Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

214
Jerzego Kukuczki Na szczytach świata

Transcript of Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Page 1: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Jerzego Kukuczki

Na szczytach świata

Page 2: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Maszynopis tej książki był już w drukarni, gdy nadeszła wiadomość o śmierci

Największy polski himalaista, zdobywca wszystkich 14 ośmiotysięczników, człowiek

cieszący się światową sławą, a jednocześnie tak nam bliski mówi o swoich

zwycięstwach i rozterkach, niepowodzeniachTsukcesach szczerze i otwarcie.

Przywiązywał dużą wagę do tego nowego doświadczenia, jakim miało się stać

opublikowanie tej opowieści.

Niestety, niniejsza książka o latach przygotowań do wypraw,

0 wspaniałych sukcesach i porażkach jest ostatnią relacją, którą zdążył nam

przekazać.

Tomasz Malanowski we wstępie napisał: „»Na szczytach świata« to rzecz (...) o

Kukuczce. O himalaiście dokonującym wyczynów niezwykłych, zawsze z

powodzeniem. O górskim szczęściarzu łaknącym przeżyć i przygody, pełnym planów

1 projektów na przyszłość. Ten zapis opowieści Kukuczki powstał, gdy był On u

szczytu sławy, przed kolejnymi, zdawało się, zwycięstwami. I takim niech pozostanie

w naszej pamięci — właśnie jako zwycięzca i szczęściarz."

ISBN 83-03-03166-x

Redakcja Barbara Karwat

Redakcja techniczna Iwona Szoska

Projekt graficzny Stefan Wątroba

Korekta

Krystyna Maślanka

Zdjęcia: Adam Bi/czewski (29); Krzysztof Chrobak (3); Artur Hajzer (59 i 64);

Wanda Rutkiewicz (57 i 63); pozostałe Jerzy Kukuczka i archiwum.

© Copyright by Jerzy Kukuczka i Tomasz Malanowski

ISBN 83-03-03166-X

Wstęp

Jerzy Kukuczka? Nie mam żadnych wątpliwości, że każdy zapytany

0 niego przechodzień, w najmniejszym bodaj polskim miasteczku, odpowie:

Page 3: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

..Oczywiście, że wiem. Słynny himalaista". Co najmniej połowa z nich dorzuci do

tego: ..Zdobywca wszystkich ośmiotysięczników". Niejeden będzie potrafił wymienić

nazwy przynajmniej kilku, a znajdą się

1 tacy, którzy wyrecytują je wszystkie w kolejności zdobywania - od Lhotse1 do

Shisha Pangmy2 - z datami i wysokościami nad poziomem morza. Jerzy Kukuczka

jest znany i podziwiany. Wielu aktorów czy estradowych idoli mogłoby mu

pozazdrościć popularności. Co jest jej miarą?

Samochód z charakterystyczną rejestracją ... 8000? Kilka sklepów w rodzinnych

Katowicach, w których może kupować bez kolejki? Dziesiątki wywiadów

drukowanych w prasie francuskiej, włoskiej, szwajcarskiej, brytyjskiej,

zachodnioniemieckiej, austriackiej, japońskiej, pakistańskiej, indyjskiej,

kanadyjskiej, czechosłowackiej, bułgarskiej, radzieckiej, węgierskiej? Niezliczona

wprost liczba wypowiedzi, notatek, relacji zamieszczonych w polskich gazetach

codziennych, tygodnikach i miesięcznikach? Filmy nakręcone przez włoską RAI

Uno, francuską FR 3, telewizję bułgarską czy austriacką? A może dwukrotne

wyróżnienie ministra spraw zagranicznych za rozsławianie imienia Polski w świecie?

Tytuł człowieka roku 1987? Drugie miejsce - tegoż roku - w plebiscycie ..Przeglądu

Sportowego" na najlepszego sportowca kraju? Miejsce jako jedynego polskiego

wyczynowca na listach światowych agencji, ustalających kolejność największych

sportowych indywidualności sezonu? Tytuł zasłużonego dla województwa

katowickiego? Medal Orderu Olimpijskiego? Znaczek Poczty Polskiej,

upamiętniający jego wysokogórskie wyczyny?

To są przejawy owej popularności zauważalne już dla przeciętnego czytelnika prasy i

telewidza. Ale mnóstwo jest i takich, o których nie sposób się dowiedzieć, jeśli nie

pozna się Jerzego Kukuczki bliżej. Zupeł-

1 Lhotse - szczyt w Himalajach, wznoszący się na granicy Nepalu i Chin. wys.

851 1 m n.p.m.

2 Shisha Pangma - szczyt w chińskiej części Himalajów, wys. 801 3 m n.p.m.

5

nie niezwykłym przeżyciem jest lektura nadchodzących dziesiątkami i setkami

Page 4: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

listów, kartek, telegramów. Przeczytałem zaledwie niewielką ich część, ale i to

wystarczy, aby się przekonać, jakimi uczuciami darzą wspaniałego himalaistę ich

autorzy - dzieci, ludzie dojrzali i bardzo już zaawansowani wiekiem. Były wśród

listów zabawne i wzruszające, bardzo poważne i pełne ciepła, wyrażające uznanie,

czasem wręcz uwielbienie, dumę z osiągnięć rodaka i troskę, nawet strach o jego losy

podczas górskich wspinaczek...

,,Szanowny Panie! (...) My - to znaczy członkinie Szkolnego Klubu PTTK nr 274

przy Liceum Ekonomicznym w Katowicach - mamy zaszczyt zaprosić Pana do nas

na «Wieczór z ciekawym człowiekiem*. Mamy nadzieję, że zaproszenie nasze

zostanie przyjęte, a uwieńczeniem naszych starań będzie Pan - idol i heros - we

własnej osobie wśród nas". Tak pisały licealistki, ale warto wiedzieć, że i pedagodzy

bywali równie wylewni; ,,Szanowny Panie Kukuczka! Głosuję znów na Pana i

piłkarzy Górnika Zabrze w plebiscycie «Oskardy 87» - wysłałam 14 kuponów, tyle,

ile zdobył Pan ośmiotysięczników (...). Pan jest NAJWIĘKSZY Z WIELKICH (...).

Jestem nauczycielką, harcerką w stopniu hm PL i uwielbiam góry - są cudowne!" A

na odwrocie wiersz: ,,0 Kukuczko! Piękny wzorze, / jak dla Ojczyzny pracować; /

Wszyscy - zuchy i harcerze / pragną Ciebie naśladować". Trafiają się też prawdziwe

poematy. Oto fragment ośmiozwrotkowego dzieła młodego poety: ,,Wielu też poszło

zuchwale na ich szczytów dziewiczych zdobycie. / Przeliczając własne siły, płacąc

często własnym życiem. / Lecz nie Jerzy Kukuczka! To Polak wielkiej odwagi, / Co

hen tam na linkach zawieszony, jak pająk wygląda z daleka. / Chociaż jest już

śmiertelnie wycieńczony, nadal się wspina i czeka, / aż stopy jego dosięgną szczytu.

/Az piersi zmęczonej wyrwie się okrzyk tak wielkiej radości i zachwytu. / Zdobyłem

cię! Nareszcie jesteś moja! / W plecaku - on - nie nosił butli z tlenem, tak jak

rozsądnie byłaby tego potrzeba. / Lecz w tym plecaku była umieszczona chorągiew

biało-czerwona i kawałek zmarzniętego chleba". Może nie jest to dzieło, ale ileż w

tym wierszu uczucia.

Jeszcze bardziej szczere i prostolinijne potrafią być tylko dzieci. Młody mieszkaniec

Tomaszowa Mazowieckiego pisał: ,,(...) mam trzynaście lat i fascynuję się Pana

wyczynami. Ja także, jak dorosnę, chciałbym zdobywać najwyższe szczyty świata, a

Page 5: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

na razie zdobywam szczyty Karkonoszy. Przesyłam Panu moje zdjęcie z «Równi pod

Śnieżką», a Pana proszę, jeżeli to możliwe, o przysłanie mi Pana zdjęcia z jakiegoś

szczytu". ,,Szanowny Panie Kukuczka" - pisało rok młodszy wielbiciel z Prudnika-

,,Mam 1 2 lat. Zbieram zdjęcia z różnych wypraw górskich. Takich zdjęć mam 1 53,

lecz nie posiadam Pana. Bardzo proszę o przysłanie zdjęć (...). P.S. Próbowałem

założyć klub, ale koledzy nie przyjęli moich propozycji".

6

Zupełnie niezwykły, pełen niepokoju o życie wspinacza |est list pewnei mieszkanki

Warszawy: ,,Drogi panie Jurku! Piszę chyba dlatego, że zbliżają się święta Bożego

Narodzenia (...) Chciałabym, aby Pan wiedział. że gdy u nas nic nie było wiadomo o

Panu (był Pan pod Manaslu), zaczęłam się potwornie bać. Na kilka dni przed

zdobyciem zaczęłam się gorąco modlić do Przenajświętszej Panienki. I kiedy tak

kilka wieczorów modliłam się za Pana, któregoś wieczora mąż krzyknął: Szybko!

Mówią o Kukuczce (...). Niech Pan pomyśli: czy jest wielu ludzi, którym dane było

przeżyć tyle zwierzęcego zmęczenia, strachu, bólu, ciszy wiatru, olśniewającej bieli,

oglądać gwiazdy w południe, góry w każdej minucie, śnieg we wszystkich kolorach i

niebo, jakie mało kto widział? Wszystko to ma Pan w duszy na dnie. Jest Pan jednym

z najbogatszych (...), jest mi Pan ogromnie bliski, drogie jest mi pańskie życie".

Co na to wszystko sam Kukuczka? Chyba ostatnią rzeczą, której się spodziewał po

raz pierwszy wyruszając w góry, była popularność Ta zaś, najzupełniej dla niego

nieoczekiwanie, goni go wszędzie, czyniąc z jego prywatnej, najintymniejszej pasji,

jaką jest wspinaczka, rzecz publiczną. Kukuczka broni się przed popularnością,

ucieka przed nią, często czuje się zażenowany, a bywa i tak, że ludzka dociekliwość

wprowadza go w stan irytacji. Nie potrafi odrzucić propozycji spotkania z

publicznością, ale nieraz żałuje, że dał się namówić na opowieści o sobie i górach.

Wiele pytań padających z sali pozostawia bez odpowiedzi, a juz nic bardziej nie

potrafi go tak wyprowadzić z równowagi, jak na przykład: ,,Co Pan czuł, kiedy stanął

Pan na szczycie?" Gotów wtedy odpowiedzieć, choć me daje tego poznać po sobie:

..Co wtedy czuję? To tak, jakby kazano mi na scenie, wobec kilkuset osób, z których

niektóre dłubią w nosie, inne ziewają, wyznać miłość ukochanej dziewczynie. To

Page 6: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

naprawdę moja zupełnie prywatna sprawa!"

Kukuczka nie jest człowiekiem skłonnym do zwierzeń. Jest może nawet najgorszym

gawędziarzem wśród himalaistów, ale himalaistą za to takim, że dorównać prawie mu

nie sposób. Jest człowiekiem czynu i czynem najlepiej wyraża swą fascynację

górami, miłość do nich. Miłość ślepą, bo górom gotów jest poświęcić wszystko, co

posiada - także samego siebie.

Nie jest łatwo namówić go na zwierzenia, nawet w bardziej kameralnej niż panująca

na zatłoczonej sali atmosferze. Wyczuwa się w nim opór. W opowieści tej, mającej

formę rozmowy, stawiane pytania z reguły ustalają tylko pewien porządek narracji.

Niektóre skłaniają wprawdzie Kukuczkę do podniesienia przyłbicy, ale wiele jest

pytań takich, które się w książce nie znalazły, ponieważ nie doczekały się

odpowiedzi.

Słynny francuski wspinacz, gwiazda światowego himalaizmu sprzed trzydziestu lat,

Lionel Terray zapytany kiedyś o to, kim właściwie jest.

7

odpowiedział z prostotą: ..Górskim przewodnikiem". Jerzy Kukuczka, gdy mu zadać

to samo pytanie, obraca wszystko w żart: „Gdybym mieszkał gdzieś na Zachodzie,

nazwałbym się zawodowym alpinistą. Ale mieszkam tu. jestem więc technikiem

elektrykiem pracującym w górnictwie, czterdziestoletnim, z tendencją do tycia, żoną i

dwójką dzieci".

Sławny stał się Kukuczka w ciągu kilku lat. Najpierw świat obiegła wieść, że jest

ktoś, kto chce dokonać niezwykłego wyczynu zdobycia wszystkich ziemskich

ośmiotysięczników Zaraz potem opinia publiczna stwierdziła ze zdumieniem, że

pretendentów do zdobycia himalajskiej korony jest więcej. Wtedy właśnie nazwisko

Kukuczki trafiło na łamy gazet kilku kontynentów w ślad za nazwiskiem asa z

Południowego Tyrolu - Reinholda Messnera. A przecież wyścig przez

ośmiotysięczniki to tylko część - być może do tej pory najważniejsza - ale tylko część

górskiej działalności Kukuczki. Zaczął ją przeszło dwadzieścia lat temu i nie składała

się ona wyłącznie z sukcesów.

Dwadzieścia lat w życiu człowieka to szmat czasu. W historii alpinizmu - cała epoka.

Page 7: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Już wtedy, kiedy Jerzy Kukuczka wstępował na górską ścieżkę, podnosiły się głosy,

że największe osiągnięcia są w alpinizmie dokonane. Ale liczba wysokogórskich

ekspedycji rosła, a nie malała. Kolejne pokolenia wspinaczy zdawały się nie

podzielać powszechnie głoszonych opinii. Coś jednak kazało wciąż nowym zastępom

alpinistów piąć się w górę, wyszukiwać coraz to nowe cele, przesuwać granice

ludzkich możliwości. Znów posłużę się słowami Lionela Terraya. W swej

książce,,Niepotrzebne zwycięstwa" (1975 rok) pisał: ,,Ale powiecie mi, że po Jannu3

nie pozostało już nic, co mogłoby zaspokoić dręczące alpinistów pragnienie podboju.

Na pewno coś zostanie. Inni atakować będą szczyty może nie tak wysokie, ale z

pewnością jeszcze straszniejsze. Kiedy padnie ostatni (...), pozostaną jeszcze do

zdobycia ściany i granie. Nie, w naszym wieku lotnictwa teren gry alpinistycznej nie

jest jeszcze zamknięty".

Czy dziś jest inaczej? Cóż nowego - wydawać by się mogło - czeka wspinacza w

Himalajach? Teraz kiedy padły już, i to po wielokroć, wszystkie najwyższe

wierzchołki? Kiedy zakończył się niezwykły wyścig na wysokości ponad ośmiu

tysięcy metrów nad poziomem morza i zostało dowiedzione, że jeden człowiek

zdolny jest pokonać największe górskie olbrzymy? Wypada tylko powtórzyć za

Terrayem. Na swój sposób uczynił to i Jerzy Kukuczka. Po zejściu z Shisha Pangmy

nie powiedział: „Zdobyłem już wszystko". Postępuje według przepowiedni wielkiego

poprzednika. Ale nie sam cel - wierzchołek, ścianę czy grań zdaje się widzieć

3Jannu-jedenz najefektowniejszych szczytów himalajskich, wys. 7710 m n.p.m. Jego

zdobycie w 1 962 roku przez francuską ekspedycję kierowaną przez L. Terraya

uważa się za krok milowy w historii himalaizmu

w perspektywie swej himalajskiej drogi. Naprawdę przeżywać góry można tylko

wtedy, gdy się z nimi obcuje sam na sam Kilka razy próbował Kukuczka stanąć

wobec górskich grani w pojedynkę. ,,To jest coś. o czym nie mogę zapomnieć - mówi

pytany o przyszłość. - Być może nadejdzie dzień, kiedy wrócę do tego".

Nie wróci. 24 października 1989 roku światowe agencje prasowe przekazały

tragiczną informację, którą następnie powtórzyły gazety, radio i telewizja na

wszystkich kontynentach: „Podczas wspinaczki na południowej ścianie Lhotse spadł i

Page 8: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

poniósł śmierć polski himalaista, Jerzy Kukuczka!" Ta wiadomość uderzyła we

wszystkich jak grom.

Wyprawie wysokogórskiej zawsze towarzyszy ryzyko. Co roku przybywa aż nadto

dowodów, że himalaizm nie jest bezpieczną pasją. Ajednak, jakby wbrew logice,

nazwisko Jerzego Kukuczki stało się synonimem niezmiennego powodzenia i

pewności w najwyższych górach. Wbrew logice, Jurek należał bowiem do tych.

którym obce było wyszukiwanie łatwych szlaków, a sukces cieszył go tylko wtedy,

gdy zdołał go osiągnąć na drodze dla innych niedostępnej. Wbrew logice, bo przecież

narażał się znacznie bardziej od nich i każde jego przedsięwzięcie stanowiło

zuchwałe wyzwanie losu.

I Kukuczce los sprzyjał. Co rok wydłużała się lista sukcesów, a wraz z nią rosło

złudne przekonanie, że Jurkowi nic złego stać się nie może. Tym boleśniejsza i

zupełnie nieoczekiwana stała się jego śmierć. Kiedy jesienią 1989 roku wyruszał pod

Lhotse, jakby zapomniano o tym, że przyjdzie mu się zmierzyć z największą i

najniebezpieczniejszą z himalajskich ścian, od lat opierającą się atakom

najznamienitszych wspinaczy. I jedynie chyba oni zdawali się nie zapominać o

ryzyku, które podejmuje Jurek Kukuczka. W czasie pożegnań na warszawskim

Okęciu padło pytanie Andrzeja Zawady: ,,Zdobyłeś w Himalajach właściwie

wszystko. Czy nie czas już skończyć?" ,,Dlaczego mam kończyć, kiedy tak dobrze

idzie?" - brzmiała odpowiedź.

..Na szczytach świata" to rzecz o takim właśnie Kukuczce. O himalaiście

dokonującym wyczynów niezwykłych, zawsze z powodzeniem. O górskim

szczęściarzu łaknącym przeżyć i przygody, pełnym planów i projektów na

przyszłość.

Ten zapis opowieści Kukuczki powstał, gdy był on u szczytu sławy, przed kolejnymi,

zdawało się, zwycięstwami. I takim niech pozostanie w naszej pamięci - właśnie

jaKO zwycięzca i szczęsciarz. byc może zresztą jest nim w istocie. Wszak dobrze

znał słowa modlitwy powtarzanej w chwilach wewnętrznych uniesień przez

niejednego alpinistę. Być może sam je powtarzał: „Od śmierci w dolinach zachowaj

nas. Panie..."

Page 9: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

ODWRÓT DO... WYŚCIGU

Trzy razy Broad Peak. Reinhold Messner mówi: „Dość!" Tyrolczyk nie do

pokonania, czyli czternaście polskich dróg na czternastu ośmiotysięcznikach.

Trzy razy Broad Peak

- Wojtek4 uparł się na trawers od północy, a ja uważałem, że powinniśmy

rozpocząć ..nanizywanie" Broad Peaków5 od południa. Było to z pewnością

zamierzenie trudniejsze, bardziej czasochłonne, ale ambitniejsze. Kiedy jednak

oświadczył, że pójdzie od północy albo nie pójdzie wcale, ustąpiłem. W duchu zaś

dodałem: Chyba już ostatni raz. On zawsze bardzo racjonalnie podchodzi do akcji w

górach, precyzyjnie wylicza szanse na sukces, bierze pod uwagę każdą możliwość

niepowodzenia. Ja zaś zdaję się bardziej na wyczucie. Nie zawsze potrafiłbym

wytłumaczyć, dlaczego zrobiłem akurat tak, a nie inaczej. Nie wierzę w zbyt

drobiazgowe planowanie, które często zawodzi. Tym razem jednak przyznałem rację

Wojtkowi, choć żal mi było odstąpić od południowego wariantu. Ustąpiłem także i

dlatego, że atmosfera była nieco napięta. Wspólne wspinaczki z Wojtkiem trwały już

cztery lata i przez ten czas nasza przyjaźń przeszła niejedną ciężką próbę.

Przeżywane razem stresy i napięcia jakby nas wypaliły i chyba obaj - co wtedy

odczułem - potrzebowaliśmy odpoczynku od siebie.

- Właśnie, nanizywaniem Broad Peaków nazwałeś podjętą przez was próbę -

udaną zresztą - trawersowania w stylu alpejskim trzech wierzchołków masywu

znanego też pod nazwą Falchan Kangri. Pokonanie jednym ciągiem szczytów

wysokości 7700, 8016 i 8047 metrów nad poziomem morza to wyczyn nie lada. Ale...

był przecież

4 Wojtek - Wojciech Kurtyka, jeden z najwybitniejszych wspinaczy

wysokogórskich w Polsce i na świecie.

5 Broad Peak lub Falchan Kangri - masyw górski w Karakorum o trzech

wierzchołkach północnym 7700 m n.p.m , środkowym 8016 m n.p.m. i głównym

8047 m n p.m Często w Im używa się nazwy masyw Broad Peaków

10

r0k 1984. W poprzednim sezonie wspaniały himalaista z Południowego Tyrolu,

Page 10: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Reinhold Messner, ogłosił światu zamiar zdobycia wszystkich czternastu

wierzchołków ośmiotysięcznych. Miał wówczas na koncie już dziewięć z nich. Ty

mogłeś się poszczycić pięcioma. Czyżby oświadczenie Messnera, głośne przecież nie

tylko w alpinistycznym świecie - bo Tyrolczyk jak mało kto potrafi zadbać o własne

publicity - nie poruszyło cię? Byłeś jednym z tych, którzy mogli pokusić się o

konkurowanie z nim, tymczasem wróciłeś na Broad Peak, który zdobyłeś już w 1 982

roku...

- Na samym początku reakcja wspinaczy na zapowiedź Messnera była,

powiedziałbym, stonowana. Uznano, że owszem, zdobycie wszystkich

ośmiotysięczników jest możliwe, ale kiedy to nastąpi ostatecznie? Do zakończenia tej

konkurencji było wówczas jeszcze daleko. Tak się przynajmniej wydawało i

właściwie nawet pojęcie wyścigu nie funkcjonowało jeszcze w powszechnej

świadomości. Dziś mówi się, że to dziennikarze rozpętali ową rywalizację powyżej

ośmiu tysięcy metrów, ale i bez atmosfery sensacji, jaką szybko wokół niej

wytworzyli, też byłaby się rozegrała. Niejeden przecież czuł, że stać go na podobny

wyczyn. Podobnie czułem i ja. ale wtedy, w okresie kiedy wspinaliśmy się razem z

Wojtkiem, byłem pod jego dużym wpływem i przyznaję otwarcie, że to on był

inspiratorem większości naszych poczynań. Takie zawody, z metą na wierzchołku

ostatniego z czternastu najwyższych górskich olbrzymów, zupełnie nie leżały w jego

charakterze. Różniliśmy się i różnimy nadal w przeżywaniu wysokogórskiej

wspnaczki. Po prostu inaczej rozkładają się środki ciężkości w naszym pojmowaniu

himalaizmu. Zupełnie odmienne charaktery nie przeszkadzały nam przez długie lata.

Wręcz przeciwnie, uzupełnialiśmy się. Dla mnie jednak element sportowej

rywalizacji zawsze miał duże znaczenie. I pewnie to sprawiło, że połknąłem przynętę

rzuconą przez Messnera. A że nie wystartowałem do razu?...

Wyjazd w Karakorum w roku 1984 miał być przede wszystkim próbą zaatakowania

słynnej Świetlistej Ściany, ponad trzykilometrowej wysokości skalnego urwiska na

zachodnim zboczu Gasherbruma IV6 To była od lat idee fix Wojtka. Mnie ogromna

ściana napawała niepokojem, lękiem nawet. Ale ustawiczne namowy Wojtka, jego

zapał i entuzjazm, a nade wszystko wiara, że jej pokonanie jest możliwe, powoli

Page 11: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

rozwiały moje obawy i w końcu dałem się namówić. Tego 'ata chcieli się do nas

przyłączyć Janusz Majer, Wałek Fiut, Rysiek

e Gasherbrum IV - szczyt w Karakorum, wys. 7925 m n.p.m.

1 1

Pawłowski i Krzysiek Wielicki, z tym że ich celem miał być ośmiotysięczny Broad

Peak. Ponieważ my z Wojtkiem zamierzaliśmy się na nim aklimatyzować,

wystąpiliśmy więc, niejako przy okazji, do władz pakistańskich o pozwolenie wejścia

na jego szczyt.

- No i ta aklimatyzacja przerodziła się w jeden z najpiękniejszych wyczynów

himalajskich tamtego okresu. Nie jedyny zresztą, bo przecież Krzysiek Wielicki

ustanowił wówczas zupełnie niespotykany rekord, wchodząc i schodząc z Broad

Peaku w ciągu jednej doby!7

- Już mówiłem, że spieraliśmy się, z której strony zacząć trawers trzech

wierzchołków Falchan Kangri, i że ostatecznie ruszyliśmy od północy. Z bazy

wyszliśmy jedenastego lipca i jeszcze tego samego dnia stanęliśmy pod ścianą.

Jednak niezwykle silny wiatr zamknął nas w namiocie na całą dobę. Trzynastego

poprawiło się na tyle, że można było przystąpić do akcji. Pierwszy dzień wspinaczki

nie był zbyt wyczerpujący, a zbocze nie nastręczało wielkich trudności. Dopiero

następnego dnia po biwaku zaczęły się kłopoty. W skali tatrzańskiej można by je

określić czwartym, a nawet piątym stopniem8, a więc jak na góry wysokie dość

znacznym. Mimo to, pokonując na przemian skalne progi i turniczki, strome śnieżne

ścianki i obchodząc spiętrzone seraki9, pięliśmy się nie związani Tak było po prostu

szybciej, co dla nas - postanowiliśmy przecież rozprawić się z masywem Falchan

Kangri po alpejsku10 - miało niemałe znaczenie. Po południu zawisła nad nami

groźba noclegu na siedząco, bo nie mogliśmy znaleźć odpowiedniego miejsca pod

namiot, ale ostatecznie zdołaliśmy wykopać niewielką platformę i noc przespaliśmy

w miarę wygodnie. Nazajutrz stanęliśmy na północnym wierzchołku, a do noclegu

sposobiliśmy się stosunkowo wcześnie na przełęczy między zdobytym przez nas

szczytem a Broad Peak Middle'. To był biwak jak z bajki. Pogoda znowu zrobiła się

bezwietrzna, niebo bezchmurne. Przed

Page 12: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

7 Dokładnie w 23 godziny. Wyczyn Polaka (wys. 8047 m n.p.m.) poprawił w 1

986 roku Francuz Benoit Chameaux, wspinając się i schodząc w ciągu 24 godzin z K-

2 (wys. 861 1 m n.p.m.).

8 Określenie trudności wspinaczki przy użyciu sześciostopniowej skali

tatrzańskiej, opisanej cyframi rzymskimi. Skalę tę stosuje się wyłącznie przy

wspinaczce klasycznej, gdzie lina służy tylko do asekuracji. Drogi wspinaczkowe,

wymagające stosowania ułatwień, np. zawieszanych na hakach ławeczek, mają inne

oznaczenia.

9 Seraki - wielkie bryły lodu, powstające na skutek załamywania się lodowca na

progu skalnym.

10 Styl alpejski - sposób wspinaczki wysokogórskiej, polegający na pokonywaniu

góry poprzez zakładanie coraz wyżej obozów, bez zawracania do bazy po

zaopatrzenie. Nie dopuszcza też wcześniejszego przygotowania drogi.

12

nami. aż po horyzont, niczym teatralna dekoracja rozciągało się całe Karakorum11.

W centrum piętrzył się najpotężniejszy ze wszystkich kolos K-212, odwrócony do

nas południową ścianą. Na lewo wznosił się masyw Masherbruma13 i piękna

Chogolisa14. oddzielone od Czo-g0ri gigantycznym jęzorem lodowca Baltoro15.

Jeszcze bardziej na lewo można było podziwiać dumną grupę Gasherbrumów16.

Niejako na drugim planie statystowały szczyty Malubitinga17, Kunyang Chhisha.

Rakaposhi, Shisoare, Batury. W odległości ponad stu kilometrów w linii prostej, za

plecami Masherbruma, ginęła wśród dziesiątków innych wierzchołków samotna

Nanga Parbat18. Góry tkwiły po kolana" w lodowcowym cieście, oblewającym je od

wschodu, zachodu, północy i południa. Panował niezmącony spokoj i tylko barwa

nieba, przechodząca od czerwonej, przez pomarańczową, bladoróżową aż do fioletu,

zmieniała się wraz z ucieczką słońca za horyzont.

Ta sielanka trwała prawie do południa następnego dnia, kiedy osiągnęliśmy środkowy

wierzchołek Broad Peaku. Już na grani targnął nami potworny wiatr, a wkrótce potem

znaleźliśmy się w środku szalejącej zamieci. Zjeżdżaliśmy na przełęcz, z jednej

strony popędzani przez nasilającą się kurniawę19, z drugiej zaś hamowani obawą o

Page 13: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

brak miejsc na zakładanie porządnych stanowisk asekuracyjnych. Wtedy właśnie

trafiliśmy w ścianie na ślad tragedii sprzed dziewięciu lat. Najpierw Wojtek zauważył

tkwiący w ścianie hak z wpiętym weń karabinkiem. Ja nieco niżej znalazłem wbity w

śnieg czekan. Byliśmy

" Karakorum - łańcuch górski w Indiach. Chinach i Pakistanie, graniczy z Pamirem.

Hindukuszem od zachodu i północnego zachodu, z Himalajami od południa, długości

800 km.

12 K-2 - inaczej Czogori, drugi szczyt ziemi. wys. 861 1 m n.p.m.

13 Masherbrum - szczyt pasma Masherbrum Rangę, wys. 7821 m n.p.m.

14 Chogolisa - szczyt w paśmie Masherbrum Rangę. wys. 7665 m n.p.m.

15 Lodowiec Baltoro - lodowiec ciągnący się w dolinie masywu Baltoro Mustagh

i Masherbruma o pow. 775 km2 i długości 62 km.

16 Gasherbrumy - zespół ośmiu szczytów w grupie Baltoro Mustagh. Dwa z nich

-Gasherbrum I i Gasherbrum II - zdobyte przez Jerzego Kukuczkę zostaną opisane,

podobnie jak pozostałe Ośmiotysięczniki, w dalszych rozdziałach

17 Malubiting - szczyt w paśmie Hakaposhi Rangę. wys. 7821 m n.p.m., Kunyang

Chhisha, wys. 7852 m n.p.m., Rakaposhi, wys. 7788 m n.p.m., Shisparś, wys. 7619 m

n.p.m. Batura - to nazwa czterech szczytów w paśmie Batura Mustagh: Batura I, wys.

7785 m n.p.m., Batura II, wys. 7730 m n.p.m.. Batura III i Batura IV. obydwa wys.

7500 m n.D.m.

'8 Nanga Parbat - szczyt w zachodnich Himalajach. Kurniawa - zadymka śnieżna,

wywołana bardzo silnym wiatrem.'

13

dokładnie na drodze, którą wycofywali się w zamieci członkowie wrocławskiej

wyprawy z 1 975 roku.

..Na wcięcie przełęczy ostatni zjeżdżał Nowaczyk, w ciemnościach spadłjednak na

stronę chińską (wschodnią) - razem z liną! Pozostała czwórka zatrzymała się na

przełęczy, by rano szukać towarzysza. I ta decyzja okazała się fatalna. Noc

wyczerpała ich siły i odporność. Gdy nad ranem z pomocą sznura powiązanego z

pętli i pasów asekuracyjnych opuszczali się w wichurze z przełęczy, tylko dwóm

Page 14: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

udało się osiągnąć pola lodowe. Dwaj pozostali - najpierw Kęsicki, potem Sikorski -

spadli i ponieśli śmierć.

Głazek i Kuliś (który też spadł, nie doznał jednak obrażeń) biwakowali raz jeszcze,

obaj poodmrażani, wykazując wielki hart ciała i ducha. Desperackie nawoływania

wsiąkały w zamieć bez echa. Nocą z 1 na 2 sierpnia dotarli wspomagani przez

kolegów do bazy, już pogrążonej w żałobie. Na głazie Falchan Kangri pozostała data

29 lipca 1 975 rok oraz trzy polskie nazwiska"20.

• Na szczęście zamieć rankiem przycichła i mogliśmy ruszyć w kierunku głównego

wierzchołka, drogą znaną z naszego poprzedniego wejścia w 1982 roku. Wspinaliśmy

się już na lekko - jak my to mawiamy - tylko z osobistym wyposażeniem. Sprzęt

biwakowy pozostał na przełęczy. Wracać mieliśmy szlakiem pierwszych zdobywców

i po własnych śladach. Trafia się w takich razach na pozostawione przez inne

wyprawy poręczowe liny, rozpięte w najniebezpieczniejszych miejscach. Są one

wielce pomocne. Czasem jednak dzieje się wręcz odwrotnie. Miał się o tym

przekonać Wojtek.

Stałem akurat za skalnym załomem i czekałem, aż nadejdzie. Zacząłem się już nawet

denerwować jego przedłużającą się nieobecnością, gdy nagle wychynął zza skały z

oczami wielkimi jak spodki, ledwie zdolny wykrztusić kilka słów: ,,No i byłbym się

przejechał!" Jeszcze kilka minut wcześniej, kiedy kląłem go w duchu za opieszałość,

do głowy mi nie przyszło, że poręczówka, z której sam przed chwilą korzystałem,

obciążona przez Wojtka może trzasnąć nagle jak papierowy sznurek. On tymczasem

straciwszy raptem równowagę tajtnął potężnego kozła i pociągnięty w dół ciężarem

plecaka zatrzymał się szczęśliwie po kilkudziesięciu metrach jazdy śnieżnym polem.

20 J. Nyka, ..Karakorum. Polskie wyprawy alpinistyczne". Oprać. Z. Kowalewski, A

Paczkowski. Warszawa 1981. s. 51

14

Sporo czasu minęło, zanim ochłonął po upadku i wspiął się na powrót

Druga niespodzianka na szlaku była za to o wiele przyjemniejsza. Spotkanie z

Kurtem Diembergerem i jego towarzyszką July 1'ullis pamiętam jak dziś. Mimo że

pięli się na wierzchołek Broad Peaku, oczy ich były zwrócone w stronę wspaniałej

Page 15: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

piramidy K-2. O nim rozmawiali, na nim też zapewne skupione były ich myśli.

Nietrudno było rozpoznać, że góra ich fascynuje i że wrócą tu na pewno jeszcze me

raz. Tak też było w rzeczywistości. Czogori dla obojga stała się przeznaczeniem21.

Do bazy dotarliśmy już bez żadnych przygód. Po kilku dniach odpoczynku mieliśmy

wyjść na spotkanie ze Świetlistą Ścianą. Ale jakoś się nam to nie kleiło. Wiało

sakramencko i pogoda, jak my to mawiamy, nie była ewidentna. Znaczy to: na

granicy całkowitego załamania. W końcu jednak, nie chcąc poddać się

demoralizującej bezczynności w bazie, odważyliśmy precyzyjnie sprzęt i zapasy

żywności na siedem dni i wyruszyliśmy. Właśnie wtedy nastąpił przełom. Kiedy

przypominam sobie ten moment, widzę Wojtka idącego wolno, coraz wolniej,

zatrzymującego się wreszcie i siadającego na kamieniu z nieruchomą twarzą.

Siedzieliśmy tak bez słowa przez dłuższą chwilę. Przerwał ją Wojtek. Podniósł głowę

i powiedział: ,,Ja to pieprzę! Nie idę!" Czułem już wcześniej, na co się zanosi, ale i

tak trochę mnie zatkało. To tak, jakby z nadmuchanego z wielkim wysiłkiem balonu

uszło nagle powietrze. Wojtek pompował mnie przez okrągłe dwa lata, namawiając

do przejścia Świetlistej Ściany22. A teraz, kiedy w końcu mu uległem, powiedział:

,,Ja to pieprzę!" Znów milczeliśmy dobrą chwilę, a ja kląłem w duchu. Wreszcie się

odezwałem: ,,Wiesz co. Wojtek? Uważam, że powinniśmy od siebie odpocząć".

Zgodziliśmy się z tym bez słowa i bez słowa zawróciliśmy do bazy.

Mieliśmy w planie wyruszyć po wspinaczce na wspólny wypad w mniej znane rejony

Karakorum, ale w tej sytuacji stało się jasne, że każdy z nas pójdzie własną drogą.

Janusz Majer z chłopakami zgodzili się zabrać nasze rzeczy, dzięki czemu ani

Wojtek, ani ja nie byliśmy już związani terminem powrotu karawany. On wybrał się

w kierunku Shispare. Mój szlak wiódł w stronę Masherbruma. Potrzebowałem

21 Mówi o tym rozdział,,Śmierć goni śmierć" (str. 120) poświęcony między innymi

zdobywaniu K-2.

Wojciech Kurtyka pokonał Świetlistą Ścianę wraz z Austriakiem Robertem Schaue-

rem<w 1985 roku.

15

samotności i było mi z nią dobrze przez pierwsze trzy dni. W tym czasie wszedłem na

Page 16: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

dziewiczą górę wysokości 6800 metrów i wdrapałem się na przełęcz Masherbrum

La23. Nie przypuszczałem, że może być tak trudna i niebezpieczna. I wtedy

zatęskniłem za czyimś towarzystwem. Znalazłem się nagle w matni utkanej z

dziesiątków lodowych szczelin i chwiejnych seraków Czekan, raki i kawałek liny - to

było wszystko, na co mogłem liczyć. Dopiero gdy po dwóch następnych dniach

dotarłem do pierwszych połaci zielonej trawy i zobaczyłem pasterzy, opadło ze mnie

napięcie Mieszkańcy najbliższej osady zbiegli się tłumnie na mój widok, jakby z gór

zszedł do nich sam yeti. Nie chcieli uwierzyć, że w pojedynkę zdołałem pokonać

Masherbrum La, i przez cały czas dopytywali się, kiedy nadejdą pozostali. Spędziłem

u nich bardzo miły dzień, zażywając sławy bohatera i popijając kozie mleko.

A z Wojtkiem spotkaliśmy się w Skardu24. Długo opowiadaliśmy sobie o

dziewiczych zakątkach, które poznaliśmy w czasie ostatnich dni. Początkowo miałem

nawet wrażenie, jakby wszystko między nami wróciło do normy, jakby uległo

cudownemu uzdrowieniu w czasie kilkudniowego rozstania. Czar prysł już w

Islamabadzie25. Wojtek oznajmił, że w przyszłym sezonie jego głównym celem

będzie K-2. Ja zaś myślałem coraz poważniej o podjęciu próby podwójnej wyprawy

zimowej na Cho Oyu i Dhaulagiri. Jeszcze z rozpędu zaczęliśmy rozważać

możliwość wspólnego wyjazdu. Ale właśnie wtedy okazało się, jak bardzo nasze

plany są rozbieżne. Wycofałem się. Tym razem jednak był to odwrót... do wyścigu.

Reinhold Messner mówi: „Dość!"

- W październiku 1 985 roku francuskie czasopismo alpinistyczne ,,Vertical"

zorganizowało spotkanie dziesiątki najwybitniejszych himalaistów świata.

Gospodarzem „szczytu" był Reinhold Messner, który gościł wszystkich w swym

zamku w Tyrolu Wtedy właśnie zaskoczył zaproszonych niespodziewanym

oświadczeniem: ,,Koniec z wyczynem, nie interesują mnie już nowe drogi, rekordy,

wysokości". Było to tym bardziej szokujące, że miał wówczas na koncie dwanaście

23 Przełęcz w masywie Masherbruma otwierająca drogę z doliny lodowca Baltoro

na

południe, w dolinę rzeki Shigar.

24 Skardu - miasto w północno-wschodnim Pakistanie, leżące w dolinie Indusu.

Page 17: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

26 Islamabad - stolica Pakistanu.

16

z czternastu ośmiotysięczników, które zamierzał zdobyć jako pierwszy, i wydawało

się, że nikt mu tego nie odbierze. Ty po dziewięciu zwycięskich wyprawach na

wierzchołki ośmiotysięczne miałeś teoretycznie największe szanse na objęcie schedy

po abdykującym monarsze. Czy uwierzyłeś wtedy w oświadczenie Messnera?

- Nie. Nie sądzę zresztą, aby ktokolwiek w nie uwierzył. Sam powiedziałeś, że

mało kto potrafi tak zadbać o reklamę własnej osoby jak Tyrolczyk i myślę, że było

to oświadczenie obliczone na publiczny efekt. Czas wszystko wyjaśnił. Messner nie

wycofał się ze wspinaczki i nie dał się wyprzedzić w wyścigu. Było też bardzo

głośno o jego ostatnich próbach na Makalu i Lhotse...

- I o to prawdopodobnie chodziło. A z jego nieoczekiwanym oświadczeniem

wiąże się jeszcze jedna: dziś już anegdotyczna historia. 0 przebiegu spotkania w

Tyrolu dowiedziałem się od uczestniczącej w nim Wandy Rutkiewicz bezpośrednio

po jej powrocie z Włoch. Poruszony, jak zresztą wszyscy pasjonujący się

ówczesnymi wydarzeniami w Himalajach, wypowiedzią Messnera, napisałem na ten

temat artykuł do „Kuriera Polskiego". Tytuł musiał być odpowiednio sensacyjny,

więc na pierwszej stronie gazety widniało: „Wielki Messner mówi - dość!" To było w

nagłówku. A w podtytule: „Korona króla gór dla nowego monarchy". W tekście zaś

znalazło się między innymi takie zdanie: „Rywalizację z Messnerem podjęło wielu,

wielu jednocześnie przekładało rezultat nad styl i czystość wejść, korzystając z

wysiłku, a nierzadko i sprzętu innych". Na szczotce artykuł i zdjęcie prezentowały się

doskonale. Kiedy jednak wziąłem do ręki egzemplarz „Kuriera" przywieziony z

drukarni, zdębiałem. Na miejscu swojego materiału zobaczyłem bowiem zupełnie

inny. „Co to jest?" - rzuciłem się do redaktora prowadzącego wydanie. ale ten tylko

rozłożył ręce i odrzekł: „Nic na to nie poradzę, kochany. Cenzura". „Cenzura

zdejmująca artykuł o himalaiście? To jakieś nieporozumienie! No, dobra, ale

dlaczego? Czym to uzasadniają?" „Właściwie niczym. Kazali za to oglądać

wieczorny dziennik". 0 dziewiętnastej trzydzieści pierwszą wiadomością podaną

przez spikera była informacja o powołaniu nowego premiera. Został nim Zbigniew

Page 18: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Messner.

Artykuł pod tytułem: „Wielki Reinhold mówi - dość!" ukazał się dwa tygodnie

później. Kolejne kosmetyczne zmiany w tekście, zalecone przez cenzurę, dokonane

były w tym właśnie duchu...

Ty w tyrolskim spotkaniu nie brałeś udziału, nie zostałeś po prostu zaproszony.

Oczywiście konkurowałeś z innymi wspinaczami

2 Na szczytach świala

17

i z Messnerem. Czy przez kilka lat twoich himalajskich podbojów nie miałeś okazji,

by spotkać się z nim osobiście?

- Ależ tak, spotkaliśmy się kilkakrotnie. Tyle tylko, że były to spotkania

przypadkowe i byłem wówczas dla niego jednym z wielu himalaistów, widywanych

na górskich ścieżkach. Po raz pierwszy zetknęliśmy się w 1 979 roku. kiedy

wracałem spod Lhotse. W jednej ze wsi na trasie karawany rozłożył się ze swoim

biwakiem obok naszego. Pamiętam dobrze ten wieczór, wiedziałem przecież, kogo

spotkaliśmy. 0 naszej ekspedycji Messner usłyszał tylko, że jest z Polski. Nie wydaje

mi się też, aby pamiętał, jak smakowała zupa, którą go wtedy poczęstowaliśmy. Było

to w końcu jedno z dziesiątków podobnych przyjaznych spotkań na szlaku. Po raz

drugi uścisnęliśmy sobie ręce pod Makalu w 1 981 roku. On przyjechał w Himalaje z

zamiarem trawersowania tej góry z Dougiem Scottem, moimi towarzyszami byli zaś

Wojtek Kurtyka i Alex Mclntyre. Wojtek znał już wtedy Messnera, wobec tego nasze

rozmowy toczyły się trochę mniej anonimowo, ale i tak byłem dla Tyrolczyka jedynie

kompanem Kurtyki. Opowiadał nam wtedy, że pisze książkę o Nandze Pgrbat. Miała

być poświęcona między innymi jego bratu, który zginął tragicznie podczas ich

wspólnego zejścia ze szczytu. Cztery lata wcześniej, kiedy zmagałem się z Nangą,

znalazłem pod szczytem latarkę. Może należała do Gunthera Messnera? Spotkanie

pod Makalu skończyło się wymianą adresów. Autograf Reinholda, który wówczas

dostałem, gdzieś mi przepadł Nigdy zresztą nie byłem wytrwałym zbieraczem

podpisów sławnych ludzi...

Każde nasze kolejne spotkanie odbywało się wyżej. Do trzeciego doszło na zboczu

Page 19: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Broad Peaku w 1982 roku. a następnym razem zobaczyliśmy się na drugim

..szczycie", urządzonym przez Messnera w jego tyrolskim zamku. Była to

konferencja zwołana przez Reinholda już po zdobyciu przezeń wszystkich

ośmiotysięczników. Wtedy też, jak pamiętam, zaczął mówić o mnie publicznie. Dużo

i dobrze. Wcześniej pytany o Kukuczkę najczęściej nabierał wody w usta, choć pod

koniec wyścigu nie mógł już nie wiedzieć, kim jestem. Jeszcze w 1 982 roku na

swoją zimową wyprawę na Cho Oyu zaprosił Wojtka. Wtedy marzyłem o takim

zaproszeniu.

- Czy jest to więc jedno z twoich nie zrealizowanych życzeń? Chciałbyś, gdyby

to było możliwe, wziąć udział w wyprawie z Messnerem?

- Reinhold nigdy nie złożył mi takiej propozycji. Podobnie jak i ja jemu. Jednak

w swoim czasie zabiegali o to sponsorzy Messnera.

18

Chodziło o wyprawę na południową ścianę Lhotse. Ale to było wtedy, gdy mnie

pozostała do zdobycia jeszcze Shisha Pangma. Czy teraz miałbym ochotę na wspólną

ekspedycję? Nie. Myślę, że nie mógłby to być prawdziwy sportowy wyczyn. Za dużo

byłoby obserwacji z zewnątrz. Dziennikarze tylko czyhają - zawsze zresztą czyhali -

na jakieś nieporozumienia między nami. Nie raz już usiłowali nas poróżnić

przypisując mi zdania, których nigdy nie wypowiedziałem. Jedna z włoskich gazet,

,,La Republica", zamieściła wywiad ze mną, w którym jedno z pytań brzmiało: ..Czy

jesteś lepszy od Messnera?" Miałem na to odrzec: „Messner? Teraz ja przychodzę ze

Wschodu!" I wszystko to wywalone wielkimi literami. A przecież niczego podobnego

nigdy nie powiedziałem. Inna znów gazeta przekręciła moją wypowiedź o słynnym

alpiniście włoskim Walterze Bonattim w ten sposób, że wynikało z niej, iż jeśli

któregoś ze wspinaczy uważam za wielkość, to właśnie jego, a w żadnym razie

Reinholda.

- A jak jest naprawdę?

- Naprawdę jest tak, że Reinhold był dla mnie zawsze i jest nadal

najsłynniejszym himalaistą świata. Człowiekiem, który dokonał w górach

wspaniałych wyczynów, jest pionierem nowych kierunków w wysokogórskiej

Page 20: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

wspinaczce. Pierwszy zdobył wszystkie ośmio-tysięczmki i historia mu tego nie

zapomni. Podczas jednego ze spotkań z publicznością we Włoszech - a swoją drogą,

to właśnie tam, poza Polską, kibice himalaizmu darzą mnie największą sympatią -

ktoś zapytał, jak oceniam swój wyczyn jako drugi po Messnerze.

- I co odpowiedziałeś?

- Odpowiedziałem pytaniem. Czy jest na sali osoba, która pamięta, kto jako

drugi stanął na Evereście? Nie pamiętał nikt26. W tym kontekście każdy zrozumie,

jak bardzo chciałem wytyczyć...

Tyrolczyk nie do pokonania, czyli czternaście polskich dróg na czternastu

ośmiotysięcznikach

Jeślibyś mnie zapytał, czy wierzyłem, że uda mi się wyprzedzić Messnera, moja

odpowiedź nie byłaby jednoznaczna. Nie zakładałem 2 góry przegranej. Kiedy

jednak na zimno rozważałem swoje szanse.

26 Następnymi, którzy po Hillarym i Tensingu stanęli w 1 956 roku na wierzchołku

Eve-restu. byli Szwajcarzy - Jurg Marmet i Ernst Schmid.

19

dochodziłem do wniosku, że są one jak jeden do stu. Za Messnerem przemawiało

wszystko - dotychczasowe osiągnięcia, doświadczenie, wielka klasa, sponsorzy i

ekonomiczne możliwości. Myślę, że do wyścigu pchnęła mnie chęć osiągnięcia

czegoś, co pozornie wydawało się niemożliwe. Podjąłem się, rzekłbym, sportowego

ryzyka. Ale asekuracją były dla mnie właśnie owe polskie drogi. Jeśli już miałem

ulec Messnerowi, to nieważne było, czy dobiję do mety drugi, czy dziesiąty. Jeśli nie

mogłem być pierwszym zdobywcą himalajskiej korony, to chciałem zostać

pierwszym, który pokonał szczyty innymi niż wszyscy, nowymi drogami.

- I to ci się właściwie udało...

- Tak. Dlatego też może tym, którzy pamiętają, że nie zwolniłem tempa nawet

wtedy, kiedy Reinhold zdobył już ostatnią w jego kolekcji - Lhotse, łatwiej będzie to

zrozumieć. W wyścigu nowymi drogami miałem bardzo wielu, poza Messnerem,

konkurentów. O mały włos, a przeszliby „moją" drogę na Annapurnie Koreańczycy.

Musiałem się spieszyć do końca...

Page 21: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Aha, Messnera spotkałem w górach jeszcze raz. Stałem właśnie z Wojtkiem na skraju

traktu prowadzącego do Skardu nad rozbitym w rowie samochodem. Zauważyłem go

nagle jadącego z całym ekspedycyjnym majdanem wynajętym autobusem27. Ale nie

pomachaliśmy sobie. Patrzył akurat w przeciwną stronę.

27 Reinhold Messner podążał wtedy - w 1987 roku - z wyprawą na Gasherbrum I i

Gasherbrum II.

20

OD „ALP" DO ALP

Odkrycie. Wielki problem - sprzęt. Powrotny za dwa lata. Tragiczna Kazalnica. Torre

Trieste w superstylu. Alaskańska lekcja. Zimna kąpiel na Petit Dru. W przedsionku

Himalajów.

Odkrycie

- Jak to się stało, że moim żywiołem są góry? Nie mogło być inaczej, skoro

ulubionym miejscem zabaw od najwcześniejszego dzieciństwa były dla mnie ,.AIpy".

Sam nie wiem. dlaczego tak właśnie nazywaliśmy z chłopakami rejon dawnych

..biedaszybów" w moich rodzinnych Katowicach-Bogucicach. Tyle. że nie bawiliśmy

się tam wcale w alpinistów, lecz zapamiętale walczyliśmy w indiańskich potyczkach

na włócznie i tomahawki. Tak zapamiętale, że nasi rówieśnicy dawno już zaczynali

się oglądać za dziewczynami, kiedy my jeszcze urządzaliśmy w ,,Alpach" zasadzki i

napady. My byliśmy w tych sprawach bardzo zapóźnieni. Ostatni raz. jak pamiętam,

miałem na głowie pióropusz chyba w wieku 1 4 lat.

- Czyżbyś do tego czasu nie miał też pojęcia o prawdziwych górach?

- O nie. O górach, że są. wiedziałem od małego. Moja rodzina pochodzi z

Istebnej. Tam właśnie spędzaliśmy z ojcem, matką i rodzeństwem wszystkie dni

wolne od pracy i szkolnych obowiązków. To były moje pierwsze ucieczki z

zadymionych Katowic, od miejskiego tłumu i zgiełku. Teraz robię to samo, umykam

tylko dalej i wyżej. Gdyby nie życiowa konieczność, nigdy bym pewnie nie trafił

między kopalniane szyby i fabryczne kominy. Ojciec przed wojną pracował jako

urzędnik bankowy. Z czasem jednak zamienił zarękawki na kombinezon i zajął się

pracą dającą więcej pieniędzy. Został robotnikiem na kolei. W Katowicach Tam

Page 22: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

właśnie przyszedłem na świat - 24 marca 1 948 roku. Pod znakiem Barana.

- Według klasycznego śląskiego scenariusza powinieneś zostać Piłkarzem...

- Ale nie zostałem. Ojciec był przed wojną zawołanym narciarzem.

21

Startował w dwuboju klasycznym. Piłka nie była więc najważniejsza. Właśnie w

Istebnej podczas wakacji organizowaliśmy z kolegami nie kończące się olimpiady.

Biegaliśmy, skakaliśmy wzwyż i o tyczce W szkole z wf zawsze miałem piątkę. Ale

tak specjalnie to niczym się nie wyróżniałem. „Bardzo dobry" miałem też zawsze'z

geografii. To było oczko w głowie ojca. Godzinami podróżował ze mną po mapach

świata. Z innymi przedmiotami bywało rozmaicie. Na tyle rozmaicie, że po

ukończeniu podstawówki zacząłem pracować. Na pierwszą szychtę w Zakładach

Wytwórczych Urządzeń Sygnalizacyjnych w Katowicach poszedłem pierwszego

września 1962 roku. Jednocześnie chodziłem do szkoły zawodowej, potem do

technikum. I tak przez sześć lat dzieliłem czas na pracę i naukę. Po szkole capnęli

mnie do wojska.

- Znów zapytam. A góry? Wspinaczka?

- Właśnie wtedy zacząłem przez nie cierpieć. Musiałem się bowiem z nimi

rozstać na dwa lata.

Odkrycia dokonałem wcześniej, w roku 1 965. Byłem wtedy zawołanym

rajdowiczem. Kolekcjonowałem znaczki i plakietki, wędrując z klubowymi grupami

po Beskidach i Karkonoszach. Trenowałem też podnoszenie ciężarów w Hutniczym

Klubie Sportowym „Szopienice". W trójboju uzyskałem nawet dobry wynik - 325

kilogramów i miałem wystartować w zawodach. Nie wystartowałem. Pewnej

wrześniowej niedzieli mój serdeczny kolega, Bolek Pawlas, z którym razem

przystępowaliśmy do wczesnej komunii, chodziliśmy do jednej szkoły podstawowej i

nawet uczyliśmy się zasad elektryki w tej samej zawodówce, zaciągnął mnie w Jurę

Krakowsko-Częstochowską, do Podlesie. O wspinaczce nie wiedziałem nic, a Bolek

jeździł tam od jakiegoś czasu z innymi członkami Harcerskiego Klubu Taternickiego.

Rano tego dnia strasznie biadoliłem nad opuszczonym rajdem, ale też do wieczora

zapomniałem już o tym na zawsze. Skalna zabawa wzięła mnie tak, że wszystko inne

Page 23: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

przestało się liczyć. Dokonałem fantastycznego odkrycia. Od tamtej chwili w każdą

sobotę, niedzielę, jak tylko wyrwałem się z roboty, gnałem na skałki. Prawdę

mówiąc, poznałem je nawet lepiej od wewnątrz, bo przede wszystkim

penetrowaliśmy jurajskie jaskinie. Potem zresztą w skałki wielokrotnie wracałem. Już

jako dojrzały wspinacz. Trenowałem tu przed wyjazdem w prawdziwe góry. To było

bardzo wygodne, bo w Jurę można wyskoczyć nawet na kilka godzin. Pozostawiłem

tam też kilka swoich pamiątek. W Podlesi-cach drogę przezwaną później „Dziewicą

od tyłu", w Rzędkowicach „Pokrzywkę", a w Mirowie „Filarek Kukuczki". Od 1984

roku. kiedy

22

w Himalaje wyjeżdżałem raz za razem, w kraju szukałem raczej odpoczynku, nie zaś

okazji do treningu. Przestałem się pojawiać na skałkach. Ale kiedy tylko trafi się

jakaś dłuższa przerwa, będę musiał tam wrócić dla utrzymania kondycji.

Tatry też zacząłem poznawać od wewnątrz. Jeszcze z Harcerskim Klubem

Taternickim pojechaliśmy do jaskiń Tatr Zachodnich. A w sezonie 1 966 roku

zjawiliśmy się wraz z innymi kolegami w kole katowickiego Klubu

Wysokogórskiego i wiosną pojechaliśmy na kurs wspinaczkowy do Morskiego Oka.

Moją pierwszą tatrzańską wiktorią było pokonanie klasycznej drogi na Mnichu28.

Wspinałem się pod okiem znamienitych instruktorów - Janusza Kurczaba i

Kazimierza Liszki. Dokładnie pamiętam zdumienie, jakie wywołaliśmy u

instruktorów kursu - Adama Zyzaka i Jerzego Rudnickiego - ,,Druciarza" swoimi

umiejętnościami i... sprzętem własnej produkcji. Choć tak naprawdę tylko zapał nie

pozwalał nam narzekać na jego ciągły brak.

Wielki problem - sprzęt

- Teraz jest zupełnie inaczej, wielu firmom wręcz zależy, żebyś używał podczas

himalajskich ekspedycji produkowanego przez nie ekwipunku. W kilku z nich

pełnisz, zdaje się, rolę doradcy technicznego?

- Kiedy zacząłem odnosić pierwsze znaczące sukcesy w górach najwyższych i

nie byłem już dla producentów wspinaczkowego wyposażenia kimś anonimowym,

znacznie łatwiejsze stało się zdobycie dobrego alpinistycznego oporządzenia. Nim

Page 24: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

jednak do tego doszło, przez wiele lat moi koledzy i ja byliśmy sprzętowymi

nędzarzami. Mało kto mógł sobie pozwolić na kupno zagranicznego karabinka. O

zachodnich czekanach, linach, rakach nawet się nie marzyło. Pamiętam, że pierwsze

karabinki, których używałem, były to karabinki strażackie - ciężkie i nieporęczne.

Haki robiliśmy sami, podobnie młotki. Oczywiście w pracy. Kiedy majster nie

widział albo po skończonej zmianie. W pewnym okresie rozwinął się nawet taki

mini-przemysł. Ktoś przygotowywał odkówki, ktoś inny je szlifował. Tyle tylko, że

amatorski sprzęt miał wiele wad. Nie był przecież atestowany. Nigdy nie było

pewności, czy jest zrobiony z odpowiedniego materiału. Zużywało się

28 Mnich - szczyt w Wysokich Tatrach, górujący nad kotliną Morskiego Oka, wys

2068 m n.p.m.

23

go wiele. Nie wytrzymywał bowiem zbyt długo. Pamiętam dobrze, jak podczas

wyprawy wiosennej na Everest w 1980 roku, a więc już w czasach wcale nie

pionierskich, ale też jeszcze nie w okresie sprzętowej obfitości, zmienialiśmy raki jak

rękawiczki. Wcześniej sprawdziliśmy wyprodukowane w hucie „Ferrum" i te były w

porządku, ale potem zaczął nam je dostarczać rzemieślnik z Kielc. I niech go! Pewnie

zrobił raki z jakichś materiałów zastępczych, bo już na początku wyprawy

połamaliśmy pięćdziesiąt par! W trakcie akcji trzeba było gnać na złamanie karku do

Kathmandu29 i dokupywać. Inaczej zdobycie szczytu byłoby niemożliwe.

- Ale jakoś sobie radziliście?

- Właśnie. Trochę sprzętu przecież można było dostać w sklepach. Liny z

Bielska-Białej leżały na półkach w dowolnych ilościach, ale też strach było je

kupować. Znacznie lepszą renomę miały buty produkowane w Krośnie i Wałbrzychu.

Zwłaszcza wałbrzyskie „Rysy", a potem „Zawraty". Pojedyncze kosztowały chyba

750 zł, podwójne, zimowe około 1200. Dobre były dopóty, dopóki dawano im

oryginalny włoski wibram. Potem z polskim, który parciał i wykruszał się, były już o

wiele gorsze. Trochę sprzętu było też w klubie. Czekanów zaledwie kilka i stanowiły

one prawdziwy majątek. Podczas jednej ze wspinaczek w Tatrach, w które

wyjeżdżaliśmy z Harcerskiego Klubu Taternickiego, dokładnie w czasie zimowego

Page 25: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

przejścia na Małym Młynarzu30 - a robiliśmy wtedy z Tadkiem Gibińskim i

Zbyszkiem Wachem direttissimę31 - zdarzyła mi się rzecz straszna. Zgubiłem

klubowy czekan. Dzisiaj można się śmiać z tych komisji, dochodzeń, protokołów,

które potem nastąpiły. Kazali mi płacić. Ciągnęło się to wszystko bardzo długo i me

jestem wcale pewien, czy sprawa została zakończona. Sądzę, że do tej pory są jeszcze

członkowie przesłuchującej mnie wtedy komisji, którzy dalej nie wierzą w moje

ówczesne tłumaczenia. A czekan naprawdę spadł, kiedy byliśmy wysoko w ścianie.

Może go ktoś znalazł? W tamtych czasach byłoby to niezwykłe szczęście.

- Wspomniałeś, że czasem wspomagały was państwowe fabryki i rzemieślnicy...

29 Kathmandu - stolica Nepalu.

30 Mały Młynarz - szczyt w słowackich Tatrach Wysokich, należący do masywu

Młynarza, oddzielającego Dolinę Białej Wody od Doliny Żabiej Białczańskiej. wys. 1

795 m

n.p.m.

31 Direttissima - droga wspinaczkowa, wytyczona w ścianie do wierzchołka w

najprostszej linii.

24

- Kiedy zaczęły się wyjazdy klubowe w wyższe góry. chcieliśmy mieć jak

najlepszy sprzęt. Wiedzieliśmy, jak wygląda, jaki być powinien. Już podczas pobytu

w bułgarskich górach Riły32 zetknąłem się z doskonałym wyposażeniem, przeważnie

włoskim, tamtejszych wspinaczy. Zazdrościliśmy im bardzo, ale też zdawaliśmy

sobie sprawę z inności naszego i ich alpinizmu. Tam państwowe kluby, dotacje,

centralny rozdzielnik sprzętu, trenerzy, stopnie mistrzów sportu dla czołowych

wspinaczy, biurokratyczna machina. U nas pełna spontaniczność. Patrzyliśmy więc z

zazdrością na sprzęt Bułgarów, a oni na naszą swobodę. Nikt nam niczego nie kazał,

niczego nie planował, nie musieliśmy pisać protokołów przed i po wspinaczce.

Każdy kij ma dwa końce. Nawiasem mówiąc, do czego doszli Bułgarzy? Do czego

my?-

Dobry ekwipunek zdarzało się nam oglądać i podczas nielicznych wyjazdów na

Zachód. Takie włoskie Dolomity33 bywały nawet dla nas swego rodzaju sprzętowym

Page 26: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

eldorado.

- Jak to rozumieć?

- Stamtąd przywoziliśmy przede wszystkim haki i karabinki z tak zwanego

odzysku Czasem wystarczało pójść pod bardziej uczęszczaną ścianę. Pamiętam, że ja

sam pod i na Torre Trieste34 znalazłem jednego razu kilkanaście karabinków i

haków. Wspinający się tam Włosi czy alpiniści innych narodowości nie

przywiązywali takiej wagi do drobnego osprzętu. Mogli go w dowolnych ilościach i -

jak na ich możliwości - tanio kupić w sklepie. Dla nas były to prawdziwe skarby.

Właśnie wtedy, na początku lat siedemdziesiątych, próbowaliśmy kopiować niektóre

wzory w kraju. Tak więc, kiedy wyjeżdżaliśmy w roku 1 974 na Alaskę, w metalowe

czekany zaopatrzyła nas Fabryka Sprzętu i Maszyn Górniczych w Katowicach. Były

to bodaj pierwsze tego rodzaju czekany zrobione w Polsce.

Mieliśmy też własne ciche firmy. Jeszcze w Zakładach Wytwórczych Urządzeń

Sygnalizacyjnych seryjnie produkowaliśmy ,,małpy"35 i haki. Trzymam zakład, że

do dziś wiele z nich jest jeszcze w użyciu. Lepiej zaczęło się dziać, kiedy mogliśmy

częściej wyjeżdżać. Owoco-

" Rita - pasmo górskie należące do łańcucha Rodopów w zachodniej Bułgarii. 3<

Do|orrmy - pasmo górskie we wschodniej części włoskich Alp. a Torre Trieste -

szczyt w Dolomitach, wys 2436 m n.p.m.

• Małpa - przyrząd samozaciskający się, służący do wchodzenia po linie, łączy uprząż

alpinisty z Mną asekuracyjną.

25

wały zadzierzgnięte znajomości i - rzecz jasna - osiągane wyniki. A jednych i drugich

było coraz więcej. Wśród uczestników wypraw himalajskich popularnym sposobem

zdobywania sprzętu była na przykład zamiana lub odkupywanie go w Kathmandu od

zachodnich alpinistów kończących ekspedycje. Płaciło się najczęściej pół ceny.

Swoje pierwsze plastykowe buty wysokiej klasy otrzymałem w podarunku od

Austriaków pod K-2. Były to „Koflachy"36. Potem jeszcze raz miałem takie buty.

kiedy z Wojtkiem Kurtyką wyruszaliśmy na Broad Peak. Dostaliśmy je zresztą dzięki

Uchi. żonie Messnera, którą znał dobrze Wojtek. Udało się jej przekonać dwie firmy

Page 27: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

sponsorujące Reinholda - „Filę" i „Salewę" - ażeby i nas wyekwipowały. Dość łatwo

się zgodziły, ale później nie mogliśmy się doprosić czegokolwiek. Jechaliśmy z

Wojtkiem do Włoch na festiwal filmowy w Trento i po drodze wstąpiliśmy do

Monachium, gdzie mieszka Messner. To było moje pierwsze, bardzo ciekawe i

sympatyczne spotkanie z Uchi. I to od razu. jak się dziś śmieję, pod nieobecność

męża. Powiedzieliśmy. że z obiecanek obu firm - jak dotychczas - nici. Obtańcowała

kogoś tam w „Fili" i w „Salewie" i skutek był natychmiastowy. Otrzymaliśmy

obiecane rzeczy. Swetry, bieliznę, kurtki, czekany, karabinki, liny. Ale wtedy nie był

to jeszcze kontrakt w dosłownym tego słowa znaczeniu. Moment, kiedy mogłem już

zupełnie nie czuć się gorszy od zachodnich alpinistów, jeśli chodzi o ekwipunek,

nadszedł dopiero przed wyprawą na Manaslu. Kilku uczestników wyprawy

wyposażyła w odzież zachodnioniemieęka firma „VauDe". Również niemiecka

„Ederweisse" zaopatrzyła nas w liny, a włoski „Camp" w niezbędne „żelaziwo".

Właśnie „Camp" to jedna z trzech firm. dla których jestem obecnie technicznym

doradcą.

- Nie musisz też chyba, jak niegdyś, korzystać z protekcji. To raczej firmy

starają się o twoje względy?

- Nieraz nawet aż za bardzo. Kiedyś Museo Nazionale delia Mon-tagna „Duca

degli Abruzzi" w Turynie zwróciło się do mnie z prośbą, abym przekazał im swój

stary ekwipunek górski. Była już wtedy w muzeum gablota Messnera, miała być i

moja. Zgodziłem się. Ale gdy tylko dowiedziały się o tym owe trzy włoskie firmy,

natychmiast otrzymałem propozycję: „Damy wszystko, czego sobie pan życzy, byle

tylko trafiło do muzeum". Ostatecznie nic z tego nie wyszło. Powiedziałem: „Albo to

pic, albo muzeum". Proszono przecież wyraźnie

36 ..Kotlach" - tlrma austriacka produkująca obuwie sportowe, przede wszystkim

wspinaczkowe i narciarskie.

26

0 mój stary ekwipunek. Nie możemy wmawiać zwiedzającym, że Kukuczka od

urodzenia chodziłw butach ..Scarpy", koszulach ..Bailo"

1 podpierał się czekanem „Campa". Producenci dali się przekonać, przy czym

Page 28: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

nasze stosunki nie popsuły się ani trochę. Nadal współpracujemy. Oni wyposażają

moje ekspedycje, a ja po każdej z nich wysyłam do Włoch swoje i moich kolegów

spostrzeżenia o trwałości i użytkowych zaletach sprzętu.

- A co trafiło w końcu do gabloty Kukuczki w Turynie?

- Stary, jeszcze przedwojenny skafander mojego ojca, spodnie pumpki,

własnoręcznie wykonane haki i młotek. Wszystko to wygląda szaro i biednie w

porównaniu z zawartością stojącej obok gabloty Messnera. Gdy mnie ktoś o to pyta.

odpowiadam, że taki szary, maskujący kolor miał w swoim czasie wiele zalet. Za

młodu, bywało, wspinałem się na dziko w Tatrach Słowackich. Jak łatwo się

domyślić, nie zależało mi wcale na tym, abym był widoczny z daleka. Zdarzyło się

raz, że wpadłem nagle prosto w objęcia kogoś w mundurze. Nie pamiętam już, kto

był moim towarzyszem, gdy wczesnym rankiem szliśmy przez las w stronę

Młynarczyka37. Aż tu nagle wyszedł zza załomu wąskiej ścieżki mundurowy.

Słowacki wopista? „Dokąd?" -pyta. „Na Młynarczyk" - odpowiadamy. „A

zezwolenie na biwak macie?" Nie dość, że nie mieliśmy zezwolenia na biwak, to i

granicę przekroczyliśmy nielegalnie. Ale odzyskaliśmy nieco rezonu, kiedy

zorientowaliśmy się, iż mamy do czynienia tylko z pracownikiem służby ochrony

przyrody. Odpowiedzieliśmy więc hardo, że my tu nie na biwakowanie idziemy, lecz

na wspinanie. „Tak? - mówi Słowak. -To niech was tylko przyłapię z namiotem...

Wtedy pogadamy. Do Młynarczyka droga daleka. Będziecie musieli gdzieś spać".

„Dobra -mówimy - zgoda". I tyle nas widział. Więcej się już nie spotkaliśmy. Słowak

ostrzegał nas zupełnie serio. Może więc pomogły nam w czasie biwaku nasze

maskujące ubrania?

Powrotny za dwa lata

- Nim jednak zaczęliście chadzać w poszukiwaniu nowych, trudnych dróg na

słowacką stronę, mieliście jeszcze niemało do zrobienia w naszych Tatrach...

Rzeczywiście wkrótce po ukończeniu kursu zebrałem na koncie

Młynarczyk - sąsiad Małego Młynarza w masywie Młynarza.

27

sporo liczących się sukcesów. Chodziłem wtedy w parze z Piotrkiem Skorupą.

Page 29: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Dobraliśmy się jeszcze na skałkach. Razem pokonaliśmy między innymi filar

Kazalnicy38, daliśmy też radę słynnemu wówczas z trudności,,wariantowi R" na

Mnichu. Szło nam tak dobrze, że zostaliśmy zakwalifikowani na tak zwany obóz

unifikacyjny, zorganizowany przez Zarząd Główny Klubu Wysokogórskiego w

Warszawie. Po tym tatrzańskim zgrupowaniu mieliśmy realne szanse wyjazdu na

centralny obóz w Dolomity albo nawet we francuskie Alpy. Gdyby nie to, że poczta

dostarczyła mi charakterystyczny bilet w jedną stronę. Powrotny miałem otrzymać za

dwa lata. Zostałem żołnierzem. Piotrka spotkało to tego samego dnia.

- Dla niejednego tak długie rozstanie z górami oznaczałoby nieuchronny

rozwód. Ale nie dla ciebie...

- Ubrali mnie w mundur. Nigdy przedtem nie byłem tak rozgoryczony. Bywa,

kiedy człowiekowi jest źle, że postanawia sobie jeszcze dołożyć. Niech będzie

jeszcze gorzej! To czasem przynosi ulgę, pozwala się rozładować. Zrobiłem coś

takiego. Nie jadłem i nie piłem przez sześć dni. Wyznaczyłem sobie zadanie:

wytrzymać jak najdłużej. Po pierwszych dniach głodówki czułem się

nadspodziewanie dobrze, właściwie normalnie. Za to kolegom moje zachowanie

wydawało się nienormalne. Na początku jeszcze wierzyli w wymówki o kłopotach

żołądkowych i koniecznej ścisłej diecie, ale w końcu ktoś doniósł dowódcy. Wtedy

przyszło mi do głowy, że może lekarz uzna mnie za poważnie chorego. Wypaliłem

przed wejściem papierosa. Rzeczywiście zawirowało mi w głowie, serce zaczęło

walić jak młot, zebrało mi się na wymioty. Ale badanie niczego nie wykazało.

Wszystko odbyło się jak w „Szwejku". Zrobiłem na komendę dwadzieścia

przysiadów. Tylko zamiast lewatywy dostałem jakieś pigułki. Na ponowne badanie

miałem przyjść za trzy dni. Już za drzwiami gabinetu postanowiłem, że koniec z

eksperymentami. Choć nie dałem za wygraną. Niebawem jednostkę wizytował

generał. Przemawiając przed frontem oddziałów, ogłosił, że kto chce, może z

pominięciem drogi służbowej zapisać się do niego na rozmowę. Byłem jedyny w

całym pułku, który się na to zdecydował. Moi przełożeni wpadli w popłoch.

Koniecznie chcieli wiedzieć, o co chodzi. Obiecywali urlop.

Generał słuchał uważnie. Powiedziałem mu o swoim wspinaniu i poprosiłem, ażeby

Page 30: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

mnie przeniósł do wojsk desantowych lub cho-

38 Kazalnica - szczyt w Tatrach Wysokich, wznoszący się nad Czarnym Stawem,

wys. 21 59 m n.p.m.

28

ciaż do WOP-u gdzieś na południowej granicy, albo do podhalańczy-ków. Żebym

mógł być bliżej gór. Nic z tego. Generał nie wykazał należytego zrozumienia.

Stwierdził, że tacy jak ja są bardzo potrzebni I w normalnych jednostkach. 2al nie

przechodził mi długo. Podsycały go listy od dziewczyny. Pisała mi przecież o górach,

o tym co robią jnni. Ale coraz rzadziej. W końcu listy przestały przychodzić.

Zrozumiałem, że rzuciła mnie dla innego, wspaniałego wspinacza.

Końca służby doczekałem w jednostce pod Gdańskiem. Kiedy rozgoryczenie

przygasło, postanowiłem przede wszystkim dbać o dobrą formę fizyczną.

Startowałem więc w zawodach wielobojowych. Nawet z sukcesami. Ale nie o takich

osiągnięciach przecież marzyłem.

- Jaki był powrót do wspinaczki po tak długiej nieobecności? Przecież nikt na

ciebie nie czekał, nie miałeś zarezerwowanego miejsca w schronisku nad Morskim

Okiem czy tym bardziej w alpejskich wyprawach...

- Wyszedłem z wojska jesienią 1970 roku. Piotrek też. Od razu zaczęliśmy

przygotowania do zimowego sezonu. A cel wyznaczyliśmy sobie niezwykle ambitny

- przejść direttissimę Kazalnicy. W tamtych czasach o takim wyczynie przemyśliwali

najlepsi wspinacze. Długo trzymaliśmy to w tajemnicy. Dołączył do nas Adam Bara.

W końcu wyruszyliśmy we trzech. Pociąg do Zakopanego odjeżdżał o północy i

nagle na peronie dostrzegłem Michała Gabriela, jednego z najlepszych wówczas

polskich taterników. Oho - pomyślałem - coś mi się zdaje, że się spotkamy.

Tragiczna Kazalnica

I rzeczywiście. Weszliśmy w ścianę 22 marca, ale pogoda szybko się załamała i

trzeba się było wycofać. W schronisku zastaliśmy całą wspinaczkową czołówkę:

Gabriela. Wilusza. Kurtykę, Kęsickiego. Miałem dobrego nosa. Kiedy

postanowiliśmy przeczekać następny dzień, oni poszli pod ścianę i zaczęli

wspinaczkę. Byli pierwsi. Nazajutrz doszli już dość wysoko, a nas rozeźliło

Page 31: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

dodatkowo to, że użyli Pozostawionych przez nas poręczówek. Nie daliśmy jednak za

Ograną. Ruszyliśmy w pogoń.

Tatry były dla ciebie szkołą wspinaczki i tam też zetknąłeś się po raz pierwszy z tym,

co chyba tkwi w podświadomości każdego, kto z "ną staje u stóp góry. Ze śmiercią...

29

Numer czwarty ..Taternika" z 1971 roku na stronie 152 w rubryce „Górskie wypadki"

donosił: „26 marca, w czasie wspinaczki direttissimą Kazalnicy, spadł z wysokości

około 260 metrów dwu-dziestotrzyletni Piotr Skorupa z Katowic, ponosząc śmierć na

miejscu. Idąc jako trzeci (w drugim zespole), korzystał on z ławeczki umocowanej na

linie z pomocą węzła prusika. Prawdopodobnie wskutek złamania się ławeczki

odruchowo chwycił węzeł, który z tego powodu nie zacisnął się na oblodzonej linie

(nawiasem mówiąc na końcach nie związanej). Jego dwaj towarzysze, Andrzej Bara i

Jerzy Kukuczka z Katowic, zabiwakowali wraz z zespołem Wojciecha Kurtyki i rano

zjechali ze ściany, podczas gdy Kurtyka z towarzyszami kontynuował drogę".

- Piotrkowi brakowało do mojego stanowiska dwóch, może trzech metrów.

Słyszałem go już dyszącego pod przewieszką. Krzyknąłem: „Pospiesz się, herbata

czeka!" Za chwilę wysunął się zza skalnego występu, na którym załamywała się lina i

właśnie wtedy trzasnęła ławeczka. Rano znaleźliśmy go pod ścianą. W schronisku

zawiadomiliśmy Górskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe. Zaczęło się bardzo

przykre wyjaśnianie okoliczności tragedii. Na miejscu był Andrzej Paczkowski z

warszawskiego Klubu Wysokogórskiego, zjawiła się także milicja. Pamiętam, że

któryś z funkcjonariuszy zapytał mnie nagle: „Czy przed śmiercią Skorupy często się

z nim kłóciliście i o co?" Najbardziej dramątyczne były rozmowy z rodzicami Piotra.

Dni po tragedii i pogrzeb przyjaciela były dla mnie szczególnie bolesne. Coś się we

mnie załamało. Andrzej Bara przeżywał to samo. Musiałem sobie jakoś z tym

poradzić. Musiałem...

Po dwóch tygodniach wróciłem w Tatry. Z Januszem Skorkiem i Zbyszkiem Wachem

powtórzyliśmy „Kurtykówkę"39, było to pierwsze przejście zimowe. Zrobiliśmy ich

kilka w tym sezonie. Na direttissimy Małego Młynarza i Młynarczyka, na

„Aligatora"40, na Mięguszowieckim Pośrednim41 przyszła kolej w następnym

Page 32: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

sezonie. Lato 1971 spędziłem na wspinaczce w Bułgarii.

- Wyprawa w bułgarską Riłę przyniosła nie tylko olśnienie wspaniałym

sprzętem. Miałeś okazję spotkać nowych ludzi, poznać nowe

39 ..Kurtykówka" - droga wspinaczkowa na Małym Młynarzu.

40 ..Aligator" - droga wspinaczkowa na Mięguszowieckim Szczycie Pośrednim.

41 Mięguszowiecki Szczyt Pośredni - wierzchołek w Tatrach Wysokich,

sąsiadujący między innymi z Kazalnicą, wys 2398 m n.p.m.

30

drogi górskie. Zyskałeś możliwość jeszcze jednej konfrontacji własnych umiejętności

z dokonaniami innych.

Przyjechaliśmy do Bułgarii bez umawiania się z kimkolwiek. Nikt o nas nic nie

wiedział, toteż z dużym niedowierzaniem udzielono nam odpowiedzi na pytania o

najbardziej znane i najtrudniejsze tamtejsze drogi wspinaczkowe. Wydawało mi się

nawet, że wyczuwałem u Bułgarów delikatną kpinę.

- No i jak było?

_ A tak, że w dwa tygodnie zrobiliśmy wszystkie znane drogi, niektóre powtarzając

po raz pierwszy. Między innymi direttissimę na ścianie Zlyatego Zuba42, bardzo

trudną, pokonaną przez najlepszych bułgarskich wspinaczy w pięć dni. Nam zajęła

osiem i pół godziny. Korzystaliśmy, rzecz jasna, z zastanych gdzieniegdzie w skale

haków, ale wrażenie i tak pozostawiliśmy po sobie duże. Jednak ciągle czułem głód

wspinaczki. Mój partner, Krzysztof Baraniok - przeciwnie. Stwierdził, że ma już dość

gór i chce nad morze. Zostałem z tym niedosytem sam i sam postanowiłem się

wspinać. Ale niedługo. Mój zapał ostygł, gdy podczas solowego przejścia

Czerwonych Ścian43 wypruł mi nagle jeden z haków i odpadłem od ściany,

zatrzymując się na następnym. Niebawem i ja zakończyłem bułgarski epizod na

czarnomorskiej plaży.

- Potem przyszedł czas na włoskie Dolomity...

Torre Trieste w superstylu

- To była naturalna konsekwencja. Miałem już sukcesy w Tatrach, dotarły do kraju

także wieści z Riły, więc centralna komisja stołecznego Klubu Wysokogórskiego44,

Page 33: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

kwalifikująca na obóz wspinaczkowy do Włoch, wzięła i mnie pod uwagę. Wyjazd

miał dla mnie wielkie znaczenie. Oto po raz pierwszy mogłem wyrwać się z

hermetycznego środowiska Harcerskiego Klubu Taternickiego i spróbować sił wespół

z lepszymi, znanymi już taternikami. Marzyły mi się nowe 1 trudniejsze drogi w

coraz wyższych górach, a to mogłem osiągnąć

** Zlyat Zub - szczyt w paśmie Riły. Wys. 2*650 m n.p.m.

Czerwone Ściany - masyw w paśmie Riły, w którym wytyczono znane drogi

wspinaczkowe

klub Wysokogórski - w owym czasie miał swoje koła w kilku miastach kraju i pełnił

C|ę dz|siejszego Polskiego Związku Alpinizmu Między innymi zatwierdzał składy

wypraw zagranicznych.

31

jedynie przez „transfer" do ekstraklasy. Ta zaś działała za granicą, właśnie w

Dolomitach i Alpach.

- Sprawdziłeś się?

- Hmm, z kolejnej wspinaczki wróciłem zadowolony, a nawet dumny z siebie.

Wyjechaliśmy do Włoch w czwórkę - Tadek Łaukaj-tys, Zbyszek Wach, Janusz

Skorek i ja. Powtórzył się w pewnym sensie bułgarski scenariusz. Nie znani bliżej

Polacy pokazali, co potrafią. Włochów zdziwił niepomiernie styl, w jakim

pokonaliśmy słynną południową ścianę Torre Trieste, wytyczając na niej direttis-

simę, zwaną od tamtej pory polską. W miejscowych gazetach codziennych ukazały

się nawet z tej okazji artykuły na pierwszych stronach. Były też i inne sukcesy.

Poddała się nam skrajnie trudna droga Aste-Fai45, oznaczana symbolem Vl+, na

Civetcie46. Byliśmy tak zgłodniali innych niż Tatry gór, że wydawało się, iż nie ma

dla nas przeszkód nie do pokonania. Wspinaliśmy się, jakby nas kto spuścił ze

smyczy. Nie zabrakło też innego rodzaju doświadczeń. Po raz pierwszy trafiłem ze

ściany do szpitala. Wprawdzie na obserwację, ale...

Zbigniew Wach tak wspominał krytyczny moment wspinaczki na łamach „Taternika"

z 1972 roku, numer 4, na stronach 173 i 174: ,,(...) gdy Jurek Kukuczka znalazł się

obok mnie na półce, noc mieliśmy już na karku.

Page 34: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Przespaliśmy ją z chłopcami niezbyt wygodnie, a rankiem wróciliśmy po linie do

naszego stanowiska i Jurek zabrał się do ziemi nie znanej Na początku było ładne

V+, potem VI na przewieszonym bloku, ale Jurek wczepił się w przewieszone

zacięcie i wyszedł na półkę, a ja za nim. Teraz była moja kolej. Ruszyłem niechętnie,

bo nie było nic litego w tej parszywej ścianie. Jurek wyciągnął aparat i właśnie wtedy

chwyt wykruszył mi się spod palców, obsunąłem się na duży stopień, a ten wyłupał

się raptownie i runął w dół, prosto na stanowisko. Jeszcze dziś widzę przerażoną

twarz Jurka, jego rozpaczliwy unik i moment, gdy blok szarpnął nim całym, rzucając

go na ścianę. Palce mi drżały, gdy opuszczałem się do niego po linie. Na szczęście

kontuzje okazały się mniej groźne, niż się można było spodziewać. Po opatrunku

Jurek szybko przyszedł do siebie i postanowił iść dalej".

Początkowo chłopcy myśleli, że trzeba będzie zjechać. Ale byliśmy

45 Aste i Fai - dwaj alpiniści włoscy, od których droga wzięła nazwę.

46 Civetta - szczyt w Dolomitach, wys. 3? 18 m n.p.m.

32

już P° decydujących trudnościach i żal było zdobytej wysokości. Byłem paskudnie

poobijany i każdy ruch sprawiał mi okropny ból. jednak zaparłem się i przekonałem

ich, że jeśli mnie zwolnią z prowadzenia, to dam radę.

W szpitalu w Agordo47 spędziłem sześć dni. Zeszyli mi rany na plecach i

obserwowali, czy w środku wszystko w porządku. Było okay. wyszedłem z nakazem

powrotu do domu. Wróciłem do obozu i w ciągu dziesięciu dni zrobiliśmy jeszcze

trzystumetrowy filar Bancon w Cima Bancon48 i północno-zachodnią ścianę Punta

Civetta49.

- Chciałeś nowych dróg i miałeś je. Chciałeś rywalizacji na wyższym poziomie -

spełniło się i to. Właśnie sportowa strona twoich wyczynów spotkała się z uznaniem.

Za Torre Trieste wpięli ci w klapę brązowy medal ,,Za wybitne osiągnięcia

sportowe"...

- Po kilku miesiącach wpinali już następny, tym razem srebrny. W sezonie

1972/1973 pod kierownictwem Janusza Kurczaba wyjechaliśmy w szóstkę zmierzyć

się ze ścianą Civetty zimą. W ostatniej chwili ubiegli nas Włosi. Poszliśmy więc na

Page 35: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Via del Idealle na południowej ścianie Marmolady50. To równie trudna i znana

droga. Udało się.

- Droga w Alpy znów stanęła otworem...

■ - Alpy wtedy były szczytem moich marzeń. O Himalajach jeszcze się nie mówiło.

Nawet jeśli w roku 1 971 wyruszyła do Nepalu pierwsza powojenna wyprawa, to dla

większości z nas alpejskie ściany stanowiły cel ostateczny. Chociaż może nie.

Himalaje kołatały się gdzieś w mojej świadomości czy też może raczej

podświadomości. Wiedziałem przecież, że ludzie zdobywają w nich wierzchołki

ośmiotysięczne, ale tak daleki wyjazd leżał poza granicami możliwości

organizacyjnych. Nie zaprzątaliśmy więc sobie tym głów.

W Alpy, dokładnie w Alpy Delfinatu51, wyjechałem tuż po powrocie z Dolomitów,

zimą 1974 roku. Moja dobra passa w „centrali" trwała. Tym razem jednak wróciliśmy

bez sukcesów. Pogoda w lutym 1 marcu okazała się tak paskudna, a warunki tak

trudne, że musie-

47 Agordo - miasto we włoskiej prowincji Górna Adyga, leżące w dolinie rzeki

Corde-vole

^ Cima Bancon - masyw skalny w Dolomitach

^ Punta Civetta - szczyt w Dolomitach, wys 2892 m n.p.m.

5, ^arnriolada - najwyższy szczyt Dolomitów, wys. 3342 m n.p.m.

Py Delfinatu - część Alp francuskich, znajdująca się w regionie Dauphine ze sto-"cą

w Grenoble

3 szczytach świata

33

liśmy w ogóle zrezygnować ze wspinaczki. Na domiar złego nasz sześcioosobowy

zespół był wyjątkowo źle dobrany, a właściwie należałoby powiedzieć - zupełnie

niedobrany. Toteż rozpadł się szybko i nawet gdybyśmy trafili na lepszą aurę. to nie

wiem. czy zdołalibyśmy coś osiągnąć. Ta pierwsza alpejska eskapada była całkowicie

chybiona. Może zaciążyła nad nią „klątwa" Henryka Furmanika, szefa

przygotowującej się właśnie wyprawy w góry Alaski i Kanady. Byłem w jej składzie.

Heniek sarkał, że roboty huk, a ja sobie na jakieś wycieczki w Alpy wyjeżdżam.

Page 36: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Okazało się, iż miał zupełną rację. Pojechałem na wycieczkę.

- W końcu jednak dobrałeś się do alpejskich ścian. I to tych najtrudniejszych.

Dwa sezony były pełne sukcesów. Sukcesów jakby wbrew wszystkim i wszystkiemu.

Najpierw była bowiem brzemienna w skutki wyprawa za ocean...

- W drodze powrotnej z Włoch tak się spieszyłem, żeby zdążyć na wyznaczony

przez Furmanika termin, że zrezygnowałem z kilkudniowego postoju w Genewie i

propozycji dorobienia sobie przy sprzątaniu biur. W efekcie jednak nie przybyłem na

czas do Gliwic, za co Furmanik skreślił mnie z listy wyprawy. Po kilku dniach

wrócili ze Szwajcarii koledzy, niesłychanie dumni, bo każdy z nich przywiózłtak

modny wówczas kasetowy magnetofon. Byłem zgnębiony do reszty. Na szczęście

Heniek ogłosił amnestię i wyjechałem.

Alaskańska lekcja

- Właśnie wtedy, w 1974 roku zetknąłeś się po raz pierwszy ze znojem

przygotowywania dużej, kosztownej, reprezentacyjnej ekspedycji. Wielokrotnie

mówiłeś, że sprawy organizacyjne nie są twoją mocną stroną. Czy to wtedy nabrałeś

do nich pewnej rezerwy?

- Wiele rzeczy nie spodobało mi się od razu. Na przykład jednakowe

„umundurowanie" dla członków wyprawy. Pamiętam, jak to było na „Batorym"

podczas rejsu do Kanady. Wszystko robiliśmy na komendę. Na obiad schodziliśmy w

marynarkach z orzełkami na piersiach, kolacje zawsze jedliśmy w jednakowych

swetrach. Wywoływało to, jak sobie przypominam, uśmieszki pasażerów, ale taki

fason trzymaliśmy do końca. Była to wtedy obowiązująca moda w naszym

alpinistycznym świecie. Dziś to już historia. Oprócz alaskańskiej uczestniczyłem w

jeszcze jednej takiej reprezentacyjnej wyprawie, ale wtedy garnituru nie założyłem

już ani razu.

34

Nasza amerykańska eskapada była swoją drogą prawdziwą przy-aodą Przeżyć nie

związanych z górami mieliśmy co niemiara. Bo też orzebyliśmy w poprzek ogromny

kontynent, poznając po drodze wspaniałych ludzi i rzeczy nie znane. Najbardziej dla

mnie pamiętnym miejscem stało się zachodnie żebro McKinleya. Jakoś zupełnie

Page 37: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

zlekceważyłem przed wyjazdem wysokość i cierpienie moje było chyba tym

boleśniejsze. Pierwszym sygnałem, jeszcze podczas zakładania niższych obozów,

był.nagły brak „pary". Wytężałem wszystkie siły, ale nie mogłem dorównać tempu

kolegów. Coraz częściej zostawałem w tyle, coraz krótsze odcinki mogłem pokonać

bez odpoczynku i uspokojenia szalejącego w piersi serca oraz wyrównania rwącego

się oddechu. Wyżej dopadły mnie nudności, potworny ból głowy i wreszcie wymioty.

„Śą zupełnie zdrowi ludzie, bo tylko o takich mówimy, dla których niebezpieczne

może stać się przebywanie już na wysokości 4000 metrów. Każdy dłuższy pobyt

przeciętnego człowieka powyżej 5000 metrów nad poziomem morza kończy się

zaburzeniem funkcji życiowych, a po pewnym czasie wyniszczeniem organizmu.

Jedynym ratunkiem jest wtedy jak najszybsze przetransportowanie chorego niżej Na

stoku kanadyjskiej góry Mount Logan, wznoszącej się na wysokości 6050 metrów -

drugiej co do wysokości na kontynencie -działa 800 metrów pod wierzchołkiem

laboratorium, badające zachowanie się organizmów ludzi przebywających dłużej w

warunkach niskiego ciśnienia i silnie rozrzedzonego powietrza. Wielu spędziło tam

pod obserwacją tygodnie, a nawet miesiące; śpiąc, jedząc, pracując, utrzymując się w

dobrej formie. Ale zawsze dochodziło do nagłego i gwałtownego załamania.

Organizm raptownie domagał się powrotu na niziny. Nieusłuchanie tego apelu

oznaczałoby nieuchronną śmierć"52.

- Czułeś się fatalnie, a mimo to szedłeś w górę. Czy zdawałeś sobie w pełni sprawę z

niebezpieczeństwa? Interesuje mnie, czy Pełna świadomość skutków przebywania na

dużej wysokości mogła być wtedy i czy była kiedykolwiek później czynnikiem

hamującym twoją wolę zdobycia szczytu? Czy kiedyś jeszcze tak chorowałeś?

Fragmenty opisujące zachowanie się organizmu himalaisty, wspinającego się Jan

'WyzSzyc^ 9ć>rach. zostały napisane na podstawie informacji uzyskanych od dra aria

Serafina, lekarza, alpinisty, członka Polskiego Klubu Górskiego, uczestnika wielu

"Ypraw alpejskich i himalajskich.

35

- To jasne, że wtedy nie wiedziałem o wpływie wysokości na organizm

człowieka tyle co dziś. Prawie nic nie wiedziałem, zwłaszcza

Page 38: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

0 swoich możliwościach przystosowawczych. Nigdy jednak wiedza, którą

zdobyłem przez lata doświadczeń, nie powstrzymywała mnie przed wspinaczką. I

nigdy też nie chorowałem już tak jak podczas alaskańskiej wyprawy.

Wówczas wchodziliśmy na McKinleya drogą przez zachodnie żebro i kiedy

dobrnęliśmy do podszczytowego plateau53, byłem dos-. łownie na ostatnich nogach.

Pogoda była przepiękna, bezwietrzna, wokół widniały ośnieżone góry w czerwonej

poświacie wiszącego tuż nad horyzontem słońca. Wszyscy gapili się zauroczeni tym

landszaf-tem i nikomu już nie chciało się iśc wyżej. Zapadła decyzja, że biwakujemy

i wspinaczkę dokończymy nazajutrz.

Pomyślałem, że jak siądę, to już nie wstanę i być może nici będą ze szczytu. Głośno

zaś obwieściłem, że nie czekam i idę, korzystając z jasności białej nocy54. Tym

bardziej iż nie wiadomo, co przyniesie jutro. Pogoda wyglądała na pewną i mówiłem

tak jedynie przez wzgląd na siebie. Po chwili ruszyłem w górę, nie oglądając się na

resztę. Chyba tym ich ostatecznie przekonałem. Nie uszedłem jeszcze stu metrów,

gdy ruszyli moim śladem. Przegonili mnie zresztą bardzo prędko, bo byłem zupełnie

wyczerpany. Na wierzchołek dotarłem z czarnymi plamami przed oczyma, ostatkiem

woli, w chwili kiedy oni zabierali się już do zejścia. Zdążyłem jeszcze zatrzymać

Jurka Kallę

1 wcisnąłem mu do rąk aparat, żeby pstryknął mi fotkę. Tyle było mojej uciechy

z pierwszego sześciotysięcznika.

- Nie wiedziałeś też jeszcze, że tyle było twojej uciechy z całej wyprawy w

ogóle. Po zdobyciu McKinleya musiałeś się pożegnać z Alaską...

- Właśnie. Rano, po obudzeniu, ujrzeliśmy potężne zwały chmur, podnoszące się

szybko do góry. Nie minęła godzina, a rozpętał się alaskański sztorm. Odczułem

satysfakcję z wczorajszego wieczoru. Trzeba było wiać w dół ile sił. Szarpani kilka

godzin na grani przez potworny wiatr schroniliśmy się w namiotach i

prowizorycznym igloo.

53 Plateau - miejsce spłaszczenia i opadnięcia stromizny grani często tuż pod jej

kul minacją. a więc wierzchołkiem

54 Mount McKinley. najwyższa góra Ameryki Północnej, wys. 61 49 m n.p.m.

Page 39: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

wznosi się niedaleko północnego kręgu polarnego. Latem w tej szerokości

geograficznej występuje zjawisko bezpośredniego przechodzenia zmierzchu w świt.

Jest ono spowodowane płytkim zapadaniem słońca pod horyzont.

36

Czekaliśmy cały dzień. noc. drugi dzień i znów noc. Pogoda się nie zmieniała,

łączności z bazą nie było. o sytuacji na dole nie mieliśmy pojęcia. Dwa razy

zaczynaliśmy schodzić. Bez skutku. Przy ponownej próbie Jurek Sznytzer nagle

odpadł i tylko dzięki linie asekuracyjnej uratował się od śmierci. Sytuacja stała się

poważna, zwłaszcza że wszyscy byli już trochę odmrożeni.

Jednym z naturalnych odruchów organizmu, który znalazł się na dużej wysokości,

jest wzmożona aktywność produkcyjna szpiku kostnego. Zmuszony przez organizm,

dopominający się zrekompensowania tlenowego niedoboru, zaczyna wytwarzać

bardzo dużo czerwonych ciałek krwi, powodując po pewnym czasie dwukrotne

zwiększenie ich liczby - nawet do 9 min w 1 cm sześciennym. Liczniejsze czerwone

ciałka krwi umożliwiają lepsze rozprowadzenie tlenu w ustroju. Ale powoduje to

znaczne zgęstnienie krwi, która ma tym samym utrudniony przepływ przez naczynia

krwionośne. Wyobraźmy sobie, że przez przewód i sitko łazienkowego prysznica

miast wody zaczyna nagle płynąć miód... W układzie krwionośnym dzieje się

podobnie. O ile gęsta krew jakoś radzi sobie w żyłach i tętnicach, to już przeciskanie

się przez cienkie naczyńka włosowate, znajdujące się na przykład w zakończeniach

palców rąk i nóg jest bardzo spowolnione i utrudnione. Tó tłumaczy, dlaczego tak

często i łatwo dochodzi wtedy do odmrożeń, nawet przy niewielkim mrozie "55

Na domiar wszystkiego Jurek Kalla dostał ataku kolki nerkowej. Sznytzer przestał

zupełnie kontaktować, wpadł w jakąś apatię. W najlepszej formie był Adam

Bilczewski56 i... ja. Już po zejściu ze szczytu odzyskałem dobre samopoczucie. Był

to efekt aklimatyzacji. Potem wielokrotnie przekonałem się, iż postępuje ona u mnie

zwykle wolniej niż u innych, ale też utrzymuje się dłużej.

We dwóch zajmowaliśmy się więc sprawą najważniejszą, czyli kuchnią. Gotowanie

picia dla wszystkich ciągnęło się długo w noc. Siedzieliśmy w igloo w kompletnie

mokrych ciuchach i pełnych wody śpiworach, zasypiając co chwilę przy kuchenkach.

Page 40: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

W nocy straciłem czucie w palcach u nóg, ale rozmasowanie odkładałem do roztopie-

" D'J. Serafin.

^ dam Bilczewski - zmartw 1987 roku. Był wiceprezesem Polskiego Związku Alpi-

l2nnu, kierownikiem wypraw na Lhotse (1979 rok), Makalu (1982 rok), Dhaulagiri

11 385 rok)

37

nia kolejnej porcji śniegu. Aż nad ostatnią menażką zasnąłem na dobre.

Rano stóp nie czułem już zupełnie. Gdyby nie poprawa pogody, która pozwoliła nam

na zejście, byłoby jeszcze gorzej. Po 24 godzinach nieprzerwanego marszu moimi

stopami zajął się wreszcie lekarz. Decyzja zapadła szybko - szpital! Razem ze mną

,,skierowanie" dostał Jurek Sznytzer. Dla nas wyprawa skończyła się przed czasenry

- Kiedy na ring pada ręcznik i bokser wcześniej wraca do narożnika, często traci

na pewien czas zaufanie trenera i sympatię kibiców. Czy z tobą po Alasce było

podobnie?

- Chyba było to coś takiego. Nim się zjawiłem w kraju, w środowisku

namnożyło się już plotek. Wieści z Kanady musiały nadejść zniekształcone, bo

oczekiwano powrotu Kukuczki z amputowanymi nogami, ledwie żywego. Wierząc w

to święcie, moja siostra przyjechała z Katowic na Okęcie karetką. Wszak dostała z

,,Warty" telegram: „Odebrać Kukuczkę z lotniska". Na to, że wysiadłem z samolotu o

własnych siłach, tylko podpierając się kulą, mało kto, jak się zdaje, zwrócił uwagę.

Nawiasem mówiąc, straciłem tylko kawałek dużego palca. Już wtedy chyba

zaczynała rodzić się opinia, że nie sprawdzam się na wysokości i że pewnie nic ze

mnie już nie będzie. Ten alaskański wilczy bilet ciągnął się za mną latami.

Odmrożenia leczyłem długo, ale skutecznie. Nic nie mogłem jednak poradzić na

szerzącą się we wspinaczkowych kręgach i najwyraźniej podsycaną prze* jakiegoś

„życzliwego" opinię, że jestem skończony. Przestano mnie brać pod uwagę przy

ustalaniu grup wyjeżdżających w Alpy. Myślę też, że pewne znaczenie miało w tym

wszystkim jeszcze coś. Należałem mianowicie do Harcerskiego Klubu Taternickiego,

a do harcerstwa, kojarzącego się nieodmiennie z krótkimi spodenkami i czerwonymi

chustami, środowisko akademickie -dominujące naówczas w polskim taternictwie -

Page 41: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

odnosiło się z dużą rezerwą. Nie mogłem wtedy liczyć na dostanie się w Alpy przez

Warszawę. Musiałem poszukać innego sposobu. Niemałe znaczenie miał w tym, jak i

wielokrotnie później, łut szczęścia, przypadek

- Właśnie on zetknął cię z człowiekie m, który na twojej górskiej drodze znaczył

niemało. Myślę o Wojtku Kurtyce. Spotkaliście się w Alpach. Tym razem był to zbieg

okoliczności. Dopiero później, już w okresie himalajskim, była to sprawa

świadomego wyboru. Wybierał wtedy Wojtek...

Zimna kąpiel na Petit Dru

_ W Alpach, jak powiedziałeś, złączył nas przypadek. Wspinałem slę z Markiem

Łukaszewskim z Akademickiego Klubu Alpinistycznego przy Uniwersytecie Śląskim

i mieszkającą na stałe w Szwajcarii Baśką Kozłowską. Wyjechałem korzystając ze

studenckich układów i za własne pieniądze. Mieliśmy już za sobą drogę Major na

Mont Blanc57. Tam przypomniałem sobie o wysokości, dla której miałem już

szacunek Dziś, kiedy aklimatyzuję się w Himalajach, pierwsze reakcje organizmu

czuję właśnie na ,,alpejskich" czterech tysiącach metrów.

Wojtka, wówczas już gwiazdę polskiego alpinizmu, spotkaliśmy w Chamonix, kiedy

właśnie rozstał się ze swym partnerem, zmuszonym do nagłego powrotu do kraju.

Nie bardzo wiedział, co ze sobą począć i... przystał do nas.

Stworzyliśmy wtedy trójkę. On, Marek Łukaszewski i ja. Za cel obraliśmy sobie

północną ścianę Petit Dru58. Potężną, ponurą, zawsze skrytą w cieniu. Z pewnością

to i bardzo trudne podejście sprawiły, że niewielu dotąd próbowało się z nią

zmierzyć. Nikt przed nami jej nie pokonał.

Wygrana kosztowała cztery dni morderczego wysiłku w fatalnych warunkach. Po

pierwszych dwóch - wspinaliśmy się cały czas w strugach ulewnego deszczu -

byliśmy nieomal gotowi się wycofać. Marek już roztaczał przed nami rozkosze nocy

spędzonej w ciepłym i suchym schronisku, Wojtek prawie się pogodził z

koniecznością odwrotu, ze mnie też uszedł cały entuzjazm.

Na naszej drodze stała kilkunastometrowej wysokości granitowa płyta, całą

powierzchnią spływająca wodą. Zeby ją przejść, trzeba było dosłownie zanurkować.

Postanowiłem spróbować. Uzgodniłiś-my.że przejdę jeden wyciąg i gdyby się udało,

Page 42: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

mieliśmy ruszyć wyżej. W przypadku niepowodzenia postanowiliśmy zjeżdżać.

Sforsowałem tę cholerną płytę, pamiętam do dziś. Haki wbijałem w wodzie, chwyty

wymacywałem w wodzie, po wyciągniętych w górę rękach woda lała m' się przez

rękawy pod ubranie. W kilka minut byłem cały mokry, a kąpiel trwała ponad godzinę.

Dalej było już o wiele łatwiej. Krzyknąłem do Marka i Wojtka. Wkrótce, sześć

wyciągów wyżej, już pod samym szczytem, siedzieliśmy razem, przemoczeni do

suchej nitki

Mont Blanc - szczyt w Alpach Zachodnich (Francja), najwyższy w Europie, wys.

^807 m n.p.m.

petit Dru - szczyt we francuskiej części Alp, wys 3733 m n.p.m.

39

i zajadaliśmy konserwę, którą Marek wyczarował z plecaka jak sztukmistrz z

cylindra. Jakże nam wtedy smakowała!

- Ale mimo sukcesów nie brano cię pod uwagę przy najpoważniejszych

wyjazdach...

- No właśnie. Udało mi się wprawdzie wyjechać z gliwicką wyprawą w

Hindukusz, ale kiedy po powrocie, na wieść o przygotowywanej przez Janusza

Kurczaba wyprawie na Makalu, zaproponowałem mu swoje uczestnictwo,

zlekceważył mnie zupełnie. Czułem się wtedy jak skreślony z listy.

Skreślany bywałem zresztą i w dosłownym tego słowa znaczeniu -z listy płac w

pracy. Pracowałem wtedy w Zakładach Konstruk-cyjno-Mechanicznych Przemysłu

Węglowego. Wypowiedzenie dostałem w trakcie przygotowywania się do wyprawy

w Hindukusz. Co ciekawe, nikt nie doręczył mi tego na piśmie. Nieoficjalnie

słyszałem, że takich jak ja, to tu nie potrzebują. Albo wspinaczka, albo praca. Odejść

miałem z powodu przewidzianej wcześniej reorganizacji. Ale wyjednałem, że dadzą

mi spokój do powrotu z wyprawy.

- A jak jest teraz? Też jesteś przecież na etacie. Czyżby twoje osiągnięcia

sprawiły, że szefowie już nie myślą o zwalnianiu cię z pracy? Nawiasem mówiąc,

twoja sytuacja przypomina nieco, znany z historii innych dyscyplin sportu, status

pseudoamatora, pojawiającego się w pracy tylko raz w miesiącu, w dniu wypłaty...

Page 43: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

- Po tamtej historii w Zakładach Konstrukcyjno-Mechanicznych już jako

pracownik Zakładów Wytwórczych Urządzeń Sygnalizacyjnych też byłem nie raz

spakowany. Przetrwałem jednak. Dziś pracuję w tej samej firmie, noszącej nazwę

Ośrodka Badawczego Automatyzacji i Mechanizacji Górnictwa. Szefowie jednak są

znacznie życzliwsi. Właściwie mogę dostać urlop bezpłatny, kiedy tylko potrzebuję.

Ostatnio, przyznaję, dosyć często korzystałem z tej możliwości. Na czas wyprawy

poręcza za mnie Klub Wysokogórski.

- Wróćmy w góry. Mimo wszystko piąłeś się. Do McKinleya dołożyłeś kolejne

tysiąc metrów. Tym razem w afgańskim Hindukuszu. Stanąłeś o stopień wyżej...

W przedsionku Himalajów

- Ta wyprawa była pamiętna pod wieloma względami. Wtedy po raz pierwszy

zetknąłem się ze Wschodem. Po raz pierwszy odczułem, co. to znaczy upał. Po raz

pierwszy też tak pechowo zaczęła się dla

40

mnie akcja w górach. Górach specyficznych, jak gdyby wynurzających się z

fundamentu osypujących się piarżysk - tak przywodzących na myśl nasze śląskie

hałdy - które trzeba było pokonywać całymi dniami, aby dostać się do podnóża

ściany, w miejsce dogodne do założenia bazy.

Jeszcze w czasie podejścia przyplątała mi się paskudna angina z wysoką gorączką.

Inni już zaczynali wspinaczkę, aklimatyzowali się. a ja leżałem w betach. Chyba z

pięć dni. Byłem rozgoryczony na los, bo przecież zawsze starałem się być w

czołówce, a tymczasem zostawałem daleko w tyle.

Kiedy Marek Łukaszewski, Janusz Skorek i Grzegorz Fligiel wybrali* się już nową

drogą na Kohe Tez59, akurat poczułem się lepiej. Żeby nadgonić z aklimatyzacją

wspiąłem się samotnie na sąsiedni pięciotysięcznik Aval60. Oni wtedy dochodzili do

wierzchołka Kohe Tez. Po zejściu rozbili biwak, ponieważ schodzić do bazy

postanowili następnego dnia. W chwilę po tym, jak ruszyli w dół, Marek zrobił

fałszywy krok i poleciał. Pociągnął za sobą Grzegorza i Janusza. Zatrzymali się 300

metrów niżej. Z drugiego obozu przez radiotelefon dotarła do bazy alarmująca

wiadomość: ,,Uwaga, wypadek, spadli. Potrzebujemy pomocy!"

Page 44: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Natychmiast ruszyliśmy w górę. W najgorszym stanie był Marek. Otwarte złamanie

nogi, mnóstwo mniejszych ran na całym ciele. Podobnie poobijany był Grzegorz i na

dodatek nieprzytomny. Najlepiej wyglądał Janusz Skorek. Też mocno potłuczony, ale

zszedł z moją pomocą do bazy. Z Markiem sprawa nie była taka łatwa. Musieliśmy

skonstruować nosze i z wielką ostrożnością krok po kroku znosić go na dół. Trwało

to kilka dni, kiedy więc biedak znalazł się już w bazie, lekarz, Michał Gliński, nie

miał innego wyjścia, jak natychmiast operować złamaną nogę. Rana strasznie się

paskudziła, ropiała i zaczynała cuchnąć. Zachodziła obawa zakażenia. Byłem

pierwszym asystentem przy tej operacji, naciągałem nogę. Potem przez kolejnych

kilka dni znów nieśliśmy Marka do samochodu.

W Kabulu61 zapakowali go do samolotu i poleciał do kraju. A tam Prosto do szpitala

w Piekarach Śląskich. Wtedy dopiero okazało się, ze noga to pestka. Marek miał

złamany kręgosłup! Jak przeżył upadek. Polową operację, transport pozostanie

tajemnicą. Prawdziwy cud. Ale

^ kohe Taz - szczyt w afgańskim Hindukuszu, wys. 701 5 m n.p.m. 6, Z3'"" szczVt w

afgańskim Hindukuszu, wys 5800 m n.p.m.

Kabul - stolica Afganistanu.

41

wyszedł ze wszystkiego obronną ręką. Rok na wyciągu pozwolił mu wyleczyć

kręgosłup. Tylko z nogą ma do dziś niewielkie kłopoty. Dzięki żelaznej woli wrócił

nawet w góry.

- Właściwie wyprawa była wraz z wypadkiem skończona, ale przecież stanąłeś

na wierzchołku Kohe Tez...

- Już zwijaliśmy bazę, a ja nie mogłem pogodzić się z myślą, że wszystkie moje

plany wzięły w łeb. W ostatniej chwili namówiłem chłopaków na ponowny atak. I

udało się. To był mój pierwszy siedmiotysięcznik.

- Po to, aby pokonać kolejną barierę, musiałbyś pojechać w Himalaje.

Tymczasem, jak już wspomniałeś, od pewnego czasu przestałeś się liczyć...

- Właściwie gdyby nie śląskie kluby, które organizowały własne ekspedycje, to

na zabranie się z wyprawą centralną długo bym pewnie czekał. Przed Makalu

Page 45: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

powiedzieli mi „nie", ale na szczęście katowicki Klub Wysokogórski rozpoczął

przygotowania do wyprawy na Nangę Parbat. I miejsce dla mnie się znalazło. Później

też zresztą trzymałem się śląskich ekspedycji. Aż wróciłem do łask. Teraz staram się.

o ile to możliwe, organizować własne przedsięwzięcia. Wtedy mogę robić wszystko

tak. jak mi to odpowiada.

WZNOSZENIE

Nanga Parbat - czyli pierwsza porażka. Stratedzy, kierownicy i teoretycy. W góry - za

co i którędy. Na Lhotse bez tlenu. Mount Eve-rest nową drogą. Rodzina. Biedronka

na Makalu. Udowodnij, że byłeś na szczycie. Na ośmiu tysiącach metrów bez glejtu.

Dyplomacja na szczycie i szczyty dyplomacji.

Nanga Parbat - czyli pierwsza porażka

- Wyprawa na Nangę Parbat miała szansę stać się w przypadku sukcesu bardzo

głośną w kraju. Byłaby to najwyższa góra zdobyta przez polską ekspedycję. Gorycz

porażki była więc tym większa, że wycofaliście się niewiele ponad sto metrów od

szczytu. Czy chociaż osiągnięcie granicy ośmiu tysięcy metrów sprawiło ci

satysfakcję?

- Nie. Droga wspinaczki ma kres na wierzchołku i wszelkie spekulacje, że

chociaż nie udało się wejść, to przecież pierwsi byliśmy tak wysoko, są tylko

dorabianiem teorii do własnej słabości. To zresztą

bardzo rozpowszechniona praktyka____la nie uznaję półzwycięstw.

_ ?

- Dziwisz się? A jednak tak było i"jest. Na przykład wyprawa na Lhotse w roku

1 974. Na szczyt nie wszedł nikt. ale potem głosiło się, że zimą tak wysoko - 7800

metrów - nie udało się wspiąć jeszcze nikomu. Wtedy bodajże powstało słynne

powiedzenie, iż tylko nieudane wyprawy widzą ślady Yeti. Pokazywano nawet

doskonałe zdjęcia. Z kolei ekspedycja na Malubiting, pierwsza w Karakorum (w roku

1969), jako sukces zanotowała wejście na przełęcz. Podobnie było później po

przegranej na K-2, kiedy do wierzchołka brakowało około dwustu metrów, ostatnia

zaś, też nieudana wyprawa zimowa na drugi szczyt ziemT na przetomre lat

1987/1988. zostata uratowana zdobyciem rezerwowego celu, niższego o ponad pół

Page 46: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

kilometra Broad Peaku. A za sukces uznano jej powrót w całości. To oczywiście jest

bardzo ważne, ale przeciez cel główny nie został osiągnięty. Tak jak i w pozostałych

przypadkach. Brak sukcesu powoduje natychmiast kreowanie zastępczego.

Znajduje to zresztą odbicie w obecnej sytuacji polskiego alpinizmu. Choć' jestem

przekonany, że jako sport swój obecny rozgłos

43

zawdzięcza w dużej mierze słabości innych dyscyplin. Polski sport leży na obu

łopatkach i himalaiści są jednymi z nielicznych, którzy od lat nieprzerwanie

konkurują z najlepszymi. Ale niechby tylko znów, jak w 1 974 roku, zaczęli grać

piłkarze albo bić rekordy świata lekkoatleci!

- Na stoku Nangi Parbat poniosłeś porażkę. A masz opinię człowieka nie

godzącego się z przegraną. Co jest w stanie skłonić cię do poddania i czy często

przystawałeś na bezwarunkową kapitulację?

- Podczas moich himalajskich wypraw zdarzyło mi się to tylko dwa razy.

Właśnie na Nandze i potem na południowej ścianie Lhotse. Na tej pierwszej wziąłem

już rewanż. Ta druga, wciąż jeszcze dziewicza, czeka na pogromcę.

Przykład nieudanej wyprawy na Nangę Parbat świetnie ilustruje złożony problem

doboru uczestników. Z jednej strony, aby przedsięwzięcie mogło zakończyć się

sukcesem, kierownik powinien zadbać, żeby w składzie ekspedycji byli wspinacze o

odpowiednio wysokich umiejętnościach i doświadczeniu. Z drugiej zaś, nie może

pominąć tych, którzy wspierali ją organizacyjnie. Na Nangę wyjeżdżaliśmy w roku 1

977, a wtedy pieniądze potrzebne na przygotowanie i wyekwipowanie wyprawy

zdobywało się przez wykonywanie różnych zleconych prac wysokościowych, za

które zapłata z przeznaczeniem na konkretny cel wpływała na konto Funduszu Akcji

Socjalnej Młodzieży.

Ja, rzecz jasna, też pracowałem i zarabiałem na wyjazd, ale nie interesowało mnie

zupełnie, jak się taką robotę załatwia. Uznawałem jej konieczność, bo przecież bftz

niej wyprawa nie byłaby możliwa, ale od wszelkich zabiegów, papierków,

dokumentów, zleceń, rachunków i tym podobnych spraw byli ci, którzy mieli do tego

smykałkę. Ich wkład w organizację ekspedycji był niewątpliwy i musieli się w niej

Page 47: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

znaleźć. Zadaniem kierownika jest w takiej sytuacji ustalić odpowiednie proporcje.

To się nie zawsze udaje. Tak też było w przypadku Nangi Parbat.

Z początku myśleliśmy o wytyczeniu nowej drogi na wschodnim filarze, ale szybko

się okazało, że w składzie, w jakim wyjechaliśmy, nie mieliśmy na to żadnych szans.

Pod ścianą wyszło na jaw, iż większość godziła się co najwyżej na atak

najłatwiejszym szlakiem. Koniec końców poszliśmy drogą Austriaka, Hansa Shella, z

1976 roku od strony Rupalu62. I tylko pod samym szczytem Marian Piekutowski,

Marek Pronobis i ja spróbowaliśmy nowego wariantu. Nie udało się.

62 Rupal - dolina dochodząca od południa do Nangi Parbat. Płynie nią lodowiec o tej

samej nazwie.

44

Wejście na Nangę Parbat było siedem lat wcześniej pierwszym himalajskim

sukcesem Reinholda Messnera. Ja na tej samej górze zacząłem od porażki.

Na południowej ścianie Lhotse nie powiodło mi się z innej przyczyny i w zupełnie

innych okolicznościach. To było tuż po zdobyciu Nangi Parbat w 1985 roku.

Spieszyłem się do kraju, żeby dogonić moją klubową wyprawę właśnie na Lhotse.

Spieszyłem się, ale cały czas biłem się z myślami i nie mogłem podjąć decyzji:

jechać czy nie? Minął jednak miesiąc i dwunastego września siedziałem w samolocie

do Delhi. Sam Moi koledzy pod wodzą Janusza Majera od kilku tygodni działali już

w górach. Jeszcze w Kathmandu byłem bliski rzucenia tego wszystkiego i powrotu.

Nie czułem ciągu w góry, ogarniała mnie jakaś niechęć, może nawet lęk. Nie potrafię

teraz dokładnie tego określić. Dość, że coś powstrzymywało mnie przed wyprawą na

Lhotse.

- A jednak ruszyłeś i to zdaje się bardzo szybko?

- Trasę do bazy, którą zwykle pokonuje się z karawaną w jedenaście dni,

przebyłem w cztery i zjawiłem się pod ścianą w chwili, kiedy na wysokości 7200

metrów stał już obóz czwarty, a 300 metrów wyżej powstawał piąty. Wyprawa więc

zaszła bardzo wysoko, ale wciąż nie dotarła do najniebezpieczniejszego i

najtrudniejszego miejsca. Cała południowa ściana jest stroma i najeżona

przeszkodami wszelkiego typu - skalnymi, lodowymi i śnieżnymi - a powyżej 8000

Page 48: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

metrów, pod samym szczytem, dosłownie staje dęba. Klucz do pokonania góry od

południa ukryty jest właśnie w tei barierze.

Jeszcze bez mojego udziału - w tym czasie aki.matyzowałem się wejściem do

czwórki na 7200 metrach - chłopcy założyli obóz szósty na 8000 metrów i po dojściu

do wysokości 8300 metrów stwierdzili, że ten wariant nie puszcza. Wtedy właśnie

zawieruszył się gdzieś mój krzyżyk. Taki niewielki srebrny, na łańcuszku. Dostałem

go jeszcze od mamy. Jakiś znak?

- Jerzy Kukuczka przesądny?

- Tak i to bardzo. Gdybym na przykład musiał pójść w góry trzynastego i miał

jakiś wybór, to nie poszedłbym...

- Ale przecież podczas poprzedniej ekspedycji stanąłeś na wierzchołku Nangi

Parbat właśnie trzynastego sierpnia!

- Widocznie nie miałem innego wyboru. A z krzyżykiem stała się rzecz

przedziwna. Starałem się, ale nie potrafiłem o nim zapomnieć. Ciągle

przeszukiwałem już raz przeszukane rzeczy. Bez skutku. I oto zupełnie

nieoczekiwanie, stojąc któregoś dnia przed namiotem i ga-

45

piąc się na ścianę Lhotse, wygrzebałem go nogą ze żwiru. Co za ulga! Jakby mi

odroczyli wyrok.

W kolejnym zespole, który będzie wytyczać właściwą drogę, znajduję się i ja. Razem

ze mną Rysiek Pawłowski i Rafał Chołda. Mamy za zadanie poręczować drogę

powyżej szóstki, zaś ewentualny atak szczytowy zostawić na dzień następny.

Ostatecznie wychodzimy rankiem we dwójkę z Rafałem. Rysiek zostaje. Prowadzę,

ale kiedy kończę osiemdziesiąty metr poręczówki - jest już godzina 1 4 - mam

zupełnie dosyć na ten dzień. „Rafał, wracamy" - decyduję. Linę, haki i karabinki

zostawiamy na miejscu i zaczynamy schodzić.

Z początku w bardziej stromym miejscu asekurujemy się nawet, ale później idziemy

już po własnych śladach nie związani. Wyprzedzam Rafała i kiedy mam do namiotu

nie więcej niż kilkanaście metrów, coś każe mi się nagle obejrzeć. Błyskawicznie

przebiegam wzrokiem ścieżkę wydeptaną w twardym śniegu. Do samego jej '-rańca.

Page 49: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Ale nie znajduję na niej nikogo! Wtem czuję jak włosy, dosłownie. unoszą mi się na

głowie. Trzysta metrów poniżej śladu, bezgłośnie. jakby w zwolnionym tempie

koziołkuje plecak. Za nim zsuwa się coś niewielkiego, chyba rękawiczka... Nie ma

Rafała! Bez słowa. Bez krzyku.

Najprędzej jak tylko mogę, dopadam namiotu. Jest chyba 15, kiedy przekazuję

radiotelefonem wiadomość do bazy: „Rafał spadł! Szukajcie pod ścianą". Dopiero

później dostrzegam, nie więcej jak sto metrów poniżej naszych śladów, wbity w śnieg

czekan. To wszystko. Rafała nie udało się odnaleźć. Wspinający się na tej samej

ścianie zespół francuski widział go. jak wpadł do szczeliny brzeżnej lodowca.

- Czy w takim momencie wyprawa nie powinna się skończyć?

- Dla mnie właściwie się skończyła. Nie wierzyłem w możliwość pokonania

ściany i nie miałem ochoty na wspinaczkę. Ale Artur Hajzer rwał się do góry.

Sekundowali mu Francuzi, którzy przyłączyli się do nas, widząc w tym jedyną szansę

sukcesu. Prawdę mówiąc, nie byli wystarczająco przygotowani, aby mierzyć się z

południową ścianą Lhotse. Byli bez aklimatyzacji, za to z wybujałymi ambicjami.

Nie wiem dlaczego, ale dałem się namówić.

Artur i jeden z Francuzów mieli pierwsi ciągnąć poręczówkę powyżej obozu

szóstego. Falko63 i ja obserwowaliśmy ich poczynania z piątki. Kiedy pojawili się

przed namiotem dopiero o 10. wiedziałem.

63 Falko - Mirosław Dąsał, zginął pod lawiną wiosną 1989 roku w czasie powrotu z

zachodniej grani Everestu.

46

co to oznacza. Ruszali się niemrawo. Najpierw wchodził jeden, po nim usiłował

wejść drugi. W końcu dowiedziałem się przez radiotelefon, że Francuz kiepsko się

czuje i chce odpoczywać. Odpoczywać na ośmiu tysiącach! Przecież to absurd. A

więc Francuz nie był już zdolny do wspinaczki. „Artur, w trójkę tego nie zrobimy! -

nadałem przez radiotelefon.-To już koniec. Dalsza akcja nie ma sensu." Po raz

pierwszy powiedziałem w górach „nie ma sensu". Artur przyjął moją decyzję, choć -

jak mi się zdaje - nie był zupełnie przekonany. Mam wrażenie, że do dziś ma mi za

złe ten odwrót.

Page 50: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Następnego dnia rano byłem juz w bazie. Spakowałem się błyskawicznie i w drogę.

Nic mnie już tu nie trzymało. Gnałem tak. że odcinek siedmiodniowy machnąłem w

jeden dzień i już nazajutrz leciałem samolotem do Kathmandu. Dalej też wszystko

szło jak po sznurku i dokładnie po sześciu dniach od chwili, kiedy byłem prawie na

ośmiu tysiącach metrów, znalazłem się w Katowicach. To był mój najszybszy powrót

do domu.

- A jeśli chodzi o dobór uczestników, to nie ten jeden raz uczestniczyłeś w

wyprawie „przeorganizowanej". Taka była - choć z innego powodu - zimowa

wyprawa na Kangchendzongę w 1 986 roku...

Stratedzy, kierownicy i teoretycy

- Kierował nią, mniejsza o nazwisko, człowiek niesłychanie skrupulatny,

akuratny aż do przesady. Przebieg wydarzeń w górach wyreżyserował jeszcze przed

wyjazdem z kraju. Przygotowany przez niego scenariusz wyznaczał precyzyjnie, kto

z kim, o której godzinie wyjdzie z bazy. Kto założy obóz pierwszy, kto kolejne, a kto

wejdzie i o jakiej porze dnia na wierzchołek.

- W roku 1 953, żeby zapewnić sobie sukces na Evereście, Anglicy powierzyli

kierownictwo prawdziwemu strategowi, zawodowemu wojskowemu, pułkownikowi

Johnowi Huntowi...

- Tak, ale my działaliśmy w zupełnie odmiennych warunkach, bogatsi o setki,

nagromadzonych przez lata eksploracji Himalajów, doświadczeń. A poza tym Hunt to

był Hunt. Dla mnie najlepszy kierownik to taki. który potrafi nie tylko wszystko

doskonale przygotować przed wyjazdem, ale przede wszystkim należycie

wykorzystać siły zespołu i aktualną sytuację. Wszystkiego nie da się zaplanować przy

biurku. Toteż naszemu strategowi w praktyce nic się nie sprawdziło, choć do ostatka

starał się wiernie realizować swój scenariusz.

47

1/1/ kwietniu 1983 roku niebywały sukces odniosła wyprawa norweska. kierowana

przez asa alpinizmu brytyjskiego Chrisa Boning-tona. Aż siedemnastu jej członków

stanęło na wierzchołku Everestu! Podczas trwania ekspedycji Bónington posługiwał

się komputerem, który okazał się ponoć niezwykłe pomocny w organizacji wyprawy i

Page 51: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

realizacji jej zadań. Anglik już wcześniej posługiwał się w górach elektronicznym

wspomaganiem64.

Nie tolerował żadnych odstępstw od wcześniejszych ustaleń. Jak dalece, niech

zilustrują to rozmowy prowadzone pomiędzy bazą główną i tak zwaną bazą

wysuniętą. Bazę główną założono, zgodnie z ustalonym planem, tak nisko, że trzeba

było postawić wysuniętą, aby zespoły wyruszające na ścianę nie musiały pokonywać

zbędnych kilometrów. I tam właśnie przebywali wszyscy uczestniczący w akcji

wspinaczkowej. Kierownik usiłował nimi zdalnie sterować w taki oto mniej więcej

sposób: ,,Tu baza do bazy wysuniętej. Przekażcie mi aktualną sytuację". ,.U nas

wszystko w porządku. Wszyscy jesteśmy w bazie..." ,,To znaczy w bazie wysuniętej".

„No tak, w bazie wysuniętej. No więc w bazie wszystko..." „Powiedziałem już, że w

bazie wysuniętej". I tak wkoło Wojtek.

Przez długi czas stosunki kierownika z członkami ekspedycji układały się na

płaszczyźnie dopuszczalnych żartów, ale po powrocie przybrały poważniejszą formę.

Pamiętam, że spieraliśmy się nawet na łamach katowickiej prasy codziennej,

przedstawiając odmienny przebieg wydarzeń na Kangchendzondze. Kierownik do

końca starał się (j to, aby jego było na wierzchu.

- Ale z pewnością są i tacy, których darzysz zaufaniem?

- Jasne, że są. Taki był Adam Bilczewski, taki jest choćby Andrzej Z.awada. W

roku 1 985 wyścig z Messnerem stał się faktem. Wyjeżdżałem z ekspedycją na Cho

Oyu jako człowiek Zawady. Dopiero w Kathmandu przyznałem się, że wcześniej

chciałbym dołączyć do będącej już w decydującej fazie wyprawy Bilczewskiego na

Dhaulagiri. Stamtąd starałbym się wrócić pod Cho Oyu. Miałem szansę zdobyć oba

ośmiotysięczniki. I to zimą!

Zawada dostrzegł tę niepowtarzalną okazję. Ale dla porządku postawił sprawę na

forum wyprawy. Większość była przeciw. Osłabiałem przecież zespół. Co wtedy

zrobił? Przeciął dyskusję i wydał polecenie, bym jechał.

64 Kursywą oznaczono w tekście komentarze T. Malanowskiego.

48

- Co byś począł, gdyby powiedział ..nie"?

Page 52: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

- Prawdę mówiąc, nie liczyłem się z taką ewentualnością. No i zdobyłem ósmy i

dziewiąty ośmiotysięcznik.

- Czy myślisz, że przez twoich kolegów przemawiała zawiść?

- Chyba nie. Nie wiem. Zawiści nigdy nie odczuwałem. Nikt mi prosto w oczy

niczego nie powiedział. Ale nie wierzę, żeby nie istniała. Co innego konflikt

interesów na dużej wyprawie, z tym miałem do czynienia nie raz. Dlatego tak

naprawdę myślę, że najlepszym ze wszystkich możliwych jest skład dwuosobowy.

- Jak ty i Wojtek Kurtyka?

- Na przykład. Bardzo wygodny też był dla mnie system zdobywania

indywidualnej dotacji i znalezienia odpowiadającej mi akurat wyprawy.

W góry - za co i którędy

Stawiałem pytanie, ile kosztuje uczestnictwo, szukałem sponsorów, wpłacałem swój

udział i już. Mogłem korzystać z tego, co było przygotowane. Że to może się komuś

nie podobać? Właściwie większość obecnych wypraw jest na to nastawiona. Bardzo

często takimi kontrahentami są wspinacze zagraniczni, którzy zapewniają - niezbędne

na opłacenie stosownych zezwoleń czy też na przykład karawany, samolotów lub

helikopterów - dewizy. Wnoszą też czasem część ekwipunku. Resztę - namioty

bazowe, puchowe ubrania, opiekę medyczną - przygotowuje strona polska. Bywałem

więc czasem kimś w rodzaju takiego zagranicznego kontrahenta, organizowałem

pieniądze.

- Czyli robiłeś coś, od czego wcześniej się odżegnywałeś?

- Tak, ale przecież pozostawałem przede wszystkim wspinaczem. Jeśli zaś

chodzi o pieniądze...

- To mogłeś już wykorzystać własną popularność. Dzięki nazwisku, wspaniałym

już wówczas osiągnięciom stało się to dla ciebie łatwiejsze niż dla wielu innych.

Mieć ciebie w składzie wyprawy, znaczyło często, mieć pieniądze...

- Bardzo pomagał i pomaga w ich uzyskiwaniu mój macierzysty Klub

Wysokogórski w Katowicach. Zawsze mogę też liczyć na Wojewódzki Komitet

Kultury Fizycznej i Sportu. Filmami z moich wypraw Interesuje się telewizja. Są

firmy zagraniczne, o których już wspominałem. Dlatego też teraz mogę sobie

Page 53: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

pozwolić na własne wyprawy.

4 Na szczytfcch świata

49

wynajdywanie celu, stawianie warunków i dobór uczestników. Dziś przygotować

ekspedycję himalajską, to zdobyć fundusze. Duże fundusze. To już nie te stare

alpejskie czasy, kiedy na najambitniejsze nawet wspinaczki jeździło się za marne

grosze.

Pamiętam, że przed wyjazdem w Dolomity musiałem wpłacić do kasy Zarządu Klubu

Wysokogórskiego trzy i pół tysiąca złotych. Na czterech dostaliśmy czterdzieści dwa

dolary i bilety. Dwadzieścia miałem swoich. Wtedy na czarnym rynku kosztowały

dziewięćdziesiąt pięć złotych. A moja pensja wynosiła dwa dwieście. Właśnie we

Włoszech wypiłem swą pierwszą w życiu coca-colę. Bywały w świecie Tadek

Łukajtys zapowiedział nam jeszcze na dworcu w Wenecji: ,,A teraz, chłopaki,

pójdziemy do pierwszego lepszego kiosku i strzelimy sobie po coli". Do dziś

pamiętam jej smak.

- Wspominałeś o wyborze celu. Co cię skłania, że wybierasz tę górę, a nie inną,

decydujesz się na przejście tej właśnie, a nie innej ściany? Jak rodzi się pomysł

wyprawy i jak rozwiązujesz ,,problem wspinaczkowy"?

- Dawniej, w epoce zdobywania dziewiczych szczytów było to o wiele

łatwiejsze. Dziś Himalaje są przechodzone przez ekspedycje wspinaczkowe wzdłuż i

wszerz. Główne ośmiotysięczniki padły już wszystkie, wśród tak zwanych wysokich

siedmiotysięczników65 jest może kilka, na których nie stanęła ludzka stopa.

Właściwie, rzec by można, niewiele już zostało do zrobienia. Ale tak nie jest. Tyle że

cele najlepszych wspinaczy są coraz bardziej wyrafinowane i coraz trudniejsze. Już

nie wejście na szczyt jest osiągnięciem, ale dokonanie tego nową drogą. Coraz

częściej zadaniem himalaisty bywa pokonanie jakiejś szczególnie trudnej ściany.

Znajomość wszystkich osiągnięć w najwyższych górach świata to olbrzymia wiedza.

Są eksperci, którzy mają znakomite rozeznanie. W Polsce też mamy takich. Na

przykład Zbigniew Kowalewski, autor wielu ekspedycyjnych monografii. Wspinacze

również starają się wiedzieć jak najwięcej, a prawdziwą giełdą himalajskich nowinek

Page 54: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

są, oczywiście, wyprawy. Już w Kathmandu bądź w górach podczas spotkań z innymi

wspinaczami dowiadujemy się, co wśród szczytów piszczy. Czasem wyjazd

poprzedza wymiana korespondencji z tymi, którzy byli w interesującym nas rejonie.

Zdarza się jednak i tak, że cała znajomość terenu opiera się na jednym, niekiedy nie

najlepszym zdjęciu. Wtedy właściwego wyboru

66 Wysoki siedmiotysięcznik - góra o wysokości co najmniej 7500 m n.p.m.

50

dokonuje się już podczas rekonesansu na miejscu. To jest i tak żelazny punkt każdej

ekspedycji. Nawet kiedy zna się dobrze górę, a drogę na szczyt ustaliło się na długo

przed wyjazdem, bez rozeznania terenu się nie obejdzie. Ukształtowanie lodowców,

lodospadów, przez które wiodą podejścia, śmienia się niezwykle szybko. Nawet w

czasie trwania jednej wyprawy.

Ja nie należę do tych, którzy skrupulatnie planują przed wyjazdem. Do tej pory

najczęściej zdawałem się na wyczucie i intuicję. Nieraz zresztą wyrzucałem to sobie.

Ot, choćby podczas wyprawy na Hidden Peak, czyli Gasherbrum I Dopiero po

powrocie do domu obejrzałem zdjęcia, z których jasno wynikało, że tam, gdzie

podjęliśmy pierwszą próbę wejścia, nie mieliśmy żadnych szans. No i na przekonanie

się o tym straciliśmy dwa dni. Dobrze, że skończyło się tylko na stracie czasu.

Bardzo dobrze przygotowany do akcji jest zawsze Wojtek Kurtyka. Na przykład,

kiedy stanęliśmy pod Makalu, dzięki temu, że rok wcześniej próbował tam

wspinaczki i dysponował wieloma zdjęciami góry, teren mieliśmy doskonale

rozpoznany. Czasem też moje zdjęcia służyły innym. Szwendając się podczas

samotnego wypadu w rejon Masherbruma, sfotografowałem, prawdopodobnie jako

pierwszy z tej strony, słynną Świetlistą Ścianę Gasherbruma IV. Już następnego roku

Wojtek prawie sobie z nią poradził. Zdjęcia, oczywiście, nie mogły mu zapewnić

sukcesu, ale z pewnością upewniły go w wyborze drogi.

- Zanim jednak na dobre wkroczyłeś na himalajskie szlaki, minęły od

inauguracji na Nandze Parbat dwa lata. W góry jeździłeś nadal tylko po ,,linii

śląskiej"...

- Ale to wcale nie zmniejszało mojej satysfakcji, jeśli udawało mi się odnosić

Page 55: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

sukcesy. Latem 1 978 roku stanąłem na wierzchołku najwyższego w pakistańskim

Hindukuszu Tiricz Mira - 7706 metrów nad poziomem morza. Byłem wówczas

kierownikiem sportowym wyprawy, więc wprowadzenie na szczyt aż sześciu ludzi -

czterech Polaków i dwóch Jugosłowian - uznałem za sukces. Wytyczyliśmy przy tym

bardzo trudną, nową drogę wschodnią granią i pokonaliśmy ją w doskonałym czasie.

Akcja na stoku góry trwała zaledwie dwadzieścia dni Radowało mnie to tym bardziej,

że w kraju trwały już przygotowania do gliwickiej ekspedycji na Lhotse. Otrzymałem

na nią zaproszenie Adama Bilczewskiego. Efekty wyprawy na Tiricz Mir

zaświadczyły, że nie było to zaproszenie na kredyt.

Na Lhotse bez tlenu

- 0 ile w przypadku zdobycia Nangi Parbat mogłeś stać się wysokościowym

rekordzistą Polski, to już na Lhotse66 nie miałeś szans na podobne wyróżnienie. Rok

wcześniej wszystkich was wyprzedziła Wanda Rutkiewicz. Weszła najwyżej - na

Everest. Zyskałeś jednak okazję do wymazania poprzednich niepowodzeń. Pierwszej

polskiej -właśnie na Lhotse w 1 974 roku - i pierwszej twojej porażki na ośmio-

tysięczniku...

- To był też mój pierwszy wyjazd do Nepalu i pierwsze spotkanie z.

Czomolungmą, najwyższą górą świata. Jeszcze przed rozpoczęciem akcji na Lhotse

przemyśliwałem o wspinaczce na Everest. W pewnym momencie wydawało mi się

nawet, że istnieje niewielka szansa na urzeczywistnienie tego marzenia. Oto bowiem

spotkaliśmy na lodowcu Khumbu67 starego znajomego z alaskańskich szlaków,

Amerykanina Raya Geneta. Był członkiem niemieckiej ekspedycji na Everest,

kierowanej przez Gerharda Shmatza. Gdyby tak udało się do nich podłączyć!? Ale

nadzieje pozostały tylko nadziejami. Do właściwych rozmów nigdy nie doszło. Już

pierwsze nasze nieśmiałe napomknięcia zostały zdecydowanie ucięte.

Niemcy nie zamierzali dzielić się górą z nikim. Zaraz też na początku, jak tylko

zjawiliśmy się w pobliżu ich bazy, Ray przyszedł do nas i poprosił, abyśmy swoją

założyli nieco dalej Nie chcieli oglądać nawet naszych namiotów. To ijiiało być ich

sam na sam z Everestem. Dla wielu, jak się później okazało, ostateczne.

- Ale chyba przez pewien czas współdziałaliście z Niemcami? Przecież aż do

Page 56: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Przełęczy Południowej, czyli prawie do wysokości 7400 metrów, na Lhotse i Everest

wiedzie ta sama droga?

- Rzeczywiście. Jeszcze podczas pokonywania Ice Fallu korzysta: liśmy z ich

poręczówek, ale począwszy od obozu pierwszego zakładaliśmy już własne Od tego

momentu nasza współpraca ograniczała się do tego, aby sobie nawzajem nie

przeszkadzać. I szło nam wyjątkowo dobrze Pogoda była niemal idealna. Zbocze

pokrywała warstwa zmrożonego śniegu. Raki trzymały się doskonale. Kolejne obozy

-

66 W roku 1956 Lhotse zdobyli Szwajcarzy, Fritz Lushsinger i Ernst Reiss. Trzy

próby Reinholda Messnera następowały w latach 1 975, 1 980 i 1 986 (udana).

Lhotse jest ostatnim ze zdobytych przez niego ośmiotysięczników.

67 Khumbu - lodowiec spływający z południowych stoków Everestu

52

drugi, trzeci i czwarty - zakładaliśmy z książkową łatwością. Prawdę mówiąc, nie

pamiętam dokładnie, jak to przebiegało.

Platformę pod obóz czwarty na 7800 metrach kopaliśmy we trzech - Andrzej Czok,

Janusz Skorek i ja. Łatwo powiedzieć kopaliśmy. Ruszyło się trzy razy czekanem i

już trzeba było odpoczywać, żeby wyrównać oddech. Znów dwa sztychy i

odpoczynek. Ten sakramencki fedrunek trwał chyba z półtorej godziny. Może dwie.

Tak czy siak, nie zrobiliśmy w czwórce już nic innego. Kolejna para wniosła liny,

butle z tlenem i namioty, które przy następnym podejściu w górę rozbiliśmy na

śnieżnych półkach.

- Jeśli się nie mylę, to właśnie wtedy testowaliście słynne legio-nowskie

,,Gace"?

- Owszem, tyle że nie ..Gace" i nie legionowskie, jeśli bierzemy pod uwagę coś

więcej, a nie tylko uszycie według dostarczonego wzoru. A tak właśnie było. Kiedyś

Janusz Koisar znalazł w górach lekki japoński namiot szturmowy i potem Janusz

Baranek, wzorując się na nim, sporządził projekt. W Legionowie uszyli według niego

namioty, bardzo udane, trójwarstwowe, z giętymi masztami, które ważyły zaledwie

po cztery i pół kilograma. Kosztowały wielkie pieniądze, ale nie mogło być inaczej,

Page 57: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

skoro fabryka policzyła nam za wykonanie prototypu! Wtedy namioty nazywały się

jeszcze „Lhotse". Dopiero później przemianowano je na „Gace". Najpierw więc

zmieniono projektanta, a potem nazwę.

- Wspomniałeś o butlach z tlenem. Wtedy jeszcze nie pozwalałeś sobie na

wspinaczkę bez żadnych udogodnień?

- Dyskusje nad tym, czy wspinać się z tlenem, czy bez, zaczęły się jeszcze przed

wyjazdem. Pamiętam, że już w Katowicach Andrzej Czok oświadczył, iż z butli nie

będzie korzystał. Ja też skłaniałem się ku temu i chyba Janusz Skorek przebąkiwał, że

może spróbuje. Mieliśmy już zresztą przykłady wspinaczek na wysokie

ośmiotysięczniki bez tlenu. Tak Messner zdobył Everest. W czwórce nie byłem

jeszcze pewien. Noc przed atakiem na szczyt spędziłem na tlenie i decyzję odłożyłem

do rana.

Bałem się jednak. Chociaż czułem się bardzo dobrze, nie wiedziałem przecież, jak

zareaguje mój organizm. Kilka wejść do obozu czwartego i zejść niżej zapewniło mi

należytą aklimatyzację. Postanowiłem w końcu, że zabiorę butlę do plecaka i kiedy

tylko coś będzie niedobrze, założę maskę. Andrzej wyszedł zgodnie z planem bez

butli, a Zyga Heinrich i Janusz Skorek zdecydowali, że nie będą eksperymentować.

Przez pierwsze dwie godziny wspinaczki nie było między

53

nami żadnej różnicy. Szło mi dobrze, lepiej niż się spodziewałem. Butla wylądowała

więc w śniegu, a ja stałem się lżejszy o parę kilogramów. Ale wyżej zaczęliśmy nagle

z Andrzejem odstawać. Dopiero teraz uwidoczniła się przewaga „tlenowców".

Wyprzedzili nas o dobrą godzinę.

„Jakie korzyści przynosi alpinistom stosowanie dodatkowego tlenu? Pierwszą,

najłatwiej dostrzegalną, jest zwiększenie szybkości wspinaczki. Drugą jest

oddychanie nim w czasie snu Doświadczenia wykazały, że stosowanie nawet

minimalnego przepływu -1/21 tlenu na minutę na osobę - daje doskonały efekt.

Ludzie śpią lepiej, mniej odczuwają zimno, budzą się wypoczęci i pełni zapału do

wspinaczki Spanie z tlenem, nawet jeśli nie stosuje się aparatów w czasie wspinaczki,

skutecznie opóźnia deteriorację i przeciwdziała różnym uszkodzeniom ustroju.

Page 58: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Zastosowanie tlenu nie od razu zdobyło sobie «prawo obywatel-stwa». Niektórzy z

cieszących się autorytetem alpinistów (np. H.W. Tilman) sprzeciwiali się używaniu

tlenu ze względów ideowo--etycznych. Uważali, że człowiek powinien walczyć z

górami jedynie naturalnymi siłami swego organizmu"68.

Dziś jestem zdania, że tlenu stosować się nie powinno. To znaczy, niech nie używa go

ten, kto może sobie na to pozwolić. Kogo na to nie stać, niech bierze ze sobą butlę

albo niech nie wspina się w Himalajach. Nie wszyscy muszą to ro£>ić.

Ponad ośmioletnią działalnością w najwyższych górach udowodniłem, przede

wszystkim sobie, że wchodzenie na wierzchołki ośmiotysięczne bez tlenu może stać

się zjawiskiem codziennym i naturalnym. Na Lhotse dopiero utwierdzałem się w tym

przekonaniu.

Ostatni odcinek przed szczytem to głęboki, z trzech stron osłonięty śnieżny żleb.

Uformowany tak chyba tylko po to, żeby wzdłuż jego rynny mógł gnać z szatańską

prędkością wiatr, stale dmący na tej wysokości. Całe szczęście, że z dołu do góry.

Trochę pomaga, ale jednocześnie wznieca potworny tuman śnieżnego pyłu, tak gęsty,

że prawie nic wokoło nie widać.

Pamiętam jednak, że nie wiatr i dotkliwe zimno były dla mnie największym

problemem. Nikt, kto nie musiał robić kupy na wysokości ponad ośmiu tysięcy

metrów w śnieżnej kurzawie i temperaturze minus trzydziestu stopni, nigdy tego nie

zrozumie. Zwykle człowiek

68 Z Kowalewski. J. Kurczab. ..Na szczytach Himalajów", 1983, Warszawa s. 45.

54

marzy, żeby ten moment nadszedł w samo południe, najlepiej na nasłonecznionym

stoku.

Miałem więc szczęście, że nie było to w nocy, podczas załamania pogody. Ale było to

szczęście z tych, co to najlepsze są w nieszczęściu. Co się wted'y robi? Przede

wszystkim ogarnia człowieka desperacja A kiedy się już nie wytrzymuje, szybko

trzeba podjąć decyzję: poświęcić godność i spodnie czy... zdjąć pas asekuracyjny,

puchowe spodnie, spodnie wełniane, kalesony i slipy, a potem wciągać to wszystko

jak najprędzej z powrotem. Wybrałem wtedy to drugie.

Page 59: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Skorek i Heinrich - jak już mówiłem - znacznie nas wyprzedzili. Muszą nam zrobić

miejsce na wierzchołku. Czterech ludzi nie zdołałoby tam stać obok siebie.

Właściwie nie jesteśmy na szczycie Lhotse, ale kilka metrów ponad nim, zakopani po

kolana w śnieżnym nawisie. 0 podejściu do samej krawędzi nie ma nawet mowy.

Ogromna śnieżna warga mogłaby się przecież oberwać. To nie jest ten wierzchołek z

marzeń, na którym się stoi, a dookoła przepaście. Nie widać prawie połowy

horyzontu.

- Zdobyłeś swój pierwszy ośmiotysięcznik. Nie zadam tego pytania wprost, ale

pewnie wiesz, czego chciałbym się dowiedzieć?

- Ze szczytu zeszliśmy aż do obozu trzeciego i dopiero tam spłynęło na mnie

pełne odprężenie. Byłem upiornie zmęczony, więc pozwoliłem sobie na

leniuchowanie. Adam Bilczewski i Janusz Baranek, którzy szykowali się w trójce do

noclegu przed wyjściem w górę z kolejnym atakiem, poili mnie i karmili. Andrzej,

Zyga i Janusz Skorek zeszli jeszcze'tego samego dnia do obozu drugiego, a ja

postanowiłem zostać. Zal mi było tak szybko rozstawać się z przychylną dla nas

Lhotse. Jeszcze więc tę jedną noc...

- Przeżywaliście radość zwycięzców zupełnie nieświadomi, że na sąsiednim

Evereście wydarzyła się w tym czasie wielka tragedia...

- O wszystkim dowiedzieliśmy się dopiero po zejściu do bazy, ale był taki

moment, w którym zastanowiła nas scena obserwowana ze stoków Lhotse.

Zauważyliśmy powyżej Przełęczy Południowej dwie sylwetki, przesuwające się

bardzo wolno w dół. W pewnej chwili jedna z postaci, jak nam się wydawało,

usiadła, a schodziła tylko ta druga. Najprawdopodobniej byliśmy świadkami, jak

poddała się Hanelore Schmatz, której brakło już sił na zejście do niższego obozu. Tą

drugą postacią był Szerpa. On jeden spośród wszystkich atakujących tego dnia

Everest uratował życie. Na zawsze pozostał na stoku Czomolungmy nasz przyjaciel

Ray Genet.

- Tamte wydarzenia posłużyły Adamowi Bilczewskiemu za kanwę

55

jednego z opowiadań w tomiku ..Alpiniści". Działający po sąsiedzku Polacy

Page 60: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

uczestniczyli w nim w akcji ratunkowej. Czy tak było w rzeczywistości?

- Nie, trochę inaczej. Sporo w opowiadaniu Bilczewskiego, zatytułowanym

„Powrót Szerpy", fikcji. Tak naprawdę wiadomość o tragedii dotarła do nas, kiedy

było już po wszystkim, za późno na jakąkolwiek pomoc. Gdyby Niemcy zdołali nas

zawiadomić wcześniej, przerwalibyśmy oczywiście akcję na Lhotse i ruszyli na

ratunek Taki powinien być odruch każdego wspinacza.

- Wróciliście do kraju i tu spotkał was zawód. Niezbyt wysoko oceniono wasz

wyczyn.

- I właściwie słusznie. Czwarte wejście na górę, i to drogą pierwszych

zdobywców, nie zasługiwało w istocie na lepszą ocenę. Ale mieliśmy wtedy ciche

pretensje. Podkreślono tylko i zapisano w kronikach, że było to pierwsze polskie

wejście bez tlenu na wysoki ośmio-tysięcznik.

- Jeśli dziś spojrzeć na listę twoich himalajskich olbrzymów, Lhotse okaże się

jedynym, przy którym nie figuruje dopisek: „nową drogą" albo „pierwsze wejście

zimowe".

- To prawda, ale i przy Lhotse mogła znaleźć się podobna adnotacja. Jeszcze

podczas ataku szczytowego, kiedy odpoczywaliśmy we trzech, zaproponowałem

zmianę podejścia. Mielibyśmy wówczas nie tyle polską drogę na wierzchołek, co

polski wariant z obozu czwartego. Andrzej nie powiedział t\a to nic, a Janusz tylko

mnie ofuknął, że nie mamy najmniejszych szans.

Ustąpiłem. Droga klasyczna była łatwiejsza, a nam chodziło przede wszystkim o

wejście na szczyt. Niepowodzenie na ostatnim odcinku oznaczałoby porażkę całej

wyprawy.

Mount Everest nową drogą

- Na wysokości 8400 metrów skończyły się poręczówki. Odcięli więc

dwadzieścia metrów liny i dalej .ruszyli z lotną asekuracją. Świeży, suchy śnieg

osypywał się ze stromego zbocza pyłowymi strumieniami. Obaj wyczuwali

podskórnie, że uderzenie może nadejść w każdej chwili. Ale lawina czekała,

wystawiając ich nerwy na nie kończącą się próbę. Mimo wysokości - choć za każdym

krokiem zapadali się po kolana, a czasem nawet po pas - posuwali się w górę w

Page 61: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

dobrym tempie. Życiodajny tlen płynący z butli, które nieśli w ple-

56

cakach. pozwalał na w miarę równomierny marsz. Trzysta metrów wyżej stanęli

jednak przed skalną turniczką. Zanim przedostali się przez nią, by dotrzeć wreszcie

do grani, minęło bardzo wiele czasu. Dochodziła 1 4, kiedy obejrzeli się za siebie z

Wierzchołka Południowego. Pozostawili za sobą wieleset metrów stoku, ale nie był

to jeszcze kres wspinaczki. Szczyt był jednak o krok. Wydawało się, że mogą na nim

być w przeciągu pół godziny.

Tlen skończył się w obu butlach prawie jednocześnie. Byli na to przygotowani i

wiedzieli, że nie ma to już teraz żadnego znaczenia. Kierunek marszu był tylko jeden

- w górę. Ale tempo wspinaczki spadło teraz gwałtownie. Ich płuca pracowały jak

szalone, a mimo to nie mogli zrobić więcej niż pięć kroków jeden po drugim.

Konieczne co chwilę odpoczynki zabierały uciekający czas.

Mozolnie zdobywali metr po metrze skalno-śnieżnej grani. Kilka razy ulegali

złudzeniu, że oto już wydźwigają się na to najwyższe miejsce, ale zawsze okazywało

się, że grzbiet ciągle jeszcze wznosi się w górę. I wtedy nadeszła kolejna próba.

Lodowy próg wysokości dwudziestu metrów wydawał się zaporą nie do przebycia,

ale przeszli. Każdy dosłownie ruch wymagał uspokojenia oddechu i szamocącego się

w piersi serca.

Że są wreszcie na szczycie, zorientowali się po wystającym spod śniegu kawałku

duraluminiowego trójnogu. Dookoła nie było już nic, co wznosiłoby się wyżej. Stali

na Górze Świata69. Byli tym tak zaskoczeni, że dopiero po chwili padli sobie w

objęcia.

Od razu też dotarło do nich, że najważniejsze jeszcze przed nimi. Jeśli nie dojdą do

pozostawionego ponad 500 metrów niżej namiotu przed zmrokiem, ich zwycięstwo

zamieni się w klęskę. Mimo to minęła prawie godzina, zanim o 1 7 zaczęli schodzić.

Byli bardzo wyczerpani. Dręczyło ich pragnienie. Od ponad dwunastu godzin nie

wypili ani kropli płynu. W dół posuwali się coraz wolniej. Wiatr szarpał nimi ze

wzmagającą się siłą, a przeraźliwe zimno sprawiało, że tracili czucie w stopach.

Ciemności dopadły ich jeszcze w połowie zejścia. W śnieżnej zadymce poruszali się

Page 62: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

po omacku. Właściwie już nie szli - co chwilę siadali na stoku, zsuwali się po śniegu,

znów próbowali wstawać

69 Mount Everest - Czomolungma, najwyższy szczyt ziemi, wys. 8848 m n.p.m ugiął

Sl? przed zwycięskim atakiem Brytyjczyka Edmunda Hillarego i Szerpy Tensinga

Norgaya w roku 1953. Dwukrotnie pokonał górę Reinhold Messner: pierwszy raz w

roku 1 978 i w dwa lata później solo.

57

zataczając się jak pijani. Byli już na wysokości, gdzie powinni trafić na poręczówkę,

ale gruba warstwa świeżego puchu zatarła wszelkie ślady sprzed kilkunastu godzin.

Nie wiedzieli już, dokąd idą, tracili poczucie kierunku i czasu. Ich ogłuszone

nadludzkim wysiłkiem umysły dawno zobojętniały na grożące im przy każdym kroku

niebezpieczeństwo. Jakim więc cudem trafili wreszcie na zagrzebaną pod śniegiem

linę? Ten, który zsuwał się pierwszy, wyszarpnął nagle nogą czerwoną nylonową

pętlę. Linia życia zagubionej w kurzawie dwójki została przedłużona...

Wzdłuż poręczówki ostatkiem woli dowlekli się do namiotu. Stał na szczęście i nie

był zbyt przysypany śniegiem. Ich wysuszone ciała domagały się choć kropli płynu,

ale byli tak zmęczeni, że sił wystarczyło tylko na wpełznięcie do śpiworów. Mijała

północ.

Dwie godziny później stanęli do walki z nieoczekiwanym. Zbudziła ich nagle

duszność i ciasnota. Lawina! Poderwali się w przerażeniu, żeby wydostać się na

powietrze. Na szczęście przysypała ich tylko niewielka lawina pyłowa, ale za nią

schodziły następne. Odgrzebali namiot na tyle, żeby choć jeden z nich zmieścił się w

środku, drugi musiał stale odgarniać napływające z góry potoki świeżego śniegu

Zmieniali się wielokrotnie aż do świtu.

Kiedy się rozwidniło, odszukali zasypane gdzieś pod śniegiem buty, zwinęli namiot i

zaczęli schodzić. Bóg jeden wie, skąd mieli siły, ale krok po kroku odejmowali metry

od zdobytej z takim mozołem wysokości. Wiedzieli, że 25Q metrów niżej stoi

następny namiot, a w nim są koledzy. Kiedy po trzydziestu godzinach, od chwili gdy

mieli w ustach coś ciepłego, dochodzili do obozu na 8050 metrach, czekał na nich w

rękach przyjaciela termos z gorącą herbatą. Byli bezpieczni.

Page 63: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Czy tak mniej więcej wyglądało wasze zdobycie Everestu?

- Każda próba opisania wysiłku powyżej ośmiu tysięcy metrów, walki z zimnem i

wiatrem, pozostanie tylko próbą, ale nasz atak z obozu piątego z grubsza przebiegał

właśnie tak. Początkowo, podczas zakładania niższych obozów, pogoda nam

dopisywała. Później, pogarszała się systematycznie. Nadchodził monsun. Zupełnie

siadła, kiedy docieraliśmy z Andrzejem do depozytu pozostawionego przez poprzedni

zespół na wysokości 8300 metrów. Od tej chwili już do końca padał niemal bez

przerwy śnieg, a lawiny pyłowe schodziły jedna po drugiej. Właśnie taka porwała w

tym czasie na sąsiedniej Lhotse Szerpę z wyprawy katalońskiej. Na dodatek obóz

piąty musieliśmy ustawić dokładnie w środku śnieżnego żlebu. Chyba dlatego

58

kierujący wyprawą Andrzej Zawada postanowił, że nasz atak szczytowy tą drogą

będzie pierwszym i ostatnim.

Bardzo niewiele brakowało, żeby się nie powiódł. Pamiętam zdenerwowanie w bazie,

gdy tak późno łączyliśmy się z nią z Wierzchołka Południowego, a potem ze szczytu.

Kiedy dotarliśmy wreszcie do namiotu w obozie piątym, nie mieliśmy już nawet siły

na łączność. O tym, że żyjemy, daliśmy znać dopiero nad ranem.

- O Evereście zawsze mówiono, że łatwiej na niego wejść, niż wrócić z wierzchołka

do bazy. Sam byłeś przecież świadkiem tragicznego zejścia członków wyprawy

niemieckiej w 1979 roku, a o wielu podobnych zdarzeniach musiałeś wiedzieć przed

wyprawą na Czomolungmę. Poza tym, choć już wcześniej miałeś do czynienia z

ośmiotysięcznikami, to przecież tak wysoko jeszcze nigdy nie byłeś. Jedną z

najważniejszych spraw musiała więc być doskonała aklimatyzacja...

,,Pierwszą, naturalną reakcją organizmu na zwiększoną wysokość i zmniejszoną

zawartość tlenu w powietrzu jest zwiększenie częstotliwości oddechów i

przyspieszenie pracy serca. Serce i płuca mogłyby nadrobić w ten sposób tlenowe

zaległości, gdyby nie to, że pracując intensywniej, same potrzebują więcej tlenu.

Medycyna nazywa tę fazę przystosowania adaptacją niedoskonałą. Prawdziwa

poprawa następuje dopiero po upływie 2-3 tygodni. W górach świetną ku temu

okazję daje marsz karawany do miejsca założenia bazy.

Page 64: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Czasu potrzebnego na aklimatyzację nie da się w żaden sposób przeskoczyć. Gdyby

człowieka - nawet o najzdrowszym i najlepiej wytrenowanym organizmie - przenieść

nagle na wysokość 7500 metrów nad poziom morza, to po dziesięciu minutach

straciłby przytomność i wkrótce potem zmarł. Na vyierzchołku Everestu agonia

trwałaby od trzech do pięciu minut. Ten drastyczny przykład uwidacznia wyraźnie,

jak ważna jest stopniowa i odpowiednio długo trwająca aklimatyzacja. Wiadomo

jednak, że i ona ma swoje granice. O ile człowiek zaaklimatyzowany na wysokości

Mount Blanc zdolny jest do wyzyskania około siedemdziesięciu procent swych

nizinnych możliwości fizycznych, to już na poziomie wierzchołka Everestu tylko

dwudziestu! Podobnie jest z czasem, jaki człowiek może bez groźby dla życia

spędzić na dużych wysokościach. Do 7400 metrów nawet kilkanaście dni. Powyżej

7500 metrów, która to granica określana jest

59

granicą śmierci biologicznej, od kilku godzin do - w wyjątkowych sytuacjach - kilku

dni"70.

- Do aklimatyzacji przykładam wielką wagę. Wtedy pod Evere-stem byliśmy

bardzo dobrze zaaklimatyzowani. Swoje zrobiła karawana. a także zakładanie

kolejnych obozów, wynoszenie coraz wyżej sprzętu z każdorazowym powrotem do

bazy. Taki wahadłowy cykl przystosowania się do wysokości jest zresztą klasyczny w

Himalajach.

W późniejszym okresie, kiedy przyjeżdżałem i trzy razy w ciągu roku z wyprawami,

obserwowałem u siebie znacznie większą łatwość aklimatyzacji. Lekarze nie potrafią

tego do końca wyjaśnić, ale zdaje się, że wykształciła się w moim organizmie swego

rodzaju pamięć wysokościowa.

- Baza pod Everestem jest zakładana dosyć wysoko - 5400 metrów nad

poziomem morza. Spotkałem się z opiniami, że jeśli się chce liczyć na sukces

ekspedycji, to akcja zdobywania szczytu powinna się zakończyć w ciągu 4-8 tygodni.

Po tym właśnie czasie przychodzi załamanie formy u wspinaczy i zniechęcenie do

dalszego działania...

- Niektórzy twierdzą nawet, że optimum zamyka się w okresie

Page 65: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

sześciotygodmowym. Myśmy weszli na szczyt w sześćdziesiątym pierwszym dniu po

przybyciu do bazy na lodowcu Khumbu. A więc sporo po czasie...

- Ale najwspanialszym waszym osiągnięciem było zdobycie Eve-restu po

wspinaczce przez filar południowy. Ponoć już podczas wyprawy na Lhotse w roku

1974 robiono pierwsze przymiarki do filara południowego. Zdaje się, że Reinhold

Messner otrzymał zezwolenie na zdobycie Everestu tą drogą, ale zrezygnował z

podjęcia próby?

- Rzeczywiście, Messner chciał próbować w 1978 roku, ale dlaczego odstąpił od

tego zamiaru, nie mam pojęcia.

- A więc wracaliście do kraju jako zdobywcy najwyższej góry świata nową

drogą. Powitanie nie było chyba tak chłodne jak rok wcześniej, po Lhotse?

- Tak, ale trzeba pamiętać, że kilka miesięcy wcześniej Leszek Cichy z

Krzyśkiem Wielickim zostali pierwszymi zimowymi zdobywcami Everestu. Fala

wielkiej sensacji już raczej opadła. Owszem, czekali na nas na lotnisku dziennikarze,

ale nie był to już ten wielki show, jak wokół zimowej wyprawy.

70 Dr J Serafin

60

- Zazdrościłeś im tego?

- To właściwie było naturalne, że największe zainteresowanie towarzyszyło tym

pierwszym Zdaje się. że ktoś ważny powiedział: ,,Dajcie już spokój z tym

Everestem". A rozgłos, jakim cieszyli się inni? Dla mnie najważniejsze było, że

osiągnąłem wymarzony cel - wszedłem na najwyższą górę świata. A że zupełnie

nową drogą, moja satysfakcja była tym większa. Poza tym po raz pierwszy od lat

spędziłem wakacje w domu. Dwa miesiące z żoną i synkiem

Rodzina

- Gdybyś jej nie miał, to może ty byłbyś jednym z bohaterów ,,zimowego

Everestu". O ile pamiętam, właśnie sprawy rodzinne nie pozwoliły ci wyruszyć z

pierwszą grupą Andrzeja Zawady?

- Propozycja wzięcia udziału w jego ekspedycji przyszła zupełnie nie w porę.

Celina była w ciąży i w grudniu oczekiwała rozwiązania. To było bardzo ważne i nie

Page 66: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

pierwszy raz w naszym życiu. Kilka lat wcześniej zmarła nam parodniowa córeczka

Potem Celinie nie udawało się utrzymać ciąży. Znowu mieliśmy szansę na dziecko.

Zawada uprzedził mnie już na wstępie, że ma miejsce w zespole zimowym. Na

wiosnę - bo zaproponowałem mu udziałw drugiej turze - miał już komplet. Wszystko

skończyło się jednak jak w filmie W Sylwestra urodził się nam syn Maciek, w maju

stałem na Evereście

- Od początku żyjesz jakby w konflikcie ze swoimi bliskimi. Najpierw z matką i

ojcem, teraz z żoną i dziećmi. Ich oczekiwania są inne niż twoje. Ich lęk też nie jest

podobny do tego, który ty przeżywasz w górach. Oni są podobnie bezradni jak

pasażerowie odrzutowca. Właściwie nie mają wpływu na bieg wydarzeń. Wszystko

jest w rękach pilota...

- A ten pilot to ja? Może to rzeczywiście nie najgorsze porównanie Ojciec

zawsze rozumiał sport, był jednak przeciwnikiem sportu wyczynowego. Twierdził, że

to strata zdrowia. Matka na początku nie zdawała sobie sprawy z tego, co robię w

niedziele i urlopy Dopiero po śmierci Piotrka Skorupy dotarło to do niej. Od tamtego

czasu widok lin czy haków powodował natychmiastowe perswazje.

Celinę znałem ponad cztery lata przed ślubem. Już wtedy przywykła do samotnych

wakacji, bo ja zawsze byłem w górach. Do dziś nie byliśmy razem na urlopie, na

żadnych wczasach. Za to dwa razy Celina wyjeżdżała mi naprzeciw, kiedy wracałem

z Himalajów. Po

61

moim wejściu na Makalu czekała na mnie dziesięć dni w Kathmandu i razem

wracaliśmy do kraju. Drugi raz, wspólnie z żonami Krzyśka Wielickiego i Artura

Hajzera, czekała miesiąc w stolicy Nepalu, aż wrócimy spod Manaslu. Ale

bezskutecznie - wyprawa przeciągnęła się. Himalaje okazały się zazdrosne.

- Miesiąc miodowy z górą trwał o wiele dłużej niż ten prawdziwy?

- Zwłaszcza że tego prawdziwego tak naprawdę wcale nie było. Pobraliśmy się

po moim powrocie z Alaski. Wybrała dobry moment. Byłem przecież poodmrażany i

nie mogłem nigdzie czmychnąć. Ale zaraz po ślubie Celina spędziła miesiąc na

Mazurach, a ja... w Alpach Teraz miodowo jest nam właściwie po każdym moim

Page 67: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

powrocie z wyprawy. To swego rodzaju rekompensata za tak częste rozstania. Zawsze

też jakoś potrafiliśmy się do nich przygotować.

Raz tylko nie miałem odwagi spojrzeć Celinie w oczy i powiedzieć o kolejnym

wyjeździe. Wróciłem wtedy z trawersowania Broad Peaków. Ona leżała od wielu

miesięcy w szpitalu. Nie było innego sposobu utrzymania ciąży. Lada dzień miał się

rodzić nasz drugi syn. Tymczasem trwały już przygotowania do dwóch zimowych

ekspedycji - na Dhaulagiri i Cho Oyu. Brałem w nich udział, ale w domu nikt o tym

nie wiedział, sprawa wypraw wtedy nie istniała. Zupełnie nie miałem pojęcia, jak

rozwiązać ten dylemat. Choć właściwie go nie było, bo już zdecydowałem, że pojadę.

Tylko jak powiedzieć o tym Celinie? W końcu poszedłem po pomoc do teściów.

Nigdy mi jej nie odmawiali, przy żadnej wyprawie. Tym razem jednak nie dali się

przekonać. Nie zgodzili się nawet Via rozmowę z Celiną o moich zamiarach. W

końcu zebrałem się na odwagę. Celina zaskoczyła mnie nadzwyczaj spokojnym

przyjęciem tłumaczeń. Myślę, że teściowie chyba z nią rozmawiali. Wojtek urodził

się 26 października. W pierwszych dniach grudnia wyjechałem do Kathmandu. Kiedy

wróciłem, miał już ponad cztery miesiące.

- Czy żona nigdy nie usiłowała czegoś zmienić w układzie góry--rodzina?

Mówię w tej kolejności, bo przynajmniej do tej pory góry -jak się wyd,aje - zajmują

w twoim życiu pierwsze miejsce...

- Po każdej wyprawie usiłuje wymóc na mnie, że to już koniec. I to najzupełniej

poważnie. Po zdobyciu Shisha Pangmy, ostatniego brakującego mi do kolekcji

ośmiotysięczmka, obiecałem, że na wyprawy nie będę już wyjeżdżał. Tak często,

oczywiście. Co jest dla mnie najważniejsze w życiu? Odpowiem szczerze: góry.

- Czy nie dręczą cię z tego powodu wyrzuty sumienia?

- Nigdy ich nie miałem. Dawniej, kiedy czasami brakowało pie-

62

niędzy na wyprawę, byłem gotów zdobyć je nawet kosztem rodziny. Dręczyły mnie

wtedy nie wyrzuty sumienia, lecz raczej to, iż musiałem wybierać. Zdawałem sobie

dobrze sprawę, że rodzina z mojej pasji właściwie nie ma nic, ale zawsze wybierałem

wyprawę. Sytuacja zmieniła się nieco, gdy zacząłem regularnie jeździć w Himalaje.

Page 68: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Z każdej wyprawy coś się przywoziło i to był swego rodzaju bakszysz dla

najbliższych.

Biedronka na Makalu

- Jesienią 1981 roku nepalski oficer łącznikowy złożył w ministerstwie turystyki

swego kraju oświadczenie, że polski alpinista, Jerzy Kukuczka, z całą pewnością...

nie zdobył Makalu!71 A przecież samotne wejście na piąty szczyt Ziemi bez tlenu i w

stylu alpejskim uznajesz za jeden z tych sukcesów, które - co wielekroć podkreślałeś

- przyniosły ci najwięcej satysfakcji. Tymczasem przeciętny czytelnik prasy w Polsce

właściwie nic nie wie o twoim solowym himalajskim wyczynie...

- Bo nie może wiedzieć. Do kraju wróciliśmy z Wojtkiem Kurtyką z początkiem

grudnia. Wywiady i relacje były już nawet przygotowane do druku, ale nigdy się nie

ukazały. Trzynastego grudnia gazet nie było w kioskach, a później były ważniejsze

sprawy niż czyjeś sukcesy w Himalajach, choćby największe. Jeśli zaś chodzi o

historię owego oświadczenia, to chciałbym najpierw opowiedzieć, jak stanąłem na

Makalu.

- Zdaje się, że już początek wyprawy przysporzył ci niemało trudności. Lato 1

981 roku nie sprzyjało przygotowywaniu ekspedycji...

- Zaopatrzenie w kraju było fatalne, a tymczasem Wojtek przysłał mi list z

Kathmandu, że nie wraca i żebym do niego dołączył i przywiózł żywność oraz

brakujący sprzęt. Na szczęście sporo wyposażenia zabrał już wiosną. Dużo wcześniej

wiedziałem, że szykuje się do tej wyprawy, szukał bowiem usilnie odpowiedniego

partnera. Krążył, krążył; wiem, że robił nawet na mój temat swego rodzaju wywiad.

Pewnego razu zapytał, czy miałbym ochotę na zachodnią ścianę Makalu.

Odpowiedziałem: ..Oczywiście", ale na tym się chwilowo

71 Makalu - szczyt w Himalajach, wys. 8470 m n.p.m. Jako pierwsi na wierzchołku

stanęli w 1 955 roku dwaj wspinacze francuscy - Jean Couzy i Lionel Terray.

Reinhold Messner wspinał się na Makalu bez powodzenia w roku 1974. podobnie jak

zimą 1 985-1 986. i dopiero jesienią roku 1 986 zdobył szczyt

63

skończyło. Potem zaproponował wyjazd Andrzejowi Czokowi. Ale Andrzejowi z

Page 69: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

jakichś względów to nie pasowało. W końcu więc przyszedł do mnie i zaproponował

wspólną ekspedycję jesienią 1981 roku. Zgodziłem się rzecz jasna.

Wojtek był wtedy po sukcesach w Hindukuszu i w Himalajach. W polsko-angielsko-

francuskim zespole pokonał w stylu alpejskim Dhaulagiri, był prekursorem

niewielkich, kilkuosobowych wypraw. Naszym celem miała być zachodnia ściana

Makalu lub południowa ściana Lhotse - gdyby powiodła się Wojtkowi wiosenna

próba na tej pierwszej.

Ja w tym czasie wyjechałem ze śląską wyprawą w góry... Nowej Zelandii. Mimo

Lhotse i Everestu nadal mogłem liczyć tylko na wyprawy własnego klubu.

Pojechałem więc na antypody, bo nie otrzymałem żadnej ciekawszej, himalajskiej

propozycji. Właśnie niedługo po powrocie dostałem z Kathmandu list Wojtka:

,,Czekam na ciebie. Przyjeżdżaj".

Udało mi się zdobyć pieniądze, żywność i sprzęt. To był mój prawdziwy indyjsko-

nepalski chrzest. Z Ryśkiem Wareckim, którego wziąłem do pomocy, przebyliśmy z

wyprawowym bagażem całe Indie, walcząc po drodze o każdego dosłownie dolara,

bo oprócz pieniędzy na opłaty w Nepalu nie mieliśmy prawie żadnych dewiz. Już po

zakończeniu wyprawy ktoś podrzucił mi bułgarską gazetę z artykułem, którego tytuł

brzmiał:,,Makalu za 2300 dolarów. Wyprawa czy awantura?" Bułgarzy tym razem nie

mogli pojąć, jak za taki psi grosz można przygotować himalajską ekspecfycję. I to

zwycięską.

Przeprawa przez indyjski subkontynent przyniosła też innego rodzaju doświadczenia.

Językowe. Jak sobie wówczas, prawie nie mówiąc po angielsku, poradziłem z

celnikami, tragarzami, kolejarzami i wszystkimi innymi, którym wpadliśmy po

drodze w ręce, dziś doprawdy nie wiem. Ale w Kathmandu stawiłem się w

umówionym terminie.

Miał to być gwiaździsty zlot na Makalu, Wojtek spodziewał się bowiem jeszcze

dwóch partnerów - z Wielkiej Brytanii i Francji. Pierwszy zjawiłem się ja i przez

pewien czas zanosiło się nawet na wyprawę wyłącznie krakowsko-katowicką.

Francuz, Rene Ghillini, nadesłał wiadomość, że nie przyjedzie. Ten trzeci, Alex

Mclntyre, z Anglii zjawił się w końcu. Wyruszyliśmy z karawaną. Z miejscovyości

Page 70: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Tum-lingtar72, dokąd dolecieliśmy samolotem, dwanaście dni maszerowa-

72 Tumlingtar - miasto we wschodnim Nepalu, leżące w dolinie rzeki Arun.

64

Iiśmy z dwudziestoma tragarzami na miejsce rozbicia bazy. Nie muszę już tłumaczyć,

że mieliśmy na Makalu wziąć rewanż. Wiosenna wyprawa Wojtka utknęła na

wysokości 7800 metrów.

Kiedy doszliśmy na miejsce bazy, niewiele było widać przez chmury. Jednak pod

wieczór przejaśniło się i cała zachodnia ściana Makalu była widoczna w pełnej

okazałość^- ogromna, groźna. Wrażenie potęgował jeszcze krwawy koloryt skał

oświetlonych promieniami zachodzącego słońca. Patrzyłem na tę ścianę i nie mogłem

w niej znaleźć żadnego słabego miejsca. Wydawała się nie do pokonania. Wspaniała.

Im dłużej się jej przyglądałem, tym większy ogarniał mnie niepokój.

Po aklimatyzacji na drodze pierwszych zdobywców zaczęliśmy się sposobić do

decydującej rozgrywki. Kilka dni przygotowywaliśmy sprzęt. Kilkakrotnie

pakowaliśmy plecaki, usiłując do minimum zmniejszyć ich ciężar. Ważny był dla nas

każdy gram. Wszak mieliśmy od początku do końca nieść wszystko, co potrzebne jest

do przeżycia kilku dni na stoku góry.

- Styl alpejski w Himalajach dopiero zdobywał sobie zwolenników. Byliście

jednymi z pionierów...

- Tak, byliśmy jednymi z nich i do dziś jesteśmy jednymi z nielicznych, którzy

próbują go stosować. Przed nami robili to na przykład Reinhold Messner z Peterem

Habelerem w czasie wspinaczki na Eve-rest. Za pioniera stylu alpejskiego w górach

najwyższych należy też uważać Brytyjczyka Douga Scotta. Jednak, moim zdaniem,

trudno mówić o czystym stylu alpejskim w Himalajach. Nie sposób czasem nie

korzystać z założonych wcześniej przez inną wyprawę poręczówek, nie można też

uniknąć sytuacji, w której po raz drugi idzie się tą samą drogą po pierwszej nieudanej

próbie. A przecież czysty styl alpejski tego nie dopuszcza. Właściwiejedyna istotna

dla mnie reguła to wspinać się w dobrym stylu. To znaczy osiągać szczyt szybko,

sprawnie i bez strat.

Oczywiście styl alpejski jest ideałem, do którego należy dążyć. Jeśli więc tylko

Page 71: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

mogę, wspinam się po alpejsku. Najczęściej wychodzi z tego styl nazywany przeze

mnie kombinowanym. Najlepiej ilustruje ów problem przebieg moich ostatnich

wypraw na Manaslu, Annapurnę i Shisha Pangmę.

Pierwszy biwak założyliśmy jeszcze pod ścianą Makalu, drugi na wysokości 6300

metrów. Do tej pory warunki wspinaczki były bardzo dobre. Zmrożony, twardy śnieg

pozwalał na dość szybki marsz w górę. Powyżej dwójki było już trudniej. Szliśmy

przez rozległe pola

5 Na szczytach świata

65

prawie litego lodu. Mimo tb nie stosowaliśmy asekuracji. W ten sposób mogliśmy

poruszać się o wiele szybciej. Zresztą, nawet gdybyśmy byli związani, to w razie

upadku któregoś z nas pozostali nie mieliby zbyt wielu szans na uratowanie go.

Raczej sami znaleźliby się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Zmniejszyliśmy więc

zbiorowe zagrożenie do minimum. Po trzecim biwaku doszliśmy do wysokości 7900

metrów i stanęliśmy pod czterystumetrową skalną barierą, największą przeszkodą

broniącą dostępu do wierzchołka.

Najtrudniejszej wspinaczki spodziewaliśmy się na pierwszym, dwustumetrowym

fragmencie bariery, ale rychło przekonaliśmy się, że nasza ocena była błędna.

Zmuszeni do techniki hakowo--podciągowej calutki dzień strawiliśmy na pokonanie

dwudziestu metrów! W pewnym momencie prowadzący Alex dotarł do potężnej

przewieszki. Zatrzymał się i z rezygnacją pokręcił głową. Dalej nie da rady.

Zaczęliśmy jeszcze raz obliczać zabrany sprzęt i żywność. Zapasów mieliśmy na trzy

dni, a to było stanowczo za mało, aby wejść na szczyt i wrócić do bazy. Nastroje

opadły i zaczęła w nas kiełkować myśl o odwrocie. Na zachodnią ścianę promienie

nisko już wiszącego słońca docierają dopiero po południu. Przez większość dnia jest

tam przeraźliwie zimno. To zimno przyspieszyło naszą decyzję. Odwrót.

„Ze ścianą przegraliśmy, ale jeszcze mamy szansę na górę". Tak wtedy

powiedziałem, ale obaj, Wojtek i Alex, przyjęli to milczeniem. Mieli dość. Po dwóch

dniach byliśmy w bazie i żegnaliśmy Alexa. Postanowił, ż-e schodzi do Kathmandu.

Zostaliśmy z Wojtkiem sami. Nie mogliśmy ruszyć w ślad za nim, musieliśmy

Page 72: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

poczekać na tragarzy, których miał nam dopiero przysłać.

Myśl o nie zdobytym wierzchołku nie dawała mi spokoju. Tak jak Wojtek krążył

przed wyprawą w poszukiwaniu partnera, tak ja teraz krążyłem wokół niego i

usiłowałem namówić na ponowny atak. Dałem spokój dopiero wtedy, gdy mi

zdecydowanie powiedział „nie". Miał trochę poodmrażane nogi, ale czy to był

główny powód odmowy? Myślę, że dwie wyprawy, jedna po drugiej, zrobiły swoje.

Każdy po takiej dawce miałby dość.

- Czy właśnie wtedy zacząłeś przemyśliwać o samotnej próbie?

- Tak. Były już wówczas samotne wejścia Messnera na Nangę Parbat i Everest.

Czułem, że i ja mógłbym spróbować. Ale przez kilka dni wstrzymywała mnie

pogoda.

W tym czasie działały w rejonie Makalu jeszcze dwie ekspedycje. Messner wraz ze

Scottem zamierzali trawersować całą górę, poczyna-

66

jąc od południowej grani. Drogą normalną chcieli się dostać na szczyt Austriacy.

Obie te ekspedycje wycofały się właśnie z powodu warunków atmosferycznych. Wiał

potworny wiatr i dusił w zarodku każdą próbę wyjścia w górę.

Pogoda nie dawała mi więc szans, ale też - jeśli w ogóle marzyłem o wejściu na

wierzchołek - nie mogłem na jej poprawę czekać w bazie. Liczyłem, że może

wichura zelżeje na jakieś dwa, trzy dni. A w tak krótkim czasie nie zdołałbym

zakończyć wspinaczki. Musiałem zatem czekać na przychylną chwilę ciszy wyżej.

Któregoś dnia po śniadaniu wyrzuciłem to wreszcie z siebie. „Idę" - powiedziałem

Wojtkowi. Stwierdził ze spokojem, że nie widzi żadnych szans na powodzenie, ale

też nie starał się wyperswadować mi mojego zamiaru. Przeciwnie, pomógł mi w

przygotowaniu ekwipunku. Od pewnego czasu jeździł w góry z Anglikami i jego

osobisty sprzęt, a zwłaszcza ubranie było dużo lepsze od mojego. Dał mi wtedy wiele

rzeczy. Wszedłem więc na moją wielką drogę życia w pożyczonych gaciach,

spodniach i butach.

„Był spokojny, nie trapił się nawałnicą szarpiącą w nocy namioty ani, śpiewem

wichru w graniach. Czasem wydawało się, że działa przeciwko logice, faktem było

Page 73: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

jednak, że rządził nim jakiś wyższy wewnętrzny imperatyw, prowadzący go zawsze

do szczęśliwych rozwiązań. Myśl o wyjściu w góry była niedorzeczna, mimo to

spakował sprzęt puchowy, 2 kg żywności, maszynkę, 3 kartusze butanu, 2 haki

skalne, 1 śrubę lodową, płachtę i 9 m liny"73.

Kiedy minęło południe - był dwunasty października - wyruszyłem. Z 23-

kilogramowym plecakiem i wielkim bagażem niepewności. Pod ścianą byłem już o

godzinie 1 6. Wcześnie. Za wcześnie na założenie biwaku, za późno, aby wejść w

ścianę. W końcu jednak zdecydowałem, że będę się wspinał do zmroku. Wtedy

zabiwakuję. Taki miałem plan, ale miejsc nadających się na biwak nie było w ścianie

zbyt dużo. Wspinałem się aż do północy, nim znalazłem odpowiednie, w punkcie

gdzie moja droga przecinała się z klasyczną - wybieraną zwykle przez wyprawy na

rozbicie obozu trzeciego - na wysokości 7000 metrów. Za pierwszym skokiem

pokonałem więc 1 600 metrów. To dużo.

Fizycznie czułem się dobrze i wątpliwości jakby mnie odeszły. Nie dawał jednak za

wygraną wiatr. Szarpałem się z nim ponad dwie godziny, próbując rozbić płachtę

biwakową. I przegrałem. Zanosiło

73 W. Kurtyka, „Taternik" 1 983, nr 1. s. 13.

67

się już na siedzącą noc, gdy w pewnej chwili zauważyłem wystający spod śniegu

czubek duraluminiowego masztu. Po długiej mordędze udało mi się odkopać nie

więcej niż jedną czwartą wysokości namiotu, zostawionego prawdopodobnie przez

Austriaków. To wystarczyło, żeby się wsunąć do wystającego teraz ponad śnieg

stożka. Ledwie znalazłem się wewnątrz, zasnąłem natychmiast. Kiedy rano

wyjrzałem na świat, wszystko było po staremu. Wiatr miotał się po grani i wzniecał

tumany śnieżnego pyłu.

- I właśnie wtedy zwątpienie powróciło?

- Powróciło. No, powalczyłem - myślę sobie - ale teraz przyjdzie się już chyba

wycofać. Zrobiłem sobie coś do picia i zacząłem pakować plecak do zejścia.

Uratowało mnie dosłownie ostatnie spojrzenie na horyzont. Chmury! A więc coś się

zmienia! Do tej pory niebo było czyste. Nadejście chmur zwiastowało zmianę

Page 74: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

pogody. Byłem pewien, że huragan ucichnie bodaj na kilkadziesiąt godzin. Właściwie

zdawało mi się, że już cichnie. A więc w górę, nie w dół!

Wyruszyłem dopiero o 1 4, ale już po trzech godzinach stanąłem na przełęczy. Tam

odkopałem nasz namiot, zostawiony podczas wejścia aklimatyzacyjnego, i zostałem

w nim do następnego ranka. Chmury objęły już całą dolną część Makalu i wolno się

podnosiły. Ale wiatr ..zdechł". To znaczy zelżał na tyle, że pozwalał iść. Kiedy jednak

na wysokości 8000 metrów wykułem platformę i usiłowałem rozbić namiot,

wskórałem tylko tyle, że złamałem maszt. Na koniec udało mi się z wielkim trudem

przytwierdzić do podłoża ten łopocący i nadymający się żagiel, i wsunąć się do

środka.

To, co zaczęło się ze mną dziać jeszcze tego wieczora i prześladowało następnego

dnia na grani, napełniło mnie niepokojem, nawet lękiem. Kiedy gotowałem

wieczorny posiłek, cały czas miałem nieodparte wrażenie, że muszę zrobić go dla

dwóch. Co więcej, byłem przekonany o czyjejś obecności w namiocie i nie dam

głowy, czy przypadkiem nie usiłowałem z tym kimś rozmawiać. Czułem się bardzo

dobrze, nic mi nie doskwierało. Skąd więc te majaki? A może mi się tylko zdaje, że

wszystko jest w porządku? Takie pytania dręczyły mnie na równi ze zwidami. Wtedy

na nowo ogarnęła mnie niepewność, czy aby dobrze robię idąc w górę. Rano, kiedy

wychodziłem w kierunku szczytu, złudzenie czyjegoś towarzystwa nadal mnie nie

opuszczało. Łapałem się na tym, że staję, aby poczekać na tego drugiego, że co jakiś

czas robię mu miejsce, aby zmienił mnie na prowadzeniu. I jeszcze te gwiazdy. W

pewnym momencie rzuciłem okiem na Tybet i aż usiadłem. Na dziennym niebie

zobaczyłem je wyraźnie

68

migocące niczym w nocy. Przymknąłem powieki, potem spojrzałem na zegarek.

Dochodziła 1 3, kiedy znów spojrzałem na niebo, gwiazdy nadal świeciły...

Ile wart jest łut szczęścia powyżej ośmiu tysięcy metrów, przekonałem się stając pod

skalną ścianką, piętrzącą się na grani. Dziewięć metrów liny - to było dokładnie tyle,

ile wymagało pokonanie przeszkody. Gdyby zabrakło bodaj kilkudziesięciu

centymetrów, być może nie stanąłbym na szczycie.

Page 75: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Uskok obszedłem dookoła, wypatrując dogodnego miejsca do wspinaczki. Z lewej

strony zapadłem się jednak w bardzo głęboki śnieg. Spróbowałem więc z prawej.

Niewielka rysa w skale dawała jako taką szansę na przejście progu. Ale byłem

przecież sam i bałem się iść w górę bez asekuracji. Wbiłem więc w ścianę hak,

przywiązałem do niego pętlę i dopiero wtedy ruszyłem. Wszedłem tak wysoko, jak

puściła mnie lina. Tam wbiłem drugi z moich haków. Koniec liny dowiązałem teraz

do niego i zszedłem, żeby zlikwidować dolne stanowisko. Już z autoasekuracją,

stosując węzeł prusika, wszedłem ponownie na skalny stopień. Stojąc u stóp śnieżnej

grani, ściągnąłem linę. Spojrzałem na zegarek. Była 1 4. Od szczytu dzieliło mnie

około 300 metrów. Pokonanie ich zajęło mi prawie trzy godziny.

0 16.45 wyjmowałem z plecaka niewielką drewnianą biedronkę, którą w ostatniej

chwili przed wyjazdem włożyła mi do bagażu Celina. To była zabawka Maćka i

miałem ją zostawić na wierzchołku Makalu. W zamian zabrałem znalezione tam dwa

skalne haki produkcji francuskiej i, uciekając przed nadchodzącym zmrokiem,

ruszyłem w dół.

Jeszcze za dnia musiałem się znaleźć przy uskoku. Ale nie udało się. Początkowo

schodziłem po własnych śladach, z każdą jednak chwilą wiatr coraz bardziej je

zacierał, aż w końcu znów szedłem zupełnie dziewiczym szlakiem. Czy we

właściwym kierunku? Moje wątpliwości rosły z minuty na minutę. Kiedy w końcu

dotarłem do krawędzi uskoku, było już zupełnie ciemno. Teraz czekało mnie

najgorsze. Zjazd na moim nędznym, dziewięciometrowym kawałku liny. Musiałem

opuścić się tak, aby trafić dokładnie na przełęczkę, z której startowałem w górę. Na

czworakach szukałem odpowiedniego miejsca do wbicia haka. Potem dowiązałem do

liny wszystkie pętelki, jakie miałem, przedłużając ją nieznacznie. Umocowałem do

haka i rozpocząłem zjazd.

Opuszczałem się wolniutko, a stopami dosłownie czułem bezdenną czeluść. Nie

wiem, ile minęło minut, kiedy nadszedł wreszcie moment, w którym lina się

skończyła. Wyplątałem włęc tułów ze zjaz-

69

dowego klucza i już tylko na rękach opuszczałem się niemal centymetr po

Page 76: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

centymetrze. Kiedy trzymałem w dłoniach koniec liny, nagle dotknąłem butami

śniegu. Trafiłem.

„Następnego dnia witałem go na piargach powyżej bazy. Jurek był zmęczony, jego

twarz szara, a sylwetka jakby przygarbiona i zmalała. Na twarzy nie widziałem ani

radości, ani też smutku. Wydał mi się po prostu spokojny. Była jakaś harmonia

między tym steranym walką z wichrem i wysokością człowiekiem a ogromnym

światem skał dookoła. Powiedział tylko: «Tak, byłem na szczycie»"74.

- A jednak znalazł się człowiek, który publicznie oświadczył, że to nieprawda.

Dlaczego?

- Z naszym oficerem łącznikowym już od samego początku wyprawy mieliśmy

tylko kłopoty. Był to młody, dwudziestoletni chłopak, który oprócz dobrego

urodzenia nie miał podstaw, by być kimś, kto ma cudzoziemskiej ekspedycji ułatwić

poruszanie się po kraju i kontakty z miejscową ludnością. A takie właśnie jest zadanie

oficera łącznikowego. To bardzo intratna i prestiżowa posada. Nie dość, że oficer

wyposażony jest przez ekspedycję w sprzęt o wartości znacznie przekraczającej jego

normalną pensję, ale też dłuższe przebywanie i współpraca z białymi

obcokrajowcami dodaje mu powagi w oczach rodaków.

Nam trafił się zarozumiały srnarkacz, któremu odpowiednio ustosunkowani rodzice

załatwili tę posadę. Wiedział tylko jedno: oficer łącznikowy musi podczas wyprawy

zarobić. I to dużo. Już na wstępie uraczył nas historyjką, jak to jego kolega był

niedawno na wyprawie z Amerykanami i od razu dostał w prezencie magnetofon.

Nie byliśmy zbyt bogatą ekspedycją i nie nastawialiśmy się wcześniej na podobne

gesty. Sprzęt dostał według przepisów, ale polski, więc kręcił nosem. Wówczas też

czym prędzej zażądał diet i codziennej racji piwa. Jak to określił - ze względów

zdrowotnych. Jego ulubionym zajęciem było pokazywanie, kto tu rządzi. Kiedy kilka

razy dostał ostrą reprymendę, zaczął nam buntować tragarzy. Bazę kazał rozbić już

gdzieś na pastwiskach, najwyraźniej bojąc się iść wyżej w góry. Kilka dni potem

mieliśmy go już z głowy, zaczął symulować chorobę, toteż z ulgą odesłaliśmy go na

dół.

Kiedy na powrót zjawiliśmy się w Kathmandu, zgodnie z przyjętym

Page 77: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

74 W. Kurtyka, „Taternik" 1 983, nr 1. s. 13.

70

zwyczajem złożyliśmy sprawozdanie w ministerstwie turystyki, opisując przebieg

wyprawy. Nabiedziliśmy się przy tym co niemiara. Ani Wojtek, ani ja nie

pamiętaliśmy, jak po angielsku nazywa się biedronka. Incydenty z oficerem

łącznikowym pominęliśmy milczeniem.

Następnie przystąpiliśmy z nim do rozliczenia finansowego. Nadal trwał w

postanowieniu zbicia na nas majątku. Przedstawił jakieś rachunki za rzekome koszty

leczenia, a na dokładkę zażądał namiotu, który mu wypożyczyliśmy na czas zejścia z

bazy, kiedy nas opuścił. Tego było już za wiele. Napisaliśmy do ministerstwa notatkę

wyjaśniając, jak to naprawdę sprawował się nasz oficer. „Jeśli tak - powiedziano nam

w urzędzie - nie musicie płacić nicponiowi ani rupii".

Ale nie doceniliśmy „pleców" smarkacza. W odpowiedzi na nasze oświadczenie

złożył swoje, w którym oznajmił, że polski alpinista, Jerzy Kukuczka, w żaden

sposób nie mógł być na szczycie Makalu, o czym on wie z pewnością, ponieważ cały

czas był świadkiem wspinaczki. A poza tym wejście na tak wysoką górę jest w ogóle

niemożliwe. Teraz z kolei mnie wezwano do ministerstwa i z niejakim zmieszaniem

usiłowano namówić, żeby dla świętego spokoju zapłacić oficerowi. Nie to, żeby nie

wierzyli w moje oświadczenie, ale chłopak ma tak mocne poparcie, że lepiej dać

spokój.

Afera Makalu mogła mieć ciąg dalszy, bo zadufany oficer chciał swoimi bajaniami

zainteresować dziennikarzy z miejscowej gazety, „Raising Nepal". Tam jednak

szybko rozpoznali w nim zupełnego ignoranta i demaskatorskiego artykułu na łamach

prasy nie było.

Urzędnicy z ministerstwa pytali mnie jeszcze, czy będę chciał udowodnić swoją

rację. Oświadczyłem, że nie ma potrzeby, przecież już raz napisaliśmy wszystko - od

tłumaczenia i pisania sprawozdań był wtedy Wojtek. I choć wiedziałem, że wierzą

moim słowom, to jednak ministerstwo pozostawiło sprawę otwartą. Tatuś naszego

oficerka musiał być rzeczywiście bardzo wysoko postawiony.

- Ale przecież rzecz się w końcu wyjaśniła i dziś już nikt, nawet w ministerstwie

Page 78: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

turystyki w Nepalu, nie wątpi w twój sukces na Makalu?

- Po roku dostałem list od alpinisty koreańskiego, Huh Young Ho. Napisał mi, że

znalazł na wierzchołku Makalu moją biedronkę.

Dear Jerzy Kukuczka

Congratulate your last year (october) success summit to Mt Makalu I. I am glad

introduce By my self. I am a member of 82. Korea Makalu expedition. We are

discovered a smali turtle toy maskot

71

(Black dot on red base color) and we replace to our Ring (Karbiner). I am heard from

Miss Havley that is your expedition member leave there of this letter contract to you

please response to our expedition in Seoul your sincerely.

Huh Young Ho

address: Huh Young Ho

1 91 Wha San z dong

Te chun city Chung Buk Seoul, Korea

Powiadomił o tym także ministerstwo turystyki Nepalu i w ten sposób afera została

zakończona. Humorystyczne jest tylko, że Maćkowa boża krówka została przez

Koreańczyka ochrzczona... żółwiem. A może i Huh Young Ho nie wiedział, jak po

angielsku nazywa się biedronka?75

Udowodnij, że byłeś na szczycie!

- W przypadku Makalu chodziło o fałszerstwo rzekomego świadka, ale przecież

znane są rzeczywiste mistyfikacje, będące dziełem nieuczciwych wspinaczy. I nie jest

to wymysł ostatnich czasów. Już na początku wieku słynna była w Polsce afera

wokół zdobycia Ostrego Szczytu. Jej negatywnym bohaterem był ówczesny wybitny

taternik krakowski, Karol Englisch. W ..Roczniku Węgierskiego Towarzystwa

Karpackiego" z roku 1901 opublikował artykuł, opisując swoje rzekome wejście na

szczyt. Kiedy w jakiś czas potem inny taternik. Karol Jurzyca, wyraził na łamach

tego samego czasopisma wątpliwości, Englisch nadesłał do redakcji spreparowane

przez siebie fotografie i... chwilowo sprawę wygrał.

Rzecz się jednak wydała. Krakowianin stracił za jednym zamachem popularność i

Page 79: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

sławę, której do tej pory zażywał. Zaczęto bowiem wątpić i w pozostałe tatrzańskie

wyczyny Englischa. Jego nazwisko stało się synonimem mistyfikacji i bajania.

Kilka lat później świat obiegła sensacyjna wiadomość o zdobyciu najwyższego

szczytu Ameryki Północnej, Mount McKinleya, przez znanego podróżnika Fryderyka

A. Cooka. Historia rozwijała się w identyczny sposób jak w przypadku Englischa. Na

zgłaszane przez

75 Angielska nazwa biedronki brzmi - lady-bird

72

różnych ludzi wątpliwości Cook odpowiedział opublikowaniem fotografii ze szczytu

i wydaniem książki zatytułowanej: ,,To the Top of the Continent"76. Zapewniło mu

to rację - i sowitą nagrodę. Na krótko.

Inni eksploratorzy podążający śladami Cooka bezlitośnie zdemaskowali mistyfikację,

na domiar zaś wszystkiego jego towarzysz ze ..zdobywczej" wyprawy zeznał, że

wcale nie byli na szczycie. Wybuchł skandal o zasięgu światowym.

Ze świeższych tego rodzaju historii warto przypomnieć sensację z 1983 roku. W

grudniu obiegła prasę wieść, iż Koreanka Yeul An Chang zdobyła zimą (!)

Annapurnę, wchodząc na wierzchołek tego ośmiotysięcznika w towarzystwie

czterech Szerpów zaledwie w tydzień (!). Koreański atak miał jednak świadków -

uczestników ekspedycji francuskiej, działającej po sąsiedzku. Francuzi stwierdzili, że

zespół szczytowy dotarł w miejsce oddalone o co najmniej dwie godziny marszu od

wierzchołka, a zdjęcia ze zdobycia Annapurny były robione w pobliżu bazy (!).

Wyszło też na jaw, że Szerpowie zostali sowicie wynagrodzeni za potwierdzenie

udanego wejścia.

- Tobie osobiście, jeśli się nie mylę, znana jest postać niejakiego Mischy Saleki,

Irańczyka. który twierdził, że dokonał samotnego wejścia zimowego na Cho Oyu i

również solowego na Everest. Jego z kolei kładą własne bajdurzenia. Jak to

właściwie jest z udokumentowaniem wejść na wierzchołki. Okazuje się, że nie

zawsze można polegać na słowie wspinacza?

- Potwierdzenie zdobycia szczytu może być rozmaite. Po wyprawie publikuje się

zwykle zdjęcia z wierzchołka. Himalaje są już tak poznane, że eksperci od topografii

Page 80: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

nie mają najmniejszych trudności ze stwierdzeniem autentyczności ujęcia. Czasem

miewa się świadków obserwujących wspinaczkę. Są wreszcie dowody rzeczowe,

czyli przedmioty pozostawione na szczytach przez poprzedników.

- Właśnie, co znajdowałeś na swoich ośmiotysięcznikach?

- O, gdybym miał w ten sposób udowadniać ich zdobycie, to chyba w połowie

przypadków byłbym bezradny. Na Lhotse, Annapur-nie, Gasherbrumie II, Broad

Peaku i Shisha Pangmie nie znalazłem nic. Z Everestu zniosłem flagę baskijską i

towarzystwa antynuklearnego, z Makalu - jak już mówiłem - dwa haki. Pamiątką po

zdobyciu Gasherbruma I jest czekan marki „Simond", który mam zresztą do tej pory.

Na Dhaulagiri o tym, że jestem już na szczycie, zorientowałem się po zatkniętym w

śniegu traserze. Koronny dowód z Cho Oyu to...

76 ,,Na szczyt kontynentu".

73

papierek z cukierka, zaś z Nangi Parbat - tyrolski proporczyk i dwie zapalniczki. Na

Kangchendzondze zobaczyłem wystającą ze śniegu duraluminiową rurkę, a na K-2

znalazłem pudełko po filmie „Kodaka". Z Manaslu zniosłem hak z pętlą i również

pętlę tam zostawiłem. Pamiątką po mnie były przeważnie zabawki i maskotki.

Krasnoludki moich synków schowane na wierzchołku Nangi Parbat „mieszkają"

ponownie w Polsce. Znalazły je Anka Czerwińska i Kryśka Palmow-ska.

Nagadałem się o dowodach, czas teraz na wyjaśnienie pewnego nieporozumienia.

Przynajmniej w moim przypadku. Myślę zresztą, że wyrażę tu opinię większości

alpinistów. Otóż pie wspinamy się na szczyty gór po to, aby to komuś udowadniać. Ja

staram się wejść na wierzchołek, żeby zaspokoić własną ambicję. Kogóż miałbym

okłamywać? Siebie?

Może gdyby himalaizm był tylko sportem, gdyby za zdobywanie gór rozdawano

tytuły, medale i płacono premie pieniężne, wtedy i wysokogórska wspinaczka

przyciągałaby ludzi łasych na takie splendory. Ale przecież ci, którzy decydują się

mierzyć z himalajskimi, alpejskimi czy andyjskimi olbrzymami, w większości robią

to dla czegoś zupełnie innego.

Przypadki, o których mówiliśmy, są na szczęście tylko wyjątkami, choć... może

Page 81: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

ostatnio alpinizm staje się jakby podatniejszy na dolegliwości nękające inne

dziedziny życia. Jest coraz bardziej powszechny, wręcz masowy, a wraz z tym

przedostają się do niego i masowe obyczaje.

1/1/ 1988 roku Międzynarodowy Komitet Olimpijski, obradujący podczas zimowych

igrzysk olimpijskich w Calgary, przyznał dwóm himalaistom, którzy zdobyli

wszystkie ośmiotysięczniki - Reinholdowi Messnerowi i Jerzemu Kukuczce - Srebrne

Medale Orderu Olimpijskiego. Tyrolczyk odmówił przyjęcia zaszczytnego

wyróżnienia. Stwierdził, że dla niego alpinizm jest rodzajem twórczości, nie zaś

konkurencją dającą się wtłoczyć w układ porównawczych tabel. Przyjmując medal,

zgodziłby się tym samym na sportową definicję alpinizmu.

Lionel Terray opinię, jakoby alpinizm nie był sportem, uważał za dyskusyjną. Jego

zdaniem alpinizm od innych sportów odróżnia tylko to. że nie dochodzi w nim do

bezpośredniej konfrontacji między wspinaczami, a ważniejsza od rywalizacji jest

walka z siłami natury i własną słabością - walka odbywająca się na dodatek z dala od

sta-

14

dionów i podekscytowanego tłumu11. Jednak tylko niewielu alpinistom skłonny był

przypisać ..odporność" na uroki sławy, jeśli ta przypadkiem owiewała ich górskie

wyczyny.

Wanda Rutkiewicz zapytana o alpinizm odpowiedziała, że ma on przynajmniej pięć

bardzo dla niej istotnych aspektów. Pierwszy to wspinaczka sama w sobie, niosąca

emocje i wyzwalająca też sportową rywalizację. Góry. natura, możliwość obcowania

z ich pięknem -to aspekt drugi. Trzecim jest obserwacja i uczestnictwo w

fascynujących relacjach między ludźmi, którzy alpinizm uprawiają. Bardzo często są

to wielkie indywidualności, a obcowanie z nimi działa inspirująco i mobilizująco.

Czwarty uświadomiła sobie dopiero po latach uprawiania alpinizmu. Jest nim

potrzeba ryzyka i przeżywania strachu. Słowem twórczość można określić piąty

aspekt. Przed laty rodzajem twórczości była dla Wandy Rutkiewicz sama wspinaczka.

Dziś jest źródłem dla jej filmów i książek. Działanie w górach zamienia się w obraz i

słowo.

Page 82: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Dla Wojciecha Kurtyki, który - jak twierdzi wielu jego kolegów -chyba najbardziej z

polskich alpinistów przesiąkł przez lata podróżowania do Indii. Nepalu i Pakistanu

wschodnią kulturą, alpinizm stał się sposobem bycia. Pełen duchowych i fizycznych

skrajności, wymagający od człowieka tak wiele, jak może żadna inna dziedzina

ludzkiej aktywności, stał się dlań wyzwaniem i chyba dążeniem samym w sobie.

Dążeniem do samodoskonalenia poprzez ustawiczne przechodzenie najtrudniejszych

prób. Jak samuraj - który decyduje, że przez całe życie będzie kroczył ..ścieżką

miecza" - postępuje i człowiek, wybierający dla siebie ścieżkę przez góry.

Z kolei znany zachodnioniemiecki himalaista. Gunter Sturm, twierdzenia niektórych

wspinaczy - jakoby alpinizm był czymś więcej niż sportem - nazwał zarozumiałymi,

aroganckimi i nie trafiającymi mu do przekonania. Przypominając, że jest więcej

dyscyplin związanych z przyrodą, jak choćby żeglarstwo morskie czy kajakarstwo

dzikich wód. przyznał im co najmniej tę samą wartość emocjonalną co alpinizmowi.

Jego kolega. Fritz Zintl (obaj zostali przez władze RFN uhonorowani najwyższym

sportowym odznaczeniem kraju— Srebr-

77 Współczesny alpinizm jest jednak coraz bardziej odzierany z tajemniczości.

Kamery fotograficzne, filmowe, a nawet telewizyjne towarzyszą wspinaczom coraz

częściej, coraz wyżej i coraz natrętniej. Widzowie, o których braku mówił Terray,

mogą dziś oglądać wspinaczkę na najwyższe góry od bazy aż do wierzchołka. Tak

było na przykład na początku października 1 988 roku we Francji, kiedy miliony

ludzi śledziły przez kilkanaście dni bezpośrednie transmisje z wyprawy na Eyerest.

75

nym Wawrzynem) powiedział, że dla niego każde wcielenie alpinizmu /est

jednoznacznie sportem, rozumianym jako bezinteresowna aktywność fizyczna. Różne

według niego mogą być natomiast motywy uprawiania alpinizmu - wyczyn, kontakty

społeczne, przygoda. zwykła potrzeba ruchu, przezywanie natury czy też po prostu

chęć życia w przyrodzie. Od alpinisty zależy wybór motywu. Za najważniejsze uznał

ich mnogość. Ona właśnie określa wartość alpinizmu, który jest sportem

szczególnym, ale też niczym więcej.

- Ty sam, wspominając kiedyś swą samotną wspinaczkę na Makalu,

Page 83: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

powiedziałeś: ,,Jestem człowiekiem bardzo wierzącym. Ta kilkudniowa walka z górą

dostarczyła mi wielu niezwykłych doznań, które można by nazwać wspaniałą,

głęboką modlitwą..."

- Tak, ale to nie jest przecież całe moje pojmowanie alpinizmu. Oprócz

doznawanych przeżyć, wielkich uniesień, radości z samego ruchu i obcowania z

wszechpotężną przyrodą ma on dla mnie bardzo znaczący aspekt sportowy.

W alpinizmie jak w szachach jest miejsce na swego rodzaju twórczość i na sportową

rywalizację. Gdyby jej zabrakło, być może nigdy bym się nie wspinał. Jest też

różnica między medalem olimpijskim a medalem olimpijskiego orderu.

Na 8000 metrów bez glejtu

- Żeby móc zdobywać wierzchołek himalajskiej góry, trzeba mieć zezwolenie, a

na dodatek jeszcze słono za to płacić. Dla przeciętnego człowieka jest to

niezrozumiałe. Czytelnicy relacji ze zwycięskich czy nieudanych wypraw najczęściej

nie zdają sobie sprawy z istnienia wysokogórskiej biurokracji i kosztów, jakie

ponosić muszą członkowie ekspedycji. Nic dziwnego. Są to raczej sprawy

wyprawowej kuchni i załatwia się je z reguły na długo przed wyruszeniem w góry.

Czasem jednak urastają do rangi problemu, który bywa na swój sposób równie trudny

do sforsowania jak lodospad złożony z chwiejnych seraków czy skalna bariera,

wyrastająca na drodze wspinacza tuż przed wierzchołkiem. Zdaje się, że i tobie nie

brakowało podobnych doświadczeń...

- Rzeczywiście, kilka razy nie wyjaśnione do końca sprawy formalne bądź, do

czego się przyznaję, działanie po cichu, na własną rękę przysporzyły mi mniejszych i

większych problemów. Kraje, do

76

których należą najwyższe góry świata, a więc Nepal, Chiny, Indie i Pakistan, już

dawno odkryły, że mnożące się z każdym rokiem wyprawy wspinaczkowe czy nawet

tylko trekkingowe78 mogą być doskonałym źródłem dochodów.

W Nepalu i Pakistanie można już wręcz mówić o przemyśle turystycznym. W

przypadku tego pierwszego kwoty zostawiane rokrocznie przez alpinistów i turystów

stanowią niebagatelną część budżetu narodowego.

Page 84: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Ale wracając do rzeczy. Rok po Makalu po raz pierwszy pojechałem w Karakorum. I

tym razem z Wojtkiem Kurtyką. Właściwie to stanowiliśmy część żeńskiej ekspedycji

na K-2, kierowanej przez Wandę Rutkiewicz, ale mieliśmy działać osobno w

dwuosobowym zespole. One na klasycznej drodze pierwszych zdobywców, my na

ścianie wschodniej lub południowej.

Oficjalnie mówiło się zatem o wyjeździe wyprawy kobiecej, a te dwie najsilniejsze

,,dziewczyny" to - Wojtek i ja. Oprócz tej wyjechała jeszcze pod K-2 wyprawa

męska, kierowana przez Janusza Kurczaba. To, że pojechaliśmy z Wandą i jej

dziewczynami, wynikło właśnie z tego, że one miały zezwolenie na atakowanie

szczytu, a my nie Przyjęły nas pod swój szyld, aby nam umożliwić wspinaczkę.

- Wystarczy spojrzeć na datę waszego wyjazdu, żeby się zorientować, jakie

musieliście mieć wtedy kłopoty. Przecież było to podczas stanu wojennego...

- W istocie. Cały ruch graniczny był w zasadzie wstrzymany, zaopatrzenie w

sklepach prawie żadne. Pamiętam rady niektórych urzędników, załatwiających nasze

sprawy aprowizacyjne. Usłyszałem wtedy takie zdanie: ,,Ja się znam na tym nie

gorzej od was, sam też chodzę po górach. I kiedy mam w planie jakiś wypad, na

przykład na Baranią, to już od początku roku gromadzę sobie z kartek zapasy

konserw. Musicie robić tak samo". Rada była dobra, ale na Baranią. Tak czy owak

udało się pokonać wszystkie trudności i wyjechaliśmy.

Kiedy na lodowcu Baltoro stanęła baza, przekonaliśmy się, jak ambitne są nasze

koleżanki. Chcieliśmy się aklimatyzować na drodze pierwszych zdobywców, ale jak

już powiedziałem, to właśnie tamtędy dziewczyny chciały zdobyć górę. Żeby więc

nie było żadnych wątpliwości, iż radzą sobie bez pomocy mężczyzn, po prostu nas

wygnały. Nie dość im było osobnego zapakowania sprzętu i żywności. Chcąc

78 Trekking (ang ) - obóz wędrowny: pokonuie się ustaloną trasę z przewodnikiem

lub bez, ale z pełnym wyposażeniem w plecaku.

77

nie chcąc, musieliśmy sobie poszukać innego terenu na adaptację Wybraliśmy

najbliższego sąsiada K-2 - ustępujący mu o sześćset metrów Broad Peak79.

I właśnie tam popełniliśmy nasze pierwsze górskie przestępstwo. Wleźliśmy na

Page 85: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

wierzchołek góry, pozbawiając pakistańskie ministerstwo turystyki dwóch tysięcy

dolarów. Tyle właśnie kosztuje zezwolenie na zdobywanie szczytu. A takiego

przecież nie mieliśmy. Glejt wykupiony przez naszą żeńską wyprawę zezwalał tylko

na sukces na K-2.

- Czy od początku mieliście nieczyste zamiary, czy też, jak to często mawia się

w takich sytuacjach, samo wyszło?

- Ano wyszło. W pewnym momencie na stoku Broad Peaku znaleźliśmy się tak

blisko wierzchołka, że... Najpierw postanowiliśmy iść tak długo, jak się tylko da. Nie

spodziewaliśmy się dotrzeć bardzo wysoko, był to przecież dopiero dwunasty dzień

od założenia bazy. Za krótko na skok aż na osiem tysięcy metrów nad poziomem

morza. Tymczasem jednak, kiedy dotarliśmy do wysokości 7500 metrów, straciłem

zupełnie kondycję, Wojtek za to czuł się świetnie i parł w górę. Szedłem za nim już

„na duś".

Na przełęczy między wierzchołkiem pośrednim a głównym dopadł mnie taki kryzys,

że powiedziałem sobie - dość! Nie ma sensu, żebym się tak w czasie aklimatyzacji

wykańczał. Siadłem. A Wojtek mi na to, że on chyba spróbuje. „No dobra, idź -

odrzekłem. - Spotkamy się w namiocie trójki". Poszedł. I kiedy tak patrzyłem na

niego, jak żwawo pnie się w górę i jak coraz bardziej zbliża się do szczytu, wstałem i

ruszyłem jego śladem. Męczyłem się okrutnie, ale dociągnąłem do wierzchołka.

Stanąłem na nim dwie godziny po Wojtku. Bliskość szczytu działała na nas obu jak

magnes.

W namiocie obozu czwartego na 6800 metrach, dokąd dotarłem już po zmroku, nie

miałem siły na nic. Nie byłem w stanie nawet się posilić. Zwymiotowałem od razu

wszystko, co zdołałem przełknąć. Ale wyniknęło z tej mordęgi jedno jeszcze

doświadczenie na przyszłość: odpowiednio długiego okresu aklimatyzacji nie da się

skrócić. Pierwsze miałem zresztą z McKinleya. ale dopiero nauczkę z Broad Peaku

zapamiętałem na zawsze.

- Stanąłeś, choć nielegalnie, na szczycie swego czwartego już ośmiotysięcznika.

Czy mogłeś się do tego przyznać?

79 W roku 1957 na szczycie stanęli po raz pierwszy Austriacy: Hermann Buhl, Kurt

Page 86: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Diemberger, Marcus Schmuck i Fritz Wintersteller. Reinhold Messner dokonał tego

w 1 982 roku

78

- Nie bardzo. Oficjalnie więc utrzymywaliśmy z Wojtkiem, że tylko

aklimatyzowaliśmy się na zboczu góry. O wejściu na wierzchołek nie było mowy. Ale

dziewczyny z wyprawy wiedziały o tym doskonale -obserwowały nas przecież w

czasie wspinaczki. Mieliśmy też jeszcze trzech innych świadków - Reinholda

Messnera i jego dwóch pakistańskich towarzyszy - Nazira Sabira i Shere Khana.

Spotkaliśmy ich podczas zejścia. Doskonale wiedzieli, skąd wracamy, toteż

poprosiliśmy o dyskrecję.

Messner solennie obiecał milczenie, po czym w jakieś dwa miesiące po wyprawie

napisał w swej najnowszej książce, jak spotkał Wojciecha Kurtykę z drugim

Polakiem tuż po zdobyciu przez nich Broad Peaku. Wtedy jeszcze mnie nie znał.

Wyścig przez ośmiotysięcz-niki miał się dopiero rozpocząć, nie deptałem mu jeszcze

po piętach.

Messner był też wtedy tragicznym posłańcem. Powiedział nam, że w obozie drugim

na K-2 zmarła jedna z dziewczyn. Dopiero po powrocie do bazy dowiedzieliśmy się.

że to Halina Kruger-Syrokomska. Akurat w czasie tej wyprawy poznałem ją trochę

bliżej. Oboje konwojowaliśmy sprzęt, jadąc przez pięć dni ciężarówką z Islamabadu.

Był czas na rozmowy. O górach i o ludziach. Chłopcy od Kurczaba pomogli znieść

ciało Haliny. Urządziliśmy pogrzeb. Dziewczyny nie wiedziały jeszcze, czy będą się

wspinać nadal. W końcu zostaliśmy na Baltoro wszyscy.

Z Wojtkiem ruszyliśmy pod południową ścianę K-2. Na 6400 metrach założyliśmy

drugi obóz i wtedy siadła na kilka dni pogoda. Kiedy się rozpogodziło i dotarliśmy w

to samo miejsce, nie mogliśmy odnaleźć przysypanego przez śnieg namiotu. Długo

trwało, zanim trafiliśmy na jego ślad i odgrzebaliśmy spod półtorametrowej warstwy

świeżego puchu.

Rankiem przystąpiliśmy do lustracji ściany i stanęliśmy przed nie lada dylematem.

Zupełnie jak w tej bajce o dwóch braciach, co poszli szukać szczęścia i stanęli na

rozstajach. Czy wybrać drogę na wprost, !ekko skręcającą w lewo, trudną, ale w

Page 87: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

miarę bezpieczną? Czy też pójść na prawo i pokonać żlebem pod chybotliwymi

serakami niezwykle niebezpieczny trawers? W nagrodę wyszlibyśmy na stosunkowo

łatwy szlak ku górze. Poszliśmy w prawo. Pamiętam, że pokonanie żlebu biegiem, w

tempie na jakie oczywiście było nas stać na tej wysokości, trwało około dwudziestu

minut.

Wyruszyliśmy jeszcze w nocy, kiedy wszystko jest ścięte mrozem 1 ryzyko upadku

seraka lub zejścia lawiny nieco mniejsze. Wtedy wydawało się nam, że to najdłuższe

dwadzieścia minut w naszym

79

życiu. Ale niebawem wracaliśmy tą samą drogą i baliśmy się jeszcze bardziej Było

południe, padał gęsty śnieg. W żlebie zbierało się go coraz więcej, a seraki

niebezpiecznie trzeszczały nadgryzane przez odwilż.

- Powiedziałeś przed chwilą o strachu. A przecież mówi się, że jesteście ludźmi,

którzy go nie znają...

- To tylko obiegowa opinia. W rzeczywistości strach towarzyszy nam w górach

zawsze. Najczęściej siedzi w środku człowieka, przybierając różne postacie i

natężenia. Raz jest zwykłą obawą, raz trochę mocniejszym lękiem. Czasem chwyta

nagle za gardło i wtedy na głowie włosy stają dęba. Taki stan nie trwa nigdy długo,

ale jeśli nie potrafi się go opanować, przeradza się w panikę. Ona jest największym

wrogiem alpinisty. Strach jest naturalnym stymulatorem zachowania w

niebezpiecznych sytuacjach. Ktoś. kto go nie odczuwa, nie powinien się wspinać. Jest

skazany na rychłą śmierć. Doświadczenie, poznawanie gór i samego siebie pozwalają

walczyć ze strachem. Oczywiście tylko wtedy, kiedy strach nie jest jedynym

uczuciem, jakiego się doznaje...

- Często się bałeś?

- Pod K-2 był to strach zaprogramowany, wielki, ale przeżywany niejako z

premedytacją. Najczęściej jednak strach przychodzi z zaskoczenia. O wyprawie do

Nowej Zelandii nie opowiedziałem wiele, a tam właś-nie poznaliśmy się ze strachem

bliżej.

Zjeżdżaliśmy we trzech. Gęly przyszła moja kolej, dwaj moi towarzysze czekali już

Page 88: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

na mnie niżej. Zdążyłem tylko odchylić się od skały, aby naprężyć linę, gdy nagle

oba haki, na których założone było stanowisko zjazdowe, wyskoczyły ze ściany. W

ułamku sekundy poczułem, jak cały sztywnieję, i ze świadomością, że nic nie mogę

zrobić, runąłem w dół.

Trwało to kilka sekund. Rąbnąłem stopami w pochyłą skalną płytę,

przekoziołkowałem kilka razy i na brzuchu, z rękami wyciągniętymi do góry,

zastygłem na krawędzi lodowego żlebu. Kilkanaście centymetrów za moimi stopami

zaczynała się pięciusetmetrowa pionowa ściana. Nastąpiło jakby migawkowe

zatrzymanie akcji. Upłynęła chwila, zanim poruszyłem ręką, potem nogą. Żyłem!

Koledzy obserwujący mój Jot" wspięli się do mnie i pomogli pozbierać się. Nogi

bolały mnie od uderzenia potwornie, wydawało mi się, że mięśnie mam z budyniu.

Nie mogłem stać. Dopiero cztery gardany uśmierzyły ból; zacząłem jako tako się

poruszać. A te haki, które wypruły, wbijałem sam. Los sprawił, że sam się

przekonałem, jak solidnie! Potem

80

zaliczyłem jeszcze „nocny lot" na Cho Oyu, na Dhaulagiri dusiłem się z lawiną na

plecach. Ale do tego jeszcze dojdziemy...

- W tym miejscu nadarza się okazja, abym powiedział ci, jak bardzo zaskoczyła mnie

teoria, o której usłyszałem z ust pewnego psychologa z Uniwersytetu Warszawskiego.

Otóż stosunkowo niedawno medycyna odkryła, że mózg człowieka produkuje pewne

substancje, nazwane endorfinami. Ich skład chemiczny, a przede wszystkim działanie

jest nieomal takie samo jak działanie... morfiny. Stwierdzono. że wytwarzanie

endorfin wzmaga się w chwili, kiedy człowiek dokonuje wielkiego wysiłku

fizycznego bądź znajduje się pod wpływem stresu, w sytuacji krytycznej, bez

wyjścia. W takim momencie endorfiny działają jako naturalne, własne środki

znieczulające. Oddziaływaniem ich usiłują naukowcy wyjaśnić między innymi

zjawisko tak zwanego drugiego oddechu u sportowców. Właśnie sportowcy dobrze

znają uczucie pojawiające się po dłuższym treningu czy w trakcie zawodów, na

przykład w czasie długodystansowego biegu. Mięśnie i płuca zaczynają ich boleć tak,

iż zdaje się im, że dłużej tego nie zniosą. Wtedy to zaczynają działać endorfiny.

Page 89: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Łagodzą ból, pozwalają biec dalej. Podobnie stymulujący wpływ ma ta „morfina" na

organizm człowieka, który znajduje się w sytuacji niosącej zagrożenie życia.

Spowodowany niebezpieczeństwem stres jest czynnikiem wzmagającym produkcję

endorfin. Swym działaniem przynoszą one uspokojenie, stępiają zbyt silne bodźce

dochodzące z zewnątrz, a niekiedy wielki strach przeradzają nawet w euforię, a więc

uczucie zupełnie przeciwne80. Czyż nie pasuje to do wielu opisów zachowań

alpinistów w chwilach krytycznych? Według niektórych naukowców częste

pobudzanie owego endorfinowego mechanizmu - u maratończyków przez codzienny

trening, u himalaistów przez częste narażanie się na niebezpieczeństwo i morderczy

wysiłek - powoduje klasyczny narkotyczny głód. Biegacze nie mogą się już obyć bez

biegania, wspinaczom trudno żyć bez napięcia i ryzyka.

Eksperyment, w trakcie którego obserwowano obecność endorfin w płynie

mózgowo-rdzeniowym u maratończyków, potwierdził powyższe przypuszczenia.

Alpinistów do tej pory tak nie badano, ale są psycholodzy, którzy uważają was wręcz

za idealny przykład. Nikt tak często jak wy nie doświadcza zagrożenia życia, nikt tak

często nie

80 Wiadomości o mechanizmie endorfinowym i zjawisku autouzależnienia się

podane w ..European Journal ot Personality" t. I. 1987 r. przez węgierskich

psychologów: 2. Kulcsara. E Frecske i J. Vargę.

6 Na szczytach świata

81

znajduje się w sytuacji bez wyjścia. Bez wyjścia, to nie znaczy takiej od razu. której

nie można przeżyć, ale takiej, której nie da się ominąć, nie da się, jak to robią dzieci

bawiące się w berka, krzyknąć „zamawiam" - trzeba ją po prostu przetrwać. Między

innymi dzięki endorfi-nom.

Nie zrozum mnie źle. Nie chciałbym, broń Boże, całego sensu twojej i twoich

kolegów pasji górskiej sprowadzić do prymitywnej chęci zaspokojenia

narkotycznego łaknienia, choć w kontekście przypuszczeń psychologów

powiedzenie, że góry stały się dla kogoś narkotykiem, nabiera jakby dosłownego

znaczenia. Nie chciałem nawet w ogóle zadać ci pytania: „Po co się wspinasz?"

Page 90: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Myślę, że lepszej od słynnej odpowiedzi Mallory'ego nigdy się nie doczekamy81

Interesuje mnie wszakże, co sądzisz o tak zaskakującej teorii. Czy wydaje ci się

prawdopodobna?

- Moja odpowiedź może być wyłącznie intuicyjna. Pierwszy raz słyszę o tym od

ciebie i... bo ja wiem? Może coś w tym jest. Nigdy nie usiłowałem tego zdefiniować

ani wyjaśnić, ale kto wie, czy endorfi-nowa teoria nie ma związku z jakimś nieomal

fizycznym pociągiem do przygód, ryzyka i niebezpieczeństw, które rzeczywiście

odczuwam. Może to być jedna z części owego niepokoju, nie pozwalającego mi

usiedzieć na miejscu, gnającego mnie w ostatnich latach z wyprawy na wyprawę To

prawda, góry stały się dla mnie sensem i treścią życia. Nigdy by mi jednak nie

przyszło do głowy szukać odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak jest. w

biochemicznych procesach zachodzących w moim mózgu. Wystarcza mi to. co czuję.

Jak to się dzieje, że tak czuję? Naukowcy mogą próbować to wyjaśnić.

Wtedy na K-2 zawróciliśmy, bo zepsuła się nagle pogoda. Do 7400 metrów

doszliśmy już w zadymce śnieżnej. Wykopaliśmy więc w zboczu platforemkę na

namiot i czekaliśmy w jego „zaciszu" kilka godzin. Na próżno. Z każdą chwilą było

coraz gorzej. Kiedy doszliśmy do bazy, dowiedzieliśmy się, że u innych też nie jest

wesoło. Zespół Kurczaba doszedł wprawdzie do 8000 metrów, a Cichy z Wielickim

spróbowali ataku na szczyt, ale bez rezultatu. Jeszcze gorzej wiodło się

dziewczynom. Dobrnęły tylko do 6800 metrów i żadną miarą nie mogły dołożyć

bodaj metra do tej wysokości. To była cała ich zdobycz z pierwszego tygodnia

wspinaczki.

Na poprawę pogody czekaliśmy czternaście dni. Od czasu do

81 Słynny brytyjski wspinacz George H.L. Mallory zapytany, dlaczego usiłuje

zdobyć Everest. odparł: ..Dlatego, że istnieje".

82

czasu świeciło nawet słońce, ale powyżej 6500 metrów wiało niesamowicie. Z

każdym dniem ulatywała z nas wola zwycięstwa.

Po dwóch tygodniach zacięte były jeszcze tylko dziewczyny. One też zostały na

Baltoro, a my z Wojtkiem dołączyliśmy do schodzącej w dół wyprawy Kurczaba.

Page 91: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Nam schodziło się najlżej: choć nieoficjalnie, to przecież zdobyliśmy szczyt

ośmiotysięczny. W czasie przymusowej bezczynności zrobiliśmy dwudniowy wypad

w rejon Gasher-brumów i ustaliliśmy, że wrócimy tu na pewno w następnym roku.

Nie było nas stać na opłacenie pozwoleń na dwa ośmiotysięczne Gasher-brumy, ale w

duchu myśleliśmy, że może się uda

- Pamiętam, jak po waszym powrocie do kraju w Polskim Związku Alpinizmu

trudno było uzyskać jakieś dokładne informacje o owej ..aklimatyzacji" na Broad

Peaku. Proszono nawet, żeby raczej nie wspominać o tym na łamach prasy...

- Ale gdzieś się tym pochwaliłem i w jednej z katowickich gazet pojawił się

artykuł o zdobyciu sąsiada K-2. Oprócz książki Messnera -o niej dowiedziałem się

później - musiały być jakieś przecieki już w Pakistanie, bo kiedy zgodnie z

zamierzeniem wróciliśmy w Karakorum następnej wiosny, pytano nas uporczywie,

jak to było z Broad Peakiem? Twardo obstawaliśmy przy aklimatyzacji, bo tego nam

przepisy pakistańskie nie zabraniały. I tak też oficjalnie pozostało. Co oczywiście nie

zmienia faktu, że wierzchołek był nasz Za to poprawki w roku 1 984 dokonaliśmy już

najzupełniej legalnie.

Dyplomacja na szczycie i szczyty dyplomacji

Już mówiłem, że mieliśmy chrapkę na dwa Gasherbrumy w jednym sezonie. Zamiar

się powiódł, ale też w pewnym momencie musieliśmy wznieść się na wyżyny

dyplomacji, aby wyjść obronną ręką z tarapatów, w jakich się znaleźliśmy. Omal nie

skończyło się to -pierwszą chyba w świecie, bo o niczym podobnym nie słyszałem -

dyskwalifikacją alpinistów przez władze sportowe.

- Czyżby znów doszło do przekroczenia przepisów pakistańskiego ministerstwa

turystyki?

- To zależy od punktu widzenia. Tym razem obraliśmy inną drogę niż przy

zdobywa niu Broad Peaku Działaliśmy zupełnie jawnie. A dyplomacja? Zaczęła się

już podczas karawany.

Jeszcze przed Urdukaz zaczął narzekać na zdrowie nasz oficer łącznikowy. W

przeciwieństwie do tego spod Makalu, dostał się nam

83

Page 92: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

bardzo dobrze usposobiony i życzliwy człowiek, z którym nie mieliśmy

najmniejszych kłopotów. Dogadaliśmy się szybko i... zamiast tłuc się z nami po

górach, co nawiasem mówiąc było jego obowiązkiem, wrócił cichaczem do

Islamabadu. Tam miał poczekać spokojnie do zakończenia ekspedycji. Oficjalnie był

cały czas z nami. Ten krok zemścił się na nas w początkowej fazie wyprawy. Zaczęły

się bowiem kłopoty z tragarzami.

Już pierwszego dnia marszu po lodowcu Baltoro popsuła się dobra dotychczas

pogoda. Obudził się wiatr i sypnęło śniegiem. Dość prędko zdecydowaliśmy się na

biwak, z nadzieją oczekując następnego dnia. Ale rano wcale się nie przejaśniło.

Zimno. Wieje. Więc czekamy. Od razu nasi tragarze stracili zapał. Raz decydowali,

że jednak pójdą dalej, za chwilę znów kategorycznie odmawiali. Na domiar złego

topniały, ściśle wyliczone na czas karawany, żywność i paliwo. W przeciwieństwie

do dystansu, który wciąż nas dzielił od miejsca wyznaczonego na bazę. W pewnym

momencie tragarze oświadczyli, że owszem pójdą dalej, ale muszą wpierw odpocząć

w najbliższej wiosce i przeczekać złą pogodę. Zejdą więc, a kiedy się zmieni, wrócą

na lodowiec i ruszymy dalej.

Wojtek zaczął nawet akceptować ten wariant, ale ja stanowczo się temu

sprzeciwiałem. Nie było nas stać na takie wolty, nie mówiąc już

0 stracie czasu. Różnimy się chyba w ocenie i podejściu do miejscowych górali.

Wojtek chciał wobec nich być zawsze przyjacielski, usiłując nierzadko przyjąć lub

chociaż przejąć się ich punktem widzenia. Ja nie. Skłonny jestem raczej dopatrywać

się w ich postępowaniu interesowności. Możliwe jest oczywiście koleżeństwo czy

nawet przyjaźń, ale w rzeczywistości oni chcą zarobić jak najwięcej, my zaś

korzystamy .z ich usług. I na tej płaszczyźnie powinny układać się nasze stosunki.

Mam na temat górali z całego świata swoją teorię, ale o tym może innym razem. Tak

czy owak, mimo przyjacielskiego stosunku Wojtka

1 mimo mojej stanowczości nie odnieśliśmy sukcesu w negocjacjach z

tragarzami. Uratowało nas dopiero spotkanie ze schodzącą z gór wyprawą niemiecko-

austriacką. Już sam widok ludzi idących w taką pogodę był dla naszych kulisów

niezłym przykładem, ale przełomu dokonał dopiero oficer łącznikowy spotkanej na

Page 93: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

szlaku ekspedycji. Wyraził z-dziwienie, że nie potrafimy wyegzekwować

posłuszeństwa od ludzi, którym płacimy. Potem przemówił do nich i... ruszyliśmy.

Następnego dnia wypogodziło się. Teraz naszym największym zmartwieniem była

żywność. I tu, o dziwo, tragarze wykazali pełne

84

zrozumienie. Uszczupliliśmy zapasy w czasie przymusowego pestoju, więc trudno,

będziemy jeść mniej. My również musieliśmy się zadowalać w drodze do bazy

identycznymi co kulisi racjami. Dzięki temu nie doszło już do żadnych zadrażnień.

Ani nam przez myśl nie przeszło. że za kilka tygodni będziemy mieli kłopot z

nadmiarem jedzenia. Stało się to za sprawą świetnie zaopatrzonej wyprawy

szwajcarskiej, kierowanej przez Stefana Wórnera, która zjawiła się na Baltoro w kilka

dni po nas.

Naszym oficjalnym celem, zgodnie z wykupionym zezwoleniem, była południowo-

zachodnia ściana Gasherbruma I82, ale postanowiliśmy rozpocząć od Gasherbruma

II83, na którego wschodniej grani był dziewiczy wierzchołek wysokości 7770

metrów, zwany Gasher-brumem Wschodnim. Duża gratka. Podobnie wysokich nie

zdobytych do tej pory wierzchołków niewiele już jest na świecie. Żeby

formalnościom stało się zadość, wystosowaliśmy z bazy list do ministerstwa turystyki

z prośbą o zezwolenie na zdobywanie Gasherbruma II, zaznaczając, że należność

uiścimy po powrocie. I we wszystko ,,wrobiliśmy" oficera łącznikowego. Mieliśmy

pewność, że nas poprze.

List był swego rodzaju gotowcem. Zawierał opinię oficera, oczywiście popierającego

naszą prośbę, którą miał tylko podpisać i przesłać dalej do ministerstwa. Nie

mógłtego nie zrobić, bo oficjalnie był przecież cały czas z nami na lodowcu Baltoro!

Dokonanie tego zabiegu uspokoiło nas. Ewentualnymi perturbacjami postanowiliśmy

się martwić potem.

Wspinaczka wschodnią granią Gasherbruma II nie była zbyt skomplikowana

technicznie. Przeszkadzał nam tylko bardzo głęboki kopny śnieg i długi grzbiet, ale

mimo wszystko szybko pięliśmy się w górę. Za szybko jak na mnie. Miałem w

pamięci ubiegłoroczne doświadczenia z Broad Peaku i wiedziałem, że z całą

Page 94: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

pewnością dostanę w kość. Po dojściu do biwaku na 7500 metrach nie byłem zdolny

do czegokolwiek. Zwykle obowiązkami gotowania posiłków zmienialiśmy się z

Wojtkiem każdego dnia. Wtedy akurat wypadła moja kolej, ale nie mogłem

dosłownie ruszyć ręką. Poprosiłem Wojtka, żeby mnie zastąpił. Gdyby się nie

zgodził, nie zjedlibyśmy

82 Gasherbrum I został zdobyty w roku 1958 przez Amerykanów: Andrewa J.

Kauff-mana i Petera K. Schoeninga. Reinhold Messner zdobył go dwa razy: w 1 975 i

1 984 roku.

83 Gasherbrum II zdobyli po raz pierwszy w 1 956 roku członkowie wyprawy

austriackiej: Josef Larch, Fritz Moravec i Johann Willenpart. Reinhold Messner

pokonał tę górę dwukrotnie: w 1 982 i 1 984 roku.

85

kolacji. I choć cała wyprawa na Gasherbrumy stała pod znakiem dyplomacji, klnę się,

że nie był to z mojej strony żaden wybieg. Po prostu nie miałem siły.

Następnego dnia poczułem się jednak lepiej. Zaproponowałem nawet trawers obu

wierzchołków, ale Wojtek wybił mi to z głowy. Zdobyliśmy tylko dziewiczy

wierzchołek wschodni i zawróciliśmy do bazy. Właśnie przybyli na lodowiec

Szwajcarzy i miałem okazję poznać Stefana Wórnera, Marcela Ruediego i Erharda

Loretana. Później nasze drogi wielokrotnie się krzyżowały. Tego sezonu dokonali

świetnego wyczynu, zdobywając trzy ośmiotysięczniki - Broad Peak i oba

Gasherbrumy. Zwyczajem zachodnim wchodzili utartymi drogami.

Niebawem powtórzyliśmy wejście na wschodni wierzchołek Gasherbruma II, ale tym

razem było to tylko po drodze na główny szczyt. Znów walka z kopnym śniegiem, a

już na grani dodatkowo ze wzmagającym się wiatrem i mrozem. Dosłownie nas

zwiewało i kiedy doszliśmy na szczyt, nie wiem, czy ustaliśmy tam pięć minut.

Pamiętam, że nie byłem w stanie utrzymać w rękach aparatu i zrobiłem tylko jedno

zdjęcie. Biwak w namiocie zostawionym na 7800 metrach był wielką ulgą.

Rano musieliśmy się jednak sprężyć na nowo. bo obudziliśmy się w gęstej jak wata

mgle, a tymczasem czekał nas trawers do drogi klasycznej, którą zamierzaliśmy

zejść. Teren zaś był zupełnie nie znany. Błądziliśmy we mgle i kilka razy tylko ślady

Page 95: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

pozostawione przez Szwajcarów uspokajały nas, że»idziemy dobrą drogą. Kiedy

dotarliśmy do bazy, oni właśnie się pakowali. Zostaliśmy na Baltoro tylko we dwóch.

Bogatsi jednak o 14 bębnów doskonałego szwajcarskiego jedzenia, które

odziedziczyliśmy po Wórnerze i jego kolegach.

Wraz z odejściem Szwajcarów skończyła się przyzwoita pogoda. Siedzieliśmy w

bazie bezczynnie aż jedenaście dni. Czas mieliśmy do 20 lipca. Tego dnia bowiem

mieli się zjawić w bazie tragarze, o przysłanie których poprosiliśmy Wórnera.

Tymczasem minął piętnasty, szesnasty, siedemnasty, osiemnasty. Pogoda bez zmian.

Zaczęliśmy więc przygotowywać rzeczy do transportu. Wyglądało na to. że jest już

po wyprawie.

Kiedy jednak wstajemy dziewiętnastego, pogoda jest jak drut. I czujemy, że utrzyma

się co najmniej przez kilka dni. Ale nazajutrz przychodzą przecież tragarze. Co robić?

Narada jest krótka. Idziemy w górę. Do tragarzy zaś piszemy list. Rysunkowy. Nie

znamy przecież ich języka, a z angielskim wolimy nie ryzykować. Narysowane przez

86

Wojtka słońca i księżyce mówiły, ile dni i nocy powinni na nas czekać. Również

rysunkowo wytłumaczyliśmy, że żywność i paliwo znajdują się w szwajcarskich

bębnach. Wizerunek góry i nasze na niej sylwetki miały uzmysłowić tragarzom, gdzie

jesteśmy.

Południowo-Zachodnia ściana Gasherbruma, którą wybraliśmy do ataku, nadaje się

tylko do przejścia w stylu alpejskim. Nie ma na niej miejsca na obozy, a poza tym

powtarza się sytuacja z przejściem przez kocioł, będący jakby śnieżnym zsypem

południowo-zachodniej ściany i regularnie trzęsącym się od lawin, które walą do

niego z trzech stron. Właśnie dzięki tej regularności istniała szansa na znalezienie

luki w rozkładzie jazdy lawin i pokonanie kotła w odpowiednim momencie.

Przysięgaliśmy sobie, że tylko w jedną stronę. I szczęście nam sprzyjało. Na godzinę

przed naszym wyjściem z bazy przewaliła się przez kocioł gigantyczna lawina.

Wykipiała, przemknęła w poprzek lodowca i zatrzymała się dopiero na

przeciwległym zboczu sąsiedniej góry. Wymiotła ze żlebów Gasherbruma wszystko,

co mogło nam grozić. Droga przez kocioł, choć pełna napięcia, była więc nieco

Page 96: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

spokojniejsza.

Wyżej rzuciła góra przeciw nam inny oręż - lód. W lodzie wspinaliśmy się i w lodzie

musieliśmy rąbać półkę pod namiot na pierwszy biwak. Kopanie platformy w śniegu

wydaje się prawdziwą bajką w porównaniu z katorgą kucia, jakiej doświadczyliśmy.

Zajęło nam to cztery godziny! Nie mieliśmy już potem siły na nic.

Następny dzień też nie zapowiadał się ulgowo. Tuż nad naszym biwakiem zaczynało

się najtrudniejsze miejsce w ścianie - wielka skalna przegroda. Dała się nam.ona we

znaki okrutnie. To była walka z użyciem niemal całego arsenału środków dostępnych

we wspinaczce hakowej. Próbował najpierw Wojtek. Bez skutku.

Moja kolej przyszła dopiero następnego dnia. I z początku nie szło mi. Przy wbijaniu

haków lód odskakiwał od skały taflami, a od spodu wyłaniała się lita płyta. W

naszym różańcu haków, od dużych przez średnie do najmniejszych, nie było takiego,

dla którego znalazłbym choćby najmarniejszą szczelinę. W końcu udało mi się wbić

jeden. Podtrzymywał mnie bardziej psychicznie niż w rzeczywistości, bo siedział na

słowo honoru. Ale to wystarczyło, abym przetrawersował do żebra ze śniegu i

ściągnął tam Wojtka. Tym razem ani nam w głowach było narzekać, że zapadamy się

po kolana i głębiej. Dzięki temu mogliśmy się posuwać do góry. Trochę jeszcze

wspinaliśmy się terenem mikstowym, to znaczy na zmianę lodem, skałą i śniegiem.

Po pewnym czasie znów znaleźliśmy się na rozległym, śnieżnym i stromo nachy-

87

lonym polu. Orząc po pas. po pierś, dotarliśmy w nagrodę za wysiłek i za lęk przed

lawiną do półki, jakby przygotowanej pod nasz namiot Z tego biwaku

postanowiliśmy już na lekko przystąpić do ataku szczytowego. Do wierzchołka

pozostało nam nieco ponad siedemset metrów.

Ale rano następnego dnia posuwaliśmy się w żółwim tempie. Minęła godzina 14, a

wraz z nią znikła szansa dotarcia na szczyt i powrót jeszcze za dnia. Nastąpiła trudna

rozmowa o odwrocie. Ja byłem gotów piąć się wyżej i noc, w końcu tylko jedną,

spędzić bez namiotu. Wojtekjednak kategorycznie oponował. I wróciliśmy. Próbę

mieliśmy ponowić następnego dnia.

Decyzję podjęliśmy wspólnie, choć wiedziałem, że Wojtek zaczyna tracić entuzjazm.

Page 97: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Jeszcze nim dotarliśmy do namiotu, podczas jednego ze zjazdów Wojtkowi spadł rak.

Spadł i przepadł. Wspinaczka po lodzie na stromym stoku bez raka jest wykluczona.

Ogarnął mnie żal do losu, że z powodu takiego przypadku, będąc tak blisko szczytu,

musimy zrezygnować. Tyle trudu, tyle wyczekiwania i przez głupi rak ma to iść na

marne? - myślałem. I choć było to zupełnie irracjonalne, zacząłem przekonywać

Wojtka do dalszej wspinaczki. Pamiętam, że z miejsca oburzył się na mój pomysł.

Obiecywałem prowadzić cały czas. Przekonywałem, że droga wiedzie w większości

śnieżnymi polami, zobowiązałem się nawet zaporęczować najniebezpieczniejsze

odcinki, żeby mógł wejść po linie. Zaczął się chyba wahać, gdyż nie odmówił od

razu. tylko powiedział, że i tak nie wystarczy nam jedzenia. Ja mu na to, że dwa dni

możemy nie jeść, ale to go znów wkurzyło. Wtedy wytoczyłem ostatni argument:

„Jeśli nie chcesz, poczekaj tu na mnie, pójdę sam!"

I wtedy się złamał. Może gdyby to było przed Makalu, chwyt by się nie udał.

Wiedział jednak, że mnie na to stać. Zgodził się. Naprawdę nie wiem, co mnie pchało

do tak nielogicznego postępowania. Poszliśmy.

- I to była właśnie dyplomacja na szczycie, a dokładnie tuż pod. Na szczyty

dyplomacji mieliście się piąć dopiero w Islamabadzie...

- Najważniejsze, że ten mój szantaż wobec Wojtka doprowadził do szczęśliwego

finału. Gdyby jednak nie zrządzenie Opatrzności, nie wiem, czy cieszylibyśmy się na

koniec wygraną. W górach potrzebne jest niewątpliwie końskie zdrowie, dobry sprzęt

i doświadczenie, choć tyle samo warte - co te wszystkie rzeczy razem wzięte - jest

szczęście, fart. I myśmy go właśnie mieli.

Nie minęło pół godziny od chwili wyjścia z namiotu, gdy nagle na

88

drodze naszego trawersu zauważyłem tkwiący w śniegu jakiś przedmiot. Jeszcze dwa

kroki i już widziałem dokładnie, co to jest. Rak Wojtka! Nie do uwierzenia! Z

ogromnej ściany spada taki niewielki kawałek metalu i my wybieramy drogę

prowadzącą dokładnie w miejsce, w którym utkwił w śniegu!

Ze szczytu wracaliśmy spokojnie, choć bardzo zmęczeni, głodni i pełni nowych

obaw. Są tragarze czy ich nie ma? Byli. A więc znaleźli list. zrozumieli go i

Page 98: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

poczekali. Braliśmy i taką możliwość pod uwagę, że po zejściu nie zastaniemy ani

kulisów, ani bazy. Miałem ochotę wycałować naszych tragarzy, zwłaszcza że

ujrzeliśmy, po prawie miesiącu oglądania tylko własnych gąb, jakichś innych ludzi.

To była wspaniała chwila.

Spakowaliśmy się błyskawicznie i wyruszyliśmy w dół do Islamabadu W drodze

nasze szczęście z tak udanej wyprawy mąciły wieści

0 pretensjach, zgłaszanych pod naszym adresem przez ministerstwo turystyki.

Przyszedł czas na dyplomacji ciąg dalszy.

- Byliście po pierwszym rozdaniu w tej grze z urzędnikami ministerstwa. Jak

zachował się wasz główny atut, czyli oficer łącznikowy?

- Trzymał z nami sztamę do końca. Nie miał innego wyjścia. Napisaliśmy od

razu drugie pismo do ministerstwa, w którym on jako oficjalny opiekun wyprawy

wyraził pogląd, że poparcie przezeń naszej prośby o pozwolenie atakowania

Gasherbruma II byłojak najbardziej logiczne. Góra była w tym czasie wolna, a on nie

dopuszczał do siebie myśli, aby ministerstwo nie chciało zarobić kolejnych dwóch

tysięcy dolarów.

Pierwsze spotkanie w urzędzie było chłodne i oficjalne. Oni: ..Weszliście?" My:

„Oczywiście, weszliśmy". Oni: „No, ale bez zezwolenia". My: „Czekaliśmy

dwadzieścia dni". Oni: „Hmm". My: „Sądziliśmy, że to tylko formalność, więc

weszliśmy. Ale teraz jesteśmy gotowi zapłacić". Biegła angielszczyzna Wojtka

zrobiła chyba swoje.

Potem jeszcze zaprosiliśmy głównego urzędnika do hotelu i tam bardzo nam

dopomógł kompot z wiśni na rumie. Wprawdzie Pakistan to kraj muzułmański i

alkohol jest zakazany, ale kto nie lubi czasem zgrzeszyć?

Minął z górą tydzień, zanim doczekaliśmy się tak zwanego debrie-fingu, czyli

oficjalnego zakończenia ekspedycji, umożliwiającego otrzymanie wiz wyjazdowych.

Wreszcie wezwali nas do ministerstwa

1 goszczony przez nas urzędnik pogroził nam palcem i powiedział: „Żeby to

było ostatni raz". Do końca grudnia mieliśmy wpłacić pieniądze i cześć!

89

Page 99: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

- I to był już koniec całej sprawy?

- W Pakistanie tak Prawdziwe zakończenie nastąpiło jednak w kraju.

Urzędnikom ministerstwa turystyki wystawiliśmy przecież niejako czek bez

pokrycia. Pieniądze trzeba było dopiero załatwić. Kiedy więc w corocznym

przeglądzie najwybitniejszych osiągnięć Polski Związek Alpinizmu bardzo wysoko

ocenił nasze Gasherbrumy i wystąpił do Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i

Sportu o przyznanie nam medali za wybitne osiągnięcia sportowe, my wystąpiliśmy

o... dwa tysiące dolarów.

Według mnie użyty przez nas argument był ze wszech miar logiczny. Wyjaśniliśmy,

że osobna ekspedycja na Gasherbruma II pochłonęłaby znacznie więcej pieniędzy,

nie mówiąc już o ryzyku powrotu z niczym. Na dobrą sprawę sporo więc

zaoszczędziliśmy. Ale Główny Komitet Kultury Fizycznej i Sportu był innego zdania.

Wycofano decyzję o przyznaniu medali. I dobrze, że tylko na tym się skończyło. bo

zamiary mieli poważniejsze. Chcieli nas zawiesić na dwa lata. Całe szczęście, do tego

nie doszło.

Dyskwalifikacja me jest wcale nie znana w alpinizmie. Wykroczenia podobne do

tych. jakich dopuścili się Jerzy Kukuczka i Wojciech Kurtyka, czy też o jakie był

podejrzany Janusz Kurczab, są nieraz surowo karane. W roku 1978 wyprawa

Polskiego Klubu Górskiego kierowana przez Piotra Młoteckiego zdobyła

Kangchendzongę Południową i Środkową, me mając stosownego zezwolenia. Władze

nepalskie ukarały za to kierownika pięcioletnim zakazem działalności górskiej na

swoim terytorium. Podobny los spothał kierowników wypraw - szwajcarskiej i

polskiej - które w 1986 roku atakowały Cho Oyu. Stefan Wórner i Ryszard Gajewski

zostali ukarani za przejście podczas wspinaczki na stronę chińską (Cho Oyu jest górą

graniczną). Sprawcami całego zamieszania byli w tym przypadku Amerykanie,

wspinający się tybetańską granią. Szkopuł w tym. że wszyscy wspinający się drogą

pierwszych zdobywców przechodzą w pewnym momencie chińską granicą, ale nie

wszyscy trafiają .na donosicieli.

Należy przypuszczać, że wśród tych, którzy uniknęli konsekwencji, jest Reinhold

Messner. On również zdobył Cho Oyu. wchodząc na wierzchołek drogą normalną.

Page 100: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Ryszard Gajewski i Stefan Wórner zostali ukarani pięcioletnią dyskwalifikacją, przy

czym drugi z nich nie dał za wygraną i postanowił wiosną 1988 roku zdobyć Cho

Oyu właśnie od strony Tybetu. Wyprawa zakończyła się zdobyciem szczytu, ale

Szwajcar poniósł śmierć podczas zejścia.

90

Mówiłeś już o pieniądzach pobieranych przez „właścicieli" Himalajów za możliwość

zdobywania gór, o uprawianej na własną rękę dyplomacji. Ale jak wiadomo,

pieniądze nie zawsze wystarczają do zdobycia upragnionego zezwolenia, a podobne

jak w przypadku Gasherbrumów zabiegi nie zawsze są możliwe...

_ Masz rację i wiem, do czego zmierzasz.

Do twojej ostatniej wyprawy do chińskiego Tybetu, na Shisha Pangmę.

- To rzeczywiście wyjątkowa historia. Suma dewiz, która tym razem wchodziła w

grę, miała się tak do dotychczas ponoszonych przez moje wyprawy kosztów jak

Everest do Mont Blanc. A i dyplomacja zaangażowana w przedsięwzięcie zdobycia

chińskiego ośmio-tysięcznika była już prawdziwa.

Zabiegi o uzyskanie zezwolenia na Shisha Pangmę sięgają 1984 roku. Już z Wojtkiem

Kurtyką myśleliśmy o tym, co wyznaję z ręką na sercu, aby na lewo przejść granicę

Nepalu z Chinami. Gdyby udało się nam rzecz utrzymać w tajemnicy, wszystko

byłoby w porządku, ale odwiodła nas ostatecznie od zamiaru afera, jaka wybuchła

dwa lata wcześniej wokół wyprawy Janusza Kurczaba na K-2.

Nasi działali wtedy na zachodniej grani góry. zaś w tym samym czasie od strony

chińskiej podchodzili Japończycy. Traf chciał, że ich drogi w pewnym miejscu się

przecięły. Nie wiadomo czemu alpiniści z Kraju Kwitnącej Wiśni natychmiast dali

znać swym chińskim opiekunom, że Polacy przekroczyli granicę i weszli na „ich"

drogę. Niedługo potem minister spraw zagranicznych PRL otrzymał notę

dyplomatyczną o polsko-chińskim incydencie granicznym w Karakorum! Podobną

notę otrzymali Pakistańczycy.

Śledztwo w Islamabadzie było długie i bardzo szczegółowe. Wyprawie Kurczaba

zatrzymano nawet na pewien czas wszystkie zdjęcia z akcji górskiej, aby ostatecznie

wyjaśnić okoliczności owego incydentu. Na szczęście sprawę rozstrzygnięto zgodnie

Page 101: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

ze zdrowym rozsądkiem.

Kolejnego podejścia w tej biurokratycznej wspinaczce dokonałem w 1986 roku przed

wyruszeniem pod Manaslu, już w Kathmandu. Urzędnicy ambasady chińskiej w

stolicy Nepalu nie bardzo orientowali się w sprawie, ale w końcu zgodzili się wysłać

teleks do China Mountainering Association. Żywiłem zupełnie nieuzasadnioną

nadzieję, że może odpowiedź przyjdzie do Nepalu i uda się wyruszyć pod Shisha

Pangmę zimą. Na teleks nie dostałem oczywiście żadnej odpowiedzi, ale

przypomniałem sobie, że jeszcze pod K-2 stary wyja-

91

dacz himalajskich szlaków. Niemiec dr Karl Herligkoffer, obiecał mi pomoc w

załatwieniu zezwolenia na Shisha Pangmę. Miał ponoć doskonałe koneksje w sferach

rządowo-przemysłowych. Napisałem więc do niego.

Odpowiedź Chińczyków przyszła do bazy pod Manaslu. Była w iście chińskim stylu.

Niby pozytywna, ale nie do przyjęcia. Zezwolenie opiewało na okres od czwartego

listopada do dziesiątego grudnia. W żaden sposób nie zdołalibyśmy w tak krótkim

czasie dotrzeć pod górę i jej zdobyć. O samym załatwianiu formalności już me

wspominam. Usiłowałem się jeszcze jakoś wykręcić z tych „chińskich terminów", ale

teleks z sugestią zamiany daty w zezwoleniu na wiosnę pozostał bez odpowiedzi. Po

ponowieniu prośby przyszła odpowiedź, że ani wiosną, ani latem 1 987 roku nie

będzie to możliwe.

W tym czasie miałem w odwodzie inną możliwość. Oto włoski organizator wypraw

komercyjnych, Renato Moro, zaproponował Krzy-śkowi Wielickiemu i mnie udział

w swojej ekspedycji właśnie na Shisha Pangmę. Przyciśnięty jednak do muru jakoś

wyślizgiwał się z obietnicy. Jeszcze Herligkoffer próbował coś wyjednać u

Chińczyków, ale bez rezultatu. Nie pozostało mi nic innego, jak zdać się na uśmiech

szczęścia.

I oto samo wpadło mi w ręce. Tak się złożyło, że w grudniu 1 986 roku przyjechał z

wizytą do Polski chiński minister sportu. Dostałem pewnego dnia wiadomość z

katowickiego Wojewódzkiego Komitetu Kultury Fizycznej i Sportu, żę gość zza

Wielkiego Muru przyjmowany jest na Śląsku. Tego i tego dnia, o tej i o tej godzinie,

Page 102: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

w takiej to a takiej restauracji miała się odbyć uroczysta kolacja. Włożyłem więc

marynarkę, krawat i poszedłem na bankiet walczyć o górę. Przedstawiono mnie

ministrowi, ja zaś jemu moją prośbę. Opowiedziałem o wszystkich dotychczasowych

zabiegach, dodając na koniec, że może nie byłoby źle, gdyby rozpocząć odbudowę

polsko-chińskich kontaktów sportowych od sprawy będącej już w toku. Chińczyk

wysłuchał mnie bardzo życzliwie, z uśmiechem i obiecał zająć się tym osobiście.

Przypuszczałem jednak! że jak na Shisha Pangmę to jeden minister może być za

mało. Kolejną okazję, która się nadarzyła niebawem, też wykorzystałem.

Ministerstwo Spraw Zagranicznych przyznało mi puchar honorowy za rozsławienie

imienia Polski w świecie. Wręczał mi go minister spraw zagranicznych, profesor

Marian Orzechowski. To właśnie od niego dowiedziałem się szczegółów afery na K-2

z 1 987 roku. Jednocześnie otrzymałem obietnicę pomocy.

92

Dalej sprawa potoczyła się bardzo szybko. Oficjalny teleks naszego ministerstwa

miał już zupełnie inną wagę niż moje prywatne prośby, toteż niebawem nadeszła od

Chińczyków odpowiedź: ..Zapraszamy na rozmowy do Pekinu". Nim zaczęliśmy się

zastanawiać, kto za to zapłaci, bo w teleksie nie było ani słowa o warunkach

zaproszenia, wysłaliśmy szybko potwierdzenie naszego przybycia. Naszego, bo

mieliśmy wyjechać we dwóch - Janusz Majer, szef katowickiego Klubu

Wysokogórskiego, i ja. Ze złotówkami na bilet nie było problemu Dzięki połączeniu

LOT-u nie musieliśmy się martwić o dewizy na podróż, ale też z tego samego

powodu nasza wizyta w Pekinie nie mogła trwać krócej niż tydzień - czyli od jednego

rejsu samolotu do drugiego. O tym, kto pokryje koszty tak długiego pobytu, nie

mieliśmy pojęcia.

- Znów zatem musieliście się zdać na zabiegi dyplomatyczne i zaryzykować?

- A czy mieliśmy inne wyjście? Nie mogłem po raz drugi nie przyjąć chińskich

warunków.

Na lotnisku w Pekinie czekał tłumacz z samochodem. Odwiózł nas do hotelu,

wręczył klucze do pokoju, pokazał, gdzie mamy się stołować. Już wtedy

próbowaliśmy wysondować, jak dalece Chińczycy zechcą okazać się gościnni, ale

Page 103: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

tłumacz wiedział tyle, co my przed odlotem z Warszawy. Rozmowy rozpoczęliśmy -

widać taki tam zwyczaj - od początku. Pierwsze pytanie rozmawiającego z nami

urzędnika brzmiało bowiem: ,,W jakim celu przyjechaliście i czego sobie życzycie?"

Jeszcze raz wyłuszczyliśmy sprawę jak najdokładniej i wtedy padło kolejne pytanie:

„Jak sądzicie, ile to będzie kosztować?" Zbaranieliśmy. To przecież my

przyjechaliśmy z zamiarem rozeznania się w kosztach ekspedycji na Shisha Pangmę!

Za chwilę wszystko się wyjaśniło. Na nasze bąkania, że nie wiemy, czy się dobrze

zrozumieliśmy, żeby może powtórzył pytanie, pan Li Shu Ping - tak nazywał się nasz

rozmówca - wyjął z biurka zeszyt, w którym figurowały ceny wszelkich usług

koniecznych przy organizacji wyprawy i inne niezbędne opłaty. Mieliśmy się z nimi

zapoznać i następnego dnia przedstawić gotowy kosztorys.

Całą noc siedzieliśmy nad tym. zestawiając koszty wynajęcia samochodów z

pensjami kierowców, ceny sformowania karawany jaków z opłatami dla poganiaczy.

Wynagrodzenie dla kucharza, który okazał się osobą konieczną w składzie

ekspedycji, omal nie odwiodło nas od wliczenia w jej skład lekarza. Każdy

dodatkowy człowiek podnosił bowiem koszty. Bilansowaliśmy wszelkie opłaty i w

końcu.

93

ograniczając wszystko do minimum, zamknęliśmy się w okrągłej sumce...

dwudziestu tysięcy dolarów.

Teraz nastąpiła najważniejsza część rozmów. Zapytaliśmy grzecznie, czy istnieje

możliwość rozliczenia kosztorysu w innej niż dolary walucie. Pan Li Shu Ping

uśmiechnął się miło i powiedział, że nie ma z tym żadnego problemu. Mogą być

franki szwajcarskie, funty szter-lingi. Nie speszyliśmy się i brnęliśmy dalej. A ruble?

Chińczyk chwilę się zadumał: „Ruble? Być może tak". Teraz, jak się już zapewne

domyślasz, przyszła kolej na rodzimą walutę. Pan Li Shu Ping uśmiechał się nadal,

choć nie był z pewnością przygotowany na taką bezczelność z naszej strony. Ale od

tego momentu rozmawiało się już o wiele łatwiej i doprawdy nie wiem, czemu

przypisać to, że na koniec uzyskaliśmy przyrzeczenie zgody na opłacenie połowy

kosztów wyprawy w złotówkach!

Page 104: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

A więc niewątpliwy sukces, choć do pełni szczęścia było jeszcze daleko. Wszystko

ustalaliśmy przecież „na gębę", a poza tym wciąż nie wiedzieliśmy, co będzie z

opłatą za nasz pobyt w Pekinie. Nosiliśmy się z tymi rozterkami przez dwa dni. Tyle

czasu przeznaczyli nam gospodarze na turystykę.

Tydzień w Pekinie miało uwieńczyć spotkanie z prezydentem China Mountainering

Association, panem Shi Zhan Chuan. Przyjechał po nas czarny mercedes z firankami,

prowadzony przez kierowcę w białych rękawiczkach. W Chinach szef związku

alpinizmu ma rangę ministra, u nas szef Polskiego Związku Alpinizmu jeździ

maluchem. Na bankiet z kaczką po pekińsku jechaliśmy w nie najlepszych nastrojach

Już nam doręczono rachunek za hotel i wyżywienie. Opiewał na 1800 dolarów.

Pierwsza wiadomość, czekająca na nas na przyjęciu, też nie była optymistyczna.

Trzeba było podwyższyć kosztorys o dwa tysiące dolarów. Ale dalszy ciąg bankietu,

w którym uczestniczył też polski konsul, był już o wiele przyjemniejszy. Prezydent

wiedział sporo

0 moich dotychczasowych osiągnięciach. Nawet się o tym rozgadał

1 kiedy zapytał w końcu, jakie mamy problemy, przyznaliśmy się do

wszystkiego.

Otrzymaliśmy pismo zezwalające na opłatę połowy kosztów ekspedycji w

złotówkach. Nawiasem mówiąc, największy problem ze złotówkową wpłatą pojawił

się dopiero w Polsce. Okazało się, że z jakichś tam przyczyn formalnych niemożliwe

jest wpłacenie polskich pieniędzy na chińskie konto. Cały sztab urzędników pracował

nad tym, żeby znaleźć lukę w przepisach.

Udało się nam także uniknąć płacenia hotelowego rachunku.

94

Zaproponowaliśmy prezydentowi wymianę. Za nasz pobyt w Pekinie obiecaliśmy

przyjąć chińskich alpinistów w Tatrach. Prezydent zaczął się nieco krzywić, że oni

nie mają aż tak dobrych alpinistów jak my. że Tatry nie takie znów atrakcyjne. Ale

kiedy zasugerowaliśmy, że do Polski nie muszą koniecznie przyjeżdżać alpiniści,

połknął haczyk. Roztaczając wspaniałą wizję turystycznego programu od Bałtyku do

Tatr. dopełniliśmy reszty.

Page 105: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Sześcioosobową chińską delegację gościliśmy w kraju już niebawem Zwiedzili

Warszawę. Kraków. Zakopane. Byli oczywiście w Tatrach. Przyjechali nie tylko

urzędnicy. Trafił się wśród nich również zdobywca Everestu. Mieliśmy czas na

bliższe poznanie się. Raz nawet szef Chińczyków powiedział mi w chwili szczerości,

przy chińskiej wódce, ciężkiej, oleistej i bardzo perfumowanej: ,,Wy. Polacy,

omotaliście nasz związek. Na co dzień sprzedajemy koszule, żeby wyjść na swoje, a

na was nie zarobiliśmy właściwie nic. I jeszcze w przyjaźni sobie popijamy".

Zdobycie zezwolenia na Shisha Pangmę to z pewnością mój największy sukces

dyplomatyczny. I pierwszy krok uczyniony w kierunku wymienialności złotówki!

Ponadto zanosiło się na to, że Tybet stanie się bardziej dostępny dla polskich

alpinistów. A jest to część Himalajów niezwykle atrakcyjna pod względem

eksploracyjnym. Liczne dziewicze szczyty i ściany czekają na zdobywców.BIEG

PRZEZ HIMALAJE

Dhaulagiri i Cho Oyu. Lawina. Rozpacz. Przez French Pass. Przed końcowym

gwizdkiem. W ciemność.

Dhaulagiri i Cho Oyu

- O tych górach nie można mówić osobno. To, co działo się na jednej, było ściśle

związane z drugą. Gdybyś na czas nie dotarł najpierw pod Dhaulagiri84, a potem pod

Cho Oyu85, gdyby pogoda nie pozwoliła na skuteczną akcję albo gdyby opóźniła ją o

jeden (!) dzień, me zdołałbyś dokonać wyczynu, jakim było zdobycie w ciągu

jednego sezonu zimowego dwu ośmiotysięczmków. Myślę, że nie doszłoby też do

tego, gdyby nie determinacja, z jaką walczyłeś o sukces...

- Chyba właśnie od tego trzeba by zacząć. Tak się złożyło, że z kraju wyruszyły

dwie ekspedycje na dwa szczyty ośmiotysięczne. W obu, korzystając ze

sprzyjających okoliczności, mogłem wziąć udział. Ode mnie zależało, czy zdobędę

się na wysiłek, aby wykorzystać tę szansę. Resztę warunków dyktowały bowiem

góry. Margines na błędy i wahania pozostawał mi rzeczywiście niewielki.

- Po przybyciu do Kathmandu w grudniu 1984 roku zostałeś, o czym już

mówiliśmy, zwolniony przez Andrzeja Zawadę, kierującego ekspedycją na Cho Oyu i

ruszyłeś w pogoń za kolegami z gliwickiego Klubu Wysokogórskiego, którzy od

Page 106: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

pewnego czasu oblegali Dhaulagiri...

84 Dhaulagiri, wys. 8172 m n.p.m. zdobyli w 1960 roku: Austriak Kurt Diemberger,

Niemiec Peter Diener, Szwajcarzy - Albin Schelbert i Ernst Forrer oraz Szerpowie -

Nawang Dorje i Nyima Dorje. W wyprawie tej uczestniczyli Polacy: Jerzy

Hajdukiewicz i Adam Skoczylas. Reinhold Messner próbował trzykrotnie.

Wycofywał się w 1977

1 984 roku Dopiero rok 1 985 przyniósł mu sukces.

Cho Oyu zdobyli Austriacy - Josef Jóchler i Herbert Tichy oraz towarzyszący im

Szerpa Pasang Dawa Lama w roku 1954. Reinhold Messner usiłował wejść na

wierzchołek zimą na przełomie lat 1982/1983, ale zawrócił z wysokości 7500

metrów. Koleina próba w 1 983 roku była iuż udana.

96

Andrzej Zawada wspomina to w pierwszym numerze ,,Taternika" i 1985 roku

następująco: .,17 grudnia byliśmy wszyscy w Kath-mandu i wtedy właśnie Jurek

Kukuczka zwrócił się do mnie z zaskaku-acą prośbą o umożliwienie mu wzięcia

udziału w dwóch wyprawach jednocześnie, na Dhaulagiri i na Cho Oyu. Była to

interesująca propozycja. Nowy rekord w alpinizmie - dwa ośmiotysięczniki zimą w

jednym sezonie. Ale jednocześnie odejście Jurka mocno osłabiało nasz zespół i

stwarzało moralny problem przygotowania ciężką pracą pozostałych dróg dla

«mistrza». Zwołałem naradę i po burzliwej dyskusji - kto za, kto przeciw - wyraziłem

zgodę na podjęcie tak ryzykownej dla wszystkich próby. Jurek następnego dnia

rozpoczął wyścig pod Dhaulagiri..."

Od tej chwili mogłeś liczyć tylko na siebie i własne siły.

- Do Pokhary86. miejscowości dysponującej lotniskiem i leżącej na szlaku pod

Dhaulagiri, dostałem się samolotem. Tam też wynająłem tragarza i ruszyliśmy czym

prędzej szukać bazy na lodowcu Mayangdi87. Szliśmy szybko, skracając czas

przejścia do podnóża góry, ale zimowe śnieżyce zdołały już zatrzeć wszelkie ślady

karawany i prawdę mówiąc nie bardzo wiedziałem, jak odnajdę bazę wyprawy

Adama Bilczewskiego.

Lodowiec ma kilkadziesiąt kilometrów długości i kilka kilometrów szerokości. Jego

Page 107: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

powierzchnia, poprzecinana tysiącami szczelin, nie przypomina bynajmniej

lodowiska, pełna sterczących, wielometrowej wysokości seraków i głazów. Znaleźć

wśród tego rozgardiaszu kilkanaście namiocików, najpewniej schowanych gdzieś

przed wiatrem, wydawało się niepodobieństwem. W pewnym momencie zostawiłem

nawet mojego kulisa z bagażem i ruszyłem na poszukiwania.

Na Andrzeja Czoka i Janusza Skorka natknąłem się niespodziewanie. Oni byli

jeszcze bardziej zaskoczeni. Zajęci wyszukiwaniem drogi wśród seraków, omal na

mnie nie weszli, podczas gdy ja obserwowałem ich już od pewnego czasu. Okazało

się, że nasze spotkanie nastąpiło w odległości pięćdziesięciu metrów od bazy, stojącej

- nawiasem mówiąc - w nowym miejscu, gdyż z poprzedniego zmiotła ją lawina

zaraz na początku wyprawy. Ściągnąłem więc mojego Szerpę, zapłaciłem mu i

odesłałem do domu.

Pokhara - miasto w centralnym Nepalu, leżące na zachód od stolicy państwa.

Cih

Mayangdi - lodowiec oblewający od północy i północnego zachodu masyw Dhaula-

7 Na szczytach świata

97

Pierwszą rzeczą, o którą zapytałem, była oczywiście wysokość, z jaką zdążyli się

uporać do czasu mojego przyjścia. Kiedy dowiedziałem się, że założyli dopiero drugi

obóz na wysokości 6000 metrów, odetchnąłem z ulgą. Z jednej,strony było to przykre

dla wyprawy, działającej już tak długo, z drugiej ja czułem się znacznie lepiej. Nie

przychodziłem na gotowe. Do wytyczenia, zaporęczowania i pokonania pozostały

jeszcze z górą dwa kilometry w pionie. Zeby jednak dorównać innym, musiałem

nadgonić z aklimatyzacją. Wyszedłem więc do obozu drugiego, gdzie spędziłem w

straszliwej zamieci dwa dni i wróciłem do bazy. W tym czasie kolejny zespół

usiłował założyć obóz trzeci, ale bezskutecznie. Następną próbę podjęliśmy z

Andrzejem Czokiem i Januszem Skorkiem. Z trudem udało się nam dotrzeć do obozu

drugiego, w którym zatrzymani przez huraganowy wiatr i zamieć, spędziliśmy kilka

dni.

Dosłownie walczyliśmy z wiatrem i śniegiem. Namiot stał w lodowej szczelinie za

Page 108: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

serakiem. Ale parawan ten nie był zdolny nas osłonić. Całymi godzinami

trzymaliśmy maszty, opierając się konwulsjom szarpanego na wszystkie strony

płótna. W chwilach przerwy, kiedy huragan nabierał oddechu, momentalnie

zasypywało nas śniegiem Ale nie daliśmy za wygraną. Przyszedł wreszcie dzień

względnego spokoju i wytargaliśmy na wysokość 6800 metrów kolejną porcję

sprzętu i namiot.

Im wyżej przenosiła się akcja, tym oporniej nam szło. Zespoły wykruszały się jeden

po drugięn. Kiedy rozpoczynaliśmy wspinaczkę we czterech, kończyliśmy w

wyższym obozie we dwóch. Czasem wracaliśmy wszyscy. Prawie każdy miał już

większe lub mniejsze odmrożenia. Himalajska zima pokazywała pazury.

To cud, że założyliśmy wreszcie obóz czwarty. Doszliśmy tym samym do wysokości

7200 metrów i wydawało się, że ostatnie 900 metrów pokonamy jednym skokiem.

Szykowaliśmy się do tego w tradycyjnym zespole - Andrzej, Janusz i ja. Zaraz po

wyjściu z czwórki utonęliśmy w wielkim śniegu. Wspinaczka była powolna i

męcząca. W ciągu kilku godzin urwaliśmy z wysokości tak mizerny kawałek, że już

koło południa mogliśmy podjąć tylko jedną decyzję - odwrót. W bazie minorowe

nastroje. Nie dość, że Dhaulagiri strząsała nas ze swego grzbietu niczym

naprzykrzające się muchy, to jeszcze zaczęło, na skutek przeciągającej się akcji,

brakować żywności. Nie było już cukru. Pozostałe produkty musieliśmy ściśle

racjonować. Jeszcze Janusz Skorek i Andrzej Machnik rzucili się do desperackiego

szturmu, ale utknęli gdzieś w śnieżnych polach powyżej czwartego

98

obozu. Ostatni atak miałem podjąć wraz z Andrzejem i Mirkiem Kurasiem.

Przygotowano nam najlepsze racje z resztek pozostałych zapasów.

Nie mógł to być jednak atak błyskawiczny. Najpierw postanowiliśmy przenieść

wyżej obóz czwarty, żeby w ten sposób zwiększyć szanse. Ostatnia noc przed

przeprowadzką była bardzo zimna. Wiatr, który się na nas zawziął, sprawiał, że

czterdziestostopniowy mróz stawał się znacznie dotkliwszy. Tuman wciąż

unoszącego się w powietrzu śnieżnego pyłu ograniczał widoczność prawie do zera

Rankiem, kiedy zbieraliśmy się do wyjścia, namiot, choć pieczołowicie

Page 109: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

zasznurowany, pełen był lśniącego srebrzyście, migotliwego pyłu. Pół siedząc, pół

leżąc mozoliłem się z ubieraniem, a tuż przy twarzy miałem grubą warstwę szronu,

który pokrył od wewnątrz płótno naszego „Gaca". Każda drobina pary z naszych

oddechów natychmiast zamieniała się w lodowe kryształki. Zdawało się, że lada

chwila wszystkie nasze rzeczy i my sami stężejemy w bezruchu...

- Tadeusz Piotrowski, pisząc książkę o pierwszej w historii podboju gór

wysokich zimowej wspinaczce na siedmiotysięczny Noszak w pakistańskim

Hindukuszu, zatytułował ją ,,Gdy krzepnie rtęć". Mówi w niej między innymi o

specjalnie przygotowywanym sprzęcie; puchowych ubraniach, skórzanych i

sukiennych butach. Miały one zapewnić wspinaczom możliwość przeżycia i działania

w ekstremalnych warunkach. I wtedy musiały wystarczać. Ale przecież ubiór

współczesnego alpinisty różni się bardzo od.tamtego sprzed piętnastu czy dziesięciu

lat. Jak się ubierasz teraz, żeby oprzeć się himalajskim mrozom i wichrom?

- Rzeczywiście, to już zupełnie inny ekwipunek. Przez te lata dokonała się istna

rewolucja. Zeby udoskonalić wyposażenie tych, co pchają się na niebotyczne

wysokości, sięgnięto do doświadczeń ludzi działających jeszcze wyżej - w kosmosie.

Rodowód wielu materiałów używanych dziś przez alpinistów wywodzi się w linii

prostej z orbity okołoziemskiej, a nawet księżycowej.

Początek wykorzystywania kosmicznych technik i technologii dało chyba

udostępnienie przez NASA aparatów tlenowych, opracowanych dla amerykańskich

astronautów. Ich obecne znaczenie jest może mniejsze, ale himalaizm adaptował

wiele innych kosmicznych wynalazków. Ot, choćby popularna na świecie, niczym

chusteczka do nosa, metalizowana płachta z tworzywa zwana NRC Lekka jak piórko,

dająca się złożyć w kosteczkę wielkości paczki papierosów, niejednemu alpiniście

uratowała życie. Kiedy się w nią szczelnie owinąć.

99

zatrzymuje ponad dziewięćdziesiąt procent ciepła wydzielanego przez ciało.

Właściwie nie ma już bodaj jednej części ubioru wspinacza, która nie byłaby

testowana wcześniej na pokładach statków orbitalnych No, może z wyjątkiem

odzieży puchowej. Ona jedna nie ma jeszcze lepszego, sztucznego następcy. Ale to

Page 110: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

też chyba tylko kwestia czasu.

- Zacznij się zatem ubierać. Od stóp do głów...

- To skomplikowana rzecz. Z namiotu wychodzi się przeważnie w nocy, kiedy

temperatura jest najniższa, ale gdy wstaje słońce, sytuacja zmienia się czasem

radykalnie i bywa, że trzeba ściągać to, co się uprzednio na siebie włożyło. Stosuje

się więc metodę cebuli, czyli wielu warstw.

Może to paradoksalne, ale więcej kłopotów jest z tym w lecie. Słońce wisi o wiele

wyżej nad horyzontem i różnice temperatur między dniem a nocą są znaczniejsze niż

zimą. Potrafią dochodzić do kilkudziesięciu stopni Celsjusza. Zimą sytuacja jest

klarowniejsza. Trzy czwarte wspinaczki odbywa się w temperaturze około minus

trzydziestu stopni. Zmianę temperatury, ale tylko na niekorzyść, może spowodować

wiatr. Wysokość też swoje robi - im wyżej, tym zimniej.

Ceremonia ubierania się wygląda mniej więcej następująco: na stopy zakładam co

najmniej trzy pary skarpet. Najpierw cienkie bawełniane. Dawniej używało się

jedwabnych, ale teraz trudno je dostać. Na nie wciągam wełniane, a ostatnio już

raczej z grubego poliamidowego frote. przeciwpotne i szybko schnące - dwie pary.

Używana przez nas bielizna."składająca się z rajstop i bluzy z długimi rękawami,

uszyta jest z materiału zwanego meraclonem. Ma on tę właściwość, że wchłania i

wypycha na zewnątrz pot, dzięki czemu warstwa przylegająca do ciała jest zawsze

sucha. To zapobiega zbytniemu wychładzaniu i ma niebagatelne znaczenie dla

samopoczucia. Człowiek, mimo że się poci, nie czuje wilgoci. Dawniej używało się

cienkiej bielizny wełnianej, cięższej i bardzo długo schnącej po zmoczeniu: Na

meraclonową warstwę zakładam wełniany sweter, a na to dwuczęściowy kombinezon

z tak zwanego polarwearu. To poliamidowa tkanina, przypominająca nieco

sztucznego misia, niezwykle ciepła i błyskawicznie wysychająca po złapaniu nawet

dużej porcji wilgoci. Jest też jej inna odmiana, polarflis, która właściwie może

zastąpić każdy, najgrubszy nawet sweter. Jedną z podstawowych zalet obu tkanin jest

lekkość.

Przedostatnią warstwę stanowi kolejny kombinezon z materiału syntetycznego,

znanego pod nazwą gore-tex. Dzięki specjalnej apre-

Page 111: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

100

turze chemicznej i splocie imituje on do pewnego stopnia ludzką skórę. Pozwala

uchodzić gromadzącej się pod jego powierzchnią parze wodnej i nie przepuszcza

wody z zewnątrz. Jeden centymetr kwadratowy materiału zawiera miliard 400

milionów porów! Każdy zaś z nich jest 20 tysięcy razy mniejszy od kropli wody, ale

700 razy większy od cząsteczki pary. Wytrzymałość termiczna tkaniny jest wspaniała.

Zachowuje ona swe właściwości od minus 240 do plus 260 stopni Celsjusza.

Taki gore-teksowy kombinezon może być także podbity sztucznym poliamidowym

futerkiem. W czasie odpoczynków i na większych wysokościach zakłada się na to

wszystko puchowe spodnie i takąż kurtkę. To w lecie. Zimą puchy idą pod gore-tex.

Buty i golenie chronią obowiązkowo stoptuty - od francuskiego stop-tout, czyli

zatrzymujące wszystko. Uniemożliwiają dostawanie się śniegu do butów i sprawiają,

że mniejsze są kłopoty z zalodzonymi sznurowadłami. Buty, o czym już zresztą

wspomniałem, są plastikowe - oczywiście podwójne z wewnętrznym botkiem z

nienasiąkliwej poliuretanowej pianki. Podeszwa jest wibramowa, identyczna jak w

tradycyjnym obuwiu skórzanym, ale całość o niebo lżejsza, cieplejsza i nie

nasiąkająca wilgocią. Jeszcze lepszemu izolowaniu stóp służą overboty. To takie

jakby skarpety do kolan, zakładane na buty, a pod raki. Najczęściej są

kilkuwarstwowe, laminowane pianką poliuretanową i pokryte gore-teksem. Raki,

skoro o nich mowa, mają coraz częściej zapięcia automatyczne. Dzięki odpowiedniej

konstrukcji nie powodują tamowania - tak jak to się działo w przypadku raków z

zapięciami tradycyjnymi - i tak już utrudnionego krwiobiegu w stopach.

Została jeszcze głowa. Doskonałe są szczelnie przylegające kominiarki z polarwearu,

które na' dodatek pozwalają na wygodne założenie kasku. Jest to część ubrania, której

nie może zabraknąć ani latem, ani zimą. Na zapięciu jego paska pod brodą nie

kończy się bynajmniej moja ..toaleta". Na wierzch zakładam uprząż asekuracyjną, ale

nim wsunę dłonie we wszystkie trzy pary rękawic - od cienkich wełnianych

poczynając, poprzez grube puchowe, na gore-teksowych kończąc -muszę jeszcze

zadbać o twarz. Jedyną część ciała nie osłoniętą. Trzeba ją chronić nie tylko przed

ukąszeniami zimna, wiatru i niesionymi z ogromną prędkością lodowymi

Page 112: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

drobinkami, ale przede wszystkim przed zabójczymi promieniami słońca.

Na wysokości siedmiu czy ośmiu tysięcy metrów ,,opalanie się" grozi poważnymi

konsekwencjami. Szczególnie groźne jest natężone działanie promień,

ultrafioletowych, przedostających się bezkarnie

101

przez atmosferę o wiele rzadszą i cieńszą niż na nizinach. Odkryte części twarzy

trzeba więc pokryć grubą warstwą specjalnego kremu. Zależnie od sytuacji wybiera

się jedną z piętnastu gradacji smarowidła. Ta piętnasta oznacza całkowitą izolację od

warunków zewnętrznych - fuli ecran. Twarz pokryta numerem pierwszym czy

dziesiątym wygląda zawsze tak samo - jak pomalowana białą farbą.

I na koniec oczy. Ciemne okulary muszą dokładnie przylegać? do twarzy Nawet z

boku nie może do nich dotrzeć najmniejszy promień, zwielokrotnionego przez

skrzący się śnieg i lód, słonecznego blasku. Śnieżna ślepota w wielu przypadkach

oznaczałaby nieuchronny koniec. Bardzo pieczołowicie musi być przykryty nos. Stąd

też każda para wysokogórskich okularów ma zamontowaną odpowiednią osłonkę.

- Rozumiem teraz lepiej, co znaczy w opowieściach o przygotowywaniu się do

wyjścia w wysokich obozach stwierdzenie, że ubieranie przychodzi z największym

trudem. Toż i w domu musiałbyś się nad tym nieźle nabiedzić...

- No, nie wszystko zakłada się za każdym razem. Niektórych rzeczy nie

zdejmuje się przez wiele dni Na ośmiu tysiącach metrów człowiek nie rozbiera się z

tych wszystkich warstw nie tylko dlatego, że nie ma się w czym umyć. Pewne

czynności natomiast, jak na przykład smarowanie twarzy, powtarza się kilkanaście

razy dziennie.

- Skoro jesteśmy przy ekwipunku, powiedz jeszcze o reszcie, którą dźwigasz ze

sobą od obozu do obozu...

- Wynalezienie doskonale izolującej pianki poliuretanowej sprawiło, że tylko z

takiego materiału robi się materace, na których śpimy. Popularnie nazywa się je

karrimatami. To od angielskiej firmy „Karri-mor", która jako jedna z pierwszych

wprowadziła je do powszechnego użytku. Śpiwory są rzecz jasna puchowe. I choć

prawie cały mój sprzęt pochodzi z firm zagranicznych, przeważnie włoskich, to

Page 113: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

śpiwór, spodnie i kurtkę puchową mam zawsze polskie. Nasze gęsi nie ustępują

zachodnim. Moim puchowym ^rawcem jest zabrzańska firma ,,Tramp".

O namiotach już nieco mówiłem przy okazji wyprawy na Lhotse, ale oczywiście od

tamtego czasu i w tej dziedzinie wiele się zmieniło. Teraz większość namiotów, mimo

iż ma dwie czy nawet trzy warstwy, wraz z fiberglasowymi lub duraluminiowymi

masztami waży poniżej trzech kilogramów. Powłoki mają gore-teksowe lub z tkanin

o podobnych właściwościach. Doskonale chronią od wiatru, są coraz cieplejsze. Ale

wykazują te zalety wyłącznie wtedy, kiedy... dadzą się

102

rozbić. Na Makalu za nic nie mogłem dać sobie rady ze wspaniałym skądinąd

namiocikiem „Salewy". Podobnie było i na Manaslu, kiedy z Arturem Hajzerem nie

zdołaliśmy rozbić naszego „Campa" i noc spędziliśmy z namiotem na głowach.

Niezwykle ważne jest wyposażenie wysokogórskiej kuchni. Obecnie używa się

wyłącznie jednorazowych naboi butanowych, ochrzczonych z francuska kartuszami, i

dostosowanych do nich palników. Niektóre modele mają jeszcze tak zwany dopalacz,

czyli miedzianą taśmę zanurzoną jednym końcem w płomieniu, a drugim dotykającą

dna naboju. Taśma przewodząc ciepło powoduje podgrzanie gazu, co z kolei sprawia,

że ten lepiej się pali. Niekiedy palniki wyposażone są w piezoelektryczne zapalniki

automatyczne, ale ja nigdy nie rozstaję się z zapałkami i zapalniczką.

- I to wszystko nosi się w plecaku? Czy taki profesjonalny plecak ma coś

wspólnego z tym, który można dostać w naszych sklepach?

- Poza ogólnym podobieństwem niewiele. Najlepsze plecaki przodujących firm

są nieomal naukowo opracowane w najdrobniejszych szczegółach. Można je

dopasować idealnie do każdej sylwetki. Materiały, z których są szyte, mają wszelkie

niezbędne właściwości -są lekkie, przewiewne, nieprzemakalne zarazem i nie do

zdarcia. Od kilku już lat wspomniana firma „Karrimor" produkuje plecaki

wspinaczkowe z gwarancją na... całe życie! Haki, liny, czekany, młotki i inny sprzęt.

techniczny też jest z każdym rokiem coraz lżejszy, wytrzymalszy i bardziej

niezawodny w użyciu.

Kiedy więc pół siedząc, pół leżąc mozoliłem się z ubieraniem przed wyjściem z

Page 114: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

namiotu czwórki, nagle...!? Sam nie wiem, czy wcześniej dotarł do mnie głuchy

grzmot, czy poczułem na plecach ogromny, przytłaczający ciężar

Lawina

Zrozumiałem to w tym samym ułamku sekundy, w którym zaczęło mi brakować

powietrza. Krzyknąłem wtedy: ,,Nóż! Kto ma nóż?" I rzuciłem się rozsznurowywać

namiot, bo noża nikt oczywiście nie miał pod ręką. Wydostać się na zewnątrz,

zaczerpnąć powietrza! .,'Tylko spokojnie. Nie nerwowo" - głos Andrzeja,

podpierającego dach nogami, osadził nieco moją i Mirka szamotaninę. Mirek, który

też przyjął uderzenie w plecy, był najbliżej wyjścia i pierwszy wyskoczył na

zewnątrz. Za nim ja.

103

Żyjemy, ale od razu dociera do nas świadomość, że ze szczytem koniec. Nie ma już

obozu, namiot zniszczony. Myśl jest gorączkowa, choć już nie tak przeraźliwa, jak ta,

która mnie poraziła, kiedy kilkanaście sekund wcześniej dusiłem się w namiocie.

Mirek tylko kilka chwil stał na powietrzu bez rękawic i już stracił czucie w palcach.

Dla niego to już naprawdę koniec, będzie musiał zejść jak najszybciej na dół. Ale

Andrzej i ja chyba jednak nie straciliśmy jeszcze wszystkich szans. Namiot, choć

sprasowany przez lawinę, jest bowiem cały. Polskie duraluminium gnie się jak ołów,

więc maszty, wyglądające jak rurki rozgotowanego makaronu, da się jakoś

wyprostować.

Łączymy się z bazą przez radiotelefon i dajemy znać o sytuacji. Mirek wraca,

Andrzej i ja pójdziemy wyżej. Muszę jednak na niego czekać, bo i on wyskoczył z

namiotu nie do końca ubrany. Nie zdążył wciągnąć overbotów i nim wyruszymy w

górę, chce jeszcze rozgrzać nogi zmarznięte na czterdziestostopniowym mrozie i

założyć ochraniacze. Być może już wtedy zapadł wyrok na jego palce. Na razie lekko

je odmroził, ale po tych kilku dniach, które wówczas dzieliły nas od powrotu do bazy,

było z nim znacznie gorzej.

Zaczęliśmy mozolne tuptanie w górę. Zimowy wiatr często odsłania w Himalajach

przeszłość. Pamiętam, że w partii podszczytowej Dhaulagiri kilka razy natknęliśmy

się na szczątki podartych namiotów, ułomki masztów, trasery. Kiedy doszliśmy do

Page 115: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

grani nieco w prawo od naszej drogi, uwagę naszą zwróciło coś wystającego spod

śniegu. Andrzej, który był bliżej, zatrzymał się. „Jurek, to wygląda na rękę" -

powiedział. Wolałem jednak bliżej nie podchodzić ani nie sprawdzać, czy miał rację.

To było na 7 500 metrach. Nie wspięliśmy się już wiele wyżej i niebawem rozpoczęła

się mordęga nad przygotowywaniem platformy pod namiot. Jak tylko stanął, Andrzej

natychmiast zajął się swoimi nogami. Nacieranie i rozgrzewanie trwało długo, ale w

końcu odzyskał czucie. Znak, że krew na powrót zaczęła dopływać do palców.

Odmrożenie w zawieszeniu.

Odpoczynek trwał tylko do godziny 2 nad ranem, kiedy to już na lekko wyruszyliśmy

w kierunku wierzchołka. Zaczął prószyć śnieg, ale też wyraźnie'zelżał wiatr. Andrzej,

mimo kłopotów ze stopami, był w doskonałej kondycji i prowadził prawie cały czas.

Aż do momentu dotarcia do grani. Ta była ostra, trudna technicznie i wymagająca

wielkiej odporności psychicznej. Pełna jakby nanizanych na nią kulminacji, co

kilkadziesiąt minut mamiła to jednego, to drugiego z nas nadzieją, że oto już

docieramy do szczytu, aby z domniemanego wierzchołka spychać nas w depresję i

kazać zdobywać kolejne

104

wyniesienia. Trwało to do godziny 1 4, a właściwie do 1 5, bo jak się potem okazało,

zegarek Andrzeja późnił się o godzinę.

Stanęliśmy na szczycie Dhaulagiri zupełnie nieświadomi tej różnicy. Szybko

zrobiliśmy kilka zdjęć i niemal siłą ściągnąłem Andrzeja niżej, żebyśmy nie musieli

szarpać się z wiatrem na potwornym mrozie. Było późno, a on zawsze podczas

łączności przez radiotelefon robił się niezwykle rozmowny. Pamiętam, że poganiałem

go kilka razy. Ale widać nie było nam pisane zdążyć przed zmrokiem. W ciemności

zupełnie nie mogliśmy rozpoznać drogi. Zaczęliśmy się kręcić, aż w końcu stało się

jasne, że wyjście jest tylko jedno - biwak w śniegu. Namiot czekał na nas kilkaset

metrów niżej, my zaś nie mieliśmy ze sobą nic, nawet płacht.

- Co robi człowiek przydybany w ten sposób na wysokości ośmiu tysięcy

metrów? Wpada w panikę?

- Bywa i tak. Ale przede wszystkim powinien kopać jamę. Nam też nie pozostało

Page 116: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

nic innego, jak tylko pod śniegiem szukać schronienia przed mrozem i wiatrem. Ale

śnieg był tak sypki, że kiedy udało się wygrzebać nieco większe zagłębienie,

natychmiast wszystko się zawalało. Przycupnęliśmy więc w niegłębokich nyżach jak

zające. I wytrzymaliśmy dwie godziny.

Zimno stało się straszliwe. Toteż mimo ogromnego zmęczenia i nocy usiłowaliśmy

iść dalej. Instynkt kazał się nam ruszać. Tylko ruch mógł wyzwolić odrobinę ciepła,

którego tak nam brakowało. Nie szliśmy długo. Stok opadał coraz stromiej i wówczas

zadziałał inny odruch - strach. Dalszy marsz w dół byłby samobójstwem. Siedliśmy

więc znów na śniegu i tak zastał nas świt. Pierwsze promienie słońca ukazały nam,

jak bardzo zboczyliśmy w ciemnościach z właściwej drogi. Zupełnie sztywni

dotarliśmy do namiotu o 7 rano. I wtedy dopiero przyszła kolej na łączność z bazą, w

której panowała...

Rozpacz

Na dole rozpętał się w nocy niesamowity huragan i brak wieczornej wiadomości od

nas nasuwał wszystkim jak najgorsze myśli. Adam Bilczewski dosłownie gryzł

radiotelefon ze zdenerwowania. Po 25 latach zaczął znów palić papierosy. Jednego za

drugim. Nie wiedział, że pogoda na 7500 metrach była względnie dobra. Gdyby nie

okrutne zimno, można by powiedzieć niezła.

Zupełnie odmienny był nastrój Andrzeja. Stracił czucie w stopach

105

i nie pomagało nawet najdłuższe masowanie. Ja zajmowałem się gotowaniem.

Andrzej usiłował ratować swoje palce, a wszystko to działo się w przerwach między

kolejnymi drzemkami, w które zapadaliśmy co kilkanaście minut, zupełnie

wyczerpani minioną nocą. Pamiętam to jako przedziwny stan zupełnego pomieszania

jawy i snu. Rzeczywistość jest oddalona i przytłumiona, wszelkie ruchy wykonuje się

automatycznie. Wydaje się, że wszystko jest we władzy podświadomości. Dawno już

minęło południe, kiedy jako tako doszliśmy do siebie. Trzeba było się zbierać, bo

przecież najważniejszą dla nas rzeczą było szybkie zejście jak najniżej. Ale myśl o

mozole ubierania się, w ogóle o ruchu, była tak odpychająca, że dopiero o 3 po

południu zdecydowaliśmy się wyjść. Do tej pory uspokajaliśmy się myślą, że do

Page 117: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

osiągnięcia obozu trzeciego wystarczą dwie godziny Tak nam się wydawało. I jakże

się przeliczyliśmy!

Na nowo rozszalał się potworny wiatr. Znów poruszaliśmy się w wirującym

śnieżnym tumanie. I czuliśmy, że nie mamy sił, aby przeciwstawić się huraganowi.

Posuwaliśmy się dosłownie noga za nogą. W pewnym momencie usiadłem, a

właściwie opadłem na śnieg i... straciłem Andrzeja z oczu. Zniknął w zamieci.

Zostałem sam.

Już do zmroku nie odnalazłem go ani też nie trafiłem na namiot trójki. Dopiero

później okazało się. iż Andrzej, ratując swoje nogi, gnał tak szybko, że już o godzinie

22 dotarł do obozu drugiego. Namiot trzeciego, którego tak usilnie i bezskutecznie

szukałem, został przysypany grubą warstwą śniegu.

- Byłeś wciąż jeszcze bardzo wysoko, niesamowicie zmęczony poprzednim

biwakiem. Znalazłeś się sam wśród śnieżnej burzy na kilkudziesięciostopniowym

mrozie, znów bez namiotu. Czy również me bez nadziei? W takim momencie łatwo

wpaść w desperację. Co się z tobą wtedy działo?

- Gdyby mi zabrakło nadziei, to byłby mój koniec. Na desperację nie miałem już

chyba siły. Najważniejsza była wówczas wola przetrwania i wiara, że wyjdę z tego.

Znów dogonił mnie zmrok. Zupełnie nie wiedziałem, w którą stronę iść. Próbowanie

po omacku nie miało najmniejszych szans powodzenia. Stok był bardzo stromy. Co

więc zrobiłem? Dokładnie to samo co z Andrzejem poprzedniej nocy. Wykopałem

jamę w śniegu i wlazłem w nią jak najgłębiej. W plecaku miałem wprawdzie śpiwór

niesiony z czwórki, ale był zamarznięty na kamień. Nawet go nie wyjmowałem.

Otuliłem się tylko płachtą i zacząłem drugi na Dhaulagiri biwak pod gołym niebem.

106

,.Dr Jan Koisar, lekarz i alpinista, za jedno z najpoważniejszych zagrożeń dla

organizmu wspinacza, zmuszonego do biwaku bez możliwości choćby częściowego

schronienia się przed wiatrem i mrozem, uważa wychłodzenie. Jego stopień i

następstwa mogą być potęgowane między innymi przez uprzednio już przebyte

wychłodzenia i odmrożenia, niedostatki w aklimatyzacji, niemożność ruchu całego

ciała lub poszczególnych kończyn. Za najważniejsze czynniki hamujące

Page 118: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

niebezpieczny proces uznaje: dobrą aklimatyzację, doświadczenie górskie i

autodyscyplinę mobilizującą wolę walki i przeciwdziałającą depresji psychicznej.

Sam organizm też uruchamia mechanizmy obronne. Przede wszystkim ogranicza

przepływ krwi przez narządy mniej ważne dla życia, a więc skórę, tkankę podskórną,

mięśnie, tkankę tłuszczową. Jako pierwsze cierpią kończyny.

Organizm skoncentrowany jest przede wszystkim na utrzymaniu lub na jak

największym spowolnieniu spadku temperatury w swym wnętrzu, w obrębie

narządów najważniejszych - mózgu, serca, płuc i trzewi Mimowolnie wzmagają

pracę mięśnie, co objawia się falami dreszczy. Pogłębia się i przyspiesza oddech,

szybciej pracuje serce W momencie, kiedy ciepłota organów wewnętrznych spada

poniżej 30 stopni Celsjusza, człowiek traci przytomność, zaczynają migotać komory,

ustają skurcze serca i wreszcie następuje śmierć"88.

Wszelkie zewnętrzne bodźce docierały do mnie przytłumione albo nawet przestały

docierać w ogóle. Potem miałem wrażenie, że to właśnie dzięki zapadnięciu w letarg,

spowolnieniu wszelkich reakcji, udało mi się przetrwać do rana. Jeszcze w nocy trzy

tysiące metrów niżej widziałem wyraźnie światła nepalskiej wioski Morfa. Otulając

się biwakową płachtą, chciałem się szczelnie odgrodzić nie tylko od wiatru i mrozu,

ale także od ciepła i zaciszności tych chłopskich chat i ich natrętnej, bo oglądanej

własnymi oczyma, realności. Jednak gdy tylko przymykałem powieki, natychmiast

widziałem przytulne wnętrze góralskiej izby z paleniskiem pośrodku, michę

dymiącego ryżu i szklankę Morfa-Brandy, pijanej przez Nepalczyków na ciepło.

Podniosłem się wraz z brzaskiem i chociaż schodziłem bardzo powoli, już około 7

stanąłem przed namiotami obozu drugiego. Przed jednym z nich spostrzegłem plecak

Andrzeja. Doszedł, ale choć spieszył się, palców nie uratował.'Moje. które też

obejrzał lekarz, były w dużo lepszym stanie. Dały mi się jednak we znaki podczas

przejścia..

88 ..Taternik" 1979, nr 2. s. 50

107

Przez French Pass

- Właśnie. Kiedy po udanym ataku na wierzchołek spakowana zawczasu

Page 119: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

karawana ruszyła w dół. ty skierowałeś się w przeciwną stronę. O twoim skrócie

przez Himalaje krążą już legendy. Podjąłeś się zadania wręcz szaleńczego -

samotnego marszu przez tonące w śniegu i trzęsące się od lawin góry. Wszystko po

to. aby zdążyć pod następny ośmiotysięcznik - Cho Oyu. Czy rzeczywiście nie miałeś

innego wyjścia?

- Kiedy sobie to dziś przypominam, dochodzę do wniosku, że gdybym poszedł

drogą okrężną, a więc dłuższą, którą obrała wyprawa Adama Bilczewskiego,

prawdopodobnie strawiłbym na nią tyle samo czasu. Choć może szedłbym dłużej, to

przecież nie zmordowałbym się tak okrutnie. Wtedy jednak wydawało mi się, że

zyskam sporo. Skrót był wyraźny. Już kiedy podchodziłem pod Przełęcz Francuzów,

zaczęły mnie jednak nachodzić wątpliwości. Ale skoro powiedziałem „a"...

Nie zdążyłem odpocząć po ataku szczytowym i biwakach w drodze powrotnej, więc

tempo marszu miałem nie najlepsze. Na domiar wszystkiego zacząłem czuć ból

odmrożeniowych ran na stopach. Na ich podleczenie nie było przecież czasu. Do

French Pass szło mi się jeszcze jako tako, ale prawdziwy dramat rozpoczął się po

przekroczeniu przełęczy. Wpadłem w śnieg po piersi Momentami musiałem

rozgarniać go rękami, jakbym płynął. Czasami stopy nie znajdowały twardego

oparcia, a na poWierzchni utrzymywałem się tylko dzięki plecakowi.

Dwa dni darłem się przez ten śnieżny ocean. Wieczorami, kiedy rozbijałem namiot na

nocleg, najbardziej druzgocące było to, że oglądając się wstecz, widziałem dokładnie

miejsce poprzedniego biwaku! Trzeciego dnia dotarłem wreszcie do Dambush Col89

i zacząłem schodzić na dobre. Dopadła mnie jeszcze śnieżyca, ale niżej widziałem

już pas lasu i tam właśnie się skierowałem. Byle wyrwać poza granicę himalajskiej

zimy! Lasem - myślałem - jakoś sobie poradzę Ale, jak to często bywa, kto chodzi na

skróty, ten dwa razy chodzi. Przebijając się przez plątaninę dziewiczych chaszczy,

znalazłem się na krawędzi gigantycznego pionowego urwiska, którego pokonanie

było niepodobieństwem. Szukając obejścia, trafiłem wreszcie na zwierzęcą ścieżkę i,

trzymając się jej. dotarłem do doliny.

89 Dambush Col - przełęcz umożliwiająca przejście z Doliny Milczenia do doliny

rzeki Kali Gandaki.

Page 120: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

108

Niebawem zaznałem błogiego odpoczynku w niewielkim hoteliku w Morfie. W tej

samej wsi. którą oglądałem ze stoków „Białej Góry". Tam też w audycji nepalskiego

radia usłyszałem najświeższe doniesienia o zdobyciu Dhaulagiri przez polską

ekspedycję. Wieści z Himalajów schodzą szybko.

- A mogła to być już wiadomość o pokonaniu Cho Oyu? Wszak udział w obu

ekspedycjach miałeś zaplanowany na styk. Z Morfy musiałeś jeszcze dotrzeć do

Pokhary, stamtąd do Kathmandu i dopiero ze stolicy Nepalu do bazy wyprawy

Andrzeja Zawady. Na dodatek pośpiech nie sprzyjał choćby pobieżnemu zadbaniu o

odmrożone palce u nóg...

- Właśnie ze względu na nie wynająłem w Morfie tragarza i we dwójkę

pognaliśmy do Pokhary. Jak często tylko się dało, zmieniałem opatrunki na stopach,

ale starałem się nie zwalniać marszu. Przez trzy dni szliśmy od świtu do wieczora,

pokonując w tym czasie siedmiodniowy odcinek. Opłaciło się, bo zdążyłem na

autobus jadący do Kathmandu.

Byłem tam już w nocy, a rano dowiadywałem się w ministerstwie turystyki o postępy

kolegów pod Cho Oyu. Mogłem liczyć na informacje z pierwszej ręki, bo nasza

wyprawa miała radiostację i trafiłem właśnie na łączność. Wiadomość była taka:

„Stoi już obóz trzeci na 6700. Czekamy na ciebie".

- Co to był za dzień?

- Drugiego lutego.

- A więc pozostało ci jeszcze trzynaście dni, bo przecież zezwolenia na zimowe

wspinaczki wydawane są tylko do piętnastego lutego. Ile czasu trzeba na dostanie się

z Kathmandu do bazy pod Cho Oyu?

- Miałem to wszystko wyliczone, ale co z tego, kiedy już na samym początku

stanąłem. Nie było odpowiedniej pogody i samolot, którym miałem lecieć,

pozostawał w hangarze. Jeden dzień, drugi, trzeci. Gdyby start jeszcze się odwlekał,

musiałbym spasować. Ale wtedy właśnie poleciałem. Było to szóstego lutego.

Nieomal na lotnisku w Lukli90 wynająłem tragarza i od razu wyruszyliśmy w drogę.

Normalnie na dojście do Cho Oyu potrzeba ośmiu dni. Nie miałem aż tylu. Jedynym

Page 121: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

zatem wyjściem był marsz... non stop. Mniej więcej w połowie drogi tragarz zaczął

marudzić, że już nie wytrzymuje, że jest za bardzo zmęczony, ale nie zostawiłem mu

90 Lukla - miasto we wschodniej części Nepalu Leży w dolinie rzeki Dudhkosi,

około 40 km w linii prostej na południe od Everestu.

109

wyboru. W bazie zjawiliśmy się po trzech dniach. Dokładnie o godzinie 1 4.

- I?

- Był już wtedy rozbity obóz czwarty na 7200 metrach. Trochę za nisko. Został

więc przeniesiony wyżej, a zaraz potem Zawada zaplanował atak szczytowy. Miał to

być atak dosłownie...

Przed końcowym gwizdkiem

W bazie siedział Zyga Heinrich, który trochę pokiereszowany uderzeniem kamienia

odpoczywał i leczył ranę. I był jedynym, który mógł iść ze mną w górę. Jeszcze tego

wieczora spakowaliśmy się. Następnego ranka pięliśmy się już mozolnie po ścianie

Cho Oyu. Nie szło nam najlepiej. W obozie trzecim przystanek. Wyższy jest zajęty i

trzeba czekać cały dzień Nazajutrz zaś wypada nam pokonać właściwie dwa długie

odcinki w bardzo trudnym lodowym terenie: do dawnego miejsca obozu czwartego i

wyżej, do namiotu czwórki, przeniesionego już na 7500 metrów. W sumie

dziewięćset metrów w pionie, w dużej części bez poręczówek, zabranych ponad

nowy obóz piąty. Na zejście do bazy i poręczowanie linami od nowa nie było już

oczywiście czasu.

„1 1 lutego. Maćki zlikwidowali obóz IV, trzeba było zdecydować się na takie

rozwiązanie, choć zdawaliśmy sobie sprawę, co to znaczy dla Heinricha i Kukuczki.

Nie miał kto wynieść sprzętu do obozu V -liny były ważniejsze"91.

Tempo wciąż jest nie najlepsze. Zyga wyraźnie odczuwa długi pobyt w bazie, mnie z

kolei dokuczają nogi. Staram się jednak, aby były tylko moim problemem.

Wprawdzie codziennie musiałem zmieniać opatrunki na palcach, ale przez cały czas

wspinaczki mój partner nie miał o tym zielonego pojęcia.

W połowie drogi między trójką a piątką spotkaliśmy obu Maciejów - Berbekę i

Pawlikowskiego. Schodzili ze szczytu. Na długie świętowanie me było czasu.

Page 122: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Gratulacje i ruszyliśmy. Oni w dół, my w górę Przed zmrokiem pozostały nam

jeszcze do zrobienia dwa najtrudniejsze wyciągi. To znaczy dwa odcinki po mniej

więcej osiemdziesiąt

91 A Zawada, „Taternik" 1985, nr 1.

110

metrów. Zacząłem. Minęła już dawno 5 po południu, a o tej właśnie porze góry

spowijają ciemności.

Wyciągnąłem latarkę. Coś jednak w niej nie kontaktowało, grzebałem chwilę przy

przełączniku i... pac! Bateria wymknęła mi się z dłoni, nabrała przyspieszenia na

zlodzonej ścianie i tyle ją widziałem. Zostałem bez światła, bo Zyga był spory

kawałek niżej. Powolutku, po omacku piąłem się jednak nadal. Lodowa grańka, na

której się zatrzymałem, nie była dobrym stanowiskiem asekuracyjnym, ale lepszego

nie znalazłem. Zacząłem wciągać Zygę. Kontakt głosowy mieliśmy bardzo

utrudniony, ale czułem, jak lina pracuje. W pewnej chwili uwiązałem ją na sztywno i

Heinrich miał zacząć wspinaczkę na prusikach. Trwało to bardzo długo, marzłem już

okropnie.

Z ciemności nie dochodziły żadne odgłosy wspinaczki Zygi. Lina była napięta,

sytuacja też. W końcu jednak dyszący i skrajnie wyczerpany Heinrich dotarł na moją

lodową grańkę. Okazało się, że w pewnym miejscu stracił niespodziewanie

podparcie, wahnął się na linie i zawisł na prusiku. Mówiłem już, ile wysiłku wymaga

na tej wysokości zwykłe ubieranie. Jaką heroiczną walkę stoczył o wydostanie się z

matni Zyga, wie tylko on sam.

Nie mogliśmy już wspinać się wyżej. Teren był bardzo trudny, a ciemności nie

pozwalały na jakiekolwiek rozpoznanie, obaj mieliśmy już dosyć. A więc biwak!

Owinięci metalizowanymi płachtami czekaliśmy w śnieżnych jamach do rana. Na

szczęście wystawa ściany była wschodnia i pierwsze promienie słońca odrobinę nas

rozgrzały. Może to było zresztą złudzenie. Najważniejsze, że poczuliśmy się raźniej.

Kiedy jednak po dosłownie pięćdziesięciu metrach wspinaczki dotarliśmy do obozu

piątego (!), uszedł z nas cały mizerny zapas entuzjazmu. Na powrót owładnęło nami

piekielne zmęczenie i było nas stać tylko na wpełznięcie do śpiworów. Ogrzać się i

Page 123: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

odpocząć! A byliśmy tak zmordowani, że zostaliśmy w namiocie aż do następnego

ranka. Rankiem zaś wstał piętnasty dzień lutego. Wszystko musiało się zadecydować

do zmroku.

- Byliście więc pod presją czasu, droga do szczytu jeszcze daleka, wspinaczka trudna.

Tymczasem twój partner, Zyga Heinrich, zawsze roiał opinię himalaisty bardzo

ostrożnego, starającego się do minimum zmniejszyć ryzyko, a w krytycznej sytuacji

gotowego podjąć decyzję o wycofaniu się. Nawet kosztem sukcesu. Na dodatek

jeszcze Przeżywał on na Cho Oyu wyraźne kłopoty aklimatyzacyjne, spowodowane

dwutygodniowym .leczeniem kontuzji w bazie. Jak się zachował w tym tak

dramatycznym momencie?

1 1 1

- Wyszliśmy zupełnie bez obciążenia, ale wysokość zdobywaliśmy bardzo,

bardzo powoli. Ślady naszych poprzedników były już całkiem zawiane. Czas uciekał

przeraźliwie szybko i w końcu, po którymś tam z rzędu odpoczynku, zadałem Zydze

pytanie: „Co robimy? Jeśli pójdziemy dalej, to wiesz, co nam grozi. Kolejny kibel".

Odpowiedział mi wtedy krótko: „Wiem. Idziemy, jesteśmy zbyt blisko". Zaskoczył

mnie tym i chyba odczułem dla niego wdzięczność. Jeszcze przed wyjściem z bazy

bałem się. że dojdzie do takiej sytuacji i Zyga się wycofa. Ale bliskość szczytu

przyciąga, a Zydze mimo cechującej go ostrożności. nie można było odmówić nigdy

ogromnej ambicji.

Na wierzchołku stanęliśmy dokładnie o 17,15 w ostatnich promieniach zachodzącego

właśnie słońca. Światła było jeszcze dostatecznie dużo dla zrobienia paru zdjęć.

Nakręciłem też kilka ujęć kamerą. I w dół. Kiedy w czasie podejścia pokonywaliśmy

ostatnie dwieście metrów, specjalną uwagę zwracałem na ukształtowanie ściany.

Wiadomo było przecież, że będziemy wracać po ciemku. Wyglądało to tak, że

najpierw jeden opuszczał drugiego bardzo ostrożnie na sztywnej linie i potem

dochodził do niego po śladach. Metoda była maksymalnie bezpieczna, ale

niesłychanie powolna. Dobrnęliśmy w końcu do miejsca, gdzie nie wiedzieliśmy już

którędy dalej. Jeszcze zsunąłem się kawałek tyłem. Poczułem pod nogami próżnię.

Obniżyłem się więc, zawisając na czekanomłotku i czekanie wbitym

Page 124: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

w-lód. Próbowałem wymacać jakieś podparcie i nagle runąłem...

«

W ciemność

Upadek trwał trzy, a może tylko jedną sekundę. Za krótko, aby zrozumieć dokładnie,

co się dzieje: wystarczająco długo, żeby udławić się strachem. Poczucie czasu,

miejsca i własnej cielesności powróciło mi dopiero w momencie uderzenia w lód.

Znów miałem podparcie pod nogami, oddychałem, czułem, że jestem cały, na nowo

myślałem, jakby po chwilowym wyłączeniu.

- Wiedziałeś już, co się stało?

- Musiałem zbyt słabo wbić w lodową ścianę czekan i czekano-młotek. Znów

nie wiem, czemu to przypisać, ale po raz kolejny miałem fart niczym w sensacyjnym

filmie. Przeleciałem ze dwanaście metrów i wylądowałem na niewielkiej półce.

Wystarczyło, żebym nie trafił w nią jedną nogą, a zakończyłbym mój lot siedem

tysięcy metrów niżej.

- A Heinrich? Przecież byliście związani liną...

1 1 2

Na jednym z pierwszych wyjazdów w skałki

w skałkach Jury Krakowsko-Częstochowskiej

- Właśnie. Uświadomienie sobie tego pokazuje, jak ddkładnie Opatrzność

odmierzyła~darowane nam szczęście. Lina łącząca mnie i Zygę miała osiemdziesiąt

metrów. W chwili mojego upadku byliśmy od siebie w odległości sześćdziesięciu.

Pożostało zatem dwadzieścia metrów luzu. Kiedy więc rąbnąłem w półkę, Heinrich

nawet nie poczuł szarpnięcia, nie wiedział w ogóle, że poleciałem. Gdyby jednak

luzu zabrakło, to wyrwałbym Zygę ze ściany, on zaś spadając uczyniłby ze mną to

samo i półka, w którą trafiłem istnym cudem, stałaby się dla mnie tylko przystankiem

w ostatniej podróży.

A tak, kiedy już mogliśmy się porozumieć głosem, podprowadziłem go odpowiednią

stroną ściany i niebawem staliśmy na śnieżno-lodowym występie obaj. Dafej

próbować nie mieliśmy odwagi. Noc przeczekaliśmy przytuleni do siebie i zawinięci

Page 125: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

w resztki podartych podczas poprzedniego biwaku płacht.

Namiot odnaleźliśmy rano po półgodzinie. Daliśmy tylko znać do bazy przez

radiotelefon, a cały dzień i kolejną noc odpoczywaliśmy. Obaj byliśmy wyczerpani,

ale wiedziałem, że Zyga dostał w kość o wiele mocniej niż ja. Dojście do trójki to

znów dzień. W normalnej formie można było w tym czasie dotrzeć bez problemów

do bazy, ale nam wystarczyło sił tylko na pokonanie jednego odcinka. Każdego ranka

budziliśmy się słabsi. Osiągnięcie obozu drugiego - kolejny dzień. Tak samo długo

trwało zejście do jedynki. Szliśmy zataczając się, stawiając kroki niczym automaty,

nie myśląc już nawet o tym, jak daleko mamy do celu. Tkwiła w nas tylko jedna

świadomość - dojść.

Z bazy wyszli nam naprzeciw, napoili gorącą herbatą i pomogli dowlec się na

lodowiec. Pamiętam, że ledwie zdążyliśmy przed północą. Było już po 23. Dopiero w

bazie przyszedł czas na zupełne odtajanie. Mogliśmy sję rozgrzać, najeić, napić.

Mogłem wreszcie oddać moje nogi pod opiekę lekarza. Mimo że na każdym

namiotowym biwaku zmieniałem opatrunki, rany zaczęły ropieć i wdała się w nie

infekcja. Jeśli "miało się obejść bez skalpela, był już najwyższy czas na prawdziwe

leczenie. A to oznaczało serie zastrzyków i wieczorne seanse kroplówkowe.

„W odmrożeniach rozróżnia się trzy stopaie. Przy pierwszym, najlżejszym, tkanki

stają się białe, .czasem twarde i. bez czucia. Pojawienie się pęcherzy oznacza drugi

stopień. O trzecim mówi się wtedy, gdy tkanKi są granatowe luo czarne. Ciekawe jest

porownanie statystyk odmrożeń, do których dochodzi w górach najwyższych i

europejskich. Otóż w tych pierwszych najczęściej, bo aż w 71 procentach.

8 Na szczytach świata

113

odmrożeniu ulegają stopy, zaś w Europie przeważają odmrożenia rąk (50 procent

wszystkich przypadków). Również częstość odmrożeń jest zdecydowanie większa w

Himalajach, Karakorum czy na Alasce. Nie notuje się też w nich praktycznie

odmrożeń pierwszego stopnia. 78 procent przypada na stopień drugi, a 21 na

trzeci"92.

- O współczesnym sporcie wiadomo, że nie może się obejść bez medycyny.

Page 126: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Reprezentanci niektórych dyscyplin określani są nawet mianem brojlerów czy

królików doświadczalnych. Ba, nawet wśród zupełnych amatorów zaczyna się

pojawiać proceder zwany wspomaganiem farmakologicznym. Czy i himalaizm nie

jest wolny od podobnych zabiegów? Wspomniałeś o zastrzykach i kroplówce, ale

aplikowanych po zejściu w ramach kuracji leczniczej. A jak się rzecz ma przed

wyruszeniem w górę? Pytam o to, bo słyszałem o pewnych „aptekarskich"

praktykach wśród współczesnych wspinaczy.

Nawet w historycznych już opisach można natrafić na wzmianki

0 zażywaniu specjalnych preparatów. Herman Buhl, samotnie zdobywając w 1

955 roku Nangę Parbat, łykał w drodze na szczyt i podczas zejścia pervitynę - środek

pobudzający, używany podczas II wojny światowej przez lotników z Luftwaffe.

Na to zresztą mniej uważny czytelnik mógłby nie zwrócić uwagi, ale oto niedawno w

jednym z numerów francuskiego tygodnika „Le Point" z 1 988 roku lekarz sportowy,

Jean-Pierre de Mondenar, udzielił bulwersującego wywiadu. Stwierdził wręcz, że w

latach pięćdziesiątych właśnie alpiniści najczęściej korzystali ze środków

pobudzających. W apteczkach wypraw ponoć roiło się od tego rodzaju

medykamentów. Co więcej, jego zdaniem wszystkie ówczesne wejścia na

ośmiotysięczniki były dziełem wspinaczy zażywających - podobnie jak Buhl -

pervitynę. Everest zdobyto dzięki amfetaminie, a Anglicy mieli sprytnie zacząć

medyczne eksperymenty od Szerpów. Doping w alpinizmie był wedle słów doktora

Mondenara faktem, z którego nikt nie robił tajemnicy. Sprawozdania wszystkich

francuskich wypraw z tamtego okresu wymieniają takie specyfiki, jak strychnina,

tonderon,

1 inne środki dopingujące.

Zapytany, czy należy sądzić, iż bez medycznego wspomagania niemożliwe jest

zdobywanie ośmiotysięczników, doktor Mondenar odrzekł, że dawni alpiniści byli po

prostu mniej wytrenowani i ich dzisiejsi koledzy znacznie rzadziej sięgają do

aptecznych zapasów. Za

»2 Dr J. Serafin

1 14

Page 127: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

przykład świetnie przygotowanego sportowca, nigdy nie korzystającego ze środków

pobudzających, podał Reinholda Messnera. A więc czy doping w waszym świecie

istnieje, czy...?

- Klasycznego, podobnego do stosowanego w innych dyscyplinach nie ma, bo

spowodowałby tragiczne skutki. Niemało jest jednak takich, którzy zbyt ufają

medycynie. Na przykład biorą środki pobudzające lub znacznie przyspieszające

aklimatyzację. Ja sam swego czasu w górach zażywałem raz na dwa dni tabletkę

aspiryny.

„Praktycznie tylko dwa leki zdały egzamin w profilaktyce - aspiryna i diuramid. Ta

pierwsza jest stosowana jako środek przeciwzakrze-powy. Gęstsza krew, pełna

czerwonych ciałek, o których nadprodukcji już była mowa, jest na tworzenie się

zakrzepów bardziej podatna Aspiryna zapobiega między innymi powstawaniu

wybroczyn w gałkach ocznych i nieodwracalnym uszkodzeniom nerwów

wzrokowych. Przyspiesza również - co wykazały obserwacje statystyczne - proces

aklimatyzacji. Z kolei diuramid jest środkiem odwadniającym i przez to

zmniejszającym niebezpieczeństwo obrzęku mózgu i płuc"93.

Sporadycznie zdarzało mi się stosować ronikol, rozszerzający naczynia krwionośne,

przydatny przy odmrożeniach. Właśnie ten lek zaaplikowano mi w formie

zastrzyków po zejściu z Cho Oyu. Raz też zostałem wystawiony na pokusę. Pod K-2

w 1982 roku otrzymałem od lekarza amerykańskiej ekspedycji trzy tabletki. Dziś

nawet nie pamiętam ich nazwy, ale ów lekarz kładąc mi je na dłoni, powiedział:

„Zażyj to tylko przy schodzeniu, ale wyłącznie w ostateczności. Pamiętaj,

OSTATECZNOŚCI!" Nosiłem je przy sobie przez trzy sezony. Potem wyrzuciłem.

- Wiesz przynajmniej, jak miały zadziałać?

- W sytuacji krytycznej, kiedy zabrakłoby mi sił, dałyby potężnego „kopa"

organizmowi. Eliminując wszelkie naturalne odruchy, normalnie nie dopuszczające

organizmu do przeciążenia. Mimo że tak naprawdę nie mógłbym, szedłbym nadal.

Choć już nie powinny, pracowałyby moje mięśnie. Zmuszałyby się do nieludzkiego

wysiłku płuca i serce. Aż do zupełnego zniszczenia. Moją jedyną szansą byłoby

wtedy dotarcie do bazy, zanim zdążyłbym się „zajść" na śmierć. Tabletki nie

Page 128: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

gwarantowały cudownego odnowienia organizmu, lecz jak gdyby umożliwiały mi

zjazd górską serpentyną wozem

93 Dr J. Serafin.

1 1 5

bez hamulców, skrzyni biegów i kierownicy. Na szczęście'nigdy nie stanąłem przed

dylematem - wsiąść do niego czy nie?

Doping we wspinaczce jest dla mnie jak chwytanie się haków na klasycznej drodze.

Podobnie zresztą myślę - co już mówiłem - o tlenie. Kiedy wchodziliśmy na Lhotse

bez aparatów, uważano nas za szaleńców, a i dziś znów mówi się wiele o

konieczności używania tlenu w Himalajach. Ja powiem jedno: rezygnacja z tego typu

ułatwień jest moim zdaniem dążeniem do naturalności we wspinaczce.

- Czy ma to również oznaczać, że w ramach owej naturalności coraz więcej

wypraw będzie rezygnowało na przykład z opieki medycznej, a jej uczestnicy sami

zadbają o swoje życie i zdrowie?

- No nie, nie chcę przez to powiedzieć, że lekarz nie jest potrzebny na wyprawie

himalajskiej. Wręcz przeciwnie. To bardzo ważna osoba i z reguły ma ręce pełne

roboty. Uczestnicy ekspedycji cierpią zwykle na liczne przypadłości, które zajmują

go dosłownie na co dzień. Zwłaszcza w zimie, kiedy powietrze w Himalajach jest

bardzo suche, prawie wszyscy kaszlą jak przy ostrym bronchicie.

• „Pozbawione wilgoci, przechłodzone powietrze wysusza nabłonek górnych dróg

oddechowych, qo powoduje bardzo silny i nieprzyjemny kaszel. Jest to tym

łatwiejsza do złapania przypadłość, że z powodu zmniejszonej zawartości tlenu

wszyscy dyszą przy lada wysiłku, powodując głęboką i częstą penetrację zimnego

powietrza w drogach oddechowych. Dobrym i potrzebnym niezwykle rozwiązaniem

byłoby stosowanie jakichś oąłon na nos i usta, które pozwoliłyby oddychać bardziej

nawilżonym powietrzem. Do tej pory jednak nikt jeszcze nie opracował wzorów

podobnych masek"94.

Współczesny himalaista wie niemało o swoim organizmie, jest sobie trenerem i

często sam bywa lekarzem, ale wyprawowy eskulap jest zawsze postacią centralną.

Każdy z nas cały czas wsłuchuje się we własny organizm. Wszyscy zdają sobie

Page 129: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

sprawę z czyhających niebezpieczeństw i dlatego najdrobniejsze niedomaganie jest

powodem wizyty u lekarza. Ten powinien być po trosze ojcem, matką, po trosze

spowiednikiem. On jest tym, który pociesza, uspokaja, rozwiewa wątpliwości...

Bywają jednak lekarze nieczuli. Ci mają jedną receptę na wszystko - zdrowi do góry,

chorzy na dół.

Na wszelki więc wypadek staram się podglądać siebie jak najwni-kliwiej.

Obserwację zaczynam już od wysokości czterech tysięcy

94 Dr J. Serafin.

116

metrów nad poziomem morza. Już wtedy mój organizm reaguje na zmianę ciśnienia i

zawartdlci tlenu w powietrzu. Zaczynam dostawać zadyszki. toteż co dzień

sprawdzam, ile kroków mogę zrobić, nim mnie zatka. Wzrasta mt tętno, więc po

przebudzeniu badam puls. Na początku notuję, na przykład na wysokości 5000

metrów: 70, 72 uderzenia serca na minutę. Po zaaklimatyzowaniu się tętno spada mi

nawet do 48. Kiedy nie przekracza 55 uderzeń, to sygnał, że aklimatyzacja doszła

prawie do optimum. .

- Coraz bogatsze są doświadczenia lekarzy specjalistów,- ale wciąż jeszcze nie

ma metody pozwalającej ustalić zawczasu, kto na wyprawie będzie dobry, kto się

sprawdzi, a kto nie powinien w ogóle jechać w góry. Nie zdają egzaminu próby

symulowania wysokogórskich warunków w komorach niskich .ciśnień.

Wielokrotnie zdarzało się, że ći z najgorszymi wynikami osiągali największe sukcesy.

Choćby słynny Brytyjczyk, Harold Tilman, który został odrzucony przez komisję

wojskową, ustalającą skład wyprawy na Everest w 1936 roku. Działając w

Himalajach na własną rękę, zdobył siedmiotysięcznik Nanda Devi - 781 6 metrów

nad poziomem morza - najwyższy z wówczas pokonanych przez człowieka.

Podobnie rzecz się miała z Johnem Huntem, późniejszym kierownikiem zwycięskiej

ekspedycji na najwyższą górę świata. Ale i on, zdyskwalifikowany, nie zrezygnował

z uprawiania himalaizmu. Słusznie,, czego dowiodła historia. Znane są też przypadki

odwrotne. W roku 1959 podczas przygotowań do włoskiej wyprawy na K-2, która

zakończyła się sukcesem, jednym z uzyskujących najlepsze wyniki testów był

Page 130: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

trzydziestosześcioletni Mario Puchoz. Podczas wspinaczki na Czogori zmarł nagle w

obozie drugim na wysokości 5900 metrów.

- Ja też przechodziłem „naziemne" próby. W roku 1987, 1988 i 1 989 wspólnie z

Wandą Rutkiewicz i Krzyśkiem Wielickim zostaliśmy zaproszeni do Szwajcarii przez

profesora Oswalda Oelza, lekarza fizjologa, uczestnika wypraw himalajskich -

między innymi ekspedycji Messnera na Shisha Pangmę - specjalistę medycyny

górskiej. Ciekawe, że badaniom wydolności fizycznej poświęcił on bardzo niewiele

czasu. Nawiasem mówiąc, okazało się, że przeciętny maratończyk bije mnie pod tym

względem na głowę. Profesor Oelz skupił się przede wszystkim na testach

psychologicznych. Na określeniu czegoś., co w specjalistycznej nomenklaturze nosi

nazwę imperatywu sukcesu.

„W ostatnich latach obserwujemy ogromny wzrost liczby himalajskich ekspedycji.

Statystyki wykazują, że choroba wysokościowa

117

dotyka ponad 10 procent wspinaczy. Mniej więcej drugie tyle zapada na inne ciężkie

przypadłości. Z górą 20 procent ulega wypadkom. Kilkunastoprocentowa grupa ze

wszystkich chorujących bądź kontuzjowanych ponosi śmierć. Liczby te mówią same

za siebie i warto o nich pamiętać. Udział lekarza w wyprawie nie jest więc

przeżytkiem, chyba że chcemy przyjąć dewizę «navigare necesse est, vivere non est

necesse»"95

- Na Cho Oyu przypieczętowałeś swój ogromny sukces. Zdobyłeś dwa

ośmiotysięczniki zimą. Dokonałeś rzeczy, która przed tobą nie udała się nikomu.

Jednocześnie pojawił się w twoich himalajskich zmaganiach pewien problem.

Andrzej Zawada nazwał go problemem moralnym przygotowania drogi dla mistrza.

Czy to nie mąciło ci radości z odniesionych zwycięstw?

- Na Dhaulagiri nie musiałem mieć wyrzutów sumienia, ale pod Cho Oyu tak.

Przeżyłem rzeczywiście nieco gorzką radość, choć może trochę cichej satysfakcji

dało mi to, że w ostatniej chwili koledzy wspinający się na szczyt ,,popsuli" założone

poręczówki. I to w kluczowym dla wspinaczki fragmencie ściany. Mimo więc

przetartego szlaku napracowałem się pod wierzchołkiem solidnie. Zresztą podobna

Page 131: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

sytuacja nie przytrafiła mi się więcej. Choć bywało, że traktowano mnie jak gwiazdę

w całym ujemnym sensie tego słowa.

W kolejnych ekspedycjach brałem już udział od początku akcji wspinaczkowej i nikt

nie mógł powiędzieć, że przygotował mi drogę. A przy Cho Oyu można było mówić

również o powrotnej drodze, bo Jacek Olek, zastępca kierownika do spraw

finansowych, zafundował mi, ze względu na moje nogi, samolot z Kathmandu do

Delhi. Tam już miałem mniej szczęścia. Pismo wystosowane przez naszą ambasadę

do „Aerofłotu" (wtedy nie było jeszcze lotowskiego połączenia Warszawy ze stolicą

Indii) nie odniosło pożądanego skutku. Na miejsce do Moskwy i dalej do Polski

musiałem czekać okrągłe dziesięć dni.

Kto wie, czy nie zapaskudziłbym do końca nóg w „chlewiku" na delhijskim

kempingu, gdyby nie uratował mnie pewien lekarz z Cieszyna, który codziennie

doglądał moich ran. W Katowicach miałem już dużo czasu, żeby doprowadzić stopy

do stanu idealnego. Latem czekała mnie bowiem kolejna ekspedycja. Jej celem była

Nanga Parbat.

9 Dr J. Serafin.

118

Po wyprawie na Cho Oyu Jerzy Kukuczka szykował się już na swój dziewiąty

ośmiotysi^cznik. Messner był od niego lepszy o dwa ,,oczka". Była to najmniejsza

odległość, na jaką Polakowi udało się zbliżyć do konkurenta.

ŚMIERĆ GONI ŚMIERĆ

Straszna Naga Góra. Feralne poręczówki. Góralska dusza. Kang-chendzonga na

pożyczkę. O nic nie pytaj, Andrzej nie żyje! Najwspanialsza góra świata. Na Czogori

południową ścianą. Dwadzieścia metrów krawędzi. Na szczyt. Zejście.

Straszna Naga Góra

- Po kilku latach jako doświadczony himalaista, opromieniony sławą zdobywcy

ośmiu szczytów, ponownie stanąłeś u stóp Nangi Parbat96. Nie dałeś jej rady osiem

lat wcześniej. Ta góra czekała na ciebie najdłużej, podobnie zresztą było z innymi

wspinaczami. Próby jej zdobycia podejmowano jeszcze w ubiegłym stuleciu.

Brytyjczyk Frederick Mummery zorganizował wyprawę na Nangę Parbat w roku

Page 132: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

1895. Przypłacił ten szaleńczy jak na tamtą epokę wyczyn życiem. Kolejne

ekspedycje też przez całe lata składały śmiertelne zaliczki na poczet przyszłego

zwycięstwa. Kierowana przez Wilhelma Merkla amerykańsko-niemiecka wyprawa z

1932 roku wróciła bez sukcesu i bez ofiar wprawdzie, ale już następna ekspedycja

niemiecka z roku 1934, pod przewodnictwem tego samego wspinacza, zapisała się w

kronikach jako jedna z najtragiczniejszych. Na zawsze został wśród wiecznych

śniegów sam Merkl i jego ośmiu towarzyszy, w tym pięciu Szerpów. Jeszcze drożej

zapłaciła za śmiały atak niemiecka wyprawa dowodzona przez Paula Bauera w 1 932

roku. Przy wspaniałej pogodzie zaskoczyła podczas snu siedmiu wspinaczy i

dziewięciu tragarzy lawina. Wszyscy zginęli. Do zdobycia 'szczytu przez Austriaka

Hermana Buhla w roku 1953 kolejni himalaiści latami - między innymi brat

Reinholda Messnera, Gunther - oddawali życie na stokach Nangi Parbat. Byli wśród

nich twoi koledzy. Ale przecież nie tylko z tego powodu jest to góra wyjątkowa.

- To prawda. Wśród himalajskich olbrzymów trudno znaleźć

96 Nanga Parbat - nazwa wywodzi się z sanskrytu. wys. 81 25 m n.p.m. Reinhold

Messner stanął na jej wierzchołku dwukrotnie - w 1970 i 1978 roku. Drugie wejście

było solowe Naga Góra była jego pierwszym ośmiotysięcznikiem.

120

drugą taką. o podobnym przewyższeniu. Potężny Indus97 płynie opodal Nangi Parbat

doliną na wysokości około tysiąca metrów nad poziomem morza. Wierzchołek Nagiej

Góry, liczący 8125 metrów wznosi się więc ponad sieaem kilometrów wyżej. Bazę

zakłada się zwykle na poziomie 3800 metrów. Wspinacze mają do pokonania z górą

4300 metrów w pionie! A jednak pod żadnym ośmiotysięczni-kiem nie ma bazy

przyjemniejszej i radośniejszej .niż tu właśnie. Namioty stoją jeszcze na pastwiskach,

wokół mnóstwo zieleni, opodal pasą-się owce. Mnogość drzew sprawia, że nie ma

żadnego kłopotu z opałem, można siedzieć codziennie przy ognisku, a menu

wzbogacać kupowanymi u miejscowych górali ziemniakami, warzywami i owocami.

Jest tam tak przyjśmnie, że niektórzy wolą leżeć przed namiotem, niż piąć się w górę.

- Bo też i bać się chyba mają czego. Słyszałem, że rejon Nangi Parbat, to

miejsce wyjątkowych kaprysów pogody. Niskie położenie bazy, oprócz wydłużenia

Page 133: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

wspinaczki, niesie i inne utrudnienia...

- Taki typowy układ pogodowy spod Nangi wygląda następująco: rano pogoda

jak drut, ale już mniej więcej o dziesiątej nadciąga mgła lub zachmurza się i leje. Tak

przez cały dzień. Wieczorem na powrót robi się pocztówkowo. Niskie położenie bazy

sprawia też, że na początku wspinaczki dokuczają deszcz i upały, wyżej trzeba się

raptem przestawić na walkę ze śniegiem. Trudno także znaleźć podobnie lawiniastą

górę. Sypie się z niej bez przerwy. Zwłaszcza w dzień, gdy przygrzewa słońce, z

lodowcowych zerw98 wytapiają się kamienie i głazy. To chyba największe

przekleństwo Nagiej Góry.

- Podczas waszej wyprawy spotęgowane, bo postanowiliście pójść na szczyt

południowo-wschodnim filarem, który nawet podczas zachmurzenia jest

„najcieplejszy" i najbardziej narażony na lawiny. Ale jak doszło do ekspedycji i czy

ktoś już przed wami próbował tej drogi?

- Wyprawę przygotował krakowski Klub Wysokogórski, a ja chętnie przyjąłem

konkretną propozycję kierownika ekspedycji, Pawła Mularza. Przedsięwzięcie

podobało mi się z dwóch, a właściwie z trzech powodów. Po pierwsze, miałem

szansę na kolejny ośmioty-sięcznik, po drugie, nadarzała się okazja odkucia się na

Nandze, po

97 Indus - rzeka biorąca swój początek w Transhimalajach. Przepływa przez

Chiny, Indie i Pakistan. Wpada do Morza Arabskiego. Nanga Parbat leży w

odległości 25 km od jego koryta.

98 Zerwa lodowca - stromy, urwisty próg. powstający w miejscu przełamania się

lodowca.

121

trzecie wreszcie, i co najważniejsze, mieliśmy wytyczyć zupełnie nową. polską

drogę. To znaczy może nie tak zupełnie wytyczyć, bo pomysł pokonania góry przez

filar południowo-wschodni zrodził się już wcześniej i kilka wypraw próbowało tego

przed nami dokonać. Tyle że żadnej się dotąd nie udało. Najbliższy sukcesu był Karl

Herrlig-koffer" w roku 1985. Prawdę mówiąc, już podczas nieudanej wyprawy w

1977 roku rozważaliśmy możliwość wejścia tamtędy na wierzchołek. Ale kiedy

Page 134: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

przyjrzeliśmy się filarowi, natychmiast zrezygnowaliśmy.

- Tym razem wśród członków ekspedycji było więcej rasowych wspinaczy niż w

roku 1 977. Zdaje się, że byliście też wyprawą międzynarodową?

- Tak, bo oprócz obywateli polskich brali w niej udział Meksykanie i dwóch

Polonusów - Sławek Łobodziński z USA i Mikołaj Czyżewski z Francji.

- Drogę wybraliście bardzo ambitną. Czy równie ambitny był styl wspinaczki?

Czy wspinaliście się po alpejsku?

- Nie. Wyprawa przebiegała tradycyjnie. Zakładaliśmy kolejne obozy,

wycofywaliśmy się do bazy, potem wynosiliśmy do góry nowe porcje sprzętu i

żywności i tak dalej. Aż do wierzchołka. Ale nim stanęliśmy na szczycie, Nanga dała

nam odczuć, że nie podda się bez walki. Kiedy teraz wspominam tę wspinaczkę,

dochodzę do wniosku, iż była to jedna z najniebezpieczniejszych, w jakich brałem

udział. Działaliśmy przede wszystkim wczesnymi rankami i wieczorami. Wtedy

jeszcze lawiny najczęściej drzemały uśpione mrozem.

Początek mieliśmy nie najgorszy. Rozpięliśmy przeszło trzy kilometry poręczówek,

ale przy zakładaniu, a właściwie próbach założenia obozu trzeciego popadliśmy w

jakiś przedziwny stan bezsilności. Co któryś zespół wychodził w górę, wracał z

niczym. Wydawało się w pewnej chwili, że nie przeskoczymy tej zaczarowanej

bariery 7000 metrów.

- Właśnie, mówisz, że obóz trzeci zamierzaliście postawić na siedmiu tysiącach.

Merkl w 1 934 roku na tej wysokości miał już obóz szósty...

- To jest między innymi wykładnik różnicy, jaka dzieli współczesnych

alpinistów od pionierów. Tymczasem jednak nie mogliśmy się z trójką uporać.

Między obozem drugim a miejscem planowanego obozu trzeciego wznosiło się tysiąc

metrów bardzo trudnej, miksto-

99 Karl Herrligkoffer - kierownik wyprawy z roku 1953, podczas której Herman

Buhl pierwszy pokonał Nangę Parbat.

122

wej ściany. Na całym tym odcinku nie było ani jednego miejsca na rozbicie namiotu.

Ścianę trzeba było więc zaporęczować. Utknęliśmy przy tej robocie jakieś sześćset

Page 135: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

metrów ponad dwójką. Rozwieszanie lin zajęło nam tyle czasu ^pochłonęło tyle sił,

że zamiast piąć się wyżej, musieliśmy się wycofać, aby zdążyć do namiotów przed

nocą.

Wspinaczka jest trudna. Na przemian skała i śnieg. Do tego mc-a i sypiący od czasu

do czasu bardzo gęsty śnieg. Ale postanawiam wraz z moim zespołem100, że

będziemy iść. dopóki się da, aż do zmroku. Jeśli nie dotrzemy do założonej

wysokości, biwakujemy i następnego dnia zakończymy sprawę. I tak właśnie się

stało. Już po ciemku wciągałem moich partnerów do ostatniego w tym dniu

stanowiska asekuracyjnego. Noc spędziliśmy we czterech w jednym i to jeszcze nie

całkiem rozbitym namiocie. O prawdziwym odpoczynku nie było mowy, ale opłaciło

się. Rankiem dołożyliśmy jeszcze dwieście metrów i upragniony obóz trzeci stanął

wreszcie na wyznaczonym miejscu. Następny zespół mógł zatem obóz wyposażyć,

trzeci z kolei wnieść liny i zaporęczować drogę powyżej trójki. Potem na powrót my

wkroczyliśmy do akcji, żeby jak najwyżej założyć obóz czwarty. Do bazy zeszliśmy

po raz ostatni. Nikt z nas nie miał ochoty kursować między obozem pierwszym a

trzecim z powodu cholernych lawin, które schodzą tam bez ustanku.

Zadecydowaliśmy więc, że jak znów wejdziemy w ścianę, to poniżej trójki prędko

nas nie zobaczą. Odczekaliśmy, aż pozostałe dwa zespoły zrobią swoje i ruszyliśmy

w górę. Właściwie historia się powtarza. Aż do grani pniemy się bardzo stromymi

lodowymi żlebami. Dalej jest już nieco łatwiej, ale straconego czasu me odrobimy, bo

ciemności nie pozwolą. Czwórka staje zaledwie na 7400 metrach. Trochę nisko.

Miejsce w obozie trzecim zrobił nam team Tadka Piotrowskiego.

- To nie wspinaliście się razem?

- Nie, gdyż już na początku rozdzielono nas w trosce o równomierne rozłożenie

sił. Koledzy obawiali się, że dwójka Piotrowski-Ku-kuczka będzie zbyt szybka w

stosunku do pozostałych. Może zresztą i słusznie. Już w obozie czwartym

podzieliliśmy się na dwie mniejsze grupki i na zmianę przez dwa dni zakładaliśmy

poręczówki. Dłuższy tam pobyt i ewentualny skok na wierzchołek raczej nie

wchodził w grę, bo czwórka nie była zbyt obficie zaopatrzona w żywność. Więcej

mieli donieść nasi zmiennicy. Tak to było zaplanowane, ale po raz nie wiadomo który

Page 136: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

przekonałem się, że planowanie w górach najczęściej

'oo Zyga Heinrich, Carlos Carsolio (Meksyk). Sławek Łobodziński (USA).

123

okazuje się zawodne. Podczas łączności z bazą dowiedzieliśmy się. że właśnie gdzieś

między obozem pierwszym a drugim wydarzył się wypadek. Z chrypiącego głośnika

naszego „Klimka" dochodzi dramatyczny komunikat: „Piotrka Kalmusa dosłownie

zerwała z lin poręczowych lawina! Spadł pod ścianę i właśnie trwa akcja ratunkowa".

- A wy?

- My byliśmy dwa kilometry wyżej i choćbyśmy nie wiem, jak się spieszyli, to i

tak nie udałoby się nam włączyć do poszukiwań tego dnia. Gdyby jednak do

wieczora nie dały one rezultatu, to mieliśmy schodzić nazajutrz. Wieczorem jednak

radiotelefon znów wychrypiał wiadomość, która nas zmroziła: „Piotrek nie żyje".

Znaleźli ciało pod ścianą. Prawdopodobnie spadł na dół już martwy. Był to drugi

wypadek spowodowany przez lawinę. Kilka dni wcześniej inna strąciła Piotra

Samolewicza. Zsuwał się ponad sześćset metrów, ale poza ogólnymi potłuczeniami

nic mu się nie stało. Piotrek nie miał tyle szczęścia. To był dla nas wszystkich

prawdziwy cios. Śmierć, jeśli się zdarzy, zawsze wyznacza na wyprawie punkt

zwrotny. Pojawia się pytanie: Co robić? Wspinać się, czy przerwać akcję?

- I coście wtedy postanowili?

- Dyskutowaliśmy tam, na górze. Dyskutowaliśmy z bazą przez radiotelefon.

Trwało to długo i rozmowy były trudne. W takich razach nigdy nie ma

jednomyślności. Jedni są za, inni przeciw. Ustaliliśmy w końcu, że czterech idzie w

górę, a dwóch schodzi.

- Mówisz: ustaliliśmy. A co sądziłeś o tej sytuacji ty sam?

- Powiem szczerze - stchórzyłem! Nie miałem odwagi powiedzieć tego, co padło

później z ust Zygi. Pamiętaj, że byliśmy po dwóch wyprawach, podczas których

zginęli moi partnerzy. Teraz wykorzystałem sytuację, że Heinrich był oficjalnym

kierownikiem sportowym ekspedycji i jemu zostawiłem dyskusję z bazą.

Powiedziałem mu tylko: „Przyjmę decyzję ostateczną". Rozmowy przez radiotelefon

trwały cały wieczór. Wreszcie padły znamienne słowa Zygi: „Zeby ofiara Piotrka nie

Page 137: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

była daremna". Z dołu dobiegł nas głos Pawła: „Dobrze, zgadzam się, choć mi

ciężko". Przyznaję, że takiej właśnie decyzji oczekiwałem...

- Coraz częściej używa się takiego argumentu. Właściwie nie słyszy się już o

wyprawach, które przerywają akcję z powodu śmierci kolegi. To obraz znany raczej z

historii ekspedycji pionierskich...

- Trudno tu o jakieś zasady ogólnie obowiązujące. Każdą taką sytuację

rozpatruje się oddzielnie. Pamiętam dyskusje po śmierci Haliny Kruger-

Syrokomskiej pod K-2, po upadku Rafała Chołdy. Za

1 24

każdym razem spory toczyły się godzinami, w każdym przypadku były argumenty za

i przeciw. Na wyprawę większość jedzie po to, by wejść na szczyt. Dla jednych jest

to zaspokojenie własnych ambicji, dla innych przeżycie wielkiej przygody, ale dla

każdego przygotowanie wyprawy to ogromny wysiłek finansowy i organizacyjny.

Nie tak łatwo z tego wszystkiego zrezygnować.

Gdybyśmy więc wtedy zeszli na dół, oznaczałoby to koniec wyprawy. Stanęło na

tym, że czterech idzie w górę, dwóch wraca do bazy. Mizerne zapasy jedzenia nie

pozwalały na inny wariant. Trzeba było jeszcze ustalić, kto zejdzie. Mikołaj

Czyżewski, w bardzo dobrej formie fizycznej, jeden z najlepszych członków zespołu,

zgłosił się sam. Tym drugim został Michał Kochańczyk.

Powyżej czwórki założyliśmy poprzednio nieco poręczówek. Szybko się jednak

skończyły i dalej szliśmy już tylko z liną asekuracyjną. Na 7600 metrach

postawiliśmy dwa namioty. Powstał w ten sposób obóz piąty, choć nietypowy, bo

właściwie biwak, gdyż nie schodziliśmy już na noc niżej. Rankiem postanowiliśmy

ruszyć ku szczytowi na lekko. Przed nami bardzo stroma ściana, więc nasze

obciążenie powinno być minimalne. Zyga jednak, stary chytrus, nie od dziś wyznaje

zasadę, że lepiej nosić niż prosić. Na wysokości ośmiu tysięcy, jeśli czegoś

zabraknie, prosić można tylko o zmiłowanie boskie, więc cichcem włożył do swego

plecaka maszynkę gazową i butanowy kartusz. Jakże mu byliśmy za to wdzięczni! W

południe pozostawał do wierzchołka jeszcze kawał drogi. Wspinaczka wlokła się

niemiłosiernie. Ale nie mogło być inaczej, skoro trzeba było wyszukiwać miejsca na

Page 138: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

stanowiska, wbijać haki, korzystać ze sztywnej asekuracji. Już pod wieczór, kiedy

kończyłem kolejny wyciąg - osiemdziesiąt metrów nad pozostałą trójką, mniej więcej

na 7900 metrach - nagle rozpętała się burza. Prawdziwa burza z błyskawicami i

hukiem grzmotów. Śnieg walił jak oszalały, a ze wszystkich metalowych części mego

ekwipunku leciały iskry.

„Rozszalała się burza, czekany zaczęły iskrzyć. Alpiniści odrzucili czekany, zdjęli

raki i okulary przeciwsłoneczne, które też już iskrzyły. Po półgodzinie wzięli plecaki

i zaczęli schodzić do obozu VI. Wyładowania elektryczne trwały nadal. Przed oczami

Schmaderera błysnęła mała błyskawica, a Zuck otrzymał potężne uderzenie w

kark"101.

- Czy ciebie też spotkało coś podobnego?

101 B. Chwaściński, ,,Ku niezdobytym szczytom". Warszawa 1 987, s. 220.

125

- Do tego nie doszło, ale pietra miałem s.olidnego. Cały czas pamiętałem o tym, jak

należy zachowywać się w górach podczas burzy, to znaczy nie mieć kontaktu z

metalowymi przedmiotami, ale to było wszystko, co mogłem zrobić. Stałem

przypięty karabinkiem i pętlą asekuracyjną do haka i czekałem, aż nawałnica

ucichnie. Kiedy się trochę uspokoiło, już około 4 po południu, zjechałem do moich

towarzyszy i postanowiliśmy biwakować. O wspinaczce nie było już tego dnia mowy.

W śnieżnej jamie było okropnie ciasno, a jedyną osłonę dawała nam płachta. Kiedy

tak siedzieliśmy otuleni, z nogami w plecakach, nastrój poprawiała nam herbata

ugotowana dzięki maszynce Zygi.

Rano odzyskałem te stracone wieczorem osiemdziesiąt metrów, dołożyłem następne.

Kiedy zakładałem stanowisko asekuracyjne, lina wymknęła mi się niespodziewanie z

ręki i... Zyga, choć drugi, musiał radzić sobie sam. W tym samym co i mnie miejscu

Heinrichowi zda--zyła się identyczna przygoda, a kładę to na karb trzynastego lipca.

Nieprawdopodobny zbieg okoliczności. Szczyt był już blisko. Czuliśmy to, ale

musieliśmy jeszcze pokonać niebezpieczny nawis, barierę seraków i nim dostaliśmy

się do grani, wpadliśmy jeszcze w śnieg po piersi. Ostatni fragment drogi był

komfortowy - po twardym, wywianym śniegu. Tuptaliśmy przez kilkaset metrów

Page 139: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

bardzo powoli, lecz już zupełnie bezpiecznie.

Kroniki mówią, że na wierzchołku stanęliśmy dokładnie o 1 3. Nie pamiętam tego,

ale jeszcze dziś widzę wspaniałą panoramę Karakorum rozciągającą się po północnej

stronie. Na szczycie byliśmy wyjątkowo długo, okrągłą godzinę. Z pewnością zbyt

dużo czasu straciliśmy na oglądanie i fotografowanie, bo ledwie zdążyliśmy przed

zmrokiem do naszej jamy. Paliwa wystarczyło już tylko na przygotowanie letniego

płynu. Jak gaz z kartusza ulatniały się też nasze siły. Rano wygrzebaliśmy się spod

śniegu bardzo zmęczeni. Z niepokojem zauważyłem u wszystkich coraz większe

otępienie i obojętność. Carlos tak nonszalancko zachowywał się na stanowisku

asekuracyjnym, że musiałem na niego wrzasnąć. Schodziliśmy cały czas na przemian

w zawiei i we mgle. I natiosa.

Wielokrotnie zwodzeni złudzeniem skręcaliśmy gdzieś w bok, potem nagle, chcąc

naprawić domniemany błąd, podchodziliśmy do góry, aż w końcu znaleźliśmy się w

terenie zupełnie obcym. W którą stronę się obrócić? Zyga był pewien, że powinniśmy

odbić w prawo, ja - że wręcz przeciwnie. Za nic nie chciał odstąpić od swego,

postanowiłem więc... sprawdzić. Zmusiłem się do podejścia prawie stu

126

metrów i natrafiłem na pierwszy ślad - starą rękawiczkę, którą kilka dni temu

zostawiłem przy poręczówce. Po chwili odnalazłem linę. Teraz już pozostali nie mieli

innego wyboru, jak podejść do mnie. Krzyknąłem w dół szczęśliwy. I kiedy już

wreszcie, ciężko dysząc, uporali się z tym ostatnim na Nandze podejściem,

rozpoczęliśmy powolny marsz drogą, którą wyznaczały...

Feralne poręczówki

Dlaczego feralne? Po prostu wszystko, co złe podczas tej wyprawy, działo się wokół

nich lub przez nie. Z drugiej jednak strony, gdyby nie liny...

W obozie piątym nie było nic do picia ani jedzenia. Szalone pragnienie, dręczące nas

już od dwudziestu czterech godzin, mieliśmy nadzieję zaspokoić dopiero w czwórce.

Ale i w namiocie na 7400 metrach, do którego dowlekliśmy się po całym następnym

dniu, nie było ani gazu, ani czegokolwiek mokrego. Gdyby nie odsiecz wysłana nam

z dołu, nie wiem, jak byśmy to wytrzymali. Wcześniej jednak, w obozie trzecim

Page 140: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

czekała nas mordęga „odgruzowywania" namiotów. Wiszący nad nimi serak oberwał

się i ogromne bryły lodu dosłownie je sprasowały. Gorące picie i jedzenie

wynagrodziły nam jednak wysiłek. Mieliśmy gdzie odpocząć przed

najniebezpieczniejszym odcinkiem. Tyle, że niedługo. Aby dostać się bowiem

bezpiecznie do jedynki, musieliśmy wyjść już o 2 w nocy. Dopisało nam przy tym

szczęście, bo ranek wstał bardzo mglisty i spowijająca wszystko gęsta wata jakby

odwołała wschód słońca. Nie grzało tak mocno i obyło się bez zbytniego

bombardowania. Zbytniego, bo Sławek uchylając się przed kamienną lawinką

uratował wprawdzie głowę, ale spadający głaz dosłownie obciął obiektyw wiszącego

mu na piersi Nikona. Zyga102, przepinając się z jednej poręczówki w drugą, oberwał

nagle kamieniem i poleciał! Fart miał jednak ogromny, bo cały czas zsuwał się

wzdłuż liny i w którymś momencie zdołał ją wreszcie chwycić. Mnie zaś poręczówka

mało co nie zadusiła. To było niedaleko przed obozem drugim. Wmarznięta w śnieg

lina, kiedy ją obciążyłem, oddała nagle niewielki luz i raptownie zawisłem głową w

dół. Stało się tak dlatego, że nogi w rakach mocno ugrzęzły w głębokim śniegu, a

reszta ciała, tracąc oparcie w poręczówce, nie zdołała wytrzymać niespodziewanego

wahnięcia, spotęgowanego jeszcze ciężarem plecaka.

'02 Zyga Heinrich zginął wiosną 1 989 roku podczas powrotu z Everestu. Wraz z

czterema kolegami zasypała go lawina.

127

Zacząłem się dusić. W żaden sposób nie mogłem uwolnić nóg. Nylonowa lina, kiedy

usiłowałem się podciągnąć, rozciągała się. W kilku daremnych próbach traciłem siły i

nadzieję. Szedłem pierwszy i następnego z kolei, Zygi. mogłem się spodziewać w

tym miejscu najwcześniej za pół godziny. Ale tak długo za nic bym nie wytrzymał.

Już brakowało mi tchu. Spróbowałem więc po raz ostatni. Podciągnąłem się

najwyżej, jak tylko zdołałem, i nagłym szarpnięciem rzuciłem się głową w dół.

Zdecydowany byłem nawet na połamanie nóg. byle tylko wyrwać je ze śniegu. I

udało się. Z impetu fajtnąłem kozła i zawisłem na linie już w normalnej pozycji.

Dalszy ciąg był banalnie prosty. Nogi miałem całe. Mogłem zjeżdżać dalej.

Wieczorem byliśmy już w bazie, choć Heinrich nie dotarł tam

Page 141: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

0 własnych siłach. W czasie upadku skręcił bardzo boleśnie nogę w kolanie, co

już w drodze powrotnej, po zlikwidowaniu bazy, zmusiło nas do wynajęcia muła w

pobliskiej wiosce. Normalnie, gdybyśmy potrzebowali muła do transportu bagażu,

nie byłoby żadnych ceregieli. Kiedy jednak okazało się, że jesteśmy w sytuacji

podbramkowej, a góral, z którym pertraktowaliśmy, gdy wyczuł, że wynajęcie

zwierzęcia jest dla nas ważniejsze niż cena. podniósł ją zupełnie nieprawdopodobnie.

I już nie opuścił. Mieliśmy tylko jedno wyjście -zaakceptować warunki. Na

współczucie górala nie było co liczyć.

- Już raz wyraziłeś się z pewną rezerwą o charakterach współtowarzyszy

waszych wypraw - nepalskich Szerpów czy mieszkańców wysokogórskich wiosek

pakistańskiego Karakorum. Jakoś to nie przystaje do legendy o nieulękłych i

ęzlachetnych „himalajskich tygrysach", gotowych narażać życie dla ratowania

innych, opiekuńczych

1 trwających do końca na posterunku. Czy myślisz, że w ciągu ostatnich

kilkudziesięciu lat, w okresie niezwykle gwałtownego rozwoju himalaizmu, zmienili

się tak bardzo, czy może przekazy z ubiegłego stulecia i lat przedwojennych nie

całkiem prawdziwie ich odmalowały?

- To nie tak. Dotychczas po prostu wszyscy piszą o dodatnich cechach

nepalskich górali. Zachwycają się ich prostolinijnością, szlachetnością i uczynnością,

nie wspominając ani słowem o wielu przywarach. Powstał w ten sposób wizerunek

Szerpy idealnego, którego w Himalajach prawie się nie spotyka. Niech mi zatem

wybaczą Szerpowie, Bałtowie i inni himalajscy górale, ale opowiem trochę o tych

cechach mniej chwalebnych, a równie prawdziwych jak te najlepsze. A swoją drogą

myślę, że oni zmienili się przez lata kontaktów z białymi przybyszami.

128

Nepalscy Szerpowie zajmowali jako kasta w społeczeństwie dwudzieste któreś tam

miejsce, na równi mniej więcej z pomywaczami. Uczestnicząc w coraz liczniejszych

ekspedycjach wspinaczkowych, zwłaszcza w setkach wypraw trekkingowych. bardzo

się wzbogacili i zyskali na znaczeniu. Teraz są jedną z bogatszych kast. Można już

nawet mówić o pewnym modelu szerpańskiej kariery. Zaczyna się ją od pracy

Page 142: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

zwykłego tragarza, aby po pewnym czasie zamienić na lepiej płatną i bardziej

honorową - tragarza wysokościowego, kucharza, przewodnika. Potem Szerpa, który

zgromadził gotówkę, zakłada niewielki hotelik albo agencję trekkingową. Od tej

chwili nie musi już chodzić po górach w poszukiwaniu zarobku. Zarobek przychodzi

do niego, a na imię mu po prostu turystyka.

Jeden ze znanych ekologów nepalskich - Hemanta Mishra, członek Królewskiej Rady

do Spraw Ochrony Przyrody, określił to nawet tak: „Obecnie mamy w kraju trzy

religie - hinduizm, buddyzm i tu-ryzm"

Osiem lat wyjazdów w Himalaje to oczywiście okres zbyt krótki, aby zaobserwować,

jak zmienia się...

Góralska dusza

Porównanie obserwacji i doświadczeń z wiedzą zaczerpniętą z książek opisujących

pionierskie lata było dla mnie szokujące. Zauważam przy tym pewne cechy wspólne

dla wszystkich górali na świecie. Jest w nich dużo godności pomieszanej z

surowością, ale nie jest to godność na tyle niewzruszona, żeby - jeśli pojawi się

ptaszek do oskubania - nie skorzystać z okazji. Przykład spod Nangi jest tego

najlepszym dowodem. Ale mam jeszcze lepszy, z następnej wyprawy na

Kangchendzongę.

Szerpa potrafi być bardzo usłużny. Niektórym jego zachowanie może nawet

przywodzić na myśl opiekuńczość, ale jeśli z uśmiechem podaje rano herbatę do

śpiwora, to ręczę, że robi to nie z przyjaźni, lecz z obowiązku wynikającego z

zawartego przed wyprawą „kontraktu". Czasem takie zachowanie może nawet

oznaczać, że coś jest nie w porządku. Jak choćby w tej historii.

Do chaty w szerpańskiej wiosce doszliśmy nieco wcześniej, niż niosący nasz bagaż

tragarze, mieliśmy zatem czas pogadać chwilę z właścicielem. A kiedy zjawili się

nasi kulisi, z miejsca zaczęli nam usługiwać, podawać herbatę, przyrządzać jedzenie.

Aż byliśmy

9 Na szczytach świata

129

z Krzyśkiem Wielickim zdumieni. I wtedy coś mnie tknęło. Tym bardziej. że jeden z

Page 143: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

plecaków niesionych przez Szerpów wydał mi się pustawy. Kiedy tylko ruszyłem w

jego stronę, tragarze zaczęli w te pędy uciekać. Okradli nas. Widział to wszystko

rzecz jasna i złorzeczył z nami właściciel chaty.

Tak jak chwilę przedtem byliśmy wdzięczni naszym kulisom za obsługę, tak teraz

czuliśmy dla niego wdzięczność za współczucie. Jednak tylko do rana. Kiedy

przyszło nam bowiem płacić za nocleg, Szerpa palnął ni mniej, ni więcej tylko 37&

rupii! To była kwota zupełnie księżycowa. Wiedzieliśmy dobrze, że powinniśmy

zapłacić najwyżej 50 rupii. Skąd więc taki rachunek? Nepalczyk oczywiście nie

potrafił nam tego wyliczyć, ale trwał w uporze. Nie wiedział, iż rozszyfrowaliśmy go

natychmiast. Drań był wściekły, bo to ni.e on nas oskubał, lecz tragarze. Wiedział, że

nas okradli i żal mu było, że ktoś inny zagarnął zawartość plecaka. Postanowił to

sobie teraz odbić. Był tak nieugięty w swoim postanowieniu, że wszelkie targi

kończyły się niczym.

Ponieważ nie mieliśmy zamiaru płacić owych 378 rupii, trzeba było znaleźć inne

rozwiązanie. Zaproponowaliśmy mu 100 rupii na odczepnego. Ale gdzie tam! Nie

pozostało nam więc nic innego, jak dołożyć jeszcze 50 rupii, zostawić je na stole i

ruszyć swoją drogą Biegł za nami przez całą wioskę, gestykulując i pomstując.

Tragarzy, których wynajęliśmy, zbuntował i musieliśmy szukać nowych o wiele

dalej...

Albo korowody z porterami103 w czasie marszu pod Manaslu. Już w Kathmandu.

kiedy umawialiśmy się co do ceny z wynajętym przez nas sirdarem104, jedna rzecz

mi się nie spodobała. To mianowicie, że zażądał od razu określonej stawki za dzień

dla każdego tragarza, podczas gdy wiadomo, że zapłatę najpierw się negocjuje. Skąd

mógł wiedzieć, jak potoczą się rozmowy z kulisami? Dałem się wtedy przekonać i

zaufałem sirdarowi. Wymyśliłem tylko jedną rzecz. Ponieważ on określił z góry

stawkę dzienną na czterdzieści pięć rupii - to jest około dwóch dolarów - zawarłem z

nim układ, że dostanie premię w wysokości dwóch tysięcy rupii, jeśli uda mu się

wynegocjować z tragarzami niższą stawkę. Trzeba jeszcze dodać, że oficjalna

wynosiła 35 rupii. Gra była warta świeczki, bo mogliśmy w ten sposób zaoszczędzić

sporo gotówki. Wydawało mi się więc, że mam sirdara w ręku.

Page 144: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

103 Porter (ang.) - inaczej tragarz.

,04 Sirdar - kierownik zespołu tragarzy.

130

- A nie miałeś?

- On i jego pomocnik, jak później wyszło na jaw, będący główną sprężyną,

okazali się niezłymi cwaniakami. Zgodzili się na układ i premią, ale też wnet

poinformowali nas, że nic z tego nie będzie. Tragarze się ponoć*nie zgodzili.

Uderzyło mnie to, że sirdar coś za bardzo nie chce zarobić tych dwóch tysięcy i

zacząłem podejrzewać, że znalazł sobie lepszy zarobek. Z kulisami umówił się w

rzeczywistości na czterdzieści rupii dziennie, a od nas chciał brać czterdzieści pięć.

Ot co! Nie mogłem mu jednak na razie nic udowodnić, a poza tym przed końcem

karawany nie chciałem wszczynać żadnych zatargów. Obawiałem się opóźnień w

marszu. Tymczasem nim dotarliśmy na miejsce bazy, miałem już dowód w ręku.

W sukurs przyszła nam technika wideo. Jedną z naszych kamer nagraliśmy rozmowy

tragarzy, z których wynikało jasno, ile obiecał im sirdar. Kiedy doszliśmy na miejsce,

zapytałem go, ile mu potrzeba na wypłaty. Pomnożył liczbę kulisów przez

czterdzieści pięć i... wtedy odtworzyliśmy mu nagranie. Zbaraniał, ale przyznał się do

wszystkiego Tyle że to jeszcze nie koniec. Przyszedł - już po wypłaceniu tragarzom

czterdziestu rupii za dzień - pomocnik szefa karawany i zażądał premii! Ma się

rozumieć, że nie chcieliśmy mieć z nim więcej do czynienia. Zwolniliśmy go

natychmiast, a sirdara, który się popłakał i obiecał poprawę, zatrzymaliśmy do końca

wyprawy. I spisywał się zupełnie dobrze. Był Nepalczykiem, a jego pomocnik

Szerpą. Taki miał paskudny góralski charakter.

- I to mówi góral z Istebnej?

- Mówi, bo dobrze zna ich naturę. Rzecz jasna nie można porównywać zbyt

dosłownie górali nepalskich z naszymi. Ci pierwsi żyją przecież w strefie

oddziaływań tak różnej od słowiańskiej tradycji -filozofii wschodu i buddyjskiej czy

też islamskiej (w przypadku Pakistanu) religii. Ja sam zaś jestem bardziej, używając

śląskiej gwary, „krojcok". Urodzony w typowym śląskim familoku, wychowany na

podwórku, gdzie w centralnym miejscu stoi ..hasiok", czyli śmietnik. Ale z rodziców

Page 145: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

- beskidzkich górali. Nie miałem takiego szczęścia jak mój starszy brat i nie

zdążyłem się urodzić w Istebnej. Dusza jednak i krew są we mnie góralskie i o moim

istebniańskim pochodzeniu zawsze pamiętam.

25 lutego 1987 roku. w ramach I Festiwalu Filmów Górskich zorganizowanego przez

Klub Wysokogórski z Katowic, setka najznamienitszych gości z kraju i zagranicy

spędziła cały dzień w Istebnej.

131

przyjmowana serdecznie przez mieszkańców wsi i gminy oraz państwa Kukuczków.

Podobnego święta ta niewielka beskidzka wioska me przeżywała nigdy przedtem.

Około południa przed miejscowy ośrodek kultury zajechały dwa autokary z

alpinistyczną kompanią, od której trudno by zgromadzić lepszą.

Wysiadali więc z autobusów kolejno: austriacki himalaista Hans Shell, zdobywca

Nangi Parbat. Gasherbruma I, Shisha Pangmy. autor pierwszych wejść na

siedmiotysięczniki w Hindukuszu i Karakorum; jego rodak Wolfgang Nairz, dyrektor

szkoły wspinaczkowej w Inns-brucku. pogromca Everestu; szwajcarski lekarz i

wspinacz w jednej osobie Oswald Oelz. mający za sobą wejścia na Everest i Shisha

Pangmę; Brian Hall. jeden z najlepszych obecnie wspinaczy brytyjskich. zdobywca w

stylu alpejskim Jannu i Nuptse. partner Douga Scotta i Alana Rousa; Jean

Afanassieff. pierwszy Francuz na Czomo-lungmie - również filmowiec: Jim Curran.

brytyjski wspinacz, filmowiec i pisarz górski: szwajcarski specjalista himalajskiej X

muzy. Jean Rezzonico. autor między innymi filmu o ataku Messnera na Makalu:

Christine de Colombel - alpinistka francuska, uczestniczka polskich wypraw na K-2,

Shisha Pangmę. także dziennikarka: Kurt Walde -rodak Messnera, towarzysz

Krzysztofa Wielickiego z próby przejścia południowej ściany Lhotse: jeden z

najlepszych Czechosłowaków -JaromH Steiskal. zdobywca Lhotse Shar. Dhaulagiri i

Cho Oyu w stylu alpejskim: kolejny sąsiad zza południowej granicy - Miroslav Smid.

mający na koncie alpejskie przejście Amai Dablang i wiele wypraw w prawie

wszystkie góry świata: brytyjski towarzysz Polaków z ekspedycji na Shisha Pangmę.

Alan Hinkes: Wanda Rutkiewicz. Krystyna Palmowska, Wojciech Kurtyka i wielu,

wielu innych.

Page 146: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Tłum przed wejściem do sali ośrodka był tak gęsty, że ruch na zupełnie zablokowanej

drodze regulowała milicja, specjalnie zaś przybyła ekipa telewizji francuskiej, którą

pilotowała - mieszkająca od lat w Paryżu bratanica niezapomnianego Adama

Bilczewskiego -Małgośka Bilczewska-Fromenty, z trudem znajdowała w ciżbie

miejsce do filmowania. Regionalna kapela, trącając się łokciami, rżnęła góralskie

melodie od ucha. a urodziwe dziewczyny w kwiacistych spódnicach doskakiwały po

kolei do przybyszów i wpinały im w swer try i kurtki białe rozetki, zrobione na

szydełkach przez istebniańskie gospodynie. Tak przyozdobieni goście wchodzili do

sali. gdzie ludzi było prawie tak dużo jak na zewnątrz.

Budynek trzeszczał w szwach i atmosfera zrobiła się gorąca, nie tylko od setnych

oddechów, ale i z rozgorączkowania przybyłych na

132

to niezwykle spotkanie górali. Goście siedli w dwóch pierwszych rzę dach.

Rozsunęła się kurtyna nad sceną / na deski wskoczyły barwne pary. Po występach

wdrapał się na rampę przewodniczący gminnej rady i przywitał wszystkich bardzo

piknie po góralsku. Sekundował mu w tym Jerzy Kukuczka, prezentując publiczności

swych przyjaciół, a każdemu nazwisku towarzyszył ukłon wymienionego, który

odwracając się do sali. otrzymywał gromkie brawa. Potem na scenie pozostał już

tylko sam zdobywca himalajskiej korony, starając się zaspokoić ciekawość

pytających widzów. Do wspaniałego obiadu w gospodzie ..Złoty Groń" przygrywała

ta sama co przy powitaniu kapela, a konkurowali z mą jodłowaniem goście z

austriackiego Tyrolu.

Śnieg w górach leżał jeszcze wysoki, toteż rozgrzane towarzystwo z ochotą przyjęło

propozycję kuligu. Dziesięć par sań ruszyło z kopyta. a w las poniosło się buczenie

gajdów i zawodzenie skrzypek, bo i tam nie zabrakło ludowych grajków. Gdy tylko

kapela przestawała grać dla złapania oddechu, podnosiły się śpiewy podochoconych

pasażerów. A co sanie to w innym języku.

Najgłośniejsi byli Francuzi, bo zajmowali aż dwie pary sań. ale i Anglicy nie chcieli

być gorsi. Wtórowały im przyśpiewki niemieckie i włoskie. Nadarzyła się też okazja

wyrównywania starych porachunków. Doszło nawet do rewanżu za Waterloo.

Page 147: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

najbardziej zacięte śnieżne bitwy wybuchały między podwodami francuskimi i

angielskimi. A potem już w obejściu rodzinnej chałupy Kukuczków rozgorzała

totalna bitwa, wszystkich przeciw wszystkim. Z tego też powodu w powrotnej drodze

skrzypki grały już bez towarzystwa gajdów, bo te w zawierusze diabli wzięli, ale

nikomu, nawet muzykantom z kapeli, to nie przeszkadzało.

Chwila spędzona u ..bacy" Kukuczki, odzianego zgodnie z tradycją w kierpce,

serdak, gunię, brudik / kapelusz, była krótka. Ledwo wszyscy zdążyli ułamać kęs

chleba z tacy trzymanej przez przemiłą panią Celinę i posypać go szczyptą soli. a już

woźnice podcinali korne, by jak najprędzej przebyć kawał drogi do leśnej polany,

gdzie czekały ognisko i gorąca kolacja. Ciemno się już robiło, przeto rozpalono

pochodnie w saniach i tak pohukując w las, walił kulig z góry, aż ci, co niebacznie

zeskoczyli na śnieg dla wyczynania swawoli, prosić musieli o miejsca na następnych

chyżo nadjeżdżających samach, kiedy ich własne umknęły.

Długo w noc harcowah wszyscy przy. ognisku, zajadając się w chwilach odpoczynku

wojskową grochówką serwowaną z kuchni polowej WOP-u. Była to zresztą tył ko

przekąska do wieczerzy, która

133

czekała opodal w schronisku, pamiętającym jeszcze czasy pani pre-zydentowej

Mościckiej, która ufundowała je dla Wojskowej Organizacji Kobiet.

W obszernej sieni schroniska przygotowano tego wieczora prawdziwy kiermasz

ludowego rękodzieła. Gdyby istebniańskie gospodynie wiedziały, jakie wzięcie będą

miały ich koronki, przygotowałyby ich więcej. W mig sprzedały wszystkie i do

chałup musiały jeszcze latać, bo gościom zagranicznym wciąż było mało. Stoły

uginały się od jadła, zaś niektórym balownikom nogi. Zrobiły bowiem swoje polskie

trunki, podawane wedle zwyczaju jeszcze na saniach i przy ognisku. Teraz dopiero

rozpoczęły się tańce. Kiedy jednak koło północy górale zaczęli rzępolić na gęślach

rock and rolla. towarzystwo nieco wytrzeźwiało i zatrąbiono do odwrotu.

Jeszcze tylko Wanda Rutkiewicz, przebrana w góralskie spódnice i serdaczek,

zakręciła polkę z przewodniczącym miejscowej rolniczej spółdzielni i było po balu.

Słynny himalajski szczyt w Istebnej Anno Domini 7 988 dobiegł końca.

Page 148: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Kangchendzonga na pożyczkę

- Choć biegiem przez Himalaje nazwaliśmy twoją niezwykłą drogę spod

Dhaulagiri do Cho Oyu, to przecież tak naprawdę trwał on nadal. Z jednej wyprawy

wyjeżdżałeś na drugą, w domu będąc jedynie parodniowym gościem...

- Spod Nangi Parbat też spieszyłem się bardzo, żeby zdążyć na wyjazd mojej

klubowej wyprawy na południową ścianę Lhotse. I chciałem nieco odsapnąć, bo

czternaście dni spędzonych powyżej 7000 metrów dało mi się jednak we znaki.

Wtedy, pamiętam, opady deszczu spowodowały zerwanie się w kilku miejscach

drogi. Musieliśmy ją sami naprawiać. Po Lhotse już w Kathmandu spotkałem

pierwszą grupę wyprawy gliwickiej na Kangchendzongę105, w której składzie byłem

od blisko dwu lat i teraz wypadało, żebym ją via Katowice dogonił. Mogłem sobie

pozwolić w tym przypadku na nieco inne potraktowanie mego udziału w ekspedycji.

Po raz pierwszy wyjeżdżałem na wyprawę jako wolny strzelec, który swój udział

miał opłacony

105 Kangchendzonga - szczyt w Himalajach, wys. 8598 m n.p.m. Pierwsi wspięli się

w 1955 roku na szczyt Brytyjczycy: George Band i Joe Brown. Reinhold Messner

zdobył go w roku 1982.

134

żywą gotówką. Nie angażowałem się więc w przygotowania i dołączyłem do reszty

właściwie na takiej samej zasadzie, jak do polskich ekspedycji dołączają zagraniczni

wspinacze, którzy płacą oczywiście innego koloru pieniędzmi. Moimi bogatymi

wujkami byli w tym przypadku klub. Wojewódzki Komitet Kultury Fizycznej i

Sportu z Katowic i Polski Związek Alpinizmu. Na podobnych warunkach wyjeżdżał

Krzysiek Wielicki, z którym goniliśmy gliwiczan.

W domu odpocząłem trzy tygodnie i wyruszyłem pod Kangchen-dzongę na początku

grudnia Już po drodze do bazy wyprzedziliśmy Artura Hajzera, który spod Lhotse w

ogóle nie wrócił do kraju, w Kathmandu bowiem dogadał się z kierownikiem

wyprawy, Andrzejem Machnikiem, i dołączył do niej. Wysłano go zaraz z misją

odebrania w Bombaju ekspedycyjnego bagażu, ale ten z powodu zmian w rejsie

statku PLO przypłynął znacznie spóźniony. Stąd to nasze spotkanie.

Page 149: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Gliwiczanie, ponieważ nie znali daty nadejścia sprzętu i żywności, nie chcąc tracić

cennego czasu, postanowili działać na kredyt. Od miejscowych wspinaczy i agencji

trekkingowych pożyczyli sprzęt i gotówkę pod zastaw wyposażenia bujającego

gdzieś na falach Oceanu Indyjskiego. I ruszyli w terminie. Baza stała już dziesiątego

grudnia. My dotarliśmy tam w dziesięć dni później Z miejsca też włączyliśmy się do

akcji. Następnej nocy spaliśmy już w obozie pierwszym, kolejnej w drugim na 6700

metrach. Trzeciego dnia na 7000 metrów złożyliśmy depozyt sprzętowy i

wycofaliśmy się do bazy. Na Wigilię. Mogłem zupełnie bezboleśnie przeżyć taki rajd.

Aklimatyzacja z Lhotse robiła jeszcze swoje.

- Wycofaliście się na Wigilię. Święta, a zwłaszcza święta Bożego Narodzenia, to

rodzina, opłatek, choinka, prezenty, życzenia. Czy można się dobrze czuć w wigilijny

wieczór gdzieś hen, na himalajskim lodowcu?

- To nigdy nie będzie to samo, co świętowanie z rodziną, ale przecież staraliśmy

się wszyscy, aby ten dwudziesty czwarty grudnia wypadł jak najbardziej po

domowemu. Krzyś Pankiewicz przygotował na deklu od transportowego bębna

ogromny tort z galaretki, przyozdobiony owocami z kompotu. Ja ugotowałem

grzybową zupę. Każdy wyciągnął z własnego bagażu przygotowany jeszcze w kraju

opłatek. Były życzenia, modlitwa odmówiona chórem i kolędy, którym z

zaciekawieniem przysłuchiwali się nasi Szerpowie. Zupa i pozostałe dania

smakowały jak rzadko, tylko tortu właściwie nie spróbowaliśmy, bo wśród

świątecznej krzątaniny Krzyś siadł nagle z rozmachem w sa-

135

miusieńki środek swego dzieła, tak że mogliśmy tylko oblizywać palce, zeskrobując

mu ze spodni smętne resztki.

Zdarzyło mi się jednak spędzać Boże Narodzenie w bardzo podłym nastroju. Rok

wcześniej, kiedy samotnie zdążałem pod Dhaulagiri, Wigilia zastała mnie w

Pokharze. Zamiast zupy grzybowej zamówiłem wtedy do mego hotelowego pokoiku

jarzynową, jedyną jaką tam podawali. Otworzyłem puszkę sardynek, które musiały

zastąpić karpia w galarecie. Pamiętam, że kielich paskudnej miejscowej wódki rakszi

był tego wieczoru głęboki. A przy czytaniu wyciągniętej z plecaka Biblii rozkleiłem

Page 150: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

się zupełnie. Dotąd zawsze starałem się spędzać święta w domu i te były pierwsze z

dala od najbliższych. I w dodatku zupełnie samotne. Kiedy kładłem się na posłaniu

po wigilijnej kolacji, powiedziałem do siebie na dobranoc: „Sam zgotowałeś sobie

ten los". Pod Kangchendzongą wśród kolegów było mi znacznie lżej

- Wspomniałeś o Szerpach przysłuchujących się polskim kolędom. A przecież

zapewne'i wy mieliście nie raz możność obserwowania ich zwyczajów...

- Owszem, zwłaszcza w bazie, którą natychmiast po rozbiciu urządzali po

swojemu. Właściwie to najpierw budowali coś w rodzaju ołtarzyka, rozpalali ogień i

składali swojemu bogu ofiarę z ryżu. Często też namioty bywały ozdabiane sznurami

chorągiewek z wypisanymi na nich magicznymi znakami i modlitwami. Wieńce z

kwiatów zarzucane na szyje zdobywców szczytów, o których czyta się w wielu

książkach, najczęściej przygotowują dopiero po zejściu z gór w rejony, gdzie rosną

lasy.

O nic nie pytaj, Andrzej nie żyje!

Z raportu komisji Klubu Wysokogórskiego w Gliwicach, powołanej do zbadania

okoliczności śmierci Andrzeja Czoka podczas wyprawy na Kangchendzongę na

przełomie roku 1 985 i 1 986:

„2 1 stycznia 1 985 Andrzej razem z Jurkiem Kukuczką wchodzą na szczyt

Dhaulagiri. Andrzej po biwaku na wysokości około 7900 m doznaje ciężkich

odmrożeń stóp, z powodu których w maju zostają mu częściowo amputowane dwa

palce u każdej ze stóp. Okres poprzedzający zabieg i pozabiegowy nie daje mu

żadnej możliwości treningu.

W okresie późniejszym uczestnictwo w wyprawie wymaga wypracowania środków

na robotach wysokościowych, co również uniemoż-

136

Iiwia prowadzenie racjonalnej rekonwalescencji, a potem treningu. W efekcie

Andrzej znalazł się u stóp góry z nadwagą ciała i siłą rzeczy w słabszej niż normalnie

kondycji fizycznej, ale za to zupełnie dobrej psychicznej.

Bierze udział w zakładaniu wszystkich obozów. W dniu 7 stycznia z bazy wysuniętej

do akcji szczytowej wychodzą dwa zespoły: Czok--Piasecki i Kukuczka-Wielicki.

Page 151: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Kolejno osiągają obozy: I - 7 stycznia, 11-8 stycznia, III - 9 stycznia, IV - 1 0

stycznia. Tego samego dnia do obozu III podchodzi dalsza piątka z zamiarem ataku

szczytowego w drugiej kolejności. Samopoczucie Andrzeja, poczynając od obozu III,

nie jest najlepsze. Wieczorem dnia 9 stycznia ma silny atak kaszlu. Lekarz drogą

radiofoniczną zaleca aspirynę, maclavit, witaminę C, tyrospirol do ssania, inhalację

nad maszynką przy gotowaniu herbaty, a w następnym dniu zejście na dół. Po lekach

kaszel ustąpił".

- Przebywaliście z Andrzejem już od wielu dni wspólnie. Czy nie zauważyłeś

jakichś symptomów zbliżającego się nieszczęścia?

- Przed wyjściem wszyscy byliśmy bardzo zaaferowani, bo teren przed obozem

pierwszym zarwał się niespodziewanie. Po prostu lodowiec zapadł się w tym miejscu

o prawie osiemdziesiąt metrów, tak że trzeba było od nowa wyszukiwać i poręczować

drogę do jedynki. Jednak już w obozie drugim Andrzej zaczął mocniej kaszleć. To nie

wzbudziło niczyich podejrzeń, bo przecież kaszel, zwłaszcza w zimie - co już

mówiłem - jest bardzo typową dolegliwością. Ale Andrzejowi dokuczała ona

szczególnie. Kiedy dochodziliśmy do jedynki, dwójki czy trójki, musiał wykaszleć

się co najmniej przez godzinę, zanim przyszedł do siebie. W obozie trzecim Czok był

już bardzo zmęczony - dziś przypominam to sobie wyraźnie - ale tak naprawdę

dotarło to do mnie dopiero później, kiedy dzień po dniu, godzina po godzinie

analizowałem przebieg ataku na wierzchołek Kangchendzongi.

Trójka była zasypana śniegiem, znów przeżyliśmy mordęgę odkopywania namiotów.

W następnym obozie czekał już tylko jeden, trzeba było zatem zdecydować: co dalej?

Czy idziemy we czterech z dodatkowym namiotem, czy też bez niego ruszy do

czwórki tylko jedna para, a druga zaczeka w obozie trzecim. Stanęło na tym, że

wspinamy się wszyscy. Czterystumetrowe podejście kończyliśmy w bardzo silnym

wietrze i w zupełnie porozrywanym zespole. Różnica nniędzy naszą parą a

Przemkiem i Andrzejem robiła się coraz większa. A i oni nie doszli razem. Czok

zostawał już daleko w tyle.

137

Z raportu komisji: „Jego tempo było wyraźnie słabsze. Obóz IV osiągnął w godzinę

Page 152: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

po Piaseckim. Wieczorem w namiocie ma powtórny ostry atak kaszlu. Lekarz

powtarza zalecenia plus dwie tabletki furosemidu".

Tej nocy kaszel nie dał już Andrzejowi spokoju. Jeszcze wieczorem sam

zadecydował, że będzie schodził. Przemek zaofiarował mu swoje towarzystwo. My z

Krzyśkiem czuliśmy się dobrze i szykowaliśmy się do ataku szczytowego. O 2

zaczęliśmy się zbierać. O 5,45 ruszyliśmy. Wtedy zamieniłem ostatnie słowa z

Andrzejem.

Z raportu komisji: ,,11 stycznia Kukuczka i Wielicki wychodzą

0 świcie do ataku szczytowego, nie zdając sobie sprawy z powagi sytuacji w

sąsiednim namiocie. Zresztą opis wskazuje na to, że nie zdaje sobie z niej jeszcze

sprawy nawet Piasecki. Gdy rozpoczynają ubieranie, Andrzej nie jest w stanie

założyć sobie raków. Schodzą bardzo wolno do połowy wysokości pomiędzy obozem

IV i III. Tu spotykają kolegów z drugiego rzutu.

Około godziny 18 zespół sprowadzający dociera do obozu III. Andrzeja opatulonego

w śpiwór opuszczano na linie, został ułożony, zgodnie z instrukcją lekarza, w pozycji

półleżącej w namiocie, otrzymując wskazane lekarstwa. Jest bardzo wyczerpany,

prawie nie mówi, kaszle (...). Przed godziną 21 jego stan jakby się poprawił".

Wychodząc z czwórki miejiśmy do szczytu 800 metrów. Zanim ukazało się słońce,

zmarzliśmy nieludzko i dopiero około dziewiątej nieco odtajaliśmy w pierwszych

promieniach. Wtedy też natknęliśmy się na jakieś stare poręczówki, które pomogły

nam przede wszystkim trzymać się właściwego kierunku. Kto wie, ile czasu zajęłoby

nam wynajdywanie wśród rozlicznych kulminacji i obniżeń właściwej drogi, bo teren

pod szczytem był bardzo pogmatwany. Krzysiek był szybszy, wyprzedził mnie na

wierzchołku prawie o pół godziny.

Nie wytrzymał jednak do mojego przyjścia w przenikliwym wietrze

1 minęliśmy się pięć metrów poniżej szczytu, jak już schodził. Dogoniłem go w

zejściu i w namiocie obozu czwartego byliśmy o 16. Po wypiciu herbaty - łączność z

bazą. Nie mieliśmy jej ze szczytu, bo gdzieś w czeluściach plecaka zawieruszyły mi

się baterie i nie mogłem ich wtedy odnaleźć. Dowiadujemy się, że z Andrzejem

bardzo źle. Proponujemy od razu naszą pomoc, ale nie chcą nas na razie widzieć w

Page 153: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

trójce, gdyż w namiotach nie ma tylu miejsc do spania. Do akcji sprowadzania

Andrzeja niżej mamy się włączyć

138

następnego dnia. Jeszcze wieczorem rozmawiamy z bazą. Uspokaja nas wiadomość,

że lekarz i kierownik idą do góry z tlenem. I mają iść do oporu.

Rano łączymy się z bazą. Ghrypiący głos z radiotelefonu mówi: ,,0 nic nie pytaj."

mam komunikat - Andrzej Czok nie żyje!" Cisza. Wczoraj zanosiło się na najgorsze,

ale przecież tak naprawdę nie wierzyliśmy, że Andrzejowi może się coś stać. To

zupełnie nieprawdopodobne. On, ten zawsze najlepszy, niezniszczalny, nie żyje! Nie

udało się go uratować mimo opieki, mimo...

- A co z tlenem? Mówiłeś, że nieśli do góry tlen.

- Wycofali się, poddali, nie doszli nawet do obozu pierwszego. W tym czasie

Andrzej już nie żył. Zmarł o 22. Zupełnie niepostrzeżenie. gdy Przemek

przygotowywał mu porcję herbaty. Tylko że ci z tlenem nie mieli o tym pojęcia.

- Andrzej mimo pewnych braków kondycyjnych był przecież, podobnie jak wy,

człowiekiem, który się wielokrotnie sprawdził na dużych wysokościach. Co się więc

stało i to w dodatku tak nagle?

- Choroba wysokogórska jest bardzo zdradliwa. Atakuje znienacka i potrafi

powalić najdoskonalszego wspinacza. To był obrzęk płuc.

„Przy intensywnym oddychaniu i poceniu się na dużej wysokości dochodzi, na

skutek utraty dużej ilości soli mineralnych, do zaburzenia składu elektrolitów w

organizmie. Jednym z efektów tego jest zatrzymanie w ustroju sodu, normalnie

wydalanego przez nerki, a to z kolei powoduje zatrzymanie wody w przestrzeniach

międzykomórkowych i powstają obrzęki. Jeśli wystąpią na nogach czy na przykład

na twarzy, to pół biedy. Prawdziwym niebezpieczeństwem są obrzęki tak ważnych

organów, jak mózg czy płuca. Jeśli chodzi o obrzęk płuc właśnie, to najbardziej

narażeni są nań - co wydaje się paradoksalne - wspinacze dobrze wytrenowani,

szybko zdobywający wysokość. Zbyt szybko przenoszący się w ten sposób w

warunki niskotlenowe.

Choroba może wystąpić już na czterech tysiącach metrów nad poziomem morza.

Page 154: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Objawia się nagłym uczuciem wielkiego zmęczenia, dusznością, rzężącym

oddechem. Czasami nawet tak głośnym, że z pewnej odległości przypomina

bulgotanie wody. Chory często sinieje. Typowym objawem jest bardzo szybkie tętno i

kaszel. Zrazu ostry i suchy, potem powodujący odkrztuszanie pienistej wydzieliny

podbarwionej krwią. Z medycznego punktu widzenia śmierć, która Później następuje,

jest bardzo podobna do utopienia się. Dlatego też

139

jednymi z leków, jakie podaje się przy ratowaniu chorego z obrzękiem płuc. są

preparaty odwadniające"106.

- Wiem. że śmierć Andrzeja bardzo tobą wstrząsnęła. Wiem też, że po powrocie

z wyprawy pytano cię wielokrotnie - w rozmowach prywatnych i publicznie - czy nie

czujesz się winny śmierci kolegi? Zarzucano tobie i Krzyśkowi Wielickiemu, że

mając wielką przewagę w aklimatyzacji, o wiele lepszą kondycję od wspinającej się z

wami dwójki Czok-Piasecki, stworzyliście pewną presję, a Andrzej nie przygotowany

do tego przeszarżował i zapłacił za to życiem. Pojawiło się wreszcie pytanie, czy nie

byliście zbyt zapatrzeni w szczyt Kangchendzongi, aby w porę zauważyć, co się

dzieje obok was...

- Ja także zadawałem sobie po wielekroć pytanie, czy zrobiłem wszystko, żeby

Andrzeja uratować. Albo może inaczej: żeby nie dopuścić do jego śmierci. Dziś nie

jestem tego pewien. Być może nie. Być może powinienem był być bardziej czujny i

czuły na jego dolegliwości już w początkowej fazie podejścia. Być może, być może. .

Jednak nie mogę odtworzyć tego momentu, w którym powinienem był powiedzieć:

..Dość! Andrzej, musisz zejść".

Tego rodzaju sytuacje, kiedy ktoś jest słabszy, ktoś zachoruje, zdarzają się na każdej

wyprawie. A że było to w przypadku Andrzeja poważne, pojąłem dopiero wtedy, gdy

sam zdecydował się na odwrót. Doceniałem powagę sytuacji, ale też nie

tragizowałem. Mówiłem sobie, że Andrzej zejdzie i wszystko będzie w porządku. Nie

schodzi przecież sam.. Myślę, że Andrzej na moim miejscu zachowałby się tak samo.

Z raportu komisji: „Atmosfera konkurencji, jaka zaistniała w ekipie z chwilą

dołączenia do wyprawy kolegów: Kukuczki i Wielickiego, przyspieszyła akcję,

Page 155: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

niemniej była normalną mobilizującą atmosferą sportową i nie miała bezpośrednio

wpływu na zaistniałe wypadki.

W wyprawach na wysokie ośmiotysięczniki, zwłaszcza w warunkach zimowych,

każdy z uczestników musi sobie zdawać sprawę z możliwości wystąpienia choroby

wysokościowej i konieczności wcześniejszego wycofania się już przy pierwszych

łagodnych objawach. Doświadczenia wskazują, że objawom choroby wysokościowej

106 Dr J. Serafin

140

podlegają nawet wyjątkowo silne i wielokrotnie sprawdzone organizmy i to po

okresie dobrej aklimatyzacji".

- Wróćmy jeszcze do sprawy tlenu. Wyjaśniłeś już, co sądzisz o jego używaniu

podczas wspinaczki, ale tym razem chodziło przecież

0 tlen, który mógł uratować życie, a więc nie o sztuczne ułatwienie, jak to

nazwałeś, ale o środek medyczny. Tymczasem zabrakło go na stoku Kangchendzongi.

Dlaczego?

- To jest kwestia pewnego wyboru, wyważenia, i to w dosłownym znaczeniu

tego słowa, wszystkich szans. Butle z tlenem, które zresztą były w bazie, to większe

bezpieczeństwo, ale to również duże obciążenie podczas wspinaczki. Wszyscy

zdawaliśmy sobie doskonale sprawę z konsekwencji dokonanego wyboru, ale też

zadecydowaliśmy wspólnie, że butli do wyższych obozów wynosić nie będziemy.

Uznaliśmy, że przy naszej aklimatyzacji będzie to usprawiedliwione.

Z raportu komisji: ,,W wyprawach wieloosobowych na szczyty ośmiotysięczne, a

zwłaszcza zimowych, tlen dla celów medycznych winien znajdować się w możliwie

najwyższych obozach. Tlen jest czynnikiem terapeutycznym, niesłychanie ważnym w

leczeniu nie tylko choroby wysokościowej, ale również odmrożeń, stanów

pourazowych i wszystkich stanów łączących się z nagłym zagrożeniem.

W wyprawie na Kangchendzongę decyzję niewynoszenia tlenu uważa się za błędną".

Raport komisji brzmi tak, jakby go pisali ludzie, którzy nigdy nie byli wysoko w

górach. Przypomina to zalecenia udzielane przez lekarza choremu na grypę

pacjentowi: ,,Proszę nie ignorować choroby, bo nie leczona może mieć poważne

Page 156: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

następstwa. Zapisuję panu odpowiednie leki, choć prawdę mówiąc wątpię, czy są w

aptece.

1 niech pan koniecznie leży co najmniej pięć dni". Co robi pacjent? Bierze

receptę i... leczy się domowym sposobem, jak może. Ostatni fragment raportu

uważam więc za nabożne życzenie wyprawowego lekarza, którego i tak nie można w

całości spełnić. A poza tym mieć w obozie tlen do celów terapeutycznych, to znaczy

używać go też po to. aby poprawić krążenie, samopoczucie itd. Powraca więc jeszcze

raz kwestia wyboru - wspinamy się z tlenem czy bez?

- Wasza wyprawa toczyła się trybem tradycyjnym i nikt wam nie bronił mieć

tlenu w bazie, używać go nawet podczas akcji, ale prze-

141jednymi z leków, jakie podaje się przy ratowaniu chorego z obrzękiem ptuc, są

preparaty odwadniające"106.

- Wiem. że śmierć Andrzeja bardzo tobą wstrząsnęła. Wiem też, ze po powrocie

z wyprawy pytano cię wielokrotnie - w rozmowach prywatnych i publicznie - czy nie

czujesz się winny śmierci kolegi? Zarzucano tobie i Krzyśkowi Wielickiemu, że

mając wielką przewagę w aklimatyzacji, o wiele lepszą kondycję od wspinającej się z

wami dwójki Czok-Piasecki, stworzyliście pewną presję, a Andrzej nie przygotowany

do tego przeszarżował i zapłacił za to życiem. Pojawiło się wreszcie pytanie, czy nie

byliście zbyt zapatrzeni w szczyt Kangchendzongi, aby w porę zauważyć, co się

dzieje obok was...

- Ja także zadawałem sobie po wielekroć pytanie, czy zrobiłem wszystko, żeby

Andrzeja uratować. Albo może inaczej: żeby nie dopuścić do jego śmierci. Dziś nie

jestem tego pewien. Być może nie. Być może powinienem był być bardziej czujny i

czuły na jego dolegliwości już w początkowej fazie podejścia. Być może, być może...

Jednak nie mogę odtworzyć tego momentu, w którym powinienem był powiedzieć:

„Dość! Andrzej, musisz zejść".

Tego rodzaju sytuacje, kiedy ktoś jest słabszy, ktoś zachoruje, zdarzają się na każdej

wyprawie. A że było to w przypadku Andrzeja poważne, pojąłem dopiero wtedy, gdy

sam zdecydował się na odwrót. Doceniałem powagę sytuacji, ale też nie

tragizowałem. Mówiłem sobie, że Andrzej zejdzie i wszystko będzie w porządku. Nie

Page 157: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

schodzi przecież sam... Myślę, że Andrzej na moim miejscu zachowałby się tak samo.

Z raportu komisji: „Atmosfera konkurencji, jaka zaistniała w ekipie z chwilą

dołączenia do wyprawy kolegów: Kukuczki i Wielickiego, przyspieszyła akcję,

niemniej była normalną mobilizującą atmosferą sportową i nie miała bezpośrednio

wpływu na zaistniałe wypadki.

W wyprawach na wysokie ośmiotysięczniki, zwłaszcza w warunkach zimowych,

każdy z uczestników musi sobie zdawać sprawę z możliwości wystąpienia choroby

wysokościowej i konieczności wcześniejszego wycofania się już przy pierwszych

łagodnych objawach. Doświadczenia wskazują, że objawom choroby wysokościowej

Dr J Serafin

1 40

podlegają nawet wyjątkowo silne i wielokrotnie sprawdzone organizmy i to po

okresie dobrej aklimatyzacji".

- Wróćmy jeszcze do sprawy tlenu. Wyjaśniłeś już, co sądzisz o jego używaniu

podczas wspinaczki, ale tym razem chodziło przecież

0 tlen, który mógł uratować życie, a więc nie o sztuczne ułatwienie, jak to

nazwałeś, ale o środek medyczny. Tymczasem zabrakło go na stoku Kangchendzongi.

Dlaczego?

- To jest kwestia pewnego wyboru, wyważenia, i to w dosłownym znaczeniu

tego słowa, wszystkich szans. Butle z tlenem, które zresztą były w bazie, to większe

bezpieczeństwo, ale to również duże obciążenie podczas wspinaczki. Wszyscy

zdawaliśmy sobie doskonale sprawę z konsekwencji dokonanego wyboru, ale też

zadecydowaliśmy wspólnie, że butli do wyższych obozów wynosić nie będziemy.

Uznaliśmy, że przy naszej aklimatyzacji będzie to usprawiedliwione.

Z raportu komisji: ,,W wyprawach wieloosobowych na szczyty ośmiotysięczne, a

zwłaszcza zimowych, tlen dla celów medycznych winien znajdować się w możliwie

najwyższych obozach. Tlen jest czynnikiem terapeutycznym, niesłychanie ważnym w

leczeniu nie tylko choroby wysokościowej, ale również odmrożeń, stanów

pourazowych i wszystkich stanów łączących się z nagłym zagrożeniem.

W wyprawie na Kangchendzongę decyzję niewynoszenia tlenu uważa się za błędną".

Page 158: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Raport komisji brzmi tak, jakby go pisali ludzie, którzy nigdy nie byli wysoko w

górach. Przypomina to zalecenia udzielane przez lekarza choremu na grypę

pacjentowi: ,,Proszę nie ignorować choroby, bo nie leczona może mieć poważne

następstwa. Zapisuję panu odpowiednie leki, choć prawdę mówiąc wątpię, czy są w

aptece.

1 niech pan koniecznie leży co najmniej pięć dni". Co robi pacjent? Bierze

receptę i... leczy się domowym sposobem, jak może. Ostatni fragment raportu

uważam więc za nabożne życzenie wyprawowego lekarza, którego i tak nie można w

całości spełnić. A poza tym mieć w obozie tlen do celów terapeutycznych, to znaczy

używać go też po to, aby poprawić krążenie, samopoczucie itd. Powraca więc jeszcze

raz kwestia wyboru - wspinamy się z tlenem czy bez?

- Wasza wyprawa toczyła się trybem tradycyjnym i nikt wam nie bronił mieć

tlenu w bazie, używać go nawet podczas akcji, ale prze-

141

cież nie tak dawno UIAA107 sformułowała definicję stylu alpejskiego, zabraniającą

posiadania butli z tlenem w bazie ekspedycji, nawet do użytku medycznego. To nie

do uwierzenia! Na szczęście jednak punkt ten uchylono i dziś już nikt w trosce o

zachowanie czystości stylu nie musi mu się podporządkować. Zwyciężył więc

zdrowy rozsądek. Zgadzasz się z tym?

- Tak, oczywiście zgadzam się, choć to nie znaczy, bym zmienił swoje zdanie co

do istoty używania tlenu w ogóle. W bazie - zgoda, ale podczas wspinaczki nie.

- Tragedia na Kangchendzondze dotknęła jeszcze jednego problemu natury

moralnej. Andrzej zmarł w obozie trzecim na wysokości 7400 metrów. W takiej

chwili pojawia się pytanie o miejsce wiecznego spoczynku...

- Ja od początku uważałem, że Andrzeja trzeba znieść do bazy. Chciałem tego,

bo wiedziałem, że i on by tego chciał. Wiem, jak wspaniale zachował się w podobnej

sytuacji podczas gliwickiej wyprawy na Makalu w roku 1 982. Zginął tam wtedy

Tadek Szulc. Ciało zawisło w najtrudniejszym miejscu ściany. Kierujący wyprawą

Adam Bilczewski widział w Andrzeju przede wszystkim swój główny atut w walce o

szczyt i nie wytypował go do zespołu, mającego znieść Tadzia. Ale Andrzej sam o

Page 159: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

sobie przypomniał. Pomógł w zabezpieczeniu zwłok, bo nie udało się ich

przetransportować na dół. Odpoczął dzień, po pięciu zaś stał samotnie na

wierzchołku Makalu.

Ale nie upierałem się. W bazie byli doświadczeni ratownicy Górskiego Ochotniczego

Pogotowia Ratunkowego i ich pytaliśmy o opinię, czy uda nam się znieść Andrzeja

do pierwszego skrawka ziemi, w której moglibyśmy go pochować. Większość

zadecydowała, że zniesienie ciała Andrzeja do bazy jest ponad nasze siły.

Pochowaliśmy go w szczelinie lodowca opodal namiotów trójki. Był jednym z tych, z

którymi przyjaźniłem się i w górach, i dolinach. O niewielu mógłbym tak

powiedzieć.

- Było już o ceremoniach wzruszających i radosnych. Wśród wielu, które wraz z

człowiekiem pojawiły się w najwyższych górach, są niestety i te najsmutniejsze ze

smutnych - pogrzeby.

- Staramy się zawsze w takich razach, aby pochówek jak najbardziej

przypominał prawdziwy. Wtedy, nim opuściliśmy Andrzeja.

107 UIAA - Union Internationale d'Associations Alplnistes, czyli Międzynarodowa

Unia Alpinistyczna W roku 1988 jej wiceprezesem został prezes Polskiego Związku

Alpinizmu. dr Andrzej Paczkowski

142

zawiniętego w śpiwór i płachtę, w czeluść lodowca, odmówiliśmy wspólnie Ojcze

Nasz i Zdrowaś Mario. Potem w milczeniu każdy pożegnał go po swojemu. I to było

wszystko, co mogliśmy dla niego zrobić. Ci, których grzebie się w pobliżu bazy, mają

zwykle nagrobek usypany z kamieni. Często miejsce ich spoczynku upamiętnia

tablica. Czasem wykonana na miejscu, czasem przywieziona specjalnie z kraju.

Szczelinę, w której spoczął na zawsze Andrzej, upamiętniła tylko modlitwa, krzyż z

bambusowych prętów i kilka zdjęć. Niżej, w bazie, wykuliśmy w kamieniu jego imię

i nazwisko.

Najwspanialsza góra świata

Po swojej drugiej nieudanej wyprawie na K-2. kiedy góra znów okazała się silniejsza,

Wanda Rutkiewicz nazwała Czogori najwspanialszym szczytem świata.

Page 160: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Najwspanialszym, bo najtrudniejszym do zdobycia i najpiękniejszym. Nie była

zresztą w swych opiniach odosobniona. Wielki znawca i eksplorator najwyższych

gór, profesor Gunter Dyhrenfurth, określił K-2 jako „górę gór", której żadna nie może

dorównać pięknością. Usiłujący ją zdobyć podczas wyprawy w 1 902 roku słynny

podróżnik Ludwik Sabaudzki - książę Abruzzów - doszedł do przekonania, że jej

wierzchołek jest całkowicie niedostępny.

Reinhold Messner po zejściu z Czogori miał powiedzieć, że zdobycie Everestu było

spacerkiem w porównaniu z mordęgą na K-2 i że • „poczuł własne granice". O

trudnościach - jakie tam napotkał i o tym, że książęca opinia z początku stulecia nie

była daleka od prawdy - świadczy inne zdanie słynnego Tyrolczyka: „Pierwszy raz

trafiłem na górę, na.którą nie można wejść żadną ze ścian"108.

Dla słynnego himalaisty austriackiego. Kurta Diembergera, drugi szczyt ziemi to

niemal całe życie. Kiedy się słucha jego opowieści i ogląda zrealizowane w

Karakorum filmy, odnosi się wrażenie, że wszystko podporządkował jednemu celowi

- zdobyciu K-2. Marzył o nim i dążył ku niemu przez trzydzieści lat, ale czy zyskał

szczęście, gdy spełnił się jego sen o najpiękniejszej górze? Stracił wtedy wszystko.

Najbliższą osobę, sławę najszlachetniejszego wśród wspinaczy i... marzenia109.

Cena spojrzenia z wierzchołka „góry gór" okazała się bardzo wysoka...

Z Kowalewsk|. J Kurczab. „Na szczytach Himalajów". Warszawa 1 983, s. 203.

Szerzej o tym w podrozdziale „Zejście".

143

Mówi się. że żadna góra nie stawia przed wspinaczką takich wymagań. Ty sam wiesz

na ten temat niejedno. Wszak i dla ciebie w nazwie K-2 brzmi echo wielkiego

triumfu, próby sił, jakiej być może nigdy przedtem ani potem nie przeszedłeś, i

wielkiej tragedii. Nie zadałem ci do tej pory takiego pytania, ale skoro zostało już

wypowiedziane słowo „szczęście", powiedz, czy osiągnięcie szczytu to właśnie to?

- W momencie gdy staje się na wierzchołku, nie ma wybuchu szczęścia. Czasem

dopiero po sześćdziesięciu dniach oblężenia jesteś na górze. Doczekałeś się

uwieńczenia. Ale właśnie wtedy myśli uciekają już naprzód, ku następnemu celowi -

bezpiecznemu zejściu, ciepłemu śpiworowi, kropli czegoś do picia. Czy to znaczy, że

Page 161: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

szczęścia nie ma? Przeżywa się je wtedy, gdy wszystko pozostaje jeszcze przed tobą,

kiedy wiesz, że do celu masz jeszcze kilkaset, kilkanaście metrów, gdy jesteś tuż

przed. To właśnie jest czas szczęścia.

Podobnie chyba czują zawołani myśliwi. Najwięcej emocji dostarcza tropienie. Ale

kiedy już stoisz nad ubitym rogaczem, żal ci tego wspaniałego zwierzęcia. Już po

nim. Sam kiedyś, jeden jedyny raz w życiu, polowałem na kaczki. Szukałem ich

zawzięcie po szuwarach, w błocie. Nagle łopot skrzydeł, kolba do policzka, trrachl

Kaczka leży i... po całej frajdzie. Zostaje niesmak. Choć właściwie me jest to

najszczęśliwsze porównanie. Gór me można traktować jak zdobyczy. Bardziej pasuje

do nich miano „Wielkiej Łaskawości", która dopuszcza nas do siebie lub nie.

Mówiłem o zdobyciu śzczytu, a przecież szczęście w górach składa się z dziesiątków

małych szczęść, przeżywanych wiele razy w ciągu dnia. Pokonanie skalnego progu,

wspaniała panorama przy bezchmurnym niebie, gorący posiłek w zacisznym

namiocie, udany powrót do bazy, lawina, która przeszła bokiem. Kiedy jestem już na

dole, spoglądam na górę i myślę sobie: Byłem tam. Czuję wtedy radość i ogarnia

mnie spokój. Może jednak znacznie mocniej przeżywa się brak szczęścia? Właśnie

wtedy, gdy człowiek spogląda na wierzchołek, który go pokonał?

- Jeśli tak, to niewiele razy byłeś nieszczęśliwy...

- Ale byłem. Również wówczas, gdy radość mieszała się ze smutkiem. Oprócz

moich przegranych bywały przecież i czyjeś, które, zdarzało się, przeżywałem

jednocześnie ze swoimi sukcesami.

- Jesteś człowiekiem wierzącym. Modlisz się o szczęście w górach?

- Najczęściej tam właśnie. Przed, w trakcie i po wspinaczce. W

144

samotności. Nie znoszę manifestacji. W górach jestem z dala od tego...

- I bliżej Boga. Tak mawiają o was. alpinistach...

- To prawda, że modlitwa tam jest bardziej naturalna, łatwiejsza. Góry jakby

potęgują doznania.

- Już słyszałem podobną opinię Wedle Wojtka Kurtyki góry, będące zupełnie

wyjątkowym miejscem nagromadzenia najskrajniej-szych warunków spośród

Page 162: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

wszystkich występujących na Ziemi, są jednocześnie niezwykle silnym magnesem,

przyciągającym ludzi skłonnych poddawać się najsurowszemu egzaminowi.

- Widziałem w górach ludzi, którzy nigdy nie chodzą do kościoła. A tam się

modlili.

- W roku 1 986, roku twego zwycięstwa na Czogori, było ich chyba bardzo

wielu. Wydarzenia, których i ty byłeś uczestnikiem, wstrząsnęły nie tylko

alpinistycznym światem. .

Na Czogori południową ścianą

- Doktor Karl Herrligkoffer z Monachium już od kilku lat zaprasza na swe

wyprawy polskich wspinaczy. W 1 986 roku uzyskał zezwolenie na atakowanie

Broad Peaku i K-2110 nowymi drogami przez południową ścianę. Zaproszonym

Polakiem był Tadek Piotrowski. A ponieważ Herrligkoffer pozwolił mu dobrać sobie

towarzysza, więc znalazłem się w składzie ekspedycji. Ucieszyłem się z tej

propozycji. Chodziło przecież o K-2, z którym zdążyłem mieć już porachunki.

Ponadto finansowe warunki uczestnictwa w wyprawie były niezwykle korzystne.

Naszym wkładem w wyprawę miało być dwadzieścia puchowych kompletów. O

resztę nie musieliśmy się troszczyć. W tym samym czasie wyjeżdżała na K-2 również

wyprawa z mojego macierzystego klubu, ale nie miałem ani czasu, ani ochoty wpaść

worgani-zacyjny wir przygotowań. Skorzystałem z wygodniejszych układów.

- I stałeś się członkiem wyprawy niemieckiej...

- No, niezupełnie. Oprócz Niemców byli w jej składzie Austriacy 1 Szwajcarzy.

Poznaliśmy się z nimi lepiej podczas karawany na lodowiec Baltoro. I już wtedy

wyszło na jaw, że większość kandydatów do

110 K 9

■W. znana też jako Czogori, została zdobyta przez dwóch Włochów - Achille Com-

Pagnoniego i Lino Lacedelliego w 1954 roku. Reinhold Messner pokonał gótę w 1

979 roku

10 Na szczytach Swja,a

145

wejścia na szczyt miała raczej chęć na drogę klasyczną. Ale jeszcze przed dotarciem

Page 163: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

na miejsce rozbicia bazy udało nam się przekonać Szwajcarów do południowej

ściany111. To że znałem jej dół ze wspólnej wspinaczki z Wojtkiem Kurtyką, było

argumentem w dyskusji.

Zaraz po założeniu bazy ruszyliśmy szóstką w górę. Jednak po kilku godzinach

Szwajcarzy dość mocno odstali i ostatecznie stracili ochotę do wspinaczki.

Tłumaczyli, że jest zbyt niebezpiecznie, śnieg zbyt głęboki i lawiniasty. Mieli nieco

racji, ale trochę wyżej było już

0 wiele lepiej. Wymusiłem na nich akcję tylko do końca dnia i założenie obozu

pierwszego. Umówiliśmy się, że rano zadecydują ostatecznie, czy idą z nami, czy

wracają. Dwaj Szwajcarzy - Beda Fuster

1 Rolf Zemp - zrezygnowali jeszcze wieczorem. Zakomunikowali, że nie

wycofują się zupełnie, lecz tylko przenoszą na drogę normalną. Nie widzą po prostu

szans na zrobienie ściany. Zostaliśmy więc we czterech.

Tego dnia odbył się dalszy ciąg selekcji. Prowadziłem akurat ostrą granią śnieżną i

ruszyłem do pokonania pokaźnego nawisu, gdy ten nagle oberwał się... Runął na

szczęście nie ze mną, ale wyglądało to wszystko bardzo groźnie, bo opadający nawis

spowodował dość pokaźną lawinę, która jednak spłynęła z przeciwnej strony grani.

W tym miejscu załamał się trzeci ze Szwajcarów - Diego Wellig Rąbnął ze złością

plecakiem o śnieg, wrzasnął, że dalej nie idzie i wycofuje się na drogę normalną. Nie

potrafiłem go przekonać, że na drodze normalnej przecież tylko z nazwy mogą go

spotkać podobne niespodzianki, że nie jest wcale taka łatwa. Odszedł. Z nami został

tylko młody Niemiec, Toni Freudig.

W bazie, dokąd wróciliśmy po zostawieniu depozytu sprzętowego na wysokości 6200

metrów, Herrligkoffer ostro zareagował na dezercję Szwajcarów. Zaplanował

zdobycie wierzchołka przez południową ścianę i tylko na nią otrzymał zezwolenie.

Nie chciał słyszeć o żadnych odstępstwach od planu. Początkowo powiedział nawet

Szwajcarom, że jeśli nie mają ochoty wspinać się razem z nami, to mogą wracać do

domu. Oni jednak uparli się na klasyczny szlak pierwszych zdobywców i stanęło na

tym, że pójdą na własną odpowiedzialność. Herrligkoffer nie życzył sobie żadnych

kłopotów w pakistańskim ministerstwie turystyki. A my z Tadkiem straciliśmy

Page 164: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

niebawem ostatniego z zagranicznych partnerów. Toni opuścił nas po założeniu

obozu drugiego na 6400 metrach. Wyżej wspinaliśmy się już tylko we dwóch.

To na niej właśnie usiłował wytyczyć swą słynną ,,Magie Line" Reinhold Messner

146

Tadek i ja. Prawdę mówiąc, nie martwiliśmy się tym zbytnio. Obaj byliśmy zdania,

że nawet w tak małym zespole mamy szanse na osiągnięcie szczytu. Ewentualna

działalność Szwajcarów na drodze klasycznej mogła nam tylko pomóc podczas

zejścia, bo tamtędy właśnie zamierzaliśmy wracać do bazy.

- Kiedy wspinaliście się z Wojtkiem, zatrzymała was bariera seraków, pod którą

długo spieraliście się, czy przekraczać ją z prawej, czy też z lewej strony. Chciałeś iść

w lewo, ale ostatecznie spróbowaliście prawego wariantu. Czy i tym razem doszło

pod barierą do dyskusji?

- Tadek zaufał mojej intuicji, no i mimo wszystko większej znajomości terenu

Poszliśmy w lewo. Okazało się, że słusznie. Zaporęczo-waliśmy wtedy około 500

metrów skalnej grzędy, dochodząc do wysokości 7000 metrów. Zabiwakowaliśmy z

zamiarem wspinania się wyżej następnego dnia, ale szyki pokrzyżowała nam

ostatecznie pogoda.

Śnieg i wiatr spędziły nas do bazy. Tam też czekały dwie wiadomości. Pierwsza

radosna - Wanda weszła na szczyt. Druga tragiczna -podczas zejścia zginęli Lilianę i

Maurice Barrardowie. Jedni z wielu ofiar K-2 tego lata. Wybierała je góra, jak

wybiera kat z tłumu skazańców, czekających u królewskich stóp na łaskę. A było

między kim wybierać. Szczyt oblegało bowiem jednocześnie chyba jedenaście

wypraw, między innymi włoska, francuska, amerykańska właśnie z Wandą

Rutkiewicz, angielska, austriacka, koreańska, polska i włoski samotnik Renato

Casarotto

- Tyle wypraw na jedną górę jednocześnie? Wydawać by się mogło, że do tej

pory raczej przestrzegano separowania ekspedycji, przynajmniej dając zezwolenia na

różne drogi. Ale przecież na K-2 nie próbowano w 1 986 roku wytyczać aż tylu dróg.

Ekspedycje musiały sobie deptać dosłownie po piętach?

- To była rzeczywiście niespotykana sytuacja, ale wówczas nikt me dostrzegał w

Page 165: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

tym nic szczególnie złego.

A my z Tadkiem działaliśmy w zupełnym odosobnieniu. Kolejnym skokiem

dotarliśmy do wysokości 7400 metrów i znów załamała się Pogoda To, cośmy

wynieśli, zawisło na haku wbitym w skalną ścianę. Miało czekać na pogodę jak drut.

Postanowiliśmy bowiem, że pocze-• ar"y. aż się ustali na dłużej. Moment do

decydującego ataku przyszedł w pierwszych dniach lipca.

Jczątek był dość szybki. Pierwszy dzień - obóz drugi. Nazajutrz -400 metrów. Noc w

..gospodzie pod hakiem" - tym od depozytu.

147

Rankiem, po zwinięciu namiotu i dopakowaniu wcześniej wyniesionego sprzętu, szło

się już o wiele ciężej.

Pokonaliśmy zaledwie dwieście metrów w pionie, ale mimo wszystko został za nami

kolejny skalny próg i początek żlebu nazwanego przez nas, ze względu na swój

kształt, hokejem. Biwak wypadł na 7600 metrach. Następnego dnia było uparte

darcie żlebem w górę, aż do miejsca, w którym spiętrzał się on w komin. To było

dwieście metrów ponad poprzednim biwakiem i tam zatrzymaliśmy się na noc.

Dwadzieścia metrów krawędzi

Rankiem czekała nas największa trudność. Opuściliśmy wprawdzie komin, ale

ściana, w miejscu gdzie zamierzaliśmy pójść do góry, też spiętrzała się ogromną

barierą. Nie było oczywiście mowy o wspinaczce z całym wyposażeniem. Mogliśmy

iść tylko z najniezbędniej-szym sprzętem. Osiemdziesiąt metrów liny, kilka haków,

czekany. To wszystko.

Prowadziłem. Już po pierwszych krokach uświadomiłem sobie, że nigdy przedtem

nie byłem wystawiony na podobnie ciężką próbę. Dziś wiem, że i nigdy potem.

Dotarliśmy na wysokość 8300 metrów, a trudności wspinaczkowe dorównywały

tatrzańskim „piątkom" i „szóstkom".

Już opowiadałem, jakiego wysiłku wymagają na dużej wysokości najprostsze nawet

ruchy. Gd^ niemal każde dźwignięcie ciała w górę o kilkanaście centymetrów trzeba

okupić parominutowym wypoczynkiem, oddechu zaczyna brakować już po wbiciu

haka, a samo utrzymanie równowagi bywa ogromnie męczące. Czy ktokolwiek, kto

Page 166: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

nigdy nie musiał się wspinać, może to zrozumieć? Wątpię. Dlatego też niech tym

wszystkim, którym nie staje wyobraźni dla pojęcia, ile sił musiałem dobyć, by przejść

ową skalną barierę, wystarczy jedna tylko informacja. Przez cały dzień nieustannej

wspinaczki pokonałem dwadzieścia metrów!

Sam niezbyt dokładnie zdawałem sobie sprawę z tego, co się działo ze mną, gdy

przemierzałem ostatni fragment bariery. Niemal cała piętrzyła się prawie pionowo, a

tych kilka końcowych metrów musiało być nawet lekko przewieszonych. Nie

pamiętam z nich zupełnie nic. Nic nie słyszałem poprzez swój chrapliwy, szarpiący

całym wnętrzem oddech. Chwilami traciłem go zupełnie. Nic nie widziałem przez

czarne plamy, migocące przed oczami. Jak długo to

148

trwało, nie wiem. Kilka ostatnich ruchów kosztowało mnie tak dużo, że przestałem

nawet panować nad fizjologicznymi odruchami. O tym, że spodnie mam mokre od

moczu, przekonałem się jednak dopiero za krawędzią - gdy już doszedłem do siebie.

„W czasie bardzo szybkiego oddychania, spowodowanego niedoborem tlenu i

wysiłkiem, organizm pozbywa się wielkich ilości dwutlenku węgla (C02). To zaś

prowadzi do zaburzenia równowagi kwasowo-zasadowej. Dochodzi do zakwaszenia

organizmu. Niedobór C02 we krwi wpływa blokująco na znajdujący się w mózgu

ośrodek sterujący oddychaniem. Oddech spłyca się coraz bardziej, aż do całkowitego

zaniku. Wtedy jednak, na szczęście dla wspinacza, zaczyna działać mechanizm

przeciwny. Przy braku oddechu C02 nie jest już wydalany, co ośrodkowi w mózgu

pozwala znów funkcjonować. Oddech wraca.

Jakiemu przeciążeniu poddawane są organizmy wspinaczy podczas największych

wysiłków, na które zdobywają się na wysokości około ośmiu tysięcy metrów? Tęgo

medycyna nie potrafi jeszcze dokładnie określić. Nie jest na razie możliwe śledzenie

przebiegu wszystkich najważniejszych życiowo funkcji organizmu himalaisty

podczas wspinaczki.

Jednak wiele obserwacji czynionych przez nich samych - niektórzy z nich mają

medyczne wykształcenie - pozwala przypuszczać, że bardzo często zbliżają się oni

niebezpiecznie do samej krawędzi. Krawędzi życia 1 śmierci. Skojarzmy z relacjami

Page 167: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

wspinaczy znany powszechnie już studentom medycyny fakt. Umierający człowiek

tuż przed śmiercią bezwiednie oddaje mocz i kał. W chwilę potem jest już po tamtej

stronie..."'"

Śc iągnąłem Tadka 1 podeszliśmy jeszcze trochę łatwiejszym już terenem O wiele

łatwiejszym, ale nie na tyle, żebyśmy mogli iść z naszym ciężkim biwakowym

majdanem. Wyżej było to zupełnie wykluczone Ale tymczasem musieliśmy się

wycofać do namiotu, bo zrobiło się późno.

Przez kilka poprzednich dni panowała bezchmurna pogoda, owietrza przejrzystego

niczym kryształ nie mącił prawie żaden podmuch Wokół rozciągały się góry w całym

majestacie Skończyło się jednak, napłynęły chmury 1 zaczął padać gęsty śnieg

",D'J -Serafin.

149

- I naprawdę wycofaliście się do namiotu? Z takim trudem zdobyliście ową

dwudziestometrową barierę po to. żeby teraz zawrócić?

- Mogliśmy to zrobić bez obawy. Zaporęczowany próg to już zupełnie co

innego. Można się przytrzymać liny, skorzystać z „małp", zna się drogę i jest

porządna asekuracja. A poza tym, jaki to sens spać w płachtach biwakowych

dwadzieścia metrów nad namiotem? Co innego gdybyśmy przeszli nie dwadzieścia,

lecz dwieście.

Wieczorem podczas gotowania kolacji zdarzyło się nam nieszczęście. Jeden

nieostrożny ruch i butanowy kartusz poleciał w dół. Gazu zostało nam tyle, co w

używanym właśnie do gotowania naboju. Skończył się zresztą pół godziny później.

Nazajutrz za palnik posłużył wygrzebany z plecaka ogarek świeczki. Udało się nam

nad jej płomykiem stopić ze śniegu kubek wody. To było całe nasze picie przed

decydującym atakiem. Postanowiliśmy, że biwakowy sprzęt - namiot, śpiwory,

materace, nieprzydatną już maszynkę butanową - zostawimy. Ze sobą bierzemy tylko

liny. czekany, płachty biwakowe, lodową śrubę, kilka haków i aparaty fotograficzne.

Na szczyt

Przeszliśmy zaporęczowany próg. Potem też nie było łatwo, ale po około

osiemdziesięciu metrach wyszliśmy ze ściany na grań. W tym miejscu nasza droga

Page 168: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

połączyła się z wytyczoną przez pierwszych zdobywców. Choć do wierzchołka

pozostało jeszcze około trzystu metrów, to już wtedy powiedzieliśmy sobie, że

południowa ściana K-2 jest pokonana. Trzeba było tylko postawić kropkę nad „i".

Mogliśmy iść już rozwiązani, bo trudności wyraźnie się zmniejszyły...

- Co to znaczy zmniejszyły się?

- Mogę to wyjaśnić tylko komuś, kto ma bodaj minimalne doświadczenie

górskie. Teren, którym szliśmy przez ostatnie trzysta metrów, można by porównać z

naszą tatrzańską Orlą Percią113. Z tą tylko różnicą, że zamiast w skale wspinaliśmy

się w śniegu i lodzie. Jeszcze na początku natrafiliśmy na ślady naszych

poprzedników. Tędy kilka dni wcześniej szli ku szczytowi nieszczęśni Barrardowie,

Wanda. Michel Parmentier, dwóch wspi-

"3 Orla Perć - szlak górski w Tatrach Wysokich prowadzący m in. przez Kozi Wierch.

Granaty. Buczynowe Turnie, od przełęczy Zawrat do przełęczy Krzyżne.

150

naczy baskijskich i trzech Szwajcarów. Tych samych, co zrejtero-wali spod

południowej ściany.

Niebawem jednak ślady znikły pod świeżym śniegiem, wokół napuchła mgła i

zaczęliśmy iść ,.na czuja". Trzeba było dopasowywać topografię do naszych

wiadomości, znanych z opisu drogi klasycznej. Najlepiej pamiętałem fragment o

pokaźnym seraku, który należało okrążyć z prawej strony, wyjść na kładącą się już

równię, by po piętnastu minutach marszu stanąć na wierzchołku. Figurował też w

naszej podszczytowej locji opis innego seraka na 8300 metrach, pod którym

nocowała Wanda z Francuzami.

Było późno, kiedy doszliśmy do wielkiego, pochylonego nad stokiem lodowego

bloku i z przerażeniem spostrzegliśmy, wystające spod śniegu, papierki od zup w

proszku. Czyżbyśmy dopiero doszli do Wandzinego biwaku? A więc jeszcze trzysta

metrów? Włosy stanęły mi dęba, odczułem nieomal fizycznie, że szczyt wymyka się

nam z rąk. Biwak tak wysoko, przy naszych marnych zapasach i niesamowitym

zmęczeniu, oznaczał wielkie niebezpieczeństwo. Tadek jednak, pogodzony z fatalną

pomyłką, zaczął rozważać szanse przetrwania najbliższej nocy.

Page 169: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

- A ty się nie pogodziłeś?

- Nie chciałem wierzyć, że popełniliśmy taki błąd. Rzuciłem więc do Tadzia:

,,Obejdę serak w prawo i sprawdzę!" Zostawiłem go siedzącego w śniegu. I w chwilę

potem wiedziałem już, że żadnej pomyłki nie było! Wszystko jak w opisie. Teren się

kładzie. I stąd uczucie, że szczyt jest tuż. Krzyknąłem do Tadka. Za chwilę

krzyknąłem jeszcze ze dwa razy i ruszyłem w górę. Wierzchołek ciągnął mnie tak, że

nie mogłem się oprzeć...

Kiedy na nim siadłem, była godzina 18,15. Choć widnokrąg spowijała mgła, jednak

wiatr rozpędzał ją co chwilę i mogłem nawet zrobić kilka zdjęć. Tadka wciąż nie było

i dopiero wtedy zacząłem się zastanawiać, czy usłyszał moje nawoływania zza seraka

Za chwilę ruszyłem w dół, żeby to sprawdzić, i właśnie' wtedy Tadek pojawił się pod

szczytem. Dodreptał do mnie powo-lutku i padliśmy sobie w ramiona.

Ola nas obu był to moment wielkiego spełnienia. Dla niego ^oże nawet większy. Brał

przecież udział w tylu wyprawach hima-jskich. a na wierzchołku powyżej ośmiu

tysięcy metrów nie był eszcze nigdy. Utarła się nawet opinia, że Tadek na dużych

wyso-

ciach jest do niczego. Oto zdobył swój pierwszy ośmiotysię-cznik Ito od razu taki!

151

Zejście

Zaczął się wyścig z czasem. Kiedy ruszaliśmy w dół. pół godziny dzieliło nas od

zapadnięcia kompletnych ciemności. Doszliśmy do 8300 metrów. Gdyby nie

przepalona żarówka w latarce, może zeszli-byśmy jeszcze trochę niżej, ale i tak

pewnie niewiele. Zagłębienia w śniegu i metalizowane płachty były naszą jedyną

osłoną przed mrozem i wiatrem. Nie traciliśmy jednak dobrego humoru Przecież to

ostatni biwak. Następną noc spędzimy już w śpiworach i namiocie. Całe szczęście, że

nie wiedzieliśmy wtedy, co nas czeka.

Następnego dnia przy schodzeniu pięćset metrów było kresem naszych możliwości.

Bardzo trudny stromy stok i konieczność częstych zjazdów nie pozwoliły na więcej.

Na dodatek nie znaliśmy terenu. Gdyby nie odnaleziona w południe stara

poręczówka, mogło być jeszcze gorzej.

Page 170: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Przytuleni do siebie, w resztkach porozrywanych płacht, przeczekaliśmy jednak te

straszliwie długie godziny do świtu. Nie spaliśmy prawie wcale. Parominutowe

drzemki przerywały nawracające fale dreszczy. Próbowaliśmy je opanować i na tych

usiłowaniach zeszła cała noc.

Rano pogoda ciut się poprawiła. Spodziewałem się. że dojrzę wreszcie, jak wygląda

droga naszego zejścia, ale w tym celu musiałem przebyć kilkadziesiąt metrów do

załamania się stoku. Nie mogłem się już tego doczekać. Urrrówiliśmy się, że Tadek

podąży za mną po założeniu raków i powrocie z ..ustronnego" miejsca.

Przeszedłem dwieście, trzysta, czterysta metrów. Potem mogłem już sycić oczy

wspaniałym widokiem namiotów, stojących całkiem niedaleko. To obóz

Koreańczyków i Austriaków. Kiedy doszedł Tadek, przywitałem go już zawczasu

okrzykiem: „Popatrz w dół". Za chwilę oglądał już to co ja. „No, jesteśmy w domu" -

powiedział. W dole czekało na nas picie, jedzenie i ciepłe śpiwory. Namioty były tuż,

zdawało się, że na wyciągnięcie ręki.

Uskok, sponad którego spoglądaliśmy, był dość stromy. Zapytałem Tadka o linę,

którą powinien mieć w plecaku. Odpowiedział, że zostawił ją, bo nie wydawała mu

się już potrzebna Miał teraz poprowadzić przez uskok, ale zbierał się do tego jakoś

niemrawo, coś tam poprawiał przy plecaku. Stałem obok gotowy i niecierpliwy. I

poszedłem pierwszy. Opuszczałem się, wbijając na przemian w lodową ścianę

czekan, rak, czekanomłotek, drugi rak, czekan.. Pod cienką warstwą świeżego śniegu

lód był bardzo twardy. Ostrzegałem więc

1 52

Tadka który schodził piętnaście metrów nade mną i zasugerowałem, eby spróbował z

boku, w bardziej kopnym śniegu. Zaraz potem wykułem niewielką platforemkę na

stopy i odpoczywając czekałem, aż dojdzie do mnie.

Obserwowałem, jak sobie radzi, gdy nagle z jednego buta spadł mu rak Krzyknąłem:

„Uważaj!" Tadek zaczął się poprawiać i wtedy... spadł mu drugi rak! Po tym nastąpiła

chwila bezruchu. Dziś już nie wiem, czy tak było rzeczywiście, czy jest to

zastopowany kadr filmu, przesuwającego się w mej pamięci. W każdym razie widzę

jakby zatrzymanie akcji na sekundę, dwie i zaraz Tadek zaczyna lecieć. Słyszę, jak

Page 171: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

przerażony krzyczy: „JUREEEK!" Nie wiem. co robić, bo spada prosto na mnie. W

pierwszym odruchu rozwieram ramiona,, jakbym miał nadzieję, że go złapię. W

ostatniej jednak chwili kulę się, przywierając do ściany, uczepiony kurczowo czekana

i czekano-młotka. Uderzenie! Ale stoję nadal. Cisza...

Minęło może dziesięć sekund, a może więcej, zanim się ruszyłem. Podniosłem głowę

do góry. Czekan, którego trzymał się Tadek, tkwił wbity w lód. Szarpnięcie

spowodowane nagłą utratą podparcia musiało mu wyrwać rękę z pętli. Poniżej, w

stronę ogromnego urwiska ściany południowej, prowadził ślad pozostawiony przez

osuwające się ciało. Mniejsze i większe grudki śniegu jeszcze turlały się w dół. Za

chwilę jednak wszystko zamarło. Krzyknąłem coś, ale nie otrzymałem żadnej

odpowiedzi.

Bardzo ostrożnie zacząłem schodzić. Niewiele więcej niż dwadzieścia metrów pode

mną zauważyłem ugrzęzłe w śniegu raki Tadka. Jeden obok drugiego. Wiele czasu

upłynęło, zanim do nich dotarłem bardzo stromą ścianą. Oba miały zapięte sprzączki.

Wziąłem je ze sobą i ruszyłem dalej. Szedłem coraz wolniej i coraz częściej

musiałem siadać, żeby choć na chwilę odegnać ogarniające mnie potworne

zmęczenie. Ale właśnie w owych momentach nie potrafiłem go opanować. Gdy tylko

opadałem na śnieg, natychmiast zasypiałem. Budziłem się w nagłym przerażeniu, nie

bardzo wiedząc, gdzie jestem i co się ze mną dzieje. Byłem przecież na stoku

zupełnie sam, bez jakiejkolwiek asekuracji.

Do namiotów dowlokłem się około 4 po południu. Pierwszą rzeczą yło odszukanie

radiotelefonu, ale kiedy miałem go już w ręku. nie nogłem od razu sobie z nim

poradzić. Zabrałem się też za gotowanie ^egoś do picia i na zmianę - to pilnując

gazowej maszynki, to zasy-nie^° na c'1w''ę ~ próbowałem się łączyć z bazą. Bardzo

długo nikt

odpowiadał na moje wołania, aż w końcu usłyszałem w mikrotele-

1 53

fonie czyjś głos. Natychmiast poprosiłem Janusza Majera, kierują, cego polską

ekspedycją, i przekazałem mu tragiczną wiadomość o upadku Tadka. Mieli od razu

wyruszyć pod ścianę na poszukiwania Następną łączność wyznaczyliśmy sobie

Page 172: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

nazajutrz. Jeszcze jedną porcję śniegu nastawiłem na palniku maszynki, jeszcze

łyknąłem letniego napoju i nic więcej już nie pamiętam. Zasnąłem jak kamień.

Obudziłem się po dwudziestu godzinach. Było już dobrze po południu. A więc

spóźniłem się na umówioną łączność! Na próżno wywoływałem bazę. Tym razem nie

odezwał się nikt. Spakowałem plecak i mimo późnej pory ruszyłem w dół.

Kilkadziesiąt metrów poniżej "obozu spotkanie. Dwóch koreańskich wspinaczy

kończyło właśnie dzienny przebieg do swego najwyższego namiotu. Nie mogłem

zrozumieć, dlaczego nic nie wiedzą o Tadku, dlaczego twierdzą, że nie słyszeli w

swych radiotelefonach żadnego komunikatu? Już po poręczówkach dotarłem do

niższego obozu na 6800 metrach, w którym przyjął mnie ich kolega. Zajął się mną

troskliwie, napoił, nakarmił, kiedy już leżałem w ciepłym śpiworze. Tam też udało się

mi nawiązać wreszcie ,,ponowny" kontakt z bazą. Wiedzieli o wszystkim, co się

stało... od tych dwóch Koreańczyków, których spotkałem godzinę temu!!! Czyżbym

więc naprawdę wcześniej nie rozmawiał z bazą? Przecież słyszałem ich w

radiotelefonie, wtedy w austriackim namiocie?

- Już podczas wspinaczki na Makalu miałeś halucynacje. Teraz przytrafiło ci się

to znów. Według lekarzy takie przypadłości są wynikiem oddziaływania

niedotlenienia i wysokości na mózg. Niektórzy twierdzą nawet, że przez wielokrotne

przebywanie ponad granicą ośmiu czy nawet siedmiu tysięcy metrów komórki kory

mózgowej himalaistów obumierają. Straszą też groźnym obrzękiem mózgu. Czy

jesteś świadom tych niebezpieczeństw?

- Znam te teorie, znam też osobiście ludzi, którzy je głoszą, ale odnoszę się do

nich z dystansem. Gdyby były w pełni prawdziwe, to na przykład Reinhold Messner

lub ja czy też wielu innych wspinaczy, wielokrotnie zdobywających

ośmiotysięczniki, powinniśmy nosić ślady tego negatywnego wpływu wysokości na

mózg i układ nerwowy. A tymczasem nie potwierdzają tego choćby badania

przeprowadzone u doktora Oelza w Zurychu. Na K-2, choć rzeczywiście miałem

chwile ulegania omamom, nie doznałem oprócz nic żadnych innych tak typowych -

na przykład dla obrzęku mózgu ' dolegliwości.

1 54

Page 173: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Jednym z najniebezpieczniejszych przejawów choroby wysokościowej jest obrzęk

mózgu. W przeciwieństwie do innych organów mózg funkcjonuje w ograniczonej

przestrzeni, jest zamknięty w czaszce Jedynym miejscem, w które obrzęknięty mózg

może się wcisnąć, jest otwór, którym z czaszki wychodzi rdzeń kręgowy. Ciśnienie

wytwarzane przez obrzęknięty mózg powoduje zaklinowanie rdzenia przedłużonego,

co automatycznie blokuje ośrodki sterujące pracą serca i układu oddechowego.

Wtedy człowiek oczywiście umiera.

Początkowymi objawami obrzęku mózgu są: osłabienie, senność, spowolnienie

ruchowe i psychiczne. Występują one prawie u każdego w okresie aklimatyzacji.

U ludzi, u których obrzęk mózgu rozwija się i staje się niebezpieczny, pojawiają się

ponadto uporczywe bóle głowy, zaburzenia równowagi, halucynacje wzrokowe i

słuchowe, wreszcie utrata przytomności.

Zwidy i omamy, o których opowiadają himalaiści, to jeszcze jeden dowód na to, że

balansują na granicy śmierci. Od pewnej wysokości działają bardziej instynktownie

niż świadomie, przez to też popełniają błędy, których w normalnej dyspozycji nigdy

by nie zrobili. Wysokogórscy wspinacze pokazali, gdzie przebiega kres ludzkich

możliwości. Wydaje się, że himalaizm jako sport bez rozwoju techniki nie pójdzie już

wiele do przodu"114.

Wszystko wyjaśniło się ostatecznie następnego dnia w bazie. Byłem tam już

wieczorem. Wtedy rozwiały się moje nadzieje na odnalezienie Tadka. Szukali go bez

skutku.

Teraz zajęli się bardzo troskliwie mną. Włoski lekarz opatrzył moje odmrożenia.

Przychodzili po kolei mieszkańcy miasteczka na Baltoro i gratulowali - sukcesu i

przeżycia. Ale ja traktowałem ich gratulacje na równi z kondolencjami.

Przeżycia ostatnich dni na K-2 były zbyt silne, a cena zwycięstwa zbyt wysoka.

Dlatego też z wdzięcznością przyjąłem propozycję zastępcy Herrligkoffera - on sam

już opuścił bazę - powrotu do

ardu helikopterem. Kiedy po trzech dniach doczekałem się wresz-le na lot, nieomal

tuż przed wejściem do śmigłowca spotkałem idącego W górę Renato Casarotta.

i to Wa faZ^ zawraca* z wysokości ponad ośmiu tysięcy metrów

Page 174: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

^'ała być jego ostatnia próba. Trochę pogadaliśmy, wyznaczy-

DrJ Serafin.

155

liśmy sobie spotkanie w Polsce, połączone z cyklem odczytów o górach Renato

bardzo interesował się naszym krajem. Już w Islamabadzie dowiedziałem się. że gdy

wracał - nie osiągnąwszy szczytu -wpadł do szczeliny opodal bazy i zginął A nie był

to przecież koniec tragicznych wydarzeń na Czogori.

Włoch był szóstą ofiarą „góry gór". Początek czarnej serii dali dwaj Amerykanie,

zagarnięci przez lawinę 21 czerwca. Trzy dni później zginęli Barrardowie, po nich

Tadek Piotrowski. Życiem przypłacił wejście na szczyt Wojciech Wróż. Ostatnim

tragicznym akordem sezonu na K-2 była śmierć Dobrosławy Miodowicz-Wolf, Jully

Tullis, Alana Rousa, Alfreda Imitzera i Hannesa Wiesera. Wszystko to rozegrało się

w ciągu 21 dni!

- Po wydarzeniach na K-2 rozpętała się w prasie, radiu i telewizji wielu krajów

istna burza komentarzy, opinii, ocen. Na nowo zaczęto zadawać pytania: ,,Po co? W

imię czego? Kto jest winien? Kto popełnił błąd, kto jest bohaterem, a kto łajdakiem?"

Szczególnie często poruszano przy tej okazji sprawę partnerstwa, odpowiedzialności

za własne i cudze życie. W chórze raczej zdezorientowanych kibiców himalaizmu

dały się słyszeć i głosy alpinistów. Częściej na własny, środowiskowy użytek, ale

czasem i wobec szerokiej publiczności mówili rzeczy, które musiały szokować. Bo

jeśli ktoś

- orientujący się w niebezpieczeństwach wspinaczki wysokogórskiej

- usłyszał nagle, że himalaiści, wyruszający do ataku na szczyt, zwalniają się

wzajemnie z odpowiedzialności lub że rywalizacja wśród nich doszła do tego, iż

konkurują już nawet między sobą partnerzy z dwójkowego zespołu...

- Rywalizacja w zespole? Kto coś takiego powiedział?

- Czytałem to w wydawanym przez krakowski Klub Wysokogórski

..Tatermczku"115. Cytują tam zdanie wypowiedziane przez Zygę Henri-cha podczas

tak zwanego szczytu gliwickiego - spotkania najwybitniejszych polskich himalaistów

- poświęconego etyce górskiej.

Page 175: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

- Bzdura! Coś podobnego nie istnieje. To jakieś pomieszanie pojęć.

Rywalizować można, owszem, ale z innymi zespołami w statystyce, czyli porównując

wyniki, jeśli to możliwe, na tej samej górze czy ścianie. Nawet jeśli idzie dwójka, a w

niej jeden szybciej od drugiega to przecież nie można tego nazwać rywalizacją.

Każdy podąża własnym tempem, tak jak może. Dlatego tak ważny jest dobór

partnera-

- Kto dla ciebie jest dobrym partnerem?

116 ..Taterniczek" - czasopismo zawierające materiały szkoleniowe

156

Dobieram go przede wszystkim pod kątem jego możliwości, jeśli do wozu zaprzęga

się parę koni, to taką, aby równo ciągnęła. Ale na tym nie kończy się sprawa.

Powinniśmy się też z partnerem lubić lub chociaż znosić. Na zupełnie identycznych

zasadach ..daję się" dobierać.

Czy to znaczy, że możesz się wspinać z kimś, kogo nie akceptujesz w zupełności?

- Zdarzało mi się mieć partnerów w górach, za których obecnością w innej

sytuacji, mówiąc delikatnie, nie tęskniłem. Bardzo często bywa i tak, że po powrocie

z wyprawy uciekam nawet od tych, z którymi rozumiałem się zupełnie dobrze. Zeby

od nich odpocząć. Przyjaźń czy nawet mniej podbudowany uczuciem związek

partnerski wystawiony jest w górach na tak intensywną próbę, że bardzo szybko się

wypala Tak chyba wypaliła się nasza górska przyjaźń z Wojtkiem Kurtyką.

Dokonaliśmy wspólnie tylu rzeczy, przeżyliśmy tak wiele -będąc przy tym jak plus z

minusem, biegunami przeciwnymi, ale przyciągającymi się - że musieliśmy się

rozstać. Inaczej zamęczylibyśmy się nawzajem.

- Słyszałem pogląd, że on po prostu od ciebie uciekł. Coś mu w tobie przestało

odpowiadać...

- Faktem jest jedno - byłem partnerem Wojtka, który wspinał się z nim najdłużej

spośród wszystkich, jakich miał. Nie licząc przypadkowych, wspólnych wspinaczek

w Alpach byliśmy razem na sześciu himalajskich wyprawach. Najczęściej tylko we

dwóch. Wojtek jest wielkim indywidualistą. Niechętnie ustępuje innym. Jednocześnie

to człowiek o większej niż inni wrażliwości.

Page 176: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

- Taką właśnie ma opinię. Rozmawiałem z nim nieco na te tematy, słuchałem

jego publicznych wystąpień. Z tego, co mówił, wynikało między innymi, że wiele

wypadków śmiertelnych wśród himalaistów w ostatnich czasach jest skłonny kłaść na

karb osłabienia partnerskiej więzi, zagubionej w pędzie do sukcesu

odpowiedzialności za drugiego człowieka.

To przecież z alpinizmu i himalaizmu przenosi się w codzienne życie pewne

schematy etyczne. Obraz ludzi związanych liną, gotowych narażać własne życie dla

ratowania towarzyszy, znany jest już w S2kole Tymczasem Kurt Diemberger, jeden z

dwóch,

Ok Willyego Bauera, który uratował życie z hekatomby na K-2.

V any, czy czuje jakąkolwiek odpowiedzialność za śmierć pięcior-wspinaczy

pozostałych w obozie na wysokości ośmiu tysięcy [r°w. odpowiedział krótko: „Nie".

157

Jak to jest- z tą odpowiedzialnością? Czy czujesz się odpowiedzialny za partnera, z

którym wyruszasz w górę?

- Jak za siebie samego. I nie mogę powiedzieć, abym kiedykolwiek słyszał, że

moi koledzy zwalniają się z niesienia sobie pomocy na górze. Nie rozumiem tego...

- Powrócę jeszcze do Diembergera i K-2. Słyszałem zadane mu pytanie i jego

odpowiedź. Było to podczas katowickiego festiwalu filmów górskich w lutym 1988

roku. Miałem jednak wrażenie, że pytającemu nie chodziło o wszystkich zmarłych

alpinistów. Kiedy Diemberger rozpoczął zejście, które przyniosło mu ratunek,

większość z nich już nie żyła. Razem z nim i Willym Bauerem usiłowała ujść z

życiem Dobrosława Miodowicz-Wolf - „Mrówka".

Usiłowała ujść z życiem, to mało powiedziane. Obok Bauera była tą, która w

tragicznych momentach wykazała najwięcej hartu ducha i wykrzesała z siebie

nieprawdopodobne siły fizyczne. Ona torowała drogę, ona podtrzymywała na duchu

Diembergera. I to ją właśnie, kiedy całkowicie opadła z sił, Austriak wyminął przy

poręczówce jak przechodnia na ulicy i już się za siebie nie obejrzał. Postawa zmarłej

z wyczerpania „Mrówki" urosła do symbolu. Diemberger stracił całą cześć, jaką

cieszył się zasłużenie do tej pory, ale uratował życie. Wielu nie bało się formułować

Page 177: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

bardzo jednoznacznych ocen tego zdarzenia - wielkość przeciwstawiali łajdactwu, że

posłużę się sformułowaniem wyjętym z prozy Andrzeja Wilczkowskiego'16.

- Zawsze bardzo dziwię się ludziom zdolnym do tak kategorycznych sądów. Nie

ma sytuacji jednoznacznych, nie ma stuprocentowych łajdaków i stuprocentowych

bohaterów. Ja zawsze staram się postępować zgodnie z własnym sumieniem. Ale nie

mogę założyć, że nigdy nie dojdzie do sytuacji, w której okażę się draniem. Nie mogę

też zapewnić, że będę bohaterem. Nie jestem nim zresztą. I nigdy nie byłem. Chociaż

mógłbym powiedzieć inaczej - nigdy nie musiałem być... I

- Dla niejednego człowieka himalaista to bohater. Czasem tylko dlatego, że ma

odwagę się wspinać. Co w takim razie jest dla ciebie bohaterstwem?

- Na pewno nie chodzenie w góry. Bohaterstwo to poświęcanie się dla innych, na

przykład dla rodziny albo dla ojczyzny. A ja wsp'-

116 Andrzej Wilczkowski - pisarz specjalizujący się w problematyce górskiej, autor

ksi^

żek ..Ludzie przed ścianą". „Śniegi pokutujące". „Miejsce przy stole", kiero wypraw

w Hindukusz i do Etiopii.

158

am się ' a himalajskie szczyty wyłącznie dla siebie. To że rodzina ma "tego jakąś

satysfakcję, jest pochodną moich sukcesów oczywiście, ale me walczę w górach z

myślą o niej.

To co powiedziałem, najlepiej ilustruje właśnie przykład Diember-era Nie musiałem

nigdy być bohaterem, choć już od tak dawna się wspinam Diemberger robi to o wiele

dłużej ode mnie, ponad trzydzieści lat. I dopiero niedawno pierwszy raz zdarzyła się

sytuacja, w której bohaterem mógł zostać. Byłby nim. gdyby wrócił po Mrówkę". Nie

wrócił, bo walczył o własne życie. Czy należy go za to potępić?

Jednego jestem pewien: gdyby wtedy wrócił po Dobrosławę, byłoby to zupełnie

normalne i być może nikt by nawet o tym nie wspomniał Być może Diembergerowi

czy też i mnie nie raz zdarzyło się wracać po partnera, wykonać gest. ruch, który

uratował mu życie. Ale o tym nie pamięta on ani ja, a co dopiero opinia publiczna.

- Jeszcze raz posłużę się myślą Andrzeja Wilczkowskiego: ,,Jeżeli zdamy sobie

Page 178: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

kiedykolwiek sprawę z tego, że nie stać nas psychicznie na rolę opiekuna

spolegliwego, należałoby się wycofać z tego kłopotliwego etycznie sportu, bo nikt

me dał nam prawa do rezygnacji z człowieczeństwa na rzecz naszej pasji górskiej".

Czy zatem człowiek ma prawo wpędzać się w taką sytuację, w której będzie musiał

wybierać?

- Może właśnie po to, aby sprawdzić, co wybierze?

- Ale cena takiego sprawdzianu jest bardzo wysoka...

- Niestety. I dodam jeszcze - bo to się nie może skończyć na tym słowie - że ci,

którzy najczęściej wydają opinie o nas, przeważnie nie są alpinistami. Czy mają więc

do tego prawo? Mają. Ale nie są w stanie wydać opinii całkiem prawdziwych. Ich

sądy nie mogą być obowiązujące. Alpiniści z kolei są bardzo ostrożni, bo... wiedzą, o

czym mówią.

- Rozmawialiśmy teraz o sprawach nieco ogólniejszych i tych, które me

dotyczyły ciebie bezpośrednio. Gdy na Czogori rozgrywały się jeszcze dramatyczne

wydarzenia, byłeś już daleko od Karakorum.

o powrocie do kraju znalazłeś się w centrum zainteresowania. Nie

o dlatego, że zdobyłeś swój jedenasty ośmiotysięcznik. olejna czwarta wyprawa z

twoim udziałem kończyła się śmiercią

inisty, p0 trzeciej wracałeś bez partnera. Zaczęło się mówić, że tu i ^Czl<a Ponosi

pecha. Owszem, wygrywa, ale tylko on. Poza tym And podniosły się głosy znów

obciążające cię winą za śmierć 2eJa Czoka i Tadka Piotrowskiego. A ty właśnie

przygotowywałeś

159

się do następnej ekspedycji. I miałeś zabrać ze sobą kolejnego partnera...

- To prawda. Słyszałem o wszystkim. I o tym, że uważają mnie za pechowca i że

niektórzy są skłonni obarczać mnie winą 2a śmierć kolegów. Tylko że nikt nie

odważył się powiedzieć mi tego wprost.

Korzystając w ostatnich latach z ,,gościnności" polskich wy-praw, zaciągałem

pewnego rodzaju dług, który wcześniej czy później, jak się spodziewałem, zostanie

mi wypomniany. Co prawda nigdy nie odmówiono mi udziału, traktowano moją

Page 179: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

działalność jak wspólny interes każdej wyprawy, ale nie zabrakło też małostkowości i

zawiści.

Atmosfera z lat 1985-1986 była dla mnie bardzo męcząca. Mocnych przeżyć

bezpośrednio po powrocie spod K-2 miałem wiele. Przede wszystkim spotkanie z

Danką Piotrowską, która właśnie oczekiwała narodzin dziecka. Bałem się, choć

nieraz już rozmawiałem z bliskimi tych. którzy nie wrócili z gór. I pamiętam, że po

rozmowie z tą dzielną dziewczyną, to ja wyszedłem pokrzepiony. Pomówieniami,

docierającymi do mnie z czwartych czy piątych ust, starałem się nie przejmować.

Czy wydarzenia ostatnich tygodni nie spowodowały u mnie zwątpienia, czy się

załamałem? Nie. Choć śmierć Tadka bolała mnie bardzo. Już od pewnego czasu

zauważyłem u siebie coś w rodzaju skorupy, pancerza ochronnego. Może po latach

wspinaczki, ocierania się o śmierć, oglądania jej, doszło do znieczulenia, pewnego

rodzaju braku wrażliwości. Czymś się przecież za to wszystko płaci.

Z drugiej strony tkwiła we mnie irracjonalna obawa, że chyba wisi nade mną jakieś

fatum, że działa prawo czarnej serii. Jak miałem ją przerwać? To, że wpadłem niemal

natychmiast w wir przygotowań do kolejnego wyjazdu, pozwoliło mi o tym

zapomnieć. Choć nie do końca. Złowróżbna fama o tragicznych wyprawach z

Kukuczką była niezwykle głośna. Nikt nie pamiętało tym, że wcześniej - od 1 971

doi 1984 roku - moje wyprawy i wspinaczki kończyły się szczęśliwie i z każdej

wracałem z partnerem.

Nawet Artur Hajzer, szykujący się do wyjazdu ze mną na Manaslu i Annapurnę,

odważył się powiedzieć coś na temat mojego pecha-Może ktoś z rodziny nie chciał,

żeby jechał w moim towarzystwi^j Mógł nie wytrzymać presji. Dziś, kiedy mamy już

za sobą uda Tl wspólne wejście na Manaslu, Annapurnę i Shisha Pangmę, ^

160

lerzyć. że przyczynił się do zakończenia złej passy. Wtedy wszystko było jeszcze

przed nami

Powiedziałeś o braku wrażliwości, o skorupie, pod którą się kry-z Może nie jest ona

tak szczelna, skoro kiedyś wyznałeś, że wśród wszystkich dotychczas zdobytych

przez ciebie gór są takie, na które nie chciałbyś nigdy wracać. Na przykład Nanga

Page 180: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Parbat i K-2...

Na •aaytach Świata

TRZY STOPNIE DO KORONY

Jerzy Kukuczka leader. Sześćdziesiąt dwa dni walki o szczyt. Śnieżna topiel i wiatr

dusiciel.,.Gratuluję wielkiego szlema". Annapurna odstąpiona. Z ceprem pod górę.

Wspinaczka na odwrót. Im wyżej, tym zimniej. Pierwszy raz po chińskiej stronie.

Alarm! Z „włosem i pod włos". Wszyscy w górę!

Jerzy Kukuczka leader

W drugim numerze „Taternika" z 1986 roku Józef Nyka pisał: „Zdecydowanie

najlepszy sukces sezonu odniósł Jerzy Kukuczka, dokonując wejścia na Manaslu117

(81 63 m) nową drogą od północnego wschodu, z doliny Manaslu (...). Droga jest

interesująca i logiczna, a jej wartość podnoszą znaczne trudności techniczne.

Pokonanie jej alpejskim stylem w trzyosobowym zespole w mroźne dni listopada

stawia ją w rzędzie najładniejszych osiągnięć himalajskich ostatnich lat".

- Równie chyba logiczne i interesujące jak droga na szczyt jest w przypadku tej

wyprawy to, że na jej bagażach pojawiły się nalepki z napisem: International

.Annapurna, Manaslu Expedition - Jerzy Kukuczka leader. Stałeś się jednocześnie

organizatorem, kierownikiem, postacią numer jeden. To była pierwsza prawdziwie

twoja wyprawa.

- Nigdy nie czułem w sobie zapędów organizatorskich, nigdy wcześniej nie

widziałem się też w roli szefa. Jak więc do tego doszło, że jednak zacząłem

przygotowywać własne wyprawy i co to właściwie znaczy? W tyni czasie

najzwyczajniej w świecie nie przygotowywano w kraju wypraw w góry, w których

jeszcze nie byłem, a nie mogłem liczyć na żadne zaproszenie zza granicy. Jeśli

chciałem zachować bodaj minimalne szanse w wyścigu po ośmiotysięczniki - a

chciałem, jeśli na zaplanowanych przeze mnie „polskich drogach" nie mia mnie nikt

ubiec - musiałem sam przygotować ekspedycję na braku

117 Manaslu - „Góra Dusz", szczyt w Himalajach, wys. 8163 mn.p.m. Pierwszym'

Page 181: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

wierzchołku byli: Japończyk Toshio Imanishi i Szerpa Gyaldzen Norbu - w 1 956

ro*i

Reinhold Messner wszedł na szczyt w roku 1 972.

162

rni trzy wierzchołki: Z pewnością przyczyniło się do tego i to, że ndczas jednej z

poprzednich ekspedycji usłyszałem od jej młodego, ambitnego szefa, że

wykorzystuję pozycję gwiazdora i wożę się kosztem innych.

Sześćdziesiąt dwa dni walki o szczyt

Wracając spod Kangchendzongi, złożyłem w ministerstwie turystyki Nepalu prośbę o

zezwolenie na atakowanie Manaslu i Annapurny. A nim wyjechałem pod K-2,

zaproponowałem uczestnictwo w tej podwójnej wyprawie Arturowi Hajzerowi.

Ceniłem w nim oprócz bojowości i ciągu w górę talenty organizatorskie, przydatne

gdyby zawiodły moje. Kiedy wróciłem spod K-2, trzy czwarte przygotowań było już

gotowych dzięki Arturowi i wspomagającemu go Ryśkowi Wareckiemu. Brakowało

jeszcze trochę złotówek i pewnej kwoty w dewizach. Częściowo zapewniła ją para

Meksykanów - Elsa Avila i Carlos Carsolio, których poznałem pod Nangą Parbat. Po

resztę kołatałem z determinacją do różnych drzwi. Wreszcie otwarły się jedne,

prowadzące do gabinetu bardzo ważnego i bardzo wysokiego urzędnika. Wystarczył

wtedy jeden telefon i sprawa była załatwiona.

Przyłączył się też do nas Wojtek Kurtyka, co przyjąłem za dobrą wróżbę. Mogliśmy

wyruszać. Plan wyprawy był następujący: bardzo szybko uporać się z Manaslu, która

według posiadanych informacji nie była zbyt trudna technicznie. Wybrana nowa

droga przez grań północno-wschodnią choć długa, stosunkowo łagodnie się wznosiła,

co dawało szansę na dobrą aklimatyzację. Więcej czasu mieliśmy poświęcić dużo

trudniejszej, południowej ścianie Annapurny. Skąd mogliśmy wiedzieć, że wszystko

będzie akurat odwrotnie?

- Każda z twoich wypraw nosi jakiś rys charakterystyczny. Jak określiłbyś

zmagania z Manaslu?

- To była nieprawdopodobnie uparta, pełna determinacji walka ze -egiem i

wiatrem. Śnieg zasypywał nas, nasze namioty i liny poręczowe. W śnieg zapadaliśmy

Page 182: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

się po kolana, po pas, po szyję. Śnieg

prowadzał nas do rozpaczy i przepełniał strachem. W śniegu grzęź-V sami, grzęzły w

nim po wielekroć i nasze nadzieje. Wiatr wiejący eprawdopodobną siłą wzmagał to

śnieżne szaleństwo. Przez d0 a^anowe podmuchy zimno, i tak już dokuczliwe,

stawało się nie mjałn'es'ema- I jak na ironię wspinaczka, choć według zamierzeń a

być szybka i bezproblemowa, przerodziła się w gehennę tak

163

długą, jakiej nie zdarzyło mi się nigdy przeżyć w Himalajach. Nigdy też tak często

nie poddawałem się, żeby się znów zrywać do ataku i... wreszcie zwyciężyć.

- Czy prowadzisz podczas wyprawy zapiski, coś w rodzaju dziennika

pokładowego?

- Zawsze, ale niezbyt regularnie. Również podczas tej ekspedycji notowałem

najważniejsze wydarzenia.

- Zajrzyjmy zatem w diariusz i dowiedzmy się, jak przebiegała śnieżna bitwa o

Manaslu:

Kathmandu. 29 sierpnia 1986 r.

Jesteśmy już wszyscy w komplecie. Oprócz Elsy i Carlosa dołączył do nas Edek

Westerlund z żoną, Renatą. To Polonus z Wiednia, czynnie nam kibicujący i

wspomagający. Przybył też z Kathmandu Wojtek Kurtyka. Znów więc będziemy

wspinać się razem. Mam nadzieję, że z powodzeniem.

Karawana, dzień piąty, 3 września 1 986 r.

Od dłuższego już czasu idziemy w jednym wąwozie. Płynący jego dnem strumień

tworzy dziesiątki przepięknych kaskad i wodospadów. Wspaniałą oprawą jest bujna,

soczysta zieleń. Można by się zachwycać otoczeniem, gdyby nie okropna duchota i

dający się we znaki monsun. Właściwie każdego dnia leje.

Minionej nocy rozłożyliśmy się na łące, nad brzegiem strumienia, i około pierwszej

obudziliśrrjy się kompletnie zalani wodą. Materace pływały, a wkrótce po tym

mokrym przebudzeniu staliśmy zanurzeni po kolana w wodzie. To nasz mały

strumyczek wezbrał gwałtownie i pogrążył zupełnie łąkę, którą upatrzyliśmy sobie na

biwak. Rzeczy wynieśliśmy na pobliskie wzniesienie, a resztę nocy spędziliśmy na

Page 183: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

wiszącym moście. Jedynym suchym miejscu w okolicy.

Karawana, dzień siódmy, 5 września 1 986 r.

Od wysokości 4000 metrów mieszkają już Tybetańczycy. Tragarzy, których

wynajęliśmy wcześniej, musimy odprawić, bo Tybetańczycy nie wpuszczają na swój

teren konkurencji. Trzeba wynająć miejscowych. Oczywiście za potrójną cenę.

Zostaje tylko sirdar i jego pomocnik. Swoją drogą mam ich już od pewnego czasu na

oku, bo coś mi nie pasuje z forsą na wypłaty dla kulisów (...)118.

"8 Fragmenty, dotyczące znanej już czytelnikom historii sirdara wydrwigrosza,

zostały w dzienniku opuszczone.

164

Baza, 8 września 1 986 r.

Jesteśmy na wysokości 4400 metrów. Zaledwie niecały dzień drogi od najbliższej

wioski tybetańskiej o nazwie Sama. Wschodnia grań, której pokonanie mamy w

planie, zaczyna się właściwie zaraz za wsią. Nasza baza stoi na stoku moreny

lodowca Manaslu. Tu grań ma już prawdziwie wysokogórski charakter. Czujemy się

jak na tatrzańskiej hali w najbardziej deszczowe lato.

Baza, 1 2 września 1 986 r.

Parna i deszczowa aura dała się w czasie karawany niektórym z nas we znaki. Źle się

czuje Rysiek Warecki. Narzekają też Edek i jego żona

Baza, 1 3 września 1 986 r.

Rysiek ma objawy zapalenia płuc. Czuje się tak źle, że wysyłamy gońca do

oddalonego o dwa dni drogi posterunku policji z prośbą o przysłanie helikoptera,

który zabrałby go do szpitala.

Baza, 1 6 września 1 986 r.

Dziś odlecieli do Kathmandu Rysiek i Edek z żoną. Zostajemy więc w piątkę: Elsa,

Carlos, Artur, Wojtek i ja. Już jutro wyruszamy w górę. Do tej pory Manaslu

odsłoniła się nam spoza gęstego welonu chmur tylko raz. A więc jednak jest. Warunki

wydają się być bardzo dobre. Mało śniegu. W bazie leje deszcz.

Baza, 23 września 1 986 r.

Mamy już dwa obozy i teren rozpoznany do 6800. Wyżej śniegu jest więcej, niż

Page 184: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

przypuszczaliśmy. Świeży puch, bardzo kopny, zmęczył nas okropnie. Ciągle

zmienialiśmy się na prowadzeniu. Do pierwszego biwaku na 5600 walczyliśmy

głównie ze śniegiem. Powyżej trafiliśmy na spore trudności skalne, ale wspomogły

nas nieco poręczówki pozostawione przez Japończyków i Austriaków. Po drugim

biwaku na około 6000 weszliśmy już w teren łatwiejszy, ale za to znów wpadliśmy w

kopny śnieg. Do tej pory mieliśmy nadzieję, że jakoś się to uleży, ale nic z tego.

Zaczęło sypać jak diabli. Trzecią noc spędziliśmy na 6400 i kolejnego dnia

podeszliśmy pod 6800. Gdyby nie wyczerpujące się zapasy gazu, poszlibyśmy może

jeszcze wyżej, a tak musieliśmy się wycofać. Dopiero podczas zejścia powstały

obozy - drugi na 6400 i pierwszy na 5600.

165

Baza. 5 października 1 986 r.

Chcieliśmy po pierwszym wyjściu odpoczywać trzy dni, a tymczasem siedzimy tu

już prawie dwa tygodnie. Ciągle pada. Najpierw deszcze, a teraz śnieg. I co najgorsze

nie widać końca załamania pogody. W dodatku zaczynają topnieć zapasy jedzenia.

Trzeba je uzupełniać w okolicznych wioskach, ale i tak naszym głównym daniem

stają się ziemniaki i ryż. Rano, w południe i wieczorem. Najlepsze racje

zachowujemy na akcję w górach.

Baza, 1 0 października 1 986 r.

Mamy za sobą próbę wyjścia w górę. Tym razem już we czwórkę, bo Elsa wycofała

się z akcji. Śniegu napadało nieprawdopodobnie dużo. Im wyżej, tym więcej.

Zapadaliśmy się po pachy, po szyję. Uprzednio założone poręczówki wyciągaliśmy

spod półtorametrowej warstwy puchu. W miejscu obozu pierwszego idealnie równa

powierzchnia. Ani śladu namiotu. Sondowanie. Czubek namiotu prawie metr pod

powierzchnią. Zeby go odkopać, musieliśmy odrzucić ponad dwa metry śniegu.

Namiot był w bardzo złym stanie. My też nie byliśmy w lepszym. We znaki dawało

się napięcie nerwowe. Czuło się, że to, czym idziemy, dosłownie ,,wisi" i lada chwila

może wyjechać spod nóg. To jest uczucie podobne do ostrożnego stąpania po cienkim

lodzie, który nie wiadomo kiedy trzaśnie.

Po noclegu dylemat - iść czy nie iść wyżej - rozwiązał się sam. Artur, który pierwszy

Page 185: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

był gotowy, postąpił dosłownie kilka kroków w kierunku rozległego pola śnieżnego,

ciągnącego się ponad namiotem i w tym momencie... poszło. Cała ogromna śnieżna

decha, długości ponad kilometra, runęła w dół. Zawróciliśmy.

Baza. 19 października 1986 r.

Jesteśmy i po drugiej próbie. Początek był taki sam jak za pierwszym razem, bo

ciągle sypało. Znów śnieżna orka, znów wyrywanie zasypanych poręczówek. W tym

właśnie miejscu straciliśmy Wojtka. Nie dosłownie, ale chyba wtedy podjął decyzję o

wycofaniu się. W pewnym momencie zatrzymał się na stoku i powiedział: „Chłopaki,

wracam, to jest zbyt niebezpieczne". Na te słowa siedliśmy i odbyła się krótka

narada. Wojtek: „Schodzimy wszyscy". Ja: „W bazie kończy się żywność. To nasza

ostatnia próba. O tym, że niebezpiecznie, wiedzieliśmy od samego początku.

Zdecydujmy wspólnie i albo razem pójdziemy w dół, albo w górę". Przyszła kolej na

Carlosa: „Because in Mexico is very hard economic situation, I think that it is last

expedi-

166

tion for which I could get money and it's the reason I am determinate in spiteof

difficultiestogotothetop"119. Powiedziałto takim tonem i z taką miną, że wszyscy

gruchnęliśmy śmiechem. Atmosfera na chwilę odta-jała. Sprawę trzeba było jednak

rozstrzygnąć. Zaczęliśmy głosowanie od nowa. Artur: „Mam już tego śniegu po

pachy dość. Więcej tu nie wrócę. Wolę to skończyć teraz. Powinniśmy iść w górę".

Wojtek: „Mam to w d...". Mój głos przeważył i zawróciliśmy. „Jeśli zaciśniemy pasa i

pogoda się poprawi, spróbujemy jeszcze raz" - powiedziałem.

Wojtek według danej sobie obietnicy - choć nie był chyba do tego przekonany -

czekał siedem dni. Do dziś. Usiłowałem go jeszcze zatrzymać, ale nie chciał zmienić

postanowienia. Nie skłoniło go do tego nawet słońce, które pojawiło się po raz

pierwszy od kilku tygodni. Wyruszył do Kathmandu, okrzyknąwszy nas szaleńcami.

Do wspinania zostaliśmy we trzech. Może już jutro pójdziemy w górę.

Baza, 30 października 1 986 r.

Ta próba była najgorsza ze wszystkich. Mamy już zupełnie dosyć. To chyba koniec

wyprawy.

Page 186: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Baza, 31 października 1 986 r.

A jednak jeszcze zostaliśmy i być może spróbujemy kolejnego ataku.

Niespodziewanie poprawiło się nam zaopatrzenie w gaz i żywność. Dostaliśmy tego

sporo w spadku po wyprawie kolumbijskiej, działającej na drodze normalnej, i od

Jugosłowian, wspinających się od strony doliny Pungen. Oni się już wycofali.

Nasza trzecia próba, która jeszcze wczoraj wydawała się ostatnią, skończyła się na

7500. Do jedynki dotarliśmy brnąc we wcale nie osiadłym śniegu. Spodziewaliśmy

się tego wraz z pojawieniem się słońca. Znów powtórzyła się historia z szukaniem

namiotu. W nocy zaczęło wiać. Zrobiło się bardzo zimno. Do dwójki doszliśmy

nazajutrz, w miesiąc po jej założeniu. Zimno doskwierało tak bardzo, że zaczęliśmy

tracić czucie w nogach, a Carlos na dodatek odmroził ręce. Zrobiły się białe. Musiał

wracać do bazy. Zostaliśmy więc z Arturem we dwóch. Prawdę mówiąc postąpiliśmy

wbrew zasadom, bo Carlos nie powinien schodzić sam, ale...

W dwójce odpoczywaliśmy dzień. Rano następnego dnia śnieg był

"s ..Ponieważ w Meksyku jest bardzo ciężka sytuacja ekonomiczna, myślę, że jest to

ostatnia wyprawa, na którą udało mi się zdobyć pieniądze, wobec tego zdecydowany

jestem mimo trudności iść aż do samego szczytu."

167

jak beton. Wspaniały. Ale zimno straszliwe. Doszliśmy do 7300 i tam rozbiliśmy

obóz trzeci. Po nocy zdecydowaliśmy się iść wyżej na lekko. Tylko z linami i

płachtami. Droga weszła w skały i wspinaczka jakby ugrzęzła w monotonnie

powtarzanych czynnościach. Odśnieżyć fragment skały, wyszukać miejsce na

stopień, uchwyt, wbicie haka i od nowa. Dwa wyciągi po osiemdziesiąt metrów

zajęły nam pół dnia.

0 14,30. na wysokości 7700 zobaczyliśmy podszczytowe plateau. a na nim

straszne rzeczy. Pióropusz śniegu wzniesiony przez wiatr niósł się na kilku

kilometrach. Przy takim huraganie nie mogło być mowy o kontynuowaniu drogi.

Noc spędziliśmy w dwójce z zamiarem rannego przetrawersowania do drogi

normalnej. Dwieście pierwszych metrów wspinaczki szło jeszcze jako tako, ale już na

7000 znów wpadliśmy w straszliwy wiatr. Już około 4 po południu musieliśmy

Page 187: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

rozbijać namiot, bo wiatr wciąż się wzmagał i baliśmy się, że za chwilę nie zdołamy

tego uczynić. I nie zdołaliśmy. Noc przesiedzieliśmy z namiotem na głowach, bici po

twarzach szarpanym przez wichurę płótnem. Rano - decyzja o odwrocie. Czuliśmy

się zupełnie pokonani. Zlikwidowaliśmy obóz drugi, potem pierwszy, ale podczas

zejścia myśl o podjęciu jeszcze jednej próby nie dawała mi spokoju. Kiedy

powiedziałem o tym Arturowi, zapytał tylko: „Jak? Przecież zlikwidowaliśmy

wszystko, nawet liny poręczowe". „Tym lepiej - powiedziałem - pójdziemy inną

drogą".

Baza. 5 listopada 1 986 r.

Za chwilę wychodzimy. Mamy już dość dolnego odcinka grani

1 dlatego wybrałem wspinaczkę lewą połacią północno-wschodniej ściany.

Carlos, który tymczasem wydobrzał, idzie z nami.

Baza. 13 listopada 1 986 r.

A jednak daliśmy radę! Nie do trzech, a do czterech razy sztuka! Zdobyliśmy

Manaslu po nieprawdopodobnej sześćdziesięciodwu-dniowej walce. Na szczycie

stanęliśmy z Arturem o 9,45 dziesiątego listopada. Carlos, który znów poczuł się źle,

został w namiocie na wysokości 7950. Po dwóch dniach, dwunastego listopada,

byliśmy już w bazie. Moja najdłuższa himalajska wyprawa dobiegła końca.

- Zapis w twoim notatniku pod datą trzynastego listopada jest bardzo lakoniczny. Nie

wierzę, żeby podczas tych kilku dni od rozpoczęcia decydującego ataku nie działo się

nic interesującego. Czy mógłbyś nieco dokładniej opowiedzieć o zdobyciu

wierzchołka Manaslu?

168

Śnieżna topiel i wiatr dusiciel

- Jeszcze ramutko piątego listopada, kiedy wyjrzeliśmy z namiotów na zewnątrz,

szalała zawierucha i śnieg. Ale około 6 zbudził nas sirdar okrzykiem: '.Pogoda!"

Mimo późnej pory poszliśmy. Pierwszy biwak na 5000 metrów. Potem przez śnieżne

pola, znów walka po pas, po szyję. Namiot na grani rozbiliśmy już po ciemku. Sen

był kamienny, bo zmęczyliśmy się nieludzko. Rano na niebie cirrusy. Znak, że diabli

wezmą nie najgorszą na razie pogodę. Ale ruszyliśmy. Z całym wyposażeniem na

Page 188: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

plecach. Trzeci biwak wypadł tam, gdzie poprzednio stał obóz trzeci. Na naszą starą

drogę wróciliśmy bowiem mniej więcej na wysokości 6800 metrów. Na 7700

metrach znów biwak, tam gdzie stała czwórka. Od tego momentu zaczął odstawać

Carlos. Zrobił się apatyczny, w śpiworze leżał jak kłoda. Odezwały się też jego

odmrożone palce u rąk.' No, ale z tym liczyliśmy się już przed wyjściem z bazy.

Teraz potwierdziły się obawy. Nie trzeba było się godzić na udział Carlosa w ataku.

W południe tego dnia, kiedy opuściliśmy biwak na 7700 metrach, zaczęło sypać.

Potem weszliśmy w chmurę i przy takiej mizernej widoczności dotarliśmy do

podszczytowego plateau, między wierzchołkiem głównym a wschodnim. Mniej

więcej na wysokości 7900 metrów. Na plateau stanąłem pierwszy, założyłem

asekurację na sztywno i ruszyłem w kierunku dziewiczego wierzchołka wschodniego.

który był tuż, tuż. Nie mogłem się opanować i nie czekałem na kolegów. Doszli do

mnie już na górze.

W dół zjeżdżaliśmy w zupełnej mgle. Trafiliśmy jednak na przełęcz i zaczęliśmy

marsz w kierunku szczytu głównego. Jednak po godzinie nie wiedzieliśmy już

zupełnie, w którą stronę się obrócić. To wspinaliśmy się, to schodziliśmy z

niewielkich kulminacji śnieżnych, pojawiających się jedna za drugą. Pod którąś z

nich rozbiliśmy namiot, bo iść już się zupełnie nie dało i Carlos coraz bardziej

narzekał na ręce. Zerwał się też wiatr. Tak silny, że dusił, uniemożliwiał oddychanie.

Oddechy wciskał nam na powrót do płuc.

Jakoś udało nam się ustawić namiot, ale i wewnątrz wiało tak, że gotowanie było

niemożliwe. Carlosa. który zobojętniał na wszystko, zmuszaliśmy do ruszania od

czasu do czasu palcami. Zaaplikowaliśmy mu też ronikol na rozszerzenie naczyń

krwionośnych. Spaliśmy we wszystkich ubraniach, jakie mieliśmy ze sobą. a mimo to

w śpiworach było potwornie zimno. Lodowaty wiatr wciskał się wszędzie.

Początkowo mieliśmy spróbować wyjść o 2 w nocy. Ale gdzie tam!

169

Nie było mowy bodaj o wychyleniu się z namiotu. Apatia powoli zaczęła ogarniać i

mnie. Zimno nie pozwalało spać. Artur podgrzał coś mokrego w menażce i właśnie

wtedy zauważyliśmy, że chyba idzie ku lepszemu, bo wcześniej nie udało nam się

Page 189: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

roztopić nawet kubka śniegu. A teraz? Leżeliśmy porcjując na łyki letnią wodę i

wsłuchiwaliśmy się w odgłosy wichury.

Rano czekała nas niespodzianka. Wyszło słońce i ukazał się szczyt. Carlos nie chciał

nawet słyszeć o ataku. Artur uważał, że droga do wierzchołka zajmie nam co

najmniej pięć godzin i też się wahał. Zacząłem na zimno rozważać sytuację. Szczyt

był zbyt blisko, żeby zrezygnować. Byłem pewien, że dojdziemy na górę w ciągu

dwóch godzin. I niewiele się pomyliłem. Jeszcze przed wyjściem ustaliliśmy z

Carlosem, że ma powoli zwijać biwak i gotowy do zejścia czekać na nasz powrót.

Pierwsze pięćdziesiąt metrów marszu było jak zanurzanie się w przerębli. Wiatr

przewiewał na wskroś. Czuło się, jak wewnątrz wszystko kostnieje. I właśnie wtedy

Artur był bliski poddania się, chciał nawet zawrócić do namiotu. Krzyczałem do

niego przez wichurę, że to tylko najwyżej godzina drogi. Uwierzył, nie uwierzył? W

każdym razie przekonał się niebawem, że pomyliłem się zaledwie o czterdzieści pięć

minut. Na wierzchołku, a właściwie olbrzymim przykrywającym go śnieżnym

nawisie, zrobiłem tylko jedno zdjęcie. Tylko raz udało mi się zwolnić, wcześniej

zresztą naciągniętą, migawkę aparatu, na więcej nie pozwolił mróz. Artur nawet nie

próbował wyciągnąć swojej kamery.

Przy namiocie byliśmy po trzydziestu minutach. Carlos czekał na nas. owszem, ale w

śpiworze. Nie zrobił nic. Był zupełnie otępiały. Na słowa nie reagował, trzeba go

było mobilizować krzykiem. Właściwie nie kojarzył, gdzie obaj z Arturem byliśmy,

że w ogóle wychodziliśmy. Obaj widzieliśmy, że jest z nim gorzej niż poważnie.

Dostał podwójną dawkę ronikolu i to go trochę postawiło na nogi.

Ubraliśmy go prędko, spakowaliśmy rzeczy i w dół. Ronikol poprawił wprawdzie

nieco fizyczną kondycję Carlosa, ale też jednocześnie spowodował u niego zwidy,

halucynacje. Cały czas prowadziliśmy go na trzymetrowej linie jak na smyczy. Na

szczęście śnieg był twardy, wywiany i szybko udawało się nam tracić wysokość. Na

7000 metrów zrobiło się już lepiej, ale tylko chwilowo, bo kiedy następnego dnia

trzeba było schodzić niżej - Carlos dostaje kolejną dawkę ronikolu, gdyż ręce bardzo

mu dokuczają - znów zaczęły się halucynacje, a na domiar wszystkiego na powrót

wpadliśmy w śnieg po piersi.

Page 190: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

170

Wchodziliśmy drogą normalną, a na niej czaiło się i inne niebezpieczeństwo -

szczeliny. Wiele pomogły nam zostawione przez Kolumbijczyków trasery. Carlos

osłabł już tak, że musieliśmy się z Arturem podzielić jego rzeczami. Plecak miał

sakramencko ciężki i kiedy zaczęliśmy go rozpakowywać, okazało się, że jest w nim

mnóstwo kamieni spod szczytu! Chyba ze dwa kilogramy. W pierwszym odruchu

chciałem je wyrzucić, ale właśnie na ten moment Carlos jakby się zbudził, otrzeźwiał

i rzucił się dosłownie na mnie z histerycznym okrzykiem: „Nie wyrzucaj!" W końcu

zostawił sobie, to znaczy nam, jeden skalny odłamek. Na to mogłem się jeszcze

zgodzić, przekonany, że wieczorem dotrzemy już do bazy. Ale tego dnia udało się

nam zejść tylko czterysta metrów niżej.

Zejść, to zresztą nie najwłaściwsze słowo, bo tak naprawdę płynęliśmy w dół w

śniegu. Aż dopłynęliśmy do miejsca, w którym drogę przedzieliła nam szczelina.

Szerokości miała ze dwa metry, głęboka była na kilkanaście z podciętymi mocno

brzegami. Można ją było obejść albo przeskoczyć. Jak wkrótce sprawdziliśmy,

pozostało nam tylko to drugie. Pozornie wydawać się może, że przeskoczenie

dwumetrowej szczeliny dla dorosłego mężczyzny to fraszka. Trzeba jednak pamiętać,

na jakiej działo się to wysokości, na jak nachylonym i zaśnieżonym stoku i jak w

końcu potwornie byliśmy zmęczeni.

Stanowisko asekuracyjne przygotowałem sam, razem wydeptaliśmy w śniegu coś w

rodzaju wąwozu-rozbiegu. Pierwszy miał skakać Artur, najwyższy i z najdłuższymi

nogami. Spróbował raz, drugi i skapitulował. Przyszła kolej na mnie. Trzy razy

brałem rozbieg i trzy razy zatrzymywałem się tuż przed szczeliną. Wreszcie za

czwartym odbiłem się z całych sił i z wielkim wrzaskiem niczym samuraj poleciałem.

Z całych sił wbiłem czekan w wargę szczeliny już po przeciwległej stronie i

utrzymałem się. To był z pewnością najwspanialszy skok w moim życiu. Teraz, kiedy

już założyliśmy linę w poprzek przeszkody, chłopcy skakali dużo spokojniej. Noc

spędziliśmy jeszcze na śniegu, następną przespaliśmy już w bazie.

„Gratuluję wielkiego szlema"

- Koniec wyprawy na Manaslu okazał się też dla ciebie końcem wyścigu przez

Page 191: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

czternaście ośmiotysięczników. Wprawdzie ty zdobyłeś dopiero swój dwunasty, ale w

czasie gdy zmagałeś się ze śniegami ..Góry Dusz", Messner wszedł na Makalu i

Lhotse, a więc - w jego

171

przypadku - na dwa ostatnie z owej czternastki. Tak jak to zapowiedział. został

pierwszym człowiekiem, który miał je wszystkie pod stopami. Było zatem po

zawodach. Żal? Smutek? Gorycz porażki?

- Tak, ale przede wszystkim ulga, że nie będzie już presji publicznej, że nie trzeba się

spieszyć. Czy żal? Oczywiście. Choć zdawałem sobie sprawę, że szans na wygraną

mam niewiele, to przecież liczyłem w duchu, że może jednak będę pierwszy.

Już z Kathmandu wysłałem do Reinholda telegram: „Gratuluję wielkiego szlema".

Książkę, którą wydał w kilka miesięcy po zdobyciu Lhotse, zaczął właśnie tymi

słowami.

„Dziwnie powiązane były ze sobą losy liderów tej swoistej konkurencji na wysokości

ośmiu tysięcy metrów. Trzeci w klasyfikacji i coraz mocniej następujący na pięty

Jerzemu Kukuczce był Szwajcar, Marcel Ruedi, masarz z zawodu, który upodobał

sobie zdobywanie najwyższych gór, a czynił to za pieniądze zarobione wyrobem

wędlin i kiełbas.

Pod koniec lata 1986 roku miał na swym koncie 9 wierzchołków ośmiotysięcznych i

z nadzieją zdobycia kolejnego wyruszył jako członek wyprawy... polskiej,

zorganizowanej przez Klub Wysokogórski z Łodzi120.

Wspinał się w grupie zaiste doborowej, bo w towarzystwie Wandy Rutkiewicz,

Krzysztofa Wielickiego, trzech Austriaków - Wolfganga Nairza, Maxmiliana

Fankhausera, Wolfganga Stricknera i rodaka Waltera Eggera.

Wspinał się po raz ostatni w życiu: »ldący wolniej Marcel pozostał w tyle, spotykając

schodzącego Krzyśka około 80 metrów poniżej szczytu. Czuł się dobrze, wypił

herbatę z termosu Krzysia i wziął od niego czekoladę. Niedługo potem osiągnął

prawdopodobnie szczyt jako swój 10 ośmiotysięcznik. Był to zarazem dziesiąty dzień

od przybycia Marcela do bazy, a siedemnasty od opuszczenia Zurychu.

Niestety, ten olbrzymi wysiłek bez pełnej aklimatyzacji miał jednak fatalne

Page 192: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

następstwa. Marcel musiał zabiwakować w zejściu bez jakiegokolwiek sprzętu, a

następnego dnia w godzinach rannych z największym wysiłkiem zszedł poniżej

obozu III i tam zmarł siedząc w śniegu«.

Marcel spieszył się bardzo, chciał bowiem jeszcze tej jesieni spróbować wejść na

Lhotse i Everest. »Pójdę wolno - powiedział do Oelza

120 Kierownikiem ekspedycji był Krzysztof Pankiewicz.

172

przed opuszczeniem bazy - a jak się nie da, zawrócę«. Atak Wielickiego i Ruediego

obserwował zespół Messnera, który szedł w odstępie dnia, czekając na przedeptanie

szlaku. 25 września Tyrolczycy śledzili zmagania Ruediego, który schodził padając

co chwilę. Jego zwłoki znaleźli pb południu Szerpowie Messnera. Na podstawie ich

opisu dr Oelz121 stwierdza śmierć w wyniku ostrego obrzęku płuc. Jest wykluczone -

mówi - by Messner lub Wielicki mogli mu pomóc. Tam każdy musi zważać na siebie,

to jest walka o przeżycie"122.

Annapurna odstąpiona

- Przygotowanie wyprawy na Annapurnę123 ilustruje jeden ze sposobów

uzyskania zezwolenia. Zdobyte uprzednio straciło już ważność w czasie, kiedy

zmagałeś się z Manaslu, i trzeba było załatwić nowe. Wiem, że próbowałeś w

nepalskim ministerstwie turystyki, wracając spod „Góry Dusz".

- Miałem nadzieję na przedłużenie zezwolenia udzielonego tamtej ekspedycji.

Wtedy pod Manaslu musieliśmy zamówić helikopter, bo Carlos, który się okrutnie

poodmrażał, wymagał natychmiastowej opieki lekarskiej. Nogi miał sine i napuchłe

jak banie. Nie mógł już zupełnie chodzić i do najbliższej wioski nieśli go tragarze.

Właśnie helikopterem, który się tam zjawił po dwóch dniach, przyleciał list od Ryśka

Wareckiego.

W Kathmandu doszedł już do siebie po zapaleniu płuc i teraz przesyłał nam

wiadomość, że udało mu się załatwić przedłużenie zezwolenia na atakowanie

Annapurny. Zostawiłem więc cały majdan na głowie Artura i poleciałem razem z

Carlosem. Rano następnego dnia wiedziałem już, że tym razem wyprawa jest

definitywnie zakończona Okazało się, że żadnego przedłużenia nie ma. Podchody

Page 193: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

trzeba było zaczynać od początku. I choć nie musiałem się już spieszyć, to nie

czekając na Artura, wyruszyłem czym prędzej do kraju, żeby jeszcze dogadać się z

warszawianami. Wiedziałem, że od dłuższego czasu przygotowują wyprawę właśnie

na Annapurnę. Chciałem wyjednać u nich chociaż dwa miejsca. Dla siebie i Artura,

131 Dr Oswald Oelz z Zurychu również uczestniczył w polskiej wyprawie na

Makalu.

„Taternik" 1986, nr 2. s. 68.

123 Annapurna - była pierwszym ośmiotysięcznikiem zdobytym przez człowieka

Wys 8078 m n.p.m. Pogromcy. Francuzi Maurice Herzog i Louis Lachenal. stanęli na

szczycie w roku 1950. Reinhold Messner w 25 lat później

173

- I jeśli się nie mylę, wypadło ci wieść rozmowy z Januszem Kur-czabem. Raz w

przeszłości odmówił...

- Ech, sytuacja była wtedy inna. Tym razem dowiedziałem się. że warszawianie

po trzech latach prób w ogóle zrezygnowali z wyjazdu Nie mogli sobie poradzić ze

zdobyciem funduszy. Stanęło więc na tym, że odstąpili mi swoje zezwolenie. Miałem

zatem glejt, ale całą resztę musiałem zorganizować od początku. To było w czasie

starań o Shisha Pangmę i przy okazji licznych spotkań z urzędnikami Głównego

Komitetu Kultury Fizycznej i Turystyki otrzymałem obietnicę dewizowego wsparcia.

Podczas tej samej kolacji, kiedy poznałem chińskiego ministra sportu.

Nawiasem mówiąc, pieniądze dostałem do ręki dosłownie w dniu wylotu do

Kathmandu, ale chcąc doprowadzić wyprawę do skutku, musiałem założyć, że

wszystko będzie po naszej myśli. Zezwolenie opiewało wszak na zimę 1986/1987. Z

Wandą Rutkiewicz, Krzy-śkiem Wielickim, Arturem Hajzerem podzieliliśmy się

robotą tak, że w ciągu dwóch tygodni wszystko było praktycznie gotowe.

I właśnie w tym czasie, na początku grudnia, zatelefonował do mnie dziennikarz z

Włoch, zainteresowany moją ekspedycją. Przedstawił się jako Jacek Pałkiewicz. Nic

mi to wówczas nie mówiło, on zaś na początku nie zdradził się ze swoimi planami.

Najpierw przeprowadził ze mną wywiad i dopiero na koniec zapytał, czy byłby

możliwy jego wyjazd ze mną pod Annapurnę. Wyjaśniłem, że każdy nowy uczestnik

Page 194: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

to dodatkowe koszty, więc... Chciał wiedzieć ile. „Trzy i pół, cztery tysiące dolarów"

- odpowiedziałem. „Czy jak zapłacę, to mnie ze sobą weźmiesz?"„A czy byłeś kiedy

w tak wysokich górach?" -pytam. „Nie, ale mam inne referencje. Samotne

przepłynięcie szalupą Atlantyku, pokonanie bagien i dżungli na Borneo, wędrówka

przez Saharę, pokonanie na nartach i rakietach zachodniej Kanady". Taka mniej

więcej wymiana zdań odbyła się wtedy między nami.

Nie chodził po górach, ale też nie był facetem, który życie spędzał za biurkiem.

Spodobało mi się to, co mówił. I zgodziłem się.

Kiedy wyprawa, wsparta dewizowo, miała realne szanse na wyjazd, odezwali się

nagle dawni właściciele zezwolenia - chcieliby też wyjechać. Niestety ze względów

finansowych było to niemożliwe. Ostatecznie jednak wzięliśmy ze sobą jednego

członka stołecznego Klubu Wysokogórskiego. Był nim lekarz. Michał Tokarzewski.

Z ceprem pod górę

- Korzystałeś już wcześniej z dewizowych zastrzyków zagranicznych wspinaczy,

ale w osobie Jacka Pałkiewicza zgłosił się przecież ktoś zupełnie innego pokroju.

Można by go nazwać z góralska ceprem. Czy mam rozumieć, że każdy, kto wpłaciłby

na konto wyprawy odpowiednią kwotę w dolarach, markach czy funtach, mógłby

zostać jej członkiem?

- Gdyby chodziło tylko o udział w wyprawie i dojście do bazy bez, ma się

rozumieć, wspinaczkowych ambicji, to oczywiście wziąłbym każdego, kto wpłaciłby

pieniądze. Ale z Jackiem było inaczej. Prosił, żeby go traktować jak pełnoprawnego

uczestnika ekspedycji, jak jednego z tych, którzy mają wejść na szczyt. Jeszcze nim

zdołaliśmy się poznać osobiście, dostałem z Włoch drugi telefon. Dzwoniła żona

Jacka. Oczywiście w tajemnicy przed nim. Usiłowała wpłynąć na mnie, abym

wyperswadował mężowi ten nieszczęsny, jej zdaniem, pomysł wyjazdu w Himalaje.

Potem telefonowała jeszcze córka. Prawdę mówiąc, to tylko utwierdziło mnie w

przekonaniu, że powinien z nami jechać. Ostatecznie to dorosły mężczyzna i sam

wie, co robi.

Niebawem, żeby ostatecznie potwierdzić wolę wyjazdu, Jacek zjawił się w Polsce. I

to nie z pustymi rękami. Dzięki niemu otrzymaliśmy trochę sprzętu od włoskich firm,

Page 195: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

z którymi współpracował. Nie ukrywam, że między innymi dzięki niemu mam tak

dobre układy z producentami ekspedycyjnego ekwipunku. Nawiasem mówiąc, któraś

z włoskich gazet skomentowała to po swojemu takim mniej więcej tytułem:

..Pałkiewicz wciąga Kukuczkę w bagno zachodniego biznesu". Była to aluzja do

prowadzonej przez Jacka i bardzo popularnej w Italii, a ostatnio i w Polsce, „Szkoły

Przeżycia", znanej między innymi z zaprawiania kursantów w pokonywaniu

niebezpiecznych grzęzawisk. Tym razem to jednak Jacek miał być kursantem i myślę,

że to, co przeżył w Himalajach, było dla niego niezłą lekcją.

Jednak w Kathmandu zacząłem trochę żałować, że wziąłem go ze sobą. Wysokie

góry to jednak nie bagna Borneo. Wszystkich zasad i technik poruszania się w

Himalajach musieliśmy uczyć Jacka w drodze do bazy. Dotarliśmy do niej zresztą w

kilku partiach. Kiedy z ostatnimi tragarzami doszli Tokarzewski i Pałkiewicz -

Wielicki z Wareckim zdążyli już założyć obóz trzeci na 6300 metrach.

Jak ciężkim zadaniem może być dla zupełnego nowicjusza samo Przebywanie w

bazie i jej pobliżu, niech świadczy fakt, że Jacek miał

175

już dość wszystkiego po trzech dniach. W tym czasie usiłował ambitnie dotrzeć do

miejsca wybranego pod obóz pierwszy, ale ostatecznie zrezygnował. Stwierdził, że to

już wszystko, co chciał wiedzieć o wyprawie, i to, co przeżył, wystarczy mu w

zupełności. Pożegnaliśmy się serdecznie i z żalem - bo Jacek był doskonałym

kompanem - mówiąc sobie: ,,Do zobaczenia na dole!"

Był to jedyny i ostatni, jak do tej pory, przypadek, że zdecydowałem się zabrać

amatora. Na Zachodzie podobna forma wypraw jest dość popularna i myślę, że z

czasem rozwinie się i u nas. Jeśli oczywiście znajdą się chętni do zapłacenia dużych

pieniędzy za duże ryzyko.

- Właśnie, czy Pałkiewicz nie czuł do was żalu, że tak szybko skończyła się jego

himalajska przygoda? Zapłacił przecież za tę przyjemność sporo pieniędzy...

- To właśnie jest ryzyko, o którym wspomniałem. Kiedy decydował się

przyłączyć do wyprawy, wyjaśniliśmy sobie po męsku wszystko i był przygotowany

na taką ewentualność. Musiał się liczyć, również w finansowym znaczeniu, z

Page 196: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

możliwością szybkiego odwrotu. Ale bardzo pomógł wyprawie swoim wkładem

pieniężnym i sprzętowym. Pozostaliśmy też z Jackiem przyjaciółmi. To nieprawda,

że tylko pełny sukces zbliża ludzi.

Wspinaczka na odwrót

- Wydaje mi się, że takie Ijasło pasuje jak ulał do waszego zdobywania

Annapurny. Przynajmniej w dwóch fazach ekspedycji postępowaliście zupełnie

odwrotnie, niż nakazuje zwyczajowa kolejność. Zaczęło się od tego, co wydawało się

już załatwione, od... zezwolenia.

- A tak. Zbyt wesoło upływała nam podróż na pokładzie samolotu, którym

wylecieliśmy z Warszawy w Sylwestra 1 986 roku, pół godziny przed północą. Kiedy

dostaliśmy się do Kathmandu via Delhi, w stolicy Nepalu czekał nas zimny prysznic.

Okazało się, że za niedopełnienie w odpowiednim czasie wszystkich formalności

wyprawa nasza została skreślona z planu, a zezwolenie tym samym cofnięte. Wyszło

więc na to, że otrzymaliśmy zleżały podarunek. Co mogliśmy zrobić? Trzeba było

starania zaczynać od nowa. To, że byliśmyjuż na miejscu ze zdobytym takim

nakładem sił i środków ekwipunkiem, wyzwoliło w nas niezwykłą determinację.

Postanowiliśmy, że nie ruszymy się z Kathmandu, dopóki nie dopniemy swego. Nie

deprymował nas nawet widok kolejnych wypraw zimowych, powracających już z

gór.

176

W czasie pierwszej próby na Nandze

Śląska grupa: Rysiek Warecki. Janusz Majer. Jerzy Kukuczka i Artur Hajzer

Na czternastym szczycie

- A jednak nie wyczekaliście spokojnie na miejscu...

- Założyliśmy po prostu, że musi się udać, i część ekspedycji wyru szyła pod

Annapurnę jako grupa turystyczna, tak jakbyśmy mieli zezwolenie. Tymczasem w

Kathmandu trwały zabiegi. Działaliśmy na wszystkich frontach. Oficjalnie poparł

nasze starania konsul polski z Delhi. Wanda zaś wykorzystała dla naszej sprawy

znajomość z ambasadorem Indii w Nepalu. Niezależnie od tego prowadziliśmy

Page 197: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

również działania partyzanckie. Nie powiem właściwie nic nowego

0 krajach wschodnich, jeśli przyznam się teraz, że wręczyliśmy tu

1 ówdzie odpowiedni baksżysz. Z dobrym, jak myślę, skutkiem. Tak czy owak

zezwolenie otrzymaliśmy i natychmiast potem wyruszyliśmy w pogoń za karawaną.

Baza stanęła dwudziestego stycznia, a więc bardzo późno. Przypominam, że zimowe

zezwolenie opiewa do piętnastego lutego. Łatwo zatem obliczyć, że czasu na dotarcie

do wierzchołka Annapurny mieliśmy bardzo niewiele. Ale przecież nigdy nie jest tak,

aby wszystko od początku do końca układało się zupełnie źle lub zupełnie dobrze.

Skoro zaś padło hasło „na odwrót", powiem, że u stóp góry, na której patronuje

bogini Kali, spotkało nas coś wręcz przeciwnego, niż oczekiwaliśmy. Było to słońce.

Wszelkie opisy mówiły ó wiecznym zacienieniu miejsca wybranego przez nas pod

bazę. Cień, nie niknący nawet w samo południe, miał gnębić i podkopywać dobry

nastrój, a stała temperatura minus dwadzieścia pięć - minus trzydzieści stopni

utrudniać odpoczynek. Bo jak odpoczywać, jeśli me można z siebie zrzucić noszonej

od wielu dni odzieży, porządnie się umyć czy wyprać bielizny?

Tymczasem mieliśmy słońce i myślę, że był to najzwyczajniej w świecie efekt tak

wielkiego spóźnienia, z jakim przybywaliśmy w góry. Zima już się przełamywała i

słońce wznosiło się znacznie wyżej niż na przykład na przełomie grudnia i stycznia

Nie ma więc tego złego, co by na dobre nie wyszło.

Obok jednak tej słonecznej niespodzianki było też i coś, co nam początkowo

zwarzyło humory. Wielki uskok lodowca, piętrzący się przeogromnym lodospadem,

wyglądał niezwykle groźnie. Jeśli mieliśmy wejść na wierzchołek zaplanowaną

drogą, musieliśmy sobie z nim jakoś poradzić. Znów mogliśmy się oprzeć wyłącznie

na opisach z wypraw poprzedników. Te zaś ani słowem nie wspominały o

jakichkolwiek kłopotach w forsowaniu lodospadu. Wydało się nam to na tyle

nieprawdopodobne, że zaczęliśmy podejrzewać istnienie

12 Na szczytach świata

177

jakiegoś ..tajemnego" obejścia I znaleźliśmy je. Prowadziło skałami na lewo od

lodowej kaskady. I było całkiem bezpieczne. Zaraz też, jak tylko je odkryliśmy -

Page 198: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

Wanda, Artur i ja - postanowiliśmy ruszyć na rekonesans w górę. Tak wysoko, jak to

możliwe.

- Właśnie to chyba sprawiło, że obozy zaczęliście zakładać jakby od środka

drogi i na dodatek z góry w dół. Można to wyczytać z kalendarium ekspedycji...

- Rzeczywiście. W pierwszym dniu doszliśmy do wysokości 4500 metrów,

następną noc spędziliśmy, po przejściu ogromnych pól śnieżnych, na miejscu

przyszłego obozu drugiego na 5600 metrach, kolejną zaś już w ścianie na 6050

metrach. Tam właśnie stanął obóz trzeci. Następnego dnia Krzysiek Wielicki i Rysiek

Warecki założyli dwójkę. My wspięliśmy się jeszcze sto metrów wyżej i wróciliśmy

się do bazy. Na samym końcu Wanda i Michał Tokarzewski założyli obóz pierwszy.

Kiedy już wszyscy zebrali się na dole, trzeba było utworzyć zespoły. Właściwie

ustaliły się same. Ja - mam nadzieję, że Wanda nie weźmie mi za złe tego, co teraz

powiem - nie bardzo lubię chodzić z babami. Prawdę mówiąc, zawsze unikałem

wspinania się z nimi. Ale tak jakoś się złożyło, że zostaliśmy jedną z dwójek.

- Dlaczego tak się wzbraniasz przed wspinaczką w mieszanym zespole?

- Wyjaśniałem już przecież, że jeśli mam z kimś tworzyć parę, to taką, która

równo ciągnie. Tak czy owak na początku Wanda wyszła ze mną. Drugą parą byli

Artur i Kjzysiek. Wspinaczkę zaczęliśmy w dwu oddzielnych zespołach. I od razu

było bardzo ciężko. Najpierw lawiniasty stromy kuluar124, kiedy zaś poradziliśmy

sobie z nim, przyszło nam walczyć z niezwykle twardym szklistym lodem, którego

raki ledwie się trzymały. I z zimnem. Na 6300 metrach w samo południe było minus

dwadzieścia pięć stopni Celsjusza.

Im wyżej, tym zimniej

Oprócz mrozu dawały się nam we znaki ciągłe, właściwie nie przestające opadać,

lawinki lodowych bryłek i kamieni. Usiłowaliśmy się kryć za serakami, ale to nie

pomagało na długo. Dopiero wieczorem wydostaliśmy się z niebezpiecznego terenu.

Tak nam się przynajmniej

124 Kuluar - wklęsła formacja skalna, lodowa lub śnieżna leżąca w linii spadku

zbocza góry - inaczej żleb

178

Page 199: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

wydawało w chwili, gdy postanowiliśmy kopać biwakową platformę. Jeszcze kiedy

się kładliśmy w namiocie w... czwórkę, wyglądało na to, iż jedynym naszym

problemem tej nocy będzie ciasnota. Przez rozbicie na dwa zespoły chcieliśmy

uniknąć noszenia dodatkowego namiotu, bo Artur z Krzyśkiem mieli przeskoczyć od

razu do trójki. Jednak nie zdołali nam „uciec" na długim podejściu i w efekcie

wszyscy wylądowaliśmy na noc w obozie drugim.

Spędziliśmy ją zaś w półśnie, z nożami w rękach, gotowi w każdej chwili pruć w

płótnie namiotu drogę do powietrza. Zasypywało nas bowiem bez przerwy.

Przeżywaliśmy właściwie istne bombardowanie niewielkimi, ale bardzo ostrymi

lodowymi drobinami Tak ostrymi, że rankiem namiot był podziurawiony jak sito!

Dwieście metrów wyżej, bo spaliśmy na 6600 metrach, założyliśmy nazajutrz obóz

czwarty. I już wtedy pomyślałem sobie, że właściwie mógłbym iść do szczytu.

Powiedziałem: „Idę wyżej. Kto idzie ze mną?" „Ja!" - odpowiedział Artur i tak

zostaliśmy we dwóch. Wanda i Krzysiek, którzy nie mieli równie dobrej jak my

aklimatyzacji, postanowili się jednak wycofać i spróbować za następnym podejściem

- I co, rzeczywiście był to atak szczytowy? Udało się wam wrócić do bazy przez

wierzchołek?

- Po rozstaniu z Wandą i Krzyśkiem byliśmy oczywiście pełni nadziei, ale w

górach często kończy się akcję na samych zamierzeniach. Tym razem zaś było tak:

Tego właśnie dnia, pierwszego lutego, zmieniła się pogoda. Napłynęły gęste chmury i

od razu sypnęło śniegiem. Z tego też powodu wspinaczka prowadziła na zmianę po

bardzo twardym lodzie w stromych partiach i w kopnym puchu w terenie nieco mniej

nachylonym Mimo to na nocleg zatrzymaliśmy się już na 7500 metrach. Szliśmy

więc szybko, ale kosztowało nas to bardzo wiele Byliśmy piekielnie zmęczeni. Na

domiar wszystkiego w nocy zerwał się silny wiatr, co wespół z sypiącym stale

śniegiem stworzyło konieczność ciągłego odśnieżania. O świcie nie mogliśmy się

zdecydować na wyjście. Zasypiając i budząc się do odśnieżania, doczekaliśmy w

namiocie godziny 7. Nasze schronienie robiło się coraz mniejsze od naporu grubej

warstwy śnieżnego puchu, z którym jużnie mogliśmy sobie poradzić. Byliśmy

mokrzy od skraplającej się pary z naszych ciał, przy czym buty, które nie grzały się z

Page 200: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

nami w śpiworach, zamieniły się w lodowe bryły. Trzeba było je rozmrażać nad

butanową maszynką dobre pół godziny, zanim nadawały się do włożenia.

A na zewnątrz wiało, sypało, nie było nic widać i srożyło się zimno.

179

Coraz bardziej. Po dwóch godzinach siedliśmy na chwilę i szukaliśmy pomocy na

dole. Przez radiotelefon powiedziano nam. że kopuła chmur utrzymuje się tylko nad

szczytem. Tó w gruncie nie jest takie najgorsze, bo stwarza nadzieję, że zła pogoda

występuje lokalnie i w każdej chwili może się zmienić. Oczywiście na lepszą. Z

obecną mieliśmy nadzieję jakoś sobie poradzić, choć znalezienie we mgle właściwej

drogi sprawiało nam ogromną trudność. Radiotelefon oddał jednak nieocenione

usługi.

Kierowani z bazy według informacji naszych partnerów, a nawet według fotografii,

zostaliśmy doprowadzeni pod dwa kuluary, otwierające drogę do szczytu. Tam znów

czekała nas walka na przemian to z twardym jak skała lodem, to z kopnym,

wysysającym z nas siły śniegiem. Całe szczęście, że kuluar, którym się pięliśmy, nie

był zbyt długi i kładący się ponad nim teren pokrzepił nas nadzieją na bliskość

wierzchołka. Jeszcze tylko uporaliśmy się ze szczytową granią, ostrą tak, że trzeba

było siąść na niej okrakiem. Niedługo potem staliśmy w najwyższym jej miejscu.

Była 1 6.

W pierwszych dniach stycznia 1989 roku obiegła świat wiadomość

0 zdobyciu przez Krzysztofa Wielickiego szczytu Lhotse. Nie byłoby w tym nic

nadzwyczajnego, gdyby nie chodziło o pierwsze zimowe wejście na tę górę.

Zestawienie wszystkich zimowych wejść dokonanych w Himalajach na szczyty

ośmiotysięczne rozpoczyna Leszek Cichy z Krzysztofem Wielickim zdobyciem zimą

w roku 1980 Everestu. Kolejno padły o tej porze roku: Manaslu (1984 - Maciej

Berbeka i Ryszard Gajewski). Dhaulagiri (1985 - Andrzej Czok i Jerzy Kukuczka).

Cho Oyu (1985 - Maciej Berbeka. Maciej Pawlikowski. Andrzej Heinrich i Jerzy

Kukuczka). Kangchendzonga (1986 - Jerzy Kukuczka

1 Krzysztof Wielicki) i Annapurna (1987 - Artur Hajzer i Jerzy Kukuczka). Już

pierwszy rzut oka na tę listę wystarczy, by stwierdzić, że wszystkie wejścia są

Page 201: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

dziełem Polaków! Wspinacze innych narodowości nie mogą poszczycić się

podobnymi osiągnięciami. Niezwykły zbieg okoliczności? Czy może polskim

himalaistom należy przypisać jakieś szczególne cechy, pozwalające im działać tak

efektywnie w nieprawdopodobnie ciężkich warunkach himalajskiej zimy? Taki

sposób myślenia wydaje się absurdalny, ale... No właśnie.

Zadziwiającą opinię profesora Kazanaczejewa. dyrektora Instytutu Medycyny

Klinicznej i Eksperymentalnej w Nowosybirsku, przytacza Olgierd Budrewicz w

swojej książce: ..Każdy człowiek ma swój subiektywny program adaptacyjny, bogaty

lub ubogi, szeroki lub wąski. Na

180

podstawie zachowania się Polaków na Syberii, przede wszystkim w dziewiętnastym

wieku, mamy prawo twierdzić, że przedstawiciele waszego narodu odznaczają się

fenomenalną zdolnością zmieniania programów. Ich zdolność przystosowania się do

sytuacji klimatycznej. jak i społecznej, nie ma sobie równych"125.

Było potwornie zimno i tylko wysiłkiem całej woli zrobiłem kilka zdjęć. Zmęczenie,

wiatr, mróz i fatalna widoczność tak nas z Arturem przytłumiły, że nie padło między

nami ani jedno słowo. Jestem jednak pewien, że wówczas Artur myślał o tym samym

co ja - o zejściu. Kuluar, który pokonaliśmy przed szczytem, budził niepokój. I

rzeczywiście, było się czego obawiać. Zejście tyłem dostarczyło nam tylu emocji, że

kiedy wreszcie po omacku już, w zupełnym zmroku dotarliśmy do namiotu, czuliśmy

się kompletnie wyczerpani psychicznie.

Zasnęliśmy bez jedzenia, nawet nie przygotowaliśmy ani kropli do picia. I dopiero

rano zawiadomiliśmy bazę o zdobyciu szczytu. Nieoczekiwane trudności zaskoczyły

nas podczas zejścia. Nie mogliśmy rozpoznać terenu. Spadło co najmniej półtora

metra śniegu. Zrobiło się przy tym bardzo lawiniasto. Namiotu czwórki jakby w

ogóle nie było. Nie tracąc więc czasu na poszukiwania, zeszliśmy do obozu trzeciego.

Udało się nam odnaleźć namiot, odkopać go i wreszcie znaleźć jako taki odpoczynek.

Jako taki mówię, bo skończył się nam gaz i dokuczało nam potworne pragnienie. Tak

naprawdę porządnie napiliśmy się dopiero w bazie.

„W czasie wspinaczki na wysokości około ośmiu tysięcy metrów zapotrzebowanie na

Page 202: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

płyny w ciągu doby wynosi aż siedem litrów. Jest to przy obecnej technice

przyrządzania napojów - poprzez topienie w menażkach śniegu na gazowych

palnikach - rzecz nie do zrealizowania. Myślę, że wynalezienie sposobu na bardzo

szybkie zamienianie dużej ilości śniegu w wodę przy użyciu jakiegoś

superenergetycz-nego, a jednocześnie lekkiego i niewielkiego w rozmiarach środka

poprawiłoby znacznie warunki wspinania i miałoby też niebagatelny wpływ na

zwiększenie bezpieczeństwa himalaistów"126.

- A ty, jak radzisz sobie z pragnieniem? Pytam o to, bo masz opinię człowieka

wytrzymującego więcej niż inni. Historia twoich dotychczasowych sukcesów to

potwierdza. A więc...?

- Mógłbym odpowiedzieć, że piję zawsze tyle, ile w danej chwili

126 O. Budrewicz. „Na Syberii cieplej". Warszawa 1987. s. 10-11. '26 Dr J. Serafin.

13 Na szczytach świata

181

mogę. Jeśli zdołam sobie przygotować w ciągu doby cztery litry, piję cztery, jeśli

tylko pół albo wcale, muszę się obejść bez picia. Co wcale nie znaczy, że nie cierpię z

pragnienia. Cierpię, ale mogę nad tym zapanować. No i organizm jakoś wytrzymuje

do tej pory.

Wtedy na Annapurnie nie było jeszcze tak źle. Podczas noclegu w trójce zasypała nas

na koniec niegroźna lawinka, jednak już spokojnie - przy otworze zrobionym w

śniegu dla czerpania powietrza -doczekaliśmy bezpiecznie rana. Następnego dnia

byliśmy w bazie. A więc atak potoczył się niezwykle szybko. W ciągu szesnastu dni

od chwili założenia bazy. Było to oczywiście możliwe dzięki wcześniejszej

aklimatyzacji na Manaslu.

W bazie czekało nas odprężenie i upragniony odpoczynek. Pamiętam, że koledzy

uczcili mój trzynasty ośmiotysięcznik wspaniałą golonką. Jest to danie, za którym

przepadam, a pod Annapurnę po raz pierwszy udało się nam zabrać nieco tego

specjału w puszkach.

- Golonka? Jak to? Przecież nasłuchałem się tyle o żołądkowych

dolegliwościach dręczących wspinaczy wysokogórskich, o braku apetytu, o

Page 203: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

dobieraniu na ekspedycje specjalnego menu. złożonego z energetycznych, ale

lekkostrawnych potraw. A ty opowiadasz, jak smakuje ci w Himalajach golonka!

Znam co najmniej tuzin himalaistów, którym na samo wspomnienie takiego dania -

podanego na wysokości pięciu tysięcy metrów - zrobiłoby się niedobrze.

- To sprawa zupełnie indywidualna. W górach staram się jeść zawsze tylko to, co

lubię; preparatów liofilizowanych na przykład me znoszę. Wiem, że są lekkie i mają

wiele innych zalet, ale wolę zabrać do plecaka kawałek wędzonki niż takie nie

wiadomo co, bez smaku, udające befsztyk - choćby po angielsku. Zresztą, jeśli

chodzi o jedzenie, co jakiś czas robię nowe odkrycia. Generalnie wygląda to tak, że

im wyżej, tym je się mniej. Najlepiej „wchodzą" mi wszelkie potrawy płynne jak

zupy lub półpłynne, na przykład purśe ziemniaczane czy grochowe. Zupełnie zaś nie

mogę wysoko w górach strawić herbaty. Jej „odór" i smak są tam nie do zniesienia.

Za to mleko mógłbym pić cały czas. Podobnie wszelkie mineralizowane oranżadki.

Chętnie jadam też landrynki, a w bazie ryż, którego w domu nie tykam.

„Na dużej wysokości nie tylko płuca, serce czy mózg działają w niecodziennym

reżimie. Również i układ trawienny jest narażony na dezorganizację funkcji.

Utrudnione jest trawienie, bo przecież i jelita ulegają niedotlenieniu, coraz mniej

doskonała staje się przemiana materii i po pewnym czasie dochodzi do przewagi

spalania nad przy-

182

swajaniem. To rzecz jasna musi prowadzić do wyniszczenia organizmu, który

zaczyna sam siebie zjadać. Na pierwszy ogień idzie tkanka tłuszczowa, ale często

zdarzają się przypadki zaniku mięśni. Pokarm jest w większości źle przyswajany, a to

powoduje brak kalorycznej kompensaty wysiłku wspinacza. Przy niedostatku tlenu

organizmowi łatwiej jest zjeść własne białko. Najlepiej przyswajane są płyny i

węglowodany, toteż himalaiści często jedzą słodycze, ale i to nie jest w stanie

zatrzymać wysokościowego odchudzania. Bywa, że himalaiści tracą podczas

wyprawy po kilkanaście kilogramów"127.

- Czy i to nie sprawdza się w twoim przypadku?

- Sprawdza się. Prawie na każdą wyprawę wyjeżdżam ze sporym zapasem

Page 204: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

osobistej spiżarni, a bywa, że wracam lżejszy o dziesięć, dwanaście kilogramów.

Dla mnie i Artura wyprawa na Annapurnę się skończyła, ale przecież Wanda i

Krzysiek nie poddali się. Ruszyli do ataku i utknęli między obozem trzecim i

czwartym. Wanda czuła się źle, postanowili więc zejść i zakomunikowali nam o tym

przez radiotelefon. I było to zejście dramatyczne. Wanda, która, jak się okazało,

zapadła na zapalenie oskrzeli, zaczęła słabnąć i chciała biwakować między obozami,

ale wytłumaczyłem jej, że to zupełnie niedorzeczny pomysł.

Z Wandą musiało być naprawdę źle, gdyż nawet zostawiła plecak, zeszła w

towarzystwie Krzyśka do trójki. Z bazy wyruszyli im naprzeciw Michał i Rysiek.

Wanda to jednak zupełnie wyjątkowa dziewczyna. Następnego dnia mimo fatalnego

samopoczucia zmusiła się do podejścia sto metrów wyżej po plecak z bezcenną

kamerą filmową. Dopięła swego. Odzyskała kamerę i wróciła do bazy. Od dwójki już

z potrójną asekuracją Krzyśka, Michała i Ryśka.

- To był twój trzynasty ośmiotysięcznik, trzynasta wyprawa...

- Nie musisz kończyć. Myślałem o tym. Wiem, że obawiali się również najbliżsi.

Usiłowali mnie przekonać, abym może dał spokój, żebym nie kusił licha... Sądzę, że

podobnie myśleli moi partnerzy. Wyjechałem. W bazie pod Annapurną nie miało to

dla mnie najmniejszego znaczenia. Po zejściu ze szczytu myślałem już tylko o Shisha

Pangmie.

Dr J. Serafin

Pierwszy raz po chińskiej stronie

- Wasza wyprawa na Shisha Pangmę128 była pierwszą, oficjalną, polską

ekspedycją, działającą po tybetańskiej stronie. Jeśli zaś o ciebie chodzi, był to wyjazd

pozbawiony chyba tego, co cechowało poprzednie - napięcia i pewnej nerwowości.

Był raczej radosny i beztroski. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie, żegnając na

Okęciu twoją kompanię - Wandę Rutkiewicz, Janusza Majera, Artura Hajzera, Ryśka

Wareckiego i Lecha Korniszewskiego.

- I rzeczywiście tak było. Z chwilą kiedy Messner stanął na Lhotse, napięta

atmosfera w alpinistycznym świecie „zmiękła". Wyścig przestał istnieć i działać na

wyobraźnię. Musiało przyjść odprężenie. To była rzeczywiście bardzo radosna, choć

Page 205: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

niezupełnie beztroska wyprawa.

Już sam początek dostarczył nam ni.e lada kłopotów. Ponieważ Shisha Pangma leży

bardzo blisko nepalskiej granicy, postanowiliśmy, że będziemy podróżować

tradycyjną drogą do Kathmandu i stamtąd przedostaniemy się do Tybetu. Tak też

umówiliśmy się z Chińczykami.

Połączenie autobusowe z przejściem granicznym na Kodari Pass jest szybkie i

wygodne - wszystkiego osiem godzin jazdy. Jednak tylko wtedy, kiedy... istnieje.

Jechaliśmy autobusem zaledwie dwie godziny i koniec. Wysiadka. Górski trakt,

przerwany w kilku miejscach wskutek osunięcia się wielkich mas ziemi, nie nadawał

się do ruchu kołowego. Musieliśmy już w tym miejscu sformować karawanę. I zanim

doszliśmy do granicy, minęły dwa dni. Na szczęście chińskie samochody ciężarowe

stały w umówionym miejscu. Czekała tam także Małgośka Bilczewska, podróżująca

po Tybecie turystycznie. Byliśmy zatem w komplecie. Jeszcze w Nepalu dołączyli do

nas: meksykańska para - Carlos z Elsą, Alan Hinkes z Wielkiej Brytanii, Steve Untch

ze Stanów Zjednoczonych, Ramiro Navarrete z Ekwadoru i Christine de Colombel z

Francji.

- Czy bardzo zmienił się świat, gdy przekroczyliście granicę?

- Góry oczywiście stały dookoła te same, ale z ciekawością oczekiwaliśmy

rozwoju wypadków. Już w czasie rozmów w Pekinie przekonaliśmy się przecież, że

wiele rzeczy dzieje się tu na zupełnie innych

128 Shisha Pangma - szczyt himalajski w chińskim Tybecie: wys. 801 3 m n.p.m.

Lista pierwszych zdobywców z 1 964 roku obejmuje aż dziesięć nazwisk

uczestników wyprawy chińskiej. Reinhold Messner wszedł na szczyt w 1981 roku.

184

zasadach niż w sąsiednim Nepalu. Tamtejsze stosunki znaliśmyjuż na wylot. W

Tybecie czekały nas same nowości. Pierwszą z nich był hotel w przygranicznej

miejscowości, gdzie znaleźliśmy się pod wieczór. Wyglądał jak koszary i cały był

pomalowany na ciemny, zgniłozielony kolor. Odgłos naszych kroków w długich,

pustych korytarzach niósł się głośnym echem i to przypominało mi lata spędzone w

wojsku. Każdy z nas otrzymał pokój-celę z metalowym łóżkiem, miednicą,

Page 206: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

dzbankiem z zimną i termosem z ciepłą wodą do mycia.

Zaraz też chcieliśmy zamówić kolację w hotelowej restauracji, tymczasem oficer

łącznikowy rozwiał nasze nadzieje. „Kolacji nie będzie Kucharz jest w kinie" -

oznajmił. Po długich poszukiwaniach, już w nocy. odnaleźliśmy wreszcie jakąś

prywatną jadłodajnię i zerwany z łóżka szef kuchni uraczył nas całkiem smacznym

ryżem z jarzynami. Jakie obiady podają w hotelu, już się nie dowiedzieliśmy.

Wczesnym rankiem ruszyliśmy w drogę. Tylko na początku wiodła ona bitym

traktem. Wkrótce ciężarówki kolebały się lekko na stepie, porośniętym mizerną

trawą. Byliśmy na płaskiej, równej jak stół Wyżynie Tybetańskiej.

- To znaczy na wysokości pięciu tysięcy metrów nad poziomem morza. Zdaje

się, że przejście graniczne na Kodari Pass leży znacznie niżej. Bardzo prędko więc

znaleźliście się tak wysoko. Czy wszyscy dobrze to znieśli?

- Były kłopoty, i to spore. Ale nie od razu. Prawie wszyscy czuli się bardzo

podle. Tymczasem mieliśmy inne zmartwienia. W pewnym miejscu, pośród

szczerego stepu, jeszcze kawał drogi od podnóża gór, nasz oficer łącznikowy

zatrzymał samochody i polecił wyładować bagaż. Kiedy pokazaliśmy mu wymownie

widniejące w oddali szczyty, odrzekł, że jeśli chcemy, możemy iść dalej, ale bazę

należy rozbić tu. Tak się po prostu robi i już. Dowodził przy tym, że przebywanie w

tak wysoko położonej, jakbyśmy chcieli, bazie - czyli na wysokości ponad 5800

metrów - jest bardzo niezdrowe. Dlatego ani on, ani pozostali Chińczycy nie pójdą

dalej. Co było robić? Postawiliśmy im namioty, sami zaś zamierzaliśmy ruszyć w

drogę z karawaną jaków tylko w towarzystwie poganiaczy.

Nim jednak opuściliśmy tę stepową bazę i Chińczyków, musieliśmy poradzić sobie z

jeszcze jednym problemem. Umówiliśmy się, że na miejscu dostaniemy paliwo do

kuchenek i zgodnie z umową dostaliśmy. Naftę pomieszaną chyba z benzyną.

Mniejsza zresztą z czym. Dość, że nie chciało się to palić w naszych nepalskich

maszynkach. Co robić? Kupić czystą benzynę? Niemożliwe. Najbliższa

185

stacja paliw znajdowała się ponoć w odległości kilkuset kilometrów. Kupić chińskie

maszynki? Nie było gdzie. Zaczęliśmy wszyscy po kolei majstrować przy

Page 207: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

nieszczęsnych kuchenkach, aż wreszcie wybawił nas z kłopotu jeden z kierowców

ciężarówek. Palniki otoczył kołnierzem z folii, zmniejszając w ten sposób dostęp

powietrza. Maszynki zaczęły działać!

Alarm!

Następnego dnia mieliśmy ruszyć w góry, ale dopiero teraz naprawdę dała o sobie

znać wysokość. Alan i Elsa niezdolni byli ruszyć ani ręką, ani nogą. Uważaliśmy się

za doświadczonych, a daliśmy się wywieść w ten wysokogórski step dosłownie jak

dzieci. No-i miało to takie właśnie konsekwencje. Postanowiliśmy jednak, że

pójdziemy założyć właściwą bazę, a tylko najbardziej chorzy zostaną na miejscu pod

okiem lekarza. Tymczasem w drodze rozchorował się Janusz Majer. W obawie, że

może dojść do groźnych obrzęków, zaaplikowaliśmy mu leki odwadniające. Jak się

później okazało, najprawdopodobniej za dużo.

Dociągnęliśmy jakoś na wybrane miejsce i rozłożyliśmy się w namiotach z nadzieją

na lepsze samopoczucie następnego ranka. Kiedy jednak zajrzałem do Janusza,

natychmiast zrozumiałem, że odpoczynku tego dnia nie będzie. Zaczął gadać od

rzeczy, nie można było z nim nawiązać kontaktu i nie był w stanie się podnieść.

Ogłosiłem alarm. Natychmiast podaliśmy mu tlen i zrobiliśmy nosze z nart, które

mieliśmy ze sobą. Jak najprędzej należało oddać go pod opiekę Lecha.

Najważniejszą rzeczą było zniesienie chorego niżej. Jednak na tym cholernym

płaskowyżu było to prawie niemożliwe. W każdym innym miejscu po dwóch dniach

odwrotu zeszlibyśmy o dobre dwa tysiące metrów w dół. Podczas zejścia do bazy w

stepie mogliśmy wytracić nie więcej niż trzysta metrów. Nieśliśmy Janusza na

zmianę z Arturem, Ryśkiem, Carlosem, Ramirem i Stevem. Wytrwale towarzyszyła

nam Wanda. Christine tymczasem pobiegła przodem, by zawiadomić o wszystkim

Lecha. Dzielna dziewczyna dwudniowy odcinek przebiegła w ciągu jednego

popołudnia, ale tuż przed samym celem, kiedy zrobiło się ciemno, zatrzymał ją rwący

potok. Musiała biwakować i dopiero rankiem przedostała się na drugi brzeg. Od razu

też wyruszyła z Lechem naprzeciw naszej ratunkowej karawanie. Pier-

186

wsze badanie odbyło się w miejscu spotkania. Na szczęście tlen zrobił swoje i

Page 208: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

niebezpieczeństwo wywołane nagłym wzrostem wysokości już minęło, ale pojawiło

się inne - zapalenie żył. Żeby nie męczyć Janusza dalszym transportem,

postanowiliśmy, że pozostali chorzy dowloką się do niego i tu właśnie będzie polowy

lazaret.

Po kilku dniach zaczął on zresztą pustoszeć i na koniec nawet Janusz dotarł, co

prawda na grzbiecie jaka, do bazy pod Shisha Pangmę. Wyprawa była jednak dla

niego skończona, jeśli chodzi o wspinaczkę. Lech wykurował go prawie zupełnie z

zapalenia, ale o poważnej akcji w górach nie mogło być mowy. Jedyna próba, podjęta

przez Janusza już pod koniec ekspedycji, zakończyła się rychłym odwrotem.

Z „włosem i pod włos"

Bez sukcesu wycofali się też spod Shisha Pangmy nasi poprzednicy - wspinacze

włoscy. Pakowali się akurat wtedy, kiedy my ruszyliśmy w górę. Pierwszy

rekonesans przeprowadziliśmy we czwórkę z Arturem, Alanem i Stevem 30 sierpnia.

Za cel wypadu obraliśmy sobie dziewiczy Yebokalgan Ri, wysokości 7200 metrów,

wznoszący się vis-a-vis Shisha Pangmy. Postanowiliśmy też trochę poekspery-

mentować z nartami ..Rossignola", które otrzymaliśmy od firmy w zamian za zdjęcia

z wyprawy. Był to specjalny wysokogórski model desek o nazwie ,,Nepal". Specjalne

były również wiązania, dostosowane do naszych wspinaczkowych butów. W trakcie

podchodzenia można było swobodnie odrywać piętę od deski, a ześlizgiwaniu

przeciwdziałały założone na spody nart tak zwane foki, pasy materiału imitującego

prawdziwe focze futro. W górę szło się „pod włos", a zjeżdżało „z włosem". Śnieg

był taki, że dotarliśmy na nartach prawie na sam-wierzchołek.

Nocleg wypadł na siedmiu tysiącach. Pogoda była piękna, toteż po powrocie do bazy

postanowiliśmy ruszyć już na Shisha Pangmę. Tym bardziej iż uznaliśmy, że

wszystko złe, co mogło się nam przytrafić, mieliśmy już za sobą. Jeszcze rankiem w

obozie pierwszym, kiedy zbieraliśmy się do wyjścia, zaskoczył nas nagle głuchy,

przeciągły, wyraźnie zbliżający się grzmot. Spojrzenie Artura i moje skrzyżowały się

na ułamek sekundy i już byliśmy na zewnątrz.

Prosto na nas walił przeogromny biały tuman. Biegiem - Artur w skarpetach, ja z

jednym butem pod pachą - rzuciliśmy się w bok, by ujść z toru zsuwania się lawiny,

Page 209: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

wrzeszcząc jednocześnie do Alana

187

i Steva siedzących w drugim namiocie. Ale ile kroków może człowiek przebiec na

wysokości 6400 metrów? Po dwudziestu metrach musieliśmy się zatrzymać bez tchu.

Zdążyliśmy jeszcze dostrzec, że czoło lawiny stanęło rozległym wałem nie więcej niż

trzydzieści metrów powyżej namiotów i w tym momencie owionął nas potężny

podmuch. Na kilkadziesiąt sekund utonęliśmy w kurzawie srebrzystobiałego pyłu.

gnającego jak w potwornej zamieci. Z każdą chwilą tuman wirował jednak coraz

wolniej i wolniej, aż wreszcie śniegowe drobinki osiadły spokojnie na zboczu. Raz

jeszcze spojrzeliśmy na siebie z Arturem. Mieliśmy szczęście.

- Pod górę większość zbocza, jak powiedziałeś, pokonaliście na nartach. A jak

spisywały się wasze „Rossignole" w zjeździe? Czy w ogóle zażyliście tej

przyjemności?

- Do jedynki zjechaliśmy na nartach z wysokości 7100 metrów, ale nie jestem

pewien, czy można mówić o przyjemności. Było to tak wyczerpujące, że jeden szus

nie trwał dłużej niż dwie minuty. Płuca zatykało jak podczas biegu, nogi miękły i

trzęsły sięz wysiłku jak galareta. To były moje pierwsze zjazdy w Himalajach.

Potraktowałem je jako kolejne górskie doświadczenie. Było to też spełnienie

obietnicy danej francuskiej firmie. Ale stanowczo wolę szusowanie po stokach

beskidzkich.

Wspaniała pogoda popsuła się jednak i w oczekiwaniu na jej poprawę spędziliśmy w

bazie dziesięć bezczynnych dni. Najpierw straciliśmy dwa dni podczas dojazdu do

granicy, potem trzeba było zająć się chorym Januszem, teraz znów kaprysiła aura. W

górach sypało bez przerwy, a czas, przeznaczony w umowie z Chińczykami na

zdobycie Shisha Pangmy, topniał jak śnieg podczas odwilży. Zaczęliśmy więc

zawczasu korespondencyjne pertraktacje z oficerem łącznikowym i udało nam się

wskórać tyle, że przedłużył pozwolenie o pięć dni. Do 25 września. I oto szesnastego

przestało sypać i pojawiło się słońce. Właśnie tego było nam trzeba.

Wszyscy w górę!

Przez czas oczekiwania wszyscy doszli do formy i tak byli zgłodniali wspinaczki, że

Page 210: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

gdy tylko przejaśniło się, umówione zespoły dosłownie pognały w górę. Doszło

nawet do tego, że jeden z nich wyruszył bez dostatecznej liczby śpiworów. Ja

wspinałem się razem z Arturem i pierwszy biwak rozbiliśmy powyżej jedynki, na

6800 metrach.

188

W tym miejscu opuściliśmy drogę normalną i posuwając się granią wytyczyliśmy aż

do szczytu nową. Drugi obóz rozbiliśmy na wysokości 7200 metrów. Do tej pory

wszystko szło bez wielkich problemów technicznych i właściwie jedynym

przeciwnikiem była wysokość. Znacznie trudniejszy okazał się dzień następny.

Doszliśmy wprawdzie do 7900 metrów, a więc wydawałoby się tuż pod szczyt, ale że

poruszaliśmy się granią, czekał nas jeszcze spory kęs drogi „w poziomie". Grań była

na dodatek najeżona licznymi skalnymi i śnieżno-lodowymi turniczkami, co

zmuszało do ciągłych zejść i podejść, jeszcze bardziej wydłużających i tak już

uciążliwy marsz w świeżym, kopnym śniegu.

W tym czasie Shisha Pangma była w stanie istnego oblężenia. Oprócz trzech naszych

zespołów-z Wandą i Elsą wspinali się Carlos, Ramiro i Rysiek, Alan szedłze Stevem,

a ja z Arturem - do akcji wkroczył czteroosobowy międzynarodowy zespół z

wyprawy kierowanej przez naszego dobrego znajomego, Szwajcara Stefana Wórnera.

Mieliśmy radiotelefony i mogliśmy rozmawiać ze sobą wszyscy jednocześnie.

Właśnie drogą radiową dowiedziałem się, że nasi młodzi koledzy z Meksyku i

Ekwadoru w towarzystwie Wandy tak spieszą na szczyt, że chcą przeskoczyć obóz

drugi. Pierwszy raz skorzystałem wtedy z uprawnień kierownika i, widząc w tym

zagrożenie, absolutnie zakazałem takiego przyspieszenia.

- O co zatem chodziło? Czyżby naprawdę doszło do rywalizacji między wami?

- Każdy miał jakiś tam powód, aby stanąć pierwszy na wierzchołku. Ramiro

jako pierwszy Ekwadorczyk, Elsa - najmłodsza kobieta na ośmiotysięczniku,

wreszcie Wanda, która ubiegła już mężczyzn na Evereście i K-2, mogła zostać

ponownie pierwszą Polką na szczycie chińskiego ośmiotysięcznika. Trochę mnie to

nawet bawiło. Myślę, że oni bawili się również.

Około godziny 1 5 następnego dnia mniej więcej dwieście metrów od szczytu

Page 211: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

zauważyłem samotną sylwetkę. Jak się później okazało, to Carlos zostawił swoich

towarzyszy z tyłu i został pierwszym z naszej wyprawy zdobywcą Shisha Pangmy.

Reszta, oprócz Alana i Steva, którzy wspinali się z innej strony, spotkała się wkrótce

na przedwierzchołku góry. Byli więc ludzie Wórnera, Elsa, Wanda, Ramiro, Rysiek.

Artur i ja. Szwajcarzy, nie wiedzieć czemu, uznali, że właśnie przedwierzchołek jest

szczytem głównym i zaraz zawrócili. My z Arturem zamierzaliśmy zostawić w tym

miejscu cały sprzęt i ruszyć dalej już na lekko. Reszcie zaś zacząłem doradzać -

mozoląc się wtedy z wiązaniami moich ,,Rossignoli" - aby się pos-

189

pieszyli, jeśli chcą zdążyć na noc do obozu trzeciego. Ale w tej chwili złapałem się na

tym, że mówię w powietrze. Byli już w drodze.

Na wierzchołek doszedłem na nartach ostatni. Potem zjechałem do miejsca, gdzie

leżały nasze rzeczy, i tam rozbiliśmy ostatni biwak na Shisha Pangmie.

Nazajutrz szusowałem, z dwiema przerwami w obozie drugim i pierwszym, aż do

bazy. Ciekawe, że wcale nie poruszałem się szybciej od Artura, schodzącego na

piechotę. Dopiero w najniższej części zbocza, kiedy łatwiej można złapać było

oddech, wyprzedziłem go o kilkadziesiąt minut. W bazie, podobnie jak pod

Annapurną, czekała na mnie kulinarna niespodzianka - czternaście śląskich klusek

przygotowanych przez Lecha. W każdą wbił chorągiewkę z nazwą ośmiotysięcznika.

Mogłem je teraz wszystkie objąć jednym spojrzeniem. Zaraz też przekonałem się, jak

smakują. Były wyborne...

Kiedy 9 października 1987 roku Jerzy Kukuczka wrócił po tybetańskiej eskapadzie

do domu, czekała na niego depesza podpisana przez Reinholda Messnera: ,,Ni,e

jesteś drugi. Jesteś wielki".

t S^dlift^^^^llłF^WfleW^fe^Kił^ TO t

I _ ____JH.___,, iioinf«vi i x ^ '

• 1981' -^mim^mim t

łfeśiań tótóijftóśWci llM^U^Sr^Srim

jidoui idu div.. - eoBiomieM fc\tj r t

> 986 K-2?tfftl £v!

Page 212: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

i1 i 986 Manastu (8156 M o$a.

.mcM w* **^^ mw -,

wejście na szczyt, bez tlenu) 1987 Yebokalgari

SeaY) tae3 nM soniT r S

»tH (m 0A£3) noS. lut) ubni8 t £ » »87 Shisha Pangma (8013 m) - zachodnią

gran^j^seagi*',

!■ ^#i(»baś»W«#'pt>tto<<|nwborto6s - mui8 MłsM f8tl S

uneil sed .utejWlte pgoib pnsDyeebl - (m r f38) eelortj 9Vet f

.{meneli s owo^ęso) pgotb pwon - (m 8^88) »29iev3 OSe f £

ifi3onłoq i psinett eirtborb63.-onoonk>q - (m f8&8) ul6^$M f86r £ sbłiew

9wolo8 eszwiei^ i/ńali sed ,utei9ql6 ly)e .6goib 6won> pinsię,

;ed .Diabla lyta) pgołb pnsoyaeta - (m ^£08) >1699 b*oi8 r £

Najważniejsze szczyty i drogi Jerzego Kukuczki

TATRY

1. 1971 Mały Młynarz - „Kurtykówka" (pierwsze zimowe wejście).

2. 1971 Mięguszowiecki Szczyt Pośredni - „Aligator" (pierwsze zimowe

wejście).

3 1 972 Mały Młynarz - direttissima (pierwsze zimowe wejście).

4. 1 972 Młynarczyk - direttissima (pierwsze zimowe wejście).

5. 1 973 Mały Młynarz - „Wielki Komin" (nową drogą). DOLOMITY

1. 1972 Torre Trieste - Direttissima del Polacci (pierwsze wejście).

2. 1972 Cima Bancon - filarem (pierwsze wejście).

3. 1 973 Marmolada - „Via del Ideale" (pierwsze zimowe wejście). ALPY

1. 1 973 Petit Dru - ścianą północną (nowa droga).

2. 1975 Grandes Jorasses - Point Helene (nowa droga). BUŁGARIA

1. 1971 Riła - Diabelskie Igły (nową drogą). ALASKA

1. 1974 McKinley (6198 m) - zachodnim żebrem (czwarte wejście) HINDUKUSZ

1. 1 976 Kohe Tez (701 5 m) - drogą klasyczną.

2. 1 978 Tiricz Mir East (7692 m) - wschodnią granią (pierwsze wejście). »

3. 1 978 Bindu Gul Zon (6340 m) - granią zachodnią (pierwsze wejście na

Page 213: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

szczyt).

ALPY NOWOZELANDZKIE

1. 1 981 Maltę Brum - środkiem ściany południowej (nowa droga).

2. 1981 Maltę Brum - zachodnią ścianą (nowa droga). HIMALAJE

(KARAKORUM)

1. 1979 Lhotse (851 1 m) - klasyczną drogą (styl alpejski, bez tlenu).

2. 1 980 Everest (8848 m) - nową drogą (częściowo z tlenem).

3. 1981 Makalu (8481 m) - północno-zachodnią flanką i północną granią (nowa

droga, styl alpejski, bez tlenu. Pierwsze solowe wejście w Nepalu).

4. 1982 Broad Peak (8047 m) - klasyczną drogą (styl alpejski, bez tlenu).

5. 1 983 Gasherbrum II (8035 m) - pierwsze wejście wschodnią granią (nowa

droga, styl alpejski, bez tlenu).

192

6. 1983 Hidden Peak (8068 m) - północno-zachodnią ścianą (nowa droga, styl

alpejski, bez tlenu).

7. 1983 Gasherbrum II East (7772 m) - pierwsze wejście na szczyt, wschodnią

granią (styl alpejski, bez tlenu).

8. 1984 Broad Pe*ak's - pierwsze trawersowanie trzech Broad Peaków (styl

alpejski, bez tlenu).

9. 1984 Biarhedi (6759 m) - pierwsze wejście na szczyt (solo, styl alpejski, bez

tlenu).

10. 1985 Dhaulagiri (8167 m) - klasyczną drogą (pierwsze zimowe wejście, bez

tlenu).

1 1.1985 Cho Oyu (8201 m) - południową ścianą (nowa droga, zimowe wejście, bez

tlenu).

12. 1985 Nanga Parbat (8125 m) - wschodnim filarem (nowa droga, pierwsze

wejście, bez tlenu).

1 3. 1 986 Kangchendzonga (8598 m) - od południowej strony (pierwsze zimowe

wejście na szczyt, bez tlenu).

1 4. 1 986 K-2 (Chogori) (8611 m) - południową ścianą (nowa droga, styl alpejski,

Page 214: Kukuczka_Jerzy___Na_szczytach_świata

bez tlenu).

1 5. 1 986 Manaslu (81 56 m) - północno-wschodnią flanką (nowa droga, styl

alpejski, bez tlenu).

1 6. 1 987 Annapurna (8091 m) - od północnej strony (pierwsze zimowe wejście na

szczyt, bez tlenu).

17.1 987 Yebokalgan Ri (7365 m) - zachodnią granią (pierwsze wejście na szczyt,

styl alpejski, bez tlenu).

1 8. 1 987 Shisha Pangma West (7950 m) - zachodnią granią (pierwsze wejście, styl

alpejski, bez tlenu).

19. 1987 Shisha Pangma (8013 m) - zachodnią granią (nowa droga, styl alpejski,

bez tlenu).

20. 1 988 Annapurna East (8020 m) - prawą flanką południowej ściany (nowa

droga, styl alpejski, bez tlenu).