Jak to na wojence - Edward Słoński - ebook

24

description

 

Transcript of Jak to na wojence - Edward Słoński - ebook

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragmentpełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnierozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przezNetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym możnanabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione sąjakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgodyNetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepieinternetowym Bookarnia Online.

Edward Słoński

Jak to na wojence…OPOWIEŚĆ WIGILIJNA

Ilustrował

Przemysław Liput

Wydawnictwo Zysk i S-ka

Sen o szpadzieDo mego syna

Gdy dym pożarów słońce gasii coraz krwawszy huczy bój,ty mnie nie pytaj, czy to nasi,czy to nie nasi, synu mój!

Ty mnie nie pytaj, kto zwycięża,czyj tryumfalny słychać śpiew —naszego nie masz tam oręża,chociaż się nasza leje krew.

O, synu mój, na wszystkich frontach,od płowej Wisły aż po Ren,przy zapalonych stojąc lontach,my swój o Polsce śnimy sen.

Niszczeją grody, płoną wioski,świat cały — ognia krwawy słup,a chłop poznański i krakowskikładą się u wrót naszych w grób.

A my? O los nasz zbądź się troski!I nas dosięgnie krwawy cios!Wszak celnie strzela chłop krakowski,kiedy się Polski waży los.

Lecz, synu, nie mów nic o zdradzie!To w niemilknącym huku działnasz sen rycerski, sen o szpadziewreszcie się dzisiaj jawą stał.

3 marca 1915

I.Była Wilia Bożego Narodzenia. Od rana padał śnieg, a zwykle kiedy śnieg pada, jest tak cicho,

zupełnie jak w bajce, w której śpi zaklęta królewna w ogromnym zamku, w najwyższej wieży. Wszystkowtedy tam jest zaczarowane — i złoty kołowrotek, i czarny kot — który śpiąc, nawet nie mruczy i dlategojest tak cicho zupełnie.

Właśnie tak cicho, jak w tej bajce było, w Wilię Bożego Narodzenia w hulanickim dworze.Od rana padał śnieg. Śnieg kładł się grubą warstwą na klombach przed gankiem i słał się miękkim,

białym puchem w parku na gładkiej tafl i zamarzłego stawu i zasypywał wszystkie drogi wiodące doHulanicz. I dwór hulanicki zasypany śniegiem, otoczony białym wieńcem drzew, wyglądał jak pałaclodowy, w którym mieszka biała Śnieżka i małe krasnoludki z długimi, białymi brodami.

A śnieg, zasypawszy wszystkie drogi wiodące do Hulanicz, jął zasypywać huki dalekich armat, którejuż od paru miesięcy błąkały się po hulanickich polach i otrząsały drobne perełki szronów z cienkichgałązek wierzby rosnącej w parku nad stawem, i uderzały w szyby okien starego dworu, jakby je chciaływysadzić. Jeszcze nocy ubiegłej te dalekie wybuchy drżały i dzwoniły na szybach dziecinnego pokoju, ajuż dziś od rana nie ozwały się ani razu. Właśnie nocy ubiegłej, kiedy taki głośny huk armatni uderzyłw okno, że aż stuknęło coś w piecu i zajęczało w kominie, zerwał się z łóżeczka na równe nogi małysześcioletni Jerzyk i z przerażeniem zaczął się rozglądać dokoła. Nie mógł zrozumieć, co to się stało.W pokoju było ciemno, zupełnie ciemno. Noc siedziała na białych krzesełkach, noc siedziała na podłodzei wisiała na ścianach. Tylko niezgrabny piec niezgrabnie wyłaził z ciemnego kąta i wyglądał jak góralodowa, która mogła lada chwila runąć i przytłoczyć Jerzyka swoim ciężarem. I Jerzyk zaczął się baćtego niezgrabnego pieca.

— Haniu, czy ty śpisz, Haniu? — zawołał, trzęsąc się ze strachu i zimna.Ale Hania spała… Białe jej łóżeczko stało trochę dalej od okna i dopiero wołanie Jerzyka obudziło

ją ze snu.Usłyszała je i przelękła się. Co się stało?— To ty, Jerzyk? To ty? Czemu nie śpisz?

— Jak to nie słyszałaś? — zapytał Jerzyk, wskakując z powrotem do łóżeczka. Teraz już mógł leżećspokojnie i śmiało patrzeć na piec, który nagle przestał być górą lodową i odsunął się od jego łóżeczka.

— Nie — odpowiedziała Hania i ziewnęła.— Więc nie słyszałaś, jak strzelali?Hania podniosła główkę. Przecież tak co dzień strzelają, widocznie tak zawsze jest na wojnie.Ale Hania tym razem nic nie słyszała. Śniła się jej ślizgawka na stawie w parku, duża tafl a lodu,

przezroczysta, zielona… duża tafl a lodu nakryta uginającymi się pod szronem gałązkami wierzb,ślizgawka, której nigdy nie było w Hulaniczach, a o której marzyli oboje.

— I było głośno? — zapytała po chwili.— Ojej! aż w piecu stękało i w kominie.— A może to nie oni?— Jak to nie oni?— A tak — może to twoi żołnierze. Przecie stoją pod stołem z armatami.— Et! — mruknął Jerzyk niechętnie. Hania zawsze ma go za głupiego, a o sobie myśli, że jest już

dorosłą. Jakżeby ci drewniani żołnierze pod stołem mogli strzelać z drewnianych armat? Zupełnienieprawdziwa historia. Co prawda musztruje ich co dzień, ustawia w szeregi, każe im leżeć zupełnie pożołniersku, niewygodnie na twardych drewnianych brzuchach, to znów rozrzuca ich po całym pokojui chowa po kątach. Zapewne, że gdyby nie byli wystrugani z drzewa, to kto wie, co by się mogło stać…Ale to są tylko zabawki. I Hania doskonale wie, że to są tylko zabawki, a jednak żartuje sobie z niegozupełnie niestosownie.

Ale Hania tym razem wcale nie żartowała. Mówiła jej stara Agata, że wszystkie przedmioty mająswoją duszę.

Co prawda Hania nie wiedziała jeszcze na pewno, co to jest dusza, ale ta sama Agata mówiła jejrównież, że stoły, krzesła a nade wszystko zabawki porozumiewają się między sobą jak ludzie. Ludzie nieumieją słyszeć tego, co one mówią, i dlatego myślą, że to są martwe przedmioty. W ogóle ludzie sąbardzo zabawni, z tą swoją zarozumiałością, zdaje im się, że tylko oni jedni wiedzą wszystko. A przecie

Hania sama słyszała, jak drzewa w parku rozmawiają i jak kwiaty i trawy szepczą o zachodzie słońca.Drzewa mają liście, które szumią głośno, ale czasem i w samym pniu coś zagada. Za to kwiatyrozmawiają najciszej — niby milczą, a mówią.

Hania jeszcze nie rozumiała tych rozmów, ale była pewna, że się potrafi nauczyć ich języka. Toteżnieraz latem kładła się na kwitnącej łące w parku lub siadała pod starym kasztanem i łowiła uchemnajcichsze szmery rosnących traw i poważne, jakby zamyślone, szumy kwitnącego kasztana.

Były tam najrozmaitsze głosy i Hania powoli zaczynała już się uczyć poszczególnych wyrazów. Razupewnego na przykład, kiedy zerwał się wicher przed burzą i gałązki zakołysały się nad nią, usłyszałanajwyraźniej, jak stary kasztan mówił:

— Do domu! do domu!I dobrze wówczas się stało, że usłuchała rady starego kasztana, bo ledwie dobiegła do ganku, lunął

rzęsisty deszcz.Ale Jerzyk był mały, o całe dwa lata od niej młodszy, i nic dziwnego, że nie rozumiał tych rzeczy

zupełnie prostych i jednocześnie bardzo dziwnych. I teraz zupełnie niepotrzebnie rozgniewał się na nią.— Na pewno wiesz, że to oni strzelali? — zagaiła, chcąc jakoś nawiązać rozmowę.— Ależ, Haniu! — bronił się Jerzyk. Wciąż mu się zdawało, że Hania kpi sobie z niego.— I ty naprawdę myślisz, że twoi żołnierze nie potrafi ą w nocy hałasować? I ty myślisz, że oni nie

rozumieją tego, co my mówimy?— Jakże mogą rozumieć?— Mogą… mogą… na pewno mogą — uparcie powtarzała Hania. — Czasem coś do lalki mówię, a

ona słucha… Patrzy na mnie i słucha… A tak na mnie patrzy, że na pewno wiem, że rozumie każde mojesłowo.

— I co?— Raz mówiłam jej o tym… wiesz? o tatusiu. Mówiłam jej, że tatuś jest tam, gdzie strzelają, ale nie

z tej strony, tylko z tamtej, bo jest strzelcem polskim. I mówiłam jej, że tatusia szukają Kozacy, ci, co donas już nieraz wpadali… I wówczas widziałam, jak się przelękła — zamrugała oczkami i zbladła i mniesię samej straszno zrobiło.

— I tak jej mówiłaś naprawdę? I ona wie o tatusiu? — pytał Jerzyk, zapominając, że przed chwiląutrzymywał, że zabawki są martwe i nic nie rozumieją.

— Mówiłam… Żebyś wiedział, że mówiłam…— To niedobrze.— Dlaczego niedobrze?— A pamiętasz, co mówiła mamusia?— Co?— Mówiła, żeby o tatusiu nikomu nie opowiadać.

— A ty niby nie mówiłeś nikomu?— Ja? — zawołał Jerzyk i przeląkł się. Rozmawiał o tym ze wszystkimi zabawkami, a nawet

drewnianym armatom opowiadał o tatusiu.I Hania wiedziała o tym.— Sama słyszałam, jak mówiłeś. I drewniani żołnierze wiedzą, i choinkowy dziad wie, i nawet ten

Moskal bez nóg i rąk, ten Moskal, który się za nic położyć nie umie.— Już nie mów… już nie mów — prosił Jerzyk.Zrobiło mu się strasznie przykro — rozpaplał tatusiową tajemnicę przed wszystkimi. A mama

mówiła, żeby nie mówić o tym nikomu.Leżał i myślał, jak się to stało.Najwięcej szczegółów wiedział stary dziad choinkowy zamknięty w jesionowej komodzie, stary

dziad, jego powiernik i przyjaciel.Z nim rozmawiał Jerzyk najchętniej. Był to stary jego znajomy, bo już trzy razy siedział na choince.

Po zdjęciu z choinki szedł zwykle na odpoczynek do komody, w której spędzał czas do następnych świątBożego Narodzenia. Tylko czasem, kiedy deszcz padał i dzieci musiały siedzieć w domu, wydobywała gomama z ukrycia i dawała im do zabawy.

Właśnie wówczas opowiadał mu Jerzyk o wszystkim. Mówił mu o rzeczach zwyczajnychi nadzwyczajnych i o tatusiu. Pod dachem nad oknami są jaskółcze gniazda, a bociany mają swoje gniazdona spichrzu. Stryjek Cześ jest w Moskwie na uniwersytecie i kiedy śpiewa „uch ja!", tupie nogą i jestbardzo podobny do tego Moskala, który nie ma ani jednej nogi, i chociaż jest zawsze pijany, za nicprzewrócić się nie może. A elfy, jak utrzymuje jedna bardzo piękna książeczka z rycinami, to są takiedrobniutkie okruszynki dziecięcych uśmiechów, które w słońcu rozsypują się po kwiatach i same potemudają kwiaty. I prócz tego opowiadał mu Jerzyk nieraz o tatusiowej tajemnicy, o której nie powinien byłmówić, mówił o strzelcach polskich, o tych żołnierzach dobrowolnych, co poszli walczyć za Polskę. Araz nawet, gdy Kozacy wpadli do Hulanicz i chcieli cały dwór spalić, i szukali tatusia, opowiedziałJerzyk dziadowi, że oni wiedzą, że tatuś jest w strzelcach i że mama, żeby się ich pozbyć, pokazała oficerowi list stryjka z Moskwy i powiedziała, że to list tatusia. I ofi cer kozacki uwierzył. Oj dziadziuniu,jak to dobrze się stało, że ofi cer kozacki uwierzył! Brzęczał ostrogami, stukał, zjadł śniadanie i zrobił się

taki wesoły i uwierzył.

A tatuś w Moskwie nigdy nie był.Tak, tak — to wszystko Jerzyk opowiadał dziadowi — i dziadziuś wie, gdzie jest tatuś.Leżąc teraz w łóżeczku, myślał o tym wszystkim i robił sobie wyrzuty, gdy nagle znowu daleki

trzykrotny huk strzału uderzył w okno.— Słyszałaś?— Słyszałam.Oboje usiedli na łóżeczkach.— To tatuś.— Tatuś — wyszeptali niemal jednocześnie, jakby bojąc się, żeby ich tym razem ci drewniani

żołnierze pod stołem nie podsłuchali.I już bez słowa pokładli się znowu i leżeli w szarym mroku zimowej nocy, aż wreszcie słodki sen

zmorzył ich płowe główki.Ale od rana nie słychać już było strzałów i dzieci zapomniały o tym, co było w nocy, i zdawało im

się, że we śnie rozmawiały ze swymi zabawkami o tatusiu.A na dworze było biało i cicho.Dziwił się tej ciszy stary Jakób, mąż Agaty, stary Jakób, który kiedyś był stangretem, a teraz pełnił

obowiązki koniucha, bo już trochę niedowidział, dziwił się tej ciszy, dźwigając na plecach z parku dodworu równiutką, jak świeca, choinkę.

— Pewnikiem sfolgują na święta — mruczał, grzęznąc w sypkim śniegu do kolan.I ciocia Andzia, która tego dnia na całe święta przyjechała z Warszawy, obładowana zawiniątkami

i pakuneczkami, wysiadając z sanek, powiedziała, że w Hulaniczach wcale nie słychać wojny. Wszyscyw Warszawie mówili cioci Andzi, że Hulanicze leżą w samej wojnie, a tymczasem w Hulaniczach takcicho, jakby kto makiem siał, i tak biało, jak w bajce. Wszystko to powiedziała ciocia Andzia mamiejeszcze na ganku, bo nie wiedziała, że tej nocy szyby dzwoniły od armatnich strzałów i że w zeszłymtygodniu Kozacy szukali tatusia i chcieli wszystko spalić, i stodołę, i spichlerz, i nawet sam dwór.

Dzieci postanowiły to wszystko opowiedzieć cioci zaraz po śniadaniu, ale po śniadaniu zajęły sięrozpakowywaniem wszystkich zawiniątek i pakuneczków cioci i zapomniały zupełnie o swoim

postanowieniu.

Bo też było tam tyle niespodzianek, że dzieciom rozbiegły się oczy na wszystkie strony i niewiedziały, na czym się zatrzymać. Więc przede wszystkim była lalka, duża lalka w białym haftowanymszlafroczku, leżąca na trzcinowym łóżeczku. Łóżeczko było ze złotymi gałkami, a lalka umiała zamykaćoczy. Stanowczo była to najładniejsza lalka na świecie i najwytworniejsze łóżeczko. Nawet mama niemiała takich gałek na łóżku. I taka lalka mogła się tylko Wandzią nazywać, bo trudno było sobiewyobrazić, żeby jej mogło być inaczej na imię.

A potem był ułan polski, prawdziwy blaszany ułan, znać zabijaka i rębacz zawołany, bo, jak natakiego przystało, był już trochę podrapany i pogięty. O takim żołnierzu blaszanym Jerzyk marzył oddawna. Amarantowe wyłogi, amarantowe rabaty na piersi i u boku szabla, długa szabla ułańska.Naprawdę trudno było wyobrazić sobie coś bardziej rycerskiego i malowniczego.

A potem był pajac papierowy, znany śmieszek i psotnik, który wywijał rękami i śmiał się, i nogamiwywijał i śmiał się. I była stara Łowiczanka wycięta z deseczki z namalowanym kilimem łowickim naplecach i przy niej sześć drewnianych owieczek. Drewniane owieczki były pomalowane na biało, a staraŁowiczanka trzymała kij w ręku.

A dalej była armata i dwie kule drewniane i dwa tuziny ołowianych żołnierzy do jej obsługi. I byłyświeczki małe, kolorowe, przezroczyste i papierowe, ozdoby srebrne i złote, i sztuczny śnieg na choinkę.

Wydobywszy to wszystko ze stosu pudełek i odwinąwszy z grubych papierów i cienkich bibułek,dzieci zapomniały o wszystkim.

— Od razu zgadłam — mówiła Hania do swojej lalki — że ty się nazywasz Wandzią. Prawda,Wandziu, jak to dziwnie, że się domyśliłam od razu. I ty pewnie wiesz, jak się nazywam. A skąd wiesz,

jak się nazywam? Oj, Wandziu!A Jerzyk tymczasem popychał w różne strony swego blaszanego żołnierza i wołał:— Raz, dwa! Na lewo zwrot!Raz, dwa! Na prawo… Doskonale chodzisz, mój żołnierzu, i znasz musztrę… Raz, dwa! Na lewo

zwrot! I jesteś strasznie duży, więc będziesz moim adiutantem.

I żołnierz zataczał się i brzęczał.Kiedy tak pierwsza znajomość była zawarta, dzieci zajęły się ubieraniem ustawionej na środku sali

choinki. Wydobyły z jesionowej komody dziada, wydostały z jakichś schowanek pudełka ze złotymianiołami i gwiazdami i zaczęły to wszystko przywiązywać do choinki.

Choinka była jeszcze wilgotna, jeszcze żywa i dzieciom się zdawało, że bierze udział w ich zabawie.— Jak ci z tym ładnie, żebyś wiedziała! Jak ci z tym do twarzy! — wołały zachwycone swoją robotą

i wieszały coraz to nowe błyskotki na mokrych jeszcze gałęziach.Drzewko nic nie odpowiadało, ale wciąż się przeglądało w lustrze, jakby chciało sprawdzić, czy

dzieci mówią prawdę.Ale dzieci mówiły prawdę — drzewko wyglądało wspaniale.Na najgrubszej gałęzi pośrodku siedział choinkowy dziad, nad nim wysoko pod złotym aniołem

wisiał papierowy pajac.Dzieci zrazu miały wątpliwość, czy takie niepoważne sąsiedztwo nie urazi sędziwego dziada. Będzie

mu się to straszydło wciąż śmiało nad głową. Przyszły jednak do przekonania, że w śmiechu nic nie mazłego — przecie same śmiały się tak często. Więc niech sobie wisi!

A pod dziadem na podłodze stał blaszany ułan i stara Łowiczanka pasła białe owieczki, i nowaarmata otoczona dwunastoma ołowianymi żołnierzami groźnie zadzierała swoją lufę do góry, i staradrewniana gwardia Jerzyka wyglądała spod zwieszających się gałęzi obitymi bokami żołnierzyi poszczerbionymi kołami armat, tak, jakby przed chwilą zeszła z pobojowiska. Tuż przy nich nawzniesieniu utworzonym z przewróconego pudełka stało trzcinowe łóżeczko ze złotymi gałkami, a na nimw białym haftowanym szlafroczku leżała złotowłosa Wandzia.

— Będzie ci tu dobrze, moja Wandziu — mówiła, układając ją na łóżeczku Hania — i będzie ci tubezpiecznie. Ci żołnierze obronią cię nawet przed Kozakami.

Słowa te przypomniały Jerzykowi ich nocną rozmowę i jego obawy i smutne myśli o tatusiowejtajemnicy rozpaplanej przez niego, i o dziadku, który wiedział za dużo, więc spojrzał na niego ostro, pożołniersku i pogroził mu paluszkiem.

— Pamiętaj, dziadziu, żebyś nikomu nic nie powtarzał — powiedział z powagą, żeby dziadzionaprawdę zapamiętał sobie jego słowa, i wybiegł z pokoju.

Po chwili powrócił, dźwigając za głowę jakiegoś małego człowieczka bez rąk i bez nóg.— Patrz, Haniu, a ten Moskal! Zapomnieliśmy o nim. Jemu chyba tu będzie najlepiej… — wołał,

ustawiając go obok blaszanego żołnierza.Ten mały człowieczek bez rąk i bez nóg nazywał się Wańką Wstańką i miał na sobie czerwoną

koszulę i granatową kamizelkę.Nie można go było ani położyć, ani prze wrócić, bo przewrócony podnosił się na swoim beznogim

tułowiu i długo potem kiwał się, jak pop wybijający w cerkwi pokłony.

— Wiesz, on będzie jeńcem blaszanego żołnierza. Co? — mówił Jerzyk. — Żołnierz stoi i pilnujejeńca. Choć jeniec nie ma nóg i nie może uciec, polski ułan musi go pilnować, bo to jest wróg. Prawda,Haniu?

Pomysł był w samej rzeczy świetny i dzieci ucieszyły się z niego. Przecież taki żołnierz blaszany, takiułan polski mógł poobcinać Wańce ręce, żeby ten go podstępnie nie zabił, i nogi, żeby nie mógł uciec,i potem, jako swemu jeńcowi, mógł kazać wszędzie chodzić za sobą. Myśl wyborna! Hania z zachwytempatrzyła na Jerzyka. Jak on to wszystko obmyślił świetnie! Ale co będzie, jeśli znów w nocy Kozacywpadną do Hulanicz i wejdą do sali i domyślą się, że tego Wańkę tak okrutnie pokaleczył polski ułan? Cowtedy będzie?

Zwierzyła się ze swych myśli Jerzykowi. Trzeba nad tym się zastanowić. Przecież mogą wpaśćznienacka, mogą i do sali zajrzeć. To prawda, że w sali jest wojsko i są armaty, a Kozacy armat nie mają,ale zawsze lepiej być ostrożnym.

— Może na noc tego Wańkę schowamy — mówiła, rozglądając się po pokoju. — Może postawimygo pod kanapą.

Jerzyk zamyślił się poważnie. W samej rzeczy można by go schować pod kanapą.— A jeśli ucieknie? — zapytał.Była to zupełnie nowa myśl. Wańka z chwilą, gdy się stał jeńcem, mógł naprawdę uciec, nawet nie

mając nóg.— To może przywiążemy go za głowę do kanapy — zaprojektowała Hania.— Za głowę… ma się rozumieć za głowę. Przecież jego tylko za głowę można przywiązać.— Przynajmniej nie ucieknie.Więc przyniosły kawał sznurka i ukryły w kącie kanapy.Był już zmrok trochę blady od śniegu leżącego za oknem i przezroczysty, taki, którego namalować nie

sposób, a w którym wszystko inaczej wygląda niż we dnie, kiedy dzieci skończyły ubierać choinkę.Chciały pójść do mamy, ale mama rozmawiała o czymś z ciocią w pokoju tatusia i drzwi były

zamknięte. Ciocia mówiła półgłosem, a mama szeptała…Dzieci stanęły w oknie i patrzyły na zawianą śniegiem drogę.Dokoła było cicho, tak samo cicho, jak z rana. Żaden głos bliskiej wojny nie odzywał się w parku, nie

toczył się po śniegu aż pod okna domu.Ta cisza zaczęła niepokoić dzieci. Co by to mogło być? Ani jednego wystrzału przez cały dzień.Daleko gdzieś na samej linii strzałów, gdzieś z tamtej strony w szczerym polu, w śnieżnej pustyni bez

dachu nad głową był ich tatuś. Kiedy armaty grały głośniej, zdawało im się, że tatuś się zbliża, kiedymilkły na chwilę, myślały, że tatuś odpoczywa, ale z dniem każdym jest bliżej.

Oto jedzie na karym koniu w ułańskim mundurze, w siwej maciejówce. Gościńcem kule latają,straszne ołowiane muszki gorące i brzęczące, a tatuś jedzie gościńcem, jedzie koło kopca, gdzie sięhulanickie pole zaczyna, jedzie koło krzyża z Pańską Męką i koło stodoły, która stoi jeszcze w polu.

Dziś gościniec śniegi zawiały i armaty milczą. Nie słychać, żeby tatuś się zbliżał.Więc dzieci posmutniały. Kiedyż wreszcie zobaczą tatusia?Ale mama wciąż rozmawiała z ciocią i dzieci nie miały co robić, więc znowu poszły do sali.W sali Jerzyk począł liczyć swoje wojsko. Robił to powoli, dodawał na paluszkach, mylił się

i poprawiał.Miał jednego blaszanego żołnierza i trzydziestu dwóch drewnianych, i dwudziestu czterech

ołowianych, i trzech ofi cerów z wydobytymi szablami, i trzech z szablami w pochwach, i jednegogenerała, i sześć armat. Liczba była wcale pokaźna, jak na załogę hulanickiego dworu, więc patrzyłz dumą na swoje wojsko.

Było ich razem sześćdziesięciu czterech — a wszyscy chłop w chłopa. Ofi cerowie siedzieli nakoniach i przy każdej armacie były cztery konie.

I gdyby nie ta nieudana bitwa nad Dziurą w Moście, ta bitwa, której dotąd Jerzyk zapomnieć niemoże, miałby dziś o trzech żołnierzy więcej. Aż trzech ludzi kosztowała go ta bitwa.

A było to tak — z wiosną strumyk w parku wezbrał i był szeroki, jak rzeka. Nad Dziurą w Mościez jednej strony stało wojsko i z drugiej. Wszystko było gotowe do bitwy, a choć właściwie bitwy niebyło, zginęło trzech żołnierzy. Bo w decydującej chwili, kiedy ustawione przed frontem armaty miały daćognia, przybiegł Nor. Jerzyk bardzo lubi Nora, ale wówczas Nor był nieprzyzwoity. Skakał i machałogonem. Jerzyk prosił go, żeby poszedł sobie precz, ale Nor się bardzo cieszył i machał ogonem takniezręcznie, że zrzucił do Dziury w Moście trzech żołnierzy. Drewniane ich ciała uniósł prąd. Jerzykwidział, jak płynęły, i nie mógł ich uratować. Gdyby nie ten smutny wypadek, dziś miałby trzechżołnierzy więcej.

Ale i sześćdziesięciu czterech do obrony Hulanicz wystarczy.Wkrótce podano wieczerzę. Mama ze wszystkimi podzieliła się opłatkiem, potem z opłatkiem w ręku

podeszła do okna i długo stała, patrząc na drogę, a kiedy potem zbliżyła się do stołu, dwie duże łzypłynęły jej po twarzy.

Pewnie myślała o tatusiu i w myślach dzieliła się z nim opłatkiem.

Wówczas Hania nie wytrzymała i sama bliska płaczu zapytała:— Czemu dziś nie słychać strzałów, mamusiu?I mama już dłużej wytrzymać nie mogła.— Nie wiem, dziecko! — odrzekła i wybuchnęła płaczem.Skądże mogła wiedzieć? Bała się wydarzeń, które lada dzień miały nastąpić i czekała tych wydarzeń

jak zbawienia. Więc i ją zaniepokoiła ta cisza. Czyżby byli odeszli gdzieś na dalsze pozycje?Smutne myśli mamy o tatusiu usiadły przy dzieciach — za stołem i przy stole było tak cicho, jak

w kościele.Dopiero wszyscy ożywili się wówczas, kiedy dzieci zapaliły choinkę.Wesoło paliły się małe kolorowe świeczki i cały salonik w hulanickim dworze wyglądał tak, jakby

wcale nie było wojny.Ciocia grała na fortepianie i śpiewała kolędy o Chrystusie Panu, który się na sianie w żłobie urodził,

a potem żołnierską piosenkę o rozmarynie.

O mój rozmarynie,Rozwijaj się!

A kiedy było już bardzo późno i świeczki na choince zaczęły się dopalać i gasnąć, zahuczał naglegdzieś za parkiem w polu armatni wystrzał.

Po nim nastąpił drugi i trzeci. Potoczyły się po śniegu i uderzyły w okno.Gasnące świeczki na choince naraz zapłonęły jaśniej. Dzieci zerwały się ze swych miejsc i pobiegły

do okna.— Mamusiu, mamusiu! — zawołały jednocześnie — już są! już strzelają!Biała ręka mamusi zadrżała na ciemnej serwecie i zsunęła się ze stołu…A ciocia Andzia wzięła jakiś akord mocny, który tak zahuczał jak armatni wystrzał, i zaczęła śpiewać

tę piosenkę o wojence i ułanie, którą Jerzyk tak lubił:

Jak to na wojence ładnie,Kiedy ułan z konia spadnie!

— To prawda — myślał Jerzyk — że na wojence ładnie. A ciocia śpiewała w dalszym ciągu:

Koledzy go nie żałują,Jeszcze końmi potratują…

— Ach, jak ładnie! — myślał Jerzyk. — Jak ładnie. Końmi potratują!A kiedy zabrzmiała ostatnia zwrotka:

Śpij, kolego, w zimnym grobie,Niech się Polska przyśni tobie…

Jerzyk miał łzy w oczach i wciąż powtarzał: — Jak to na wojence ładnie!

Choinka z Puszczy JodłowejZ Jodłowej Puszczy choinka zielonado polskich sierot wyciąga ramiona.

Patrzą sieroty i oczom nie wierzą —jakieś cudeńka pod choinką leżą,

jakieś zabawne rzeczy i nieznanei nie wiadomo, dlaczego kochane.

A nad choinką w złocistej koronieuśmiech świętego Mikołaja płonie.

Patrzą sieroty i zachodzą w głowy,że ta choinka aż z Puszczy Jodłowej,

że ta choinka, tak ślicznie zdobiona,do nich łaskawie wyciąga ramiona.

— W Jodłowej Puszczy gdzieś nad Wierną rzekąa dla was rosłam pod Boską opieką.

Wicher mnie smagał, drobny deszcz mnie poił,szron swym bisiorem na gwiazdkę mnie stroił.

A ja wciąż rosłam w żywicznym zapachupod ostrym łukiem błękitnego dachu.

I miałam z świętym Mikołajem zmowynad Wierną rzeką gdzieś w Puszczy Jodłowej.

I całą Polskę, i tam, i z powrotem,okryłam swoich gałęzi namiotem

i jestem wszędzie, bom, jak Wierna rzeka,wyrosła z serca wielkiego człowieka! —

Patrzą sieroty i oczom nie wierzą —jakieś cudeńka pod choinką leżą,

krwi rubinami żywymi ociekaumarłe serce wielkiego człowieka.

II.Dostępne w wersji pełnej

III.Dostępne w wersji pełnej

IV.Dostępne w wersji pełnej

Przy wigilijnym stoleDostępne w wersji pełnej

Copyright © by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2011All rights reserved

Projekt okładkiPrzemysław Liput

Redaktor prowadzącyKatarzyna Lajborek-Jarysz

ISBN 978-83-7785-911-7

www.zysk.com.pl

Plik opracował i przygotował Woblink

www.woblink.com

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragmentpełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnierozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przezNetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym możnanabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione sąjakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgodyNetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepieinternetowym Bookarnia Online.