbował najpierw Wojtek. Bez skutku.
Moja kolej przyszła dopiero następnego dnia. I z początku nie szło mi. Przy wbijaniu
haków lód odskakiwał od skały taflami, a od spodu wyłaniała się lita płyta. W
naszym różańcu haków, od dużych przez średnie do najmniejszych, nie było takiego,
dla którego znalazłbym choćby najmarniejszą szczelinę. W końcu udało mi się wbić
jeden. Podtrzymywał mnie bardziej psychicznie niż w rzeczywistości, bo siedział na
słowo honoru. Ale to wystarczyło, abym przetrawersował do żebra ze śniegu i
ściągnął tam Wojtka. Tym razem ani nam w głowach było narzekać, że zapadamy się
po kolana i głębiej. Dzięki temu mogliśmy się posuwać do góry. Trochę jeszcze
wspinaliśmy się terenem mikstowym, to znaczy na zmianę lodem, skałą i śniegiem.
Po pewnym czasie znów znaleźliśmy się na rozległym, śnieżnym i stromo nachy-
87
lonym polu. Orząc po pas. po pierś, dotarliśmy w nagrodę za wysiłek i za lęk przed
lawiną do półki, jakby przygotowanej pod nasz namiot Z tego biwaku
postanowiliśmy już na lekko przystąpić do ataku szczytowego. Do wierzchołka
pozostało nam nieco ponad siedemset metrów.
Ale rano następnego dnia posuwaliśmy się w żółwim tempie. Minęła godzina 14, a
wraz z nią znikła szansa dotarcia na szczyt i powrót jeszcze za dnia. Nastąpiła trudna
rozmowa o odwrocie. Ja byłem gotów piąć się wyżej i noc, w końcu tylko jedną,
spędzić bez namiotu. Wojtekjednak kategorycznie oponował. I wróciliśmy. Próbę
mieliśmy ponowić następnego dnia.
Decyzję podjęliśmy wspólnie, choć wiedziałem, że Wojtek zaczyna tracić entuzjazm.
Jeszcze nim dotarliśmy do namiotu, podczas jednego ze zjazdów Wojtkowi spadł rak.
Spadł i przepadł. Wspinaczka po lodzie na stromym stoku bez raka jest wykluczona.
Ogarnął mnie żal do losu, że z powodu takiego przypadku, będąc tak blisko szczytu,
musimy zrezygnować. Tyle trudu, tyle wyczekiwania i przez głupi rak ma to iść na
marne? - myślałem. I choć było to zupełnie irracjonalne, zacząłem przekonywać
Wojtka do dalszej wspinaczki. Pamiętam, że z miejsca oburzył się na mój pomysł.
Obiecywałem prowadzić cały czas. Przekonywałem, że droga wiedzie w większości
śnieżnymi polami, zobowiązałem się nawet zaporęczować najniebezpieczniejsze
odcinki, żeby mógł wejść po linie. Zaczął się chyba wahać, gdyż nie odmówił od
razu. tylko powiedział, że i tak nie wystarczy nam jedzenia. Ja mu na to, że dwa dni
możemy nie jeść, ale to go znów wkurzyło. Wtedy wytoczyłem ostatni argument:
„Jeśli nie chcesz, poczekaj tu na mnie, pójdę sam!"
I wtedy się złamał. Może gdyby to było przed Makalu, chwyt by się nie udał.
Wiedział jednak, że mnie na to stać. Zgodził się. Naprawdę nie wiem, co mnie pchało
do tak nielogicznego postępowania. Poszliśmy.
- I to była właśnie dyplomacja na szczycie, a dokładnie tuż pod. Na szczyty
dyplomacji mieliście się piąć dopiero w Islamabadzie...
- Najważniejsze, że ten mój szantaż wobec Wojtka doprowadził do szczęśliwego
finału. Gdyby jednak nie zrządzenie Opatrzności, nie wiem, czy cieszylibyśmy się na
koniec wygraną. W górach potrzebne jest niewątpliwie końskie zdrowie, dobry sprzęt
i doświadczenie, choć tyle samo warte - co te wszystkie rzeczy razem wzięte - jest
szczęście, fart. I myśmy go właśnie mieli.
Nie minęło pół godziny od chwili wyjścia z namiotu, gdy nagle na
88
drodze naszego trawersu zauważyłem tkwiący w śniegu jakiś przedmiot. Jeszcze dwa
kroki i już widziałem dokładnie, co to jest. Rak Wojtka! Nie do uwierzenia! Z
ogromnej ściany spada taki niewielki kawałek metalu i my wybieramy drogę
prowadzącą dokładnie w miejsce, w którym utkwił w śniegu!
Ze szczytu wracaliśmy spokojnie, choć bardzo zmęczeni, głodni i pełni nowych
obaw. Są tragarze czy ich nie ma? Byli. A więc znaleźli list. zrozumieli go i
poczekali. Braliśmy i taką możliwość pod uwagę, że po zejściu nie zastaniemy ani
kulisów, ani bazy. Miałem ochotę wycałować naszych tragarzy, zwłaszcza że
ujrzeliśmy, po prawie miesiącu oglądania tylko własnych gąb, jakichś innych ludzi.
To była wspaniała chwila.
Spakowaliśmy się błyskawicznie i wyruszyliśmy w dół do Islamabadu W drodze
nasze szczęście z tak udanej wyprawy mąciły wieści
0 pretensjach, zgłaszanych pod naszym adresem przez ministerstwo turystyki.
Przyszedł czas na dyplomacji ciąg dalszy.
- Byliście po pierwszym rozdaniu w tej grze z urzędnikami ministerstwa. Jak
zachował się wasz główny atut, czyli oficer łącznikowy?
- Trzymał z nami sztamę do końca. Nie miał innego wyjścia. Napisaliśmy od
razu drugie pismo do ministerstwa, w którym on jako oficjalny opiekun wyprawy
wyraził pogląd, że poparcie przezeń naszej prośby o pozwolenie atakowania
Gasherbruma II byłojak najbardziej logiczne. Góra była w tym czasie wolna, a on nie
dopuszczał do siebie myśli, aby ministerstwo nie chciało zarobić kolejnych dwóch
tysięcy dolarów.
Pierwsze spotkanie w urzędzie było chłodne i oficjalne. Oni: ..Weszliście?" My:
„Oczywiście, weszliśmy". Oni: „No, ale bez zezwolenia". My: „Czekaliśmy
dwadzieścia dni". Oni: „Hmm". My: „Sądziliśmy, że to tylko formalność, więc
weszliśmy. Ale teraz jesteśmy gotowi zapłacić". Biegła angielszczyzna Wojtka
zrobiła chyba swoje.
Potem jeszcze zaprosiliśmy głównego urzędnika do hotelu i tam bardzo nam
dopomógł kompot z wiśni na rumie. Wprawdzie Pakistan to kraj muzułmański i
alkohol jest zakazany, ale kto nie lubi czasem zgrzeszyć?
Minął z górą tydzień, zanim doczekaliśmy się tak zwanego debrie-fingu, czyli
oficjalnego zakończenia ekspedycji, umożliwiającego otrzymanie wiz wyjazdowych.
Wreszcie wezwali nas do ministerstwa
1 goszczony przez nas urzędnik pogroził nam palcem i powiedział: „Żeby to
było ostatni raz". Do końca grudnia mieliśmy wpłacić pieniądze i cześć!
89
- I to był już koniec całej sprawy?
- W Pakistanie tak Prawdziwe zakończenie nastąpiło jednak w kraju.
Urzędnikom ministerstwa turystyki wystawiliśmy przecież niejako czek bez
pokrycia. Pieniądze trzeba było dopiero załatwić. Kiedy więc w corocznym
przeglądzie najwybitniejszych osiągnięć Polski Związek Alpinizmu bardzo wysoko
ocenił nasze Gasherbrumy i wystąpił do Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i
Sportu o przyznanie nam medali za wybitne osiągnięcia sportowe, my wystąpiliśmy
o... dwa tysiące dolarów.
Według mnie użyty przez nas argument był ze wszech miar logiczny. Wyjaśniliśmy,
że osobna ekspedycja na Gasherbruma II pochłonęłaby znacznie więcej pieniędzy,
nie mówiąc już o ryzyku powrotu z niczym. Na dobrą sprawę sporo więc
zaoszczędziliśmy. Ale Główny Komitet Kultury Fizycznej i Sportu był innego zdania.
Wycofano decyzję o przyznaniu medali. I dobrze, że tylko na tym się skończyło. bo
zamiary mieli poważniejsze. Chcieli nas zawiesić na dwa lata. Całe szczęście, do tego
nie doszło.
Dyskwalifikacja me jest wcale nie znana w alpinizmie. Wykroczenia podobne do
tych. jakich dopuścili się Jerzy Kukuczka i Wojciech Kurtyka, czy też o jakie był
podejrzany Janusz Kurczab, są nieraz surowo karane. W roku 1978 wyprawa
Polskiego Klubu Górskiego kierowana przez Piotra Młoteckiego zdobyła
Kangchendzongę Południową i Środkową, me mając stosownego zezwolenia. Władze
nepalskie ukarały za to kierownika pięcioletnim zakazem działalności górskiej na
swoim terytorium. Podobny los spothał kierowników wypraw - szwajcarskiej i
polskiej - które w 1986 roku atakowały Cho Oyu. Stefan Wórner i Ryszard Gajewski
zostali ukarani za przejście podczas wspinaczki na stronę chińską (Cho Oyu jest górą
graniczną). Sprawcami całego zamieszania byli w tym przypadku Amerykanie,
wspinający się tybetańską granią. Szkopuł w tym. że wszyscy wspinający się drogą
pierwszych zdobywców przechodzą w pewnym momencie chińską granicą, ale nie
wszyscy trafiają .na donosicieli.
Należy przypuszczać, że wśród tych, którzy uniknęli konsekwencji, jest Reinhold
Messner. On również zdobył Cho Oyu. wchodząc na wierzchołek drogą normalną.
Ryszard Gajewski i Stefan Wórner zostali ukarani pięcioletnią dyskwalifikacją, przy
czym drugi z nich nie dał za wygraną i postanowił wiosną 1988 roku zdobyć Cho
Oyu właśnie od strony Tybetu. Wyprawa zakończyła się zdobyciem szczytu, ale
Szwajcar poniósł śmierć podczas zejścia.
90
Mówiłeś już o pieniądzach pobieranych przez „właścicieli" Himalajów za możliwość
zdobywania gór, o uprawianej na własną rękę dyplomacji. Ale jak wiadomo,
pieniądze nie zawsze wystarczają do zdobycia upragnionego zezwolenia, a podobne
jak w przypadku Gasherbrumów zabiegi nie zawsze są możliwe...
_ Masz rację i wiem, do czego zmierzasz.
Do twojej ostatniej wyprawy do chińskiego Tybetu, na Shisha Pangmę.
- To rzeczywiście wyjątkowa historia. Suma dewiz, która tym razem wchodziła w
grę, miała się tak do dotychczas ponoszonych przez moje wyprawy kosztów jak
Everest do Mont Blanc. A i dyplomacja zaangażowana w przedsięwzięcie zdobycia
chińskiego ośmio-tysięcznika była już prawdziwa.
Zabiegi o uzyskanie zezwolenia na Shisha Pangmę sięgają 1984 roku. Już z Wojtkiem
Kurtyką myśleliśmy o tym, co wyznaję z ręką na sercu, aby na lewo przejść granicę
Nepalu z Chinami. Gdyby udało się nam rzecz utrzymać w tajemnicy, wszystko
byłoby w porządku, ale odwiodła nas ostatecznie od zamiaru afera, jaka wybuchła
dwa lata wcześniej wokół wyprawy Janusza Kurczaba na K-2.
Nasi działali wtedy na zachodniej grani góry. zaś w tym samym czasie od strony
chińskiej podchodzili Japończycy. Traf chciał, że ich drogi w pewnym miejscu się
przecięły. Nie wiadomo czemu alpiniści z Kraju Kwitnącej Wiśni natychmiast dali
znać swym chińskim opiekunom, że Polacy przekroczyli granicę i weszli na „ich"
drogę. Niedługo potem minister spraw zagranicznych PRL otrzymał notę
dyplomatyczną o polsko-chińskim incydencie granicznym w Karakorum! Podobną
notę otrzymali Pakistańczycy.
Śledztwo w Islamabadzie było długie i bardzo szczegółowe. Wyprawie Kurczaba
zatrzymano nawet na pewien czas wszystkie zdjęcia z akcji górskiej, aby ostatecznie
wyjaśnić okoliczności owego incydentu. Na szczęście sprawę rozstrzygnięto zgodnie
ze zdrowym rozsądkiem.
Kolejnego podejścia w tej biurokratycznej wspinaczce dokonałem w 1986 roku przed
wyruszeniem pod Manaslu, już w Kathmandu. Urzędnicy ambasady chińskiej w
stolicy Nepalu nie bardzo orientowali się w sprawie, ale w końcu zgodzili się wysłać
teleks do China Mountainering Association. Żywiłem zupełnie nieuzasadnioną
nadzieję, że może odpowiedź przyjdzie do Nepalu i uda się wyruszyć pod Shisha
Pangmę zimą. Na teleks nie dostałem oczywiście żadnej odpowiedzi, ale
przypomniałem sobie, że jeszcze pod K-2 stary wyja-
91
dacz himalajskich szlaków. Niemiec dr Karl Herligkoffer, obiecał mi pomoc w
załatwieniu zezwolenia na Shisha Pangmę. Miał ponoć doskonałe koneksje w sferach
rządowo-przemysłowych. Napisałem więc do niego.
Odpowiedź Chińczyków przyszła do bazy pod Manaslu. Była w iście chińskim stylu.
Niby pozytywna, ale nie do przyjęcia. Zezwolenie opiewało na okres od czwartego
listopada do dziesiątego grudnia. W żaden sposób nie zdołalibyśmy w tak krótkim
czasie dotrzeć pod górę i jej zdobyć. O samym załatwianiu formalności już me
wspominam. Usiłowałem się jeszcze jakoś wykręcić z tych „chińskich terminów", ale
teleks z sugestią zamiany daty w zezwoleniu na wiosnę pozostał bez odpowiedzi. Po
ponowieniu prośby przyszła odpowiedź, że ani wiosną, ani latem 1 987 roku nie
będzie to możliwe.
W tym czasie miałem w odwodzie inną możliwość. Oto włoski organizator wypraw
komercyjnych, Renato Moro, zaproponował Krzy-śkowi Wielickiemu i mnie udział
w swojej ekspedycji właśnie na Shisha Pangmę. Przyciśnięty jednak do muru jakoś
wyślizgiwał się z obietnicy. Jeszcze Herligkoffer próbował coś wyjednać u
Chińczyków, ale bez rezultatu. Nie pozostało mi nic innego, jak zdać się na uśmiech
szczęścia.
I oto samo wpadło mi w ręce. Tak się złożyło, że w grudniu 1 986 roku przyjechał z
wizytą do Polski chiński minister sportu. Dostałem pewnego dnia wiadomość z
katowickiego Wojewódzkiego Komitetu Kultury Fizycznej i Sportu, żę gość zza
Wielkiego Muru przyjmowany jest na Śląsku. Tego i tego dnia, o tej i o tej godzinie,
w takiej to a takiej restauracji miała się odbyć uroczysta kolacja. Włożyłem więc
marynarkę, krawat i poszedłem na bankiet walczyć o górę. Przedstawiono mnie
ministrowi, ja zaś jemu moją prośbę. Opowiedziałem o wszystkich dotychczasowych
zabiegach, dodając na koniec, że może nie byłoby źle, gdyby rozpocząć odbudowę
polsko-chińskich kontaktów sportowych od sprawy będącej już w toku. Chińczyk
wysłuchał mnie bardzo życzliwie, z uśmiechem i obiecał zająć się tym osobiście.
Przypuszczałem jednak! że jak na Shisha Pangmę to jeden minister może być za
mało. Kolejną okazję, która się nadarzyła niebawem, też wykorzystałem.
Ministerstwo Spraw Zagranicznych przyznało mi puchar honorowy za rozsławienie
imienia Polski w świecie. Wręczał mi go minister spraw zagranicznych, profesor
Marian Orzechowski. To właśnie od niego dowiedziałem się szczegółów afery na K-2
z 1 987 roku. Jednocześnie otrzymałem obietnicę pomocy.
92
Dalej sprawa potoczyła się bardzo szybko. Oficjalny teleks naszego ministerstwa
miał już zupełnie inną wagę niż moje prywatne prośby, toteż niebawem nadeszła od
Chińczyków odpowiedź: ..Zapraszamy na rozmowy do Pekinu". Nim zaczęliśmy się
zastanawiać, kto za to zapłaci, bo w teleksie nie było ani słowa o warunkach
zaproszenia, wysłaliśmy szybko potwierdzenie naszego przybycia. Naszego, bo
mieliśmy wyjechać we dwóch - Janusz Majer, szef katowickiego Klubu
Wysokogórskiego, i ja. Ze złotówkami na bilet nie było problemu Dzięki połączeniu
LOT-u nie musieliśmy się martwić o dewizy na podróż, ale też z tego samego
powodu nasza wizyta w Pekinie nie mogła trwać krócej niż tydzień - czyli od jednego
rejsu samolotu do drugiego. O tym, kto pokryje koszty tak długiego pobytu, nie
mieliśmy pojęcia.
- Znów zatem musieliście się zdać na zabiegi dyplomatyczne i zaryzykować?
- A czy mieliśmy inne wyjście? Nie mogłem po raz drugi nie przyjąć chińskich
warunków.
Na lotnisku w Pekinie czekał tłumacz z samochodem. Odwiózł nas do hotelu,
wręczył klucze do pokoju, pokazał, gdzie mamy się stołować. Już wtedy
próbowaliśmy wysondować, jak dalece Chińczycy zechcą okazać się gościnni, ale
tłumacz wiedział tyle, co my przed odlotem z Warszawy. Rozmowy rozpoczęliśmy -
widać taki tam zwyczaj - od początku. Pierwsze pytanie rozmawiającego z nami
urzędnika brzmiało bowiem: ,,W jakim celu przyjechaliście i czego sobie życzycie?"
Jeszcze raz wyłuszczyliśmy sprawę jak najdokładniej i wtedy padło kolejne pytanie:
„Jak sądzicie, ile to będzie kosztować?" Zbaranieliśmy. To przecież my
przyjechaliśmy z zamiarem rozeznania się w kosztach ekspedycji na Shisha Pangmę!
Za chwilę wszystko się wyjaśniło. Na nasze bąkania, że nie wiemy, czy się dobrze
zrozumieliśmy, żeby może powtórzył pytanie, pan Li Shu Ping - tak nazywał się nasz
rozmówca - wyjął z biurka zeszyt, w którym figurowały ceny wszelkich usług
koniecznych przy organizacji wyprawy i inne niezbędne opłaty. Mieliśmy się z nimi
zapoznać i następnego dnia przedstawić gotowy kosztorys.
Całą noc siedzieliśmy nad tym. zestawiając koszty wynajęcia samochodów z
pensjami kierowców, ceny sformowania karawany jaków z opłatami dla poganiaczy.
Wynagrodzenie dla kucharza, który okazał się osobą konieczną w składzie
ekspedycji, omal nie odwiodło nas od wliczenia w jej skład lekarza. Każdy
dodatkowy człowiek podnosił bowiem koszty. Bilansowaliśmy wszelkie opłaty i w
końcu.
93
ograniczając wszystko do minimum, zamknęliśmy się w okrągłej sumce...
dwudziestu tysięcy dolarów.
Teraz nastąpiła najważniejsza część rozmów. Zapytaliśmy grzecznie, czy istnieje
możliwość rozliczenia kosztorysu w innej niż dolary walucie. Pan Li Shu Ping
uśmiechnął się miło i powiedział, że nie ma z tym żadnego problemu. Mogą być
franki szwajcarskie, funty szter-lingi. Nie speszyliśmy się i brnęliśmy dalej. A ruble?
Chińczyk chwilę się zadumał: „Ruble? Być może tak". Teraz, jak się już zapewne
domyślasz, przyszła kolej na rodzimą walutę. Pan Li Shu Ping uśmiechał się nadal,
choć nie był z pewnością przygotowany na taką bezczelność z naszej strony. Ale od
tego momentu rozmawiało się już o wiele łatwiej i doprawdy nie wiem, czemu
przypisać to, że na koniec uzyskaliśmy przyrzeczenie zgody na opłacenie połowy
kosztów wyprawy w złotówkach!
A więc niewątpliwy sukces, choć do pełni szczęścia było jeszcze daleko. Wszystko
ustalaliśmy przecież „na gębę", a poza tym wciąż nie wiedzieliśmy, co będzie z
opłatą za nasz pobyt w Pekinie. Nosiliśmy się z tymi rozterkami przez dwa dni. Tyle
czasu przeznaczyli nam gospodarze na turystykę.
Tydzień w Pekinie miało uwieńczyć spotkanie z prezydentem China Mountainering
Association, panem Shi Zhan Chuan. Przyjechał po nas czarny mercedes z firankami,
prowadzony przez kierowcę w białych rękawiczkach. W Chinach szef związku
alpinizmu ma rangę ministra, u nas szef Polskiego Związku Alpinizmu jeździ
maluchem. Na bankiet z kaczką po pekińsku jechaliśmy w nie najlepszych nastrojach
Już nam doręczono rachunek za hotel i wyżywienie. Opiewał na 1800 dolarów.
Pierwsza wiadomość, czekająca na nas na przyjęciu, też nie była optymistyczna.
Trzeba było podwyższyć kosztorys o dwa tysiące dolarów. Ale dalszy ciąg bankietu,
w którym uczestniczył też polski konsul, był już o wiele przyjemniejszy. Prezydent
wiedział sporo
0 moich dotychczasowych osiągnięciach. Nawet się o tym rozgadał
1 kiedy zapytał w końcu, jakie mamy problemy, przyznaliśmy się do
wszystkiego.
Otrzymaliśmy pismo zezwalające na opłatę połowy kosztów ekspedycji w
złotówkach. Nawiasem mówiąc, największy problem ze złotówkową wpłatą pojawił
się dopiero w Polsce. Okazało się, że z jakichś tam przyczyn formalnych niemożliwe
jest wpłacenie polskich pieniędzy na chińskie konto. Cały sztab urzędników pracował
nad tym, żeby znaleźć lukę w przepisach.
Udało się nam także uniknąć płacenia hotelowego rachunku.
94
Zaproponowaliśmy prezydentowi wymianę. Za nasz pobyt w Pekinie obiecaliśmy
przyjąć chińskich alpinistów w Tatrach. Prezydent zaczął się nieco krzywić, że oni
nie mają aż tak dobrych alpinistów jak my. że Tatry nie takie znów atrakcyjne. Ale
kiedy zasugerowaliśmy, że do Polski nie muszą koniecznie przyjeżdżać alpiniści,
połknął haczyk. Roztaczając wspaniałą wizję turystycznego programu od Bałtyku do
Tatr. dopełniliśmy reszty.
Sześcioosobową chińską delegację gościliśmy w kraju już niebawem Zwiedzili
Warszawę. Kraków. Zakopane. Byli oczywiście w Tatrach. Przyjechali nie tylko
urzędnicy. Trafił się wśród nich również zdobywca Everestu. Mieliśmy czas na
bliższe poznanie się. Raz nawet szef Chińczyków powiedział mi w chwili szczerości,
przy chińskiej wódce, ciężkiej, oleistej i bardzo perfumowanej: ,,Wy. Polacy,
omotaliście nasz związek. Na co dzień sprzedajemy koszule, żeby wyjść na swoje, a
na was nie zarobiliśmy właściwie nic. I jeszcze w przyjaźni sobie popijamy".
Zdobycie zezwolenia na Shisha Pangmę to z pewnością mój największy sukces
dyplomatyczny. I pierwszy krok uczyniony w kierunku wymienialności złotówki!
Ponadto zanosiło się na to, że Tybet stanie się bardziej dostępny dla polskich
alpinistów. A jest to część Himalajów niezwykle atrakcyjna pod względem
eksploracyjnym. Liczne dziewicze szczyty i ściany czekają na zdobywców.BIEG
PRZEZ HIMALAJE
Dhaulagiri i Cho Oyu. Lawina. Rozpacz. Przez French Pass. Przed końcowym
gwizdkiem. W ciemność.
Dhaulagiri i Cho Oyu
- O tych górach nie można mówić osobno. To, co działo się na jednej, było ściśle
związane z drugą. Gdybyś na czas nie dotarł najpierw pod Dhaulagiri84, a potem pod
Cho Oyu85, gdyby pogoda nie pozwoliła na skuteczną akcję albo gdyby opóźniła ją o
jeden (!) dzień, me zdołałbyś dokonać wyczynu, jakim było zdobycie w ciągu
jednego sezonu zimowego dwu ośmiotysięczmków. Myślę, że nie doszłoby też do
tego, gdyby nie determinacja, z jaką walczyłeś o sukces...
- Chyba właśnie od tego trzeba by zacząć. Tak się złożyło, że z kraju wyruszyły
dwie ekspedycje na dwa szczyty ośmiotysięczne. W obu, korzystając ze
sprzyjających okoliczności, mogłem wziąć udział. Ode mnie zależało, czy zdobędę
się na wysiłek, aby wykorzystać tę szansę. Resztę warunków dyktowały bowiem
góry. Margines na błędy i wahania pozostawał mi rzeczywiście niewielki.
- Po przybyciu do Kathmandu w grudniu 1984 roku zostałeś, o czym już
mówiliśmy, zwolniony przez Andrzeja Zawadę, kierującego ekspedycją na Cho Oyu i
ruszyłeś w pogoń za kolegami z gliwickiego Klubu Wysokogórskiego, którzy od
pewnego czasu oblegali Dhaulagiri...
84 Dhaulagiri, wys. 8172 m n.p.m. zdobyli w 1960 roku: Austriak Kurt Diemberger,
Niemiec Peter Diener, Szwajcarzy - Albin Schelbert i Ernst Forrer oraz Szerpowie -
Nawang Dorje i Nyima Dorje. W wyprawie tej uczestniczyli Polacy: Jerzy
Hajdukiewicz i Adam Skoczylas. Reinhold Messner próbował trzykrotnie.
Wycofywał się w 1977
1 984 roku Dopiero rok 1 985 przyniósł mu sukces.
Cho Oyu zdobyli Austriacy - Josef Jóchler i Herbert Tichy oraz towarzyszący im
Szerpa Pasang Dawa Lama w roku 1954. Reinhold Messner usiłował wejść na
wierzchołek zimą na przełomie lat 1982/1983, ale zawrócił z wysokości 7500
metrów. Koleina próba w 1 983 roku była iuż udana.
96
Andrzej Zawada wspomina to w pierwszym numerze ,,Taternika" i 1985 roku
następująco: .,17 grudnia byliśmy wszyscy w Kath-mandu i wtedy właśnie Jurek
Kukuczka zwrócił się do mnie z zaskaku-acą prośbą o umożliwienie mu wzięcia
udziału w dwóch wyprawach jednocześnie, na Dhaulagiri i na Cho Oyu. Była to
interesująca propozycja. Nowy rekord w alpinizmie - dwa ośmiotysięczniki zimą w
jednym sezonie. Ale jednocześnie odejście Jurka mocno osłabiało nasz zespół i
stwarzało moralny problem przygotowania ciężką pracą pozostałych dróg dla
«mistrza». Zwołałem naradę i po burzliwej dyskusji - kto za, kto przeciw - wyraziłem
zgodę na podjęcie tak ryzykownej dla wszystkich próby. Jurek następnego dnia
rozpoczął wyścig pod Dhaulagiri..."
Od tej chwili mogłeś liczyć tylko na siebie i własne siły.
- Do Pokhary86. miejscowości dysponującej lotniskiem i leżącej na szlaku pod
Dhaulagiri, dostałem się samolotem. Tam też wynająłem tragarza i ruszyliśmy czym
prędzej szukać bazy na lodowcu Mayangdi87. Szliśmy szybko, skracając czas
przejścia do podnóża góry, ale zimowe śnieżyce zdołały już zatrzeć wszelkie ślady
karawany i prawdę mówiąc nie bardzo wiedziałem, jak odnajdę bazę wyprawy
Adama Bilczewskiego.
Lodowiec ma kilkadziesiąt kilometrów długości i kilka kilometrów szerokości. Jego
powierzchnia, poprzecinana tysiącami szczelin, nie przypomina bynajmniej
lodowiska, pełna sterczących, wielometrowej wysokości seraków i głazów. Znaleźć
wśród tego rozgardiaszu kilkanaście namiocików, najpewniej schowanych gdzieś
przed wiatrem, wydawało się niepodobieństwem. W pewnym momencie zostawiłem
nawet mojego kulisa z bagażem i ruszyłem na poszukiwania.
Na Andrzeja Czoka i Janusza Skorka natknąłem się niespodziewanie. Oni byli
jeszcze bardziej zaskoczeni. Zajęci wyszukiwaniem drogi wśród seraków, omal na
mnie nie weszli, podczas gdy ja obserwowałem ich już od pewnego czasu. Okazało
się, że nasze spotkanie nastąpiło w odległości pięćdziesięciu metrów od bazy, stojącej
- nawiasem mówiąc - w nowym miejscu, gdyż z poprzedniego zmiotła ją lawina
zaraz na początku wyprawy. Ściągnąłem więc mojego Szerpę, zapłaciłem mu i
odesłałem do domu.
Pokhara - miasto w centralnym Nepalu, leżące na zachód od stolicy państwa.
Cih
Mayangdi - lodowiec oblewający od północy i północnego zachodu masyw Dhaula-
7 Na szczytach świata
97
Pierwszą rzeczą, o którą zapytałem, była oczywiście wysokość, z jaką zdążyli się
uporać do czasu mojego przyjścia. Kiedy dowiedziałem się, że założyli dopiero drugi
obóz na wysokości 6000 metrów, odetchnąłem z ulgą. Z jednej,strony było to przykre
dla wyprawy, działającej już tak długo, z drugiej ja czułem się znacznie lepiej. Nie
przychodziłem na gotowe. Do wytyczenia, zaporęczowania i pokonania pozostały
jeszcze z górą dwa kilometry w pionie. Zeby jednak dorównać innym, musiałem
nadgonić z aklimatyzacją. Wyszedłem więc do obozu drugiego, gdzie spędziłem w
straszliwej zamieci dwa dni i wróciłem do bazy. W tym czasie kolejny zespół
usiłował założyć obóz trzeci, ale bezskutecznie. Następną próbę podjęliśmy z
Andrzejem Czokiem i Januszem Skorkiem. Z trudem udało się nam dotrzeć do obozu
drugiego, w którym zatrzymani przez huraganowy wiatr i zamieć, spędziliśmy kilka
dni.
Dosłownie walczyliśmy z wiatrem i śniegiem. Namiot stał w lodowej szczelinie za
serakiem. Ale parawan ten nie był zdolny nas osłonić. Całymi godzinami
trzymaliśmy maszty, opierając się konwulsjom szarpanego na wszystkie strony
płótna. W chwilach przerwy, kiedy huragan nabierał oddechu, momentalnie
zasypywało nas śniegiem Ale nie daliśmy za wygraną. Przyszedł wreszcie dzień
względnego spokoju i wytargaliśmy na wysokość 6800 metrów kolejną porcję
sprzętu i namiot.
Im wyżej przenosiła się akcja, tym oporniej nam szło. Zespoły wykruszały się jeden
po drugięn. Kiedy rozpoczynaliśmy wspinaczkę we czterech, kończyliśmy w
wyższym obozie we dwóch. Czasem wracaliśmy wszyscy. Prawie każdy miał już
większe lub mniejsze odmrożenia. Himalajska zima pokazywała pazury.
To cud, że założyliśmy wreszcie obóz czwarty. Doszliśmy tym samym do wysokości
7200 metrów i wydawało się, że ostatnie 900 metrów pokonamy jednym skokiem.
Szykowaliśmy się do tego w tradycyjnym zespole - Andrzej, Janusz i ja. Zaraz po
wyjściu z czwórki utonęliśmy w wielkim śniegu. Wspinaczka była powolna i
męcząca. W ciągu kilku godzin urwaliśmy z wysokości tak mizerny kawałek, że już
koło południa mogliśmy podjąć tylko jedną decyzję - odwrót. W bazie minorowe
nastroje. Nie dość, że Dhaulagiri strząsała nas ze swego grzbietu niczym
naprzykrzające się muchy, to jeszcze zaczęło, na skutek przeciągającej się akcji,
brakować żywności. Nie było już cukru. Pozostałe produkty musieliśmy ściśle
racjonować. Jeszcze Janusz Skorek i Andrzej Machnik rzucili się do desperackiego
szturmu, ale utknęli gdzieś w śnieżnych polach powyżej czwartego
98
obozu. Ostatni atak miałem podjąć wraz z Andrzejem i Mirkiem Kurasiem.
Przygotowano nam najlepsze racje z resztek pozostałych zapasów.
Nie mógł to być jednak atak błyskawiczny. Najpierw postanowiliśmy przenieść
wyżej obóz czwarty, żeby w ten sposób zwiększyć szanse. Ostatnia noc przed
przeprowadzką była bardzo zimna. Wiatr, który się na nas zawziął, sprawiał, że
czterdziestostopniowy mróz stawał się znacznie dotkliwszy. Tuman wciąż
unoszącego się w powietrzu śnieżnego pyłu ograniczał widoczność prawie do zera
Rankiem, kiedy zbieraliśmy się do wyjścia, namiot, choć pieczołowicie
zasznurowany, pełen był lśniącego srebrzyście, migotliwego pyłu. Pół siedząc, pół
leżąc mozoliłem się z ubieraniem, a tuż przy twarzy miałem grubą warstwę szronu,
który pokrył od wewnątrz płótno naszego „Gaca". Każda drobina pary z naszych
oddechów natychmiast zamieniała się w lodowe kryształki. Zdawało się, że lada
chwila wszystkie nasze rzeczy i my sami stężejemy w bezruchu...
- Tadeusz Piotrowski, pisząc książkę o pierwszej w historii podboju gór
wysokich zimowej wspinaczce na siedmiotysięczny Noszak w pakistańskim
Hindukuszu, zatytułował ją ,,Gdy krzepnie rtęć". Mówi w niej między innymi o
specjalnie przygotowywanym sprzęcie; puchowych ubraniach, skórzanych i
sukiennych butach. Miały one zapewnić wspinaczom możliwość przeżycia i działania
w ekstremalnych warunkach. I wtedy musiały wystarczać. Ale przecież ubiór
współczesnego alpinisty różni się bardzo od.tamtego sprzed piętnastu czy dziesięciu
lat. Jak się ubierasz teraz, żeby oprzeć się himalajskim mrozom i wichrom?
- Rzeczywiście, to już zupełnie inny ekwipunek. Przez te lata dokonała się istna
rewolucja. Zeby udoskonalić wyposażenie tych, co pchają się na niebotyczne
wysokości, sięgnięto do doświadczeń ludzi działających jeszcze wyżej - w kosmosie.
Rodowód wielu materiałów używanych dziś przez alpinistów wywodzi się w linii
prostej z orbity okołoziemskiej, a nawet księżycowej.
Początek wykorzystywania kosmicznych technik i technologii dało chyba
udostępnienie przez NASA aparatów tlenowych, opracowanych dla amerykańskich
astronautów. Ich obecne znaczenie jest może mniejsze, ale himalaizm adaptował
wiele innych kosmicznych wynalazków. Ot, choćby popularna na świecie, niczym
chusteczka do nosa, metalizowana płachta z tworzywa zwana NRC Lekka jak piórko,
dająca się złożyć w kosteczkę wielkości paczki papierosów, niejednemu alpiniście
uratowała życie. Kiedy się w nią szczelnie owinąć.
99
zatrzymuje ponad dziewięćdziesiąt procent ciepła wydzielanego przez ciało.
Właściwie nie ma już bodaj jednej części ubioru wspinacza, która nie byłaby
testowana wcześniej na pokładach statków orbitalnych No, może z wyjątkiem
odzieży puchowej. Ona jedna nie ma jeszcze lepszego, sztucznego następcy. Ale to
też chyba tylko kwestia czasu.
- Zacznij się zatem ubierać. Od stóp do głów...
- To skomplikowana rzecz. Z namiotu wychodzi się przeważnie w nocy, kiedy
temperatura jest najniższa, ale gdy wstaje słońce, sytuacja zmienia się czasem
radykalnie i bywa, że trzeba ściągać to, co się uprzednio na siebie włożyło. Stosuje
się więc metodę cebuli, czyli wielu warstw.
Może to paradoksalne, ale więcej kłopotów jest z tym w lecie. Słońce wisi o wiele
wyżej nad horyzontem i różnice temperatur między dniem a nocą są znaczniejsze niż
zimą. Potrafią dochodzić do kilkudziesięciu stopni Celsjusza. Zimą sytuacja jest
klarowniejsza. Trzy czwarte wspinaczki odbywa się w temperaturze około minus
trzydziestu stopni. Zmianę temperatury, ale tylko na niekorzyść, może spowodować
wiatr. Wysokość też swoje robi - im wyżej, tym zimniej.
Ceremonia ubierania się wygląda mniej więcej następująco: na stopy zakładam co
najmniej trzy pary skarpet. Najpierw cienkie bawełniane. Dawniej używało się
jedwabnych, ale teraz trudno je dostać. Na nie wciągam wełniane, a ostatnio już
raczej z grubego poliamidowego frote. przeciwpotne i szybko schnące - dwie pary.
Używana przez nas bielizna."składająca się z rajstop i bluzy z długimi rękawami,
uszyta jest z materiału zwanego meraclonem. Ma on tę właściwość, że wchłania i
wypycha na zewnątrz pot, dzięki czemu warstwa przylegająca do ciała jest zawsze
sucha. To zapobiega zbytniemu wychładzaniu i ma niebagatelne znaczenie dla
samopoczucia. Człowiek, mimo że się poci, nie czuje wilgoci. Dawniej używało się
cienkiej bielizny wełnianej, cięższej i bardzo długo schnącej po zmoczeniu: Na
meraclonową warstwę zakładam wełniany sweter, a na to dwuczęściowy kombinezon
z tak zwanego polarwearu. To poliamidowa tkanina, przypominająca nieco
sztucznego misia, niezwykle ciepła i błyskawicznie wysychająca po złapaniu nawet
dużej porcji wilgoci. Jest też jej inna odmiana, polarflis, która właściwie może
zastąpić każdy, najgrubszy nawet sweter. Jedną z podstawowych zalet obu tkanin jest
lekkość.
Przedostatnią warstwę stanowi kolejny kombinezon z materiału syntetycznego,
znanego pod nazwą gore-tex. Dzięki specjalnej apre-
100
turze chemicznej i splocie imituje on do pewnego stopnia ludzką skórę. Pozwala
uchodzić gromadzącej się pod jego powierzchnią parze wodnej i nie przepuszcza
wody z zewnątrz. Jeden centymetr kwadratowy materiału zawiera miliard 400
milionów porów! Każdy zaś z nich jest 20 tysięcy razy mniejszy od kropli wody, ale
700 razy większy od cząsteczki pary. Wytrzymałość termiczna tkaniny jest wspaniała.
Zachowuje ona swe właściwości od minus 240 do plus 260 stopni Celsjusza.
Taki gore-teksowy kombinezon może być także podbity sztucznym poliamidowym
futerkiem. W czasie odpoczynków i na większych wysokościach zakłada się na to
wszystko puchowe spodnie i takąż kurtkę. To w lecie. Zimą puchy idą pod gore-tex.
Buty i golenie chronią obowiązkowo stoptuty - od francuskiego stop-tout, czyli
zatrzymujące wszystko. Uniemożliwiają dostawanie się śniegu do butów i sprawiają,
że mniejsze są kłopoty z zalodzonymi sznurowadłami. Buty, o czym już zresztą
wspomniałem, są plastikowe - oczywiście podwójne z wewnętrznym botkiem z
nienasiąkliwej poliuretanowej pianki. Podeszwa jest wibramowa, identyczna jak w
tradycyjnym obuwiu skórzanym, ale całość o niebo lżejsza, cieplejsza i nie
nasiąkająca wilgocią. Jeszcze lepszemu izolowaniu stóp służą overboty. To takie
jakby skarpety do kolan, zakładane na buty, a pod raki. Najczęściej są
kilkuwarstwowe, laminowane pianką poliuretanową i pokryte gore-teksem. Raki,
skoro o nich mowa, mają coraz częściej zapięcia automatyczne. Dzięki odpowiedniej
konstrukcji nie powodują tamowania - tak jak to się działo w przypadku raków z
zapięciami tradycyjnymi - i tak już utrudnionego krwiobiegu w stopach.
Została jeszcze głowa. Doskonałe są szczelnie przylegające kominiarki z polarwearu,
które na' dodatek pozwalają na wygodne założenie kasku. Jest to część ubrania, której
nie może zabraknąć ani latem, ani zimą. Na zapięciu jego paska pod brodą nie
kończy się bynajmniej moja ..toaleta". Na wierzch zakładam uprząż asekuracyjną, ale
nim wsunę dłonie we wszystkie trzy pary rękawic - od cienkich wełnianych
poczynając, poprzez grube puchowe, na gore-teksowych kończąc -muszę jeszcze
zadbać o twarz. Jedyną część ciała nie osłoniętą. Trzeba ją chronić nie tylko przed
ukąszeniami zimna, wiatru i niesionymi z ogromną prędkością lodowymi
drobinkami, ale przede wszystkim przed zabójczymi promieniami słońca.
Na wysokości siedmiu czy ośmiu tysięcy metrów ,,opalanie się" grozi poważnymi
konsekwencjami. Szczególnie groźne jest natężone działanie promień,
ultrafioletowych, przedostających się bezkarnie
101
przez atmosferę o wiele rzadszą i cieńszą niż na nizinach. Odkryte części twarzy
trzeba więc pokryć grubą warstwą specjalnego kremu. Zależnie od sytuacji wybiera
się jedną z piętnastu gradacji smarowidła. Ta piętnasta oznacza całkowitą izolację od
warunków zewnętrznych - fuli ecran. Twarz pokryta numerem pierwszym czy
dziesiątym wygląda zawsze tak samo - jak pomalowana białą farbą.
I na koniec oczy. Ciemne okulary muszą dokładnie przylegać? do twarzy Nawet z
boku nie może do nich dotrzeć najmniejszy promień, zwielokrotnionego przez
skrzący się śnieg i lód, słonecznego blasku. Śnieżna ślepota w wielu przypadkach
oznaczałaby nieuchronny koniec. Bardzo pieczołowicie musi być przykryty nos. Stąd
też każda para wysokogórskich okularów ma zamontowaną odpowiednią osłonkę.
- Rozumiem teraz lepiej, co znaczy w opowieściach o przygotowywaniu się do
wyjścia w wysokich obozach stwierdzenie, że ubieranie przychodzi z największym
trudem. Toż i w domu musiałbyś się nad tym nieźle nabiedzić...
- No, nie wszystko zakłada się za każdym razem. Niektórych rzeczy nie
zdejmuje się przez wiele dni Na ośmiu tysiącach metrów człowiek nie rozbiera się z
tych wszystkich warstw nie tylko dlatego, że nie ma się w czym umyć. Pewne
czynności natomiast, jak na przykład smarowanie twarzy, powtarza się kilkanaście
razy dziennie.
- Skoro jesteśmy przy ekwipunku, powiedz jeszcze o reszcie, którą dźwigasz ze
sobą od obozu do obozu...
- Wynalezienie doskonale izolującej pianki poliuretanowej sprawiło, że tylko z
takiego materiału robi się materace, na których śpimy. Popularnie nazywa się je
karrimatami. To od angielskiej firmy „Karri-mor", która jako jedna z pierwszych
wprowadziła je do powszechnego użytku. Śpiwory są rzecz jasna puchowe. I choć
prawie cały mój sprzęt pochodzi z firm zagranicznych, przeważnie włoskich, to
śpiwór, spodnie i kurtkę puchową mam zawsze polskie. Nasze gęsi nie ustępują
zachodnim. Moim puchowym ^rawcem jest zabrzańska firma ,,Tramp".
O namiotach już nieco mówiłem przy okazji wyprawy na Lhotse, ale oczywiście od
tamtego czasu i w tej dziedzinie wiele się zmieniło. Teraz większość namiotów, mimo
iż ma dwie czy nawet trzy warstwy, wraz z fiberglasowymi lub duraluminiowymi
masztami waży poniżej trzech kilogramów. Powłoki mają gore-teksowe lub z tkanin
o podobnych właściwościach. Doskonale chronią od wiatru, są coraz cieplejsze. Ale
wykazują te zalety wyłącznie wtedy, kiedy... dadzą się
102
rozbić. Na Makalu za nic nie mogłem dać sobie rady ze wspaniałym skądinąd
namiocikiem „Salewy". Podobnie było i na Manaslu, kiedy z Arturem Hajzerem nie
zdołaliśmy rozbić naszego „Campa" i noc spędziliśmy z namiotem na głowach.
Niezwykle ważne jest wyposażenie wysokogórskiej kuchni. Obecnie używa się
wyłącznie jednorazowych naboi butanowych, ochrzczonych z francuska kartuszami, i
dostosowanych do nich palników. Niektóre modele mają jeszcze tak zwany dopalacz,
czyli miedzianą taśmę zanurzoną jednym końcem w płomieniu, a drugim dotykającą
dna naboju. Taśma przewodząc ciepło powoduje podgrzanie gazu, co z kolei sprawia,
że ten lepiej się pali. Niekiedy palniki wyposażone są w piezoelektryczne zapalniki
automatyczne, ale ja nigdy nie rozstaję się z zapałkami i zapalniczką.
- I to wszystko nosi się w plecaku? Czy taki profesjonalny plecak ma coś
wspólnego z tym, który można dostać w naszych sklepach?
- Poza ogólnym podobieństwem niewiele. Najlepsze plecaki przodujących firm
są nieomal naukowo opracowane w najdrobniejszych szczegółach. Można je
dopasować idealnie do każdej sylwetki. Materiały, z których są szyte, mają wszelkie
niezbędne właściwości -są lekkie, przewiewne, nieprzemakalne zarazem i nie do
zdarcia. Od kilku już lat wspomniana firma „Karrimor" produkuje plecaki
wspinaczkowe z gwarancją na... całe życie! Haki, liny, czekany, młotki i inny sprzęt.
techniczny też jest z każdym rokiem coraz lżejszy, wytrzymalszy i bardziej
niezawodny w użyciu.
Kiedy więc pół siedząc, pół leżąc mozoliłem się z ubieraniem przed wyjściem z
namiotu czwórki, nagle...!? Sam nie wiem, czy wcześniej dotarł do mnie głuchy
grzmot, czy poczułem na plecach ogromny, przytłaczający ciężar
Lawina
Zrozumiałem to w tym samym ułamku sekundy, w którym zaczęło mi brakować
powietrza. Krzyknąłem wtedy: ,,Nóż! Kto ma nóż?" I rzuciłem się rozsznurowywać
namiot, bo noża nikt oczywiście nie miał pod ręką. Wydostać się na zewnątrz,
zaczerpnąć powietrza! .,'Tylko spokojnie. Nie nerwowo" - głos Andrzeja,
podpierającego dach nogami, osadził nieco moją i Mirka szamotaninę. Mirek, który
też przyjął uderzenie w plecy, był najbliżej wyjścia i pierwszy wyskoczył na
zewnątrz. Za nim ja.
103
Żyjemy, ale od razu dociera do nas świadomość, że ze szczytem koniec. Nie ma już
obozu, namiot zniszczony. Myśl jest gorączkowa, choć już nie tak przeraźliwa, jak ta,
która mnie poraziła, kiedy kilkanaście sekund wcześniej dusiłem się w namiocie.
Mirek tylko kilka chwil stał na powietrzu bez rękawic i już stracił czucie w palcach.
Dla niego to już naprawdę koniec, będzie musiał zejść jak najszybciej na dół. Ale
Andrzej i ja chyba jednak nie straciliśmy jeszcze wszystkich szans. Namiot, choć
sprasowany przez lawinę, jest bowiem cały. Polskie duraluminium gnie się jak ołów,
więc maszty, wyglądające jak rurki rozgotowanego makaronu, da się jakoś
wyprostować.
Łączymy się z bazą przez radiotelefon i dajemy znać o sytuacji. Mirek wraca,
Andrzej i ja pójdziemy wyżej. Muszę jednak na niego czekać, bo i on wyskoczył z
namiotu nie do końca ubrany. Nie zdążył wciągnąć overbotów i nim wyruszymy w
górę, chce jeszcze rozgrzać nogi zmarznięte na czterdziestostopniowym mrozie i
założyć ochraniacze. Być może już wtedy zapadł wyrok na jego palce. Na razie lekko
je odmroził, ale po tych kilku dniach, które wówczas dzieliły nas od powrotu do bazy,
było z nim znacznie gorzej.
Zaczęliśmy mozolne tuptanie w górę. Zimowy wiatr często odsłania w Himalajach
przeszłość. Pamiętam, że w partii podszczytowej Dhaulagiri kilka razy natknęliśmy
się na szczątki podartych namiotów, ułomki masztów, trasery. Kiedy doszliśmy do
grani nieco w prawo od naszej drogi, uwagę naszą zwróciło coś wystającego spod
śniegu. Andrzej, który był bliżej, zatrzymał się. „Jurek, to wygląda na rękę" -
powiedział. Wolałem jednak bliżej nie podchodzić ani nie sprawdzać, czy miał rację.
To było na 7 500 metrach. Nie wspięliśmy się już wiele wyżej i niebawem rozpoczęła
się mordęga nad przygotowywaniem platformy pod namiot. Jak tylko stanął, Andrzej
natychmiast zajął się swoimi nogami. Nacieranie i rozgrzewanie trwało długo, ale w
końcu odzyskał czucie. Znak, że krew na powrót zaczęła dopływać do palców.
Odmrożenie w zawieszeniu.
Odpoczynek trwał tylko do godziny 2 nad ranem, kiedy to już na lekko wyruszyliśmy
w kierunku wierzchołka. Zaczął prószyć śnieg, ale też wyraźnie'zelżał wiatr. Andrzej,
mimo kłopotów ze stopami, był w doskonałej kondycji i prowadził prawie cały czas.
Aż do momentu dotarcia do grani. Ta była ostra, trudna technicznie i wymagająca
wielkiej odporności psychicznej. Pełna jakby nanizanych na nią kulminacji, co
kilkadziesiąt minut mamiła to jednego, to drugiego z nas nadzieją, że oto już
docieramy do szczytu, aby z domniemanego wierzchołka spychać nas w depresję i
kazać zdobywać kolejne
104
wyniesienia. Trwało to do godziny 1 4, a właściwie do 1 5, bo jak się potem okazało,
zegarek Andrzeja późnił się o godzinę.
Stanęliśmy na szczycie Dhaulagiri zupełnie nieświadomi tej różnicy. Szybko
zrobiliśmy kilka zdjęć i niemal siłą ściągnąłem Andrzeja niżej, żebyśmy nie musieli
szarpać się z wiatrem na potwornym mrozie. Było późno, a on zawsze podczas
łączności przez radiotelefon robił się niezwykle rozmowny. Pamiętam, że poganiałem
go kilka razy. Ale widać nie było nam pisane zdążyć przed zmrokiem. W ciemności
zupełnie nie mogliśmy rozpoznać drogi. Zaczęliśmy się kręcić, aż w końcu stało się
jasne, że wyjście jest tylko jedno - biwak w śniegu. Namiot czekał na nas kilkaset
metrów niżej, my zaś nie mieliśmy ze sobą nic, nawet płacht.
- Co robi człowiek przydybany w ten sposób na wysokości ośmiu tysięcy
metrów? Wpada w panikę?
- Bywa i tak. Ale przede wszystkim powinien kopać jamę. Nam też nie pozostało
nic innego, jak tylko pod śniegiem szukać schronienia przed mrozem i wiatrem. Ale
śnieg był tak sypki, że kiedy udało się wygrzebać nieco większe zagłębienie,
natychmiast wszystko się zawalało. Przycupnęliśmy więc w niegłębokich nyżach jak
zające. I wytrzymaliśmy dwie godziny.
Zimno stało się straszliwe. Toteż mimo ogromnego zmęczenia i nocy usiłowaliśmy
iść dalej. Instynkt kazał się nam ruszać. Tylko ruch mógł wyzwolić odrobinę ciepła,
którego tak nam brakowało. Nie szliśmy długo. Stok opadał coraz stromiej i wówczas
zadziałał inny odruch - strach. Dalszy marsz w dół byłby samobójstwem. Siedliśmy
więc znów na śniegu i tak zastał nas świt. Pierwsze promienie słońca ukazały nam,
jak bardzo zboczyliśmy w ciemnościach z właściwej drogi. Zupełnie sztywni
dotarliśmy do namiotu o 7 rano. I wtedy dopiero przyszła kolej na łączność z bazą, w
której panowała...
Rozpacz
Na dole rozpętał się w nocy niesamowity huragan i brak wieczornej wiadomości od
nas nasuwał wszystkim jak najgorsze myśli. Adam Bilczewski dosłownie gryzł
radiotelefon ze zdenerwowania. Po 25 latach zaczął znów palić papierosy. Jednego za
drugim. Nie wiedział, że pogoda na 7500 metrach była względnie dobra. Gdyby nie
okrutne zimno, można by powiedzieć niezła.
Zupełnie odmienny był nastrój Andrzeja. Stracił czucie w stopach
105
i nie pomagało nawet najdłuższe masowanie. Ja zajmowałem się gotowaniem.
Andrzej usiłował ratować swoje palce, a wszystko to działo się w przerwach między
kolejnymi drzemkami, w które zapadaliśmy co kilkanaście minut, zupełnie
wyczerpani minioną nocą. Pamiętam to jako przedziwny stan zupełnego pomieszania
jawy i snu. Rzeczywistość jest oddalona i przytłumiona, wszelkie ruchy wykonuje się
automatycznie. Wydaje się, że wszystko jest we władzy podświadomości. Dawno już
minęło południe, kiedy jako tako doszliśmy do siebie. Trzeba było się zbierać, bo
przecież najważniejszą dla nas rzeczą było szybkie zejście jak najniżej. Ale myśl o
mozole ubierania się, w ogóle o ruchu, była tak odpychająca, że dopiero o 3 po
południu zdecydowaliśmy się wyjść. Do tej pory uspokajaliśmy się myślą, że do
osiągnięcia obozu trzeciego wystarczą dwie godziny Tak nam się wydawało. I jakże
się przeliczyliśmy!
Na nowo rozszalał się potworny wiatr. Znów poruszaliśmy się w wirującym
śnieżnym tumanie. I czuliśmy, że nie mamy sił, aby przeciwstawić się huraganowi.
Posuwaliśmy się dosłownie noga za nogą. W pewnym momencie usiadłem, a
właściwie opadłem na śnieg i... straciłem Andrzeja z oczu. Zniknął w zamieci.
Zostałem sam.
Już do zmroku nie odnalazłem go ani też nie trafiłem na namiot trójki. Dopiero
później okazało się. iż Andrzej, ratując swoje nogi, gnał tak szybko, że już o godzinie
22 dotarł do obozu drugiego. Namiot trzeciego, którego tak usilnie i bezskutecznie
szukałem, został przysypany grubą warstwą śniegu.
- Byłeś wciąż jeszcze bardzo wysoko, niesamowicie zmęczony poprzednim
biwakiem. Znalazłeś się sam wśród śnieżnej burzy na kilkudziesięciostopniowym
mrozie, znów bez namiotu. Czy również me bez nadziei? W takim momencie łatwo
wpaść w desperację. Co się z tobą wtedy działo?
- Gdyby mi zabrakło nadziei, to byłby mój koniec. Na desperację nie miałem już
chyba siły. Najważniejsza była wówczas wola przetrwania i wiara, że wyjdę z tego.
Znów dogonił mnie zmrok. Zupełnie nie wiedziałem, w którą stronę iść. Próbowanie
po omacku nie miało najmniejszych szans powodzenia. Stok był bardzo stromy. Co
więc zrobiłem? Dokładnie to samo co z Andrzejem poprzedniej nocy. Wykopałem
jamę w śniegu i wlazłem w nią jak najgłębiej. W plecaku miałem wprawdzie śpiwór
niesiony z czwórki, ale był zamarznięty na kamień. Nawet go nie wyjmowałem.
Otuliłem się tylko płachtą i zacząłem drugi na Dhaulagiri biwak pod gołym niebem.
106
,.Dr Jan Koisar, lekarz i alpinista, za jedno z najpoważniejszych zagrożeń dla
organizmu wspinacza, zmuszonego do biwaku bez możliwości choćby częściowego
schronienia się przed wiatrem i mrozem, uważa wychłodzenie. Jego stopień i
następstwa mogą być potęgowane między innymi przez uprzednio już przebyte
wychłodzenia i odmrożenia, niedostatki w aklimatyzacji, niemożność ruchu całego
ciała lub poszczególnych kończyn. Za najważniejsze czynniki hamujące
niebezpieczny proces uznaje: dobrą aklimatyzację, doświadczenie górskie i
autodyscyplinę mobilizującą wolę walki i przeciwdziałającą depresji psychicznej.
Sam organizm też uruchamia mechanizmy obronne. Przede wszystkim ogranicza
przepływ krwi przez narządy mniej ważne dla życia, a więc skórę, tkankę podskórną,
mięśnie, tkankę tłuszczową. Jako pierwsze cierpią kończyny.
Organizm skoncentrowany jest przede wszystkim na utrzymaniu lub na jak
największym spowolnieniu spadku temperatury w swym wnętrzu, w obrębie
narządów najważniejszych - mózgu, serca, płuc i trzewi Mimowolnie wzmagają
pracę mięśnie, co objawia się falami dreszczy. Pogłębia się i przyspiesza oddech,
szybciej pracuje serce W momencie, kiedy ciepłota organów wewnętrznych spada
poniżej 30 stopni Celsjusza, człowiek traci przytomność, zaczynają migotać komory,
ustają skurcze serca i wreszcie następuje śmierć"88.
Wszelkie zewnętrzne bodźce docierały do mnie przytłumione albo nawet przestały
docierać w ogóle. Potem miałem wrażenie, że to właśnie dzięki zapadnięciu w letarg,
spowolnieniu wszelkich reakcji, udało mi się przetrwać do rana. Jeszcze w nocy trzy
tysiące metrów niżej widziałem wyraźnie światła nepalskiej wioski Morfa. Otulając
się biwakową płachtą, chciałem się szczelnie odgrodzić nie tylko od wiatru i mrozu,
ale także od ciepła i zaciszności tych chłopskich chat i ich natrętnej, bo oglądanej
własnymi oczyma, realności. Jednak gdy tylko przymykałem powieki, natychmiast
widziałem przytulne wnętrze góralskiej izby z paleniskiem pośrodku, michę
dymiącego ryżu i szklankę Morfa-Brandy, pijanej przez Nepalczyków na ciepło.
Podniosłem się wraz z brzaskiem i chociaż schodziłem bardzo powoli, już około 7
stanąłem przed namiotami obozu drugiego. Przed jednym z nich spostrzegłem plecak
Andrzeja. Doszedł, ale choć spieszył się, palców nie uratował.'Moje. które też
obejrzał lekarz, były w dużo lepszym stanie. Dały mi się jednak we znaki podczas
przejścia..
88 ..Taternik" 1979, nr 2. s. 50
107
Przez French Pass
- Właśnie. Kiedy po udanym ataku na wierzchołek spakowana zawczasu
karawana ruszyła w dół. ty skierowałeś się w przeciwną stronę. O twoim skrócie
przez Himalaje krążą już legendy. Podjąłeś się zadania wręcz szaleńczego -
samotnego marszu przez tonące w śniegu i trzęsące się od lawin góry. Wszystko po
to. aby zdążyć pod następny ośmiotysięcznik - Cho Oyu. Czy rzeczywiście nie miałeś
innego wyjścia?
- Kiedy sobie to dziś przypominam, dochodzę do wniosku, że gdybym poszedł
drogą okrężną, a więc dłuższą, którą obrała wyprawa Adama Bilczewskiego,
prawdopodobnie strawiłbym na nią tyle samo czasu. Choć może szedłbym dłużej, to
przecież nie zmordowałbym się tak okrutnie. Wtedy jednak wydawało mi się, że
zyskam sporo. Skrót był wyraźny. Już kiedy podchodziłem pod Przełęcz Francuzów,
zaczęły mnie jednak nachodzić wątpliwości. Ale skoro powiedziałem „a"...
Nie zdążyłem odpocząć po ataku szczytowym i biwakach w drodze powrotnej, więc
tempo marszu miałem nie najlepsze. Na domiar wszystkiego zacząłem czuć ból
odmrożeniowych ran na stopach. Na ich podleczenie nie było przecież czasu. Do
French Pass szło mi się jeszcze jako tako, ale prawdziwy dramat rozpoczął się po
przekroczeniu przełęczy. Wpadłem w śnieg po piersi Momentami musiałem
rozgarniać go rękami, jakbym płynął. Czasami stopy nie znajdowały twardego
oparcia, a na poWierzchni utrzymywałem się tylko dzięki plecakowi.
Dwa dni darłem się przez ten śnieżny ocean. Wieczorami, kiedy rozbijałem namiot na
nocleg, najbardziej druzgocące było to, że oglądając się wstecz, widziałem dokładnie
miejsce poprzedniego biwaku! Trzeciego dnia dotarłem wreszcie do Dambush Col89
i zacząłem schodzić na dobre. Dopadła mnie jeszcze śnieżyca, ale niżej widziałem
już pas lasu i tam właśnie się skierowałem. Byle wyrwać poza granicę himalajskiej
zimy! Lasem - myślałem - jakoś sobie poradzę Ale, jak to często bywa, kto chodzi na
skróty, ten dwa razy chodzi. Przebijając się przez plątaninę dziewiczych chaszczy,
znalazłem się na krawędzi gigantycznego pionowego urwiska, którego pokonanie
było niepodobieństwem. Szukając obejścia, trafiłem wreszcie na zwierzęcą ścieżkę i,
trzymając się jej. dotarłem do doliny.
89 Dambush Col - przełęcz umożliwiająca przejście z Doliny Milczenia do doliny
rzeki Kali Gandaki.
108
Niebawem zaznałem błogiego odpoczynku w niewielkim hoteliku w Morfie. W tej
samej wsi. którą oglądałem ze stoków „Białej Góry". Tam też w audycji nepalskiego
radia usłyszałem najświeższe doniesienia o zdobyciu Dhaulagiri przez polską
ekspedycję. Wieści z Himalajów schodzą szybko.
- A mogła to być już wiadomość o pokonaniu Cho Oyu? Wszak udział w obu
ekspedycjach miałeś zaplanowany na styk. Z Morfy musiałeś jeszcze dotrzeć do
Pokhary, stamtąd do Kathmandu i dopiero ze stolicy Nepalu do bazy wyprawy
Andrzeja Zawady. Na dodatek pośpiech nie sprzyjał choćby pobieżnemu zadbaniu o
odmrożone palce u nóg...
- Właśnie ze względu na nie wynająłem w Morfie tragarza i we dwójkę
pognaliśmy do Pokhary. Jak często tylko się dało, zmieniałem opatrunki na stopach,
ale starałem się nie zwalniać marszu. Przez trzy dni szliśmy od świtu do wieczora,
pokonując w tym czasie siedmiodniowy odcinek. Opłaciło się, bo zdążyłem na
autobus jadący do Kathmandu.
Byłem tam już w nocy, a rano dowiadywałem się w ministerstwie turystyki o postępy
kolegów pod Cho Oyu. Mogłem liczyć na informacje z pierwszej ręki, bo nasza
wyprawa miała radiostację i trafiłem właśnie na łączność. Wiadomość była taka:
„Stoi już obóz trzeci na 6700. Czekamy na ciebie".
- Co to był za dzień?
- Drugiego lutego.
- A więc pozostało ci jeszcze trzynaście dni, bo przecież zezwolenia na zimowe
wspinaczki wydawane są tylko do piętnastego lutego. Ile czasu trzeba na dostanie się
z Kathmandu do bazy pod Cho Oyu?
- Miałem to wszystko wyliczone, ale co z tego, kiedy już na samym początku
stanąłem. Nie było odpowiedniej pogody i samolot, którym miałem lecieć,
pozostawał w hangarze. Jeden dzień, drugi, trzeci. Gdyby start jeszcze się odwlekał,
musiałbym spasować. Ale wtedy właśnie poleciałem. Było to szóstego lutego.
Nieomal na lotnisku w Lukli90 wynająłem tragarza i od razu wyruszyliśmy w drogę.
Normalnie na dojście do Cho Oyu potrzeba ośmiu dni. Nie miałem aż tylu. Jedynym
zatem wyjściem był marsz... non stop. Mniej więcej w połowie drogi tragarz zaczął
marudzić, że już nie wytrzymuje, że jest za bardzo zmęczony, ale nie zostawiłem mu
90 Lukla - miasto we wschodniej części Nepalu Leży w dolinie rzeki Dudhkosi,
około 40 km w linii prostej na południe od Everestu.
109
wyboru. W bazie zjawiliśmy się po trzech dniach. Dokładnie o godzinie 1 4.
- I?
- Był już wtedy rozbity obóz czwarty na 7200 metrach. Trochę za nisko. Został
więc przeniesiony wyżej, a zaraz potem Zawada zaplanował atak szczytowy. Miał to
być atak dosłownie...
Przed końcowym gwizdkiem
W bazie siedział Zyga Heinrich, który trochę pokiereszowany uderzeniem kamienia
odpoczywał i leczył ranę. I był jedynym, który mógł iść ze mną w górę. Jeszcze tego
wieczora spakowaliśmy się. Następnego ranka pięliśmy się już mozolnie po ścianie
Cho Oyu. Nie szło nam najlepiej. W obozie trzecim przystanek. Wyższy jest zajęty i
trzeba czekać cały dzień Nazajutrz zaś wypada nam pokonać właściwie dwa długie
odcinki w bardzo trudnym lodowym terenie: do dawnego miejsca obozu czwartego i
wyżej, do namiotu czwórki, przeniesionego już na 7500 metrów. W sumie
dziewięćset metrów w pionie, w dużej części bez poręczówek, zabranych ponad
nowy obóz piąty. Na zejście do bazy i poręczowanie linami od nowa nie było już
oczywiście czasu.
„1 1 lutego. Maćki zlikwidowali obóz IV, trzeba było zdecydować się na takie
rozwiązanie, choć zdawaliśmy sobie sprawę, co to znaczy dla Heinricha i Kukuczki.
Nie miał kto wynieść sprzętu do obozu V -liny były ważniejsze"91.
Tempo wciąż jest nie najlepsze. Zyga wyraźnie odczuwa długi pobyt w bazie, mnie z
kolei dokuczają nogi. Staram się jednak, aby były tylko moim problemem.
Wprawdzie codziennie musiałem zmieniać opatrunki na palcach, ale przez cały czas
wspinaczki mój partner nie miał o tym zielonego pojęcia.
W połowie drogi między trójką a piątką spotkaliśmy obu Maciejów - Berbekę i
Pawlikowskiego. Schodzili ze szczytu. Na długie świętowanie me było czasu.
Gratulacje i ruszyliśmy. Oni w dół, my w górę Przed zmrokiem pozostały nam
jeszcze do zrobienia dwa najtrudniejsze wyciągi. To znaczy dwa odcinki po mniej
więcej osiemdziesiąt
91 A Zawada, „Taternik" 1985, nr 1.
110
metrów. Zacząłem. Minęła już dawno 5 po południu, a o tej właśnie porze góry
spowijają ciemności.
Wyciągnąłem latarkę. Coś jednak w niej nie kontaktowało, grzebałem chwilę przy
przełączniku i... pac! Bateria wymknęła mi się z dłoni, nabrała przyspieszenia na
zlodzonej ścianie i tyle ją widziałem. Zostałem bez światła, bo Zyga był spory
kawałek niżej. Powolutku, po omacku piąłem się jednak nadal. Lodowa grańka, na
której się zatrzymałem, nie była dobrym stanowiskiem asekuracyjnym, ale lepszego
nie znalazłem. Zacząłem wciągać Zygę. Kontakt głosowy mieliśmy bardzo
utrudniony, ale czułem, jak lina pracuje. W pewnej chwili uwiązałem ją na sztywno i
Heinrich miał zacząć wspinaczkę na prusikach. Trwało to bardzo długo, marzłem już
okropnie.
Z ciemności nie dochodziły żadne odgłosy wspinaczki Zygi. Lina była napięta,
sytuacja też. W końcu jednak dyszący i skrajnie wyczerpany Heinrich dotarł na moją
lodową grańkę. Okazało się, że w pewnym miejscu stracił niespodziewanie
podparcie, wahnął się na linie i zawisł na prusiku. Mówiłem już, ile wysiłku wymaga
na tej wysokości zwykłe ubieranie. Jaką heroiczną walkę stoczył o wydostanie się z
matni Zyga, wie tylko on sam.
Nie mogliśmy już wspinać się wyżej. Teren był bardzo trudny, a ciemności nie
pozwalały na jakiekolwiek rozpoznanie, obaj mieliśmy już dosyć. A więc biwak!
Owinięci metalizowanymi płachtami czekaliśmy w śnieżnych jamach do rana. Na
szczęście wystawa ściany była wschodnia i pierwsze promienie słońca odrobinę nas
rozgrzały. Może to było zresztą złudzenie. Najważniejsze, że poczuliśmy się raźniej.
Kiedy jednak po dosłownie pięćdziesięciu metrach wspinaczki dotarliśmy do obozu
piątego (!), uszedł z nas cały mizerny zapas entuzjazmu. Na powrót owładnęło nami
piekielne zmęczenie i było nas stać tylko na wpełznięcie do śpiworów. Ogrzać się i
odpocząć! A byliśmy tak zmordowani, że zostaliśmy w namiocie aż do następnego
ranka. Rankiem zaś wstał piętnasty dzień lutego. Wszystko musiało się zadecydować
do zmroku.
- Byliście więc pod presją czasu, droga do szczytu jeszcze daleka, wspinaczka trudna.
Tymczasem twój partner, Zyga Heinrich, zawsze roiał opinię himalaisty bardzo
ostrożnego, starającego się do minimum zmniejszyć ryzyko, a w krytycznej sytuacji
gotowego podjąć decyzję o wycofaniu się. Nawet kosztem sukcesu. Na dodatek
jeszcze Przeżywał on na Cho Oyu wyraźne kłopoty aklimatyzacyjne, spowodowane
dwutygodniowym .leczeniem kontuzji w bazie. Jak się zachował w tym tak
dramatycznym momencie?
1 1 1
- Wyszliśmy zupełnie bez obciążenia, ale wysokość zdobywaliśmy bardzo,
bardzo powoli. Ślady naszych poprzedników były już całkiem zawiane. Czas uciekał
przeraźliwie szybko i w końcu, po którymś tam z rzędu odpoczynku, zadałem Zydze
pytanie: „Co robimy? Jeśli pójdziemy dalej, to wiesz, co nam grozi. Kolejny kibel".
Odpowiedział mi wtedy krótko: „Wiem. Idziemy, jesteśmy zbyt blisko". Zaskoczył
mnie tym i chyba odczułem dla niego wdzięczność. Jeszcze przed wyjściem z bazy
bałem się. że dojdzie do takiej sytuacji i Zyga się wycofa. Ale bliskość szczytu
przyciąga, a Zydze mimo cechującej go ostrożności. nie można było odmówić nigdy
ogromnej ambicji.
Na wierzchołku stanęliśmy dokładnie o 17,15 w ostatnich promieniach zachodzącego
właśnie słońca. Światła było jeszcze dostatecznie dużo dla zrobienia paru zdjęć.
Nakręciłem też kilka ujęć kamerą. I w dół. Kiedy w czasie podejścia pokonywaliśmy
ostatnie dwieście metrów, specjalną uwagę zwracałem na ukształtowanie ściany.
Wiadomo było przecież, że będziemy wracać po ciemku. Wyglądało to tak, że
najpierw jeden opuszczał drugiego bardzo ostrożnie na sztywnej linie i potem
dochodził do niego po śladach. Metoda była maksymalnie bezpieczna, ale
niesłychanie powolna. Dobrnęliśmy w końcu do miejsca, gdzie nie wiedzieliśmy już
którędy dalej. Jeszcze zsunąłem się kawałek tyłem. Poczułem pod nogami próżnię.
Obniżyłem się więc, zawisając na czekanomłotku i czekanie wbitym
w-lód. Próbowałem wymacać jakieś podparcie i nagle runąłem...
«
W ciemność
Upadek trwał trzy, a może tylko jedną sekundę. Za krótko, aby zrozumieć dokładnie,
co się dzieje: wystarczająco długo, żeby udławić się strachem. Poczucie czasu,
miejsca i własnej cielesności powróciło mi dopiero w momencie uderzenia w lód.
Znów miałem podparcie pod nogami, oddychałem, czułem, że jestem cały, na nowo
myślałem, jakby po chwilowym wyłączeniu.
- Wiedziałeś już, co się stało?
- Musiałem zbyt słabo wbić w lodową ścianę czekan i czekano-młotek. Znów
nie wiem, czemu to przypisać, ale po raz kolejny miałem fart niczym w sensacyjnym
filmie. Przeleciałem ze dwanaście metrów i wylądowałem na niewielkiej półce.
Wystarczyło, żebym nie trafił w nią jedną nogą, a zakończyłbym mój lot siedem
tysięcy metrów niżej.
- A Heinrich? Przecież byliście związani liną...
1 1 2
Na jednym z pierwszych wyjazdów w skałki
w skałkach Jury Krakowsko-Częstochowskiej
- Właśnie. Uświadomienie sobie tego pokazuje, jak ddkładnie Opatrzność
odmierzyła~darowane nam szczęście. Lina łącząca mnie i Zygę miała osiemdziesiąt
metrów. W chwili mojego upadku byliśmy od siebie w odległości sześćdziesięciu.
Pożostało zatem dwadzieścia metrów luzu. Kiedy więc rąbnąłem w półkę, Heinrich
nawet nie poczuł szarpnięcia, nie wiedział w ogóle, że poleciałem. Gdyby jednak
luzu zabrakło, to wyrwałbym Zygę ze ściany, on zaś spadając uczyniłby ze mną to
samo i półka, w którą trafiłem istnym cudem, stałaby się dla mnie tylko przystankiem
w ostatniej podróży.
A tak, kiedy już mogliśmy się porozumieć głosem, podprowadziłem go odpowiednią
stroną ściany i niebawem staliśmy na śnieżno-lodowym występie obaj. Dafej
próbować nie mieliśmy odwagi. Noc przeczekaliśmy przytuleni do siebie i zawinięci
w resztki podartych podczas poprzedniego biwaku płacht.
Namiot odnaleźliśmy rano po półgodzinie. Daliśmy tylko znać do bazy przez
radiotelefon, a cały dzień i kolejną noc odpoczywaliśmy. Obaj byliśmy wyczerpani,
ale wiedziałem, że Zyga dostał w kość o wiele mocniej niż ja. Dojście do trójki to
znów dzień. W normalnej formie można było w tym czasie dotrzeć bez problemów
do bazy, ale nam wystarczyło sił tylko na pokonanie jednego odcinka. Każdego ranka
budziliśmy się słabsi. Osiągnięcie obozu drugiego - kolejny dzień. Tak samo długo
trwało zejście do jedynki. Szliśmy zataczając się, stawiając kroki niczym automaty,
nie myśląc już nawet o tym, jak daleko mamy do celu. Tkwiła w nas tylko jedna
świadomość - dojść.
Z bazy wyszli nam naprzeciw, napoili gorącą herbatą i pomogli dowlec się na
lodowiec. Pamiętam, że ledwie zdążyliśmy przed północą. Było już po 23. Dopiero w
bazie przyszedł czas na zupełne odtajanie. Mogliśmy sję rozgrzać, najeić, napić.
Mogłem wreszcie oddać moje nogi pod opiekę lekarza. Mimo że na każdym
namiotowym biwaku zmieniałem opatrunki, rany zaczęły ropieć i wdała się w nie
infekcja. Jeśli "miało się obejść bez skalpela, był już najwyższy czas na prawdziwe
leczenie. A to oznaczało serie zastrzyków i wieczorne seanse kroplówkowe.
„W odmrożeniach rozróżnia się trzy stopaie. Przy pierwszym, najlżejszym, tkanki
stają się białe, .czasem twarde i. bez czucia. Pojawienie się pęcherzy oznacza drugi
stopień. O trzecim mówi się wtedy, gdy tkanKi są granatowe luo czarne. Ciekawe jest
porownanie statystyk odmrożeń, do których dochodzi w górach najwyższych i
europejskich. Otóż w tych pierwszych najczęściej, bo aż w 71 procentach.
8 Na szczytach świata
113
odmrożeniu ulegają stopy, zaś w Europie przeważają odmrożenia rąk (50 procent
wszystkich przypadków). Również częstość odmrożeń jest zdecydowanie większa w
Himalajach, Karakorum czy na Alasce. Nie notuje się też w nich praktycznie
odmrożeń pierwszego stopnia. 78 procent przypada na stopień drugi, a 21 na
trzeci"92.
- O współczesnym sporcie wiadomo, że nie może się obejść bez medycyny.
Reprezentanci niektórych dyscyplin określani są nawet mianem brojlerów czy
królików doświadczalnych. Ba, nawet wśród zupełnych amatorów zaczyna się
pojawiać proceder zwany wspomaganiem farmakologicznym. Czy i himalaizm nie
jest wolny od podobnych zabiegów? Wspomniałeś o zastrzykach i kroplówce, ale
aplikowanych po zejściu w ramach kuracji leczniczej. A jak się rzecz ma przed
wyruszeniem w górę? Pytam o to, bo słyszałem o pewnych „aptekarskich"
praktykach wśród współczesnych wspinaczy.
Nawet w historycznych już opisach można natrafić na wzmianki
0 zażywaniu specjalnych preparatów. Herman Buhl, samotnie zdobywając w 1
955 roku Nangę Parbat, łykał w drodze na szczyt i podczas zejścia pervitynę - środek
pobudzający, używany podczas II wojny światowej przez lotników z Luftwaffe.
Na to zresztą mniej uważny czytelnik mógłby nie zwrócić uwagi, ale oto niedawno w
jednym z numerów francuskiego tygodnika „Le Point" z 1 988 roku lekarz sportowy,
Jean-Pierre de Mondenar, udzielił bulwersującego wywiadu. Stwierdził wręcz, że w
latach pięćdziesiątych właśnie alpiniści najczęściej korzystali ze środków
pobudzających. W apteczkach wypraw ponoć roiło się od tego rodzaju
medykamentów. Co więcej, jego zdaniem wszystkie ówczesne wejścia na
ośmiotysięczniki były dziełem wspinaczy zażywających - podobnie jak Buhl -
pervitynę. Everest zdobyto dzięki amfetaminie, a Anglicy mieli sprytnie zacząć
medyczne eksperymenty od Szerpów. Doping w alpinizmie był wedle słów doktora
Mondenara faktem, z którego nikt nie robił tajemnicy. Sprawozdania wszystkich
francuskich wypraw z tamtego okresu wymieniają takie specyfiki, jak strychnina,
tonderon,
1 inne środki dopingujące.
Zapytany, czy należy sądzić, iż bez medycznego wspomagania niemożliwe jest
zdobywanie ośmiotysięczników, doktor Mondenar odrzekł, że dawni alpiniści byli po
prostu mniej wytrenowani i ich dzisiejsi koledzy znacznie rzadziej sięgają do
aptecznych zapasów. Za
»2 Dr J. Serafin
1 14
przykład świetnie przygotowanego sportowca, nigdy nie korzystającego ze środków
pobudzających, podał Reinholda Messnera. A więc czy doping w waszym świecie
istnieje, czy...?
- Klasycznego, podobnego do stosowanego w innych dyscyplinach nie ma, bo
spowodowałby tragiczne skutki. Niemało jest jednak takich, którzy zbyt ufają
medycynie. Na przykład biorą środki pobudzające lub znacznie przyspieszające
aklimatyzację. Ja sam swego czasu w górach zażywałem raz na dwa dni tabletkę
aspiryny.
„Praktycznie tylko dwa leki zdały egzamin w profilaktyce - aspiryna i diuramid. Ta
pierwsza jest stosowana jako środek przeciwzakrze-powy. Gęstsza krew, pełna
czerwonych ciałek, o których nadprodukcji już była mowa, jest na tworzenie się
zakrzepów bardziej podatna Aspiryna zapobiega między innymi powstawaniu
wybroczyn w gałkach ocznych i nieodwracalnym uszkodzeniom nerwów
wzrokowych. Przyspiesza również - co wykazały obserwacje statystyczne - proces
aklimatyzacji. Z kolei diuramid jest środkiem odwadniającym i przez to
zmniejszającym niebezpieczeństwo obrzęku mózgu i płuc"93.
Sporadycznie zdarzało mi się stosować ronikol, rozszerzający naczynia krwionośne,
przydatny przy odmrożeniach. Właśnie ten lek zaaplikowano mi w formie
zastrzyków po zejściu z Cho Oyu. Raz też zostałem wystawiony na pokusę. Pod K-2
w 1982 roku otrzymałem od lekarza amerykańskiej ekspedycji trzy tabletki. Dziś
nawet nie pamiętam ich nazwy, ale ów lekarz kładąc mi je na dłoni, powiedział:
„Zażyj to tylko przy schodzeniu, ale wyłącznie w ostateczności. Pamiętaj,
OSTATECZNOŚCI!" Nosiłem je przy sobie przez trzy sezony. Potem wyrzuciłem.
- Wiesz przynajmniej, jak miały zadziałać?
- W sytuacji krytycznej, kiedy zabrakłoby mi sił, dałyby potężnego „kopa"
organizmowi. Eliminując wszelkie naturalne odruchy, normalnie nie dopuszczające
organizmu do przeciążenia. Mimo że tak naprawdę nie mógłbym, szedłbym nadal.
Choć już nie powinny, pracowałyby moje mięśnie. Zmuszałyby się do nieludzkiego
wysiłku płuca i serce. Aż do zupełnego zniszczenia. Moją jedyną szansą byłoby
wtedy dotarcie do bazy, zanim zdążyłbym się „zajść" na śmierć. Tabletki nie
gwarantowały cudownego odnowienia organizmu, lecz jak gdyby umożliwiały mi
zjazd górską serpentyną wozem
93 Dr J. Serafin.
1 1 5
bez hamulców, skrzyni biegów i kierownicy. Na szczęście'nigdy nie stanąłem przed
dylematem - wsiąść do niego czy nie?
Doping we wspinaczce jest dla mnie jak chwytanie się haków na klasycznej drodze.
Podobnie zresztą myślę - co już mówiłem - o tlenie. Kiedy wchodziliśmy na Lhotse
bez aparatów, uważano nas za szaleńców, a i dziś znów mówi się wiele o
konieczności używania tlenu w Himalajach. Ja powiem jedno: rezygnacja z tego typu
ułatwień jest moim zdaniem dążeniem do naturalności we wspinaczce.
- Czy ma to również oznaczać, że w ramach owej naturalności coraz więcej
wypraw będzie rezygnowało na przykład z opieki medycznej, a jej uczestnicy sami
zadbają o swoje życie i zdrowie?
- No nie, nie chcę przez to powiedzieć, że lekarz nie jest potrzebny na wyprawie
himalajskiej. Wręcz przeciwnie. To bardzo ważna osoba i z reguły ma ręce pełne
roboty. Uczestnicy ekspedycji cierpią zwykle na liczne przypadłości, które zajmują
go dosłownie na co dzień. Zwłaszcza w zimie, kiedy powietrze w Himalajach jest
bardzo suche, prawie wszyscy kaszlą jak przy ostrym bronchicie.
• „Pozbawione wilgoci, przechłodzone powietrze wysusza nabłonek górnych dróg
oddechowych, qo powoduje bardzo silny i nieprzyjemny kaszel. Jest to tym
łatwiejsza do złapania przypadłość, że z powodu zmniejszonej zawartości tlenu
wszyscy dyszą przy lada wysiłku, powodując głęboką i częstą penetrację zimnego
powietrza w drogach oddechowych. Dobrym i potrzebnym niezwykle rozwiązaniem
byłoby stosowanie jakichś oąłon na nos i usta, które pozwoliłyby oddychać bardziej
nawilżonym powietrzem. Do tej pory jednak nikt jeszcze nie opracował wzorów
podobnych masek"94.
Współczesny himalaista wie niemało o swoim organizmie, jest sobie trenerem i
często sam bywa lekarzem, ale wyprawowy eskulap jest zawsze postacią centralną.
Każdy z nas cały czas wsłuchuje się we własny organizm. Wszyscy zdają sobie
sprawę z czyhających niebezpieczeństw i dlatego najdrobniejsze niedomaganie jest
powodem wizyty u lekarza. Ten powinien być po trosze ojcem, matką, po trosze
spowiednikiem. On jest tym, który pociesza, uspokaja, rozwiewa wątpliwości...
Bywają jednak lekarze nieczuli. Ci mają jedną receptę na wszystko - zdrowi do góry,
chorzy na dół.
Na wszelki więc wypadek staram się podglądać siebie jak najwni-kliwiej.
Obserwację zaczynam już od wysokości czterech tysięcy
94 Dr J. Serafin.
116
metrów nad poziomem morza. Już wtedy mój organizm reaguje na zmianę ciśnienia i
zawartdlci tlenu w powietrzu. Zaczynam dostawać zadyszki. toteż co dzień
sprawdzam, ile kroków mogę zrobić, nim mnie zatka. Wzrasta mt tętno, więc po
przebudzeniu badam puls. Na początku notuję, na przykład na wysokości 5000
metrów: 70, 72 uderzenia serca na minutę. Po zaaklimatyzowaniu się tętno spada mi
nawet do 48. Kiedy nie przekracza 55 uderzeń, to sygnał, że aklimatyzacja doszła
prawie do optimum. .
- Coraz bogatsze są doświadczenia lekarzy specjalistów,- ale wciąż jeszcze nie
ma metody pozwalającej ustalić zawczasu, kto na wyprawie będzie dobry, kto się
sprawdzi, a kto nie powinien w ogóle jechać w góry. Nie zdają egzaminu próby
symulowania wysokogórskich warunków w komorach niskich .ciśnień.
Wielokrotnie zdarzało się, że ći z najgorszymi wynikami osiągali największe sukcesy.
Choćby słynny Brytyjczyk, Harold Tilman, który został odrzucony przez komisję
wojskową, ustalającą skład wyprawy na Everest w 1936 roku. Działając w
Himalajach na własną rękę, zdobył siedmiotysięcznik Nanda Devi - 781 6 metrów
nad poziomem morza - najwyższy z wówczas pokonanych przez człowieka.
Podobnie rzecz się miała z Johnem Huntem, późniejszym kierownikiem zwycięskiej
ekspedycji na najwyższą górę świata. Ale i on, zdyskwalifikowany, nie zrezygnował
z uprawiania himalaizmu. Słusznie,, czego dowiodła historia. Znane są też przypadki
odwrotne. W roku 1959 podczas przygotowań do włoskiej wyprawy na K-2, która
zakończyła się sukcesem, jednym z uzyskujących najlepsze wyniki testów był
trzydziestosześcioletni Mario Puchoz. Podczas wspinaczki na Czogori zmarł nagle w
obozie drugim na wysokości 5900 metrów.
- Ja też przechodziłem „naziemne" próby. W roku 1987, 1988 i 1 989 wspólnie z
Wandą Rutkiewicz i Krzyśkiem Wielickim zostaliśmy zaproszeni do Szwajcarii przez
profesora Oswalda Oelza, lekarza fizjologa, uczestnika wypraw himalajskich -
między innymi ekspedycji Messnera na Shisha Pangmę - specjalistę medycyny
górskiej. Ciekawe, że badaniom wydolności fizycznej poświęcił on bardzo niewiele
czasu. Nawiasem mówiąc, okazało się, że przeciętny maratończyk bije mnie pod tym
względem na głowę. Profesor Oelz skupił się przede wszystkim na testach
psychologicznych. Na określeniu czegoś., co w specjalistycznej nomenklaturze nosi
nazwę imperatywu sukcesu.
„W ostatnich latach obserwujemy ogromny wzrost liczby himalajskich ekspedycji.
Statystyki wykazują, że choroba wysokościowa
117
dotyka ponad 10 procent wspinaczy. Mniej więcej drugie tyle zapada na inne ciężkie
przypadłości. Z górą 20 procent ulega wypadkom. Kilkunastoprocentowa grupa ze
wszystkich chorujących bądź kontuzjowanych ponosi śmierć. Liczby te mówią same
za siebie i warto o nich pamiętać. Udział lekarza w wyprawie nie jest więc
przeżytkiem, chyba że chcemy przyjąć dewizę «navigare necesse est, vivere non est
necesse»"95
- Na Cho Oyu przypieczętowałeś swój ogromny sukces. Zdobyłeś dwa
ośmiotysięczniki zimą. Dokonałeś rzeczy, która przed tobą nie udała się nikomu.
Jednocześnie pojawił się w twoich himalajskich zmaganiach pewien problem.
Andrzej Zawada nazwał go problemem moralnym przygotowania drogi dla mistrza.
Czy to nie mąciło ci radości z odniesionych zwycięstw?
- Na Dhaulagiri nie musiałem mieć wyrzutów sumienia, ale pod Cho Oyu tak.
Przeżyłem rzeczywiście nieco gorzką radość, choć może trochę cichej satysfakcji
dało mi to, że w ostatniej chwili koledzy wspinający się na szczyt ,,popsuli" założone
poręczówki. I to w kluczowym dla wspinaczki fragmencie ściany. Mimo więc
przetartego szlaku napracowałem się pod wierzchołkiem solidnie. Zresztą podobna
sytuacja nie przytrafiła mi się więcej. Choć bywało, że traktowano mnie jak gwiazdę
w całym ujemnym sensie tego słowa.
W kolejnych ekspedycjach brałem już udział od początku akcji wspinaczkowej i nikt
nie mógł powiędzieć, że przygotował mi drogę. A przy Cho Oyu można było mówić
również o powrotnej drodze, bo Jacek Olek, zastępca kierownika do spraw
finansowych, zafundował mi, ze względu na moje nogi, samolot z Kathmandu do
Delhi. Tam już miałem mniej szczęścia. Pismo wystosowane przez naszą ambasadę
do „Aerofłotu" (wtedy nie było jeszcze lotowskiego połączenia Warszawy ze stolicą
Indii) nie odniosło pożądanego skutku. Na miejsce do Moskwy i dalej do Polski
musiałem czekać okrągłe dziesięć dni.
Kto wie, czy nie zapaskudziłbym do końca nóg w „chlewiku" na delhijskim
kempingu, gdyby nie uratował mnie pewien lekarz z Cieszyna, który codziennie
doglądał moich ran. W Katowicach miałem już dużo czasu, żeby doprowadzić stopy
do stanu idealnego. Latem czekała mnie bowiem kolejna ekspedycja. Jej celem była
Nanga Parbat.
9 Dr J. Serafin.
118
Po wyprawie na Cho Oyu Jerzy Kukuczka szykował się już na swój dziewiąty
ośmiotysi^cznik. Messner był od niego lepszy o dwa ,,oczka". Była to najmniejsza
odległość, na jaką Polakowi udało się zbliżyć do konkurenta.
ŚMIERĆ GONI ŚMIERĆ
Straszna Naga Góra. Feralne poręczówki. Góralska dusza. Kang-chendzonga na
pożyczkę. O nic nie pytaj, Andrzej nie żyje! Najwspanialsza góra świata. Na Czogori
południową ścianą. Dwadzieścia metrów krawędzi. Na szczyt. Zejście.
Straszna Naga Góra
- Po kilku latach jako doświadczony himalaista, opromieniony sławą zdobywcy
ośmiu szczytów, ponownie stanąłeś u stóp Nangi Parbat96. Nie dałeś jej rady osiem
lat wcześniej. Ta góra czekała na ciebie najdłużej, podobnie zresztą było z innymi
wspinaczami. Próby jej zdobycia podejmowano jeszcze w ubiegłym stuleciu.
Brytyjczyk Frederick Mummery zorganizował wyprawę na Nangę Parbat w roku
1895. Przypłacił ten szaleńczy jak na tamtą epokę wyczyn życiem. Kolejne
ekspedycje też przez całe lata składały śmiertelne zaliczki na poczet przyszłego
zwycięstwa. Kierowana przez Wilhelma Merkla amerykańsko-niemiecka wyprawa z
1932 roku wróciła bez sukcesu i bez ofiar wprawdzie, ale już następna ekspedycja
niemiecka z roku 1934, pod przewodnictwem tego samego wspinacza, zapisała się w
kronikach jako jedna z najtragiczniejszych. Na zawsze został wśród wiecznych
śniegów sam Merkl i jego ośmiu towarzyszy, w tym pięciu Szerpów. Jeszcze drożej
zapłaciła za śmiały atak niemiecka wyprawa dowodzona przez Paula Bauera w 1 932
roku. Przy wspaniałej pogodzie zaskoczyła podczas snu siedmiu wspinaczy i
dziewięciu tragarzy lawina. Wszyscy zginęli. Do zdobycia 'szczytu przez Austriaka
Hermana Buhla w roku 1953 kolejni himalaiści latami - między innymi brat
Reinholda Messnera, Gunther - oddawali życie na stokach Nangi Parbat. Byli wśród
nich twoi koledzy. Ale przecież nie tylko z tego powodu jest to góra wyjątkowa.
- To prawda. Wśród himalajskich olbrzymów trudno znaleźć
96 Nanga Parbat - nazwa wywodzi się z sanskrytu. wys. 81 25 m n.p.m. Reinhold
Messner stanął na jej wierzchołku dwukrotnie - w 1970 i 1978 roku. Drugie wejście
było solowe Naga Góra była jego pierwszym ośmiotysięcznikiem.
120
drugą taką. o podobnym przewyższeniu. Potężny Indus97 płynie opodal Nangi Parbat
doliną na wysokości około tysiąca metrów nad poziomem morza. Wierzchołek Nagiej
Góry, liczący 8125 metrów wznosi się więc ponad sieaem kilometrów wyżej. Bazę
zakłada się zwykle na poziomie 3800 metrów. Wspinacze mają do pokonania z górą
4300 metrów w pionie! A jednak pod żadnym ośmiotysięczni-kiem nie ma bazy
przyjemniejszej i radośniejszej .niż tu właśnie. Namioty stoją jeszcze na pastwiskach,
wokół mnóstwo zieleni, opodal pasą-się owce. Mnogość drzew sprawia, że nie ma
żadnego kłopotu z opałem, można siedzieć codziennie przy ognisku, a menu
wzbogacać kupowanymi u miejscowych górali ziemniakami, warzywami i owocami.
Jest tam tak przyjśmnie, że niektórzy wolą leżeć przed namiotem, niż piąć się w górę.
- Bo też i bać się chyba mają czego. Słyszałem, że rejon Nangi Parbat, to
miejsce wyjątkowych kaprysów pogody. Niskie położenie bazy, oprócz wydłużenia
wspinaczki, niesie i inne utrudnienia...
- Taki typowy układ pogodowy spod Nangi wygląda następująco: rano pogoda
jak drut, ale już mniej więcej o dziesiątej nadciąga mgła lub zachmurza się i leje. Tak
przez cały dzień. Wieczorem na powrót robi się pocztówkowo. Niskie położenie bazy
sprawia też, że na początku wspinaczki dokuczają deszcz i upały, wyżej trzeba się
raptem przestawić na walkę ze śniegiem. Trudno także znaleźć podobnie lawiniastą
górę. Sypie się z niej bez przerwy. Zwłaszcza w dzień, gdy przygrzewa słońce, z
lodowcowych zerw98 wytapiają się kamienie i głazy. To chyba największe
przekleństwo Nagiej Góry.
- Podczas waszej wyprawy spotęgowane, bo postanowiliście pójść na szczyt
południowo-wschodnim filarem, który nawet podczas zachmurzenia jest
„najcieplejszy" i najbardziej narażony na lawiny. Ale jak doszło do ekspedycji i czy
ktoś już przed wami próbował tej drogi?
- Wyprawę przygotował krakowski Klub Wysokogórski, a ja chętnie przyjąłem
konkretną propozycję kierownika ekspedycji, Pawła Mularza. Przedsięwzięcie
podobało mi się z dwóch, a właściwie z trzech powodów. Po pierwsze, miałem
szansę na kolejny ośmioty-sięcznik, po drugie, nadarzała się okazja odkucia się na
Nandze, po
97 Indus - rzeka biorąca swój początek w Transhimalajach. Przepływa przez
Chiny, Indie i Pakistan. Wpada do Morza Arabskiego. Nanga Parbat leży w
odległości 25 km od jego koryta.
98 Zerwa lodowca - stromy, urwisty próg. powstający w miejscu przełamania się
lodowca.
121
trzecie wreszcie, i co najważniejsze, mieliśmy wytyczyć zupełnie nową. polską
drogę. To znaczy może nie tak zupełnie wytyczyć, bo pomysł pokonania góry przez
filar południowo-wschodni zrodził się już wcześniej i kilka wypraw próbowało tego
przed nami dokonać. Tyle że żadnej się dotąd nie udało. Najbliższy sukcesu był Karl
Herrlig-koffer" w roku 1985. Prawdę mówiąc, już podczas nieudanej wyprawy w
1977 roku rozważaliśmy możliwość wejścia tamtędy na wierzchołek. Ale kiedy
przyjrzeliśmy się filarowi, natychmiast zrezygnowaliśmy.
- Tym razem wśród członków ekspedycji było więcej rasowych wspinaczy niż w
roku 1 977. Zdaje się, że byliście też wyprawą międzynarodową?
- Tak, bo oprócz obywateli polskich brali w niej udział Meksykanie i dwóch
Polonusów - Sławek Łobodziński z USA i Mikołaj Czyżewski z Francji.
- Drogę wybraliście bardzo ambitną. Czy równie ambitny był styl wspinaczki?
Czy wspinaliście się po alpejsku?
- Nie. Wyprawa przebiegała tradycyjnie. Zakładaliśmy kolejne obozy,
wycofywaliśmy się do bazy, potem wynosiliśmy do góry nowe porcje sprzętu i
żywności i tak dalej. Aż do wierzchołka. Ale nim stanęliśmy na szczycie, Nanga dała
nam odczuć, że nie podda się bez walki. Kiedy teraz wspominam tę wspinaczkę,
dochodzę do wniosku, iż była to jedna z najniebezpieczniejszych, w jakich brałem
udział. Działaliśmy przede wszystkim wczesnymi rankami i wieczorami. Wtedy
jeszcze lawiny najczęściej drzemały uśpione mrozem.
Początek mieliśmy nie najgorszy. Rozpięliśmy przeszło trzy kilometry poręczówek,
ale przy zakładaniu, a właściwie próbach założenia obozu trzeciego popadliśmy w
jakiś przedziwny stan bezsilności. Co któryś zespół wychodził w górę, wracał z
niczym. Wydawało się w pewnej chwili, że nie przeskoczymy tej zaczarowanej
bariery 7000 metrów.
- Właśnie, mówisz, że obóz trzeci zamierzaliście postawić na siedmiu tysiącach.
Merkl w 1 934 roku na tej wysokości miał już obóz szósty...
- To jest między innymi wykładnik różnicy, jaka dzieli współczesnych
alpinistów od pionierów. Tymczasem jednak nie mogliśmy się z trójką uporać.
Między obozem drugim a miejscem planowanego obozu trzeciego wznosiło się tysiąc
metrów bardzo trudnej, miksto-
99 Karl Herrligkoffer - kierownik wyprawy z roku 1953, podczas której Herman
Buhl pierwszy pokonał Nangę Parbat.
122
wej ściany. Na całym tym odcinku nie było ani jednego miejsca na rozbicie namiotu.
Ścianę trzeba było więc zaporęczować. Utknęliśmy przy tej robocie jakieś sześćset
metrów ponad dwójką. Rozwieszanie lin zajęło nam tyle czasu ^pochłonęło tyle sił,
że zamiast piąć się wyżej, musieliśmy się wycofać, aby zdążyć do namiotów przed
nocą.
Wspinaczka jest trudna. Na przemian skała i śnieg. Do tego mc-a i sypiący od czasu
do czasu bardzo gęsty śnieg. Ale postanawiam wraz z moim zespołem100, że
będziemy iść. dopóki się da, aż do zmroku. Jeśli nie dotrzemy do założonej
wysokości, biwakujemy i następnego dnia zakończymy sprawę. I tak właśnie się
stało. Już po ciemku wciągałem moich partnerów do ostatniego w tym dniu
stanowiska asekuracyjnego. Noc spędziliśmy we czterech w jednym i to jeszcze nie
całkiem rozbitym namiocie. O prawdziwym odpoczynku nie było mowy, ale opłaciło
się. Rankiem dołożyliśmy jeszcze dwieście metrów i upragniony obóz trzeci stanął
wreszcie na wyznaczonym miejscu. Następny zespół mógł zatem obóz wyposażyć,
trzeci z kolei wnieść liny i zaporęczować drogę powyżej trójki. Potem na powrót my
wkroczyliśmy do akcji, żeby jak najwyżej założyć obóz czwarty. Do bazy zeszliśmy
po raz ostatni. Nikt z nas nie miał ochoty kursować między obozem pierwszym a
trzecim z powodu cholernych lawin, które schodzą tam bez ustanku.
Zadecydowaliśmy więc, że jak znów wejdziemy w ścianę, to poniżej trójki prędko
nas nie zobaczą. Odczekaliśmy, aż pozostałe dwa zespoły zrobią swoje i ruszyliśmy
w górę. Właściwie historia się powtarza. Aż do grani pniemy się bardzo stromymi
lodowymi żlebami. Dalej jest już nieco łatwiej, ale straconego czasu me odrobimy, bo
ciemności nie pozwolą. Czwórka staje zaledwie na 7400 metrach. Trochę nisko.
Miejsce w obozie trzecim zrobił nam team Tadka Piotrowskiego.
- To nie wspinaliście się razem?
- Nie, gdyż już na początku rozdzielono nas w trosce o równomierne rozłożenie
sił. Koledzy obawiali się, że dwójka Piotrowski-Ku-kuczka będzie zbyt szybka w
stosunku do pozostałych. Może zresztą i słusznie. Już w obozie czwartym
podzieliliśmy się na dwie mniejsze grupki i na zmianę przez dwa dni zakładaliśmy
poręczówki. Dłuższy tam pobyt i ewentualny skok na wierzchołek raczej nie
wchodził w grę, bo czwórka nie była zbyt obficie zaopatrzona w żywność. Więcej
mieli donieść nasi zmiennicy. Tak to było zaplanowane, ale po raz nie wiadomo który
przekonałem się, że planowanie w górach najczęściej
'oo Zyga Heinrich, Carlos Carsolio (Meksyk). Sławek Łobodziński (USA).
123
okazuje się zawodne. Podczas łączności z bazą dowiedzieliśmy się. że właśnie gdzieś
między obozem pierwszym a drugim wydarzył się wypadek. Z chrypiącego głośnika
naszego „Klimka" dochodzi dramatyczny komunikat: „Piotrka Kalmusa dosłownie
zerwała z lin poręczowych lawina! Spadł pod ścianę i właśnie trwa akcja ratunkowa".
- A wy?
- My byliśmy dwa kilometry wyżej i choćbyśmy nie wiem, jak się spieszyli, to i
tak nie udałoby się nam włączyć do poszukiwań tego dnia. Gdyby jednak do
wieczora nie dały one rezultatu, to mieliśmy schodzić nazajutrz. Wieczorem jednak
radiotelefon znów wychrypiał wiadomość, która nas zmroziła: „Piotrek nie żyje".
Znaleźli ciało pod ścianą. Prawdopodobnie spadł na dół już martwy. Był to drugi
wypadek spowodowany przez lawinę. Kilka dni wcześniej inna strąciła Piotra
Samolewicza. Zsuwał się ponad sześćset metrów, ale poza ogólnymi potłuczeniami
nic mu się nie stało. Piotrek nie miał tyle szczęścia. To był dla nas wszystkich
prawdziwy cios. Śmierć, jeśli się zdarzy, zawsze wyznacza na wyprawie punkt
zwrotny. Pojawia się pytanie: Co robić? Wspinać się, czy przerwać akcję?
- I coście wtedy postanowili?
- Dyskutowaliśmy tam, na górze. Dyskutowaliśmy z bazą przez radiotelefon.
Trwało to długo i rozmowy były trudne. W takich razach nigdy nie ma
jednomyślności. Jedni są za, inni przeciw. Ustaliliśmy w końcu, że czterech idzie w
górę, a dwóch schodzi.
- Mówisz: ustaliliśmy. A co sądziłeś o tej sytuacji ty sam?
- Powiem szczerze - stchórzyłem! Nie miałem odwagi powiedzieć tego, co padło
później z ust Zygi. Pamiętaj, że byliśmy po dwóch wyprawach, podczas których
zginęli moi partnerzy. Teraz wykorzystałem sytuację, że Heinrich był oficjalnym
kierownikiem sportowym ekspedycji i jemu zostawiłem dyskusję z bazą.
Powiedziałem mu tylko: „Przyjmę decyzję ostateczną". Rozmowy przez radiotelefon
trwały cały wieczór. Wreszcie padły znamienne słowa Zygi: „Zeby ofiara Piotrka nie
była daremna". Z dołu dobiegł nas głos Pawła: „Dobrze, zgadzam się, choć mi
ciężko". Przyznaję, że takiej właśnie decyzji oczekiwałem...
- Coraz częściej używa się takiego argumentu. Właściwie nie słyszy się już o
wyprawach, które przerywają akcję z powodu śmierci kolegi. To obraz znany raczej z
historii ekspedycji pionierskich...
- Trudno tu o jakieś zasady ogólnie obowiązujące. Każdą taką sytuację
rozpatruje się oddzielnie. Pamiętam dyskusje po śmierci Haliny Kruger-
Syrokomskiej pod K-2, po upadku Rafała Chołdy. Za
1 24
każdym razem spory toczyły się godzinami, w każdym przypadku były argumenty za
i przeciw. Na wyprawę większość jedzie po to, by wejść na szczyt. Dla jednych jest
to zaspokojenie własnych ambicji, dla innych przeżycie wielkiej przygody, ale dla
każdego przygotowanie wyprawy to ogromny wysiłek finansowy i organizacyjny.
Nie tak łatwo z tego wszystkiego zrezygnować.
Gdybyśmy więc wtedy zeszli na dół, oznaczałoby to koniec wyprawy. Stanęło na
tym, że czterech idzie w górę, dwóch wraca do bazy. Mizerne zapasy jedzenia nie
pozwalały na inny wariant. Trzeba było jeszcze ustalić, kto zejdzie. Mikołaj
Czyżewski, w bardzo dobrej formie fizycznej, jeden z najlepszych członków zespołu,
zgłosił się sam. Tym drugim został Michał Kochańczyk.
Powyżej czwórki założyliśmy poprzednio nieco poręczówek. Szybko się jednak
skończyły i dalej szliśmy już tylko z liną asekuracyjną. Na 7600 metrach
postawiliśmy dwa namioty. Powstał w ten sposób obóz piąty, choć nietypowy, bo
właściwie biwak, gdyż nie schodziliśmy już na noc niżej. Rankiem postanowiliśmy
ruszyć ku szczytowi na lekko. Przed nami bardzo stroma ściana, więc nasze
obciążenie powinno być minimalne. Zyga jednak, stary chytrus, nie od dziś wyznaje
zasadę, że lepiej nosić niż prosić. Na wysokości ośmiu tysięcy, jeśli czegoś
zabraknie, prosić można tylko o zmiłowanie boskie, więc cichcem włożył do swego
plecaka maszynkę gazową i butanowy kartusz. Jakże mu byliśmy za to wdzięczni! W
południe pozostawał do wierzchołka jeszcze kawał drogi. Wspinaczka wlokła się
niemiłosiernie. Ale nie mogło być inaczej, skoro trzeba było wyszukiwać miejsca na
stanowiska, wbijać haki, korzystać ze sztywnej asekuracji. Już pod wieczór, kiedy
kończyłem kolejny wyciąg - osiemdziesiąt metrów nad pozostałą trójką, mniej więcej
na 7900 metrach - nagle rozpętała się burza. Prawdziwa burza z błyskawicami i
hukiem grzmotów. Śnieg walił jak oszalały, a ze wszystkich metalowych części mego
ekwipunku leciały iskry.
„Rozszalała się burza, czekany zaczęły iskrzyć. Alpiniści odrzucili czekany, zdjęli
raki i okulary przeciwsłoneczne, które też już iskrzyły. Po półgodzinie wzięli plecaki
i zaczęli schodzić do obozu VI. Wyładowania elektryczne trwały nadal. Przed oczami
Schmaderera błysnęła mała błyskawica, a Zuck otrzymał potężne uderzenie w
kark"101.
- Czy ciebie też spotkało coś podobnego?
101 B. Chwaściński, ,,Ku niezdobytym szczytom". Warszawa 1 987, s. 220.
125
- Do tego nie doszło, ale pietra miałem s.olidnego. Cały czas pamiętałem o tym, jak
należy zachowywać się w górach podczas burzy, to znaczy nie mieć kontaktu z
metalowymi przedmiotami, ale to było wszystko, co mogłem zrobić. Stałem
przypięty karabinkiem i pętlą asekuracyjną do haka i czekałem, aż nawałnica
ucichnie. Kiedy się trochę uspokoiło, już około 4 po południu, zjechałem do moich
towarzyszy i postanowiliśmy biwakować. O wspinaczce nie było już tego dnia mowy.
W śnieżnej jamie było okropnie ciasno, a jedyną osłonę dawała nam płachta. Kiedy
tak siedzieliśmy otuleni, z nogami w plecakach, nastrój poprawiała nam herbata
ugotowana dzięki maszynce Zygi.
Rano odzyskałem te stracone wieczorem osiemdziesiąt metrów, dołożyłem następne.
Kiedy zakładałem stanowisko asekuracyjne, lina wymknęła mi się niespodziewanie z
ręki i... Zyga, choć drugi, musiał radzić sobie sam. W tym samym co i mnie miejscu
Heinrichowi zda--zyła się identyczna przygoda, a kładę to na karb trzynastego lipca.
Nieprawdopodobny zbieg okoliczności. Szczyt był już blisko. Czuliśmy to, ale
musieliśmy jeszcze pokonać niebezpieczny nawis, barierę seraków i nim dostaliśmy
się do grani, wpadliśmy jeszcze w śnieg po piersi. Ostatni fragment drogi był
komfortowy - po twardym, wywianym śniegu. Tuptaliśmy przez kilkaset metrów
bardzo powoli, lecz już zupełnie bezpiecznie.
Kroniki mówią, że na wierzchołku stanęliśmy dokładnie o 1 3. Nie pamiętam tego,
ale jeszcze dziś widzę wspaniałą panoramę Karakorum rozciągającą się po północnej
stronie. Na szczycie byliśmy wyjątkowo długo, okrągłą godzinę. Z pewnością zbyt
dużo czasu straciliśmy na oglądanie i fotografowanie, bo ledwie zdążyliśmy przed
zmrokiem do naszej jamy. Paliwa wystarczyło już tylko na przygotowanie letniego
płynu. Jak gaz z kartusza ulatniały się też nasze siły. Rano wygrzebaliśmy się spod
śniegu bardzo zmęczeni. Z niepokojem zauważyłem u wszystkich coraz większe
otępienie i obojętność. Carlos tak nonszalancko zachowywał się na stanowisku
asekuracyjnym, że musiałem na niego wrzasnąć. Schodziliśmy cały czas na przemian
w zawiei i we mgle. I natiosa.
Wielokrotnie zwodzeni złudzeniem skręcaliśmy gdzieś w bok, potem nagle, chcąc
naprawić domniemany błąd, podchodziliśmy do góry, aż w końcu znaleźliśmy się w
terenie zupełnie obcym. W którą stronę się obrócić? Zyga był pewien, że powinniśmy
odbić w prawo, ja - że wręcz przeciwnie. Za nic nie chciał odstąpić od swego,
postanowiłem więc... sprawdzić. Zmusiłem się do podejścia prawie stu
126
metrów i natrafiłem na pierwszy ślad - starą rękawiczkę, którą kilka dni temu
zostawiłem przy poręczówce. Po chwili odnalazłem linę. Teraz już pozostali nie mieli
innego wyboru, jak podejść do mnie. Krzyknąłem w dół szczęśliwy. I kiedy już
wreszcie, ciężko dysząc, uporali się z tym ostatnim na Nandze podejściem,
rozpoczęliśmy powolny marsz drogą, którą wyznaczały...
Feralne poręczówki
Dlaczego feralne? Po prostu wszystko, co złe podczas tej wyprawy, działo się wokół
nich lub przez nie. Z drugiej jednak strony, gdyby nie liny...
W obozie piątym nie było nic do picia ani jedzenia. Szalone pragnienie, dręczące nas
już od dwudziestu czterech godzin, mieliśmy nadzieję zaspokoić dopiero w czwórce.
Ale i w namiocie na 7400 metrach, do którego dowlekliśmy się po całym następnym
dniu, nie było ani gazu, ani czegokolwiek mokrego. Gdyby nie odsiecz wysłana nam
z dołu, nie wiem, jak byśmy to wytrzymali. Wcześniej jednak, w obozie trzecim
czekała nas mordęga „odgruzowywania" namiotów. Wiszący nad nimi serak oberwał
się i ogromne bryły lodu dosłownie je sprasowały. Gorące picie i jedzenie
wynagrodziły nam jednak wysiłek. Mieliśmy gdzie odpocząć przed
najniebezpieczniejszym odcinkiem. Tyle, że niedługo. Aby dostać się bowiem
bezpiecznie do jedynki, musieliśmy wyjść już o 2 w nocy. Dopisało nam przy tym
szczęście, bo ranek wstał bardzo mglisty i spowijająca wszystko gęsta wata jakby
odwołała wschód słońca. Nie grzało tak mocno i obyło się bez zbytniego
bombardowania. Zbytniego, bo Sławek uchylając się przed kamienną lawinką
uratował wprawdzie głowę, ale spadający głaz dosłownie obciął obiektyw wiszącego
mu na piersi Nikona. Zyga102, przepinając się z jednej poręczówki w drugą, oberwał
nagle kamieniem i poleciał! Fart miał jednak ogromny, bo cały czas zsuwał się
wzdłuż liny i w którymś momencie zdołał ją wreszcie chwycić. Mnie zaś poręczówka
mało co nie zadusiła. To było niedaleko przed obozem drugim. Wmarznięta w śnieg
lina, kiedy ją obciążyłem, oddała nagle niewielki luz i raptownie zawisłem głową w
dół. Stało się tak dlatego, że nogi w rakach mocno ugrzęzły w głębokim śniegu, a
reszta ciała, tracąc oparcie w poręczówce, nie zdołała wytrzymać niespodziewanego
wahnięcia, spotęgowanego jeszcze ciężarem plecaka.
'02 Zyga Heinrich zginął wiosną 1 989 roku podczas powrotu z Everestu. Wraz z
czterema kolegami zasypała go lawina.
127
Zacząłem się dusić. W żaden sposób nie mogłem uwolnić nóg. Nylonowa lina, kiedy
usiłowałem się podciągnąć, rozciągała się. W kilku daremnych próbach traciłem siły i
nadzieję. Szedłem pierwszy i następnego z kolei, Zygi. mogłem się spodziewać w
tym miejscu najwcześniej za pół godziny. Ale tak długo za nic bym nie wytrzymał.
Już brakowało mi tchu. Spróbowałem więc po raz ostatni. Podciągnąłem się
najwyżej, jak tylko zdołałem, i nagłym szarpnięciem rzuciłem się głową w dół.
Zdecydowany byłem nawet na połamanie nóg. byle tylko wyrwać je ze śniegu. I
udało się. Z impetu fajtnąłem kozła i zawisłem na linie już w normalnej pozycji.
Dalszy ciąg był banalnie prosty. Nogi miałem całe. Mogłem zjeżdżać dalej.
Wieczorem byliśmy już w bazie, choć Heinrich nie dotarł tam
0 własnych siłach. W czasie upadku skręcił bardzo boleśnie nogę w kolanie, co
już w drodze powrotnej, po zlikwidowaniu bazy, zmusiło nas do wynajęcia muła w
pobliskiej wiosce. Normalnie, gdybyśmy potrzebowali muła do transportu bagażu,
nie byłoby żadnych ceregieli. Kiedy jednak okazało się, że jesteśmy w sytuacji
podbramkowej, a góral, z którym pertraktowaliśmy, gdy wyczuł, że wynajęcie
zwierzęcia jest dla nas ważniejsze niż cena. podniósł ją zupełnie nieprawdopodobnie.
I już nie opuścił. Mieliśmy tylko jedno wyjście -zaakceptować warunki. Na
współczucie górala nie było co liczyć.
- Już raz wyraziłeś się z pewną rezerwą o charakterach współtowarzyszy
waszych wypraw - nepalskich Szerpów czy mieszkańców wysokogórskich wiosek
pakistańskiego Karakorum. Jakoś to nie przystaje do legendy o nieulękłych i
ęzlachetnych „himalajskich tygrysach", gotowych narażać życie dla ratowania
innych, opiekuńczych
1 trwających do końca na posterunku. Czy myślisz, że w ciągu ostatnich
kilkudziesięciu lat, w okresie niezwykle gwałtownego rozwoju himalaizmu, zmienili
się tak bardzo, czy może przekazy z ubiegłego stulecia i lat przedwojennych nie
całkiem prawdziwie ich odmalowały?
- To nie tak. Dotychczas po prostu wszyscy piszą o dodatnich cechach
nepalskich górali. Zachwycają się ich prostolinijnością, szlachetnością i uczynnością,
nie wspominając ani słowem o wielu przywarach. Powstał w ten sposób wizerunek
Szerpy idealnego, którego w Himalajach prawie się nie spotyka. Niech mi zatem
wybaczą Szerpowie, Bałtowie i inni himalajscy górale, ale opowiem trochę o tych
cechach mniej chwalebnych, a równie prawdziwych jak te najlepsze. A swoją drogą
myślę, że oni zmienili się przez lata kontaktów z białymi przybyszami.
128
Nepalscy Szerpowie zajmowali jako kasta w społeczeństwie dwudzieste któreś tam
miejsce, na równi mniej więcej z pomywaczami. Uczestnicząc w coraz liczniejszych
ekspedycjach wspinaczkowych, zwłaszcza w setkach wypraw trekkingowych. bardzo
się wzbogacili i zyskali na znaczeniu. Teraz są jedną z bogatszych kast. Można już
nawet mówić o pewnym modelu szerpańskiej kariery. Zaczyna się ją od pracy
zwykłego tragarza, aby po pewnym czasie zamienić na lepiej płatną i bardziej
honorową - tragarza wysokościowego, kucharza, przewodnika. Potem Szerpa, który
zgromadził gotówkę, zakłada niewielki hotelik albo agencję trekkingową. Od tej
chwili nie musi już chodzić po górach w poszukiwaniu zarobku. Zarobek przychodzi
do niego, a na imię mu po prostu turystyka.
Jeden ze znanych ekologów nepalskich - Hemanta Mishra, członek Królewskiej Rady
do Spraw Ochrony Przyrody, określił to nawet tak: „Obecnie mamy w kraju trzy
religie - hinduizm, buddyzm i tu-ryzm"
Osiem lat wyjazdów w Himalaje to oczywiście okres zbyt krótki, aby zaobserwować,
jak zmienia się...
Góralska dusza
Porównanie obserwacji i doświadczeń z wiedzą zaczerpniętą z książek opisujących
pionierskie lata było dla mnie szokujące. Zauważam przy tym pewne cechy wspólne
dla wszystkich górali na świecie. Jest w nich dużo godności pomieszanej z
surowością, ale nie jest to godność na tyle niewzruszona, żeby - jeśli pojawi się
ptaszek do oskubania - nie skorzystać z okazji. Przykład spod Nangi jest tego
najlepszym dowodem. Ale mam jeszcze lepszy, z następnej wyprawy na
Kangchendzongę.
Szerpa potrafi być bardzo usłużny. Niektórym jego zachowanie może nawet
przywodzić na myśl opiekuńczość, ale jeśli z uśmiechem podaje rano herbatę do
śpiwora, to ręczę, że robi to nie z przyjaźni, lecz z obowiązku wynikającego z
zawartego przed wyprawą „kontraktu". Czasem takie zachowanie może nawet
oznaczać, że coś jest nie w porządku. Jak choćby w tej historii.
Do chaty w szerpańskiej wiosce doszliśmy nieco wcześniej, niż niosący nasz bagaż
tragarze, mieliśmy zatem czas pogadać chwilę z właścicielem. A kiedy zjawili się
nasi kulisi, z miejsca zaczęli nam usługiwać, podawać herbatę, przyrządzać jedzenie.
Aż byliśmy
9 Na szczytach świata
129
z Krzyśkiem Wielickim zdumieni. I wtedy coś mnie tknęło. Tym bardziej. że jeden z
plecaków niesionych przez Szerpów wydał mi się pustawy. Kiedy tylko ruszyłem w
jego stronę, tragarze zaczęli w te pędy uciekać. Okradli nas. Widział to wszystko
rzecz jasna i złorzeczył z nami właściciel chaty.
Tak jak chwilę przedtem byliśmy wdzięczni naszym kulisom za obsługę, tak teraz
czuliśmy dla niego wdzięczność za współczucie. Jednak tylko do rana. Kiedy
przyszło nam bowiem płacić za nocleg, Szerpa palnął ni mniej, ni więcej tylko 37&
rupii! To była kwota zupełnie księżycowa. Wiedzieliśmy dobrze, że powinniśmy
zapłacić najwyżej 50 rupii. Skąd więc taki rachunek? Nepalczyk oczywiście nie
potrafił nam tego wyliczyć, ale trwał w uporze. Nie wiedział, iż rozszyfrowaliśmy go
natychmiast. Drań był wściekły, bo to ni.e on nas oskubał, lecz tragarze. Wiedział, że
nas okradli i żal mu było, że ktoś inny zagarnął zawartość plecaka. Postanowił to
sobie teraz odbić. Był tak nieugięty w swoim postanowieniu, że wszelkie targi
kończyły się niczym.
Ponieważ nie mieliśmy zamiaru płacić owych 378 rupii, trzeba było znaleźć inne
rozwiązanie. Zaproponowaliśmy mu 100 rupii na odczepnego. Ale gdzie tam! Nie
pozostało nam więc nic innego, jak dołożyć jeszcze 50 rupii, zostawić je na stole i
ruszyć swoją drogą Biegł za nami przez całą wioskę, gestykulując i pomstując.
Tragarzy, których wynajęliśmy, zbuntował i musieliśmy szukać nowych o wiele
dalej...
Albo korowody z porterami103 w czasie marszu pod Manaslu. Już w Kathmandu.
kiedy umawialiśmy się co do ceny z wynajętym przez nas sirdarem104, jedna rzecz
mi się nie spodobała. To mianowicie, że zażądał od razu określonej stawki za dzień
dla każdego tragarza, podczas gdy wiadomo, że zapłatę najpierw się negocjuje. Skąd
mógł wiedzieć, jak potoczą się rozmowy z kulisami? Dałem się wtedy przekonać i
zaufałem sirdarowi. Wymyśliłem tylko jedną rzecz. Ponieważ on określił z góry
stawkę dzienną na czterdzieści pięć rupii - to jest około dwóch dolarów - zawarłem z
nim układ, że dostanie premię w wysokości dwóch tysięcy rupii, jeśli uda mu się
wynegocjować z tragarzami niższą stawkę. Trzeba jeszcze dodać, że oficjalna
wynosiła 35 rupii. Gra była warta świeczki, bo mogliśmy w ten sposób zaoszczędzić
sporo gotówki. Wydawało mi się więc, że mam sirdara w ręku.
103 Porter (ang.) - inaczej tragarz.
,04 Sirdar - kierownik zespołu tragarzy.
130
- A nie miałeś?
- On i jego pomocnik, jak później wyszło na jaw, będący główną sprężyną,
okazali się niezłymi cwaniakami. Zgodzili się na układ i premią, ale też wnet
poinformowali nas, że nic z tego nie będzie. Tragarze się ponoć*nie zgodzili.
Uderzyło mnie to, że sirdar coś za bardzo nie chce zarobić tych dwóch tysięcy i
zacząłem podejrzewać, że znalazł sobie lepszy zarobek. Z kulisami umówił się w
rzeczywistości na czterdzieści rupii dziennie, a od nas chciał brać czterdzieści pięć.
Ot co! Nie mogłem mu jednak na razie nic udowodnić, a poza tym przed końcem
karawany nie chciałem wszczynać żadnych zatargów. Obawiałem się opóźnień w
marszu. Tymczasem nim dotarliśmy na miejsce bazy, miałem już dowód w ręku.
W sukurs przyszła nam technika wideo. Jedną z naszych kamer nagraliśmy rozmowy
tragarzy, z których wynikało jasno, ile obiecał im sirdar. Kiedy doszliśmy na miejsce,
zapytałem go, ile mu potrzeba na wypłaty. Pomnożył liczbę kulisów przez
czterdzieści pięć i... wtedy odtworzyliśmy mu nagranie. Zbaraniał, ale przyznał się do
wszystkiego Tyle że to jeszcze nie koniec. Przyszedł - już po wypłaceniu tragarzom
czterdziestu rupii za dzień - pomocnik szefa karawany i zażądał premii! Ma się
rozumieć, że nie chcieliśmy mieć z nim więcej do czynienia. Zwolniliśmy go
natychmiast, a sirdara, który się popłakał i obiecał poprawę, zatrzymaliśmy do końca
wyprawy. I spisywał się zupełnie dobrze. Był Nepalczykiem, a jego pomocnik
Szerpą. Taki miał paskudny góralski charakter.
- I to mówi góral z Istebnej?
- Mówi, bo dobrze zna ich naturę. Rzecz jasna nie można porównywać zbyt
dosłownie górali nepalskich z naszymi. Ci pierwsi żyją przecież w strefie
oddziaływań tak różnej od słowiańskiej tradycji -filozofii wschodu i buddyjskiej czy
też islamskiej (w przypadku Pakistanu) religii. Ja sam zaś jestem bardziej, używając
śląskiej gwary, „krojcok". Urodzony w typowym śląskim familoku, wychowany na
podwórku, gdzie w centralnym miejscu stoi ..hasiok", czyli śmietnik. Ale z rodziców
- beskidzkich górali. Nie miałem takiego szczęścia jak mój starszy brat i nie
zdążyłem się urodzić w Istebnej. Dusza jednak i krew są we mnie góralskie i o moim
istebniańskim pochodzeniu zawsze pamiętam.
25 lutego 1987 roku. w ramach I Festiwalu Filmów Górskich zorganizowanego przez
Klub Wysokogórski z Katowic, setka najznamienitszych gości z kraju i zagranicy
spędziła cały dzień w Istebnej.
131
przyjmowana serdecznie przez mieszkańców wsi i gminy oraz państwa Kukuczków.
Podobnego święta ta niewielka beskidzka wioska me przeżywała nigdy przedtem.
Około południa przed miejscowy ośrodek kultury zajechały dwa autokary z
alpinistyczną kompanią, od której trudno by zgromadzić lepszą.
Wysiadali więc z autobusów kolejno: austriacki himalaista Hans Shell, zdobywca
Nangi Parbat. Gasherbruma I, Shisha Pangmy. autor pierwszych wejść na
siedmiotysięczniki w Hindukuszu i Karakorum; jego rodak Wolfgang Nairz, dyrektor
szkoły wspinaczkowej w Inns-brucku. pogromca Everestu; szwajcarski lekarz i
wspinacz w jednej osobie Oswald Oelz. mający za sobą wejścia na Everest i Shisha
Pangmę; Brian Hall. jeden z najlepszych obecnie wspinaczy brytyjskich. zdobywca w
stylu alpejskim Jannu i Nuptse. partner Douga Scotta i Alana Rousa; Jean
Afanassieff. pierwszy Francuz na Czomo-lungmie - również filmowiec: Jim Curran.
brytyjski wspinacz, filmowiec i pisarz górski: szwajcarski specjalista himalajskiej X
muzy. Jean Rezzonico. autor między innymi filmu o ataku Messnera na Makalu:
Christine de Colombel - alpinistka francuska, uczestniczka polskich wypraw na K-2,
Shisha Pangmę. także dziennikarka: Kurt Walde -rodak Messnera, towarzysz
Krzysztofa Wielickiego z próby przejścia południowej ściany Lhotse: jeden z
najlepszych Czechosłowaków -JaromH Steiskal. zdobywca Lhotse Shar. Dhaulagiri i
Cho Oyu w stylu alpejskim: kolejny sąsiad zza południowej granicy - Miroslav Smid.
mający na koncie alpejskie przejście Amai Dablang i wiele wypraw w prawie
wszystkie góry świata: brytyjski towarzysz Polaków z ekspedycji na Shisha Pangmę.
Alan Hinkes: Wanda Rutkiewicz. Krystyna Palmowska, Wojciech Kurtyka i wielu,
wielu innych.
Tłum przed wejściem do sali ośrodka był tak gęsty, że ruch na zupełnie zablokowanej
drodze regulowała milicja, specjalnie zaś przybyła ekipa telewizji francuskiej, którą
pilotowała - mieszkająca od lat w Paryżu bratanica niezapomnianego Adama
Bilczewskiego -Małgośka Bilczewska-Fromenty, z trudem znajdowała w ciżbie
miejsce do filmowania. Regionalna kapela, trącając się łokciami, rżnęła góralskie
melodie od ucha. a urodziwe dziewczyny w kwiacistych spódnicach doskakiwały po
kolei do przybyszów i wpinały im w swer try i kurtki białe rozetki, zrobione na
szydełkach przez istebniańskie gospodynie. Tak przyozdobieni goście wchodzili do
sali. gdzie ludzi było prawie tak dużo jak na zewnątrz.
Budynek trzeszczał w szwach i atmosfera zrobiła się gorąca, nie tylko od setnych
oddechów, ale i z rozgorączkowania przybyłych na
132
to niezwykle spotkanie górali. Goście siedli w dwóch pierwszych rzę dach.
Rozsunęła się kurtyna nad sceną / na deski wskoczyły barwne pary. Po występach
wdrapał się na rampę przewodniczący gminnej rady i przywitał wszystkich bardzo
piknie po góralsku. Sekundował mu w tym Jerzy Kukuczka, prezentując publiczności
swych przyjaciół, a każdemu nazwisku towarzyszył ukłon wymienionego, który
odwracając się do sali. otrzymywał gromkie brawa. Potem na scenie pozostał już
tylko sam zdobywca himalajskiej korony, starając się zaspokoić ciekawość
pytających widzów. Do wspaniałego obiadu w gospodzie ..Złoty Groń" przygrywała
ta sama co przy powitaniu kapela, a konkurowali z mą jodłowaniem goście z
austriackiego Tyrolu.
Śnieg w górach leżał jeszcze wysoki, toteż rozgrzane towarzystwo z ochotą przyjęło
propozycję kuligu. Dziesięć par sań ruszyło z kopyta. a w las poniosło się buczenie
gajdów i zawodzenie skrzypek, bo i tam nie zabrakło ludowych grajków. Gdy tylko
kapela przestawała grać dla złapania oddechu, podnosiły się śpiewy podochoconych
pasażerów. A co sanie to w innym języku.
Najgłośniejsi byli Francuzi, bo zajmowali aż dwie pary sań. ale i Anglicy nie chcieli
być gorsi. Wtórowały im przyśpiewki niemieckie i włoskie. Nadarzyła się też okazja
wyrównywania starych porachunków. Doszło nawet do rewanżu za Waterloo.
najbardziej zacięte śnieżne bitwy wybuchały między podwodami francuskimi i
angielskimi. A potem już w obejściu rodzinnej chałupy Kukuczków rozgorzała
totalna bitwa, wszystkich przeciw wszystkim. Z tego też powodu w powrotnej drodze
skrzypki grały już bez towarzystwa gajdów, bo te w zawierusze diabli wzięli, ale
nikomu, nawet muzykantom z kapeli, to nie przeszkadzało.
Chwila spędzona u ..bacy" Kukuczki, odzianego zgodnie z tradycją w kierpce,
serdak, gunię, brudik / kapelusz, była krótka. Ledwo wszyscy zdążyli ułamać kęs
chleba z tacy trzymanej przez przemiłą panią Celinę i posypać go szczyptą soli. a już
woźnice podcinali korne, by jak najprędzej przebyć kawał drogi do leśnej polany,
gdzie czekały ognisko i gorąca kolacja. Ciemno się już robiło, przeto rozpalono
pochodnie w saniach i tak pohukując w las, walił kulig z góry, aż ci, co niebacznie
zeskoczyli na śnieg dla wyczynania swawoli, prosić musieli o miejsca na następnych
chyżo nadjeżdżających samach, kiedy ich własne umknęły.
Długo w noc harcowah wszyscy przy. ognisku, zajadając się w chwilach odpoczynku
wojskową grochówką serwowaną z kuchni polowej WOP-u. Była to zresztą tył ko
przekąska do wieczerzy, która
133
czekała opodal w schronisku, pamiętającym jeszcze czasy pani pre-zydentowej
Mościckiej, która ufundowała je dla Wojskowej Organizacji Kobiet.
W obszernej sieni schroniska przygotowano tego wieczora prawdziwy kiermasz
ludowego rękodzieła. Gdyby istebniańskie gospodynie wiedziały, jakie wzięcie będą
miały ich koronki, przygotowałyby ich więcej. W mig sprzedały wszystkie i do
chałup musiały jeszcze latać, bo gościom zagranicznym wciąż było mało. Stoły
uginały się od jadła, zaś niektórym balownikom nogi. Zrobiły bowiem swoje polskie
trunki, podawane wedle zwyczaju jeszcze na saniach i przy ognisku. Teraz dopiero
rozpoczęły się tańce. Kiedy jednak koło północy górale zaczęli rzępolić na gęślach
rock and rolla. towarzystwo nieco wytrzeźwiało i zatrąbiono do odwrotu.
Jeszcze tylko Wanda Rutkiewicz, przebrana w góralskie spódnice i serdaczek,
zakręciła polkę z przewodniczącym miejscowej rolniczej spółdzielni i było po balu.
Słynny himalajski szczyt w Istebnej Anno Domini 7 988 dobiegł końca.
Kangchendzonga na pożyczkę
- Choć biegiem przez Himalaje nazwaliśmy twoją niezwykłą drogę spod
Dhaulagiri do Cho Oyu, to przecież tak naprawdę trwał on nadal. Z jednej wyprawy
wyjeżdżałeś na drugą, w domu będąc jedynie parodniowym gościem...
- Spod Nangi Parbat też spieszyłem się bardzo, żeby zdążyć na wyjazd mojej
klubowej wyprawy na południową ścianę Lhotse. I chciałem nieco odsapnąć, bo
czternaście dni spędzonych powyżej 7000 metrów dało mi się jednak we znaki.
Wtedy, pamiętam, opady deszczu spowodowały zerwanie się w kilku miejscach
drogi. Musieliśmy ją sami naprawiać. Po Lhotse już w Kathmandu spotkałem
pierwszą grupę wyprawy gliwickiej na Kangchendzongę105, w której składzie byłem
od blisko dwu lat i teraz wypadało, żebym ją via Katowice dogonił. Mogłem sobie
pozwolić w tym przypadku na nieco inne potraktowanie mego udziału w ekspedycji.
Po raz pierwszy wyjeżdżałem na wyprawę jako wolny strzelec, który swój udział
miał opłacony
105 Kangchendzonga - szczyt w Himalajach, wys. 8598 m n.p.m. Pierwsi wspięli się
w 1955 roku na szczyt Brytyjczycy: George Band i Joe Brown. Reinhold Messner
zdobył go w roku 1982.
134
żywą gotówką. Nie angażowałem się więc w przygotowania i dołączyłem do reszty
właściwie na takiej samej zasadzie, jak do polskich ekspedycji dołączają zagraniczni
wspinacze, którzy płacą oczywiście innego koloru pieniędzmi. Moimi bogatymi
wujkami byli w tym przypadku klub. Wojewódzki Komitet Kultury Fizycznej i
Sportu z Katowic i Polski Związek Alpinizmu. Na podobnych warunkach wyjeżdżał
Krzysiek Wielicki, z którym goniliśmy gliwiczan.
W domu odpocząłem trzy tygodnie i wyruszyłem pod Kangchen-dzongę na początku
grudnia Już po drodze do bazy wyprzedziliśmy Artura Hajzera, który spod Lhotse w
ogóle nie wrócił do kraju, w Kathmandu bowiem dogadał się z kierownikiem
wyprawy, Andrzejem Machnikiem, i dołączył do niej. Wysłano go zaraz z misją
odebrania w Bombaju ekspedycyjnego bagażu, ale ten z powodu zmian w rejsie
statku PLO przypłynął znacznie spóźniony. Stąd to nasze spotkanie.
Gliwiczanie, ponieważ nie znali daty nadejścia sprzętu i żywności, nie chcąc tracić
cennego czasu, postanowili działać na kredyt. Od miejscowych wspinaczy i agencji
trekkingowych pożyczyli sprzęt i gotówkę pod zastaw wyposażenia bujającego
gdzieś na falach Oceanu Indyjskiego. I ruszyli w terminie. Baza stała już dziesiątego
grudnia. My dotarliśmy tam w dziesięć dni później Z miejsca też włączyliśmy się do
akcji. Następnej nocy spaliśmy już w obozie pierwszym, kolejnej w drugim na 6700
metrach. Trzeciego dnia na 7000 metrów złożyliśmy depozyt sprzętowy i
wycofaliśmy się do bazy. Na Wigilię. Mogłem zupełnie bezboleśnie przeżyć taki rajd.
Aklimatyzacja z Lhotse robiła jeszcze swoje.
- Wycofaliście się na Wigilię. Święta, a zwłaszcza święta Bożego Narodzenia, to
rodzina, opłatek, choinka, prezenty, życzenia. Czy można się dobrze czuć w wigilijny
wieczór gdzieś hen, na himalajskim lodowcu?
- To nigdy nie będzie to samo, co świętowanie z rodziną, ale przecież staraliśmy
się wszyscy, aby ten dwudziesty czwarty grudnia wypadł jak najbardziej po
domowemu. Krzyś Pankiewicz przygotował na deklu od transportowego bębna
ogromny tort z galaretki, przyozdobiony owocami z kompotu. Ja ugotowałem
grzybową zupę. Każdy wyciągnął z własnego bagażu przygotowany jeszcze w kraju
opłatek. Były życzenia, modlitwa odmówiona chórem i kolędy, którym z
zaciekawieniem przysłuchiwali się nasi Szerpowie. Zupa i pozostałe dania
smakowały jak rzadko, tylko tortu właściwie nie spróbowaliśmy, bo wśród
świątecznej krzątaniny Krzyś siadł nagle z rozmachem w sa-
135
miusieńki środek swego dzieła, tak że mogliśmy tylko oblizywać palce, zeskrobując
mu ze spodni smętne resztki.
Zdarzyło mi się jednak spędzać Boże Narodzenie w bardzo podłym nastroju. Rok
wcześniej, kiedy samotnie zdążałem pod Dhaulagiri, Wigilia zastała mnie w
Pokharze. Zamiast zupy grzybowej zamówiłem wtedy do mego hotelowego pokoiku
jarzynową, jedyną jaką tam podawali. Otworzyłem puszkę sardynek, które musiały
zastąpić karpia w galarecie. Pamiętam, że kielich paskudnej miejscowej wódki rakszi
był tego wieczoru głęboki. A przy czytaniu wyciągniętej z plecaka Biblii rozkleiłem
się zupełnie. Dotąd zawsze starałem się spędzać święta w domu i te były pierwsze z
dala od najbliższych. I w dodatku zupełnie samotne. Kiedy kładłem się na posłaniu
po wigilijnej kolacji, powiedziałem do siebie na dobranoc: „Sam zgotowałeś sobie
ten los". Pod Kangchendzongą wśród kolegów było mi znacznie lżej
- Wspomniałeś o Szerpach przysłuchujących się polskim kolędom. A przecież
zapewne'i wy mieliście nie raz możność obserwowania ich zwyczajów...
- Owszem, zwłaszcza w bazie, którą natychmiast po rozbiciu urządzali po
swojemu. Właściwie to najpierw budowali coś w rodzaju ołtarzyka, rozpalali ogień i
składali swojemu bogu ofiarę z ryżu. Często też namioty bywały ozdabiane sznurami
chorągiewek z wypisanymi na nich magicznymi znakami i modlitwami. Wieńce z
kwiatów zarzucane na szyje zdobywców szczytów, o których czyta się w wielu
książkach, najczęściej przygotowują dopiero po zejściu z gór w rejony, gdzie rosną
lasy.
O nic nie pytaj, Andrzej nie żyje!
Z raportu komisji Klubu Wysokogórskiego w Gliwicach, powołanej do zbadania
okoliczności śmierci Andrzeja Czoka podczas wyprawy na Kangchendzongę na
przełomie roku 1 985 i 1 986:
„2 1 stycznia 1 985 Andrzej razem z Jurkiem Kukuczką wchodzą na szczyt
Dhaulagiri. Andrzej po biwaku na wysokości około 7900 m doznaje ciężkich
odmrożeń stóp, z powodu których w maju zostają mu częściowo amputowane dwa
palce u każdej ze stóp. Okres poprzedzający zabieg i pozabiegowy nie daje mu
żadnej możliwości treningu.
W okresie późniejszym uczestnictwo w wyprawie wymaga wypracowania środków
na robotach wysokościowych, co również uniemoż-
136
Iiwia prowadzenie racjonalnej rekonwalescencji, a potem treningu. W efekcie
Andrzej znalazł się u stóp góry z nadwagą ciała i siłą rzeczy w słabszej niż normalnie
kondycji fizycznej, ale za to zupełnie dobrej psychicznej.
Bierze udział w zakładaniu wszystkich obozów. W dniu 7 stycznia z bazy wysuniętej
do akcji szczytowej wychodzą dwa zespoły: Czok--Piasecki i Kukuczka-Wielicki.
Kolejno osiągają obozy: I - 7 stycznia, 11-8 stycznia, III - 9 stycznia, IV - 1 0
stycznia. Tego samego dnia do obozu III podchodzi dalsza piątka z zamiarem ataku
szczytowego w drugiej kolejności. Samopoczucie Andrzeja, poczynając od obozu III,
nie jest najlepsze. Wieczorem dnia 9 stycznia ma silny atak kaszlu. Lekarz drogą
radiofoniczną zaleca aspirynę, maclavit, witaminę C, tyrospirol do ssania, inhalację
nad maszynką przy gotowaniu herbaty, a w następnym dniu zejście na dół. Po lekach
kaszel ustąpił".
- Przebywaliście z Andrzejem już od wielu dni wspólnie. Czy nie zauważyłeś
jakichś symptomów zbliżającego się nieszczęścia?
- Przed wyjściem wszyscy byliśmy bardzo zaaferowani, bo teren przed obozem
pierwszym zarwał się niespodziewanie. Po prostu lodowiec zapadł się w tym miejscu
o prawie osiemdziesiąt metrów, tak że trzeba było od nowa wyszukiwać i poręczować
drogę do jedynki. Jednak już w obozie drugim Andrzej zaczął mocniej kaszleć. To nie
wzbudziło niczyich podejrzeń, bo przecież kaszel, zwłaszcza w zimie - co już
mówiłem - jest bardzo typową dolegliwością. Ale Andrzejowi dokuczała ona
szczególnie. Kiedy dochodziliśmy do jedynki, dwójki czy trójki, musiał wykaszleć
się co najmniej przez godzinę, zanim przyszedł do siebie. W obozie trzecim Czok był
już bardzo zmęczony - dziś przypominam to sobie wyraźnie - ale tak naprawdę
dotarło to do mnie dopiero później, kiedy dzień po dniu, godzina po godzinie
analizowałem przebieg ataku na wierzchołek Kangchendzongi.
Trójka była zasypana śniegiem, znów przeżyliśmy mordęgę odkopywania namiotów.
W następnym obozie czekał już tylko jeden, trzeba było zatem zdecydować: co dalej?
Czy idziemy we czterech z dodatkowym namiotem, czy też bez niego ruszy do
czwórki tylko jedna para, a druga zaczeka w obozie trzecim. Stanęło na tym, że
wspinamy się wszyscy. Czterystumetrowe podejście kończyliśmy w bardzo silnym
wietrze i w zupełnie porozrywanym zespole. Różnica nniędzy naszą parą a
Przemkiem i Andrzejem robiła się coraz większa. A i oni nie doszli razem. Czok
zostawał już daleko w tyle.
137
Z raportu komisji: „Jego tempo było wyraźnie słabsze. Obóz IV osiągnął w godzinę
po Piaseckim. Wieczorem w namiocie ma powtórny ostry atak kaszlu. Lekarz
powtarza zalecenia plus dwie tabletki furosemidu".
Tej nocy kaszel nie dał już Andrzejowi spokoju. Jeszcze wieczorem sam
zadecydował, że będzie schodził. Przemek zaofiarował mu swoje towarzystwo. My z
Krzyśkiem czuliśmy się dobrze i szykowaliśmy się do ataku szczytowego. O 2
zaczęliśmy się zbierać. O 5,45 ruszyliśmy. Wtedy zamieniłem ostatnie słowa z
Andrzejem.
Z raportu komisji: ,,11 stycznia Kukuczka i Wielicki wychodzą
0 świcie do ataku szczytowego, nie zdając sobie sprawy z powagi sytuacji w
sąsiednim namiocie. Zresztą opis wskazuje na to, że nie zdaje sobie z niej jeszcze
sprawy nawet Piasecki. Gdy rozpoczynają ubieranie, Andrzej nie jest w stanie
założyć sobie raków. Schodzą bardzo wolno do połowy wysokości pomiędzy obozem
IV i III. Tu spotykają kolegów z drugiego rzutu.
Około godziny 18 zespół sprowadzający dociera do obozu III. Andrzeja opatulonego
w śpiwór opuszczano na linie, został ułożony, zgodnie z instrukcją lekarza, w pozycji
półleżącej w namiocie, otrzymując wskazane lekarstwa. Jest bardzo wyczerpany,
prawie nie mówi, kaszle (...). Przed godziną 21 jego stan jakby się poprawił".
Wychodząc z czwórki miejiśmy do szczytu 800 metrów. Zanim ukazało się słońce,
zmarzliśmy nieludzko i dopiero około dziewiątej nieco odtajaliśmy w pierwszych
promieniach. Wtedy też natknęliśmy się na jakieś stare poręczówki, które pomogły
nam przede wszystkim trzymać się właściwego kierunku. Kto wie, ile czasu zajęłoby
nam wynajdywanie wśród rozlicznych kulminacji i obniżeń właściwej drogi, bo teren
pod szczytem był bardzo pogmatwany. Krzysiek był szybszy, wyprzedził mnie na
wierzchołku prawie o pół godziny.
Nie wytrzymał jednak do mojego przyjścia w przenikliwym wietrze
1 minęliśmy się pięć metrów poniżej szczytu, jak już schodził. Dogoniłem go w
zejściu i w namiocie obozu czwartego byliśmy o 16. Po wypiciu herbaty - łączność z
bazą. Nie mieliśmy jej ze szczytu, bo gdzieś w czeluściach plecaka zawieruszyły mi
się baterie i nie mogłem ich wtedy odnaleźć. Dowiadujemy się, że z Andrzejem
bardzo źle. Proponujemy od razu naszą pomoc, ale nie chcą nas na razie widzieć w
trójce, gdyż w namiotach nie ma tylu miejsc do spania. Do akcji sprowadzania
Andrzeja niżej mamy się włączyć
138
następnego dnia. Jeszcze wieczorem rozmawiamy z bazą. Uspokaja nas wiadomość,
że lekarz i kierownik idą do góry z tlenem. I mają iść do oporu.
Rano łączymy się z bazą. Ghrypiący głos z radiotelefonu mówi: ,,0 nic nie pytaj."
mam komunikat - Andrzej Czok nie żyje!" Cisza. Wczoraj zanosiło się na najgorsze,
ale przecież tak naprawdę nie wierzyliśmy, że Andrzejowi może się coś stać. To
zupełnie nieprawdopodobne. On, ten zawsze najlepszy, niezniszczalny, nie żyje! Nie
udało się go uratować mimo opieki, mimo...
- A co z tlenem? Mówiłeś, że nieśli do góry tlen.
- Wycofali się, poddali, nie doszli nawet do obozu pierwszego. W tym czasie
Andrzej już nie żył. Zmarł o 22. Zupełnie niepostrzeżenie. gdy Przemek
przygotowywał mu porcję herbaty. Tylko że ci z tlenem nie mieli o tym pojęcia.
- Andrzej mimo pewnych braków kondycyjnych był przecież, podobnie jak wy,
człowiekiem, który się wielokrotnie sprawdził na dużych wysokościach. Co się więc
stało i to w dodatku tak nagle?
- Choroba wysokogórska jest bardzo zdradliwa. Atakuje znienacka i potrafi
powalić najdoskonalszego wspinacza. To był obrzęk płuc.
„Przy intensywnym oddychaniu i poceniu się na dużej wysokości dochodzi, na
skutek utraty dużej ilości soli mineralnych, do zaburzenia składu elektrolitów w
organizmie. Jednym z efektów tego jest zatrzymanie w ustroju sodu, normalnie
wydalanego przez nerki, a to z kolei powoduje zatrzymanie wody w przestrzeniach
międzykomórkowych i powstają obrzęki. Jeśli wystąpią na nogach czy na przykład
na twarzy, to pół biedy. Prawdziwym niebezpieczeństwem są obrzęki tak ważnych
organów, jak mózg czy płuca. Jeśli chodzi o obrzęk płuc właśnie, to najbardziej
narażeni są nań - co wydaje się paradoksalne - wspinacze dobrze wytrenowani,
szybko zdobywający wysokość. Zbyt szybko przenoszący się w ten sposób w
warunki niskotlenowe.
Choroba może wystąpić już na czterech tysiącach metrów nad poziomem morza.
Objawia się nagłym uczuciem wielkiego zmęczenia, dusznością, rzężącym
oddechem. Czasami nawet tak głośnym, że z pewnej odległości przypomina
bulgotanie wody. Chory często sinieje. Typowym objawem jest bardzo szybkie tętno i
kaszel. Zrazu ostry i suchy, potem powodujący odkrztuszanie pienistej wydzieliny
podbarwionej krwią. Z medycznego punktu widzenia śmierć, która Później następuje,
jest bardzo podobna do utopienia się. Dlatego też
139
jednymi z leków, jakie podaje się przy ratowaniu chorego z obrzękiem płuc. są
preparaty odwadniające"106.
- Wiem. że śmierć Andrzeja bardzo tobą wstrząsnęła. Wiem też, że po powrocie
z wyprawy pytano cię wielokrotnie - w rozmowach prywatnych i publicznie - czy nie
czujesz się winny śmierci kolegi? Zarzucano tobie i Krzyśkowi Wielickiemu, że
mając wielką przewagę w aklimatyzacji, o wiele lepszą kondycję od wspinającej się z
wami dwójki Czok-Piasecki, stworzyliście pewną presję, a Andrzej nie przygotowany
do tego przeszarżował i zapłacił za to życiem. Pojawiło się wreszcie pytanie, czy nie
byliście zbyt zapatrzeni w szczyt Kangchendzongi, aby w porę zauważyć, co się
dzieje obok was...
- Ja także zadawałem sobie po wielekroć pytanie, czy zrobiłem wszystko, żeby
Andrzeja uratować. Albo może inaczej: żeby nie dopuścić do jego śmierci. Dziś nie
jestem tego pewien. Być może nie. Być może powinienem był być bardziej czujny i
czuły na jego dolegliwości już w początkowej fazie podejścia. Być może, być może. .
Jednak nie mogę odtworzyć tego momentu, w którym powinienem był powiedzieć:
..Dość! Andrzej, musisz zejść".
Tego rodzaju sytuacje, kiedy ktoś jest słabszy, ktoś zachoruje, zdarzają się na każdej
wyprawie. A że było to w przypadku Andrzeja poważne, pojąłem dopiero wtedy, gdy
sam zdecydował się na odwrót. Doceniałem powagę sytuacji, ale też nie
tragizowałem. Mówiłem sobie, że Andrzej zejdzie i wszystko będzie w porządku. Nie
schodzi przecież sam.. Myślę, że Andrzej na moim miejscu zachowałby się tak samo.
Z raportu komisji: „Atmosfera konkurencji, jaka zaistniała w ekipie z chwilą
dołączenia do wyprawy kolegów: Kukuczki i Wielickiego, przyspieszyła akcję,
niemniej była normalną mobilizującą atmosferą sportową i nie miała bezpośrednio
wpływu na zaistniałe wypadki.
W wyprawach na wysokie ośmiotysięczniki, zwłaszcza w warunkach zimowych,
każdy z uczestników musi sobie zdawać sprawę z możliwości wystąpienia choroby
wysokościowej i konieczności wcześniejszego wycofania się już przy pierwszych
łagodnych objawach. Doświadczenia wskazują, że objawom choroby wysokościowej
106 Dr J. Serafin
140
podlegają nawet wyjątkowo silne i wielokrotnie sprawdzone organizmy i to po
okresie dobrej aklimatyzacji".
- Wróćmy jeszcze do sprawy tlenu. Wyjaśniłeś już, co sądzisz o jego używaniu
podczas wspinaczki, ale tym razem chodziło przecież
0 tlen, który mógł uratować życie, a więc nie o sztuczne ułatwienie, jak to
nazwałeś, ale o środek medyczny. Tymczasem zabrakło go na stoku Kangchendzongi.
Dlaczego?
- To jest kwestia pewnego wyboru, wyważenia, i to w dosłownym znaczeniu
tego słowa, wszystkich szans. Butle z tlenem, które zresztą były w bazie, to większe
bezpieczeństwo, ale to również duże obciążenie podczas wspinaczki. Wszyscy
zdawaliśmy sobie doskonale sprawę z konsekwencji dokonanego wyboru, ale też
zadecydowaliśmy wspólnie, że butli do wyższych obozów wynosić nie będziemy.
Uznaliśmy, że przy naszej aklimatyzacji będzie to usprawiedliwione.
Z raportu komisji: ,,W wyprawach wieloosobowych na szczyty ośmiotysięczne, a
zwłaszcza zimowych, tlen dla celów medycznych winien znajdować się w możliwie
najwyższych obozach. Tlen jest czynnikiem terapeutycznym, niesłychanie ważnym w
leczeniu nie tylko choroby wysokościowej, ale również odmrożeń, stanów
pourazowych i wszystkich stanów łączących się z nagłym zagrożeniem.
W wyprawie na Kangchendzongę decyzję niewynoszenia tlenu uważa się za błędną".
Raport komisji brzmi tak, jakby go pisali ludzie, którzy nigdy nie byli wysoko w
górach. Przypomina to zalecenia udzielane przez lekarza choremu na grypę
pacjentowi: ,,Proszę nie ignorować choroby, bo nie leczona może mieć poważne
następstwa. Zapisuję panu odpowiednie leki, choć prawdę mówiąc wątpię, czy są w
aptece.
1 niech pan koniecznie leży co najmniej pięć dni". Co robi pacjent? Bierze
receptę i... leczy się domowym sposobem, jak może. Ostatni fragment raportu
uważam więc za nabożne życzenie wyprawowego lekarza, którego i tak nie można w
całości spełnić. A poza tym mieć w obozie tlen do celów terapeutycznych, to znaczy
używać go też po to. aby poprawić krążenie, samopoczucie itd. Powraca więc jeszcze
raz kwestia wyboru - wspinamy się z tlenem czy bez?
- Wasza wyprawa toczyła się trybem tradycyjnym i nikt wam nie bronił mieć
tlenu w bazie, używać go nawet podczas akcji, ale prze-
141jednymi z leków, jakie podaje się przy ratowaniu chorego z obrzękiem ptuc, są
preparaty odwadniające"106.
- Wiem. że śmierć Andrzeja bardzo tobą wstrząsnęła. Wiem też, ze po powrocie
z wyprawy pytano cię wielokrotnie - w rozmowach prywatnych i publicznie - czy nie
czujesz się winny śmierci kolegi? Zarzucano tobie i Krzyśkowi Wielickiemu, że
mając wielką przewagę w aklimatyzacji, o wiele lepszą kondycję od wspinającej się z
wami dwójki Czok-Piasecki, stworzyliście pewną presję, a Andrzej nie przygotowany
do tego przeszarżował i zapłacił za to życiem. Pojawiło się wreszcie pytanie, czy nie
byliście zbyt zapatrzeni w szczyt Kangchendzongi, aby w porę zauważyć, co się
dzieje obok was...
- Ja także zadawałem sobie po wielekroć pytanie, czy zrobiłem wszystko, żeby
Andrzeja uratować. Albo może inaczej: żeby nie dopuścić do jego śmierci. Dziś nie
jestem tego pewien. Być może nie. Być może powinienem był być bardziej czujny i
czuły na jego dolegliwości już w początkowej fazie podejścia. Być może, być może...
Jednak nie mogę odtworzyć tego momentu, w którym powinienem był powiedzieć:
„Dość! Andrzej, musisz zejść".
Tego rodzaju sytuacje, kiedy ktoś jest słabszy, ktoś zachoruje, zdarzają się na każdej
wyprawie. A że było to w przypadku Andrzeja poważne, pojąłem dopiero wtedy, gdy
sam zdecydował się na odwrót. Doceniałem powagę sytuacji, ale też nie
tragizowałem. Mówiłem sobie, że Andrzej zejdzie i wszystko będzie w porządku. Nie
schodzi przecież sam... Myślę, że Andrzej na moim miejscu zachowałby się tak samo.
Z raportu komisji: „Atmosfera konkurencji, jaka zaistniała w ekipie z chwilą
dołączenia do wyprawy kolegów: Kukuczki i Wielickiego, przyspieszyła akcję,
niemniej była normalną mobilizującą atmosferą sportową i nie miała bezpośrednio
wpływu na zaistniałe wypadki.
W wyprawach na wysokie ośmiotysięczniki, zwłaszcza w warunkach zimowych,
każdy z uczestników musi sobie zdawać sprawę z możliwości wystąpienia choroby
wysokościowej i konieczności wcześniejszego wycofania się już przy pierwszych
łagodnych objawach. Doświadczenia wskazują, że objawom choroby wysokościowej
Dr J Serafin
1 40
podlegają nawet wyjątkowo silne i wielokrotnie sprawdzone organizmy i to po
okresie dobrej aklimatyzacji".
- Wróćmy jeszcze do sprawy tlenu. Wyjaśniłeś już, co sądzisz o jego używaniu
podczas wspinaczki, ale tym razem chodziło przecież
0 tlen, który mógł uratować życie, a więc nie o sztuczne ułatwienie, jak to
nazwałeś, ale o środek medyczny. Tymczasem zabrakło go na stoku Kangchendzongi.
Dlaczego?
- To jest kwestia pewnego wyboru, wyważenia, i to w dosłownym znaczeniu
tego słowa, wszystkich szans. Butle z tlenem, które zresztą były w bazie, to większe
bezpieczeństwo, ale to również duże obciążenie podczas wspinaczki. Wszyscy
zdawaliśmy sobie doskonale sprawę z konsekwencji dokonanego wyboru, ale też
zadecydowaliśmy wspólnie, że butli do wyższych obozów wynosić nie będziemy.
Uznaliśmy, że przy naszej aklimatyzacji będzie to usprawiedliwione.
Z raportu komisji: ,,W wyprawach wieloosobowych na szczyty ośmiotysięczne, a
zwłaszcza zimowych, tlen dla celów medycznych winien znajdować się w możliwie
najwyższych obozach. Tlen jest czynnikiem terapeutycznym, niesłychanie ważnym w
leczeniu nie tylko choroby wysokościowej, ale również odmrożeń, stanów
pourazowych i wszystkich stanów łączących się z nagłym zagrożeniem.
W wyprawie na Kangchendzongę decyzję niewynoszenia tlenu uważa się za błędną".
Raport komisji brzmi tak, jakby go pisali ludzie, którzy nigdy nie byli wysoko w
górach. Przypomina to zalecenia udzielane przez lekarza choremu na grypę
pacjentowi: ,,Proszę nie ignorować choroby, bo nie leczona może mieć poważne
następstwa. Zapisuję panu odpowiednie leki, choć prawdę mówiąc wątpię, czy są w
aptece.
1 niech pan koniecznie leży co najmniej pięć dni". Co robi pacjent? Bierze
receptę i... leczy się domowym sposobem, jak może. Ostatni fragment raportu
uważam więc za nabożne życzenie wyprawowego lekarza, którego i tak nie można w
całości spełnić. A poza tym mieć w obozie tlen do celów terapeutycznych, to znaczy
używać go też po to, aby poprawić krążenie, samopoczucie itd. Powraca więc jeszcze
raz kwestia wyboru - wspinamy się z tlenem czy bez?
- Wasza wyprawa toczyła się trybem tradycyjnym i nikt wam nie bronił mieć
tlenu w bazie, używać go nawet podczas akcji, ale prze-
141
cież nie tak dawno UIAA107 sformułowała definicję stylu alpejskiego, zabraniającą
posiadania butli z tlenem w bazie ekspedycji, nawet do użytku medycznego. To nie
do uwierzenia! Na szczęście jednak punkt ten uchylono i dziś już nikt w trosce o
zachowanie czystości stylu nie musi mu się podporządkować. Zwyciężył więc
zdrowy rozsądek. Zgadzasz się z tym?
- Tak, oczywiście zgadzam się, choć to nie znaczy, bym zmienił swoje zdanie co
do istoty używania tlenu w ogóle. W bazie - zgoda, ale podczas wspinaczki nie.
- Tragedia na Kangchendzondze dotknęła jeszcze jednego problemu natury
moralnej. Andrzej zmarł w obozie trzecim na wysokości 7400 metrów. W takiej
chwili pojawia się pytanie o miejsce wiecznego spoczynku...
- Ja od początku uważałem, że Andrzeja trzeba znieść do bazy. Chciałem tego,
bo wiedziałem, że i on by tego chciał. Wiem, jak wspaniale zachował się w podobnej
sytuacji podczas gliwickiej wyprawy na Makalu w roku 1 982. Zginął tam wtedy
Tadek Szulc. Ciało zawisło w najtrudniejszym miejscu ściany. Kierujący wyprawą
Adam Bilczewski widział w Andrzeju przede wszystkim swój główny atut w walce o
szczyt i nie wytypował go do zespołu, mającego znieść Tadzia. Ale Andrzej sam o
sobie przypomniał. Pomógł w zabezpieczeniu zwłok, bo nie udało się ich
przetransportować na dół. Odpoczął dzień, po pięciu zaś stał samotnie na
wierzchołku Makalu.
Ale nie upierałem się. W bazie byli doświadczeni ratownicy Górskiego Ochotniczego
Pogotowia Ratunkowego i ich pytaliśmy o opinię, czy uda nam się znieść Andrzeja
do pierwszego skrawka ziemi, w której moglibyśmy go pochować. Większość
zadecydowała, że zniesienie ciała Andrzeja do bazy jest ponad nasze siły.
Pochowaliśmy go w szczelinie lodowca opodal namiotów trójki. Był jednym z tych, z
którymi przyjaźniłem się i w górach, i dolinach. O niewielu mógłbym tak
powiedzieć.
- Było już o ceremoniach wzruszających i radosnych. Wśród wielu, które wraz z
człowiekiem pojawiły się w najwyższych górach, są niestety i te najsmutniejsze ze
smutnych - pogrzeby.
- Staramy się zawsze w takich razach, aby pochówek jak najbardziej
przypominał prawdziwy. Wtedy, nim opuściliśmy Andrzeja.
107 UIAA - Union Internationale d'Associations Alplnistes, czyli Międzynarodowa
Unia Alpinistyczna W roku 1988 jej wiceprezesem został prezes Polskiego Związku
Alpinizmu. dr Andrzej Paczkowski
142
zawiniętego w śpiwór i płachtę, w czeluść lodowca, odmówiliśmy wspólnie Ojcze
Nasz i Zdrowaś Mario. Potem w milczeniu każdy pożegnał go po swojemu. I to było
wszystko, co mogliśmy dla niego zrobić. Ci, których grzebie się w pobliżu bazy, mają
zwykle nagrobek usypany z kamieni. Często miejsce ich spoczynku upamiętnia
tablica. Czasem wykonana na miejscu, czasem przywieziona specjalnie z kraju.
Szczelinę, w której spoczął na zawsze Andrzej, upamiętniła tylko modlitwa, krzyż z
bambusowych prętów i kilka zdjęć. Niżej, w bazie, wykuliśmy w kamieniu jego imię
i nazwisko.
Najwspanialsza góra świata
Po swojej drugiej nieudanej wyprawie na K-2. kiedy góra znów okazała się silniejsza,
Wanda Rutkiewicz nazwała Czogori najwspanialszym szczytem świata.
Najwspanialszym, bo najtrudniejszym do zdobycia i najpiękniejszym. Nie była
zresztą w swych opiniach odosobniona. Wielki znawca i eksplorator najwyższych
gór, profesor Gunter Dyhrenfurth, określił K-2 jako „górę gór", której żadna nie może
dorównać pięknością. Usiłujący ją zdobyć podczas wyprawy w 1 902 roku słynny
podróżnik Ludwik Sabaudzki - książę Abruzzów - doszedł do przekonania, że jej
wierzchołek jest całkowicie niedostępny.
Reinhold Messner po zejściu z Czogori miał powiedzieć, że zdobycie Everestu było
spacerkiem w porównaniu z mordęgą na K-2 i że • „poczuł własne granice". O
trudnościach - jakie tam napotkał i o tym, że książęca opinia z początku stulecia nie
była daleka od prawdy - świadczy inne zdanie słynnego Tyrolczyka: „Pierwszy raz
trafiłem na górę, na.którą nie można wejść żadną ze ścian"108.
Dla słynnego himalaisty austriackiego. Kurta Diembergera, drugi szczyt ziemi to
niemal całe życie. Kiedy się słucha jego opowieści i ogląda zrealizowane w
Karakorum filmy, odnosi się wrażenie, że wszystko podporządkował jednemu celowi
- zdobyciu K-2. Marzył o nim i dążył ku niemu przez trzydzieści lat, ale czy zyskał
szczęście, gdy spełnił się jego sen o najpiękniejszej górze? Stracił wtedy wszystko.
Najbliższą osobę, sławę najszlachetniejszego wśród wspinaczy i... marzenia109.
Cena spojrzenia z wierzchołka „góry gór" okazała się bardzo wysoka...
Z Kowalewsk|. J Kurczab. „Na szczytach Himalajów". Warszawa 1 983, s. 203.
Szerzej o tym w podrozdziale „Zejście".
143
Mówi się. że żadna góra nie stawia przed wspinaczką takich wymagań. Ty sam wiesz
na ten temat niejedno. Wszak i dla ciebie w nazwie K-2 brzmi echo wielkiego
triumfu, próby sił, jakiej być może nigdy przedtem ani potem nie przeszedłeś, i
wielkiej tragedii. Nie zadałem ci do tej pory takiego pytania, ale skoro zostało już
wypowiedziane słowo „szczęście", powiedz, czy osiągnięcie szczytu to właśnie to?
- W momencie gdy staje się na wierzchołku, nie ma wybuchu szczęścia. Czasem
dopiero po sześćdziesięciu dniach oblężenia jesteś na górze. Doczekałeś się
uwieńczenia. Ale właśnie wtedy myśli uciekają już naprzód, ku następnemu celowi -
bezpiecznemu zejściu, ciepłemu śpiworowi, kropli czegoś do picia. Czy to znaczy, że
szczęścia nie ma? Przeżywa się je wtedy, gdy wszystko pozostaje jeszcze przed tobą,
kiedy wiesz, że do celu masz jeszcze kilkaset, kilkanaście metrów, gdy jesteś tuż
przed. To właśnie jest czas szczęścia.
Podobnie chyba czują zawołani myśliwi. Najwięcej emocji dostarcza tropienie. Ale
kiedy już stoisz nad ubitym rogaczem, żal ci tego wspaniałego zwierzęcia. Już po
nim. Sam kiedyś, jeden jedyny raz w życiu, polowałem na kaczki. Szukałem ich
zawzięcie po szuwarach, w błocie. Nagle łopot skrzydeł, kolba do policzka, trrachl
Kaczka leży i... po całej frajdzie. Zostaje niesmak. Choć właściwie me jest to
najszczęśliwsze porównanie. Gór me można traktować jak zdobyczy. Bardziej pasuje
do nich miano „Wielkiej Łaskawości", która dopuszcza nas do siebie lub nie.
Mówiłem o zdobyciu śzczytu, a przecież szczęście w górach składa się z dziesiątków
małych szczęść, przeżywanych wiele razy w ciągu dnia. Pokonanie skalnego progu,
wspaniała panorama przy bezchmurnym niebie, gorący posiłek w zacisznym
namiocie, udany powrót do bazy, lawina, która przeszła bokiem. Kiedy jestem już na
dole, spoglądam na górę i myślę sobie: Byłem tam. Czuję wtedy radość i ogarnia
mnie spokój. Może jednak znacznie mocniej przeżywa się brak szczęścia? Właśnie
wtedy, gdy człowiek spogląda na wierzchołek, który go pokonał?
- Jeśli tak, to niewiele razy byłeś nieszczęśliwy...
- Ale byłem. Również wówczas, gdy radość mieszała się ze smutkiem. Oprócz
moich przegranych bywały przecież i czyjeś, które, zdarzało się, przeżywałem
jednocześnie ze swoimi sukcesami.
- Jesteś człowiekiem wierzącym. Modlisz się o szczęście w górach?
- Najczęściej tam właśnie. Przed, w trakcie i po wspinaczce. W
144
samotności. Nie znoszę manifestacji. W górach jestem z dala od tego...
- I bliżej Boga. Tak mawiają o was. alpinistach...
- To prawda, że modlitwa tam jest bardziej naturalna, łatwiejsza. Góry jakby
potęgują doznania.
- Już słyszałem podobną opinię Wedle Wojtka Kurtyki góry, będące zupełnie
wyjątkowym miejscem nagromadzenia najskrajniej-szych warunków spośród
wszystkich występujących na Ziemi, są jednocześnie niezwykle silnym magnesem,
przyciągającym ludzi skłonnych poddawać się najsurowszemu egzaminowi.
- Widziałem w górach ludzi, którzy nigdy nie chodzą do kościoła. A tam się
modlili.
- W roku 1 986, roku twego zwycięstwa na Czogori, było ich chyba bardzo
wielu. Wydarzenia, których i ty byłeś uczestnikiem, wstrząsnęły nie tylko
alpinistycznym światem. .
Na Czogori południową ścianą
- Doktor Karl Herrligkoffer z Monachium już od kilku lat zaprasza na swe
wyprawy polskich wspinaczy. W 1 986 roku uzyskał zezwolenie na atakowanie
Broad Peaku i K-2110 nowymi drogami przez południową ścianę. Zaproszonym
Polakiem był Tadek Piotrowski. A ponieważ Herrligkoffer pozwolił mu dobrać sobie
towarzysza, więc znalazłem się w składzie ekspedycji. Ucieszyłem się z tej
propozycji. Chodziło przecież o K-2, z którym zdążyłem mieć już porachunki.
Ponadto finansowe warunki uczestnictwa w wyprawie były niezwykle korzystne.
Naszym wkładem w wyprawę miało być dwadzieścia puchowych kompletów. O
resztę nie musieliśmy się troszczyć. W tym samym czasie wyjeżdżała na K-2 również
wyprawa z mojego macierzystego klubu, ale nie miałem ani czasu, ani ochoty wpaść
worgani-zacyjny wir przygotowań. Skorzystałem z wygodniejszych układów.
- I stałeś się członkiem wyprawy niemieckiej...
- No, niezupełnie. Oprócz Niemców byli w jej składzie Austriacy 1 Szwajcarzy.
Poznaliśmy się z nimi lepiej podczas karawany na lodowiec Baltoro. I już wtedy
wyszło na jaw, że większość kandydatów do
110 K 9
■W. znana też jako Czogori, została zdobyta przez dwóch Włochów - Achille Com-
Pagnoniego i Lino Lacedelliego w 1954 roku. Reinhold Messner pokonał gótę w 1
979 roku
10 Na szczytach Swja,a
145
wejścia na szczyt miała raczej chęć na drogę klasyczną. Ale jeszcze przed dotarciem
na miejsce rozbicia bazy udało nam się przekonać Szwajcarów do południowej
ściany111. To że znałem jej dół ze wspólnej wspinaczki z Wojtkiem Kurtyką, było
argumentem w dyskusji.
Zaraz po założeniu bazy ruszyliśmy szóstką w górę. Jednak po kilku godzinach
Szwajcarzy dość mocno odstali i ostatecznie stracili ochotę do wspinaczki.
Tłumaczyli, że jest zbyt niebezpiecznie, śnieg zbyt głęboki i lawiniasty. Mieli nieco
racji, ale trochę wyżej było już
0 wiele lepiej. Wymusiłem na nich akcję tylko do końca dnia i założenie obozu
pierwszego. Umówiliśmy się, że rano zadecydują ostatecznie, czy idą z nami, czy
wracają. Dwaj Szwajcarzy - Beda Fuster
1 Rolf Zemp - zrezygnowali jeszcze wieczorem. Zakomunikowali, że nie
wycofują się zupełnie, lecz tylko przenoszą na drogę normalną. Nie widzą po prostu
szans na zrobienie ściany. Zostaliśmy więc we czterech.
Tego dnia odbył się dalszy ciąg selekcji. Prowadziłem akurat ostrą granią śnieżną i
ruszyłem do pokonania pokaźnego nawisu, gdy ten nagle oberwał się... Runął na
szczęście nie ze mną, ale wyglądało to wszystko bardzo groźnie, bo opadający nawis
spowodował dość pokaźną lawinę, która jednak spłynęła z przeciwnej strony grani.
W tym miejscu załamał się trzeci ze Szwajcarów - Diego Wellig Rąbnął ze złością
plecakiem o śnieg, wrzasnął, że dalej nie idzie i wycofuje się na drogę normalną. Nie
potrafiłem go przekonać, że na drodze normalnej przecież tylko z nazwy mogą go
spotkać podobne niespodzianki, że nie jest wcale taka łatwa. Odszedł. Z nami został
tylko młody Niemiec, Toni Freudig.
W bazie, dokąd wróciliśmy po zostawieniu depozytu sprzętowego na wysokości 6200
metrów, Herrligkoffer ostro zareagował na dezercję Szwajcarów. Zaplanował
zdobycie wierzchołka przez południową ścianę i tylko na nią otrzymał zezwolenie.
Nie chciał słyszeć o żadnych odstępstwach od planu. Początkowo powiedział nawet
Szwajcarom, że jeśli nie mają ochoty wspinać się razem z nami, to mogą wracać do
domu. Oni jednak uparli się na klasyczny szlak pierwszych zdobywców i stanęło na
tym, że pójdą na własną odpowiedzialność. Herrligkoffer nie życzył sobie żadnych
kłopotów w pakistańskim ministerstwie turystyki. A my z Tadkiem straciliśmy
niebawem ostatniego z zagranicznych partnerów. Toni opuścił nas po założeniu
obozu drugiego na 6400 metrach. Wyżej wspinaliśmy się już tylko we dwóch.
To na niej właśnie usiłował wytyczyć swą słynną ,,Magie Line" Reinhold Messner
146
Tadek i ja. Prawdę mówiąc, nie martwiliśmy się tym zbytnio. Obaj byliśmy zdania,
że nawet w tak małym zespole mamy szanse na osiągnięcie szczytu. Ewentualna
działalność Szwajcarów na drodze klasycznej mogła nam tylko pomóc podczas
zejścia, bo tamtędy właśnie zamierzaliśmy wracać do bazy.
- Kiedy wspinaliście się z Wojtkiem, zatrzymała was bariera seraków, pod którą
długo spieraliście się, czy przekraczać ją z prawej, czy też z lewej strony. Chciałeś iść
w lewo, ale ostatecznie spróbowaliście prawego wariantu. Czy i tym razem doszło
pod barierą do dyskusji?
- Tadek zaufał mojej intuicji, no i mimo wszystko większej znajomości terenu
Poszliśmy w lewo. Okazało się, że słusznie. Zaporęczo-waliśmy wtedy około 500
metrów skalnej grzędy, dochodząc do wysokości 7000 metrów. Zabiwakowaliśmy z
zamiarem wspinania się wyżej następnego dnia, ale szyki pokrzyżowała nam
ostatecznie pogoda.
Śnieg i wiatr spędziły nas do bazy. Tam też czekały dwie wiadomości. Pierwsza
radosna - Wanda weszła na szczyt. Druga tragiczna -podczas zejścia zginęli Lilianę i
Maurice Barrardowie. Jedni z wielu ofiar K-2 tego lata. Wybierała je góra, jak
wybiera kat z tłumu skazańców, czekających u królewskich stóp na łaskę. A było
między kim wybierać. Szczyt oblegało bowiem jednocześnie chyba jedenaście
wypraw, między innymi włoska, francuska, amerykańska właśnie z Wandą
Rutkiewicz, angielska, austriacka, koreańska, polska i włoski samotnik Renato
Casarotto
- Tyle wypraw na jedną górę jednocześnie? Wydawać by się mogło, że do tej
pory raczej przestrzegano separowania ekspedycji, przynajmniej dając zezwolenia na
różne drogi. Ale przecież na K-2 nie próbowano w 1 986 roku wytyczać aż tylu dróg.
Ekspedycje musiały sobie deptać dosłownie po piętach?
- To była rzeczywiście niespotykana sytuacja, ale wówczas nikt me dostrzegał w
tym nic szczególnie złego.
A my z Tadkiem działaliśmy w zupełnym odosobnieniu. Kolejnym skokiem
dotarliśmy do wysokości 7400 metrów i znów załamała się Pogoda To, cośmy
wynieśli, zawisło na haku wbitym w skalną ścianę. Miało czekać na pogodę jak drut.
Postanowiliśmy bowiem, że pocze-• ar"y. aż się ustali na dłużej. Moment do
decydującego ataku przyszedł w pierwszych dniach lipca.
Jczątek był dość szybki. Pierwszy dzień - obóz drugi. Nazajutrz -400 metrów. Noc w
..gospodzie pod hakiem" - tym od depozytu.
147
Rankiem, po zwinięciu namiotu i dopakowaniu wcześniej wyniesionego sprzętu, szło
się już o wiele ciężej.
Pokonaliśmy zaledwie dwieście metrów w pionie, ale mimo wszystko został za nami
kolejny skalny próg i początek żlebu nazwanego przez nas, ze względu na swój
kształt, hokejem. Biwak wypadł na 7600 metrach. Następnego dnia było uparte
darcie żlebem w górę, aż do miejsca, w którym spiętrzał się on w komin. To było
dwieście metrów ponad poprzednim biwakiem i tam zatrzymaliśmy się na noc.
Dwadzieścia metrów krawędzi
Rankiem czekała nas największa trudność. Opuściliśmy wprawdzie komin, ale
ściana, w miejscu gdzie zamierzaliśmy pójść do góry, też spiętrzała się ogromną
barierą. Nie było oczywiście mowy o wspinaczce z całym wyposażeniem. Mogliśmy
iść tylko z najniezbędniej-szym sprzętem. Osiemdziesiąt metrów liny, kilka haków,
czekany. To wszystko.
Prowadziłem. Już po pierwszych krokach uświadomiłem sobie, że nigdy przedtem
nie byłem wystawiony na podobnie ciężką próbę. Dziś wiem, że i nigdy potem.
Dotarliśmy na wysokość 8300 metrów, a trudności wspinaczkowe dorównywały
tatrzańskim „piątkom" i „szóstkom".
Już opowiadałem, jakiego wysiłku wymagają na dużej wysokości najprostsze nawet
ruchy. Gd^ niemal każde dźwignięcie ciała w górę o kilkanaście centymetrów trzeba
okupić parominutowym wypoczynkiem, oddechu zaczyna brakować już po wbiciu
haka, a samo utrzymanie równowagi bywa ogromnie męczące. Czy ktokolwiek, kto
nigdy nie musiał się wspinać, może to zrozumieć? Wątpię. Dlatego też niech tym
wszystkim, którym nie staje wyobraźni dla pojęcia, ile sił musiałem dobyć, by przejść
ową skalną barierę, wystarczy jedna tylko informacja. Przez cały dzień nieustannej
wspinaczki pokonałem dwadzieścia metrów!
Sam niezbyt dokładnie zdawałem sobie sprawę z tego, co się działo ze mną, gdy
przemierzałem ostatni fragment bariery. Niemal cała piętrzyła się prawie pionowo, a
tych kilka końcowych metrów musiało być nawet lekko przewieszonych. Nie
pamiętam z nich zupełnie nic. Nic nie słyszałem poprzez swój chrapliwy, szarpiący
całym wnętrzem oddech. Chwilami traciłem go zupełnie. Nic nie widziałem przez
czarne plamy, migocące przed oczami. Jak długo to
148
trwało, nie wiem. Kilka ostatnich ruchów kosztowało mnie tak dużo, że przestałem
nawet panować nad fizjologicznymi odruchami. O tym, że spodnie mam mokre od
moczu, przekonałem się jednak dopiero za krawędzią - gdy już doszedłem do siebie.
„W czasie bardzo szybkiego oddychania, spowodowanego niedoborem tlenu i
wysiłkiem, organizm pozbywa się wielkich ilości dwutlenku węgla (C02). To zaś
prowadzi do zaburzenia równowagi kwasowo-zasadowej. Dochodzi do zakwaszenia
organizmu. Niedobór C02 we krwi wpływa blokująco na znajdujący się w mózgu
ośrodek sterujący oddychaniem. Oddech spłyca się coraz bardziej, aż do całkowitego
zaniku. Wtedy jednak, na szczęście dla wspinacza, zaczyna działać mechanizm
przeciwny. Przy braku oddechu C02 nie jest już wydalany, co ośrodkowi w mózgu
pozwala znów funkcjonować. Oddech wraca.
Jakiemu przeciążeniu poddawane są organizmy wspinaczy podczas największych
wysiłków, na które zdobywają się na wysokości około ośmiu tysięcy metrów? Tęgo
medycyna nie potrafi jeszcze dokładnie określić. Nie jest na razie możliwe śledzenie
przebiegu wszystkich najważniejszych życiowo funkcji organizmu himalaisty
podczas wspinaczki.
Jednak wiele obserwacji czynionych przez nich samych - niektórzy z nich mają
medyczne wykształcenie - pozwala przypuszczać, że bardzo często zbliżają się oni
niebezpiecznie do samej krawędzi. Krawędzi życia 1 śmierci. Skojarzmy z relacjami
wspinaczy znany powszechnie już studentom medycyny fakt. Umierający człowiek
tuż przed śmiercią bezwiednie oddaje mocz i kał. W chwilę potem jest już po tamtej
stronie..."'"
Śc iągnąłem Tadka 1 podeszliśmy jeszcze trochę łatwiejszym już terenem O wiele
łatwiejszym, ale nie na tyle, żebyśmy mogli iść z naszym ciężkim biwakowym
majdanem. Wyżej było to zupełnie wykluczone Ale tymczasem musieliśmy się
wycofać do namiotu, bo zrobiło się późno.
Przez kilka poprzednich dni panowała bezchmurna pogoda, owietrza przejrzystego
niczym kryształ nie mącił prawie żaden podmuch Wokół rozciągały się góry w całym
majestacie Skończyło się jednak, napłynęły chmury 1 zaczął padać gęsty śnieg
",D'J -Serafin.
149
- I naprawdę wycofaliście się do namiotu? Z takim trudem zdobyliście ową
dwudziestometrową barierę po to. żeby teraz zawrócić?
- Mogliśmy to zrobić bez obawy. Zaporęczowany próg to już zupełnie co
innego. Można się przytrzymać liny, skorzystać z „małp", zna się drogę i jest
porządna asekuracja. A poza tym, jaki to sens spać w płachtach biwakowych
dwadzieścia metrów nad namiotem? Co innego gdybyśmy przeszli nie dwadzieścia,
lecz dwieście.
Wieczorem podczas gotowania kolacji zdarzyło się nam nieszczęście. Jeden
nieostrożny ruch i butanowy kartusz poleciał w dół. Gazu zostało nam tyle, co w
używanym właśnie do gotowania naboju. Skończył się zresztą pół godziny później.
Nazajutrz za palnik posłużył wygrzebany z plecaka ogarek świeczki. Udało się nam
nad jej płomykiem stopić ze śniegu kubek wody. To było całe nasze picie przed
decydującym atakiem. Postanowiliśmy, że biwakowy sprzęt - namiot, śpiwory,
materace, nieprzydatną już maszynkę butanową - zostawimy. Ze sobą bierzemy tylko
liny. czekany, płachty biwakowe, lodową śrubę, kilka haków i aparaty fotograficzne.
Na szczyt
Przeszliśmy zaporęczowany próg. Potem też nie było łatwo, ale po około
osiemdziesięciu metrach wyszliśmy ze ściany na grań. W tym miejscu nasza droga
połączyła się z wytyczoną przez pierwszych zdobywców. Choć do wierzchołka
pozostało jeszcze około trzystu metrów, to już wtedy powiedzieliśmy sobie, że
południowa ściana K-2 jest pokonana. Trzeba było tylko postawić kropkę nad „i".
Mogliśmy iść już rozwiązani, bo trudności wyraźnie się zmniejszyły...
- Co to znaczy zmniejszyły się?
- Mogę to wyjaśnić tylko komuś, kto ma bodaj minimalne doświadczenie
górskie. Teren, którym szliśmy przez ostatnie trzysta metrów, można by porównać z
naszą tatrzańską Orlą Percią113. Z tą tylko różnicą, że zamiast w skale wspinaliśmy
się w śniegu i lodzie. Jeszcze na początku natrafiliśmy na ślady naszych
poprzedników. Tędy kilka dni wcześniej szli ku szczytowi nieszczęśni Barrardowie,
Wanda. Michel Parmentier, dwóch wspi-
"3 Orla Perć - szlak górski w Tatrach Wysokich prowadzący m in. przez Kozi Wierch.
Granaty. Buczynowe Turnie, od przełęczy Zawrat do przełęczy Krzyżne.
150
naczy baskijskich i trzech Szwajcarów. Tych samych, co zrejtero-wali spod
południowej ściany.
Niebawem jednak ślady znikły pod świeżym śniegiem, wokół napuchła mgła i
zaczęliśmy iść ,.na czuja". Trzeba było dopasowywać topografię do naszych
wiadomości, znanych z opisu drogi klasycznej. Najlepiej pamiętałem fragment o
pokaźnym seraku, który należało okrążyć z prawej strony, wyjść na kładącą się już
równię, by po piętnastu minutach marszu stanąć na wierzchołku. Figurował też w
naszej podszczytowej locji opis innego seraka na 8300 metrach, pod którym
nocowała Wanda z Francuzami.
Było późno, kiedy doszliśmy do wielkiego, pochylonego nad stokiem lodowego
bloku i z przerażeniem spostrzegliśmy, wystające spod śniegu, papierki od zup w
proszku. Czyżbyśmy dopiero doszli do Wandzinego biwaku? A więc jeszcze trzysta
metrów? Włosy stanęły mi dęba, odczułem nieomal fizycznie, że szczyt wymyka się
nam z rąk. Biwak tak wysoko, przy naszych marnych zapasach i niesamowitym
zmęczeniu, oznaczał wielkie niebezpieczeństwo. Tadek jednak, pogodzony z fatalną
pomyłką, zaczął rozważać szanse przetrwania najbliższej nocy.
- A ty się nie pogodziłeś?
- Nie chciałem wierzyć, że popełniliśmy taki błąd. Rzuciłem więc do Tadzia:
,,Obejdę serak w prawo i sprawdzę!" Zostawiłem go siedzącego w śniegu. I w chwilę
potem wiedziałem już, że żadnej pomyłki nie było! Wszystko jak w opisie. Teren się
kładzie. I stąd uczucie, że szczyt jest tuż. Krzyknąłem do Tadka. Za chwilę
krzyknąłem jeszcze ze dwa razy i ruszyłem w górę. Wierzchołek ciągnął mnie tak, że
nie mogłem się oprzeć...
Kiedy na nim siadłem, była godzina 18,15. Choć widnokrąg spowijała mgła, jednak
wiatr rozpędzał ją co chwilę i mogłem nawet zrobić kilka zdjęć. Tadka wciąż nie było
i dopiero wtedy zacząłem się zastanawiać, czy usłyszał moje nawoływania zza seraka
Za chwilę ruszyłem w dół, żeby to sprawdzić, i właśnie' wtedy Tadek pojawił się pod
szczytem. Dodreptał do mnie powo-lutku i padliśmy sobie w ramiona.
Ola nas obu był to moment wielkiego spełnienia. Dla niego ^oże nawet większy. Brał
przecież udział w tylu wyprawach hima-jskich. a na wierzchołku powyżej ośmiu
tysięcy metrów nie był eszcze nigdy. Utarła się nawet opinia, że Tadek na dużych
wyso-
ciach jest do niczego. Oto zdobył swój pierwszy ośmiotysię-cznik Ito od razu taki!
151
Zejście
Zaczął się wyścig z czasem. Kiedy ruszaliśmy w dół. pół godziny dzieliło nas od
zapadnięcia kompletnych ciemności. Doszliśmy do 8300 metrów. Gdyby nie
przepalona żarówka w latarce, może zeszli-byśmy jeszcze trochę niżej, ale i tak
pewnie niewiele. Zagłębienia w śniegu i metalizowane płachty były naszą jedyną
osłoną przed mrozem i wiatrem. Nie traciliśmy jednak dobrego humoru Przecież to
ostatni biwak. Następną noc spędzimy już w śpiworach i namiocie. Całe szczęście, że
nie wiedzieliśmy wtedy, co nas czeka.
Następnego dnia przy schodzeniu pięćset metrów było kresem naszych możliwości.
Bardzo trudny stromy stok i konieczność częstych zjazdów nie pozwoliły na więcej.
Na dodatek nie znaliśmy terenu. Gdyby nie odnaleziona w południe stara
poręczówka, mogło być jeszcze gorzej.
Przytuleni do siebie, w resztkach porozrywanych płacht, przeczekaliśmy jednak te
straszliwie długie godziny do świtu. Nie spaliśmy prawie wcale. Parominutowe
drzemki przerywały nawracające fale dreszczy. Próbowaliśmy je opanować i na tych
usiłowaniach zeszła cała noc.
Rano pogoda ciut się poprawiła. Spodziewałem się. że dojrzę wreszcie, jak wygląda
droga naszego zejścia, ale w tym celu musiałem przebyć kilkadziesiąt metrów do
załamania się stoku. Nie mogłem się już tego doczekać. Urrrówiliśmy się, że Tadek
podąży za mną po założeniu raków i powrocie z ..ustronnego" miejsca.
Przeszedłem dwieście, trzysta, czterysta metrów. Potem mogłem już sycić oczy
wspaniałym widokiem namiotów, stojących całkiem niedaleko. To obóz
Koreańczyków i Austriaków. Kiedy doszedł Tadek, przywitałem go już zawczasu
okrzykiem: „Popatrz w dół". Za chwilę oglądał już to co ja. „No, jesteśmy w domu" -
powiedział. W dole czekało na nas picie, jedzenie i ciepłe śpiwory. Namioty były tuż,
zdawało się, że na wyciągnięcie ręki.
Uskok, sponad którego spoglądaliśmy, był dość stromy. Zapytałem Tadka o linę,
którą powinien mieć w plecaku. Odpowiedział, że zostawił ją, bo nie wydawała mu
się już potrzebna Miał teraz poprowadzić przez uskok, ale zbierał się do tego jakoś
niemrawo, coś tam poprawiał przy plecaku. Stałem obok gotowy i niecierpliwy. I
poszedłem pierwszy. Opuszczałem się, wbijając na przemian w lodową ścianę
czekan, rak, czekanomłotek, drugi rak, czekan.. Pod cienką warstwą świeżego śniegu
lód był bardzo twardy. Ostrzegałem więc
1 52
Tadka który schodził piętnaście metrów nade mną i zasugerowałem, eby spróbował z
boku, w bardziej kopnym śniegu. Zaraz potem wykułem niewielką platforemkę na
stopy i odpoczywając czekałem, aż dojdzie do mnie.
Obserwowałem, jak sobie radzi, gdy nagle z jednego buta spadł mu rak Krzyknąłem:
„Uważaj!" Tadek zaczął się poprawiać i wtedy... spadł mu drugi rak! Po tym nastąpiła
chwila bezruchu. Dziś już nie wiem, czy tak było rzeczywiście, czy jest to
zastopowany kadr filmu, przesuwającego się w mej pamięci. W każdym razie widzę
jakby zatrzymanie akcji na sekundę, dwie i zaraz Tadek zaczyna lecieć. Słyszę, jak
przerażony krzyczy: „JUREEEK!" Nie wiem. co robić, bo spada prosto na mnie. W
pierwszym odruchu rozwieram ramiona,, jakbym miał nadzieję, że go złapię. W
ostatniej jednak chwili kulę się, przywierając do ściany, uczepiony kurczowo czekana
i czekano-młotka. Uderzenie! Ale stoję nadal. Cisza...
Minęło może dziesięć sekund, a może więcej, zanim się ruszyłem. Podniosłem głowę
do góry. Czekan, którego trzymał się Tadek, tkwił wbity w lód. Szarpnięcie
spowodowane nagłą utratą podparcia musiało mu wyrwać rękę z pętli. Poniżej, w
stronę ogromnego urwiska ściany południowej, prowadził ślad pozostawiony przez
osuwające się ciało. Mniejsze i większe grudki śniegu jeszcze turlały się w dół. Za
chwilę jednak wszystko zamarło. Krzyknąłem coś, ale nie otrzymałem żadnej
odpowiedzi.
Bardzo ostrożnie zacząłem schodzić. Niewiele więcej niż dwadzieścia metrów pode
mną zauważyłem ugrzęzłe w śniegu raki Tadka. Jeden obok drugiego. Wiele czasu
upłynęło, zanim do nich dotarłem bardzo stromą ścianą. Oba miały zapięte sprzączki.
Wziąłem je ze sobą i ruszyłem dalej. Szedłem coraz wolniej i coraz częściej
musiałem siadać, żeby choć na chwilę odegnać ogarniające mnie potworne
zmęczenie. Ale właśnie w owych momentach nie potrafiłem go opanować. Gdy tylko
opadałem na śnieg, natychmiast zasypiałem. Budziłem się w nagłym przerażeniu, nie
bardzo wiedząc, gdzie jestem i co się ze mną dzieje. Byłem przecież na stoku
zupełnie sam, bez jakiejkolwiek asekuracji.
Do namiotów dowlokłem się około 4 po południu. Pierwszą rzeczą yło odszukanie
radiotelefonu, ale kiedy miałem go już w ręku. nie nogłem od razu sobie z nim
poradzić. Zabrałem się też za gotowanie ^egoś do picia i na zmianę - to pilnując
gazowej maszynki, to zasy-nie^° na c'1w''ę ~ próbowałem się łączyć z bazą. Bardzo
długo nikt
odpowiadał na moje wołania, aż w końcu usłyszałem w mikrotele-
1 53
fonie czyjś głos. Natychmiast poprosiłem Janusza Majera, kierują, cego polską
ekspedycją, i przekazałem mu tragiczną wiadomość o upadku Tadka. Mieli od razu
wyruszyć pod ścianę na poszukiwania Następną łączność wyznaczyliśmy sobie
nazajutrz. Jeszcze jedną porcję śniegu nastawiłem na palniku maszynki, jeszcze
łyknąłem letniego napoju i nic więcej już nie pamiętam. Zasnąłem jak kamień.
Obudziłem się po dwudziestu godzinach. Było już dobrze po południu. A więc
spóźniłem się na umówioną łączność! Na próżno wywoływałem bazę. Tym razem nie
odezwał się nikt. Spakowałem plecak i mimo późnej pory ruszyłem w dół.
Kilkadziesiąt metrów poniżej "obozu spotkanie. Dwóch koreańskich wspinaczy
kończyło właśnie dzienny przebieg do swego najwyższego namiotu. Nie mogłem
zrozumieć, dlaczego nic nie wiedzą o Tadku, dlaczego twierdzą, że nie słyszeli w
swych radiotelefonach żadnego komunikatu? Już po poręczówkach dotarłem do
niższego obozu na 6800 metrach, w którym przyjął mnie ich kolega. Zajął się mną
troskliwie, napoił, nakarmił, kiedy już leżałem w ciepłym śpiworze. Tam też udało się
mi nawiązać wreszcie ,,ponowny" kontakt z bazą. Wiedzieli o wszystkim, co się
stało... od tych dwóch Koreańczyków, których spotkałem godzinę temu!!! Czyżbym
więc naprawdę wcześniej nie rozmawiał z bazą? Przecież słyszałem ich w
radiotelefonie, wtedy w austriackim namiocie?
- Już podczas wspinaczki na Makalu miałeś halucynacje. Teraz przytrafiło ci się
to znów. Według lekarzy takie przypadłości są wynikiem oddziaływania
niedotlenienia i wysokości na mózg. Niektórzy twierdzą nawet, że przez wielokrotne
przebywanie ponad granicą ośmiu czy nawet siedmiu tysięcy metrów komórki kory
mózgowej himalaistów obumierają. Straszą też groźnym obrzękiem mózgu. Czy
jesteś świadom tych niebezpieczeństw?
- Znam te teorie, znam też osobiście ludzi, którzy je głoszą, ale odnoszę się do
nich z dystansem. Gdyby były w pełni prawdziwe, to na przykład Reinhold Messner
lub ja czy też wielu innych wspinaczy, wielokrotnie zdobywających
ośmiotysięczniki, powinniśmy nosić ślady tego negatywnego wpływu wysokości na
mózg i układ nerwowy. A tymczasem nie potwierdzają tego choćby badania
przeprowadzone u doktora Oelza w Zurychu. Na K-2, choć rzeczywiście miałem
chwile ulegania omamom, nie doznałem oprócz nic żadnych innych tak typowych -
na przykład dla obrzęku mózgu ' dolegliwości.
1 54
Jednym z najniebezpieczniejszych przejawów choroby wysokościowej jest obrzęk
mózgu. W przeciwieństwie do innych organów mózg funkcjonuje w ograniczonej
przestrzeni, jest zamknięty w czaszce Jedynym miejscem, w które obrzęknięty mózg
może się wcisnąć, jest otwór, którym z czaszki wychodzi rdzeń kręgowy. Ciśnienie
wytwarzane przez obrzęknięty mózg powoduje zaklinowanie rdzenia przedłużonego,
co automatycznie blokuje ośrodki sterujące pracą serca i układu oddechowego.
Wtedy człowiek oczywiście umiera.
Początkowymi objawami obrzęku mózgu są: osłabienie, senność, spowolnienie
ruchowe i psychiczne. Występują one prawie u każdego w okresie aklimatyzacji.
U ludzi, u których obrzęk mózgu rozwija się i staje się niebezpieczny, pojawiają się
ponadto uporczywe bóle głowy, zaburzenia równowagi, halucynacje wzrokowe i
słuchowe, wreszcie utrata przytomności.
Zwidy i omamy, o których opowiadają himalaiści, to jeszcze jeden dowód na to, że
balansują na granicy śmierci. Od pewnej wysokości działają bardziej instynktownie
niż świadomie, przez to też popełniają błędy, których w normalnej dyspozycji nigdy
by nie zrobili. Wysokogórscy wspinacze pokazali, gdzie przebiega kres ludzkich
możliwości. Wydaje się, że himalaizm jako sport bez rozwoju techniki nie pójdzie już
wiele do przodu"114.
Wszystko wyjaśniło się ostatecznie następnego dnia w bazie. Byłem tam już
wieczorem. Wtedy rozwiały się moje nadzieje na odnalezienie Tadka. Szukali go bez
skutku.
Teraz zajęli się bardzo troskliwie mną. Włoski lekarz opatrzył moje odmrożenia.
Przychodzili po kolei mieszkańcy miasteczka na Baltoro i gratulowali - sukcesu i
przeżycia. Ale ja traktowałem ich gratulacje na równi z kondolencjami.
Przeżycia ostatnich dni na K-2 były zbyt silne, a cena zwycięstwa zbyt wysoka.
Dlatego też z wdzięcznością przyjąłem propozycję zastępcy Herrligkoffera - on sam
już opuścił bazę - powrotu do
ardu helikopterem. Kiedy po trzech dniach doczekałem się wresz-le na lot, nieomal
tuż przed wejściem do śmigłowca spotkałem idącego W górę Renato Casarotta.
i to Wa faZ^ zawraca* z wysokości ponad ośmiu tysięcy metrów
^'ała być jego ostatnia próba. Trochę pogadaliśmy, wyznaczy-
DrJ Serafin.
155
liśmy sobie spotkanie w Polsce, połączone z cyklem odczytów o górach Renato
bardzo interesował się naszym krajem. Już w Islamabadzie dowiedziałem się. że gdy
wracał - nie osiągnąwszy szczytu -wpadł do szczeliny opodal bazy i zginął A nie był
to przecież koniec tragicznych wydarzeń na Czogori.
Włoch był szóstą ofiarą „góry gór". Początek czarnej serii dali dwaj Amerykanie,
zagarnięci przez lawinę 21 czerwca. Trzy dni później zginęli Barrardowie, po nich
Tadek Piotrowski. Życiem przypłacił wejście na szczyt Wojciech Wróż. Ostatnim
tragicznym akordem sezonu na K-2 była śmierć Dobrosławy Miodowicz-Wolf, Jully
Tullis, Alana Rousa, Alfreda Imitzera i Hannesa Wiesera. Wszystko to rozegrało się
w ciągu 21 dni!
- Po wydarzeniach na K-2 rozpętała się w prasie, radiu i telewizji wielu krajów
istna burza komentarzy, opinii, ocen. Na nowo zaczęto zadawać pytania: ,,Po co? W
imię czego? Kto jest winien? Kto popełnił błąd, kto jest bohaterem, a kto łajdakiem?"
Szczególnie często poruszano przy tej okazji sprawę partnerstwa, odpowiedzialności
za własne i cudze życie. W chórze raczej zdezorientowanych kibiców himalaizmu
dały się słyszeć i głosy alpinistów. Częściej na własny, środowiskowy użytek, ale
czasem i wobec szerokiej publiczności mówili rzeczy, które musiały szokować. Bo
jeśli ktoś
- orientujący się w niebezpieczeństwach wspinaczki wysokogórskiej
- usłyszał nagle, że himalaiści, wyruszający do ataku na szczyt, zwalniają się
wzajemnie z odpowiedzialności lub że rywalizacja wśród nich doszła do tego, iż
konkurują już nawet między sobą partnerzy z dwójkowego zespołu...
- Rywalizacja w zespole? Kto coś takiego powiedział?
- Czytałem to w wydawanym przez krakowski Klub Wysokogórski
..Tatermczku"115. Cytują tam zdanie wypowiedziane przez Zygę Henri-cha podczas
tak zwanego szczytu gliwickiego - spotkania najwybitniejszych polskich himalaistów
- poświęconego etyce górskiej.
- Bzdura! Coś podobnego nie istnieje. To jakieś pomieszanie pojęć.
Rywalizować można, owszem, ale z innymi zespołami w statystyce, czyli porównując
wyniki, jeśli to możliwe, na tej samej górze czy ścianie. Nawet jeśli idzie dwójka, a w
niej jeden szybciej od drugiega to przecież nie można tego nazwać rywalizacją.
Każdy podąża własnym tempem, tak jak może. Dlatego tak ważny jest dobór
partnera-
- Kto dla ciebie jest dobrym partnerem?
116 ..Taterniczek" - czasopismo zawierające materiały szkoleniowe
156
Dobieram go przede wszystkim pod kątem jego możliwości, jeśli do wozu zaprzęga
się parę koni, to taką, aby równo ciągnęła. Ale na tym nie kończy się sprawa.
Powinniśmy się też z partnerem lubić lub chociaż znosić. Na zupełnie identycznych
zasadach ..daję się" dobierać.
Czy to znaczy, że możesz się wspinać z kimś, kogo nie akceptujesz w zupełności?
- Zdarzało mi się mieć partnerów w górach, za których obecnością w innej
sytuacji, mówiąc delikatnie, nie tęskniłem. Bardzo często bywa i tak, że po powrocie
z wyprawy uciekam nawet od tych, z którymi rozumiałem się zupełnie dobrze. Zeby
od nich odpocząć. Przyjaźń czy nawet mniej podbudowany uczuciem związek
partnerski wystawiony jest w górach na tak intensywną próbę, że bardzo szybko się
wypala Tak chyba wypaliła się nasza górska przyjaźń z Wojtkiem Kurtyką.
Dokonaliśmy wspólnie tylu rzeczy, przeżyliśmy tak wiele -będąc przy tym jak plus z
minusem, biegunami przeciwnymi, ale przyciągającymi się - że musieliśmy się
rozstać. Inaczej zamęczylibyśmy się nawzajem.
- Słyszałem pogląd, że on po prostu od ciebie uciekł. Coś mu w tobie przestało
odpowiadać...
- Faktem jest jedno - byłem partnerem Wojtka, który wspinał się z nim najdłużej
spośród wszystkich, jakich miał. Nie licząc przypadkowych, wspólnych wspinaczek
w Alpach byliśmy razem na sześciu himalajskich wyprawach. Najczęściej tylko we
dwóch. Wojtek jest wielkim indywidualistą. Niechętnie ustępuje innym. Jednocześnie
to człowiek o większej niż inni wrażliwości.
- Taką właśnie ma opinię. Rozmawiałem z nim nieco na te tematy, słuchałem
jego publicznych wystąpień. Z tego, co mówił, wynikało między innymi, że wiele
wypadków śmiertelnych wśród himalaistów w ostatnich czasach jest skłonny kłaść na
karb osłabienia partnerskiej więzi, zagubionej w pędzie do sukcesu
odpowiedzialności za drugiego człowieka.
To przecież z alpinizmu i himalaizmu przenosi się w codzienne życie pewne
schematy etyczne. Obraz ludzi związanych liną, gotowych narażać własne życie dla
ratowania towarzyszy, znany jest już w S2kole Tymczasem Kurt Diemberger, jeden z
dwóch,
Ok Willyego Bauera, który uratował życie z hekatomby na K-2.
V any, czy czuje jakąkolwiek odpowiedzialność za śmierć pięcior-wspinaczy
pozostałych w obozie na wysokości ośmiu tysięcy [r°w. odpowiedział krótko: „Nie".
157
Jak to jest- z tą odpowiedzialnością? Czy czujesz się odpowiedzialny za partnera, z
którym wyruszasz w górę?
- Jak za siebie samego. I nie mogę powiedzieć, abym kiedykolwiek słyszał, że
moi koledzy zwalniają się z niesienia sobie pomocy na górze. Nie rozumiem tego...
- Powrócę jeszcze do Diembergera i K-2. Słyszałem zadane mu pytanie i jego
odpowiedź. Było to podczas katowickiego festiwalu filmów górskich w lutym 1988
roku. Miałem jednak wrażenie, że pytającemu nie chodziło o wszystkich zmarłych
alpinistów. Kiedy Diemberger rozpoczął zejście, które przyniosło mu ratunek,
większość z nich już nie żyła. Razem z nim i Willym Bauerem usiłowała ujść z
życiem Dobrosława Miodowicz-Wolf - „Mrówka".
Usiłowała ujść z życiem, to mało powiedziane. Obok Bauera była tą, która w
tragicznych momentach wykazała najwięcej hartu ducha i wykrzesała z siebie
nieprawdopodobne siły fizyczne. Ona torowała drogę, ona podtrzymywała na duchu
Diembergera. I to ją właśnie, kiedy całkowicie opadła z sił, Austriak wyminął przy
poręczówce jak przechodnia na ulicy i już się za siebie nie obejrzał. Postawa zmarłej
z wyczerpania „Mrówki" urosła do symbolu. Diemberger stracił całą cześć, jaką
cieszył się zasłużenie do tej pory, ale uratował życie. Wielu nie bało się formułować
bardzo jednoznacznych ocen tego zdarzenia - wielkość przeciwstawiali łajdactwu, że
posłużę się sformułowaniem wyjętym z prozy Andrzeja Wilczkowskiego'16.
- Zawsze bardzo dziwię się ludziom zdolnym do tak kategorycznych sądów. Nie
ma sytuacji jednoznacznych, nie ma stuprocentowych łajdaków i stuprocentowych
bohaterów. Ja zawsze staram się postępować zgodnie z własnym sumieniem. Ale nie
mogę założyć, że nigdy nie dojdzie do sytuacji, w której okażę się draniem. Nie mogę
też zapewnić, że będę bohaterem. Nie jestem nim zresztą. I nigdy nie byłem. Chociaż
mógłbym powiedzieć inaczej - nigdy nie musiałem być... I
- Dla niejednego człowieka himalaista to bohater. Czasem tylko dlatego, że ma
odwagę się wspinać. Co w takim razie jest dla ciebie bohaterstwem?
- Na pewno nie chodzenie w góry. Bohaterstwo to poświęcanie się dla innych, na
przykład dla rodziny albo dla ojczyzny. A ja wsp'-
116 Andrzej Wilczkowski - pisarz specjalizujący się w problematyce górskiej, autor
ksi^
żek ..Ludzie przed ścianą". „Śniegi pokutujące". „Miejsce przy stole", kiero wypraw
w Hindukusz i do Etiopii.
158
am się ' a himalajskie szczyty wyłącznie dla siebie. To że rodzina ma "tego jakąś
satysfakcję, jest pochodną moich sukcesów oczywiście, ale me walczę w górach z
myślą o niej.
To co powiedziałem, najlepiej ilustruje właśnie przykład Diember-era Nie musiałem
nigdy być bohaterem, choć już od tak dawna się wspinam Diemberger robi to o wiele
dłużej ode mnie, ponad trzydzieści lat. I dopiero niedawno pierwszy raz zdarzyła się
sytuacja, w której bohaterem mógł zostać. Byłby nim. gdyby wrócił po Mrówkę". Nie
wrócił, bo walczył o własne życie. Czy należy go za to potępić?
Jednego jestem pewien: gdyby wtedy wrócił po Dobrosławę, byłoby to zupełnie
normalne i być może nikt by nawet o tym nie wspomniał Być może Diembergerowi
czy też i mnie nie raz zdarzyło się wracać po partnera, wykonać gest. ruch, który
uratował mu życie. Ale o tym nie pamięta on ani ja, a co dopiero opinia publiczna.
- Jeszcze raz posłużę się myślą Andrzeja Wilczkowskiego: ,,Jeżeli zdamy sobie
kiedykolwiek sprawę z tego, że nie stać nas psychicznie na rolę opiekuna
spolegliwego, należałoby się wycofać z tego kłopotliwego etycznie sportu, bo nikt
me dał nam prawa do rezygnacji z człowieczeństwa na rzecz naszej pasji górskiej".
Czy zatem człowiek ma prawo wpędzać się w taką sytuację, w której będzie musiał
wybierać?
- Może właśnie po to, aby sprawdzić, co wybierze?
- Ale cena takiego sprawdzianu jest bardzo wysoka...
- Niestety. I dodam jeszcze - bo to się nie może skończyć na tym słowie - że ci,
którzy najczęściej wydają opinie o nas, przeważnie nie są alpinistami. Czy mają więc
do tego prawo? Mają. Ale nie są w stanie wydać opinii całkiem prawdziwych. Ich
sądy nie mogą być obowiązujące. Alpiniści z kolei są bardzo ostrożni, bo... wiedzą, o
czym mówią.
- Rozmawialiśmy teraz o sprawach nieco ogólniejszych i tych, które me
dotyczyły ciebie bezpośrednio. Gdy na Czogori rozgrywały się jeszcze dramatyczne
wydarzenia, byłeś już daleko od Karakorum.
o powrocie do kraju znalazłeś się w centrum zainteresowania. Nie
o dlatego, że zdobyłeś swój jedenasty ośmiotysięcznik. olejna czwarta wyprawa z
twoim udziałem kończyła się śmiercią
inisty, p0 trzeciej wracałeś bez partnera. Zaczęło się mówić, że tu i ^Czl<a Ponosi
pecha. Owszem, wygrywa, ale tylko on. Poza tym And podniosły się głosy znów
obciążające cię winą za śmierć 2eJa Czoka i Tadka Piotrowskiego. A ty właśnie
przygotowywałeś
159
się do następnej ekspedycji. I miałeś zabrać ze sobą kolejnego partnera...
- To prawda. Słyszałem o wszystkim. I o tym, że uważają mnie za pechowca i że
niektórzy są skłonni obarczać mnie winą 2a śmierć kolegów. Tylko że nikt nie
odważył się powiedzieć mi tego wprost.
Korzystając w ostatnich latach z ,,gościnności" polskich wy-praw, zaciągałem
pewnego rodzaju dług, który wcześniej czy później, jak się spodziewałem, zostanie
mi wypomniany. Co prawda nigdy nie odmówiono mi udziału, traktowano moją
działalność jak wspólny interes każdej wyprawy, ale nie zabrakło też małostkowości i
zawiści.
Atmosfera z lat 1985-1986 była dla mnie bardzo męcząca. Mocnych przeżyć
bezpośrednio po powrocie spod K-2 miałem wiele. Przede wszystkim spotkanie z
Danką Piotrowską, która właśnie oczekiwała narodzin dziecka. Bałem się, choć
nieraz już rozmawiałem z bliskimi tych. którzy nie wrócili z gór. I pamiętam, że po
rozmowie z tą dzielną dziewczyną, to ja wyszedłem pokrzepiony. Pomówieniami,
docierającymi do mnie z czwartych czy piątych ust, starałem się nie przejmować.
Czy wydarzenia ostatnich tygodni nie spowodowały u mnie zwątpienia, czy się
załamałem? Nie. Choć śmierć Tadka bolała mnie bardzo. Już od pewnego czasu
zauważyłem u siebie coś w rodzaju skorupy, pancerza ochronnego. Może po latach
wspinaczki, ocierania się o śmierć, oglądania jej, doszło do znieczulenia, pewnego
rodzaju braku wrażliwości. Czymś się przecież za to wszystko płaci.
Z drugiej strony tkwiła we mnie irracjonalna obawa, że chyba wisi nade mną jakieś
fatum, że działa prawo czarnej serii. Jak miałem ją przerwać? To, że wpadłem niemal
natychmiast w wir przygotowań do kolejnego wyjazdu, pozwoliło mi o tym
zapomnieć. Choć nie do końca. Złowróżbna fama o tragicznych wyprawach z
Kukuczką była niezwykle głośna. Nikt nie pamiętało tym, że wcześniej - od 1 971
doi 1984 roku - moje wyprawy i wspinaczki kończyły się szczęśliwie i z każdej
wracałem z partnerem.
Nawet Artur Hajzer, szykujący się do wyjazdu ze mną na Manaslu i Annapurnę,
odważył się powiedzieć coś na temat mojego pecha-Może ktoś z rodziny nie chciał,
żeby jechał w moim towarzystwi^j Mógł nie wytrzymać presji. Dziś, kiedy mamy już
za sobą uda Tl wspólne wejście na Manaslu, Annapurnę i Shisha Pangmę, ^
160
lerzyć. że przyczynił się do zakończenia złej passy. Wtedy wszystko było jeszcze
przed nami
Powiedziałeś o braku wrażliwości, o skorupie, pod którą się kry-z Może nie jest ona
tak szczelna, skoro kiedyś wyznałeś, że wśród wszystkich dotychczas zdobytych
przez ciebie gór są takie, na które nie chciałbyś nigdy wracać. Na przykład Nanga
Parbat i K-2...
Na •aaytach Świata
TRZY STOPNIE DO KORONY
Jerzy Kukuczka leader. Sześćdziesiąt dwa dni walki o szczyt. Śnieżna topiel i wiatr
dusiciel.,.Gratuluję wielkiego szlema". Annapurna odstąpiona. Z ceprem pod górę.
Wspinaczka na odwrót. Im wyżej, tym zimniej. Pierwszy raz po chińskiej stronie.
Alarm! Z „włosem i pod włos". Wszyscy w górę!
Jerzy Kukuczka leader
W drugim numerze „Taternika" z 1986 roku Józef Nyka pisał: „Zdecydowanie
najlepszy sukces sezonu odniósł Jerzy Kukuczka, dokonując wejścia na Manaslu117
(81 63 m) nową drogą od północnego wschodu, z doliny Manaslu (...). Droga jest
interesująca i logiczna, a jej wartość podnoszą znaczne trudności techniczne.
Pokonanie jej alpejskim stylem w trzyosobowym zespole w mroźne dni listopada
stawia ją w rzędzie najładniejszych osiągnięć himalajskich ostatnich lat".
- Równie chyba logiczne i interesujące jak droga na szczyt jest w przypadku tej
wyprawy to, że na jej bagażach pojawiły się nalepki z napisem: International
.Annapurna, Manaslu Expedition - Jerzy Kukuczka leader. Stałeś się jednocześnie
organizatorem, kierownikiem, postacią numer jeden. To była pierwsza prawdziwie
twoja wyprawa.
- Nigdy nie czułem w sobie zapędów organizatorskich, nigdy wcześniej nie
widziałem się też w roli szefa. Jak więc do tego doszło, że jednak zacząłem
przygotowywać własne wyprawy i co to właściwie znaczy? W tyni czasie
najzwyczajniej w świecie nie przygotowywano w kraju wypraw w góry, w których
jeszcze nie byłem, a nie mogłem liczyć na żadne zaproszenie zza granicy. Jeśli
chciałem zachować bodaj minimalne szanse w wyścigu po ośmiotysięczniki - a
chciałem, jeśli na zaplanowanych przeze mnie „polskich drogach" nie mia mnie nikt
ubiec - musiałem sam przygotować ekspedycję na braku
117 Manaslu - „Góra Dusz", szczyt w Himalajach, wys. 8163 mn.p.m. Pierwszym'
wierzchołku byli: Japończyk Toshio Imanishi i Szerpa Gyaldzen Norbu - w 1 956
ro*i
Reinhold Messner wszedł na szczyt w roku 1 972.
162
rni trzy wierzchołki: Z pewnością przyczyniło się do tego i to, że ndczas jednej z
poprzednich ekspedycji usłyszałem od jej młodego, ambitnego szefa, że
wykorzystuję pozycję gwiazdora i wożę się kosztem innych.
Sześćdziesiąt dwa dni walki o szczyt
Wracając spod Kangchendzongi, złożyłem w ministerstwie turystyki Nepalu prośbę o
zezwolenie na atakowanie Manaslu i Annapurny. A nim wyjechałem pod K-2,
zaproponowałem uczestnictwo w tej podwójnej wyprawie Arturowi Hajzerowi.
Ceniłem w nim oprócz bojowości i ciągu w górę talenty organizatorskie, przydatne
gdyby zawiodły moje. Kiedy wróciłem spod K-2, trzy czwarte przygotowań było już
gotowych dzięki Arturowi i wspomagającemu go Ryśkowi Wareckiemu. Brakowało
jeszcze trochę złotówek i pewnej kwoty w dewizach. Częściowo zapewniła ją para
Meksykanów - Elsa Avila i Carlos Carsolio, których poznałem pod Nangą Parbat. Po
resztę kołatałem z determinacją do różnych drzwi. Wreszcie otwarły się jedne,
prowadzące do gabinetu bardzo ważnego i bardzo wysokiego urzędnika. Wystarczył
wtedy jeden telefon i sprawa była załatwiona.
Przyłączył się też do nas Wojtek Kurtyka, co przyjąłem za dobrą wróżbę. Mogliśmy
wyruszać. Plan wyprawy był następujący: bardzo szybko uporać się z Manaslu, która
według posiadanych informacji nie była zbyt trudna technicznie. Wybrana nowa
droga przez grań północno-wschodnią choć długa, stosunkowo łagodnie się wznosiła,
co dawało szansę na dobrą aklimatyzację. Więcej czasu mieliśmy poświęcić dużo
trudniejszej, południowej ścianie Annapurny. Skąd mogliśmy wiedzieć, że wszystko
będzie akurat odwrotnie?
- Każda z twoich wypraw nosi jakiś rys charakterystyczny. Jak określiłbyś
zmagania z Manaslu?
- To była nieprawdopodobnie uparta, pełna determinacji walka ze -egiem i
wiatrem. Śnieg zasypywał nas, nasze namioty i liny poręczowe. W śnieg zapadaliśmy
się po kolana, po pas, po szyję. Śnieg
prowadzał nas do rozpaczy i przepełniał strachem. W śniegu grzęź-V sami, grzęzły w
nim po wielekroć i nasze nadzieje. Wiatr wiejący eprawdopodobną siłą wzmagał to
śnieżne szaleństwo. Przez d0 a^anowe podmuchy zimno, i tak już dokuczliwe,
stawało się nie mjałn'es'ema- I jak na ironię wspinaczka, choć według zamierzeń a
być szybka i bezproblemowa, przerodziła się w gehennę tak
163
długą, jakiej nie zdarzyło mi się nigdy przeżyć w Himalajach. Nigdy też tak często
nie poddawałem się, żeby się znów zrywać do ataku i... wreszcie zwyciężyć.
- Czy prowadzisz podczas wyprawy zapiski, coś w rodzaju dziennika
pokładowego?
- Zawsze, ale niezbyt regularnie. Również podczas tej ekspedycji notowałem
najważniejsze wydarzenia.
- Zajrzyjmy zatem w diariusz i dowiedzmy się, jak przebiegała śnieżna bitwa o
Manaslu:
Kathmandu. 29 sierpnia 1986 r.
Jesteśmy już wszyscy w komplecie. Oprócz Elsy i Carlosa dołączył do nas Edek
Westerlund z żoną, Renatą. To Polonus z Wiednia, czynnie nam kibicujący i
wspomagający. Przybył też z Kathmandu Wojtek Kurtyka. Znów więc będziemy
wspinać się razem. Mam nadzieję, że z powodzeniem.
Karawana, dzień piąty, 3 września 1 986 r.
Od dłuższego już czasu idziemy w jednym wąwozie. Płynący jego dnem strumień
tworzy dziesiątki przepięknych kaskad i wodospadów. Wspaniałą oprawą jest bujna,
soczysta zieleń. Można by się zachwycać otoczeniem, gdyby nie okropna duchota i
dający się we znaki monsun. Właściwie każdego dnia leje.
Minionej nocy rozłożyliśmy się na łące, nad brzegiem strumienia, i około pierwszej
obudziliśrrjy się kompletnie zalani wodą. Materace pływały, a wkrótce po tym
mokrym przebudzeniu staliśmy zanurzeni po kolana w wodzie. To nasz mały
strumyczek wezbrał gwałtownie i pogrążył zupełnie łąkę, którą upatrzyliśmy sobie na
biwak. Rzeczy wynieśliśmy na pobliskie wzniesienie, a resztę nocy spędziliśmy na
wiszącym moście. Jedynym suchym miejscu w okolicy.
Karawana, dzień siódmy, 5 września 1 986 r.
Od wysokości 4000 metrów mieszkają już Tybetańczycy. Tragarzy, których
wynajęliśmy wcześniej, musimy odprawić, bo Tybetańczycy nie wpuszczają na swój
teren konkurencji. Trzeba wynająć miejscowych. Oczywiście za potrójną cenę.
Zostaje tylko sirdar i jego pomocnik. Swoją drogą mam ich już od pewnego czasu na
oku, bo coś mi nie pasuje z forsą na wypłaty dla kulisów (...)118.
"8 Fragmenty, dotyczące znanej już czytelnikom historii sirdara wydrwigrosza,
zostały w dzienniku opuszczone.
164
Baza, 8 września 1 986 r.
Jesteśmy na wysokości 4400 metrów. Zaledwie niecały dzień drogi od najbliższej
wioski tybetańskiej o nazwie Sama. Wschodnia grań, której pokonanie mamy w
planie, zaczyna się właściwie zaraz za wsią. Nasza baza stoi na stoku moreny
lodowca Manaslu. Tu grań ma już prawdziwie wysokogórski charakter. Czujemy się
jak na tatrzańskiej hali w najbardziej deszczowe lato.
Baza, 1 2 września 1 986 r.
Parna i deszczowa aura dała się w czasie karawany niektórym z nas we znaki. Źle się
czuje Rysiek Warecki. Narzekają też Edek i jego żona
Baza, 1 3 września 1 986 r.
Rysiek ma objawy zapalenia płuc. Czuje się tak źle, że wysyłamy gońca do
oddalonego o dwa dni drogi posterunku policji z prośbą o przysłanie helikoptera,
który zabrałby go do szpitala.
Baza, 1 6 września 1 986 r.
Dziś odlecieli do Kathmandu Rysiek i Edek z żoną. Zostajemy więc w piątkę: Elsa,
Carlos, Artur, Wojtek i ja. Już jutro wyruszamy w górę. Do tej pory Manaslu
odsłoniła się nam spoza gęstego welonu chmur tylko raz. A więc jednak jest. Warunki
wydają się być bardzo dobre. Mało śniegu. W bazie leje deszcz.
Baza, 23 września 1 986 r.
Mamy już dwa obozy i teren rozpoznany do 6800. Wyżej śniegu jest więcej, niż
przypuszczaliśmy. Świeży puch, bardzo kopny, zmęczył nas okropnie. Ciągle
zmienialiśmy się na prowadzeniu. Do pierwszego biwaku na 5600 walczyliśmy
głównie ze śniegiem. Powyżej trafiliśmy na spore trudności skalne, ale wspomogły
nas nieco poręczówki pozostawione przez Japończyków i Austriaków. Po drugim
biwaku na około 6000 weszliśmy już w teren łatwiejszy, ale za to znów wpadliśmy w
kopny śnieg. Do tej pory mieliśmy nadzieję, że jakoś się to uleży, ale nic z tego.
Zaczęło sypać jak diabli. Trzecią noc spędziliśmy na 6400 i kolejnego dnia
podeszliśmy pod 6800. Gdyby nie wyczerpujące się zapasy gazu, poszlibyśmy może
jeszcze wyżej, a tak musieliśmy się wycofać. Dopiero podczas zejścia powstały
obozy - drugi na 6400 i pierwszy na 5600.
165
Baza. 5 października 1 986 r.
Chcieliśmy po pierwszym wyjściu odpoczywać trzy dni, a tymczasem siedzimy tu
już prawie dwa tygodnie. Ciągle pada. Najpierw deszcze, a teraz śnieg. I co najgorsze
nie widać końca załamania pogody. W dodatku zaczynają topnieć zapasy jedzenia.
Trzeba je uzupełniać w okolicznych wioskach, ale i tak naszym głównym daniem
stają się ziemniaki i ryż. Rano, w południe i wieczorem. Najlepsze racje
zachowujemy na akcję w górach.
Baza, 1 0 października 1 986 r.
Mamy za sobą próbę wyjścia w górę. Tym razem już we czwórkę, bo Elsa wycofała
się z akcji. Śniegu napadało nieprawdopodobnie dużo. Im wyżej, tym więcej.
Zapadaliśmy się po pachy, po szyję. Uprzednio założone poręczówki wyciągaliśmy
spod półtorametrowej warstwy puchu. W miejscu obozu pierwszego idealnie równa
powierzchnia. Ani śladu namiotu. Sondowanie. Czubek namiotu prawie metr pod
powierzchnią. Zeby go odkopać, musieliśmy odrzucić ponad dwa metry śniegu.
Namiot był w bardzo złym stanie. My też nie byliśmy w lepszym. We znaki dawało
się napięcie nerwowe. Czuło się, że to, czym idziemy, dosłownie ,,wisi" i lada chwila
może wyjechać spod nóg. To jest uczucie podobne do ostrożnego stąpania po cienkim
lodzie, który nie wiadomo kiedy trzaśnie.
Po noclegu dylemat - iść czy nie iść wyżej - rozwiązał się sam. Artur, który pierwszy
był gotowy, postąpił dosłownie kilka kroków w kierunku rozległego pola śnieżnego,
ciągnącego się ponad namiotem i w tym momencie... poszło. Cała ogromna śnieżna
decha, długości ponad kilometra, runęła w dół. Zawróciliśmy.
Baza. 19 października 1986 r.
Jesteśmy i po drugiej próbie. Początek był taki sam jak za pierwszym razem, bo
ciągle sypało. Znów śnieżna orka, znów wyrywanie zasypanych poręczówek. W tym
właśnie miejscu straciliśmy Wojtka. Nie dosłownie, ale chyba wtedy podjął decyzję o
wycofaniu się. W pewnym momencie zatrzymał się na stoku i powiedział: „Chłopaki,
wracam, to jest zbyt niebezpieczne". Na te słowa siedliśmy i odbyła się krótka
narada. Wojtek: „Schodzimy wszyscy". Ja: „W bazie kończy się żywność. To nasza
ostatnia próba. O tym, że niebezpiecznie, wiedzieliśmy od samego początku.
Zdecydujmy wspólnie i albo razem pójdziemy w dół, albo w górę". Przyszła kolej na
Carlosa: „Because in Mexico is very hard economic situation, I think that it is last
expedi-
166
tion for which I could get money and it's the reason I am determinate in spiteof
difficultiestogotothetop"119. Powiedziałto takim tonem i z taką miną, że wszyscy
gruchnęliśmy śmiechem. Atmosfera na chwilę odta-jała. Sprawę trzeba było jednak
rozstrzygnąć. Zaczęliśmy głosowanie od nowa. Artur: „Mam już tego śniegu po
pachy dość. Więcej tu nie wrócę. Wolę to skończyć teraz. Powinniśmy iść w górę".
Wojtek: „Mam to w d...". Mój głos przeważył i zawróciliśmy. „Jeśli zaciśniemy pasa i
pogoda się poprawi, spróbujemy jeszcze raz" - powiedziałem.
Wojtek według danej sobie obietnicy - choć nie był chyba do tego przekonany -
czekał siedem dni. Do dziś. Usiłowałem go jeszcze zatrzymać, ale nie chciał zmienić
postanowienia. Nie skłoniło go do tego nawet słońce, które pojawiło się po raz
pierwszy od kilku tygodni. Wyruszył do Kathmandu, okrzyknąwszy nas szaleńcami.
Do wspinania zostaliśmy we trzech. Może już jutro pójdziemy w górę.
Baza, 30 października 1 986 r.
Ta próba była najgorsza ze wszystkich. Mamy już zupełnie dosyć. To chyba koniec
wyprawy.
Baza, 31 października 1 986 r.
A jednak jeszcze zostaliśmy i być może spróbujemy kolejnego ataku.
Niespodziewanie poprawiło się nam zaopatrzenie w gaz i żywność. Dostaliśmy tego
sporo w spadku po wyprawie kolumbijskiej, działającej na drodze normalnej, i od
Jugosłowian, wspinających się od strony doliny Pungen. Oni się już wycofali.
Nasza trzecia próba, która jeszcze wczoraj wydawała się ostatnią, skończyła się na
7500. Do jedynki dotarliśmy brnąc we wcale nie osiadłym śniegu. Spodziewaliśmy
się tego wraz z pojawieniem się słońca. Znów powtórzyła się historia z szukaniem
namiotu. W nocy zaczęło wiać. Zrobiło się bardzo zimno. Do dwójki doszliśmy
nazajutrz, w miesiąc po jej założeniu. Zimno doskwierało tak bardzo, że zaczęliśmy
tracić czucie w nogach, a Carlos na dodatek odmroził ręce. Zrobiły się białe. Musiał
wracać do bazy. Zostaliśmy więc z Arturem we dwóch. Prawdę mówiąc postąpiliśmy
wbrew zasadom, bo Carlos nie powinien schodzić sam, ale...
W dwójce odpoczywaliśmy dzień. Rano następnego dnia śnieg był
"s ..Ponieważ w Meksyku jest bardzo ciężka sytuacja ekonomiczna, myślę, że jest to
ostatnia wyprawa, na którą udało mi się zdobyć pieniądze, wobec tego zdecydowany
jestem mimo trudności iść aż do samego szczytu."
167
jak beton. Wspaniały. Ale zimno straszliwe. Doszliśmy do 7300 i tam rozbiliśmy
obóz trzeci. Po nocy zdecydowaliśmy się iść wyżej na lekko. Tylko z linami i
płachtami. Droga weszła w skały i wspinaczka jakby ugrzęzła w monotonnie
powtarzanych czynnościach. Odśnieżyć fragment skały, wyszukać miejsce na
stopień, uchwyt, wbicie haka i od nowa. Dwa wyciągi po osiemdziesiąt metrów
zajęły nam pół dnia.
0 14,30. na wysokości 7700 zobaczyliśmy podszczytowe plateau. a na nim
straszne rzeczy. Pióropusz śniegu wzniesiony przez wiatr niósł się na kilku
kilometrach. Przy takim huraganie nie mogło być mowy o kontynuowaniu drogi.
Noc spędziliśmy w dwójce z zamiarem rannego przetrawersowania do drogi
normalnej. Dwieście pierwszych metrów wspinaczki szło jeszcze jako tako, ale już na
7000 znów wpadliśmy w straszliwy wiatr. Już około 4 po południu musieliśmy
rozbijać namiot, bo wiatr wciąż się wzmagał i baliśmy się, że za chwilę nie zdołamy
tego uczynić. I nie zdołaliśmy. Noc przesiedzieliśmy z namiotem na głowach, bici po
twarzach szarpanym przez wichurę płótnem. Rano - decyzja o odwrocie. Czuliśmy
się zupełnie pokonani. Zlikwidowaliśmy obóz drugi, potem pierwszy, ale podczas
zejścia myśl o podjęciu jeszcze jednej próby nie dawała mi spokoju. Kiedy
powiedziałem o tym Arturowi, zapytał tylko: „Jak? Przecież zlikwidowaliśmy
wszystko, nawet liny poręczowe". „Tym lepiej - powiedziałem - pójdziemy inną
drogą".
Baza. 5 listopada 1 986 r.
Za chwilę wychodzimy. Mamy już dość dolnego odcinka grani
1 dlatego wybrałem wspinaczkę lewą połacią północno-wschodniej ściany.
Carlos, który tymczasem wydobrzał, idzie z nami.
Baza. 13 listopada 1 986 r.
A jednak daliśmy radę! Nie do trzech, a do czterech razy sztuka! Zdobyliśmy
Manaslu po nieprawdopodobnej sześćdziesięciodwu-dniowej walce. Na szczycie
stanęliśmy z Arturem o 9,45 dziesiątego listopada. Carlos, który znów poczuł się źle,
został w namiocie na wysokości 7950. Po dwóch dniach, dwunastego listopada,
byliśmy już w bazie. Moja najdłuższa himalajska wyprawa dobiegła końca.
- Zapis w twoim notatniku pod datą trzynastego listopada jest bardzo lakoniczny. Nie
wierzę, żeby podczas tych kilku dni od rozpoczęcia decydującego ataku nie działo się
nic interesującego. Czy mógłbyś nieco dokładniej opowiedzieć o zdobyciu
wierzchołka Manaslu?
168
Śnieżna topiel i wiatr dusiciel
- Jeszcze ramutko piątego listopada, kiedy wyjrzeliśmy z namiotów na zewnątrz,
szalała zawierucha i śnieg. Ale około 6 zbudził nas sirdar okrzykiem: '.Pogoda!"
Mimo późnej pory poszliśmy. Pierwszy biwak na 5000 metrów. Potem przez śnieżne
pola, znów walka po pas, po szyję. Namiot na grani rozbiliśmy już po ciemku. Sen
był kamienny, bo zmęczyliśmy się nieludzko. Rano na niebie cirrusy. Znak, że diabli
wezmą nie najgorszą na razie pogodę. Ale ruszyliśmy. Z całym wyposażeniem na
plecach. Trzeci biwak wypadł tam, gdzie poprzednio stał obóz trzeci. Na naszą starą
drogę wróciliśmy bowiem mniej więcej na wysokości 6800 metrów. Na 7700
metrach znów biwak, tam gdzie stała czwórka. Od tego momentu zaczął odstawać
Carlos. Zrobił się apatyczny, w śpiworze leżał jak kłoda. Odezwały się też jego
odmrożone palce u rąk.' No, ale z tym liczyliśmy się już przed wyjściem z bazy.
Teraz potwierdziły się obawy. Nie trzeba było się godzić na udział Carlosa w ataku.
W południe tego dnia, kiedy opuściliśmy biwak na 7700 metrach, zaczęło sypać.
Potem weszliśmy w chmurę i przy takiej mizernej widoczności dotarliśmy do
podszczytowego plateau, między wierzchołkiem głównym a wschodnim. Mniej
więcej na wysokości 7900 metrów. Na plateau stanąłem pierwszy, założyłem
asekurację na sztywno i ruszyłem w kierunku dziewiczego wierzchołka wschodniego.
który był tuż, tuż. Nie mogłem się opanować i nie czekałem na kolegów. Doszli do
mnie już na górze.
W dół zjeżdżaliśmy w zupełnej mgle. Trafiliśmy jednak na przełęcz i zaczęliśmy
marsz w kierunku szczytu głównego. Jednak po godzinie nie wiedzieliśmy już
zupełnie, w którą stronę się obrócić. To wspinaliśmy się, to schodziliśmy z
niewielkich kulminacji śnieżnych, pojawiających się jedna za drugą. Pod którąś z
nich rozbiliśmy namiot, bo iść już się zupełnie nie dało i Carlos coraz bardziej
narzekał na ręce. Zerwał się też wiatr. Tak silny, że dusił, uniemożliwiał oddychanie.
Oddechy wciskał nam na powrót do płuc.
Jakoś udało nam się ustawić namiot, ale i wewnątrz wiało tak, że gotowanie było
niemożliwe. Carlosa. który zobojętniał na wszystko, zmuszaliśmy do ruszania od
czasu do czasu palcami. Zaaplikowaliśmy mu też ronikol na rozszerzenie naczyń
krwionośnych. Spaliśmy we wszystkich ubraniach, jakie mieliśmy ze sobą. a mimo to
w śpiworach było potwornie zimno. Lodowaty wiatr wciskał się wszędzie.
Początkowo mieliśmy spróbować wyjść o 2 w nocy. Ale gdzie tam!
169
Nie było mowy bodaj o wychyleniu się z namiotu. Apatia powoli zaczęła ogarniać i
mnie. Zimno nie pozwalało spać. Artur podgrzał coś mokrego w menażce i właśnie
wtedy zauważyliśmy, że chyba idzie ku lepszemu, bo wcześniej nie udało nam się
roztopić nawet kubka śniegu. A teraz? Leżeliśmy porcjując na łyki letnią wodę i
wsłuchiwaliśmy się w odgłosy wichury.
Rano czekała nas niespodzianka. Wyszło słońce i ukazał się szczyt. Carlos nie chciał
nawet słyszeć o ataku. Artur uważał, że droga do wierzchołka zajmie nam co
najmniej pięć godzin i też się wahał. Zacząłem na zimno rozważać sytuację. Szczyt
był zbyt blisko, żeby zrezygnować. Byłem pewien, że dojdziemy na górę w ciągu
dwóch godzin. I niewiele się pomyliłem. Jeszcze przed wyjściem ustaliliśmy z
Carlosem, że ma powoli zwijać biwak i gotowy do zejścia czekać na nasz powrót.
Pierwsze pięćdziesiąt metrów marszu było jak zanurzanie się w przerębli. Wiatr
przewiewał na wskroś. Czuło się, jak wewnątrz wszystko kostnieje. I właśnie wtedy
Artur był bliski poddania się, chciał nawet zawrócić do namiotu. Krzyczałem do
niego przez wichurę, że to tylko najwyżej godzina drogi. Uwierzył, nie uwierzył? W
każdym razie przekonał się niebawem, że pomyliłem się zaledwie o czterdzieści pięć
minut. Na wierzchołku, a właściwie olbrzymim przykrywającym go śnieżnym
nawisie, zrobiłem tylko jedno zdjęcie. Tylko raz udało mi się zwolnić, wcześniej
zresztą naciągniętą, migawkę aparatu, na więcej nie pozwolił mróz. Artur nawet nie
próbował wyciągnąć swojej kamery.
Przy namiocie byliśmy po trzydziestu minutach. Carlos czekał na nas. owszem, ale w
śpiworze. Nie zrobił nic. Był zupełnie otępiały. Na słowa nie reagował, trzeba go
było mobilizować krzykiem. Właściwie nie kojarzył, gdzie obaj z Arturem byliśmy,
że w ogóle wychodziliśmy. Obaj widzieliśmy, że jest z nim gorzej niż poważnie.
Dostał podwójną dawkę ronikolu i to go trochę postawiło na nogi.
Ubraliśmy go prędko, spakowaliśmy rzeczy i w dół. Ronikol poprawił wprawdzie
nieco fizyczną kondycję Carlosa, ale też jednocześnie spowodował u niego zwidy,
halucynacje. Cały czas prowadziliśmy go na trzymetrowej linie jak na smyczy. Na
szczęście śnieg był twardy, wywiany i szybko udawało się nam tracić wysokość. Na
7000 metrów zrobiło się już lepiej, ale tylko chwilowo, bo kiedy następnego dnia
trzeba było schodzić niżej - Carlos dostaje kolejną dawkę ronikolu, gdyż ręce bardzo
mu dokuczają - znów zaczęły się halucynacje, a na domiar wszystkiego na powrót
wpadliśmy w śnieg po piersi.
170
Wchodziliśmy drogą normalną, a na niej czaiło się i inne niebezpieczeństwo -
szczeliny. Wiele pomogły nam zostawione przez Kolumbijczyków trasery. Carlos
osłabł już tak, że musieliśmy się z Arturem podzielić jego rzeczami. Plecak miał
sakramencko ciężki i kiedy zaczęliśmy go rozpakowywać, okazało się, że jest w nim
mnóstwo kamieni spod szczytu! Chyba ze dwa kilogramy. W pierwszym odruchu
chciałem je wyrzucić, ale właśnie na ten moment Carlos jakby się zbudził, otrzeźwiał
i rzucił się dosłownie na mnie z histerycznym okrzykiem: „Nie wyrzucaj!" W końcu
zostawił sobie, to znaczy nam, jeden skalny odłamek. Na to mogłem się jeszcze
zgodzić, przekonany, że wieczorem dotrzemy już do bazy. Ale tego dnia udało się
nam zejść tylko czterysta metrów niżej.
Zejść, to zresztą nie najwłaściwsze słowo, bo tak naprawdę płynęliśmy w dół w
śniegu. Aż dopłynęliśmy do miejsca, w którym drogę przedzieliła nam szczelina.
Szerokości miała ze dwa metry, głęboka była na kilkanaście z podciętymi mocno
brzegami. Można ją było obejść albo przeskoczyć. Jak wkrótce sprawdziliśmy,
pozostało nam tylko to drugie. Pozornie wydawać się może, że przeskoczenie
dwumetrowej szczeliny dla dorosłego mężczyzny to fraszka. Trzeba jednak pamiętać,
na jakiej działo się to wysokości, na jak nachylonym i zaśnieżonym stoku i jak w
końcu potwornie byliśmy zmęczeni.
Stanowisko asekuracyjne przygotowałem sam, razem wydeptaliśmy w śniegu coś w
rodzaju wąwozu-rozbiegu. Pierwszy miał skakać Artur, najwyższy i z najdłuższymi
nogami. Spróbował raz, drugi i skapitulował. Przyszła kolej na mnie. Trzy razy
brałem rozbieg i trzy razy zatrzymywałem się tuż przed szczeliną. Wreszcie za
czwartym odbiłem się z całych sił i z wielkim wrzaskiem niczym samuraj poleciałem.
Z całych sił wbiłem czekan w wargę szczeliny już po przeciwległej stronie i
utrzymałem się. To był z pewnością najwspanialszy skok w moim życiu. Teraz, kiedy
już założyliśmy linę w poprzek przeszkody, chłopcy skakali dużo spokojniej. Noc
spędziliśmy jeszcze na śniegu, następną przespaliśmy już w bazie.
„Gratuluję wielkiego szlema"
- Koniec wyprawy na Manaslu okazał się też dla ciebie końcem wyścigu przez
czternaście ośmiotysięczników. Wprawdzie ty zdobyłeś dopiero swój dwunasty, ale w
czasie gdy zmagałeś się ze śniegami ..Góry Dusz", Messner wszedł na Makalu i
Lhotse, a więc - w jego
171
przypadku - na dwa ostatnie z owej czternastki. Tak jak to zapowiedział. został
pierwszym człowiekiem, który miał je wszystkie pod stopami. Było zatem po
zawodach. Żal? Smutek? Gorycz porażki?
- Tak, ale przede wszystkim ulga, że nie będzie już presji publicznej, że nie trzeba się
spieszyć. Czy żal? Oczywiście. Choć zdawałem sobie sprawę, że szans na wygraną
mam niewiele, to przecież liczyłem w duchu, że może jednak będę pierwszy.
Już z Kathmandu wysłałem do Reinholda telegram: „Gratuluję wielkiego szlema".
Książkę, którą wydał w kilka miesięcy po zdobyciu Lhotse, zaczął właśnie tymi
słowami.
„Dziwnie powiązane były ze sobą losy liderów tej swoistej konkurencji na wysokości
ośmiu tysięcy metrów. Trzeci w klasyfikacji i coraz mocniej następujący na pięty
Jerzemu Kukuczce był Szwajcar, Marcel Ruedi, masarz z zawodu, który upodobał
sobie zdobywanie najwyższych gór, a czynił to za pieniądze zarobione wyrobem
wędlin i kiełbas.
Pod koniec lata 1986 roku miał na swym koncie 9 wierzchołków ośmiotysięcznych i
z nadzieją zdobycia kolejnego wyruszył jako członek wyprawy... polskiej,
zorganizowanej przez Klub Wysokogórski z Łodzi120.
Wspinał się w grupie zaiste doborowej, bo w towarzystwie Wandy Rutkiewicz,
Krzysztofa Wielickiego, trzech Austriaków - Wolfganga Nairza, Maxmiliana
Fankhausera, Wolfganga Stricknera i rodaka Waltera Eggera.
Wspinał się po raz ostatni w życiu: »ldący wolniej Marcel pozostał w tyle, spotykając
schodzącego Krzyśka około 80 metrów poniżej szczytu. Czuł się dobrze, wypił
herbatę z termosu Krzysia i wziął od niego czekoladę. Niedługo potem osiągnął
prawdopodobnie szczyt jako swój 10 ośmiotysięcznik. Był to zarazem dziesiąty dzień
od przybycia Marcela do bazy, a siedemnasty od opuszczenia Zurychu.
Niestety, ten olbrzymi wysiłek bez pełnej aklimatyzacji miał jednak fatalne
następstwa. Marcel musiał zabiwakować w zejściu bez jakiegokolwiek sprzętu, a
następnego dnia w godzinach rannych z największym wysiłkiem zszedł poniżej
obozu III i tam zmarł siedząc w śniegu«.
Marcel spieszył się bardzo, chciał bowiem jeszcze tej jesieni spróbować wejść na
Lhotse i Everest. »Pójdę wolno - powiedział do Oelza
120 Kierownikiem ekspedycji był Krzysztof Pankiewicz.
172
przed opuszczeniem bazy - a jak się nie da, zawrócę«. Atak Wielickiego i Ruediego
obserwował zespół Messnera, który szedł w odstępie dnia, czekając na przedeptanie
szlaku. 25 września Tyrolczycy śledzili zmagania Ruediego, który schodził padając
co chwilę. Jego zwłoki znaleźli pb południu Szerpowie Messnera. Na podstawie ich
opisu dr Oelz121 stwierdza śmierć w wyniku ostrego obrzęku płuc. Jest wykluczone -
mówi - by Messner lub Wielicki mogli mu pomóc. Tam każdy musi zważać na siebie,
to jest walka o przeżycie"122.
Annapurna odstąpiona
- Przygotowanie wyprawy na Annapurnę123 ilustruje jeden ze sposobów
uzyskania zezwolenia. Zdobyte uprzednio straciło już ważność w czasie, kiedy
zmagałeś się z Manaslu, i trzeba było załatwić nowe. Wiem, że próbowałeś w
nepalskim ministerstwie turystyki, wracając spod „Góry Dusz".
- Miałem nadzieję na przedłużenie zezwolenia udzielonego tamtej ekspedycji.
Wtedy pod Manaslu musieliśmy zamówić helikopter, bo Carlos, który się okrutnie
poodmrażał, wymagał natychmiastowej opieki lekarskiej. Nogi miał sine i napuchłe
jak banie. Nie mógł już zupełnie chodzić i do najbliższej wioski nieśli go tragarze.
Właśnie helikopterem, który się tam zjawił po dwóch dniach, przyleciał list od Ryśka
Wareckiego.
W Kathmandu doszedł już do siebie po zapaleniu płuc i teraz przesyłał nam
wiadomość, że udało mu się załatwić przedłużenie zezwolenia na atakowanie
Annapurny. Zostawiłem więc cały majdan na głowie Artura i poleciałem razem z
Carlosem. Rano następnego dnia wiedziałem już, że tym razem wyprawa jest
definitywnie zakończona Okazało się, że żadnego przedłużenia nie ma. Podchody
trzeba było zaczynać od początku. I choć nie musiałem się już spieszyć, to nie
czekając na Artura, wyruszyłem czym prędzej do kraju, żeby jeszcze dogadać się z
warszawianami. Wiedziałem, że od dłuższego czasu przygotowują wyprawę właśnie
na Annapurnę. Chciałem wyjednać u nich chociaż dwa miejsca. Dla siebie i Artura,
131 Dr Oswald Oelz z Zurychu również uczestniczył w polskiej wyprawie na
Makalu.
„Taternik" 1986, nr 2. s. 68.
123 Annapurna - była pierwszym ośmiotysięcznikiem zdobytym przez człowieka
Wys 8078 m n.p.m. Pogromcy. Francuzi Maurice Herzog i Louis Lachenal. stanęli na
szczycie w roku 1950. Reinhold Messner w 25 lat później
173
- I jeśli się nie mylę, wypadło ci wieść rozmowy z Januszem Kur-czabem. Raz w
przeszłości odmówił...
- Ech, sytuacja była wtedy inna. Tym razem dowiedziałem się. że warszawianie
po trzech latach prób w ogóle zrezygnowali z wyjazdu Nie mogli sobie poradzić ze
zdobyciem funduszy. Stanęło więc na tym, że odstąpili mi swoje zezwolenie. Miałem
zatem glejt, ale całą resztę musiałem zorganizować od początku. To było w czasie
starań o Shisha Pangmę i przy okazji licznych spotkań z urzędnikami Głównego
Komitetu Kultury Fizycznej i Turystyki otrzymałem obietnicę dewizowego wsparcia.
Podczas tej samej kolacji, kiedy poznałem chińskiego ministra sportu.
Nawiasem mówiąc, pieniądze dostałem do ręki dosłownie w dniu wylotu do
Kathmandu, ale chcąc doprowadzić wyprawę do skutku, musiałem założyć, że
wszystko będzie po naszej myśli. Zezwolenie opiewało wszak na zimę 1986/1987. Z
Wandą Rutkiewicz, Krzy-śkiem Wielickim, Arturem Hajzerem podzieliliśmy się
robotą tak, że w ciągu dwóch tygodni wszystko było praktycznie gotowe.
I właśnie w tym czasie, na początku grudnia, zatelefonował do mnie dziennikarz z
Włoch, zainteresowany moją ekspedycją. Przedstawił się jako Jacek Pałkiewicz. Nic
mi to wówczas nie mówiło, on zaś na początku nie zdradził się ze swoimi planami.
Najpierw przeprowadził ze mną wywiad i dopiero na koniec zapytał, czy byłby
możliwy jego wyjazd ze mną pod Annapurnę. Wyjaśniłem, że każdy nowy uczestnik
to dodatkowe koszty, więc... Chciał wiedzieć ile. „Trzy i pół, cztery tysiące dolarów"
- odpowiedziałem. „Czy jak zapłacę, to mnie ze sobą weźmiesz?"„A czy byłeś kiedy
w tak wysokich górach?" -pytam. „Nie, ale mam inne referencje. Samotne
przepłynięcie szalupą Atlantyku, pokonanie bagien i dżungli na Borneo, wędrówka
przez Saharę, pokonanie na nartach i rakietach zachodniej Kanady". Taka mniej
więcej wymiana zdań odbyła się wtedy między nami.
Nie chodził po górach, ale też nie był facetem, który życie spędzał za biurkiem.
Spodobało mi się to, co mówił. I zgodziłem się.
Kiedy wyprawa, wsparta dewizowo, miała realne szanse na wyjazd, odezwali się
nagle dawni właściciele zezwolenia - chcieliby też wyjechać. Niestety ze względów
finansowych było to niemożliwe. Ostatecznie jednak wzięliśmy ze sobą jednego
członka stołecznego Klubu Wysokogórskiego. Był nim lekarz. Michał Tokarzewski.
Z ceprem pod górę
- Korzystałeś już wcześniej z dewizowych zastrzyków zagranicznych wspinaczy,
ale w osobie Jacka Pałkiewicza zgłosił się przecież ktoś zupełnie innego pokroju.
Można by go nazwać z góralska ceprem. Czy mam rozumieć, że każdy, kto wpłaciłby
na konto wyprawy odpowiednią kwotę w dolarach, markach czy funtach, mógłby
zostać jej członkiem?
- Gdyby chodziło tylko o udział w wyprawie i dojście do bazy bez, ma się
rozumieć, wspinaczkowych ambicji, to oczywiście wziąłbym każdego, kto wpłaciłby
pieniądze. Ale z Jackiem było inaczej. Prosił, żeby go traktować jak pełnoprawnego
uczestnika ekspedycji, jak jednego z tych, którzy mają wejść na szczyt. Jeszcze nim
zdołaliśmy się poznać osobiście, dostałem z Włoch drugi telefon. Dzwoniła żona
Jacka. Oczywiście w tajemnicy przed nim. Usiłowała wpłynąć na mnie, abym
wyperswadował mężowi ten nieszczęsny, jej zdaniem, pomysł wyjazdu w Himalaje.
Potem telefonowała jeszcze córka. Prawdę mówiąc, to tylko utwierdziło mnie w
przekonaniu, że powinien z nami jechać. Ostatecznie to dorosły mężczyzna i sam
wie, co robi.
Niebawem, żeby ostatecznie potwierdzić wolę wyjazdu, Jacek zjawił się w Polsce. I
to nie z pustymi rękami. Dzięki niemu otrzymaliśmy trochę sprzętu od włoskich firm,
z którymi współpracował. Nie ukrywam, że między innymi dzięki niemu mam tak
dobre układy z producentami ekspedycyjnego ekwipunku. Nawiasem mówiąc, któraś
z włoskich gazet skomentowała to po swojemu takim mniej więcej tytułem:
..Pałkiewicz wciąga Kukuczkę w bagno zachodniego biznesu". Była to aluzja do
prowadzonej przez Jacka i bardzo popularnej w Italii, a ostatnio i w Polsce, „Szkoły
Przeżycia", znanej między innymi z zaprawiania kursantów w pokonywaniu
niebezpiecznych grzęzawisk. Tym razem to jednak Jacek miał być kursantem i myślę,
że to, co przeżył w Himalajach, było dla niego niezłą lekcją.
Jednak w Kathmandu zacząłem trochę żałować, że wziąłem go ze sobą. Wysokie
góry to jednak nie bagna Borneo. Wszystkich zasad i technik poruszania się w
Himalajach musieliśmy uczyć Jacka w drodze do bazy. Dotarliśmy do niej zresztą w
kilku partiach. Kiedy z ostatnimi tragarzami doszli Tokarzewski i Pałkiewicz -
Wielicki z Wareckim zdążyli już założyć obóz trzeci na 6300 metrach.
Jak ciężkim zadaniem może być dla zupełnego nowicjusza samo Przebywanie w
bazie i jej pobliżu, niech świadczy fakt, że Jacek miał
175
już dość wszystkiego po trzech dniach. W tym czasie usiłował ambitnie dotrzeć do
miejsca wybranego pod obóz pierwszy, ale ostatecznie zrezygnował. Stwierdził, że to
już wszystko, co chciał wiedzieć o wyprawie, i to, co przeżył, wystarczy mu w
zupełności. Pożegnaliśmy się serdecznie i z żalem - bo Jacek był doskonałym
kompanem - mówiąc sobie: ,,Do zobaczenia na dole!"
Był to jedyny i ostatni, jak do tej pory, przypadek, że zdecydowałem się zabrać
amatora. Na Zachodzie podobna forma wypraw jest dość popularna i myślę, że z
czasem rozwinie się i u nas. Jeśli oczywiście znajdą się chętni do zapłacenia dużych
pieniędzy za duże ryzyko.
- Właśnie, czy Pałkiewicz nie czuł do was żalu, że tak szybko skończyła się jego
himalajska przygoda? Zapłacił przecież za tę przyjemność sporo pieniędzy...
- To właśnie jest ryzyko, o którym wspomniałem. Kiedy decydował się
przyłączyć do wyprawy, wyjaśniliśmy sobie po męsku wszystko i był przygotowany
na taką ewentualność. Musiał się liczyć, również w finansowym znaczeniu, z
możliwością szybkiego odwrotu. Ale bardzo pomógł wyprawie swoim wkładem
pieniężnym i sprzętowym. Pozostaliśmy też z Jackiem przyjaciółmi. To nieprawda,
że tylko pełny sukces zbliża ludzi.
Wspinaczka na odwrót
- Wydaje mi się, że takie Ijasło pasuje jak ulał do waszego zdobywania
Annapurny. Przynajmniej w dwóch fazach ekspedycji postępowaliście zupełnie
odwrotnie, niż nakazuje zwyczajowa kolejność. Zaczęło się od tego, co wydawało się
już załatwione, od... zezwolenia.
- A tak. Zbyt wesoło upływała nam podróż na pokładzie samolotu, którym
wylecieliśmy z Warszawy w Sylwestra 1 986 roku, pół godziny przed północą. Kiedy
dostaliśmy się do Kathmandu via Delhi, w stolicy Nepalu czekał nas zimny prysznic.
Okazało się, że za niedopełnienie w odpowiednim czasie wszystkich formalności
wyprawa nasza została skreślona z planu, a zezwolenie tym samym cofnięte. Wyszło
więc na to, że otrzymaliśmy zleżały podarunek. Co mogliśmy zrobić? Trzeba było
starania zaczynać od nowa. To, że byliśmyjuż na miejscu ze zdobytym takim
nakładem sił i środków ekwipunkiem, wyzwoliło w nas niezwykłą determinację.
Postanowiliśmy, że nie ruszymy się z Kathmandu, dopóki nie dopniemy swego. Nie
deprymował nas nawet widok kolejnych wypraw zimowych, powracających już z
gór.
176
W czasie pierwszej próby na Nandze
Śląska grupa: Rysiek Warecki. Janusz Majer. Jerzy Kukuczka i Artur Hajzer
Na czternastym szczycie
- A jednak nie wyczekaliście spokojnie na miejscu...
- Założyliśmy po prostu, że musi się udać, i część ekspedycji wyru szyła pod
Annapurnę jako grupa turystyczna, tak jakbyśmy mieli zezwolenie. Tymczasem w
Kathmandu trwały zabiegi. Działaliśmy na wszystkich frontach. Oficjalnie poparł
nasze starania konsul polski z Delhi. Wanda zaś wykorzystała dla naszej sprawy
znajomość z ambasadorem Indii w Nepalu. Niezależnie od tego prowadziliśmy
również działania partyzanckie. Nie powiem właściwie nic nowego
0 krajach wschodnich, jeśli przyznam się teraz, że wręczyliśmy tu
1 ówdzie odpowiedni baksżysz. Z dobrym, jak myślę, skutkiem. Tak czy owak
zezwolenie otrzymaliśmy i natychmiast potem wyruszyliśmy w pogoń za karawaną.
Baza stanęła dwudziestego stycznia, a więc bardzo późno. Przypominam, że zimowe
zezwolenie opiewa do piętnastego lutego. Łatwo zatem obliczyć, że czasu na dotarcie
do wierzchołka Annapurny mieliśmy bardzo niewiele. Ale przecież nigdy nie jest tak,
aby wszystko od początku do końca układało się zupełnie źle lub zupełnie dobrze.
Skoro zaś padło hasło „na odwrót", powiem, że u stóp góry, na której patronuje
bogini Kali, spotkało nas coś wręcz przeciwnego, niż oczekiwaliśmy. Było to słońce.
Wszelkie opisy mówiły ó wiecznym zacienieniu miejsca wybranego przez nas pod
bazę. Cień, nie niknący nawet w samo południe, miał gnębić i podkopywać dobry
nastrój, a stała temperatura minus dwadzieścia pięć - minus trzydzieści stopni
utrudniać odpoczynek. Bo jak odpoczywać, jeśli me można z siebie zrzucić noszonej
od wielu dni odzieży, porządnie się umyć czy wyprać bielizny?
Tymczasem mieliśmy słońce i myślę, że był to najzwyczajniej w świecie efekt tak
wielkiego spóźnienia, z jakim przybywaliśmy w góry. Zima już się przełamywała i
słońce wznosiło się znacznie wyżej niż na przykład na przełomie grudnia i stycznia
Nie ma więc tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Obok jednak tej słonecznej niespodzianki było też i coś, co nam początkowo
zwarzyło humory. Wielki uskok lodowca, piętrzący się przeogromnym lodospadem,
wyglądał niezwykle groźnie. Jeśli mieliśmy wejść na wierzchołek zaplanowaną
drogą, musieliśmy sobie z nim jakoś poradzić. Znów mogliśmy się oprzeć wyłącznie
na opisach z wypraw poprzedników. Te zaś ani słowem nie wspominały o
jakichkolwiek kłopotach w forsowaniu lodospadu. Wydało się nam to na tyle
nieprawdopodobne, że zaczęliśmy podejrzewać istnienie
12 Na szczytach świata
177
jakiegoś ..tajemnego" obejścia I znaleźliśmy je. Prowadziło skałami na lewo od
lodowej kaskady. I było całkiem bezpieczne. Zaraz też, jak tylko je odkryliśmy -
Wanda, Artur i ja - postanowiliśmy ruszyć na rekonesans w górę. Tak wysoko, jak to
możliwe.
- Właśnie to chyba sprawiło, że obozy zaczęliście zakładać jakby od środka
drogi i na dodatek z góry w dół. Można to wyczytać z kalendarium ekspedycji...
- Rzeczywiście. W pierwszym dniu doszliśmy do wysokości 4500 metrów,
następną noc spędziliśmy, po przejściu ogromnych pól śnieżnych, na miejscu
przyszłego obozu drugiego na 5600 metrach, kolejną zaś już w ścianie na 6050
metrach. Tam właśnie stanął obóz trzeci. Następnego dnia Krzysiek Wielicki i Rysiek
Warecki założyli dwójkę. My wspięliśmy się jeszcze sto metrów wyżej i wróciliśmy
się do bazy. Na samym końcu Wanda i Michał Tokarzewski założyli obóz pierwszy.
Kiedy już wszyscy zebrali się na dole, trzeba było utworzyć zespoły. Właściwie
ustaliły się same. Ja - mam nadzieję, że Wanda nie weźmie mi za złe tego, co teraz
powiem - nie bardzo lubię chodzić z babami. Prawdę mówiąc, zawsze unikałem
wspinania się z nimi. Ale tak jakoś się złożyło, że zostaliśmy jedną z dwójek.
- Dlaczego tak się wzbraniasz przed wspinaczką w mieszanym zespole?
- Wyjaśniałem już przecież, że jeśli mam z kimś tworzyć parę, to taką, która
równo ciągnie. Tak czy owak na początku Wanda wyszła ze mną. Drugą parą byli
Artur i Kjzysiek. Wspinaczkę zaczęliśmy w dwu oddzielnych zespołach. I od razu
było bardzo ciężko. Najpierw lawiniasty stromy kuluar124, kiedy zaś poradziliśmy
sobie z nim, przyszło nam walczyć z niezwykle twardym szklistym lodem, którego
raki ledwie się trzymały. I z zimnem. Na 6300 metrach w samo południe było minus
dwadzieścia pięć stopni Celsjusza.
Im wyżej, tym zimniej
Oprócz mrozu dawały się nam we znaki ciągłe, właściwie nie przestające opadać,
lawinki lodowych bryłek i kamieni. Usiłowaliśmy się kryć za serakami, ale to nie
pomagało na długo. Dopiero wieczorem wydostaliśmy się z niebezpiecznego terenu.
Tak nam się przynajmniej
124 Kuluar - wklęsła formacja skalna, lodowa lub śnieżna leżąca w linii spadku
zbocza góry - inaczej żleb
178
wydawało w chwili, gdy postanowiliśmy kopać biwakową platformę. Jeszcze kiedy
się kładliśmy w namiocie w... czwórkę, wyglądało na to, iż jedynym naszym
problemem tej nocy będzie ciasnota. Przez rozbicie na dwa zespoły chcieliśmy
uniknąć noszenia dodatkowego namiotu, bo Artur z Krzyśkiem mieli przeskoczyć od
razu do trójki. Jednak nie zdołali nam „uciec" na długim podejściu i w efekcie
wszyscy wylądowaliśmy na noc w obozie drugim.
Spędziliśmy ją zaś w półśnie, z nożami w rękach, gotowi w każdej chwili pruć w
płótnie namiotu drogę do powietrza. Zasypywało nas bowiem bez przerwy.
Przeżywaliśmy właściwie istne bombardowanie niewielkimi, ale bardzo ostrymi
lodowymi drobinami Tak ostrymi, że rankiem namiot był podziurawiony jak sito!
Dwieście metrów wyżej, bo spaliśmy na 6600 metrach, założyliśmy nazajutrz obóz
czwarty. I już wtedy pomyślałem sobie, że właściwie mógłbym iść do szczytu.
Powiedziałem: „Idę wyżej. Kto idzie ze mną?" „Ja!" - odpowiedział Artur i tak
zostaliśmy we dwóch. Wanda i Krzysiek, którzy nie mieli równie dobrej jak my
aklimatyzacji, postanowili się jednak wycofać i spróbować za następnym podejściem
- I co, rzeczywiście był to atak szczytowy? Udało się wam wrócić do bazy przez
wierzchołek?
- Po rozstaniu z Wandą i Krzyśkiem byliśmy oczywiście pełni nadziei, ale w
górach często kończy się akcję na samych zamierzeniach. Tym razem zaś było tak:
Tego właśnie dnia, pierwszego lutego, zmieniła się pogoda. Napłynęły gęste chmury i
od razu sypnęło śniegiem. Z tego też powodu wspinaczka prowadziła na zmianę po
bardzo twardym lodzie w stromych partiach i w kopnym puchu w terenie nieco mniej
nachylonym Mimo to na nocleg zatrzymaliśmy się już na 7500 metrach. Szliśmy
więc szybko, ale kosztowało nas to bardzo wiele Byliśmy piekielnie zmęczeni. Na
domiar wszystkiego w nocy zerwał się silny wiatr, co wespół z sypiącym stale
śniegiem stworzyło konieczność ciągłego odśnieżania. O świcie nie mogliśmy się
zdecydować na wyjście. Zasypiając i budząc się do odśnieżania, doczekaliśmy w
namiocie godziny 7. Nasze schronienie robiło się coraz mniejsze od naporu grubej
warstwy śnieżnego puchu, z którym jużnie mogliśmy sobie poradzić. Byliśmy
mokrzy od skraplającej się pary z naszych ciał, przy czym buty, które nie grzały się z
nami w śpiworach, zamieniły się w lodowe bryły. Trzeba było je rozmrażać nad
butanową maszynką dobre pół godziny, zanim nadawały się do włożenia.
A na zewnątrz wiało, sypało, nie było nic widać i srożyło się zimno.
179
Coraz bardziej. Po dwóch godzinach siedliśmy na chwilę i szukaliśmy pomocy na
dole. Przez radiotelefon powiedziano nam. że kopuła chmur utrzymuje się tylko nad
szczytem. Tó w gruncie nie jest takie najgorsze, bo stwarza nadzieję, że zła pogoda
występuje lokalnie i w każdej chwili może się zmienić. Oczywiście na lepszą. Z
obecną mieliśmy nadzieję jakoś sobie poradzić, choć znalezienie we mgle właściwej
drogi sprawiało nam ogromną trudność. Radiotelefon oddał jednak nieocenione
usługi.
Kierowani z bazy według informacji naszych partnerów, a nawet według fotografii,
zostaliśmy doprowadzeni pod dwa kuluary, otwierające drogę do szczytu. Tam znów
czekała nas walka na przemian to z twardym jak skała lodem, to z kopnym,
wysysającym z nas siły śniegiem. Całe szczęście, że kuluar, którym się pięliśmy, nie
był zbyt długi i kładący się ponad nim teren pokrzepił nas nadzieją na bliskość
wierzchołka. Jeszcze tylko uporaliśmy się ze szczytową granią, ostrą tak, że trzeba
było siąść na niej okrakiem. Niedługo potem staliśmy w najwyższym jej miejscu.
Była 1 6.
W pierwszych dniach stycznia 1989 roku obiegła świat wiadomość
0 zdobyciu przez Krzysztofa Wielickiego szczytu Lhotse. Nie byłoby w tym nic
nadzwyczajnego, gdyby nie chodziło o pierwsze zimowe wejście na tę górę.
Zestawienie wszystkich zimowych wejść dokonanych w Himalajach na szczyty
ośmiotysięczne rozpoczyna Leszek Cichy z Krzysztofem Wielickim zdobyciem zimą
w roku 1980 Everestu. Kolejno padły o tej porze roku: Manaslu (1984 - Maciej
Berbeka i Ryszard Gajewski). Dhaulagiri (1985 - Andrzej Czok i Jerzy Kukuczka).
Cho Oyu (1985 - Maciej Berbeka. Maciej Pawlikowski. Andrzej Heinrich i Jerzy
Kukuczka). Kangchendzonga (1986 - Jerzy Kukuczka
1 Krzysztof Wielicki) i Annapurna (1987 - Artur Hajzer i Jerzy Kukuczka). Już
pierwszy rzut oka na tę listę wystarczy, by stwierdzić, że wszystkie wejścia są
dziełem Polaków! Wspinacze innych narodowości nie mogą poszczycić się
podobnymi osiągnięciami. Niezwykły zbieg okoliczności? Czy może polskim
himalaistom należy przypisać jakieś szczególne cechy, pozwalające im działać tak
efektywnie w nieprawdopodobnie ciężkich warunkach himalajskiej zimy? Taki
sposób myślenia wydaje się absurdalny, ale... No właśnie.
Zadziwiającą opinię profesora Kazanaczejewa. dyrektora Instytutu Medycyny
Klinicznej i Eksperymentalnej w Nowosybirsku, przytacza Olgierd Budrewicz w
swojej książce: ..Każdy człowiek ma swój subiektywny program adaptacyjny, bogaty
lub ubogi, szeroki lub wąski. Na
180
podstawie zachowania się Polaków na Syberii, przede wszystkim w dziewiętnastym
wieku, mamy prawo twierdzić, że przedstawiciele waszego narodu odznaczają się
fenomenalną zdolnością zmieniania programów. Ich zdolność przystosowania się do
sytuacji klimatycznej. jak i społecznej, nie ma sobie równych"125.
Było potwornie zimno i tylko wysiłkiem całej woli zrobiłem kilka zdjęć. Zmęczenie,
wiatr, mróz i fatalna widoczność tak nas z Arturem przytłumiły, że nie padło między
nami ani jedno słowo. Jestem jednak pewien, że wówczas Artur myślał o tym samym
co ja - o zejściu. Kuluar, który pokonaliśmy przed szczytem, budził niepokój. I
rzeczywiście, było się czego obawiać. Zejście tyłem dostarczyło nam tylu emocji, że
kiedy wreszcie po omacku już, w zupełnym zmroku dotarliśmy do namiotu, czuliśmy
się kompletnie wyczerpani psychicznie.
Zasnęliśmy bez jedzenia, nawet nie przygotowaliśmy ani kropli do picia. I dopiero
rano zawiadomiliśmy bazę o zdobyciu szczytu. Nieoczekiwane trudności zaskoczyły
nas podczas zejścia. Nie mogliśmy rozpoznać terenu. Spadło co najmniej półtora
metra śniegu. Zrobiło się przy tym bardzo lawiniasto. Namiotu czwórki jakby w
ogóle nie było. Nie tracąc więc czasu na poszukiwania, zeszliśmy do obozu trzeciego.
Udało się nam odnaleźć namiot, odkopać go i wreszcie znaleźć jako taki odpoczynek.
Jako taki mówię, bo skończył się nam gaz i dokuczało nam potworne pragnienie. Tak
naprawdę porządnie napiliśmy się dopiero w bazie.
„W czasie wspinaczki na wysokości około ośmiu tysięcy metrów zapotrzebowanie na
płyny w ciągu doby wynosi aż siedem litrów. Jest to przy obecnej technice
przyrządzania napojów - poprzez topienie w menażkach śniegu na gazowych
palnikach - rzecz nie do zrealizowania. Myślę, że wynalezienie sposobu na bardzo
szybkie zamienianie dużej ilości śniegu w wodę przy użyciu jakiegoś
superenergetycz-nego, a jednocześnie lekkiego i niewielkiego w rozmiarach środka
poprawiłoby znacznie warunki wspinania i miałoby też niebagatelny wpływ na
zwiększenie bezpieczeństwa himalaistów"126.
- A ty, jak radzisz sobie z pragnieniem? Pytam o to, bo masz opinię człowieka
wytrzymującego więcej niż inni. Historia twoich dotychczasowych sukcesów to
potwierdza. A więc...?
- Mógłbym odpowiedzieć, że piję zawsze tyle, ile w danej chwili
126 O. Budrewicz. „Na Syberii cieplej". Warszawa 1987. s. 10-11. '26 Dr J. Serafin.
13 Na szczytach świata
181
mogę. Jeśli zdołam sobie przygotować w ciągu doby cztery litry, piję cztery, jeśli
tylko pół albo wcale, muszę się obejść bez picia. Co wcale nie znaczy, że nie cierpię z
pragnienia. Cierpię, ale mogę nad tym zapanować. No i organizm jakoś wytrzymuje
do tej pory.
Wtedy na Annapurnie nie było jeszcze tak źle. Podczas noclegu w trójce zasypała nas
na koniec niegroźna lawinka, jednak już spokojnie - przy otworze zrobionym w
śniegu dla czerpania powietrza -doczekaliśmy bezpiecznie rana. Następnego dnia
byliśmy w bazie. A więc atak potoczył się niezwykle szybko. W ciągu szesnastu dni
od chwili założenia bazy. Było to oczywiście możliwe dzięki wcześniejszej
aklimatyzacji na Manaslu.
W bazie czekało nas odprężenie i upragniony odpoczynek. Pamiętam, że koledzy
uczcili mój trzynasty ośmiotysięcznik wspaniałą golonką. Jest to danie, za którym
przepadam, a pod Annapurnę po raz pierwszy udało się nam zabrać nieco tego
specjału w puszkach.
- Golonka? Jak to? Przecież nasłuchałem się tyle o żołądkowych
dolegliwościach dręczących wspinaczy wysokogórskich, o braku apetytu, o
dobieraniu na ekspedycje specjalnego menu. złożonego z energetycznych, ale
lekkostrawnych potraw. A ty opowiadasz, jak smakuje ci w Himalajach golonka!
Znam co najmniej tuzin himalaistów, którym na samo wspomnienie takiego dania -
podanego na wysokości pięciu tysięcy metrów - zrobiłoby się niedobrze.
- To sprawa zupełnie indywidualna. W górach staram się jeść zawsze tylko to, co
lubię; preparatów liofilizowanych na przykład me znoszę. Wiem, że są lekkie i mają
wiele innych zalet, ale wolę zabrać do plecaka kawałek wędzonki niż takie nie
wiadomo co, bez smaku, udające befsztyk - choćby po angielsku. Zresztą, jeśli
chodzi o jedzenie, co jakiś czas robię nowe odkrycia. Generalnie wygląda to tak, że
im wyżej, tym je się mniej. Najlepiej „wchodzą" mi wszelkie potrawy płynne jak
zupy lub półpłynne, na przykład purśe ziemniaczane czy grochowe. Zupełnie zaś nie
mogę wysoko w górach strawić herbaty. Jej „odór" i smak są tam nie do zniesienia.
Za to mleko mógłbym pić cały czas. Podobnie wszelkie mineralizowane oranżadki.
Chętnie jadam też landrynki, a w bazie ryż, którego w domu nie tykam.
„Na dużej wysokości nie tylko płuca, serce czy mózg działają w niecodziennym
reżimie. Również i układ trawienny jest narażony na dezorganizację funkcji.
Utrudnione jest trawienie, bo przecież i jelita ulegają niedotlenieniu, coraz mniej
doskonała staje się przemiana materii i po pewnym czasie dochodzi do przewagi
spalania nad przy-
182
swajaniem. To rzecz jasna musi prowadzić do wyniszczenia organizmu, który
zaczyna sam siebie zjadać. Na pierwszy ogień idzie tkanka tłuszczowa, ale często
zdarzają się przypadki zaniku mięśni. Pokarm jest w większości źle przyswajany, a to
powoduje brak kalorycznej kompensaty wysiłku wspinacza. Przy niedostatku tlenu
organizmowi łatwiej jest zjeść własne białko. Najlepiej przyswajane są płyny i
węglowodany, toteż himalaiści często jedzą słodycze, ale i to nie jest w stanie
zatrzymać wysokościowego odchudzania. Bywa, że himalaiści tracą podczas
wyprawy po kilkanaście kilogramów"127.
- Czy i to nie sprawdza się w twoim przypadku?
- Sprawdza się. Prawie na każdą wyprawę wyjeżdżam ze sporym zapasem
osobistej spiżarni, a bywa, że wracam lżejszy o dziesięć, dwanaście kilogramów.
Dla mnie i Artura wyprawa na Annapurnę się skończyła, ale przecież Wanda i
Krzysiek nie poddali się. Ruszyli do ataku i utknęli między obozem trzecim i
czwartym. Wanda czuła się źle, postanowili więc zejść i zakomunikowali nam o tym
przez radiotelefon. I było to zejście dramatyczne. Wanda, która, jak się okazało,
zapadła na zapalenie oskrzeli, zaczęła słabnąć i chciała biwakować między obozami,
ale wytłumaczyłem jej, że to zupełnie niedorzeczny pomysł.
Z Wandą musiało być naprawdę źle, gdyż nawet zostawiła plecak, zeszła w
towarzystwie Krzyśka do trójki. Z bazy wyruszyli im naprzeciw Michał i Rysiek.
Wanda to jednak zupełnie wyjątkowa dziewczyna. Następnego dnia mimo fatalnego
samopoczucia zmusiła się do podejścia sto metrów wyżej po plecak z bezcenną
kamerą filmową. Dopięła swego. Odzyskała kamerę i wróciła do bazy. Od dwójki już
z potrójną asekuracją Krzyśka, Michała i Ryśka.
- To był twój trzynasty ośmiotysięcznik, trzynasta wyprawa...
- Nie musisz kończyć. Myślałem o tym. Wiem, że obawiali się również najbliżsi.
Usiłowali mnie przekonać, abym może dał spokój, żebym nie kusił licha... Sądzę, że
podobnie myśleli moi partnerzy. Wyjechałem. W bazie pod Annapurną nie miało to
dla mnie najmniejszego znaczenia. Po zejściu ze szczytu myślałem już tylko o Shisha
Pangmie.
Dr J. Serafin
Pierwszy raz po chińskiej stronie
- Wasza wyprawa na Shisha Pangmę128 była pierwszą, oficjalną, polską
ekspedycją, działającą po tybetańskiej stronie. Jeśli zaś o ciebie chodzi, był to wyjazd
pozbawiony chyba tego, co cechowało poprzednie - napięcia i pewnej nerwowości.
Był raczej radosny i beztroski. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie, żegnając na
Okęciu twoją kompanię - Wandę Rutkiewicz, Janusza Majera, Artura Hajzera, Ryśka
Wareckiego i Lecha Korniszewskiego.
- I rzeczywiście tak było. Z chwilą kiedy Messner stanął na Lhotse, napięta
atmosfera w alpinistycznym świecie „zmiękła". Wyścig przestał istnieć i działać na
wyobraźnię. Musiało przyjść odprężenie. To była rzeczywiście bardzo radosna, choć
niezupełnie beztroska wyprawa.
Już sam początek dostarczył nam ni.e lada kłopotów. Ponieważ Shisha Pangma leży
bardzo blisko nepalskiej granicy, postanowiliśmy, że będziemy podróżować
tradycyjną drogą do Kathmandu i stamtąd przedostaniemy się do Tybetu. Tak też
umówiliśmy się z Chińczykami.
Połączenie autobusowe z przejściem granicznym na Kodari Pass jest szybkie i
wygodne - wszystkiego osiem godzin jazdy. Jednak tylko wtedy, kiedy... istnieje.
Jechaliśmy autobusem zaledwie dwie godziny i koniec. Wysiadka. Górski trakt,
przerwany w kilku miejscach wskutek osunięcia się wielkich mas ziemi, nie nadawał
się do ruchu kołowego. Musieliśmy już w tym miejscu sformować karawanę. I zanim
doszliśmy do granicy, minęły dwa dni. Na szczęście chińskie samochody ciężarowe
stały w umówionym miejscu. Czekała tam także Małgośka Bilczewska, podróżująca
po Tybecie turystycznie. Byliśmy zatem w komplecie. Jeszcze w Nepalu dołączyli do
nas: meksykańska para - Carlos z Elsą, Alan Hinkes z Wielkiej Brytanii, Steve Untch
ze Stanów Zjednoczonych, Ramiro Navarrete z Ekwadoru i Christine de Colombel z
Francji.
- Czy bardzo zmienił się świat, gdy przekroczyliście granicę?
- Góry oczywiście stały dookoła te same, ale z ciekawością oczekiwaliśmy
rozwoju wypadków. Już w czasie rozmów w Pekinie przekonaliśmy się przecież, że
wiele rzeczy dzieje się tu na zupełnie innych
128 Shisha Pangma - szczyt himalajski w chińskim Tybecie: wys. 801 3 m n.p.m.
Lista pierwszych zdobywców z 1 964 roku obejmuje aż dziesięć nazwisk
uczestników wyprawy chińskiej. Reinhold Messner wszedł na szczyt w 1981 roku.
184
zasadach niż w sąsiednim Nepalu. Tamtejsze stosunki znaliśmyjuż na wylot. W
Tybecie czekały nas same nowości. Pierwszą z nich był hotel w przygranicznej
miejscowości, gdzie znaleźliśmy się pod wieczór. Wyglądał jak koszary i cały był
pomalowany na ciemny, zgniłozielony kolor. Odgłos naszych kroków w długich,
pustych korytarzach niósł się głośnym echem i to przypominało mi lata spędzone w
wojsku. Każdy z nas otrzymał pokój-celę z metalowym łóżkiem, miednicą,
dzbankiem z zimną i termosem z ciepłą wodą do mycia.
Zaraz też chcieliśmy zamówić kolację w hotelowej restauracji, tymczasem oficer
łącznikowy rozwiał nasze nadzieje. „Kolacji nie będzie Kucharz jest w kinie" -
oznajmił. Po długich poszukiwaniach, już w nocy. odnaleźliśmy wreszcie jakąś
prywatną jadłodajnię i zerwany z łóżka szef kuchni uraczył nas całkiem smacznym
ryżem z jarzynami. Jakie obiady podają w hotelu, już się nie dowiedzieliśmy.
Wczesnym rankiem ruszyliśmy w drogę. Tylko na początku wiodła ona bitym
traktem. Wkrótce ciężarówki kolebały się lekko na stepie, porośniętym mizerną
trawą. Byliśmy na płaskiej, równej jak stół Wyżynie Tybetańskiej.
- To znaczy na wysokości pięciu tysięcy metrów nad poziomem morza. Zdaje
się, że przejście graniczne na Kodari Pass leży znacznie niżej. Bardzo prędko więc
znaleźliście się tak wysoko. Czy wszyscy dobrze to znieśli?
- Były kłopoty, i to spore. Ale nie od razu. Prawie wszyscy czuli się bardzo
podle. Tymczasem mieliśmy inne zmartwienia. W pewnym miejscu, pośród
szczerego stepu, jeszcze kawał drogi od podnóża gór, nasz oficer łącznikowy
zatrzymał samochody i polecił wyładować bagaż. Kiedy pokazaliśmy mu wymownie
widniejące w oddali szczyty, odrzekł, że jeśli chcemy, możemy iść dalej, ale bazę
należy rozbić tu. Tak się po prostu robi i już. Dowodził przy tym, że przebywanie w
tak wysoko położonej, jakbyśmy chcieli, bazie - czyli na wysokości ponad 5800
metrów - jest bardzo niezdrowe. Dlatego ani on, ani pozostali Chińczycy nie pójdą
dalej. Co było robić? Postawiliśmy im namioty, sami zaś zamierzaliśmy ruszyć w
drogę z karawaną jaków tylko w towarzystwie poganiaczy.
Nim jednak opuściliśmy tę stepową bazę i Chińczyków, musieliśmy poradzić sobie z
jeszcze jednym problemem. Umówiliśmy się, że na miejscu dostaniemy paliwo do
kuchenek i zgodnie z umową dostaliśmy. Naftę pomieszaną chyba z benzyną.
Mniejsza zresztą z czym. Dość, że nie chciało się to palić w naszych nepalskich
maszynkach. Co robić? Kupić czystą benzynę? Niemożliwe. Najbliższa
185
stacja paliw znajdowała się ponoć w odległości kilkuset kilometrów. Kupić chińskie
maszynki? Nie było gdzie. Zaczęliśmy wszyscy po kolei majstrować przy
nieszczęsnych kuchenkach, aż wreszcie wybawił nas z kłopotu jeden z kierowców
ciężarówek. Palniki otoczył kołnierzem z folii, zmniejszając w ten sposób dostęp
powietrza. Maszynki zaczęły działać!
Alarm!
Następnego dnia mieliśmy ruszyć w góry, ale dopiero teraz naprawdę dała o sobie
znać wysokość. Alan i Elsa niezdolni byli ruszyć ani ręką, ani nogą. Uważaliśmy się
za doświadczonych, a daliśmy się wywieść w ten wysokogórski step dosłownie jak
dzieci. No-i miało to takie właśnie konsekwencje. Postanowiliśmy jednak, że
pójdziemy założyć właściwą bazę, a tylko najbardziej chorzy zostaną na miejscu pod
okiem lekarza. Tymczasem w drodze rozchorował się Janusz Majer. W obawie, że
może dojść do groźnych obrzęków, zaaplikowaliśmy mu leki odwadniające. Jak się
później okazało, najprawdopodobniej za dużo.
Dociągnęliśmy jakoś na wybrane miejsce i rozłożyliśmy się w namiotach z nadzieją
na lepsze samopoczucie następnego ranka. Kiedy jednak zajrzałem do Janusza,
natychmiast zrozumiałem, że odpoczynku tego dnia nie będzie. Zaczął gadać od
rzeczy, nie można było z nim nawiązać kontaktu i nie był w stanie się podnieść.
Ogłosiłem alarm. Natychmiast podaliśmy mu tlen i zrobiliśmy nosze z nart, które
mieliśmy ze sobą. Jak najprędzej należało oddać go pod opiekę Lecha.
Najważniejszą rzeczą było zniesienie chorego niżej. Jednak na tym cholernym
płaskowyżu było to prawie niemożliwe. W każdym innym miejscu po dwóch dniach
odwrotu zeszlibyśmy o dobre dwa tysiące metrów w dół. Podczas zejścia do bazy w
stepie mogliśmy wytracić nie więcej niż trzysta metrów. Nieśliśmy Janusza na
zmianę z Arturem, Ryśkiem, Carlosem, Ramirem i Stevem. Wytrwale towarzyszyła
nam Wanda. Christine tymczasem pobiegła przodem, by zawiadomić o wszystkim
Lecha. Dzielna dziewczyna dwudniowy odcinek przebiegła w ciągu jednego
popołudnia, ale tuż przed samym celem, kiedy zrobiło się ciemno, zatrzymał ją rwący
potok. Musiała biwakować i dopiero rankiem przedostała się na drugi brzeg. Od razu
też wyruszyła z Lechem naprzeciw naszej ratunkowej karawanie. Pier-
186
wsze badanie odbyło się w miejscu spotkania. Na szczęście tlen zrobił swoje i
niebezpieczeństwo wywołane nagłym wzrostem wysokości już minęło, ale pojawiło
się inne - zapalenie żył. Żeby nie męczyć Janusza dalszym transportem,
postanowiliśmy, że pozostali chorzy dowloką się do niego i tu właśnie będzie polowy
lazaret.
Po kilku dniach zaczął on zresztą pustoszeć i na koniec nawet Janusz dotarł, co
prawda na grzbiecie jaka, do bazy pod Shisha Pangmę. Wyprawa była jednak dla
niego skończona, jeśli chodzi o wspinaczkę. Lech wykurował go prawie zupełnie z
zapalenia, ale o poważnej akcji w górach nie mogło być mowy. Jedyna próba, podjęta
przez Janusza już pod koniec ekspedycji, zakończyła się rychłym odwrotem.
Z „włosem i pod włos"
Bez sukcesu wycofali się też spod Shisha Pangmy nasi poprzednicy - wspinacze
włoscy. Pakowali się akurat wtedy, kiedy my ruszyliśmy w górę. Pierwszy
rekonesans przeprowadziliśmy we czwórkę z Arturem, Alanem i Stevem 30 sierpnia.
Za cel wypadu obraliśmy sobie dziewiczy Yebokalgan Ri, wysokości 7200 metrów,
wznoszący się vis-a-vis Shisha Pangmy. Postanowiliśmy też trochę poekspery-
mentować z nartami ..Rossignola", które otrzymaliśmy od firmy w zamian za zdjęcia
z wyprawy. Był to specjalny wysokogórski model desek o nazwie ,,Nepal". Specjalne
były również wiązania, dostosowane do naszych wspinaczkowych butów. W trakcie
podchodzenia można było swobodnie odrywać piętę od deski, a ześlizgiwaniu
przeciwdziałały założone na spody nart tak zwane foki, pasy materiału imitującego
prawdziwe focze futro. W górę szło się „pod włos", a zjeżdżało „z włosem". Śnieg
był taki, że dotarliśmy na nartach prawie na sam-wierzchołek.
Nocleg wypadł na siedmiu tysiącach. Pogoda była piękna, toteż po powrocie do bazy
postanowiliśmy ruszyć już na Shisha Pangmę. Tym bardziej iż uznaliśmy, że
wszystko złe, co mogło się nam przytrafić, mieliśmy już za sobą. Jeszcze rankiem w
obozie pierwszym, kiedy zbieraliśmy się do wyjścia, zaskoczył nas nagle głuchy,
przeciągły, wyraźnie zbliżający się grzmot. Spojrzenie Artura i moje skrzyżowały się
na ułamek sekundy i już byliśmy na zewnątrz.
Prosto na nas walił przeogromny biały tuman. Biegiem - Artur w skarpetach, ja z
jednym butem pod pachą - rzuciliśmy się w bok, by ujść z toru zsuwania się lawiny,
wrzeszcząc jednocześnie do Alana
187
i Steva siedzących w drugim namiocie. Ale ile kroków może człowiek przebiec na
wysokości 6400 metrów? Po dwudziestu metrach musieliśmy się zatrzymać bez tchu.
Zdążyliśmy jeszcze dostrzec, że czoło lawiny stanęło rozległym wałem nie więcej niż
trzydzieści metrów powyżej namiotów i w tym momencie owionął nas potężny
podmuch. Na kilkadziesiąt sekund utonęliśmy w kurzawie srebrzystobiałego pyłu.
gnającego jak w potwornej zamieci. Z każdą chwilą tuman wirował jednak coraz
wolniej i wolniej, aż wreszcie śniegowe drobinki osiadły spokojnie na zboczu. Raz
jeszcze spojrzeliśmy na siebie z Arturem. Mieliśmy szczęście.
- Pod górę większość zbocza, jak powiedziałeś, pokonaliście na nartach. A jak
spisywały się wasze „Rossignole" w zjeździe? Czy w ogóle zażyliście tej
przyjemności?
- Do jedynki zjechaliśmy na nartach z wysokości 7100 metrów, ale nie jestem
pewien, czy można mówić o przyjemności. Było to tak wyczerpujące, że jeden szus
nie trwał dłużej niż dwie minuty. Płuca zatykało jak podczas biegu, nogi miękły i
trzęsły sięz wysiłku jak galareta. To były moje pierwsze zjazdy w Himalajach.
Potraktowałem je jako kolejne górskie doświadczenie. Było to też spełnienie
obietnicy danej francuskiej firmie. Ale stanowczo wolę szusowanie po stokach
beskidzkich.
Wspaniała pogoda popsuła się jednak i w oczekiwaniu na jej poprawę spędziliśmy w
bazie dziesięć bezczynnych dni. Najpierw straciliśmy dwa dni podczas dojazdu do
granicy, potem trzeba było zająć się chorym Januszem, teraz znów kaprysiła aura. W
górach sypało bez przerwy, a czas, przeznaczony w umowie z Chińczykami na
zdobycie Shisha Pangmy, topniał jak śnieg podczas odwilży. Zaczęliśmy więc
zawczasu korespondencyjne pertraktacje z oficerem łącznikowym i udało nam się
wskórać tyle, że przedłużył pozwolenie o pięć dni. Do 25 września. I oto szesnastego
przestało sypać i pojawiło się słońce. Właśnie tego było nam trzeba.
Wszyscy w górę!
Przez czas oczekiwania wszyscy doszli do formy i tak byli zgłodniali wspinaczki, że
gdy tylko przejaśniło się, umówione zespoły dosłownie pognały w górę. Doszło
nawet do tego, że jeden z nich wyruszył bez dostatecznej liczby śpiworów. Ja
wspinałem się razem z Arturem i pierwszy biwak rozbiliśmy powyżej jedynki, na
6800 metrach.
188
W tym miejscu opuściliśmy drogę normalną i posuwając się granią wytyczyliśmy aż
do szczytu nową. Drugi obóz rozbiliśmy na wysokości 7200 metrów. Do tej pory
wszystko szło bez wielkich problemów technicznych i właściwie jedynym
przeciwnikiem była wysokość. Znacznie trudniejszy okazał się dzień następny.
Doszliśmy wprawdzie do 7900 metrów, a więc wydawałoby się tuż pod szczyt, ale że
poruszaliśmy się granią, czekał nas jeszcze spory kęs drogi „w poziomie". Grań była
na dodatek najeżona licznymi skalnymi i śnieżno-lodowymi turniczkami, co
zmuszało do ciągłych zejść i podejść, jeszcze bardziej wydłużających i tak już
uciążliwy marsz w świeżym, kopnym śniegu.
W tym czasie Shisha Pangma była w stanie istnego oblężenia. Oprócz trzech naszych
zespołów-z Wandą i Elsą wspinali się Carlos, Ramiro i Rysiek, Alan szedłze Stevem,
a ja z Arturem - do akcji wkroczył czteroosobowy międzynarodowy zespół z
wyprawy kierowanej przez naszego dobrego znajomego, Szwajcara Stefana Wórnera.
Mieliśmy radiotelefony i mogliśmy rozmawiać ze sobą wszyscy jednocześnie.
Właśnie drogą radiową dowiedziałem się, że nasi młodzi koledzy z Meksyku i
Ekwadoru w towarzystwie Wandy tak spieszą na szczyt, że chcą przeskoczyć obóz
drugi. Pierwszy raz skorzystałem wtedy z uprawnień kierownika i, widząc w tym
zagrożenie, absolutnie zakazałem takiego przyspieszenia.
- O co zatem chodziło? Czyżby naprawdę doszło do rywalizacji między wami?
- Każdy miał jakiś tam powód, aby stanąć pierwszy na wierzchołku. Ramiro
jako pierwszy Ekwadorczyk, Elsa - najmłodsza kobieta na ośmiotysięczniku,
wreszcie Wanda, która ubiegła już mężczyzn na Evereście i K-2, mogła zostać
ponownie pierwszą Polką na szczycie chińskiego ośmiotysięcznika. Trochę mnie to
nawet bawiło. Myślę, że oni bawili się również.
Około godziny 1 5 następnego dnia mniej więcej dwieście metrów od szczytu
zauważyłem samotną sylwetkę. Jak się później okazało, to Carlos zostawił swoich
towarzyszy z tyłu i został pierwszym z naszej wyprawy zdobywcą Shisha Pangmy.
Reszta, oprócz Alana i Steva, którzy wspinali się z innej strony, spotkała się wkrótce
na przedwierzchołku góry. Byli więc ludzie Wórnera, Elsa, Wanda, Ramiro, Rysiek.
Artur i ja. Szwajcarzy, nie wiedzieć czemu, uznali, że właśnie przedwierzchołek jest
szczytem głównym i zaraz zawrócili. My z Arturem zamierzaliśmy zostawić w tym
miejscu cały sprzęt i ruszyć dalej już na lekko. Reszcie zaś zacząłem doradzać -
mozoląc się wtedy z wiązaniami moich ,,Rossignoli" - aby się pos-
189
pieszyli, jeśli chcą zdążyć na noc do obozu trzeciego. Ale w tej chwili złapałem się na
tym, że mówię w powietrze. Byli już w drodze.
Na wierzchołek doszedłem na nartach ostatni. Potem zjechałem do miejsca, gdzie
leżały nasze rzeczy, i tam rozbiliśmy ostatni biwak na Shisha Pangmie.
Nazajutrz szusowałem, z dwiema przerwami w obozie drugim i pierwszym, aż do
bazy. Ciekawe, że wcale nie poruszałem się szybciej od Artura, schodzącego na
piechotę. Dopiero w najniższej części zbocza, kiedy łatwiej można złapać było
oddech, wyprzedziłem go o kilkadziesiąt minut. W bazie, podobnie jak pod
Annapurną, czekała na mnie kulinarna niespodzianka - czternaście śląskich klusek
przygotowanych przez Lecha. W każdą wbił chorągiewkę z nazwą ośmiotysięcznika.
Mogłem je teraz wszystkie objąć jednym spojrzeniem. Zaraz też przekonałem się, jak
smakują. Były wyborne...
Kiedy 9 października 1987 roku Jerzy Kukuczka wrócił po tybetańskiej eskapadzie
do domu, czekała na niego depesza podpisana przez Reinholda Messnera: ,,Ni,e
jesteś drugi. Jesteś wielki".
t S^dlift^^^^llłF^WfleW^fe^Kił^ TO t
I _ ____JH.___,, iioinf«vi i x ^ '
• 1981' -^mim^mim t
łfeśiań tótóijftóśWci llM^U^Sr^Srim
jidoui idu div.. - eoBiomieM fc\tj r t
> 986 K-2?tfftl £v!
i1 i 986 Manastu (8156 M o$a.
.mcM w* **^^ mw -,
wejście na szczyt, bez tlenu) 1987 Yebokalgari
SeaY) tae3 nM soniT r S
»tH (m 0A£3) noS. lut) ubni8 t £ » »87 Shisha Pangma (8013 m) - zachodnią
gran^j^seagi*',
!■ ^#i(»baś»W«#'pt>tto<<|nwborto6s - mui8 MłsM f8tl S
uneil sed .utejWlte pgoib pnsDyeebl - (m r f38) eelortj 9Vet f
.{meneli s owo^ęso) pgotb pwon - (m 8^88) »29iev3 OSe f £
ifi3onłoq i psinett eirtborb63.-onoonk>q - (m f8&8) ul6^$M f86r £ sbłiew
9wolo8 eszwiei^ i/ńali sed ,utei9ql6 ly)e .6goib 6won> pinsię,
;ed .Diabla lyta) pgołb pnsoyaeta - (m ^£08) >1699 b*oi8 r £
Najważniejsze szczyty i drogi Jerzego Kukuczki
TATRY
1. 1971 Mały Młynarz - „Kurtykówka" (pierwsze zimowe wejście).
2. 1971 Mięguszowiecki Szczyt Pośredni - „Aligator" (pierwsze zimowe
wejście).
3 1 972 Mały Młynarz - direttissima (pierwsze zimowe wejście).
4. 1 972 Młynarczyk - direttissima (pierwsze zimowe wejście).
5. 1 973 Mały Młynarz - „Wielki Komin" (nową drogą). DOLOMITY
1. 1972 Torre Trieste - Direttissima del Polacci (pierwsze wejście).
2. 1972 Cima Bancon - filarem (pierwsze wejście).
3. 1 973 Marmolada - „Via del Ideale" (pierwsze zimowe wejście). ALPY
1. 1 973 Petit Dru - ścianą północną (nowa droga).
2. 1975 Grandes Jorasses - Point Helene (nowa droga). BUŁGARIA
1. 1971 Riła - Diabelskie Igły (nową drogą). ALASKA
1. 1974 McKinley (6198 m) - zachodnim żebrem (czwarte wejście) HINDUKUSZ
1. 1 976 Kohe Tez (701 5 m) - drogą klasyczną.
2. 1 978 Tiricz Mir East (7692 m) - wschodnią granią (pierwsze wejście). »
3. 1 978 Bindu Gul Zon (6340 m) - granią zachodnią (pierwsze wejście na
szczyt).
ALPY NOWOZELANDZKIE
1. 1 981 Maltę Brum - środkiem ściany południowej (nowa droga).
2. 1981 Maltę Brum - zachodnią ścianą (nowa droga). HIMALAJE
(KARAKORUM)
1. 1979 Lhotse (851 1 m) - klasyczną drogą (styl alpejski, bez tlenu).
2. 1 980 Everest (8848 m) - nową drogą (częściowo z tlenem).
3. 1981 Makalu (8481 m) - północno-zachodnią flanką i północną granią (nowa
droga, styl alpejski, bez tlenu. Pierwsze solowe wejście w Nepalu).
4. 1982 Broad Peak (8047 m) - klasyczną drogą (styl alpejski, bez tlenu).
5. 1 983 Gasherbrum II (8035 m) - pierwsze wejście wschodnią granią (nowa
droga, styl alpejski, bez tlenu).
192
6. 1983 Hidden Peak (8068 m) - północno-zachodnią ścianą (nowa droga, styl
alpejski, bez tlenu).
7. 1983 Gasherbrum II East (7772 m) - pierwsze wejście na szczyt, wschodnią
granią (styl alpejski, bez tlenu).
8. 1984 Broad Pe*ak's - pierwsze trawersowanie trzech Broad Peaków (styl
alpejski, bez tlenu).
9. 1984 Biarhedi (6759 m) - pierwsze wejście na szczyt (solo, styl alpejski, bez
tlenu).
10. 1985 Dhaulagiri (8167 m) - klasyczną drogą (pierwsze zimowe wejście, bez
tlenu).
1 1.1985 Cho Oyu (8201 m) - południową ścianą (nowa droga, zimowe wejście, bez
tlenu).
12. 1985 Nanga Parbat (8125 m) - wschodnim filarem (nowa droga, pierwsze
wejście, bez tlenu).
1 3. 1 986 Kangchendzonga (8598 m) - od południowej strony (pierwsze zimowe
wejście na szczyt, bez tlenu).
1 4. 1 986 K-2 (Chogori) (8611 m) - południową ścianą (nowa droga, styl alpejski,
bez tlenu).
1 5. 1 986 Manaslu (81 56 m) - północno-wschodnią flanką (nowa droga, styl
alpejski, bez tlenu).
1 6. 1 987 Annapurna (8091 m) - od północnej strony (pierwsze zimowe wejście na
szczyt, bez tlenu).
17.1 987 Yebokalgan Ri (7365 m) - zachodnią granią (pierwsze wejście na szczyt,
styl alpejski, bez tlenu).
1 8. 1 987 Shisha Pangma West (7950 m) - zachodnią granią (pierwsze wejście, styl
alpejski, bez tlenu).
19. 1987 Shisha Pangma (8013 m) - zachodnią granią (nowa droga, styl alpejski,
bez tlenu).
20. 1 988 Annapurna East (8020 m) - prawą flanką południowej ściany (nowa
droga, styl alpejski, bez tlenu).