Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

275
Ernst Wiechert DZIECI JEROMINÓW 1

Transcript of Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Page 1: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Ernst Wiechert

DZIECI JEROMINÓW

1

Page 2: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Kronika mazurska i rozbudowana saga rodzinna, osadzona we wschodniopruskiej ojczyźnie pisarza. Ernst Wiechert opowiada w niej historię rodziny Jeromin i wsi Sowiróg, przede wszystkim jednak o losie człowieka o rzadkim nazwisku Jons Ehrenreich Jeromin, który wyrusza ze wsi, aby »poruszyć świat«, i który w końcu powraca do swej wsi jako lekarz biednych.

Dojrzała, dogłębna książka, przepełniona wiedzą, cierpieniem i samotnością człowieka, w której do głosu dochodzi głębokie przywiązanie autora do swej wschodniopruskiej ojczyzny z krajobrazem bezmiernych lasów, bagnisk i jezior. Bogata i wzbogacająca książka, w której dominuje miłość do człowieka i szacunek dla przyrody.

Krytycy „chrześcijańscy“ dostrzegli w niej „Boga zasiadającego na ławie oskarżonych“, krytycy „świeccy“ mówili o „przytłaczającej melancholii“ i „budzącym grozę mroku“ ludzkiego losu. W recenzjach można było spotkać się z opinią, iż Wiechert „odstąpił od wiary“, „drwi sobie z Biblii“, bądź „nie zna rozwiązania właściwego dla naszej epoki“.

Jedno jest pewne – książka ta nie jest ucieczką od rzeczywistości, niczego nie upiększa i niszczy wszelkie iluzje. W bogactwie wydarzeń z udziałem realnych postaci konfrontowani jesteśmy z całą surową rzeczywistością tamtych czasów. Wiechert również nie idealizuje mieszkańców wsi Sowiróg. Sowi Zakątek nie jest wyspą świętych lub oazą szczęśliwości. Są to ludzie świadomi swoich korzeni, przychodzący do wsi Sowiróg z naszego świata i epoki, poruszający się w naszym czasie, jak Jons i jego rodzeństwo.

Obraz człowieka, jaki szkicuje przed nami pisarz, odzwierciedla się w postaci bohatera powieści, który nie ucieleśnia człowieczeństwa samego w sobie jako formy doskonałej, ale w głębokiej pokorze również w swej największej dojrzałości wykracza poza siebie, wskazując na wieczną moc żywego Boga. Moc ta jednak nie oddziałuje w nieoznaczonej nieskończoności, lecz zawiera się – stanowiąc pomoc i wsparcie, pociechę i zobowiązanie – w słowie Pisma Świętego.

2

Page 3: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

„A wkoło Boga majestat straszny“ (Hiob 37)

1

Kobiety z Sowirogu wracały do swojej wsi. Zaniosły były na targ w powiatowym mieście trochę tego, co zbywało w gospodarstwie: nieco masła, śmietany, parę funtów ryb z jeziora, a wesołek Gogun, zwany Żurawcem, powiózł na drabiniastym wozie wymoszczonym słomą ich prosięta.

Chciały z nim wracać, gdyż droga była daleka, dwie mile, ale wesołek już koło południa był pijany. — Złociutkie — powiedział i ucałował je kolejno. — Jeszcze godzinka, złociutkie. Jedna, jedyna króciutka godzinka! — I chociaż żona stłukła go po plecach kamieniem, który owinęła swą czerwoną chustą, „by mu zaćmę z głowy wypędzić“, stanął nagle na rynku, wobec wszystkich oczu, na rękach, w powietrzu wysoko zwarł podkute obcasy i do tego zaśpiewał dźwięcznym głosem ulubioną piosenkę: „Cyganeczko, Cyganeczko, Cyganeczko moja...“1 Wówczas odwróciły się, znały bowiem słowa tej piosenki i poszły raz jeszcze ulicą o dużych wystawowych oknach. Patrzyły zmęczonymi oczami na bogactwa, które leżały tam nieosiągalne dla nich i tylko Gina oczekująca pierwszego dziecka, młoda żona Bojara — robotnika leśnego — wbiegła raptem z gniewnym słowem po kamiennych schodkach i po chwili wróciła z grzechotką, kruchym, kosztownym przedmiotem, jasnym niby kość słoniowa, z czerwonym i błękitnym kwieciem, które jak cudowny wianek opasywało jego krągłość. Trzymała zabawkę przekornie w górze tak, że kwiaty lśniły w słońcu jak żywe, jej dziecinna buzia drgała jednak niby od płaczu, lecz gdy matka Kroll powiedziała swoim starczym głosem coś o koronie, którą niedługo wkładać się będzie na głowy dzieci chałupników, roześmiała się złośliwie i rzekła: — Lepsze roztrwonione niż przepite.

Gdy po dwóch godzinach znowu przybyły na rynek, Gogun siedział na dyszlu od wozu niby na wąskim siodle, bat w prawicy, butelka w lewym ręku. — Jeszcze pół godzinki, złociutkie — prosił. Lecz Marta Jeromin, która wśród nich, w swej czarnej sukni i białej chustce na głowie wyglądała jak mniszka, odwróciła się szorstko i poszła w dół ulicą wiodącą obok koszar w pola. Nie pozostało więc nic innego niźli ruszyć za nią, tak jak zawsze szły, choć jej

1 W oryginale: „Ziganuschka, Ziganuschka, Ziganuschka moija...“ (przyp. tłum.).

3

Page 4: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

nie kochały, gdyż pozostawała cudzoziemką z litewskich moczarów, gdzie krzywoprzysięgano i stawiano barwne krzyże na cmentarzach.

Przed koszarami musiały jeszcze raz zaczekać, wracał bowiem z ćwiczeń batalion i właśnie skręcał w rozwartą bramę. Tony kapeli pułkowej wypełniały wąską ulicę dźwiękami i dudnieniem jak ogłuszającą falą srebra i złota, która rozbijała się o domy i zwierała nad głowami czekających. Krok gwoździami podkutych butów tłukł po bruku, lufy karabinów migotały nad zakurzonym błękitem mundurów, a kobiety stały i wpatrywały się nieruchomo zmieszanym spojrzeniem w owego węża połyskliwości, który wspaniały i groźny kierował się przed nimi ku bramie, twarz twarzy podobna, szereg szeregowi, jak gdyby były te twarze pozbawionymi życia jasnymi plamami, szeregi zaś cienkimi kręgami pod błękitnawą powłoką, jakby wszystko to nie było już ludzkie i znane, jakby było złowrogą mocą chroniącą się do jakiejś tajemniczej pieczary.

Naprzeciw nich, odgrodzony tylko lśniącym oddziałem, zatrzymał się major i ponad wierzchołkami kasków spozierał na czekające kobiety.

Znał z okolicznych leśnych wsi te pokorne, pochylone postacie, które tylu synów urodziły dla mundurów cesarza i zdziwiło go, że przed nimi stoi śniada, podobna do mniszki kobieta, wysoka i smukła, z surowym nieprzychylnym obliczem, z którego szare oczy spozierały wskroś niego, ba, ponad nim, jakby stanął niby płot na ich drodze.

I nim za batalionem skręcił koniem w bramę, prześlizgnął się wzrokiem po owej śniadej, ciemniejącej nad obsuniętą białą chustą twarzy, która nie skierowała nań wzroku, lecz patrzyła prosto na pustą już ulicę, zwrócona ku celowi, co cichy i bezbarwny leżał zapewne w dali mrocznych lasów.

— Piękny pan — wyrzekł poza nią jakiś wzruszony głos. — Prawie taki jak cesarz.

— Niemal tak piękny, jak twój Gonsior z krzywymi nogami — rozległ się kpiarski odzew.

Potem poszły wreszcie ulicą wiodącą z miasta, wśród domów coraz niższych i rzadszych, koło rakarni, nad którą wisiała chmura złych woni, koło wiatraka na wzgórza, koło jeziora, aż otoczyły je pola zielone i rozległe.

Zsunęły chusty z głów i głęboko oddychały. Ładne było miasto, miejsce blasku i bogactw, cudowności i obietnic. Po jego brukowanych ulicach maszerowali żołnierze, na rynku wyniośle i uroczyście stał pomnik z żelaznym orłem, za lustrzanymi szybami leżały wszystkie skarby świata. Ale stopy bolały, nieprzywykłe do butów, pieniądze uszły z węzełka chusteczki, a mężczyźni popili się, gdy tylko znikli z oczu.

Więc lekko się szło w pyle drogi, która ciepło wciskała się między palce, dobra była woń młodych brzozowych liści, piękne i znajome pokrzykiwanie czajek krążących nad gniazdami. I choć nigdy się nie wiedziało, co kogo oczekuje w domu, czy nie zbłąkała się koza, czy nie przypalił się garnek, czy mąż nie hałasuje w karczmie lub czy maleństwo nie połknęło guzika, przecież dom będzie stał, pochylony dach i ślepe okna. Jezioro będzie lśnić, grusza kwitnąć na kamienistej miedzy, żurawie klangorzyć na bagnistych łąkach. Pozbawione blasku było to życie, szło się przez dni z obolałym grzbietem, na progu gościła troska. Lecz przecież życie to okalał płot, strzegł je pies, dzieci wyrastały z najtrudniejszych lat, krew z krwi własnej, one to

4

Page 5: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

zatroszczą się o trumnę i o drewniany krzyż na wąskiej mogiłce pod starymi krzakami lilaków i czarnych bzów, w których jesienną porą hałasowały drozdy.

Zeszły z szosy i stara polna droga zaczęła wspinać się wraz z nimi na zbocza, ku rozległym lasom. Niby ładowne okręty ciągnęły nad nimi białe wiosenne chmury, a cień ich kładł się chłodem na rozpalone czoła. Kwitł mlecz, ziemia woniała wilgotnie i ciepło.

Miały przed sobą cztery godziny drogi, więc kilka razy odpoczywały na którejś z polanek, na skarpie przydrożnej, gdzie po bosych stopach prześlizgiwały się jaszczurki. Odłamywały kęsy bułek niesionych w koszach, starannie zbierały okruchy i piły zimną kawę zbożową z niebieskiej blaszanki. Obmawiały miasto i wieś, las i jezioro. Obmawiały karczmarza Czwallinnę, że zapewne gładził dziecko swej służącej, obmawiały sołtysa, czy nie ukrył trzech worków talarów. Obmawiały leśniczego i żandarma, nadzorcę rybackiego i pastora i wcale nie na ostatku wszechmocnego pana von Balka, do którego należały jezioro i leśne pastwiska, torfiarnie i trzcina, ba, do którego niemal wszyscy oni należeli ze swoimi długami i zobowiązaniami czynszowymi, mężczyźni i kobiety i dziewczyny. Zwłaszcza dziewczyny. Nie był on przecież najgorszym panem. Nie był gorszy niźli cesarz, który zabierał im synów, lub landrat, który zabierał na podatki ich grosze, albo śmierć, która zabierała ich wszystkich.

Obmawiały bez goryczy. Wszystko to było nieodmienne. Zgięło Już karki ich dziadków i babek i zegnie także karki ich wnuków. Ale też i z krzywej gęby można było żartować i z grubego, żółtego płaszcza pana von Balka, GO sięgał mu aż do stóp, albo z tego jak kazał na wozie od gnoju wywieźć żonę za granicę swych pól, gdyż jak zwykł mówić, nie mógł już dłużej patrzeć na jej „twarz cierniem ukoronowaną“.

Także podczas żartów oczy ich były spokojne, troska pozostawała na karkach, a zmarszczki na surowych twarzach. Lecz gdy wstawały, z trzewikami w ręku i koszem u ramienia, wyglądały przecie tak jakby wszyscy landraci, żandarmi i karczmarze całego świata nie byli w stanie ukorzyć ich aż do ziemi. Czoła mogły dotykać roli, kolana pyłu drogi, ale niżej, głębiej, było miejsce tylko dla martwych, którzy nie mogli się już bronić.

Zdarzały się wśród nich złe, jak matka Kroll żyjąca na dożywociu, lecz twardą ręką i sercem twardym panująca nad synem i synową.

Zdarzały się chełpliwe i głupie jak żona krzywonogiego Gonsiora oraz po dziecinnemu marzycielskie i krnąbrne, jak Gina Bojar. Żyły zbyt blisko siebie, by mógł dzielić je świat złudzeń. Była zawiść i wrogość w tej wiosce, kłótnie i pojednania, lecz nie było żadnych tajemnic.

Zbyt ciasno przytykały do siebie ściany domów i okna. W nienawiści i w miłości były nagie, nie osłonięte, a los jednostki był także losem wsi.

Gdy więc znowu się podniosły i owiane kurzem, opromienione zachodzącym już słońcem ruszyły w drogę, zmęczoną, pochyloną gromadą, na której barkach zdawały się spoczywać wszystkie pracowite dni jej żywota, wyglądały jak siostrzyce w tej samej wierze i w tej samej doli, ukształtowane tą samą dłonią, tym samym nakazem powodowane.

Także Marta Jeromin trzymająca się cicho i na uboczu. Dałoby się może żyć wbrew mężowi i dzieciom, jeśliby zaszła konieczność, lecz wbrew wsi nie sposób było żyć, Nie wynikało to z niepisanego prawa żyjących, ale z prawa umarłych. Wielu umarłych, którzy od stuleci

5

Page 6: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

spoczywali w piaszczystej ziemi, na dnie jeziora i w przybrzeżnych bagnach. Umarłych, których lica rozpadły się, ale dłonie ciągle jeszcze nocą stukotały do niskich drzwi, jeśli ktoś chciał zbuntować się przeciw prawu. Chaty się rozpadały, osiadały dachy, wielekroć przechodziła nad nimi wojna i mór, mord i ogień, tak że jedynie zwęglone kikuty kominów godziły w czarne niebo. Zawsze jednak ktoś to przeżywał, podnosił się ze swojej posoki lub przeczołgiwał się z leśnych wykrotów. Ktoś, kto rozgrzewał się u tlejących belek i żywił się korzonkami oraz korą. Od niego brało początek odrodzenie, on strzegł również prawa. Ginęli chałupnicy, dzieci, bydło, lecz wieś nie ginęła. Z odłogów i ugorów wyrastało znowu ziarno, wracały jaskółki, rozkwitał bez nad porozrzucanymi trumnami. Dawne rody upadały i nie wracały nigdy, ale zawsze wracali ubodzy. Byli płodni jak ziemia, wiatr roznosił ich nasienie, tak jak nad ugorem roznosił nasiona ziemi.

Podczas gdy nad bagnami pokrzykiwały czajki, Marta myślała o tym, że urodziła siedmioro dzieci, a jedno spośród nich było kalekie.

A jedno było niczym wilk, a jedno ponure i dumne. I żadne nie przychodziło do niej tak, jak młody ptak przychodzi do swego gniazda.

— Pani matko — powiedział do niej wczoraj ów wilk. — Pani matko, możemy pójść na podwórze, zaczerpnąć powietrza? — Uderzyła, mocno i celnie jak zawsze, gdy ogarniał ją nagły gniew, lecz uderzenie to nie zgasiło uśmieszku, który niby trąd usadowił się w kącikach jego ust.

„Pani matko“, uśmiechała się gorzko i spozierała na brzemienne łono Giny. „Gdy są młode, sądzą, że serce dziecka można zdobyć grzechotką, lecz gdy przestaną być młode, dowiedzą się, że są zaledwie żywotem, który wydaje na świat dzieci obce i istniejące tylko dla siebie. Z obcego mężczyzny i obcych przodków. Wówczas pokutują za rozkosz, a nieraz nie bywa to nawet rozkosz, ulegają popędom jak zwierz i biedniejsze są niż on, zwierz bowiem przynajmniej nie zna wstydu.“ Spoglądała ponad młodnikiem, czy nie widać już dymu mielerza, w którym jej mąż wypalał węgiel dla pana von Balka. Taka była codzienna praca. Dumać o sieciach, o które dbał dziadek lub leżeć przy mielerzu i wpatrywać się w dym, co biały albo błękitny unosił się ponad wierzchołki drzew, albo ścinać drzewa w królewskim borze. Kiedyś myślała, że podporządkuje sobie ludzkie serca spokojnymi oczami i przytłumioną mocą słowa, która była mu dana i którymi ją oczarował wśród mrocznych bagien jej ojczyzny. Ale wiatr, jaki unosił jego skrzydła, zamarł, on zaś niby ptak poszukiwał swego chleba w gęstwinie. Tutejsi nie posiadali ani dumy, ani dra pieżności. Byli dziećmi lasu, a las otępiał i uciszał. On to był owym wielkim czarodziejem, który zastawia sieci i chłodnymi dłońmi wybiera z ich oplotów ludzkie serca.

Słońce stało już za lasem, gdy poczuły dymy wsi i spostrzegły Czaję, który wraz ze swą starą krową ciągnął pług po ugorze. We wsi zapomniano jego nazwiska i nazywano go Czają, a to z powodu głosu i dlatego, że nim się powinno być: że nim się odezwał, wtulał głowę między ramiona. On to był, który opuścił wiejską wspólnotę, sekciarz i odstępca, o nim mówili, że go sześćdziesięcioletniego ponoć raz jeszcze ochrzczono bagienną wodą. Pan von Balk dał mu graniczący z wrzosowiskiem kawał bagnistej ziemi i tam Czaja zbudował sobie chatę i wymurował kuchenny piec. Wyplatał kosze i więcierze, sieci i biczyska, znane mu były wszystkie tajemnice lasu. Nie był żadnym sprawiedliwym, lecz był cierpiącym i mówiono, że gdy stoi na skraju lasu i patrzy ponad strzechami wsi, zwiduje mu się kostucha.

6

Page 7: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

— Czaja, chodź z nami — nawoływały dzieci. Również Gina wołała dostrzegłszy drobną, pochyloną postać stojącą w bruździe i czekającą cierpliwie, aż krowa znowu zacznie z wolna stawiać nogę za nogą.

Lecz Czaja pokiwał tylko w milczeniu głową, wskazał ręką zoraną glebę, potem schylił się przykładając prawą dłoń do ucha, jakby chciał upomnieć wołające, by wsłuchały się w jakiś głos podziemny.

Potem krowa znów pociągnęła i widziały, jak czepigi pługa rzucają jego ramionami tam i sam. Tak wiele korzeni i kamieni kryła gleba.

Poszły więc dalej, Gina ze skupionym obliczem i zbędne były napominające słowa starej Daidy: — Ukorz się, młoda niewiasto, ukorz się.

Na ostatnim wzgórzu dojrzały cienką smugę dymu z mielerza i Marta skinęła w stronę kobiet, nim zniknęła wśród krzewów jałowca.

Chciała zobaczyć, czy jej najmłodszy znów nie leży przy mielerzu i nie marnotrawi czasu. I chłopak i Maria lgnęli do ojca. Byli spokojnymi dziećmi, które lękały się twardych słów. Jego krew, nie jej, lecz nie wiedziała, czy powinna życzyć sobie, by było inaczej.

Mielerz był kaprysem pana von Balka. Węgiel szedł do okolicznych kuźni i piekarń, ale jemu nie o węgiel chodziło. Chodziło o tajemniczość otaczającą to miejsce i czynności, i o to, że w jego służbie pozostawał ów cichy człowiek o wiekowym nazwisku Jeromin.

Przejeżdżając przez wieś za każdym razem zatrzymywał swą brykę na wysokich kołach przed domem u starego klonu i zawsze domagał się rozmowy z Martą. Ona jednak często kazała mówić, że nie ma czasu, gdy zaś czas znajdowała spozierała mimo niego, tak jak patrzyła mimo oficera przy koszarowej bramie. Niewiele było rzeczy, na których zatrzymywały się jej oczy. A jednak przychodził znowu.

Wśród wszystkich pokornych, którzy żyli we wsi, gdzie kobiety całowały go w rękaw, wynosiło się dwoje dumnych niby topole ponad przybrzeżne wierzby: dziad Jeromin, który zastawiał sieci w jego jeziorze, a o którym ludzie mówili, że ponoć oglądał Napoleona wracającego z Moskwy, i Marta, żona Jerominowego syna. Dla nich obojga von Balk nie był niczym więcej niż tylko wizerunkiem, jak inne wizerunki rozwieszone w przestrzeni świata, i oczy obojga przenikały go wskroś, jakby szukały za nim ściany, w którą był wbity ćwiek jego życia.

Marta rozejrzała się, czy Balk nie stoi wśród krzewów niby wilk w wieczornym zmroku, a potem poszła spokojnie dalej. Mężczyzn można było się nie obawiać, dopóki się ich nie pożądało, ona zaś już nie pożądała.

— Większość spośród nas — mówił Jakub Jeromin do syna — jest jak zeschnięte gałęzie, które odłamane od drzew przez wicher i śnieg leżą tam, gdzie upadły, i znów stają się ziemią. Ubodzy nie mają skrzydeł. A niektórzy są jak dym unoszący się z mielerza. Ludzie spoglądają za nimi, lecz wiatr ich rozwiewa. A inni są jak drewno, które żarzy się tam, pod ziemią. Stają się węglem i poruszają świat.

7

Page 8: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Cudownie było przysłuchiwać się ojcu. Nie zawsze rozumiało się, co mówi. Płynęło to jak woda w potoku, ciemna nad czernią dna, ale szumiało i wciągało, było jak cień i światło, przestrzeń i cisza. Było ładniejsze niż to, co mówił pastor, i inne niźli to, co mówiła matka.

Tylko dziadek potrafił tak mówić, lecz nie wiedziało się, czy nie mówi we śnie, oczy jego bowiem były często zamknięte, a słowa padały tak wolno, jak jesienią spadają z klonu krople mgły.

Leżeli na polanie, głowy oparłszy o ścianę mchu i przyglądali się, jak dymi mielerz. Twarze ich pod jasnymi włosami były czarne, ojca od pracy, małego Jonsa dlatego, że potajemnie natarł ją resztkami węgla ze starego mielerza, by być takim jak ojciec. Ochrzczono go Jons Ehrenreich2, lecz drugiego imienia się wstydził. To że je dla niego wymyśliła, nie świadczyło o wielkiej mądrości matki, ludzie zaś ze wsi wielce się dziwowali. Ojciec milczał, co zresztą najczęściej czynił, i dopiero tej wiosny, gdy zgłaszał Jonsa do szkoły, i gdy stary nauczyciel Stilling powiedział, jakoby było to ładne imię, ojciec zauważył, iż byłoby lepiej, gdyby takie imiona nadawano ludziom podczas pogrzebu zamiast przy chrzcie. — Który bowiem z nas wie — uzupełnił — czy u kresu swego życia będzie się nazywał Ehrenreich.

— Tak, to wie tylko Bóg — rzekł w zamyśleniu nauczyciel.

— Ojcze, a co to znaczy poruszyć świat? — pytał Jons.

— Powiedzą ci w szkole, że to cesarz i królowie są tymi, którzy świat poruszają — odparł Jakub.

— Ale nie powinieneś w to wierzyć. Oni rzucają kamienie w wodę, lecz jej nie czerpią. Spalają, lecz pod ich stopami pozostaje tylko popiół, a nie węgiel. Chrystus poruszył świat i wielu po nim. Leczył ociemniałych i budził umarłych. Poruszał serca. I tylko ten, kto serca porusza, porusza świat.

— A dziadek, czy poruszył świat?

— Dziadek przez całe życie łowił pożywienie dla ubogich. Święty Piotr był także tylko rybakiem. Raz, gdy byłem dzieckiem, został w tym lesie zabity człowiek. Leśniczy. Wszyscy wiedzieliśmy, kto to zrobił, ale nikt tego nie widział, ów zaś się zaparł i pochwalał ten uczynek, leśniczy bowiem był srogim mężczyzną, biczem na biedaków.

Ale potem dziadek poszedł do tamtego i przemówił mu do serca. Słyszano, jak ów krzyczał i przeklinał tak, że wszyscy ludzie stanęli na drodze przed swymi drzwiami, niby przed burzą co niesie grad. Potem tamten cichł coraz bardziej i w końcu dziadek wyszedł z nim przed drzwi. Tamten wyglądał jak starzec, siwy o oślepłych oczach, dziadek zaś promieniał niczym Jakub po walce z aniołem i prowadził go drogą jak dziecko, aż do domu sołtysa, a ludzie — koło których przechodzili — nie wyrzekli ani słowa. Tam ów zeznał, że on to był i stawili go przed sędziego. Wiele lat przebywał daleko, w budynku gdzie są kraty w oknach, a potem wyniósł się i nikt nie wie, dokąd zaprowadziły go nogi... Dziadek był zwykłym człowiekiem, mniejszym niż pastor i sędzia, był tylko rybakiem, ale wówczas poruszył świat!

Na ciemnej pociągłej twarzy, spod jasnych włosów błyszczały oczy, jakby to on sam był stoczył walkę z aniołem, a twarda, spokojna dłoń wyglądała niby dłoń proroka, gdy uniósł ją i 2 Ehrenreich - dosłownie: bogaty, zasobny w honor, w zaszczyty (przyp. tłum.).

8

Page 9: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

powiedział: — Ubodzy też mogą nosić koronę, Jons. Nie zapomnij o tym, gdy będziesz duży i podejmiesz swoje dzieło!

— A ty, ojcze? — pytał Jons, pobladły z podniecenia. Lecz Jakub uśmiechał się swoim smutnym uśmiechem. — Nie, Jons — rzekł przyjaźnie.

— Ja niczego nie poruszyłem. Może tylko słowa i myśli. Jest was siedmioro i nigdy nie miałem czasu.

Jons długo się namyślał. — A Michał? — zapytał. — Michał nie może być taki?

Michał, najstarszy spośród czterech jego braci, posępny i milczący jak listopadowy las, miał siedemnaście lat. Był parobkiem u sołtysa, dla sześcioletniego Jonsa znajdował niewiele ponad kpiący uśmiech, ale Jons oddany był mu delikatną, nieśmiałą miłością jak Rolandowi rycerzowi, któremu w godzinie śmierci rozpadł się róg, a o którym opowiedział Jonsowi Christean, brat chodzący o kulach.

Ojciec położył mu na czoło czarną dłoń. — Przestań już, Jons — powiedział. — Nie wierzę, by Michał mógł być taki, ale dokładnie tego się nie wie. Każdy z nas, gdy będą sypać piach na oczy, będzie mógł nazywać się Ehrenreich.

Lecz Jons wiedział, że nie każdy spośród nich mógł być taki. I wiedział też dlaczego ojciec właśnie westchnął. Gotthold nie mógłby być.

Dręczył małe kocięta i rzucał kamieniami w psy powiązane na łańcuchach. I szkło porozrzucał wieczorem, na ścieżce wiodącej do łaźni, zanim Jons boso pobiegł do dziadka. On też był tym, który powiedział „pani matko“. Nie, nie każdy mógł być taki jak dziadek.

Byłoby też lepiej, gdyby matka nie była mu dała tego imienia.

Możliwe, że teraz ojciec liczy najbardziej na niego, Jonsa Ehrenreicha.

A przecież on dopiero co zaczął chodzić do szkoły.

Czarny świerkowy las stał wyniosły i nieruchomy wokół polany, a cienka, prosta jak drąg smuga dymu z mielerza wznosiła się w górę.

Gdy mrużyło się oczy, można było sądzić, że sięga aż do białych obłoków, które przeciągały z wolna po niebie i gdyby się było Michałem, który wybierał jaja z jastrzębich gniazd, można by po owym drągu wspiąć się aż pod chmury. Wówczas ujrzałoby się wieś i jezioro, pałac pana von Balka i moczary, a przede wszystkim wielkie lasy, gdzie został zabity leśniczy, po którego śmierci dziadek poruszył świat.

Czajki pokrzykiwały na bagnach i chwilami lasem szedł cichy, spokojny szum. Suche igły świerkowe sypały się wówczas lub szyszka uderzała z głuchym odgłosem o mech. Nie było jednak nikogo, tylko wiatr, i nie trzeba było otwierać oczu, na których powieki padało ciepło słońca. Czasami ojciec wstawał ostrożnie, podchodził do mielerza i przykucnąwszy zdawał się wsłuchiwać w niewidoczny żar.

9

Page 10: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Albo trzymał drąg w dłoniach i kiedy się nań patrzyło spod lekko uniesionych rzęs wyglądał jak czarny, olbrzymi czarodziej lasu, gotujący z drzewa czarną potrawę dla wszystkiego, co żyło pod korzeniami, pod mchem.

Matka poszła do miasta, a Gotthold na jezioro i nic złego nie mogło się zdarzyć. Nic złego. I było jeszcze tak dużo czasu do chwili, kiedy będzie się musiało poruszyć świat. Tak dużo czasu. Więcej niż do gwiazdki i następnych urodzin, i być może aż do tej pory, kiedy ukaże się owych czterech jeźdźców, o jakich mówił dziadek, gdy wieczorną porą siedział nad wodą, a porywisty wiatr zwiastował deszcz, którego jeszcze nie było widać.

Jons musiał był z pewnością zasnąć, gdy bowiem otworzył oczy, słońce płonęło za lasem jak czerwone ognisko. Ojca nie było widać, nie było też ościenia, którym w porze tarła skłuwał szczupaki w bagnistych rowach, a u progu chaty leżała tabliczka i elementarz oraz na podwieczorek razowiec.

Bardzo pragnął iść tam, gdzie wiedział, że znajduje się ojciec, położył więc tabliczkę na kolanach, ujął rysik w prawą rękę, a chleb w lewą.

Nikt go nie potrzebował ponaglać do obowiązku. Również ojca nikt nie ponaglał, a przecież mielerz nigdy jeszcze nie wygasł.

To co pisał i czytał było tylko zabawą, Christean bowiem dawno go już nauczył tego, co pan Stilling przedstawiał im jako wielkie cuda.

Można było pisać tak, że nie różniło się to wcale od napisanego w elementarzu i było miło poczuć na włosach pochwalne głaśnięcie dużej dłoni pana Stillinga, niemalże takiej jak ręka ojca. Jak odczułby dotyk matczynej dłoni, tego nie wiedział.

Gdy skończył, obszedł mielerz dookoła, w ręku trzymając drąg, a w ustach, niby fajkę, trzcinę z wydłubanym żołędziem. Ściągnął brwi i surowo zmarszczył czoło. Pan von Balk powinien wiedzieć, że przy jego mielerzu panuje porządek.

Przyglądali mu się przez chwilę oboje z przeciwnych stron — ojciec, który stał pod słońce, z ościeniem na ramieniu i siatką ze szczupakami w ręku, i matka spomiędzy jałowców, tak ciemna i smukła jak gdyby i ona tam wyrosła. Jakub śmiał się bezgłośnie, na swój sposób, nie poruszając wargami, tak jak śmieją się starzy ludzie, gdy przyglądają się grze życia, która zawsze zaczyna się zabawą w barwne koło. Zapewne rozmyślał o tym, czy właśnie to spośród jego dzieci będzie godne imienia Ehrenreich, imienia, które wzięło swój bezwiedny początek z pychy, albo z nieokiełznanej dumy.

Matka stała z koszem u ramienia, z białą chustką na głowie, z surowym niezdecydowaniem w spojrzeniu, w którym mieszała się przygana z podświadomym wzruszeniem. Oto igrające dziecko, które chciało być dorosłym i dorosły, który był dzieckiem, obydwaj oddający się czczym zabawom, zapalający się od słów wypowiedzianych przed dwoma tysiącami łat, powtarzanych nieskończoną ilość razy przez niezliczone usta, które śmiercią zapieczętowano, od słów, które i tak nie dały jadła ubogim, ani nie ściągnęły sądu na bogaczy, które nie są czymś, czego można by się schwycić i trzymać, ale czymś czym można się jedynie upajać jak snami, by znów podążać na znużonych kolanach kamienistą drogą.

10

Page 11: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Nie, on też nie będzie nazywał się Ehrenreich. Również dla niego — ostatniej nadziei żywota — imię to było chybione, do jej krwi bowiem spłynęła krew obca, krew leśna, krew marzycielska. Mógłby zostać może pastorem siadającym u łoża umierających, mistrzem słów zapełniającym kościoły, bez chleba w dłoniach, bez miecza, nawet bez pługa i łopaty. Sługą mógłby być, prorokiem i pastuchem, ale nie panem, jakkolwiek i możni tego świata mogliby się czasami przed nim skłaniać. Po nim nie chciała już więcej rodzić, chyba że poczęłaby z obcego mężczyzny. Byłaby go jednak nienawidziła, gdyż potrzebowałaby go, skoro natura nie dała kobiecie możliwości ukształtowania wytęsknionego dziecka tylko z jej własnej krwi.

— Matka — rzekł Jons i wyjął z ust fajkę. Nie wybiegł jednak jej naprzeciw, oparł tylko z wolna drąg o mielerz. Powiódł szybko wzrokiem dookoła, czy też nie widać ojca.

— Stoi tam, z siatką — powiedziała Marta nie bez kpiny w głosie. — Niedługo będziecie znów razem. — Usiadła znużona na progu chaty, postawiła obok kosz i odsunęła niedbale tabliczkę oraz elementarz.

— Odrobiłem już wszystko, co było zadane — odezwał się nieśmiało Jons. Spiesznym spojrzeniem rzuciła na tabliczkę i skinęła głową. — Cesarz nosi na głowie koronę — przeczytała półgłosem. I po chwili dodała: — No tak, on ma koronę, a ktoś inny popioły. — Objęła kolana rękami i zapatrzyła się w mrok. Pachniało żywicą, smolnymi drzazgami i dymem. Było to na pewno właściwe miejsce dla kogoś, kto pogodził się z życiem. Skinęła w stronę Jakuba i nadal wpatrywała się ponad mielerzem w ciemny, świerkowy las.

Stali przed nią obydwaj, przygaszeni i niepewni, czy też wszystko zrobili właściwie. Ona jednak była tylko znużona i jak zwykle myśli jej odbiegły daleko.

— Wiózł was dobrze? — zapytał w końcu Jakub.

— Spił się i musiałyśmy iść pieszo.

— O matko, tak daleko... dwie mile... a nie miała to kamienia w chuście?

Miała kamień, a jakże, ale nic nie pomógł. Dwie mile to niedaleko.

— Jest kilka szczupaków — oświadczył Jakub. — Ucieszą ojca... a może i ciebie.

Popatrzyła bezmyślnie na siatkę i przytaknęła. Potem wyjęła z kosza bułki, spieczone razem po pięć i dała każdemu jedną.

— Muszę już iść — powiedziała. — Zapewne zostaniecie tu na noc.

— Tak, Jonsowi byłoby przyjemnie — odpowiedział z zakłopotaniem Jakub. Woń żywicy jest zdrowa, a tam, gdzie w jednej izbie sypia pięcioro, powietrze jest rankiem niezbyt dobre. Może będą mogli dobudować latem jeszcze jedną izbę...

Podniosła się, przygładziła suknię i spojrzała nań zamyślona. — Izby, Jakubie, które wznosi się od sześciu lat, nigdy nie zostaną zbudowane — rzekła — a za kilka lat będziemy mieli miejsca pod dostatkiem.

11

Page 12: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Schyliła się raz jeszcze, położyła na mchu dwa szczupaki, powiedziała „dobranoc“ i weszła w las. Suknia jej wtopiła się w czerń cienia i tylko białą chustę było widać jeszcze przez chwilę.

Patrzyli za nią obaj, obaj westchnęli, tak by jeden nie usłyszał drugiego i ruszyli do swoich zajęć. Jakub ująwszy w dłonie okopcony drąg stanął przy mielerzu, Jons przyniósł wody, rozpalił ogień, postawił na nim garnek i oporządził ryby sprawnie i dokładnie jak ktoś dorosły.

Gdy zaczęli jeść, wzeszedł wąski, wiosenny księżyc i rzucił cienie na ich dłonie. Ciągle jeszcze pokrzykiwały czajki, a z wypróchniałego dębu podniósł lament puszczyk. Słyszeli żuraw studzienny we wsi, słyszeli, jak stare jego ramię opada z jękiem i znów unosi się w górę, słyszeli czubate perkozy na jeziorze. Wszystko było dalekie, niemal nierzeczywiste i tylko mielerz był blisko, znany i promieniujący ciepłem. Między nimi wszystko było ułożone, nie było żadnej niezgody, żadnych tajemnic. Pod przykryciem żarzyło się drewno, a ojciec czuwał, by ogień nie przebił się na zewnątrz. Ojciec umiał więcej niż zdawało się matce. Był władcą lasu bardziej niż pan von Balk, i gdy tak stał z księżycową poświatą na jasnych włosach, z drągiem niby oszczepem na ramieniu, wyglądał zaprawdę jak jakiś król Lwie Serce, samotny w obcej krainie, strzeżony tylko przez swego wiernego rybałta Blondela.

Potem ojciec poprosił Jonsa, by mu jeszcze trochę poczytał. Zapalił łuczywo nad paleniskiem i ojciec podsunął Jonsowi księgę. — Otwórz w którym miejscu zechcesz — powiedział.

Blask kopcącego płomienia przemykał niespokojnie po dużych literach, które układały się w osobliwe słowa, a słowa w osobliwe zdania, ale Jons wiedział, że gdy byli przy mielerzu, obowiązkiem jego było czytać i jego dźwięczny głos poddał się wielkim słowom zdającym się zapełniać las i stojącym wśród drzew niby spiżowe puklerze. Blask i moc biły od owych słów, jak od kłębiastych chmur spadających na las, aż w końcu zaczęły spływać po sercu łagodnie, jak gdyby leżało się w suchym listowiu barłogu, a po dachu chaty szumiał drobny deszcz, ciepły i życiodajny.

— Oto król będzie królował w sprawiedliwości, a książęta w sądzie panować będą — czytał. — Bo mąż on będzie jako ochrona przed wiatrem i jako osłona przed ulewą, jako strumienie wód na miejscu suchym, jako cień skały wielkiej w ziemi upragnionej...

Palec czytającego posuwał się uważnie za literami, głos był najpierw cichy i jakby zalękniony wielkimi sprawami, gdy jednak zauważył, że nikt nie spoziera na niego podejrzliwie czy złośliwie, jak nieraz w szkole, że obydwaj są zupełnie sami w wielkim lesie osrebrzonym światłem księżyca, że tylko ojciec siedzi naprzeciwko, z głową wspartą na dłoniach, wpatrujący się w niego niemal z szacunkiem, głos zaczął się nasilać, brzmieć coraz donośniej i coraz bardziej ochoczo, jakkolwiek Jons nie rozumiał, o co w tych wielkich słowach chodziło. Skończywszy siedział tak jak ojciec cichutko i tylko poruszając bezgłośnie wargami powtarzał ostatnie wersety: — Choćby i grad spadł na las, a miasto bardzo poniżone było. Błogosławieni, którzy siejecie nad wszystkimi wodami wypuszczając nogę wołu i osła!

Wiedział już, jak to było, że „grad spadł na las“ i że to Czaja „siał nad wodami“.

— Było to proroctwo Izajasza, rozdział trzydziesty drugi — wyrzekł poważnie, tak jak słyszał, że mówi pastor.

12

Page 13: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Ojciec skinął głową i ostrożnie zamknął księgę. — Może tak to będzie, Jons — powiedział — że prawo zagości na pustyni, a sprawiedliwość osiądzie na roli.

— A nie ma na roli sprawiedliwości, ojcze?

— Nie tyle, ile powinno być, Jons. Zabierają nam zbyt wiele. Więcej niźli biorą od panów. Mówią, że potrzebuje tego cesarz, tak jak potrzebuje naszych synów, lecz nie powinieneś zawsze wierzyć w to, co mówią. I nie powinieneś zawsze głosić tego, w co uwierzysz. Oni tego chętnie nie słuchają.

— Ale czyż cesarz nie jest moim chrzestnym, ojcze?

Czyż nie podarował mi filiżanki, która stoi przed lustrem?

— To była taka sprawa, Jons — mówił Jakub kreśląc na stole litery czarnym palcem. — Wezwał mnie landrat, a było to w porze żniw, i drogi cztery mile. Wprowadzono mnie do pokoju, on stał tam, sam niby cesarz, i przemawiał. O najłaskawszym cesarzu i panu, który zechciał najłaskawiej podarować nam filiżankę. A że postąpił jakby tylko biedak ulepiony był z gliny, ja zaś myślałem o życie, którego nikt nie zwiezie, obróciłem filiżankę w dłoniach i rzekłem, że spragniony się nie nasyci, jeśli mu się podaruje kubek, i że wielcy panowie zawsze myślą, iż ludzie ubodzy są jak dzieci, które przestają płakać, gdy się im potrzyma obrazek przed oczami. Wówczas on uniósł się gniewem, jak to piszą w Biblii, i zaczął mówić dużo o niewdzięczności, o nowych czasach i niewiele brakowało, a byłby mi tę filiżankę odebrał. Trzymałem ją przecież, z takiej bowiem czteromilowej drogi należy coś przynieść, i oto stoi pod lustrem. Nie wiem jednak, Jons, czy cesarz jest jeszcze twoim ojcem chrzestnym.

Przypatrywał się frasobliwie owym niewidocznym literom, które kreślił palcem, ale uśmiechał się już kącikami oczu. Poza tym stary landrat umarł, a nowy być może nic o zajściu nie wie. Jons powinien zawsze pamiętać, że nie należy bać się ludzi. Również cesarzy i królów.

Jons ciągle jeszcze usiłował wyobrazić sobie, jak to ojciec stał przed landratem, niby Dawid wobec olbrzymiego Goliata, i nawet kiedy już leżał na swej pryczy z zeschłego listowia, nakryty szorstkim kocem, próbował dojść, czy też on sam mógłby tak stanąć przed panem Stillingiem lub panem von Balkiem, którego nos był jak krogulczy dziób.

Dopiero gdy księżyc zajrzał w otwarte drzwi i rzucił srebrną smugę na palenisko, wzrok Jonsa padł na mielerz i cienką nitkę dymu, która nieustannie jak oddech unosiła się ku niebu, i która była teraz cudownie prześwietlona księżycowym blaskiem. Gdy poruszył ręką, zaszeleściły liście i pomyślał o owym starym dębie, na którym wyrosły, o Michale, co przyniósł je na grzbiecie do chaty milczący i ponury, a któremu on, Jons, mógłby może podarować ową filiżankę od cesarza, gdyż nic poza tym do darowania nie miał oprócz kilku muszelek i jastrzębiej głowy, którą był zakopał w mrowisku. Wokół chaty chodził ojciec —- bohater nie lękający się możnych. Czasami duży jego cień padał na próg jakby nasłuchując... jutro rano po Jonsa przyjdzie Maria, siostra, która zawsze była dla niego dobra i którą ojciec, gdy nikt nie widział, tak chętnie nosił na rękach... pan Stilling będzie go chwalił, Ehrenreich Jeromin... i każdy spośród nich mógłby być jak... tak, jak grad spadający na las... nie, jako ochrona przed wiatrem... jako ochrona przed wiatrem i matką... tak...

13

Page 14: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Tymczasem o wieczornej zorzy matka doszła do wsi. Jeszcze kilka minut stała na skraju lasu pod starymi świerkami przypatrując się brunatnym trzcinowym strzechom, ramieniu żurawia studziennego i jezioru, które połyskując czerwonawo rozciągało się wśród lasów.

Z kominów unosił się dym i zdawało się jej, że czuje smak biedy tych wszystkich domowych ognisk, przy których stały teraz znużone kobiety. Zagubiona wioska z pylistą drogą ginącą w lesie i pustkowiu.

Sowiróg, tak nazywa się ów zakamarek, który nie był niczym ponad to właśnie — Sowim Zakamarkiem. Nie płynęła stąd ku zalewowi i morzu żadna rzeka, nie rozcinał ciszy krzyk mew, żaden połyskliwy żagiel nie sunął w dal. Ona, Marta, od dwudziestu lat była niewolnicą.

Niewolnicą męża i dzieci, i obowiązku szarej codzienności.

Zaprzedała się marzeniu, lecz o pewnym brzasku marzenie to uleciało.

Nie każdy znalazł przy mielerzu swoje szczęście.

Dom stał na uboczu, blisko jeziora. Kwitł już stary klon i rzucał cień na obejście oraz na ogród. Czerwonawe światło padało z okna kuchni w wieczorny mrok. Na ławce przed domem ktoś siedział, lecz gdy zaskrzypiała furtka, umknął za dom. Michał to był, jej najstarszy.

Zmęczona, z zamkniętymi oczami i sercem pełnym żałości opierała się przez chwilę o płot. Żadne z dzieci nie było z natury i wyglądu tak do niej podobne, jak to właśnie, żadne też nie uciekało od niej tak uporczywie. Ręka jej poskramiała w dzieciństwie jego gwałtowność, która przecież była jej własną gwałtownością i oto stało się ono tak dalekie, jak kamień na dnie jeziora. Odleglejsze jeszcze niż w stosunku do ojca, rodzeństwa i całej wsi. Było jak człowiek z innej krainy i wiedziała o nim tyle ile o drzewie, na którym na noc przysiadały czaple.

Lecz o którym ze swoich dzieci wiedziała więcej ponad to, co wypływało z ich warg lub wyzierało z oczu? A czyż wiedziała, jakie myśli nosi w sercu ów mężczyzna przy mielerzu?

Drzwi od korytarzyka do kuchni były otwarte. Stała jeszcze chwilę w ciemności, jakby przed jakąś czerwonawą sceną, na której odgrywano przedstawienie. Pod kuchnią płonął ogień, widziała Marię krzątającą się spokojnie przy garnkach i fajerkach. Włosy jej były jasne, jak u Jakuba, i gdyby nosiła na głowie białą chustkę, wyglądałaby jak mała kobieta przygotowująca strawę dla domowników.

Maria nakryła duży garnek pokrywką i odwróciła się od pieca. — Gdy wrócił z jeziora — odezwała się — było ono całkiem czarnoszare, woda podpływała z dna i cuchnęło zgnilizną, Wówczas stanął na brzegu i powiedział: „Manntje, Manntje, w ciemnym borze, Buttje, Buttje, odpłyń w morze, bo Ilsebill żona ma nie chce tego, co chcę ja.“ „A czego ona chce“, rzekł Butt3. „Ach“, mówił tamten człowiek, „ona chce być władczynią“. „Odejdź więc, albowiem już nią jest“, powiedział Butt.

Głos miała niski i dźwięczny, delikatny i urzekający. Marta spostrzegła twarze nieruchomo zwrócone ku mówiącej. Twarz maleńkiej Giny, z wyrazistą zmarszczką między oczami, ładną beztroską twarz Fryderyka i bladą, melancholijną twarz małego kaleki. Również dziadek 3 Butt (z niem.) — skarp, turbot; ryba morska z rzędu płastug (przyp. tłum.).

14

Page 15: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

siedzący przed drzwiczkami pieca opuścił kleszczkę i skierował na mówiącą swe białoniebieskie oczy, o których nie wiedziało się, czy były już ślepe, czy też mogły jeszcze dojrzeć dno jeziora.

Jedynie Gottholda nie mogła dostrzec, lecz usłyszała jego głos nazbyt ochrypły i nazbyt dojrzały jak na czternaście lat, głos rozcinający niską przestrzeń niby stępiały nóż. — Zostać władczynią, to byłoby coś w sam raz dla niej — powiedział ten głos właśnie. — Władczynią Sowirogu...

Nie pojęli widać, bo Maria zamilkła, a wszyscy oprócz dziadka zwrócili twarze w stronę kąta, z którego dobiegły słowa. Marta jednak pojęła i szybko przestąpiła próg.

— Matka! — zawołał Christean i wszystkie twarze obróciły się ku niej.

Tylko dziadek zatrzymał spojrzenie na wargach Marii, jakby czekając, że będzie ciągnąć dalej opowieść o owej kobiecie, która chciała zostać władczynią.

— Gotthold, wyjmij szczupaki! — powiedziała Marta w stronę ciemnego kąta. — Królewskie dzieci też muszą pracować.

Przyjrzała mu się, jak ze złym uśmiechem wychodził z mroku, ładny dzieciak z ciemnymi oczami, które bez wyrazu prześlizgnęły się po jej bosych stopach. Z siatką ze szczupakami w ręku przepadł za drzwiami jak cień.

— Absalomie, Absalomie — rzekł dziadek nie odwracając oczu od twarzy Marii.

Milczeli przygaszeni, a Marta rozpakowywała kosz.

Przyniosła coś dla każdego i każdy dziękował, lecz zdawało się, że oto izba opustoszała i nie było w niej ni ognia, ni bajek. Tylko Christean spytał, czy zaszła do Jonsa i ojca, i czy mielerz nadal pachnie tak pięknie jak ongiś. Potem zasiedli wokół dużego stołu i spożywali.

— Czy nie było Michała? — spytała Marta. Odpowiedzieli jej, że owszem, był wieczorną porą, przypalił fajkę i siedział cicho na ławce przed domem. We wsi mówili, że rozjuszył się buhaj Grünheida i tratował gospodarza, ale Michał tak trzasnął bydlę w nos trzonkiem od wideł, że można je było spokojnie zaprowadzić do obory.

— Nic... się nie stało? — spytała Marta.

Nie, znachorka dała mu jakiegoś napoju i wieczorem był już znowu w lesie.

— Mam na myśli Michała — powiedziała Marta.

O nie, Michałowi nic się nie stało. Michałowi w ogóle nic nie może się stać. We wsi mówili, że szkoda, iż sołtysowi tak się upiekło.

Gotthold to słyszał.

Tak, Gotthold zawsze słyszy takie rzeczy. Znała to. Ręce jej jednak drżały, więc je splotła, by nikt tego nie dostrzegł.

15

Page 16: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

— A dziadek... dziadek złowił szczupaka — odezwał się Christean — tak wielkiego, jak... jak rekin.

Jąkał się i od czasu do czasu powtarzał słowa, strącił przy tym swe małe kule na ziemię, nie spuszczał jednak z dziadka pełnego uwielbienia spojrzenia jasnych oczu, smutnych niby oczy ptaka.

Dziadek nie słyszał, co mówił Christean. Tego co ludzie mówili, rzadko słuchał. Słyszał, co mówiły ptaki i sitowie, niektórzy mówili, że słyszy, co mówią ryby. Twarz miał brunatną jak kora klonu rosnącego u szczytowej ściany i tak samo pełną zmarszczek i bruzd, białe włosy bujne i gładkie sięgały aż po kołnierz surduta, zaś z oczu nie można było wyczytać, ile miał lat. Teraz oczy te były dalekie od ludzkich spraw, tak odległe jak początek jego życia od teraźniejszości, a temu kto dostrzegł ich wejrzenie, zdawało się, że zagląda do wnętrza pustego domu, w którym wiele się działo zdarzeń, jakie tylko mgliście mogli przypomnieć sobie starcy. Christean, który wygadywał rzeczy o jakich inni nie mówili — mogli sobie tylko pomyśleć — powiedział kiedyś, że Mojżesz stał tak na górze Nebo, jak dziadek na wzgórku nad jeziorem.

— Byli, córko, weseli przy mielerzu? — zapytał dziadek i spojrzał na Martę.

Oczy jego zawsze ją peszyły, jedyne oczy we wsi, od których nie można było się odwrócić. Odrzekła jednak spokojnie, że byli milczący, jak zwykle, i zawsze bywają weseli, gdy mogą być razem w swej samotni.

Skinął, odsunął talerz i rzekł: — Niewiasta powinna być wieczorem jak zorza zachodu nad lasem. Obietnica dla ludzi i zwierząt.

Wzruszyła niedostrzegalnie ramionami i wstała. „Od niego to się bierze“, pomyślała z nagłym rozgoryczeniem. „Ta cała bogobojność i prawość, milkliwość i osąd. Tylko od niego i w ciągu całego naszego życia on tu jest panem. Niby odległy o tysiąc mil, o setki lat, lecz wkraczający w każdą nieprawość. Jest jak Jehowa, który widzi wszystko, jego zaś nikt nie widzi, a on przecież jest.“ Po umyciu naczyń kazała pokazać odrobione zadania i przesłuchała teksty oraz przypowieści. Musiała pomagać Ginie, ale słowa gorzkniały jej w ustach, gdy patrzyła na spokojną, skrytą twarz ze zmarszczką nad nasadą nosa. Czuła znużenie rąk, litery rozpływały się jej przed oczyma.

Wyszła jeszcze raz, żeby doglądnąć krowy. Gwiazdy lśniły milcząco, pokrzykiwały ptaki ciągnące w blasku księżyca. Przy moczarach, tam gdzie w ugorze Czai tkwił teraz spokojnie pług, szczekał pies. Dymu z mielerza nie było widać, opustoszał las i ziemia. Wsparła głowę o ścianę obory, za ścianą pobrzękiwał z cicha krowi łańcuch. Patrzyła na księżyc. Czy właśnie to było życiem? Dla wszystkich kobiet, które kiedykolwiek kochały? Czyż nadejdzie jeszcze kiedykolwiek coś, co pozwoliłoby zapomnieć całą resztę, trud codzienny pełen znoju i goryczy, obcość wśród męża i dzieci? To przerażające zagubione pod zimnym światłem księżyca?

Wiedziała, że nie znajdzie odpowiedzi, że zdarzają się one tylko w bajkach, jednak stała nadal, głowa bowiem spoczywała spokojnie przy ścianie, a księżycowe światło wnikało głęboko w oczy. „Ilsebill, żona ma...“, dumała. Lecz przecież to nie było to. Nie mogła żyć w

16

Page 17: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

mroku tak jak inni, więc może jednak mogłaby tak właśnie być? Ale czyż wiedziałaby wówczas, czy i Jakub żyje w mroku? On i inni?

Stała, aż dreszcz zaczął nią wstrząsać i z lasu odezwały się sowy.

Dopiero wówczas wróciła do domu.

Dziadek siedział jeszcze przy ogniu, wyprostowany, splótłszy na kolanach dłonie, na których nabrzmiewały niebieskie żyły. Nie spojrzał na nią. Wpatrywał się w ogień bladymi oczami, które widziały tak wiele, i gdy odezwał się, nie była pewna, czy to jego głos, czy też dochodzi skądś z oddali.

— Księżyc, córko, sprowadza na serca chorobę — rzekł.

— W Biblii nigdzie nie jest napisane, że księżyc świecił na Zbawiciela.

— Ach, panie ojcze — odpowiedziała starym, uroczystym, ludowym porzekadłem — pragnęłabym, by zaświecił w moje martwe oczy.

Teraz też nie spojrzał na nią. — Przyjdzie czas — powiedział — w którym ty będziesz spozierała w wiele martwych oczu. Z takim życzeniem wstrzymaj się, córko, do tamtej pory.

Skinęła jakby na dowód, że się zgadza, i zajrzała raz jeszcze do dziecięcej alkowy. Księżyc rozpostarł wąską, srebrzystą chustę na deskach podłogi, w ciemności usłyszała spokojny oddech śpiących. Było tak jak w kościele, gdzie w mroku stały trumny i aż strach ją ogarnął do owej ciszy. Nie mogła rozróżnić żadnej twarzy, natężała tylko ucha, czy słyszy poszczególne oddechy.

Umyła nogi i przysiadłszy na skraju łóżka w swojej alkowie zaplatała włosy. Jutro będzie tak samo, jak bywało przez wszystkie dni i lata, i nigdy nie będzie inaczej. Jeszcze kilka lat, a dzieci odejdą i kiedyś Michał weźmie ją na dożywocie. Wówczas będzie mogła prząść i tkać giezło śmiertelne, a może to i owo dla wnuków. I patrzeć, jak przychodzi i odchodzi lato i zima, jak przylatują i odlatują dzikie gęsi i żurawie. Od czasu do czasu zdarzy się wesele lub pogrzeb.

Wówczas też będzie mogła wyciągnąć się i spać nie bacząc, że budzi ją słońce padające na powieki.

Księżyc oświecał jej twarz, gdy się wreszcie położyła. Była jakby skamieniała ze zgryzoty. Myśli pobiegły raz jeszcze do rodzicielskiego domu i już w mozole rozpoczynającego się snu usiłowała przypomnieć sobie, jakimi wówczas bawiła się lalkami. Lecz nigdy nie bawiła się lalkami.

Około północy, gdy sowy przyleciały do wsi, usłyszała w półśnie wóz jadący drogą i ochrypły, smutny głos, który osamotniony w głębokiej nocy wyśpiewywał: „Cyganeczko, Cyganeczko, Cyganeczko moja...“ Nie wiedziała już jednak, czy była to jawa, czy też jej się to śniło.

17

Page 18: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

2

O Sowirogu nie opowiadała jeszcze żadna kronika. Kroniki nie mówią o zagubionych wsiach. Wśród jezior i bagien owej wschodniej krainy położone są te wsie z szarymi dachami i ślepymi oknami, ze studniami z żurawiem i kilkoma dzikimi gruszami na kamienistych miedzach. Otacza je wielki bór, wysklepia się nad nimi wysokie niebo z ciężkimi chmurami, między rozpadającymi się płotami biegnie piaszczysta droga. Wychodzi z rozległych lasów i znów wśród nich ginie. Chodzi nią listonosz, jeszcze częściej żandarm, czasami pochód weselny barwny i hałaśliwy przeciąga po głębokich koleinach.

Najczęściej jednak droga jest cicha i pusta, i tylko młode brzózki rzucają smukłe cienie na zrośnięte trzciną rowy. Po wszystkim, co podążało tą drogą ku życiu lub ku śmierci, nie ostało się nic. Nie ma krzyży ani pamiątkowych głazów. Jest to droga bezimienna.

Takie są też i owe wsie. Są tak małe, że nazwy ich widnieją tylko na mapach, których używa żołnierz podczas manewrów, a i to nie jest wcale pewne. Nazwy te brzmią obco i smutnie, bywają to nawet dawne nazwy, lecz już poza granią powiatu nikt ich nie zna. Są niby mogiły z czasów dawno zapomnianych wojen, zapadłe, z zatartymi napisami. Wiosną, gdy kwitną wiśnie, grusze i bez na cmentarzyku, może to z daleka, na przykład z drugiego brzegu jeziora wyglądać uroczo, lecz wiosna w tej krainie jest spieszna i płochliwa. Zabiera swe. barwy równie szybko, jak je daje i wszystko znów tonie w szarzyźnie pod ogromnym, chmurnym niebem rozpinającym się nad pustkowiem. Gdy nad lasami przylecą od wschodu śnieżne zamiecie, przykrywają wszystko: drogę i rowy, szczyty domów i płoty.

W niesamowitej czerwieni zorzy wieczornej owe wsie wyglądają wówczas jak wymarłe i jedynie wąska ścieżynka wiodąca w lasy, ku porębom dowodzi, że chodzą tamtędy ludzie.

W pewnym starym dokumencie można było przeczytać o Sowirogu, że był wsią bartniczą, lokacją krzyżacką w celu pozyskiwania miodu dzikich pszczół, a i zapewne innych służebności, o których jednak niczego nie napisano. W owych zamierzchłych czasach odnotowano również nazwisko Jerominów. Tylko tyle tego było i nikt nie wiedział, co wieś przechodziła od tamtej pory, jakie wojny, zarazę, nieszczęścia i grozę, Polaków, Litwinów, Tatarów. Podgadywano jedynie niejasno o głodzie, o tym jak wypiekało się chleb z kory, i o zarazie, która nie oszczędziła nikogo poza pastuchem imieniem Michał. Uciekł on był z resztką stada na leśne wzgórze, a potem dał początek nowemu pokoleniu, czystej lub nieczystej krwi.

Mieszkańcy Sowirogu nie żyli przeszłością. Dzień rozpoczynał się dla nich, gdy bladły gwiazdy, a kończył się, gdy znowu wschodziły nad lasami. Pełen potu i znoju, nie dawał im, poza samym życiem, niczego. W kamienistej glebie rosły ziemniaki i żyto, bagna dawały torf, obrzeża jeziora — siano. Pan von Balk dawał pastwiska leśne dla wychudłych krów, państwowe lasy pracę i trochę drewna, a to co nie było im dane, brali sobie podczas ciemnych nocy, żaden bowiem pastor nie mógł ich przekonać, jakoby do biedaków należało tylko królestwo niebieskie.

Ulegli byli i pokorni, z oczu można jeszcze było wyczytać, jak wieki obchodziły się z nimi. Niekiedy jednak ze spoin ich życia wybuchał tłumiony gniew i dzika nienawiść do igrających z nimi świata i Boga, którzy wydziedziczyli ich i wyobcowali, nie szczędzili razów i przeklęli, żądając przecież danin, pieniędzy i synów, modłów i hymnów, ciężarów i

18

Page 19: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

pańszczyzny. Przeklinali zrazu, potem płakali, następnego ranka zaś, gdy jeszcze lśniły gwiazdy, brali znów siekierę na ramię i szli jeden za drugim na poręby, nogi owinąwszy szmatami, gdy mróz rozłupywał drzewa, a lód trzaskał na jeziorach.

Niejednego zabiło padające drzewo, niejeden wracając pijany po wypłacie zamarzł na skraju drogi. Niejeden wykradał się nocą do lasu i wracał późną porą z worem na ramieniu drżąc przy każdym sowim krzyku. O lesie i jeziorze wszyscy mówili jako o „swoim“ lesie i „swoim“ jeziorze. Nie byli ich przyjaciółmi ani leśniczy, ani dozorca rybacki, żandarmski zaś kask rozpoznawali, ledwo wyłonił się nad horyzontem.

Nigdy nikt spośród nich nie wyniósł się nad resztę tak, aby dać nazwisku znaczenie w okolicy lub w prowincji. Od dzieciństwa przypadała im czarna dola, przebywali mroczną drogę życia. Czasami któryś zyskiwał rozgłos jako niebezpieczny kłusownik, rabuś ryb lub złodziej drzewa. Lecz nazwisko takie cichło za okratowanymi oknami, sława przemijała wraz z życiem. Żaden z nich poza dziadkiem Michałem nie poruszył świata, jak mówił Jakub. Z ich środowiska nie wyrósł żaden landrat, żaden pastor, żaden nauczyciel, żaden myśliciel — twórca nowego, żaden prorok nowej miłości. Nadmiar młodszych synów, takich, którzy nie mieli przejąć dziedzictwa, przepadał w zachodnich miastach Rzeszy, zagrzebywał się pod ziemią w kopalniach, zapominał o lasach i bagniskach, opłacał zarobki i zyski banicją żyjących w ciemności, przynależeniem do buntującej się masy, która przecież pozostawała im obca aż do śmierci.

Jeśli po wielu latach wracali w ojczyste strony, na krótkie, budzące podziw wsi odwiedziny, wciśnięci w miastowe ubrania, z żonami głupio i zarozumiale patrzącymi na nędzę, stawali tułacze nad brzegiem jeziora niby owi skazani na dożywocie więźniowie, którzy zapomnieli, jak wygląda światło dnia. Sławili swoje zarobki i życie, chwalili się swoim tam znaczeniem, lecz słowa te brzmiały pusto i fałszywie. Niejeden wykradał się o zmroku ku dzikiej gruszy rosnącej na miedzy, gdzie pogrzebane było jego dzieciństwo i przypatrywał się w przygnębieniu i ponurej żałości owej ubogiej krainie, która i jemu była obiecana, a którą opuścił dla miski soczewicy.

Nie czytywali gazet, a to co wydarzyło się w okręgu lub na świecie, docierało do nich przez usta nauczyciela, który był dla nich niby Mojżesz na pustyni. Widywali jednak i takich nauczycieli, których w pustce ich świata ogarniało zwątpienie, i którzy pędzili życie jako skryci i zapamiętali pijacy. Albo takich, którzy w nienawiści i rozgoryczeniu zamykali swe serca wrogie ludziom, tacy, którzy twardzi i zimni niczym bezlitośni sędziowie stawali przed wystraszonymi dziećmi, i których już się nie widywało po tym, gdy obiadową porą rozbrzmiewał szkolny dzwonek. Większość jednak spośród nich przepełniona była świadomością nędzy i samotności, zgodnie zespolona ze światem i kaganiec oświaty — który przez lata niosła — oświecał zarówno dużych jak i małych. Był to płomyk znikomy, rozświetlał przecież niejedną szarą godzinę, niosącym pociechę blaskiem, służył w potrzebie sercem i o-parciem, podczas gdy pastor z odległej kościelnej wsi był tym, który przybywa z ponurej, wrogiej obczyzny, rozrzuca wśród ludzi słowa i znów przepada.

Byli i tacy wśród nauczycieli, którzy hodowali pszczoły, oraz tacy, którzy przy otwartych oknach grywali wieczorem na skrzypcach.

Również tacy, którzy grzebali w kurhanach poszukując starej broni i tacy, którzy z zieloną puszką na plecach przepadali w lasach w poszukiwaniu roślin. Wszyscy oni jednak w jednostajności dni swoich wznosili sobie ołtarzyk, przed którym się modlili, a który był

19

Page 20: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

odblaskiem dni młodzieńczych, kiedy to marzyli, by być w swoich wsiach przywódcami i prorokami, zdrojem miłości i żagwią czynów, by wywieść wszystkich biednych i poniżonych na jasne wyżyny wiedzy, miłości i radości.

Rezygnowali wszyscy. Marzenia więdły, laury pozostawały niedosiężne wysoko pod gwiazdami. Wielkie słowa malały, albowiem tylko małe słowa trafiały na przyzby. Jedno wszakże z wolna zaczynali rozumieć, to o czym w seminarium nie mówiło się nigdy: życie.

Ubóstwo i brzemię, wielkość i świętość życia. Również takiego najmniejszego, najbardziej znikomego, najbardziej samotnego i pogardzanego.

I gdy u kresu swej pracy lub bytu zastanawiali się nad sensem własnego życia, zdawało im się czasami, że jednak można go było znaleźć wśród wszystkich rozterek i niejasności, skromny, niewielki cel, lecz przecież nie daremność, nie pomyłkę, nie bezsens.

Nauczyciel Stilling rozeznał się w tym wcześniej niż wielu jego poprzedników. On też miał swoje marzenia i wytęsknione laury, ale suchy chleb, na którym wzrósł jako dziecko ubogiego robotnika leśnego, sprawił, że nie lśniły one w mglistej dali. Również i jemu, gdy to po raz pierwszy usłyszał, zapadł głęboko w serce wymóg, że człowiek powinien być szlachetny, pomocny i dobry, ale w przeciwieństwie do wielu innych nie sporządził z tego tekstu kazania.

Stanął na stanowisku, że zalecenia wielkiego poety można również wypełniać pomagając cielącej się krowie, służąc pomocą w chorobie i zgryzocie, w przypadku pijaństwa i niezgody, że nawet w najuboższej wsi wyjdzie na jaw, czy ktoś postępuje tak jak napisano w Piśmie, czy też tylko o tym mówi.

Stał się jednym z wsiowych, zanim pobielał mu włos. Takim, przed którym niczego nie trzeba taić, i tak bowiem wszystko widzi, również rzeczy dziejące się w ciemności. Takim, który pisywał im listy i uczestniczył w pogrzebach wielu dzieci. Który czynił wszelkie dobro i ponosił trudy za darmo. Który jedyny wśród nich był czystego serca, na którego patrząc czuli, że przecież musi istnieć świat lepszy od ich świata, jakkolwiek dla nich na zawsze niedostępny.

Stilling pochował żonę, a syn jego wywędrował za morza, daleko od owego spokojnego życia, które przygotował dlań ojciec. Przepadł był na jakimś nieznanym, upalnym wybrzeżu stanowiąc przestrogę, że zło łatwiej dziedziczy się niż dobro, że również w czystym sercu żywotne są owe ciemne siły, które z narodzinami Kaina Bóg rozproszył wśród ludzi. Dom prowadziła Stillingowi siostra, która była tak pobożna, że aż zatykało, która o wsi nie mówiła inaczej jak o Sodomie i od czasu do czasu, gdy zdarzył się niedozwolony połów ryb, pijaństwo lub bójka, niczym anioł gniewu chodziła od domu do domu. Była garbuską o wielkich, łagodnych oczach, na imię miała Eliza, lecz Gogun nazywał ją „panią Elizą“, dlatego że mógłby ją nawiedzać Duch Święty, a wówczas biegałaby zarzynać kapłanów Baala.

W czasie tego rodzaju krzyżowych wypraw nauczyciel uchodził do lasu i w bagna. Z łopatką w ręku, z zieloną puszką na plecach, od następnego domu poczynając, wesoło i ostrożnie ostrzegał mieszkańców Sowirogu, że misjonarka już w drodze, by kryjąc się za ogrodowymi płotami mogli zbiec w pole. W stolicy prowincji żył profesor o sławnym nazwisku skupiający wokół siebie wielu studentów. Dla niego wygrzebywał Stilling, zbierał i badał wszystko, co

20

Page 21: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

pod spróchniałymi świerkami lub wśród bagnistych rowów rosło od zamierzchłych czasów, kiedy kraina była pokryta lodem lub stepowy wiatr przeciągał nad pustkowiem.

Gdy otrzymywał od profesora list dziękczynny, skromne życie wydawało mu się sprzągnięte z całą ogromną osnową świata, zdawało mu się, że jest uczniem owego wielkiego badacza i wnosi swą znikomą cząstkę do tego, by płomień wiedzy nie wygasł, lecz przechodził z rąk do rąk, aż do owej odległej granicy, którą boska mądrość wytyczała ludzkiemu rozumowi. Podczas wędrówek towarzyszył mu często któryś z uczniów, o jakim sądził, że można by rozbudzić jego jaźń i zapalić go do takiego życia w przyszłości, które wzniosłoby się ponad mroki wsi niczym gwiazda. To, co zaoszczędził ze skromnych poborów, składał w pewnej kasie w powiatowym mieście, odsetki i odsetki odsetek, tak skrycie, że nawet Eliza o tym nie wiedziała. Wszystko to nazywał „Fundacją Nobla“, przeznaczoną na to, by otwarła drogę w świat pierwszemu z wiejskich dzieci, które zrządzeniem losu będzie obdarzone takimi zaletami umysłu i serca, jakie on uzna za właściwe.

Od dziesięcioleci istniał jednak tylko fundator i fundacja, zaś we wsi ciągle brakowało chłopca odpowiedniego do przyjęcia dobrodziejstwa.

Kilka lat minęło od czasu, kiedy Stilling po długim przypatrywaniu się i próbach, zresztą i wówczas wcale nie z lekkim sercem, zapytał jednego z uczniów, czy pozwoli, by się o niego troszczył i posłał go na nauki, gdzie będzie mógł obrać sobie drogę wiodącą do jakiegoś wysokiego urzędu, do godności duchownego lub lekarza, albo też jakiegoś innego zawodu, który uzna za wart trudu.

Siedzieli wówczas na skraju bagniska, w jesiennym słońcu, które powodowało ponowny upływ żywicy ze świerków, porozkładali przed sobą storczyki i rosiczki. W błękitnym powietrzu żeglowało babie lato, którego welony zwieszały się z wszystkich karłowatych brzózek mokradła. W oddali była wieś, w oddali świat cały i mogło się zdawać w tej godzinie, że siedzą zaklęci na krańcu ziemi z pierścieniem na palcu zapewniającym spełnienie życzeń, z pierścieniem, który otworzyć miał przed nimi nieznane królestwo.

Lecz ten, dla którego było ono przeznaczone, zwrócił pierścień. Nie chciał go. Nie chciał opuścić wsi i jeziora, i lasu ani biedy i harówki, ani smolaków przy palenisku, ani potu na roli. Wiedział, że odmiana byłaby piękna, że byłaby niby cud z bajki, że przydałaby blasku rodowemu nazwisku, nawet wierzył, że zdołałby przebyć tę drogę, która go oczekiwała.

Jednak nie chciał. Nie mógł tego dokładnie określić słowami, gdyż przez całą swą młodość był małomównym, a nawet ponurym dzieckiem.

Wiedział tylko, że nie byłoby to dla niego dobre i właściwe.

Że nie wyzwoliłby się od wszystkiego, co zostawi tutaj, aczkolwiek pozostając mógł się spodziewać tylko niewiele radości. Że jest nauczycielowi bardzo wdzięczny, bardziej niż zdołałby wypowiedzieć, lecz wierzył, iż pisana mu była sroga i wczesna śmierć. Umrzeć zaś wolał tu, niż w jakiejś obcej krainie.

W ustach tak młodego człowieka zabrzmiało to osobliwie, a przecież nauczyciel zmilczał spojrzawszy w jego skupioną twarz. — Dobrze — powiedział — nie będziemy już o tym mówić.

21

Page 22: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Owym młodym człowiekiem był Michał i nocą, gdy Stilling leżał nie śpiąc i nasłuchiwał, jak jabłka spadają na trawę w ogrodzie, zdawało mu się, że być może przeznaczeniem domu Jerominów jest rozsławienie nazwy tej wsi szeroko i daleko. Nie wiedział jedynie, czy owa nazwa będzie tylko lśnić, czy też płonąć, a kiedy tak dumał o siedmiorgu dzieciach noszących nazwisko Jeromin, wiedział jeszcze mniej.

Od tej pory z coraz baczniejszą uwagą zazierał w oczy owej siódemki, którą w zależności od jej czynów i wypowiedzi zwykł był nazywać siedmioma krukami, siedmioma łabędziami lub siedmioma plagami. Wszyscy byli ładnymi dziećmi; troje ciemnej, czworo jasnej urody. Wiedział jednak, że piękność stanowi niebezpieczeństwo niezależnie od tego, czy kryje się pod czupryną ciemną czy jasną.

Dostrzegało się wyraźnie, że w Michale, Gottholdzie i Ginie płynie krew matki, obca, ponura krew, która dążyła do rzeczy wielkich oraz niezwykłych, i która waśniła się z życiem. W żyłach pozostałej czwórki tętniła krew Jerominów, cicha, marzycielska krew mogąca wieść na drogę mądrości i wyrzeczeń, lecz również ku błahym igraszkom, mistycznej pobożności, bezwolnemu poddaniu się życiu i ślepemu posłuszeństwu.

Rankiem Stilling stawał często pod wielką lipą na szkolnym dziedzińcu i przyglądał się dzieciom zdążającym ze wsi lub wybudowań na wezwanie dzwonka. Znał losy wszystkich, a także losy ich ojców oraz dziadów, i zdawało mu się, że mógłby rysikiem wykreślić linie wszystkich rodów. Wykreślić, jak przez wieki splatały się i mieszały, jak się rozchodziły i trafiały na drogę, która była im przeznaczona.

Linie Gonsiorów, Daidów, Gogunów, Glumsdów, Grünheidów, Piontków.

Mógłby wykreślić, jak dobra krew mieszała się ze złą, gorąca z gnuśną i jak niejedno jemu było dane, by mógł poprawiać, wyjaśniać i kierować. Niedużo tego posiadał i być może na niewiele jeszcze lat, lecz przecież zawierała się w tym nadzieja i sens.

Przyglądał się również nadchodzącym dzieciom Jerominów, samotnemu Michałowi, Gottholdowi — także samotnemu — i Ginie wahającej się nieraz, nawet przed furtką, czy by nie zawrócić i nie zniknąć wśród moczarów za ogrodami.

Pozostali nadchodzili gromadnie niedużą karawaną z popychanym przez Marię starym, dziecięcym wózkiem, w którym ze swą dojrzałą twarzą siedział Christean. Trzymał kule w dłoniach i unosił pełne powagi oczy ku obłokom, wielkim i majestatycznie sunącym nad dachami. Na czele kroczył Fryderyk z zawsze rozwianym włosem, trzymający przy ustach flet, na którym z cicha wygrwał nikomu nie znane melodie. Wyglądał jak bajkowy zaklinacz szczurów.

Dziewczęta popatrywały na niego, on zaś pozostawał nieświadomy swojej osobowości, zatracony w melodii, nieobecny i pogrążony w tajemnym smutku, z którego budził się z poważnym obliczem, marzyciel oglądający się niemal lękliwie za pozostałymi i za wózkiem.

Od minionej wiosny na końcu grupki kroczył Jons Ehrenreich. Szedł poważnie i niemal uroczyście niby ministrant zbliżający się do kapłana i sakramentu. Na nim oczy nauczyciela zatrzymywały się najdłużej, podczas gdy Fryderyk ostrożnie i wśród żartów wyjmował małego kalekę z wózka i niósł do klasy. Od czasu, gdy zawiodła go jedyna nadzieja, nie chciał Stilling poddawać się żadnej, lecz nieraz gdy przybywali na dziedziniec lub podczas lekcji,

22

Page 23: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

wydawało mu się przy całej powściągliwości w formułowaniu sądów, że świetliste, szerokie, dziecięce czoło Jonsa było ukształtowane nad głęboko osadzonymi jasnymi oczami odmiennie niż inne czoła. Że jest jak cudowna szkatułka kryjąca wyborną treść. Pytania, jakie Stilling stawiał Jonsowi, różniły się od zwyczajnych pytań. Nieraz były pełne pułapek i podstępu. Formułując je, sam wstrzymywał oddech, a Jons zawsze, najczęściej' po długim namyśle i wahaniu, znajdował odpowiedź, a potem gdy pomarszczona dłoń kładła się na jego włosach, a starczy głos mówił przyjaźnie: „dobrze było, Jonsie Ehrenreichu, dobrze było...“ oddychał głęboko.

Podczas tej pierwszej wiosny do wszystkiego doszło jeszcze i to, że Jons poza rozwojem umysłowym wyróżnił się także w inny sposób.

We wszystkich wsiach prowincji utrzymywał się jako pozostałość z czasów kiedy teologię uważano za mistrzynię i ukoronowanie wszystkich nauk, nadzór szkół przez duchownych. Pastor z kościelnej wsi, do której przynależał i Sowiróg, był dobrotliwym, choć z wolna gorzkniejącym człowiekiem. Nużyło go głoszenie ewangelii nad ciernistą glebą, gdzie — jak dostrzegał — nie rosło nic poza złodziejstwem, pijaństwem, pieniactwem i podstępnością. Życie wydawało mu się zmarnowane, lecz że nie chciał uważać się za nieudolnego sługę Pana, pozostało mu jedynie traktować parafian jako rozpustne kozły, pomiot szatański spłodzony w lasach i moczarach, krnąbrny i niesforny, zgraję Korego, która potrzebowała nie miłości, lecz rózgi.

Gdy przybywał do małych, wiejskich szkół rejonu, oczy jego we wszystkich oczach dzieci ku niemu zwróconych dostrzegały nie lęk i szacunek, a choćby tylko otępiały podziw, lecz oczy ich matek i ojców, ich przodków i potomnych, oczy, które przez całe życie z lękiem i niechęcią odwracały się na boki, gdy odwoływał się do sumień. Wzrok jego wyzuty z miłości mroził każdą gotowość udzielenia odpowiedzi, każdą radość i nie trzeba było wiele czasu, by zaczęło się zdawać, że posępnym skinieniem głowy stawia nauczyciela w rzędzie winowajców, jako nieuczciwego wyrobnika z winnicy Pana, wyrobnika hodującego kwaśne owoce, o czym obecnie wszyscy mogli się z westchnieniem przekonać.

Niektórzy nauczyciele oburzali się, inni czynili tak jakby niczego nie dostrzegali. Podczas wizytowanych lekcji Stilling omawiał kilka razy parę przypowieści z Nowego Testamentu, w których była mowa o wielkiej miłości, jakiej Pan domaga się od wiernych, i gdy następnie starą, z lekka już drżącą dłonią przesuwał po swych białych włosach spoglądając na zatopionego w myślach pastora, mówił: — tak właśnie powinniśmy postępować wszyscy, dorośli zaś jeszcze bardziej niż mali — pastor zwykł był szybko kończyć kontrolę. Nie był bowiem pewny, czy całe to kazanie nie odnosiło się przypadkiem do niego.

Odjeżdżał bryczką, sycąc się wątpliwą pociechą, że ów starzec niedługo już przekaże swój urząd w młodsze i bardziej czcią przejęte ręce.

Tym razem Stilling nie wyszukał żadnej szczególnej przypowieści, lecz wszystko wynikło samo z siebie. Na drodze, przed wsią, spotkał był pastor żandarma Korsankego, którego syna konfirmował na Wielkanoc.

Korsanke jadący konno, w kasku na kulistej głowie, zwrócił jakiś nieswój dobroduszną twarz w stronę bryczki pastora. Nie był bowiem sam. U lewego strzemienia, przywiązany doń cienkim rzemieniem, kroczył Daida, chałupnik i robotnik leśny zarazem. Daida był niewysokim, przygarbionym oraz siwym już mężczyzną, bez zakłopotania a nawet z drwiącą

23

Page 24: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

ciekawością spoglądającym na pastora. Korsanke nigdy nie był złym człowiekiem. Wiedział, jakie jest we wsi życie, wiedział, co to czasy głodu i głodne lata, wiedział, jak to sąg drzewa lub zając wnosi na chwilę blask szczęścia do mrocznych chat. Był jednak starym podoficerem, który złożył przysięgę, nakaz zaś aresztowania był rozkazem, którego nie dawało się naruszyć. Łowienie zajęcy na wnyki — i do tego w czasie ochronnym — nie było przy tym dobrym dziełem. Za to należało się parę miesięcy.

Nie było jednak przyjemnie, że właśnie spotkał pastora. Historia z rzemieniem przy strzemieniu też wykraczała trochę poza służbowe uprawnienia, lecz przecież zarośnięte trzciną rowy były wąskie, las za nimi gęsty i bagnisty, gdy zaś aresztanci robili głupstwa i uciekali, miało się nieprzyjemności i w końcu dostawało się naganę. Nie było mu jednak przyjemnie i miał nadzieję, że gdy zasalutuje po wojskowemu, pastor zadowoli się tym i nie będzie się nazbyt przyglądał.

Pastor jednak daleki był od spozierania gdzieś na boki, również Daida zatrzymał się i patrzył z uśmiechem na bryczkę, jakby oczekując pociechy duchowej na swą niewygodną drogę.

Tak więc musiał się Korsanke tłumaczyć, pastor zaś bez przygotowania wygłosił kazanie, którego żandarm wysłuchał z szacunkiem, przy czym dręczyła go wątpliwość, czy też powinien był zdjąć kask, czy nie. Daida spoglądał niewinnymi oczyma na zagniewanego pastora i całą scenę zamknął nieoczekiwanym stwierdzeniem, że serdecznie dziękuje. Pan pastor mówił tak pięknie, że zaprawdę szkoda, iż nie słuchał kazania pan leśniczy. Dobrze by mu to zrobiło, ponad wszelką miarę dobrze.

Na to Korsanke wzruszył ramionami, pożegnał się i podążył dalej wraz z więźniem.

W szkole, bez zamierzonej złośliwości pastor rozpoczął od opowieści o tym spotkaniu i od objaśnienia siódmego przykazania, przy czym odpowiadało mu, że oczy wszystkich zwracały się chyłkiem na pięcioro dzieci Daidy, które zgnębione wpatrywały się w swoje ławki.

Potem poprosił nauczyciela o rozpoczęcie lekcji religii.

Stilling obserwował wszystko w milczeniu i nikt nie był w stanie wyczytać z jego oblicza uznania, czy też przygany. Gdy wezwał Christeana, by ów opowiedział przypowieść o niemiłosiernym słudze i dłużniku, wynikło to nie z rozmysłu, lecz z zastosowania się do dziennego planu zajęć. Kiedy jednak Christean, jak to nakazywał szacunek dla stanowiska, obrócił jasną twarz ku staremu obliczu pastora i zaczął swym ładnym głosem mówić: — Dlatego podobne jest królestwo niebieskie królowi, który chciał rozliczać się ze sługami swymi — wydało się pastorowi, jakoby wyszukano specjalnie coś dla niego i począł wodzić wzrokiem od mówiącego do nauczyciela. Gdy po ostatnich słowach i chwili milczenia kazał nauczycielowi zaczekać i zapytał, czy też wiedzą, co to niemiłosierny sługa, i czy któryś takiego zna, stało się coś nieoczekiwanego i niespotykanego, to mianowicie, że Jons, jako jedyny spośród wszystkich, podniósł rękę i wezwany przez pastora powiedział głośno i bez wahania: „cesarz!“ Nawet Stilling patrzył przez chwilę bezradnie na twarzyczkę chłopca, następnie, zanim pastor zdołał w zaklinającym geście unieść ręce do góry, spytał spokojnym głosem, co Jons ma na myśli.

Jons odparł zdecydowanie, że cesarz nie potrzebuje głodować. Jada na złotych talerzach, przez cały dzień i to co lubi. I nie wie, jak tacy Daidowie muszą tutaj głodować, zdechła bowiem im krowa i zużyli cały zapas zboża. Jeden zając nie zuboży cesarza, który ma tyle

24

Page 25: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

zajęcy ile igieł na sosnach. Cesarz jest jego chrzestnym, podarował mu filiżankę, ale ojciec powiedział, że ubodzy nie nasycą się pustą filiżanką. A Daida nie łowił przecież zajęcy siedemdziesiąt siedemkroć razy, tyle zaś razy powinien cesarz przebaczyć swemu winowajcy.

W ciasnej klasie, z obdrapaną tablicą na ścianie i podartą mapą, dawno już nie panowało tak grobowe milczenie jak po tej wypowiedzi.

Z dworu słychać było poskrzypywanie studziennego żurawia oraz porykiwanie krowy pasącej się na moczarach, wydawało się jednak, że odgłosy te dochodzą z jakiegoś innego świata, który ostał się spokojnie do tej pory, a obecnie przestanie istnieć.

Zanim nauczyciel zdołał cokolwiek powiedzieć, a gdy otwierał usta nie wiedział jeszcze co rzec powinien, pastor zapytał zupełnie zmienionym głosem: — Jak się to dziecko nazywa?

— Jons Ehrenreich Jeromin — odrzekł nauczyciel.

— Aha — powiedział pastor i w pamięci stanęły przed nim twarze wszystkich Jerominów, z którymi w ciągu długich lat piastowania godności zeszły się jego drogi. Był więc dziadek znający, jak się zdawało, dokumentnie Stary Testament. Spoglądał zawsze na pastora tak, jak gdyby ów był partaczem bożego słowa. Był ojciec, który nie chodził do kościoła i być może należał do jakiejś niecnej sekty. Matka wyglądała na katoliczkę, najstarszy syn zaś, którego konfirmował, był krnąbrnym, ponurym chłopakiem znoszącym naukę przedkonfirmacyjną jak karę więzienia. Wypierający się Boga i znieważający majestat wyrastali na jednym pniu, a nie wątpił, że pień ten nie był młody.

— Resztę pozostawiam panu — rzekł pastor do Stillinga, odwrócił się i opuścił klasę.

Okoliczność ta wydała się Stillingowi korzystna dla potraktowania tego, co się stało, był nawet zadowolony, mimo że przez chwilę nie mógł orzec, jak w takiej sytuacji zachowałby się Pestalozzi. Ponieważ nie wiedział, postał chwilę przy oknie ręce do tyłu założywszy, nie rozmyślał jednak o dziecinnej obrazie majestatu, lecz o tym, że nawet całe życie spędzone z Biblią w ręku i słowem bożym na ustach nie starcza nieraz, by poczuć tchnienie Chrystusowego oddechu.

W tamtym, pastora, jak i w jego własnym zawodzie tkwiło zapewne wiele zła, od którego cierpiały i które musiały znosić dzieci oraz cała ojczyzna. — Nikt nie powinien — rzekł w końcu odwracając się da klasy — wymagać od dziecka, by w tak smutnych wydarzeniach doszukało się prawdy i nieodzowności surowych praw. Dobrze, że dziecko takie wypowiada się bez lęku, mówi to, co zdaje mu się prawdą i wcale nie myśli bać się ludzi. To, co w odpowiedzi było błędne, powinni sobie wszyscy przemyśleć w domu i omówić w następnym dniu.

Wieczorem Stilling siedział długo nad księgą domowych wydatków, pisał tasiemcowe kolumny liczb i doszedł do wniosku, że jeśli odmówi sobie jeszcze tego i owego, będzie mógł w ciągu roku odłożyć więcej na „Fundację Nobla“, że możliwe również, iż nie będzie to niesłuszne, jeśli po owym dniu pozwoli ożyć pogrzebanej nadziei.

Posiedział jeszcze chwilę na ławce przy ulach i przypatrywał się dymowi ulatującemu z długiej fajki. Z zamglonego nieba migotały gwiazdy, powietrze pachniało deszczem. Urząd sprawował tutaj od czterdziestu lat, niemal jak wygnaniec na kamienistej wyspie, ale ten, kto

25

Page 26: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

posiadł cierpliwość i dość miał pokory, by kamienie rozcierać na piasek, mógł po dziesięcioleciach dostrzec, że oto pojawiają się na nim porosty, mchy, a czasem nawet kwiaty. Wcale tak nie było, że świat zdobywali zapaleńcy, nabożna Eliza czy pastor, lecz jeśli w ogóle można go było zdobyć, zdobywała go miłość. Miłość i cierpliwość.

Dłoń pojąca spragnionego znaczyła więcej niźli słowo, które rozbrzmiewa w tysiącu kościołów. Słowo było zawsze tanie, czasami zamiast szczęściem .okazywało się przekleństwem. Lekarze nie leczyli słowami, rolnik orał w milczeniu, milcząc szedł Chrystus na krzyż. Stilling tak myślał o swoim życiu: oto sam mówił za wiele, czynił za mało, lecz osiągnął to, czego nie udało się powiatowym wielkościom.

Ehrenreich Stilling... być może i to imię zdobędzie po śmierci. Pastor tak go nie nazwie, lecz może tu i ówdzie w którejś z izb wiejskich, nawet jeśli o nim tak nie powiedzą, to choćby pomyślą. A jeśli nie wspomną jego imienia, to może czasem wspomną imię dzieciątka, które — jakże jeszcze niedorosłe — wypędziło ze świątyni uczonych w piśmie.

Po dwóch tygodniach Stilling otrzymał od pastora pismo, w którym ów prosił, by zdał sprawę z tego, jak potraktował zajście z uczniem o nazwisku Jeromin, i jaką orzekł karę.

Stilling doniósł, że próbował uzmysłowić dzieciom nie tylko niestosowność, lecz i nieprawidłowość owego przykładu, jakkolwiek nie było wcale łatwo unaocznić pojęcie prawa tak młodym umysłom. Że niegodne jego stanowiska jest jednak karanie za wypowiedź dziecka, które nic nie wie o tym co złe.

Długo nic się nie działo, wreszcie nadeszło pismo instancji nadrzędnej.

Była w nim mowa, że do wiadomej sprawy nie przywiązuje się wprawdzie szczególniejszej wagi i nie chce się na podstawie tego zajścia stawiać żadnych zarzutów, lecz nie da się zaprzeczyć, iż wszystko to wywołało niepożądaną sensację, zwłaszcza że, co mu zapewne wiadome, krecia robota przeciwko tronowi i kościołowi znalazła drogę do wiejskich okręgów. Winien więc przyłożyć się do tego, by miał czujne oko na dzieci, w szczególności zaś na wiadomą rodzinę i zawsze pamiętał o odpowiedzialności, jaką ponosi będąc sługą państwa i państwowych organów. Tym samym sprawę należy uważać za zamkniętą.

„Mają dobrą pamięć“, dumał nauczyciel, „lecz zanim Jons zostanie sługą państwa, minie dwadzieścia lat, a wówczas będą mieli inne sprawy, o których będą myśleć zamiast o jakimś małym, niemiłosiernym słudze“.

Marta, gdy dowiedziała się. o wszystkim, spojrzała kpiąco na swego najmłodszego i oświadczyła, że kto tak wcześnie zaczyna pracować przy mielerzu, nie powinien się dziwić, że równie wcześnie parzy sobie palce.

Tylko ojciec nie mówił nic aż do chwili, w której położyli się znów koło mielerza. Wieczorem kazał sobie jeszcze raz przeczytać tamtą przypowieść, przetrząsnął szczapką popiół na palenisku i rzekł: — Ten, kto podnosi rękę, gdy wzywają pastorzy, jest głupcem. A kto podnosi rękę na głos swego sumienia, jest sługą sprawiedliwym.

— Domyślenie się reszty pozostawił Jonsowi.

26

Page 27: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Z tego wszystkiego Jons wyniósł niewiele ponad świadomość, że prawdopodobnie obraził cesarza. Ponieważ jednak przez całe lato zajmował się pilnie wynajdywaniem grotów, przy pomocy których dałoby się polować z łodzi na wielkie liny stojące nieruchomo w parne popołudnia nad rosnącym na dnie zielskiem, zapomniał rychło o wszystkim i tylko gdy wzrok jego padał na malowaną filiżankę pod lustrem, ściągał brwi i prawą rękę wkładał szybko do kieszeni.

3

Pana von Balka ludzie znad jeziora nazywali Krogulcem. Nie tylko z powodu gładkich szarobrunatnych włosów przylegających do wąskiej głowy, czy z powodu ostrego, trochę skrzywionego nosa i jasnych, szarych oczu, lecz i dlatego, że w słowach jego i ruchach było coś zaskakującego, co dostrzegali u drapieżnych ptaków. Może i dlatego, że szczególnie starannie dbali o to, by chronić przed nim swe żeńskie potomstwo.

Ojciec jego żył jeszcze tak, jakby dopiero co nastało średniowiecze, zawsze na koniu, zawsze ze szpicrutą. Był to srogi pan, który entuzjazmował się Piotrem Wielkim, i który na starość zdziwaczał.

Otoczył się był dwoma zbiegłymi mnichami, którzy wypijali mu piwniczkę, modlili się za niego, i byli przez niego bici, gdy nawiedzał go stary duch.

Młody von Balk został oficerem i sławnym jeźdźcem, lecz porzucił swój zawód i kilka lat wędrował po świecie. Mówiono, że został muzułmaninem, że posiada kolekcję skalpów, a w Chinach prowadził palarnię opium. Nikt jednak nie widział jego haremu ani skalpów, ni opiumowej fajki.

Powrócił w miesiąc po śmierci ojca, co to umarł w trumnie, u której stóp, wśród potłuczonych butelek od wina zasnęli byli obaj mnisi, przepędził z domu skomlących włóczęgów, odbył sąd nad sprawiedliwymi i niesprawiedliwymi sługami, i rozpoczął przeobrażenie olbrzymiej, zaniedbanej posiadłości we wzorowe gospodarstwo, w którym przecież nigdy nie zbrakło dziwactw, ale o którym opowiadano takie cuda jak o haremie i palarni opium. Pan von Balk posiadał własną turbinę, własną hodowlę orchidei, zegar słoneczny i łazienkę z marmuru kararyjskiego, ponadto małpę, która kobiety odrabiające szarwark obrzucała końskim łajnem, oraz papugę, co do landrata podczas jego pierwszej wizyty powiedziała „idiota!“.

Poślubił pewną hrabinę, która nie urodziła mu dzieci, a która rychło uznała go za pomylonego i z drogo opłaconą pomocą proroków spod ciemnej gwiazdy oraz wypędzaczy diabłów zaczęła wyczyniać nad nim przeróżne egzorcyzmy. Na to Balk wsadził ją wraz z kuframi na wóz od gnoju i kazał zawieźć do najbliższej stacji kolejowej.

Mówiono, że w okolicznych wsiach posiada mnóstwo dzieci, czasami też widywano go na którejś z wiejskich dróg przyglądającego się z siodła, z poważnym, ba, zatroskanym obliczem jakiemuś brudnemu, niemal gołemu dziecku. Odjeżdżał nie odpowiadając na pozdrowienia, nie dostrzegając nikogo, kto stawał na jego drodze.

27

Page 28: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Chałupnicy i robotnicy leśni, którzy ojca jego lękali się jak diabła, żywili doń w sercach niemal skrytą miłość. I on potrafił uderzyć nagle i mocno, jak krogulec, lecz nie wynikało to nigdy z samowoli czy złego humoru, i szybko o tym zapominał. Nie było wątpliwości, że był jedynym w powiecie panem, który nie był nim z mocy prawa, czy z racji stanowiska, ale sam z siebie. Nie był panem chciwym.

W jego jeziorze łowili ryby, krowy wyganiali do jego lasów. Dachy kryli jego trzciną, palili torf z jego torfiarni. Niemal cały Sowiróg uprawiał mizerne zboże i ziemniaki na jego gruntach, które oddawał w dzierżawę. Czuli wszyscy, że był nieszczęśliwym panem. Uśmiech rzadko gościł na jego wychudłej twarzy, oczy były jak studnie, z których wyczerpano wszelką radość. Dużo pił, lecz przecież piją tylko nieszczęśliwi. Nie miewał gości, nie miał żony ni dzieci.

Posiadał wiele książek, małpę i papugę, która mówiła „idiota“.

Czasem przychodził do dziadka Jeromina, który u niego służył, i jechał z nim łowić ryby lub polować na kaczki. Wówczas widywano ze wsi ognisko płonące wieczorem przed szałasem Jerominów, na wyspie. Przy nim siedzieli do brzasku, oparci o ścianę szałasu, milczeli lub rozmawiali.

— Czy było inaczej, Jeromin? — mógł wówczas wypytywać pan von Balk. — Wówczas, przed siedemdziesięcioma czy osiemdziesięcioma laty?

Dziadek Michał potrząsał głową. — Również gdy prorok siedział na wyspie, którą nazywali Patmos, inaczej nie było, panie. Poruszenie było i pożądliwość, a Betsabee obmywała się na dachu domostwa.

Była wojna i Bóg raz błogosławił orężowi Amalekitów, innym razem Francuzów lub Moskali. Potem tańczyli przed Arką Przymierza. Mróz i skwar, siew i żniwo, lato i zima, noc i dzień. Nigdy nie było inaczej, i nie będzie nigdy.

Pan von Balk wzdychał i przysuwał nogi do ogniska. — W Hongkongu znałem Chińczyka — mówił — syna niebios, bogatego i możnego męża. Przychodził czasem do mnie i niczego nie chciał, tylko siedzieć cichutko i przypatrywać się jak czytam książki.

„Wypełnij moje życie“, powiedział do mnie pewnego razu. „Wiele wiecie w białych krajach. Wypełnij me życie tak, jak napełnia się fajkę opium“. Nie potrafiłem tego, więc odszedł. Potem poderżnął sobie krtań, by wypełnić swe życie.

— Nie jego życie było puste, lecz on sam — rzekł Michał. — Saul też musiał rzucić się na miecz.

— Ach, Jeromin, twoi dawni Żydzi byli poganami, a ich Jehowa był Baalem, jak i inni.

— Tego, panie, nie wiem. Mój nauczyciel nic o tym nie mówił. Pan opowiada, że posiada wiele książek, panie, lecz czy wśród nich wiele jest takich, które byłyby tak możne jak Testament?

— Nie, Jeromin, niewiele, lecz książki są książkami, płoną w ogniu, ogień wymazuje z nich wszystko.

28

Page 29: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

— Wiele było na świecie pożarów, panie. Żaden nie spalił Księgi, żadna powódź jej nie zniszczyła. Stary człowiek, którego słuch słabnie coraz bardziej, potrzebuje Księgi, gdzie Bóg jest niby grzmoty.

— Co się dzieje z ludźmi, Jeromin? Wielu ich widziałeś w ciągu twoich dziewięćdziesięciu lat. Jest w nich coś?

— Tak, panie, pyta kusiciel. Cóż wiem o rybach, więc jakże mógłbym wiedzieć cokolwiek o ludziach? Syn mój jest dobry i znosi cierpienia, córka moja jest twarda i znosi ich więcej. Nie wiem, czy jeszcze coś ponadto można o ludziach powiedzieć.

— A twoje wnuki, Jeromin?

— Wnuk zawsze dźwiga więcej niż dziad, panie, musi bowiem nadto dźwigać i ojca i matkę. Powinność nie staje się na świecie mniejsza, panie. Jest coraz większa, a dzieci zawsze dźwigają winy ojców. Nie wiesz, panie, kiedy przyjdzie nowy Chrystus, który zdejmie z nich te winy?

— Nie przyjdzie żaden, Jeromin.

— Święty Jan go przepowiadał i Czaja o nim mówi.

Dał się jeszcze raz dla niego ochrzcić.

— Lecz twoje wnuki, Jeromin?

— Cóż wiem o nich? Michał będzie miał ciężką śmierć. Fryderyk lekką, a Gotthold będzie taki jak Absalom. Jons będzie znaczniejszy niźli cała wieś, ale tylko Christean spocznie w grobie w spokoju.

Kogo Bóg miłuje, temu podcina ścięgna.

Pan von Balk przysunął się jeszcze bliżej ognia, gdyż zrobiło mu się zimno.

— A dziewczyny, Jeromin?

Lecz dziadek Michał milczał. Nie słuchał już. Odezwał się dopiero po długiej chwili: — Kto dziewczyn potrzebuje tylko dla rozkoszy, panie, i tylko dla swojej rozkoszy, jest wielkim grzesznikiem.

— Cóż ty wiesz o rozkoszy? — odparł ponuro Balk. — Kto potrafi odróżnić cierpienie od rozkoszy?

Więcej nie rozmawiali. Pan von Balk owinął się myśliwskim płaszczem i zamknął oczy. Michał siedział, póki nie pobladły gwiazdy. Nie potrzebował snu. Ryby wyskakiwały ponad cichą taflę wody, w trzcinie, niby ktoś tonący, pohukiwał bąk. Starzec nie rozmyślał ani o swym panu, ani o Saulu, czy Absalomie. Pozwolił, by przed otwartymi oczyma przesuwały mu się obrazy wspomnień, nadchodziły nie wołane i odpływały. Wpierw były to cienie, niby z grobu powstałe mary, mogli to być nieszczęśnicy przybywający znad Berezyny, albo inni, z

29

Page 30: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

późniejszych wojen. Wiele wojen było na świecie, od kiedy Bóg ożywił go swym tchnieniem. Potem napływały wizerunki o wyraźnych konturach, lecz dal była w nich rozmyta jak szara lub barwna mgła, w której poruszało się coś jak podczas pierwszego poranku tworzenia. Dom nad jeziorem - i pierwsze wiosło w ręku...

ojciec stojący na furze siana, tęcza wznosząca barwny most nad ciemną ścianą burzy... matka z czarną chustą nad czołem i drewnianą warząchwią w dłoni... sieć, którą wybierał z wody, a poranny brzask połyskiwał na mokrych brzuchach ryb, zielono, szaro, srebrzyście...

Stronica elementarza z wielkim „H“ przed innymi literami i czarny krawat nauczyciela poniżej oblicza pokrytego bliznami, nazwa Smoleńska, gdzie nauczyciel wojował, ponuro brzmiąca nazwa, z pożarami wznoszącymi się ponad jej litery, z odgłosem bębnów podczas krwawej nocy...

Twarze i twarze przeciągające we mgle, jak nanizane na powróz, patrzące wprost w to, co nadchodziło, a nadchodzące było groźne i niewiadome. Żony i synowie, umiłowani synowie, pozostał zaś tylko jeden. Inni przechodzili mimo, z kwiatami u czapek lub na kasku i nie wracali, tak jak nie powrócili bracia. Wezwał ich król, zatrzymała śmierć.

Widział samego siebie, przed barykadą, z rozwianym sztandarem, stempel do ładowania karabinu w rozdygotanej dłoni... i przed redutą w Düppel i gdzie indziej, nad rzeką, która nazywała się Łaba... krew wszędzie i ogień, i zasnute słońce, które stało pożarem w strzeżodze...

Utopieni i zabici, których oczy oglądały to, co jest już po tamtej stronie...

człowiek, który zamordował, on zaś siedział u niego przy wygasłym piecu od północy do ranka... stary pan von Balk i młody pan, i dzieci, dużo dzieci... w łodzi, na rżysku, w kołysce, w trumienkach...

Wszędzie cisza, jak przed porannym, powiewem. Ni słowa, ni westchnienia, ni pieśni. Wizerunki tylko i twarze, bezgłośnie jak obłoki, które wyłaniały się nad horyzontem i znów za nim tonęły...

Tak wiele lat, siedemdziesiąt albo osiemdziesiąt, a może sto... to samo słońce, te same gwiazdy i zapach wody, ryb, gnijącego sitowia... i nie wie się nic, w ogóle nic. Nasłuchiwać tylko i czekać, i oglądać to samo. Kruche to wszystko jak sopel lodowy, albo jak szkło. Słowa pastora, obietnice niosące, i zagniewany, grzmiący Bóg w wielkiej Księdze. I przecież ciągle wojny, krew, głód i nędza jak przed pierwszym przymierzem i głos: „chcę być z wami, aż do skończenia świata.“ Niepewny głos, który ginął, gdy się wstawało. Zostało tylko tamto... starość... stary był jak Mojżesz w ziemi obiecanej... stary, znużony i samotny...

Wstający brzask padał na jasne oczy starca, na zmarszczki wokół ust, on zaś siedział nadal niby ślepiec, dla którego dzień nie różni się od nocy. Tylko zjawy rozpływały się z wolna, wracała rzeczywistość, żar tlejący pod zbielałym popiołem, pan który spał z gorzkim skrzywieniem ust, rosa na trawach i na czole.

Kaczki z dźwięcznym poświstem ciągnęły nad wodą, pokrzykiwała czapla, trzciny kołysały się pod pierwszym powiewem. Wstał, położył smolaki na żar i nastawił kociołek z wodą.

30

Page 31: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Płomień by czerwony i bujny, wyciągnął więc ku niemu zziębnięte dłonie, by je ogrzać. Na matowej skórze niebieskie żyły układały się w delikatny splot.

Odłamał kawałek razowca i powoli jadł. Przypomniały mu się słowa Księgi, nie opuszczały go i wypowiadał je z cicha: — Słońce wschodzi i zachodzi, i wraca do miejsca swego, i tam znowu wschodzi. Wiatr dąży na południe i skłania się ku północy przebiegając wszystko wkoło, i wraca do kręgów swoich, gdzie był jego początek...

Płomień rósł i bladł, iskry wzlatywały ponad dłonie-Stał spokojny, niby jedno z drzew rosnących za szałasem i przypatrywał się ruchowi szarej wody w kociołku, prądowi, który unosił się i spływał w dół, a światło poranka wpadało doń czerwienią.

Gdy na powierzchni wody wyskoczyły pierwsze bąble, zbudził śpiącego.

Popołudniem ludzie ze wsi zwozili swoje żyto, pan von Balk zaś chodził od pola do pola i przesuwał dłonią po kłosach. Mizerne to były kłosy, lecz nie on przecież stworzył piach, na którym rosły.

Zwozili zaprzągłszy krowy do niewielkich wozów, wokół których baraszkowały dzieci. Wiedzieli, że znów nie starczy na siew, lecz byli weseli, a Gogun ze snopem na widłach ponad głową podśpiewywał piosenkę o Cygance. Nie było sporów, kobiety z naciągniętymi na oczy białymi chustami stały na załadowanych wozach, których kontury drgały w rozżarzonym słońcu. Niebo było niemal białe, jaskółki pobłyskiwały piórkami w parnym powietrzu. Po zagonie Daidów stąpał koło krowy mały Jons i wiódł ją od sztygi do sztygi.

Balk siedział na granicznym kopcu i przyglądał się. Nie iżby grunt, na którym żniwowali, był jego, lecz dlatego, że podobało mu się tu najbardziej niźli na jego rozległych polach, gdzie chodziły maszyny.

Tutaj było bliżej pory stworzenia ziemi. Jak za czasów Kaina i Abla.

Lubił owe zagubione wsie i żyjących w nich ludzi. Wieś uważał za początek dziejów, a także państw. Ze wsi szło ziarno i daniny oraz synowska krew, którą państwo nawoziło swe uprawy. Takich wsi jak ta są w Rzeszy i na całej ziemi tysiące. Nie wszystkie tak głuche i biedne, wszystkie jednak posłuszne i gotowe do ofiar. Zapewne królowie są tymi, którzy zapisują karty historii, tu jednak jest ów inkaust, w jakim maczają pióra. I nie zawsze odpłacają podzięką.

Szary człowiek nie ma korony, a przecież przyjemnie przypatrywać się, jak dźwiga snopy i układa je na wozie. Wieczorem upije się, będzie wszczynał zwady, lecz takie zwady są przecież lepsze niż te, które wszczynają możni. Nie czytuje książek, nie hoduje papug, a jednak bliższy jest patriarchom niż jego panowie. Szary człowiek nie odgrodził się jeszcze od słońca oknami.

Dzieci podchodziły do Balka i przynosiły mu bławatki, a on kiwał im głową zagubiony w myślach i siedział, dopóki nie opustoszały pola.

Był starym mężczyzną, który krew swą rozsiał po świecie, a oto niedługo nadejdzie jesień. „Rozkosz“, mówił Michał, lecz przecież nie wiedział nic o owej kropli goryczy domieszanej

31

Page 32: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

do kubka wina. Tylko ten, kto poznał wiele kobiet, mógł się przekonać, że ostatnia jest tak samo daleka jak pierwsza.

Zaszedł do karczmy, zamówił dostawę pionowego piwa przed dom Jerominów, następnie posiedział przy pszczołach w szkolnym ogródku. Zapytał Stillinga, czy nie sądzi, że z owego niemiłosiernego sługi mogłoby coś wyrosnąć. Niewykluczone, odpowiedział nauczyciel, ale byłoby lepiej, gdyby na razie sprawy tej nie poruszali. Czy miałby coś przeciw temu, gdyby on zechciał zająć się wychowaniem tego dziecka, kiedy nadejdzie pora? Owszem, Stilling miał wiele przeciw temu. Nawet wszystko. Poza tym nie byłoby słuszne, gdyby pan von Balk chciał odebrać mu owoc całego życia.

Tego oczywiście nie chciał i zerknął z boku na twarz starca. Tak więc sprawa się przedstawiała, ale nie przestawało go zdumiewać, że można na tym świecie czynić dobro dla samego dobra.

— Może i nie dlatego, panie von Balk — rzekł nauczyciel. — Raczej po to, by było więcej światła, a przecież nigdy się nie wie, czy światło to doprowadzi do dobrego czy złego. Lecz dom ten, proszę zważyć, ciągle wydaje mi się taki, jakby całe pokolenia chciały były zdjąć z niego dach, by jeden spośród nich mógł się wznieść w błękitny przestwór. Dziadek, ojciec czy owa kobieta, a i Jons nie jedyny spośród wszystkich dzieci. Tyle w tym mozołu jak w męczącym śnie.

Dziesięciolecie przemijało po dziesięcioleciu i oto jednemu z nich możność ta zdaje się być dana. Nikt nie wie, czy stanie się dlań błogosławieństwem, lecz światłość nie pyta o błogosławieństwo. Chce lśnić i nic poza tym. Dawniej, kiedy byłem jeszcze młody, uchodziło niemal za świętokradztwo, jeśli biedak wyciągał dłoń po takie dobro.

Pański ojciec, gdyby to od niego zależało, zakułby w łańcuchy. Teraz jednak jest inaczej, a w każdym razie tak mi się zdaje. Mój ojciec był robotnikiem leśnym i z początku wszyscy omijali mnie, jakbym miał całe ubranie w żywicy.

— Lepsza żywica niż brud — powiedział Balk.

— Ano, zobaczymy. Nie wiem jeszcze, dokąd należało by go posłać, ale chciałbym otworzyć przed nim drzwi.

Chciałbym jeszcze to uczynić, póki żyję.

Przed domem Jerominów, nad jeziorem, ustawili stoły, a Balk był gospodarzem. Była kawa, ciasto, po słodkiej wódce, a potem piwo.

Śpiewali, a Gogun grał na harmonii. Było tak, jak każdego roku, tyle że tym razem nastąpiła nieprzewidziana przerwa. Karczmarz Czwallinna odczopował pierwszą beczkę i zasiadł za stołem. Miał skośne oczy i żółtawą twarz, długie wąsy zwieszały się smutno sponad kącików ust. Wyglądał jak jeden z Tatarów, którzy ongiś przeszli przez wieś niosąc ogień i miecz. Był nieustępliwym wierzycielem, a wszyscy połapali się rychło, że nie zależało mu na pieniądzach, lecz na ziemi. Gotthold Jeromin terminował u niego od konfirmacji, wydawało się jednak, że uczy się nie tylko odkażania cukru i sprzedawania biczysk, ale i innych rzeczy. Obaj synowie karczmarza, tak samo skośnoocy, pilnowali go dniem i nocą.

32

Page 33: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Przerwa nastąpiła dlatego, że pan von Balk ledwie zapalił cygaro, przywołał Tatara i zapytał, czy nie ma przy sobie rejestru długów, które zaciągnęli u niego chałupnicy. Gogun opuścił harmonię i zapadła cisza jak w kościele.

Czwallinna odparł z wolna, że nie potrzebuje żadnego rejestru, bo po ojcu odziedziczył dobrą głowę.

Niechaj więc na ojca spłynie boże błogosławieństwo, zauważył Balk drwiąco i nadmienił, że chciałby usłyszeć, jakie to kwoty. Na przykład Michała Goguna. Wydobył notes i przygotował ołówek.

Ponieważ nie ma tak dobrej pamięci, pomoże mu Gogun.

— Siedemdziesiąt osiem marek, trzydzieści cztery fenigi — rzekł gniewnie Czwallinna.

Balk zapisał. Zapełnił całą stronicę, podliczył i wystawił pokwitowanie.

Potem wyjął pieniądze z kieszeni na piersi. — Proszę podpisać — powiedział.

Karczmarz przyglądał się banknotom niezdecydowany. Oświadczył wreszcie, że ich nie potrzebuje.

Oczywiście, że nie potrzebuje, odparł Balk. Ludzie mogliby rozdzielić między siebie pieniądze i wyliczyć mu na rękę, każdy swoją część, ale trwałoby to dłużej. Jemu jednak wydaje się, że nikt by się nie cieszył, gdyby musiał oglądać twarz karczmarza dłużej niźli to konieczne.

— Prawdą a Bogiem — zawołały kobiety.

Czwallinna podpisał i wziął pieniądze, Balk zaś powiedział uprzejmie, iż woli, by ludzie byli jego dłużnikami. Wszystko pozostanie w rodzinie. Teraz przypuszcza, że Czwallinna razem ze swymi jest niezbędny w sklepie.

„Stoję ciemną północą“, grał rozlewnie Gogun włączając się do sprawy z harmonią.

— I co, Jonsie Ehrenreichu, obrazicielu majestatu — odezwał się Balk — czy to był właśnie prawdziwy niemiłosierny sługa?

— Niemiłosierny sługa i siepacz — odparł poważnie Jons.

Potem Balk ruszył z Martą Jeromin w pierwszy taniec. Spostrzegł, że oczy jej tak jak zwykle patrzą wskroś niego, lecz gdy zatrzymali się koło Goguna i jego harmonii, Marta powiedziała: — Dla kogo pan to czyni? Dla siebie, dla ludzi, czy też żeby się popisać przede mną?

Chwilę milczał zmarszczywszy brwi, a następnie odparł spokojnie, jak zwykle: — Dla nikogo i nawet nie dla was, lecz dla ziemi, by nie stała się tatarska.

— Ma być za to von Balków?

— Głupia jesteś — powiedział gniewnie i zacisnął dłoń na jej ramieniu.

33

Page 34: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

— Dlaczego twój Ehrenreich nie jest moim synem?

— Gdyby był pańskim synem — odrzekła twardo — nie nazywałby się Ehrenreich.

Wówczas Balk zaczął pić i tańczyć z dziewczynami. Na niebie lśnił sierp księżyca, ale było dostatecznie ciemno dla jego nieokiełznanych igraszek. Dopiero gdy z lasu nadszedł Jakub, z twarzą pociemniałą od dymu mielerza, u-siadł przy nim spokojnie i spytał o przyszłość najmłodszego syna.

— Ten, panie, kto ma siedmioro dzieci, oducza się wyniosłości — powiedział Jakub. — Jeśli foruje się jedno dziecko, ogranicza się pozostałe.

Żadnemu ptakowi z wyjątkiem kur nie powinno się podcinać skrzydeł.

— I z wyjątkiem krogulców — dorzucił Balk.

Posiedział, póki żona Goguna nie zaczęła zawijać kamienia w chustkę. Kończyło się piwo, zaczynał się zgiełk. Balk dostrzegł Michała, pierworodnego Jerominów stojącego w cieniu domu i ponuro przyglądającego się tańczącym. — Cóż ty masz za dzieci, Jakubie — powiedział.

Na podwórzu Jerominów własnoręcznie osiodłał w ciemności konia i odjechał po cichu wzdłuż brzegu. Srebrzysty Wielki Wóz stał już w zenicie, a moczary zasnuła gęsta mgła. Przy wyjeździe ze wsi, gdzie wysoka na chłopa trzcina podchodziła do drogi, stała jedna z dziewczyn i naciągnąwszy chustę na czoło czekała. Pochylił się, uniósł ją przed siebie na siodło, ale twarz jego pozostała smutna i szara jak na dnie głębokiej wody.

Mgła sięgała do końskich uszu i zdawało się, że jadący płyną łodzią po białej wodzie. Przy drodze jak olbrzymie mielerze stały pryzmy torfu, malały jednak i stawały się nikłe, gdy zbliżał się do nich.

Migotały gwiazdy, od czasu do czasu któraś z nich spadała z połyskliwej wysokości srebrzystą smugą gasnącą we mgle, tak jak gaśnie w wodzie rozpalone żelazo. Dziewczyna zadrżała w siodle, jakby dotknięta owym spadającym żarem, lecz ręka Balka podtrzymująca ją nie poruszyła się. Chusta obsunęła się dziewczynie z głowy, z włosów biło ciepło słońca i woń dnia spędzonego wśród snopów.

Na bielejącym wschodnim niebie rozbłysnął już czerwony blask, gdy Balk konia swego zaopatrzywszy szedł przez pusty dziedziniec ku pałacowym schodom. W parku pokrzykiwał jeden z białych pawi ze starych dębów kapała rosa. Stajnie i czworaki były jeszcze ciche, wszystkie kontury cudownie czysto rysowały się w narastającym świetle. Pachniało siano skoszone na parkowych trawnikach i mogło się zdawać, że jest to pierwszy z poranków, które wstają nad tą krainą.

W wielkiej bibliotece Balk pootwierał wszystkie okna i spojrzał na książki, które z przygaszonymi złocistymi i srebrzystymi literami na oprawach stały w milczeniu na półkach na wpół pogrążonych w mroku. Widział ramy portretów z niewyraźnie majaczącymi twarzami tych, którzy przeżyli wiele ranków do tego podobnych, dostojeństwo i powinność starego rodu, odwieczne powroty tej samej miłości, tej samej nienawiści, tego samego chłodu

34

Page 35: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

i samotności na stare lata. Odczuwał bezwzględność więzów, które go krępowały, odczuwał to, co w życiu nieuniknione, co sięgało w przeszłość w mrok wieków i nieodwołalnie było powiązane z nieskończoną przyszłością. Tylko śmierć, gdy nadchodziła pora, pisała milczące znaki swym tajemnym rylcem, napięcie po napięciu, lecz postaw życia tkał się nadal, nitka po nitce, i gdy się człowiek wsłuchiwał, mógł usłyszeć cichy stukot, z jakim czółenko przesuwało się tam i z powrotem.

Tylko dzieci zachowywały dziedzictwo krwi. Nie księgi, nie myśli, nie czyny, a tylko dzieci. Nie powinny jednak żyć w lasach niby ptaki lub wilki, powinny być tu rano i wieczorem, a szczególnie w nocy, gdy z gwiazd sączy się w samotne serce niezmierny chłód i nieprzenikniona cisza. Świadomość, że dzieci żyją w pyle drogi lub chałupach zadymionych torfem, nie była kojącą. Obdarowano je życiem, ale ręce ofiarodawcy pozostały puste.

Lecz i małżeństwo nie było właściwe dla kogoś, kto pozwalał głodować kobietom i deprawował je. Dla kogoś, kto wyśmiewał się z Boga i świata, gdyż czuł się przez nich nieszczęśliwy. Kto drwił z pomostów słów przerzucanych nad przepaściami życia, kto drwił z własnego okrucieństwa, z własnej samowoli, ze swej zupełnej niedorzeczności.

Kto nie chciał dozwolić, by odwieczny lęk, właściwy wszelkiemu stworzeniu, został rozproszony barwnymi obrazami czarodziejskiej latarni, magicznej pocieszycielki od lat tysięcy, obrazami, według których ostatecznym celem nie powinno być nic innego jak szczęśliwość w zaświatach, o tyle bardziej szczęsna im bardziej, przeklęta jest droga na tym padole. Na padole, który dziś jest tak samo krwawy i nikczemny jak przed dziesięcioma tysiącami lat i będzie taki po następnych dziesięciu tysiącach, a tylko coraz zręczniej będzie się składało słowa, by to ukryć i przedstawić jako zrządzone przez Boga doświadczenie rodzaju ludzkiego. Przez Boga, który ze swymi doświadczeniami nie dochodzi do ładu tak samo jak nieudolny nauczyciel. Przez Boga, który ofiarował hekatomby tylko po to, by rzec: „jeszcze nie teraz, jeszcze dziesięć tysięcy lat“. Wobec którego tysiące lat są tym, czym dzień, a który zapomniał, że dla jego ofiar każdy dzień udręki jest długi jak tysiąclecia.

Jeromin ma siedmioro dzieci, jasnych i ciemnowłosych, a jedno z nich może się stać błogosławieństwem jego starości. Wszystkie siedmioro urodziła owa niewiasta prawdopodobnie nie zaznawszy miłości. I nie wierzyła, by jego, Balka syn, mógł się nazywać Ehrenreich.

Cóż jednak wiadomo o honorze i miłości?

Nie zdawał sobie sprawy, z tego, jak długo tak stał, tymczasem zapewne musiało wzejść słońce, bo najwyższe rzędy książek zaczęły lśnić, a hełmy dawnych Balków rozpaliły się czerwienią. Wziął zimną kąpiel i sam zrobił sobie herbatę. — Otto, Otto — odezwała się papuga — nie bądź śmieszny!

Głos miała niesamowity, dochodzący niby z próżni, jak gdyby ktoś nawoływał kogoś obcego lub umarłego. Balk nie miał na imię Otto, podszedł jednak do klatki i dotknął palcami ciepłych piórek. Wielki dziób muskał delikatnie jego dłoń. — Wierny Niemcom! — powiedział głos podobny do głosu starego gramofonu, a Balk się uśmiechnął. Był to głos nie istniejącego już człowieka z zagubionego bungalowu, człowieka, którego Balk nigdy nie widział, a który na pewno był bardziej samotny niż on i z pewnością był opojem i dziwakiem.

35

Page 36: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Teraz, tutaj, blaszane echo, które brzmiało jako upiorny dźwięk dobywający się z dżungli, odzywało się pogłosem tamtego nie istniejącego już świata.

Balk, jak co rano, podał ptakowi cukier, potem zaniósł go, przywiązanego do cienkiego łańcuszka na taras. Od samego ranka przygrzewało słońce, w donicach oszałamiająco pachniał bieluń.

„Wszędzie to samo“, pomyślał, „tutaj czy na Sumatrze, wszędzie to samo...“ Zawołał do ogrodnika, by osiodłano drugiego konia i postał jeszcze chwilę na schodach, wysoki, chudy, pochylony z lekka w ramionach.

Wyglądał tak, jakby marzył, mimo że słońce padało mu na włosy.

Piaszczystą ścieżką obszedł dom dookoła.

— Cieszcie się życiem! — wrzasnęła papuga przejmującym głosem, a Balk machnął tylko ręką.

Między leśnymi wsiami wieści krążą tak szybko jak w dżungli przy pomocy tam-tamów. Tak więc już przy pastwisku dla źrebiąt Balk dowiedział się, że pieniądze, które dał wczoraj Czwallinnie, zostały skradzione w nocy, że tak przynajmniej twierdzi karczmarz. Że we wsi ponoć jest już Korsanke i przesłuchuje wszystkich. Że Czwallinna wyszarpuje sobie wąsy i przeklina pana rotmistrza.

— Tak, tak — rzekł Balk i zamyślony pojechał dalej.

Kiedy obiadową porą przybył do wsi, Korsanke właśnie kończył protokół.

Rozpiął trzy górne guziki munduru, kask położył obok siebie na ławce przed karczmą. „Stwierdza się ponad wszelką wątpliwość, że wszyscy podejrzani byli nietrzeźwi“, napisał na ostatku. „Stopień upojenia wyklucza w pełni i całkowicie sprawność, jaka byłaby niezbędna do dokonania włamania“.

— Nic się nie da zrobić, Korsanke?

— Według rozkazu, nie, panie rotmistrzu.

W mrocznym sklepie, gdzie Balk kupił łańcuch dla psa, znajdował się tylko Gotthold Jeromin. Uprzejmy, gładki i powściągliwy. — Nie, panie von Balk, nie mam pojęcia. Szef twierdzi, że pieniądze trzymał w sypialni.

— A czy sen ma lekki?

— Nie wiem, panie von Balk.; Nie sypiamy razem. — Uprzejmy uśmieszek przebiegł wokół ładnych, chłodnych ust.

Balk skinął głową i powiedział w zamyśleniu: — Wśród dwunastu znalazł się jeden, dlaczego więc nie miałby się znaleźć pośród siedmiorga?

36

Page 37: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Marty Jeromin nie spotkał. Zamknęła się w alkowie, w której sypiały dzieci i siedziała na łóżku Christeana. Znużone dłonie ścisnęła kolanami i otępiałym wzrokiem wpatrywała się w powyciągane przez siebie szuflady i porozwiązywane sienniki.

Nic nie znalazła, a jednak wiedziała, że oto rozpoczęło się nieszczęście.

Wiedziała nie tylko dlatego, że o świcie krzyczała sowa i nie dlatego, że kołatek, zwiastun śmierci, stukał w belce. Wiedziała, bo czuła jak ku jej sercu podchodzi stłumiona zgroza, niby śmierć, która od stóp postępując ogarnia konającego.

Laima4 zawołała i oto się rozpoczęło. Słyszała Balka rozmawiającego na dworze i przyszło jej na myśl, by go przekląć. Wiedziała jednak, że to nie on był winien. Bez jego udziału to nadeszło i nadejdzie wszystko pozostałe. Zrodziło się z krwi, a korzeniami tkwiło w mroku. Mogło być odległe o pokolenia, początek zaś nawet o wieki, a przecież było żywotne. Upiornie żywotne, przesłonięte bytem sprawiedliwych pokoleń oddających każdemu co należne, lecz nieustannie obecne, ciągle czujne i wyczekujące swojej godziny. Skryte pod ziemią, blade i nieruchome jak larwa pod zwiędłym listowiem, nie potrzebująca pożywienia, ani światła, ani nawet powietrza. Lecz kiedy nadchodzi pora, kiedy ma się rozbudzić, rozpoczyna poruszać nogami, bladymi, wieloczłonowymi nogami, wydobywa się z ciemności i rozkładu, wnika w obieg krwi żyjących, daje początek nieprawości i uczynkom, które toczą i hańbią serce. Odezwało się po raz pierwszy i odtąd będzie się odzywać stale.

Ona zaś posiada dzieci siedmioro.

4

W sierpniu, gdy wieczory stały się dłuższe, Jons Ehrenreich zaczął o zmroku rozstawać się ze swymi drogami i zabawami, i chodzić do szkoły, do pana Stillinga. Zrazu niewesoło było mu żegnać pastucha Piontka właśnie wtedy, kiedy wkładał on grzyby w gorący popiół, albo zostawiać mielerz czy wyspę, nad którą szybował rybołów. Lecz i u pana Stillinga znajdowały się powaby i dziwy, nie tak uchwytne i rzeczywiste jak sieć lub łuk, ale innego rodzaju. Nawet lampa była inna niż w domu, gdzie kuchenna naftówka zawieszona pod belką rzucała na wszystkich posępny blask, gdzie każdy miał inne zajęcie i mówił własnym językiem.

Tutaj panowała cisza idąca od książek, które stały u ścian pokoju, od globusa na niskiej szafie, od starczych dłoni nauczyciela z wielkim szacunkiem odwracających karty, pierwsza, którą poznał po ciszy lasu i gwiazd. Tutaj był inny świat istniejący obok do tej pory poznanego świata spraw codziennych. Był to świat milczący, miniony i rozpadający się w proch, świat, o którym ci, którzy go widzieli, nie przestawali mówić, że był wspaniały. Świat dawnych państw, ich powstania i upadku. Dawnych odkryć i blasku otaczającego minioną wielkość. Świat proroków i męczenników, odkrywców i mędrców, gwiazd, roślin i kamieni. Królestwa ziemian i królestwa bogów, a wszystko zawarte i utajone w umyśle starca, który zazwyczaj nauczał elementarza, albo Księgi Ksiąg, w umyśle od którego promieniował blask niby od gwiazdy mędrców lub od cudownej lampy Aladyna zniesionej do sztolni albo ciemnej piwnicy.

4 Laima — u dawnych Prusów bogini szczęścia i nieszczęścia [przyp. tłum.].37

Page 38: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Możliwe, że Stilling nie był dobrym nauczycielem, takim, który pnie się coraz wyżej stopień po stopniu i bacznie ogląda się za podążającym za nim uczniem. Możliwe, że nie był nauczycielem, który nieustannie zwrócony ku określonemu celowi i wyłącznie ku niemu, wszystko co poza ten cel wykracza pozostawia dłoniom bardziej światłym. W życiu dużo milczał, przez czterdzieści lat musiał wysławiać się jak dziecko, żeby być zrozumianym przez dzieci, teraz jakby ogarnęło go odurzenie, ekstaza pustelnika, który oto mógł wreszcie rozpostrzeć swe skarby i wymawiać czarodziejskie zaklęcia, od jakich rozjaśniały się dziecięce oczy. Wreszcie mógł rozdawać, a nie tylko strzec. Unosił się więc na skrzydłach ponad lądy i morza, bo wiedział, że nie roztrwonił życia, że pó źno zbiera jego owoce, lecz w rękach tego dziecka staną się słodką strawą. Już dawniej, niemal z przerażeniem zauważył, jak głód wiedzy i jak palące jej pragnienie zebrało się przez pokolenia pod zmurszałymi strzechami. Spostrzegł, że pańszczyzna i fizyczny ucisk ciążąc przez wieki utrzymywały w uśpieniu ducha, który spoczywał niby zarodek ukryty głęboko i czekający na to, by ziemia cudownym i nie dającym się wyjaśnić sposobem rozpękła nad nim, by mógł wybujać jak płomień szukający pożywki, Jeszcze nie był pewny, czy Jons się rozpali. Wpoił mu niewiele ponad podstawowe zasady, a teraz mimo całego upojenia usiłował daremnie rozeznać czujnymi a zarazem lękliwymi oczami, dokąd zdąża duch ożywiający to dziecko. Zapomniał, że zgłodniały pożąda przede wszystkim strawy, ale nie mogło ujść jego uwadze, że serce małego ucznia zaczęło już wyczuwać różnice i biło inaczej podczas nauki historii narodu niż przy nauce o orbitach gwiazd. — W Biblii jest napisane, panie Stilling, że sprawiedliwość zadomowi się na roli — odezwał się pewnego razu Jons, kiedy nauczyciel opowiedział o upadku Kartaginy. — Ale mój ojciec mówi, że biedni mają niewiele praw.

Wówczas nauczyciel usiłował mu wytłumaczyć, że królestwo boże i królestwo królów to dwie różne rzeczy, że świat daleki jest jeszcze od tego, co przepowiadali prorocy, a po nich Chrystus, że mimo to wszyscy powinni żyć w taki sposób, jakby tamto królestwo miało nadejść już jutro i mogło nadejść tylko wówczas, gdy mu ofiarują całe swoje życie. W tym momencie przeląkł się po raz pierwszy, gdyż pomyślał, że być może jego uczeń będzie sięgał przede wszystkim po to, po co z największą pasją zawsze sięgali biedacy, a więc po sprawiedliwość.

Ponieważ wiedział, że żadna z ziemskich dróg nie była bardziej ciernista i. żaden los bardziej oczywisty niż tych, którzy powstawali przeciwko przemocy, postawił sobie po raz pierwszy pytacie, czy też słusznie postępuje wyprowadzając owo dziecko z ciemnoty pokoleń, dając mu oręż niedoskonały i wysyłając je przeciw twierdzy, której od stworzenia świata nikt jeszcze nie zdobył, a przed którą ku przestrodze leżały z porozbijanymi hełmami i pociętymi tarczami ofiary z wszystkich epok.

Tak go to przeraziło, że zbył Jonsa żartobliwym słowem i odesłał do domu, sam zaś siadł przed lampą, zatopiony w trwożliwych myślach o drogach ludzkości, szczególnie zaś o drogach, którymi kroczyli prorocy i męczennicy wszech czasów. Wiedział, że w życiu i podczas nauki poznał zaledwie drobną część spraw świata, że wszystkie książki mówiące o tym świecie także zostały napisane przez omylnych ludzi, nie wyzwolonych od stronniczości oraz pasji, że światem nie rządzą księgi lecz czyny, że czyny są inne niżby to wynikało z ksiąg, że w ustawionym przez Boga ładzie tego świata zawierają się nie tylko sądy ludzkie, lecz i sąd ostateczny, że już w początkach tworzenia musiała istnieć świadomość bezsilności wszelkich ludzkich sądów, że ponad ludzkim sądem, jak pociecha, albo jak obietnica, stoi sąd ostateczny, że sprawiedliwość jest więc podobnie jak królestwo boże marzeniem nie dającym się spełnić na ziemi, ale mimo to wymagającym ofiar tak jak gdyby spełnić się mogło. On zaś, nauczyciel, popycha teraz to dziecko ku niewiadomemu, ku czemuś, w co można jedynie

38

Page 39: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

wierzyć, a co jak wszystko inne jest być może jedną niekończącą się powinnością albo bezgranicznym złudzeniem.

Powinien był zostawić chłopca w spokoju, by żył jak ojcowie i przodkowie, jako węglarz lub rybak, w ograniczoności i niemal ciemnocie, lecz z pożytkiem dla biegu ziemskich spraw. Wywiódł go jednak z zacisza na niepewne, a teraz uzbrajał w dziecinny oręż, którym miał walczyć z olbrzymem. Nie zwycięstwo było mu pisane, lecz tylko śmierć, przed śmiercią zaś cierpienie stające się udziałem wszystkich, którzy życie oddają idei.

Wstał i podszedł do otwartego okna tak strapiony, jakby zaniedbał obowiązek służbowy lub sfałszował dokument.

Czynił dobro dla samego dobra, jak mówił Balk, czy też towarzyszyła temu próżność zrodzona z samotności podeszłego wieku i żądza ujrzenia, jak spośród tysięcy, które zasiał, kiełkuje choćby jedno ziarno.

Pod bezlistnymi drzewami czerniły się dachy wsi. Z żadnego okna nie padało światło, tylko olbrzymia kopuła gwiazd wysklepiała się migotliwie nad śpiącymi chatami. Powietrze pachniało grzybami i zwiędłym listowiem, gorzką, ostrą wonią przypominającą o ogołoconych z liści lasach i o chmurach już napęczniałych śniegiem.

Nauczyciel spojrzał na gwiazdy, od których spływało odwieczne ukojenie.

To, co czynił, nie mogło być niesłuszne. Sam fakt, że one tam lśniły, przepełniał go radością i upewniał, że postąpił prawidłowo.

Nie szło tu zresztą o jednostkowe, przemijające życie, nie szło też o znalezienie sensu ani korzyści. Według jego prostego umysłu wieczność nie istniała sama dla siebie, ale po to, by udział w niej miał człowiek, choćby i ten najbiedniejszy i najmniej znaczący. Chłopiec nie musi wcale — jak mawiał Jakub — poruszać świata, lecz jeśli choć raz uzna za piękną myśl, że na roli powinna zapanować sprawiedliwość, będzie to znaczyło, że już się związał z wiecznością, że przekroczył granice wsi, pochodzenia i własnego bytu, a nawet granice epoki i oddał się czemuś, co nie ma granic. Że wyzwolił się z krępujących więzów własnego jestestwa, że włączył się w pulsujący nurt życia i być może w tym zawiera się to, co nazywano „pochodzeniem od Boga“. Jakże wiele wiedzieli o tym pastorzy, którzy z Boga uczynili całą naukę, wielką jak gmach, w którym wspinali się do góry oraz zstępowali w dół niby murarze po rusztowaniach i drabinach.

Proste serce ziębło w takiej budowli i błądziło, chcąc by wszystko było znów tak oczywiste jak za czasów patriarchów. Chciało, by wypełniało tylko boską wolę i nie domagało się niczego więcej, zdając się na to, co mogło być mu dane.

„Dozwólmy, by się rozwijało“, myślał Stilling. „I tak wszystko przecież rośnie ku Bogu“.

Mały Jons zaś, maleńkie dziecko człowiecze, zagubione w wielkim, gwiezdnym wszechświecie, podążał tymczasem swoją drogą nie znając zwątpienia i rozterek. Kiedy wracał od nauczyciela i wchodził do kuchni, gdzie ogień płonął na palenisku, a stary świat był jak zawsze niezmienny, zdawało mu się nieraz, że oto był bardzo daleko jakby we śnie, że ziemia jest bardzo wielka, a czas liczony w tysiącach lat, że istnieje wiele rzeczy, o których nawet dziadek nie wiedział. Przecież był za mały, by popaść w zarozumiałość lub rozterkę i

39

Page 40: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

matka niepotrzebnie pytała, czy również dawni Babilończycy jadali na kolację gryczaną bryję. Matka zawsze mniemała, że dzieci należy przygaszać, gdy tylko dostrzeże się u nich jakiś nowy zapał.

Gotthold terminował teraz w powiatowym mieście. Nie sprzedawał już śledzi i biczysk, lecz koszule, materiały, a czasem nawet jakiś jedwabny szalik. W domu się nie pokazywał, nie pisywał listów, ale Jakub spotkał go kiedyś w mieście, młodego panicza, który był jego synem, i który z uśmieszkiem dotknął dłonią flauszowego płaszcza ojca.

Fryderyk postanowił, że tak jak dziadek będzie rybakiem. Michał nie wracał na noc do domu. Było więc ich mniej, w alkowie na piętrze i po zgaszeniu światła Jons mógł opowiadać o tym, co mówił mu Stilling.

Maria przysłuchiwała się ze zdumionymi, sennymi oczyma i zanim udawało się Jonsowi przebrnąć przez zagajenie, zasypiała oddychając głęboko. Gina nigdy nie stawiała pytań i nie uzewnętrzniała ani wątpliwości, ani zdumienia. Leżała z szeroko rozwartymi oczami, z rękoma pod głową i wpatrywała się w ciemny krzyż ram mrocznego okna. Nikt nie wiedział, czy to co się w niej działo było wesołe, czy smutne. Była jak pojmane zwierzę patrzące przed siebie z gorzką rezygnacją.

Christean przysłuchiwał się znieruchomiały i podparty na ramieniu, a zmarszczki na jego dojrzałym licu rysowały się ostrzej i głębiej niż zwykle, świadcząc o przepełniającym go żywym zainteresowaniu.

Za szybkami okna migotała samotna gwiazdka lub lśnił księżyc, zimnym blaskiem oświetlający mroczne jezioro. Mysz pracowicie chrobotała za belką, na dole w kuchni przy ciepłym popiele ćwierkał świerszcz. Było już tak chłodno, że w. blasku księżyca dostrzegało się parę oddechu i Jons chował niekiedy pod pierzynę rękę, którą zakreślał w powietrzu koła, i różne znaki. Ale opowiadanie o dziwach świata nie nużyło go, tak samo jak Christean nie męczył się słuchaniem.

Nie zastanawiali się nad tym, co też mogło już się dziać w tej alkowie, i czy byli pierwszymi, którzy dziwy świata roztrząsali pod uginającym się belkowaniem stropu. Dziejów tego domu nie spisał nikt, więc wiedzieli tylko, że sypiał już tutaj ojciec dziadka, kiedy był dzieckiem. Jedynie Gina, o której myśleli, że już śpi, próbowała dociekać, co też za dzieci sypiały w owej alkowie, czy podobnie, jak oni musiały żyć w ciemnocie, czy podczas wojny trzydziestoletniej nie kwaterował tu — po mordach i rabunku — któryś ze Szwedów lub Tatarów, z zakrwawionymi rękami i nadpalonym włosem, na jednym łóżku ze zhańbioną ofiarą.

Tylko połową świadomości była przy tym, co opowiadał brat.

Czekała, by jej wyjaśnił, w jaki sposób czarny dzięcioł otwierał podziemia przy pomocy cudownego korzenia, lub by powiedział, którędy należało pójść, żeby zostać bogatą i szczęśliwą, by zostać księżniczką jadającą na złoconych talerzach, podczas gdy matka bosa i dziana w zgrzebną suknię musiałaby wycierać lśniące posadzki. A że Jons nie mówił o tym, patrzyła na gwiazdę za oknem, która wędrowała przez środek krzyża, jaki tworzyły ramy, i w końcu ginęła. Za dwa lata będzie konfirmowana i pójdzie do miasta. Nie do małego powiatowego miasta, ale dalej, do stolicy, gdzie kobiety nie noszą pończoch z owczej wełny, gdzie malują usta czerwonym kolorem i zasiadają na tronie, u którego stóp klęczą panowie

40

Page 41: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

stworzenia. Nie zatrzymają jej drzwi żadnej alkowy, żaden zamek, żadna prośba ojcowska, żadna klątwa matki.

W końcu zasnęła, Jons zamilkł, a Christean jeszcze długo czuwał leżąc, jedyny czuwający w całej wsi. Wiedział, że zmieściłyby mu się w głowie wszystkie te dziwy, tak jak zmieściły się w głowie Jonsa, że być może należałoby zapytać, czy Jons nie zechce brać go z sobą na te wieczory u Stillinga. Gdyby mu było zbyt trudno pchać stary wózek, pójdzie do szkoły sam, o kulach, popełznie choćby, gdyby było trzeba, po to jedynie, by przycupnąć na progu i słuchać. Wiedział jednak, że nie zapyta. Że raczej umrze, a nie zapyta. Że Jons niedługo odejdzie do miasta. do średniej szkoły, a wówczas nikt już, w tej alkowie nie będzie opowiadał o dziwach świata. Ogarnęło go głębokie, bezgraniczne zwątpienie sięgające aż do bezwładnych stóp i leżał jak więzień w lochu, do niczego niezdatny, chyba że go rodzice wezmą z sobą na dożywocie, on zaś zręcznymi rękami będzie rzeźbił w drzewie postacie, sarny, zające, upiory i karły, będzie ustawiał je na obrzeżu pieca, gdzie oświetli je czerwony żar i napełni je życiem, czego on sam nie potrafił.

Wiosną wydawało się, że Jons, tak jak poprzednio Michał, nie będzie mógł się oderwać od wsi, jeziora i lasu. Pierwszy zauważył to Stilling.

Nie dlatego bynajmniej, by Jons się zaniedbał, ale dlatego, że podczas godzin, które ze sobą spędzili, ujawniło się to, co nauczyciel nazywał drugim obliczem chłopca. I nie iżby Jonsowi zwidywali się umarli lub ci, którym śmierć była pisana, ale dlatego, że obok świata, o którym właśnie mówili, dostrzegał inny świat, obcy świat wielkiego miasta, do jakiego miał się udać za rok. Jak zamglone tło majaczyło owe miasto za światem, o którym właśnie mówili. Było ledwo wyczuwalne, lecz nieustannie obecne, co nauczyciel zauważył słuchając pytań stawianych w przerwach przez Jonsa. Chłopiec pytał, czy są tam lasy i jeziora, moczary i owcze stada, czy wieczorem po ukończeniu zajęć w szkole będzie można ku nim pobiec i usiąść na skraju przydrożnego rowu. Więc Stilling przeraził się raz jeszcze, nawet bardziej niż wówczas z powodu Michała, ale był nazbyt uczciwy, żeby pocieszyć pytającego jakimś tanim łgarstwem. — Nie ma tam tego, Jons — powiedział — w każdym razie nie ma tak blisko jak tu.

Lecz nie o to idzie, ale o to, byś dowiedział się już jako dziecko, że za wszystko, co się osiąga trzeba płacić. Będziesz płacił tęsknotą, wiem o tym, a tęsknota to wysoka cena, jedno wszakże musisz wiedzieć: ten kto woli pozostać pod wskazanym dachem, ubogi i zapomniany, nie jest wart wzbogacenia umysłu. Nie jest gorszy od innych, nie należy go wcale ganić, lecz nie jest wart. Nie zostanie pasowany na rycerza, lęka się bowiem uderzenia mieczem i całe życie pozostanie pańszczyźnianym chłopem czy też przypisanym do wsi, albo jak to sam sobie nazwiesz.

Od owej chwili Jons długo nie wspominał o mieście, lecz nie ta rozmowa zadecydowała o wszystkim. Tym, który przeważył szalę, był Jakub, choć trudno powiedzieć, czy uczynił to z rozmysłem. Zdawało się, że we wszystkim, co działo się właśnie z Jonsem, ojciec nie uczestniczył. Gdy wracał od mielerza lub z jeziora, co nie zdarzało się tak często, siadał cicho koło pieca, dłonie układał między kolanami i wpatrywał się w ogień. Po zakończonym pracowitym dniu nic już nie robił i nigdy się nie wiedziało, czy rozmyśla, marzy czy też śpi. Kiedy Jons przychodził wieczorem ze szkoły i milczał lub śpiesznie opowiadał o tym, czego się nauczył, Jakub nie przestawał patrzeć w ogień, nikt zaś nie zauważał, że czasem między kolanami ściska dłonie lub rzuca na Jonsa krótkie, ukradkowe spojrzenia głęboko osadzonych oczu. Siedział tak cicho, iż nic nie wskazywało, że interesuje się czymkolwiek.

41

Page 42: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

O wiele wcześniej, niźli zauważył to nauczyciel, stało się dla Jakuba oczywiste, że decyzja zapadła przedwcześnie. On to wiedział najlepiej, jak często Jons przebywał u stada, na wyspie u dziadka, lub w samotności na pustkowiu moczarów. W uśmiechu i milczeniu chłopca odkrył coś nowego i znamiennego. Zwracał uwagę na to, czy Jons częściej mówi o Aleksandrze Wielkim czy też o pastuchu Piontku. Jakub nie miał się kogo poradzić. Nie przypominał też sobie, by kiedykolwiek miał kogoś takiego. Posiadał tylko starą Księgę z dużymi literami oraz dym mielerza i niełatwo mu było cokolwiek powiedzieć lub cokolwiek uczynić, kiedy dostrzegał jak żar rozpala się lub przygasa w łonie Jonsa.

Czekał, by Jons przyszedł do mielerza, gdzie bywał rzadziej niż ongiś.

Nadeszło lato, nad lasem przelatywał wiatr, z zachmurzonego postrzępionego nieba sączyło się szare, wieczorne światło. Słup dymu z mielerza nie piął się spokojnie ku księżycowi, lecz chwytany wiatrem pędził po całej polanie. Z wysokopiennego lasu nawoływała jeszcze kukułka, cień panujący wśród świerków był chłodny i siedząc w chacie dobrze było trzymać dłonie blisko ognia.

Jakub poczytał Biblię i usiadł bez ruchu przy ogniu. -— Chyba nie zostaniesz na noc? — zapytał.

Głos jego nie brzmiał smutniej niż zazwyczaj, ale Jons natychmiast spostrzegł, jak bardzo ojciec się postarzał. Włosy miał nadal jasne, bez siwych nitek, zmarszczki wokół ust nie były inne niż zawsze, lecz gdy tak siedział z dłońmi między kolanami, zauważało się w pochyleniu ramion jakieś wielkie osamotnienie. Wyglądał tak, jak gdyby został wygnany do tego mielerza i nigdy już nie miał wrócić między ludzi.

Jons tak się tym wzruszył, że łzy napłynęły mu do oczu, i musiał chwilę poczekać, zanim zdołał odpowiedzieć: — Oczywiście, zostanę, ojcze.

Nie zaczęli rozmowy, zanim nie legli na posłaniu z liści. Ogień żarzył się tylko na końcach wielkiej kłody, którą Jakub położył na popiele.

Wzmógł się wiatr i szumiał wśród wyniosłych wierzchołków drzew oraz nad dachem chaty. Od czasu do czasu dym mielerza wpadał przez otwarte drzwi woniejącą węglem i żywicą falą i uchodził kominem.

Chwilami wiatr cichł, i słyszeli jak z żałosnym, ginącym w dali pogłosem odpływa nad koronami drzew, które rosły na odległych zboczach.

Jons nigdy jeszcze nie myślał, jak ojciec będzie się czuł po jego odjeździe. Być może za rok i Maria pójdzie ze wsi na służbę, a wówczas ojciec będzie sam dniem i nocą. Przed nim mielerz, nad nim gwiazdy. Ani matka, ani żadne dziecko nie przyjdzie do niego.

Będzie samotny niczym polny głaz i nikomu nie będzie wiadome, czy pada nań światło, czy też kryje go cień.

Jons nie wiedział, jak wypowiedzieć to, co poruszyło nim serce.

42

Page 43: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Wyciągnął więc rękę, by sprawdzić, czy dosięgnie ojca. Ale ojciec już zaczął mówić. — Spisz, Jons? — zapytał cichutko.

— Nie, ojcze.

— Chciałem ci coś rzec, Jons... — Długo panowała cisza i tylko wiatr znów nadleciał, wpadł w drzwi i zaszumiał w trawie wyrosłej na dachu chaty.

— Tak to jest, Jons, że zauważyłem, jak trudno ci odejść.

— Tak, ojcze. Było tak i nie będzie łatwo, lecz wiem, że pójdę.

— Prawda to, Jons?

— Tak, ojcze.

Usłyszał, że ojciec westchnął głęboko, aż poruszyła się ściółka.

Możliwe, że złożył też ręce.

— Tak to jest, Jons, że się z tego cieszę... Widzisz, kiedyś podobnie było z Michałem. Nic mi nie powiedzieli. Nie powiedział nauczyciel, a Michał to już w ogóle nie.

Żaden z nich nic mi nie powiedział. A jednak wiedziałem. I Michał miał odejść, lecz nie chciał. Nie chciał pójść stąd i możliwe, że dobrze się stało. Jest zbyt dumny, by iść do miasta, gdzie być może śmiano by się z jego ubrania. Potem długo nic się nie działo i pogrzebałem nadzieję, bo wiedz, że grzebie się nie tylko umarłe dzieci. Myślałem jednak, że być może któryś z waszych synów, albo waszych wnuków, zostanie tym, który je spełni. Trzeba umieć czekać, ale bardzo pragnąłem tego dożyć.

— Widzisz — mówił — czytaliśmy wówczas: „Prawo zagości na puszczy, a sprawiedliwość osiądzie na roli“.

Chciałem, by któryś z was po to wyruszył. Nie by zwyciężył, gdyż tego jeden człowiek nie zdoła, ale po to, by walczył wraz z innymi.

By stał się bojownikiem i być może poruszył świat. Tego chciałem.

Ani dziadek temu nie podołał, ani ja. Kiedy byłem młody, powiedziano mi, a twoja matka zapewne w to uwierzyła, że będę kimś znacznym. Pozostałem jednak na zawsze szarym człowiekiem. Na jeziorze, przy mielerzu i w lesie. Bardzo się gryzłem i zaznałem wiele obaw. Nie bałem się więzienia ani śmierci, lecz ludzkiej drwiny. Tak to już jest, że dziś nie ścinają mieczem, ani nie wplatają w koło, ale drwią. A to gorsze od wszystkiego. Kiedy dziś jakiś chałupnik lub węglarz przychodzi do miasta i mówi „czyńcie pokutę!“ jest to dla nich piękny dzień. Nie muszą już iść na komedię, bo ją mają za darmo. „Spójrz na jego buty!“, będą wołać. Albo: „Patrzcie, jak to wymachuje rękami!“ Tego właśnie się bałem. Ale przecież patrzyłem na tę wieś, widziałem, jak się tu żyje, a w tysiącu innych wsi żyje się tak samo. Widziałem również landrata i wielu pastorów, a kiedy byłem żołnierzem, widziałem także miasto, a raz widziałem nawet, z daleka, cesarza.

43

Page 44: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

— Mój dziadek — ciągnął Jakub — oglądał jeszcze, jak dziedzic kazał batożyć ludzi, bo wygnali dzika ze swego owsa. Kazał ich siec tak długo, aż żonom pozostało już tylko pokłaść ich do trumien. To widział dziadek i wiele innych rzeczy, o których dowiesz się później.

Nigdy mi to nie dawało spokoju. Możliwe, że Bóg poza sercem włożył mi w piersi wagę. Myślałem, że jeśli któryś z was zastanie bojownikiem, będzie mógł to ugasić. Może nie całkiem ugasić, ale spowodować, by nie piekło. Bo tutaj, wewnątrz, piecze. Rozumiesz, Jons?

— Tak, ojcze.

— Ciężko mi było, że i ty nie chciałeś. Że miałbym iść do grobu, a nikt by tego nie ugasił. Wiem, że więzi nas tutaj wieś i cała reszta.

Nie tylko ta nasza kraina, lecz i nędza, i to, że możemy tu żyć w spokoju. Nie na darmo łamali nas przez tyle pokoleń. Teraz mogą spokojnie puścić postronek. Już nie uciekniemy. Wiem, że nie będzie ci łatwo. Będąc żołnierzem wiele nocy przestałem pod murem.

Przejść przezeń nie było trudno. Myślałem o tym nie dlatego, bym nie chciał nosić munduru lub służyć cesarzowi, ale dlatego, że tu był las i jezioro, stary klon u szczytu domu i studnia z żurawiem. Mówią, że to jest tęsknota, i że można z niej umrzeć. Nie umarłem jednak i ty także nie umrzesz. Sądzę, że umrzemy dopiero wówczas, kiedy Bóg nie będzie już miał dla nas nic do roboty. Ja zaś, widzisz, nie mogłem umrzeć, dopóki ty się nie urodziłeś. Byłeś ostatni i przeląkłem się, kiedy matka wyszukała dla ciebie imię. Za wcześnie na to było i mogło cię popsuć, tak jak popsuło Gottholda5.

— Jeśli pójdziesz, Jons — kończył — powinieneś wiedzieć, że spadnie mi kamień z serca. Kiedy staniesz nocą pod takim murem, o tym powinieneś pamiętać. Dziecko może sprawić, że śmierć stanie się lekka, nawet jeśli życie takie nie było. Ród wymiera, Jons, gdy już nie ma kto podać ojcu ręki, nawet gdyby się miało siedemnaścioro dzieci. Jedno powinno rękę podać. Być jako ochrona przed wiatrem i jako osłona przed ulewą. Pamiętasz to jeszcze?

— Tak, ojcze.

— No to śpijmy, Jons. Noc jest piękna. Dawno nie było tak pięknej nocy.

Żar bezgłośny wgryzał się w ciężką kłodę, deszcz zaczął padać na dach. Wiatr ucichł i w lesie rozchodził się jednostajny szum. W chacie było ciepło, ale Jons dygotał. Przeniósłby się chętnie na drugie legowisko, nie mógł się jednak odważyć. Teraz już wiedział, dlaczego powinien odejść. Wiedział to również nauczyciel, ale ojciec wiedział najlepiej. Nikt nie mówił Jonsowi, kim trzeba zostać, żeby zaprowadzić sprawiedliwość na roli. Pastorem, sędzią czy też landratem, a może wędrownym kaznodzieją. Ale to się jeszcze okaże. Kiedy będą wyśmiewali się z butów, będzie można chodzić boso, a gdy stanie pod murem, będzie myślał o ojcu. Tylko o ojcu...

Kiedy Jakub wstał i poszedł do mielerza, Jons obudził się, a właściwie ocknęły się tylko jego oczy i uszy, reszta zaś spała. Deszcz ciągle jeszcze szumiał dalekim, cichym szmerem opadającym niby ciężka zasłona. Pochylony wiekiem był ojciec, ale twarz jego była w półmroku tak piękna jak kwiat obmyty deszczem.

5 Gotthold — ten, któremu Bóg sprzyja, Bogu miły [przyp. tłum.].44

Page 45: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Potem ojciec stanął nad jego posłaniem i nasłuchiwał, czy syn śpi.

Jons próbował unieść rękę, ale była jednak za ciężka. — Będzie można chodzić boso — zamruczał, lecz Jakub nic z tego nie zrozumiał.

Pozostała część roku była dla Jonsa łatwiejsza. Spośród wszystkich dzieci Jerominów miał największe poczucie obowiązku, który należało spełnić, i gdy już jesienią powiosłował podczas silnego sztormu po sieci zapomniane przez Fryderyka w odległej zatoce, na brzegu oczekiwał go dziadek i tylko skinął głową. Za to później, kiedy chłopiec suszył się przy ogniu, dziadek powiedział niespodzianie: — Jesteś, Jons, sprawiedliwym sługą. — Choć siedzący w kącie Fryderyk wykrzywił komicznie twarz, Jons zarumienił się z dumy i zapamiętał słowa dziadka.

Chętnie usłyszałby, co też dziadek myśli o tym, że odchodzi, lecz stary Michał zachowywał się tak, jakby o niczym nie wiedział.

Zachowywał się dziwnie, nie odpowiadał na pytania i wpatrywał się przed siebie, jakby wiek — który przeżył — nieustannie przesuwał mu się przed oczami. Kiedy przechodził drogą przez wieś wsparty na lasce, zawsze jednak z odkrytą głową i wyprostowany jak świeca, ludzie czuli przed nim lęk. Nie odwzajemniał pozdrowień, ale każdy dostrzegał, że nie wynikało to z zarozumialstwa, tylko z tego, iż był już wśród nich nieobecny. Wkraczał już na stopnie wiodące do Złocistego Grodu, a głowa jego była zawsze zwrócona w bok, jakby nasłuchiwał dalekiej muzyki lub jakiegoś nawoływania z lasu.

Nieraz przez całe tygodnie pozostawał na wyspie. Widzieli, jak siadywał tam nocą przy ognisku, niby dawny wódz w czasie żałobnych lamentów i nieraz nasłuchiwali, czy nie dobiegnie ich monotonne nucenie, ale wokół panowała cisza. Tylko perkozy nawoływały się i z trzcin dochodziło stłumione huczenie bąka. Fryderyk niechętnie przebywał na wyspie w milczącym towarzystwie dziadka.

Potrzebował dziewczyn i piosenek, chodził od domu do domu, żartował ze starcami i dziećmi, sypiał w pierwszej lepszej stodole, albo w łodzi i stale zachowywał się jak zaklinacz szczurów.

W kieszeni zawsze miał flet, lecz czasem z jasnych oczu chłopca wyzierał lękliwy smutek.

Jons nie zaprzestał przesiadywać na wyspie albo u Piontka, który był pastuchem. Wyglądało, to jednak inaczej niż przedtem. Wiedział, że zostawi to wszystko, jednakże od czasu rozmowy z ojcem wiedział też, że nie na tym świat się kończy. Czasem wydawało mu się, iż ma to opuścić tylko na chwilę, by wrócić ze sprawiedliwością. Jeszcze nie wiedział, jak to będzie, lecz skoro ojciec w to wierzył, tak być powinno.

I Piontkowi będzie się wówczas lepiej wiodło. Piontek był stary niemal tak jak dziadek, tyle że był mały i pochylony. Nosił w uszach srebrne kolczyki, twarz miał jakby zrobioną z korzenia, jaki czasem znajdowano w lesie. Przez całe życie nie robił nic innego i chyba nic innego nie umiał, tylko strzegł wiejskich krów i owiec. Tylko on wiedział, gdzie rośnie najlepsza trawa, od której masło stawało się żółte i smaczne. Całe życie wojował z leśnikami pana von Balka, zawsze bowiem chciał pasać w lesie, czego znów oni nie chcieli.

45

Page 46: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Oczy Piontka zachowały bystrość, ruchy głowy były szybkie jak. u ptaka, krok bezszelestny. Znał niezliczone tajemnice, które odkrył przed nim las. Robił na drutach długie pończochy z owczej wełny — ponad kolana („Jons, diabeł bowiem włazi najpierw w kolana“), wyplatał kobiałki z brzozowej kory i wyrabiał tabakierki słynące we wszystkich wsiach wokół jeziora. Umiał także łowić ptaki na lep i pasał krowy w czasach, kiedy jeszcze w lesie żyły wilki, a pasterze dobierali się do nich z żagwiami i okutym oszczepem.

Zasiadanie przy ognisku Piontka było dla Jonsa tym samym, co wyprawa nad Orinoko. Dopiero tutaj pojął, że pełen dziwów był nie tylko świat z książek pana Stillinga. — Działo się to wtedy, gdy tutejszym sołtysem był Kuba Gawlik — mówił Piontek. — Wówczas nazywano go „wójtem“6, stary cesarz zaś długo jeszcze musiał czekać, by zasiąść na tronie. Kuba był chłopem wielkim jak dąb i wówczas każde cielę, które odbiło się od stada, znajdowaliśmy rankiem za skręconym karkiem i wywróconymi oczami.

Za każdym razem słychać było wycie na bagnach lub na polu i wszyscy mówili, że to wilk. Byłem też tym, który zauważył, że po takiej nocy Kuba nie krzątał się po podwórzu, ale zawsze stał w bramie i częstował mnie batem. Stąd wiedziałem, że to on był wilkołakiem.

Zabrałem więc z lasu należący do leśniczego potrzask, na który łapał on wydry. Potrzask składał się z dwóch długich żerdzi, między którymi były założone spiczaste żelaza. Ustawiłem go między dwoma torfowymi dołami, a sam się schowałem. Gdy wzeszedł księżyc, zameczałem jak cielę, które się zagubiło i wtedy go zobaczyłem nadchodzącego przez moczary.

— Ach, Piontek...

— Zobaczyłem go nadchodzącego przez moczary, ale takiego wilka nikt jeszcze nie widział. Odmawiałem „Ojcze nasz“ i pierwszy akt wiary, lecz i meczałem dalej.

Wówczas nastąpił na potrzask. Zaskowyczał, lecz tak jak człowiek skowyczy, nie jak wilk. Wtedy wystrzeliłem z procy do wyrzucania pierścieni dwa pierścienie, które poprzednio włożyłem do beczki służącej kobietom do farbowania spódnic. Trafiłem go w czoło.

Wtedy uciekł przez brzeźniak razem z potrzaskiem i zostawił szeroki ślad, a w śladzie tym był ogień. Leżałem bez przytomności, póki rosa nie spadła mi na oczy. Rankiem poprowadziłem wszystkich pod jego dom, oni zaś kazali, bym mu powiedział, że na moczarach leży zabity człowiek. Wyszedł z alkowy i ujrzeli, że ubiór jego był podarty i zakrwawiony, i że na czole ma niebieskie znamię — splecione ze sobą dwa pierścienie — niby jakiś tajemniczy znak. Chcieli go związać, ale wyskoczył przez okno. Był to ciężki chłop i wywalił całą ramę. Nikt go więcej nie zobaczył.

Nasypał tabaki do zagłębienia pod kciukiem lewej dłoni i zażył.

— Tak, Jons, to były czasy — rzekł w zamyśleniu.

Jons zaś, który był wychowany po to, by poruszyć świat, wierzył każdemu słowu i spoglądał ponad płomieniem ogniska na moczary, nasłuchując jak w lesie za plecami spadają z igieł krople. Zdawało mu się, że powinien wysłuchać tysięcy takich opowieści i zabrać je z sobą do miasta, by otoczyły go niczym puklerz chroniący przed tym, co ojciec nazywał tęsknotą. 6 W oryginale: „Woit“ [przyp. tłum.].

46

Page 47: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Myślał sobie, że gdyby i dziadek, który był jeszcze starszy, zechciał mu opowiedzieć takie historie, choćby tylko kilka, mógłby w sercu pomieścić i zabrać z sobą całą wioską. Niechby się wówczas naśmiewali z jego butów.

Ale dziadek Michał nic nie opowiadał. I on siadywał z Jonsem przy swoim ogieńku, również i tam wschodził księżyc i świecił w dziadkowe oczy, lecz dziadek nie mówił nic. Tylko przed pójściem spać kładł swoją zwiędłą., chłodną dłoń na głowie wnuka i trzymał ją tak przez chwilę poruszając bezgłośnie wargami, jakby wymawiał zaklęcia albo modlitwę. Chłód starczej dłoni spływał w Jonsa, przenikał go między łopatkami i chłopiec dygotał jeszcze wówczas, gdy już leżał na swym posłaniu, tak jakby nazbyt długo przebywał w wodzie i czuł mrok głębiny, który wsączył się w krew.

Pewnego razu chwycił go lęk. — Dziadku, a jeśli umrzesz, zanim wrócę? — powiedział.

Wówczas starzec uśmiechnął się, a Jonsowi się wydało, że od czasu gdy go pamięta, uśmiechnął się po raz pierwszy. — Nie bój się, wnuku — rzekł dziadek — nie umrę...

Samo odezwanie się, uśmiech, pewność słów, wszystko to wydało się Jonsowi tak uroczyste, że skinął tylko głową i onieśmielony odszedł od łodzi.

Potem nie było już o czym rozmawiać.

Na wiosnę, jeszcze przed Wielkanocą, Jons dostał ubranie utkane przez matkę i drugie, z niebieskiego sukna przywiezionego z miasta przez nauczyciela. Szewc zza jeziora zrobił mu trzewiki i parę butów, takich jakie noszono na wsi. Były szykowne i mocne, i można w nich spokojnie iść choćby nad Orinoko.

Dopiero gdy matka zaczęła układać jego bieliznę w skrzyni z ciężką kłódką, pojął, że nie ma odwrotu. We wsi nie wyolbrzymiano całej tej historii, jedynie na drodze odpowiadano na pozdrowienia Jonsa w jakiś szczególny sposób, Gogun zaś, mrugając wesoło oczami, powiedział, by wystrzegał się dziewczyn. Najbardziej zdumiewała Jonsa matka. Kiedyś, gdy ujrzał ją jak złożywszy znużone ręce siadła na skrzyni i przypatrywała się zamkniętemu wieku z takim przygnębieniem w oczach, że wydało mu się, iż patrzy na dziecinną trumienkę, wysunął się bezszelestnie z kuchni. Nikt nigdy nie wiedział, o czym rozmyślała. Przestała go wprawdzie wypytywać o dawnych Babilończyków, ale nie był pewny, czy o jego odejściu myśli z lekceważeniem, z gniewem, czy też z żalem.

Spośród innych tylko Christean o kulach chodzący, jeśli tylko zdołał, przebywał u jego boku. Wypytywał o łacińskie deklinacje oraz o daty historyczne i było widać, że obawia się, iż kiedy Jons stanie przed obcym światem, może nie zdać egzaminu, jeśli do ostatniej chwili nie będzie szlifował swoich wiadomości. Prosił go też, by jeśli przejdzie do następnej klasy, nie zapomniał przywieźć mu książek, których nie będzie już potrzebował.

W tym roku Wielkanoc wypadła wcześnie i śnieg leżał jeszcze na stokach oraz w lesie, gdy nadszedł dzień podróży. Łąki jednak już kwitły, a nad mokradłami ciągnęły długie klucze dzikich gęsi.

Podczas ostatniego wieczoru siedzieli jak zwykle w kuchni, ale nikt nawet nie wspomniał o podróży, tak jakby następny dzień nie miał się różnić od innych. Lecz gdy Jakub podniósł się i zauważył, że pora udać się na spoczynek, dziadek odwrócił oczy od ognia, popatrzył na

47

Page 48: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Jonsa i powiedział: — Teraz, wnuku, posłuchaj! — Wszyscy wstali z miejsc, również Christean wsparty na kulach, dziadek zaś zaczął opowiadać historię Dawida i Goliata z pierwszej księgi Samuela, ten fragment mianowicie, w którym Saul uzbraja chłopca w swój oręż, a Dawid mówi: „Nie mogę w tym chodzić, bom temu nie przywykł.

I złożył to Dawid z siebie. Ale wziął kij swój w rękę swoją i obrał sobie pięć gładkich kamieni z potoku i włożył je do naczynia pasterskiego, które miał, to jest do torby, a procę swoją niósł w rękach swoich i przybliżył się ku Filistynowi.“ Dziadek opowiedział tę historię do końca, aż do pytania, które postawił Saul: „Czyjś ty syn, młodzieńcze?“ i ani jedno słowo nie różniło się od tych, które były napisane w Testamencie.

Milczeli jak w kościele i wsłuchiwali się w głos starca dochodzący tak z daleka, jakby rozbrzmiewał w krainie dawnych królów, w dolinie dębów między Socho i Azeką.

Następnie Jons ukląkł przed ogniem, a dziadek położył mu dłoń na głowie i rzekł: — Idź, wnuku!

Potem obaj wyszli z kuchni.

Ustalono, że Jonsowi będzie towarzyszył nauczyciel, bo nikt inny nie sprostałby takiej podróży. Zresztą to Stilling przeforsował, że Jons nie pójdzie do szkoły w powiatowym mieście, lecz do gimnazjum w stolicy prowincji Powiedział, że chłopiec robi pierwszy krok w stronę nowego świata i by nie można było się wycofać, powinien to być krok pełny. Tam też, dokąd pójdzie, nie doniesie na butach pyłu wiejskiej drogi. Nie może więc to być żadne powiatowe miasto, tym bardziej że nie jest to w ogóle miasto tylko duża wieś i do tego brudna...

Świtało, kiedy Gogun zajechał półkoszkiem na podwórze. Stilling był ubrany w gruby, czarny płaszcz z pelerynką, taki jaki nazywano płaszczem Hohenzollernów, na głowie miał stary cylinder wyszczotkowany do połysku przez Elizę, a gdy na półkoszku ustawiono w słomie skrzynię, wyglądało to tak, jakby jechali na pogrzeb.

Jons podał wszystkim rękę. Był blady i twarze, na które patrzył, dostrzegał jak przez mgłę. Ściskało mu się serce, a kiedy matka objęła go i przytuliła tak mocno, że aż zabolało, przestraszył się. Nie powiedziała jednak ani słowa.

Potem Gogun strzelił z bata i wyjechali za bramę.

Na skraju lasu, gdzie droga biegnąca wśród drzew zbliżała się do pól, dostrzegli dwa konie z pługiem oraz mężczyznę spoglądającego ku wsi. We mgle wyglądał jak olbrzym, konie zaś, z których nozdrzy buchała para, jak przedpotopowe zwierzęta.

Gdy dojechali w pobliże, konie nadal stały z pługiem, mężczyzna zaś wyszedł spod drzew, zbliżył się do wozu i podał Jonsowi coś zawiniętego w chustę, co z cicha ćwierkało. Człowiekiem tym był Michał. Dopiero teraz łzy napłynęły Jonsowi do oczu i obydwoma rękami, ujął dłoń podaną mu w milczeniu przez Michała. — Bracie, kochany bracie... — powiedział, a tak nie mówił nigdy dotąd.

Lecz Michał skinął tylko głową, spojrzał na nich ciemnymi oczami, twardo, niemal groźnie i znikł wśród drzew jak cień.

48

Page 49: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Tak to Jons wyjeżdżał, by poruszyć świat. Ze skrzynią na wozie, w ciężkich butach na nogach, z klatką z ziębą w rękach. Popłakiwał cichutko, oczy skierowawszy ku końskim łbom, Stilling zaś w wysokim kapeluszu siedział obok milczący i uroczysty. Lewą ręką, okrytą peleryną, obejmował ramiona płaczącego.

5

Wioski żyją tak jak las, wśród którego są położone. Obalają się drzewa, nowe latorośle na zbutwiałych liściach, nad wierzchołkami przechodzi na przemian i słońce i deszcz, piorun bije w buki tak samo jak w dęby. Tak samo jak przed wiekiem lis przemyka wśród zagajników, a sarna opiekuje się koźlęciem, tak jak przed nią czyniły to wszystkie pokolenia.

W Sowirogu mężczyźni wstawali wraz ze słońcem, jedli mleczną zupę albo gryczaną bryję, wkruszali do nich razowy chleb i z koszami na grzbietach szli do pracy w lesie. Karczowali pasy na zimowych porębach, układali chrust na sterty lub palili, go, albo też na piaszczystej ziemi sadzili świerkową rozsadę. Budowali również drogi, równali skarpy, przewozili taczkami biały piach na inne miejsce.

Jeśli leśniczy okazywał im życzliwość, praca nie była uciążliwa, a w każdym razie nie tak ciężka, by odchodziła chęć do rozmowy lub by ustawały żarty Goguna. Trwała jednak długo, gdy bowiem wracali szarym wężem wysuwającym się ociężale z lasu i ginącym na wiejskiej drodze, słońce chyliło się już nad jeziorem. Dzieci były w szkole, kobiety obrządzały obory, tkały lub wyrabiały masło, a czasem klęcząc nad brzegiem jeziora prały bieliznę. We wsi panował spokój i kiedy listonosz w błękitnym mundurze wychodził z lasu, kobiety przysłaniały oczy dłonią wypatrując, czy zatrzyma się przy ich opłotkach, czy też pójdzie dalej. Prawie zawsze szedł dalej i tylko raz w tygodniu wstępował do Jerominów przynosząc list z wielkiego miasta. Zazwyczaj doręczał też sołtysowi dziennik powiatowy, do szkoły zanosił gazetę, rozglądał się jakby sprawdzając, czy aby trafił do właściwej wsi, i przepadał wśród wysokich trzcinowisk, przez które droga wiodła w moczary. Psy przestawały szczekać i wszystko wydawało się majakiem, który powstawszy w migotliwym powietrzu pogrążył się w bagnisku.

Gina Bojar urodziła syna, raczkował już w pyle drogi ciągnąc za sobą na sznurku coś szarego. Była to tamta grzechotka, ongiś lśniąca niby kość słoniowa. Teraz po wianku kwiecia, który opasywał jej krągłość, nie pozostało ani śladu. Mąż Giny, gdy sobie podpił, ciągle jeszcze próbował tłuc ją pasem, lecz od kiedy na taką okazję zaczęła trzymać na kuchni wrzątek, by oblać mu ręce, zaniechał bicia. Lico Giny nie było już takie świeże i jasne jak przedtem. Z pierwszymi zmarszczkami ostro rysującymi się wokół ust wyglądała niemal tak jak inne kobiety, które urodziły i pochowały swoje dzieci, i które dźwigały na barkach więcej niźli niedzielną, jedwabną chustę.

Daida dawno już wrócił z „urlopu“, a gdy Korsanke przejeżdżał co wieczór przez wieś, Daida kłaniał mu się poufale jako dawnemu towarzyszowi podróży. — Nie ma postroneczka, panie wachmistrzu?

— pytał wesoło, a Korsanke groził mu palcem, co znaczyło, że wszystko jest w porządku.

49

Page 50: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Wdowa Kroll osiadła jak zła monarchini na swym dożywociu, odprzedawała synowi cielęta i świnie, chowała pieniądze i tłukła synową kijem od miotły. Wczesną wiosną Gogun znów schwytał na moczarach młode żurawie i sprzedał je w okolicznych majątkach.

Gdy wrócił nucąc smutne piosenki i koniecznie chciał jeszcze iść do karczmy, żona zarzuciła na niego wielką sieć, związała ją u dołu, tak że niby pojmany jastrząb leżał na podwórzu, dopóki nie wytrzeźwiał.

Sołtys chodził po wsi z kamiennym obliczem, utrzymywał własną gospodarkę we wzorowym porządku i gromadził talary. Piontek rano i wieczorem dął w róg z kory i tęsknił za Jonsem, który był jego najlepszym słuchaczem. Czwallinna nie mający już długów do ściągania przeklinał pana von Balka i z wielką dumą oraz niejaką troską przypatrywał się obydwu synom, którzy stali się barczyści i silni, a kiedy czasami wracali przed świtem z lasu, trzymali w ustach źdźbła trawy, na barkach zaś mieli suche świerkowe igły.. Jakub Jeromin leżąc nieraz nocą, w pełnię księżyca przy mielerzu, słyszał strzały padające w lesie, ale przede wszystkim wsłuchiwał się w echo pięknie niosące się od starodrzewu do starodrzewu.

Starsza córka Gawlika urodziła dziecko, nie zdradza jednak, kto jest ojcem, a gdy wdowa Kroll mówi, że dziecko ma krogulczy nos, dziewczyna śmieje się i odpowiada, że krogulczy nos lepszy od zajęczej wargi. Zajęczą wargę ma najmłodszy wnuczek wdowy Kroll.

W takich wsiach jak Sowiróg nic szczególnego się nie dzieje. Poza ich granicami kipi świat, gazety piszą o nadchodzącej wojnie, lecz mieszkańcy wsi tyle wojen przetrwali, że nawet nie są w stanie ich zliczyć. Wojna zabiera im synów, ale rodzą się nowi, wiadomo zaś, że i możni tego świata pragną mieć rozrywkę. Wieś nie pyta o wojnę ani o historię. Zwozi mizerne zbiory siana, a w niedzielę mężczyźni rozgniatają ziarna na paznokciu, by sprawdzić, czy już dojrzały.

Potem koszą i przypatrują się niebu, po którym płyną pękate obłoki o lśniących bielą obrzeżach. Pan von Balk zasiada znów na granicznym kopcu i przygląda się pracującym. Ramiona jego są jeszcze bardziej pochylone, nos jeszcze ostrzejszy. Wygląda jak człowiek nie znający własnego miejsca.

Również Czaja ma swe plony. Są wprawdzie dość nędzne, lecz wieczorem Czaja zasiada na progu, patrzy na chude sztygi i odmawia modlitwę. Czaja zna swoje miejsce. Żyje samotnie, sam musi wszystko robić, grzbiet ma zgięty w kabłąk od codziennego trudu całego życia. Od kiedy ochrzcił się ponownie, czuje w sercu radość.

Przysłuchuje się temu, co mówią ludzie, czasem dowiaduje się czegoś, co dzieje się na świecie, ale nie przejmuje się tym. Jest pewny, że wszystko przeminie, lecz pozostanie Bóg i pozostanie rola. Wokół niego wznosi się mur i nie są go w stanie naruszyć żadne jerychońskie trąby.

Zaoruje się ścierniska, sójki gromadzą zimowe zapasy, na kartofliskach płoną łęty. Nadchodzą jesienne wichry, pada śnieg, kończy się stary rok, zaczyna się nowy. A wieś się nie zmienia. Gdy znów nadejdzie wojna i nieprzyjaciel spali domostwa, odbuduje się je na dawnym miejscu.

Tego, że Jons wyjechał, nie bardzo się dostrzegało. Dzieci, gdy dorosły, zazwyczaj opuszczały dom. Takie było odwieczne prawo.

50

Page 51: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Michał został żołnierzem. Nosił błękitny, kawaleryjski mundur, ale kiedy dostał urlop, ściągnął go zaraz pierwszego dnia, by pracować u sołtysa. Chętnie przebywał w owym zadbanym gospodarstwie, wśród nierozmownych ludzi, sołtys zaś kochał go bardziej niż własne dzieci. We wsi wiele o tym mówiono, ale tak było rzeczywiście.

Maria służyła u kościelnego w sąsiedniej wsi, czasem jednak, w niedzielę, przychodziła po kryjomu do mielerza, by posiedzieć z ojcem.

Marta Jeromin stała się jeszcze poważniejsza i surowsza Nie śmiała się nigdy, a czasami siadała w alkowie na pięterku, gdzie sypiał Jons, brała w rękę któryś z jego starych zeszytów i wpatrywała się w okienko rozpalone wieczorną zorzą. Będzie zadowolona, jeśli chłopiec zostanie choćby pastorem, który obdziela wiernych chlebem i winem. W jej oczach nie znaczyło to wiele, lecz przecież będzie miał dzieci, te zaś będą mogły sięgnąć wyżej. Wyżej niż wznosi się dym mielerza. Nie obchodziło jej zbytnio, czy Jons jest w wielkim mieście szczęśliwy, czy też nieszczęśliwy. Miał tam pracować tak, jak pracowali tutaj, i baczyć, by zawsze być pierwszym w każdej dziedzinie.

Stilling nie wybrał nowego chłopca, z którym chodziłby zbierać rośliny. Wieczorem chętnie spędzał chwilę przy mielerzu, wpatrywał się w wiotką smugę dymu i rozmawiał z Jakubem. Tylko jemu zdał dokładnie sprawę z podróży.

— To ci była jazda, Jeromin — powiedział. — już z tą skrzynią nie było łatwo, a przecież ponadto była i zięba. Ludzie gapili się, jak byśmy byli przyjechali znad Amazonki. Wiem, jak bardzo są za tym, by znaleźć lada rozrywkę, ale Jons jeszcze tego nie wiedział. Ciągle mu się zdawało, że gapią się na jego włosy, które przecież były ostrzyżone pod garnek, ja jednak wiedziałem, że gapili się na mój płaszcz i cylinder.

Nie wiedzieli zapewne, czy jestem rosyjskim księciem, czy może raczej stangretem w liberii. W mieście było jeszcze gorzej. Od czasu, kiedy tam byłem, minęło dwadzieścia lat. Jeżdżą tam teraz po szynach wozami ciągniętymi przez konie. Jakiś człowiek w niebieskiej koszuli chciał ponieść naszą skrzynię, ale zwąchaliśmy pismo nosem.

— Znamy się na tym — powiedział Jons i nadepnął mu na nogę.

Człowiek ów zaczął miotać brzydkie słowa, wszyscy ludzie przystanęli, ale skrzynię ponieśliśmy jednak sami. Jons trzymał się dzielnie, choć w oczach jego widać było zmieszanie. W końcu znaleźliśmy stancję. Nie wszystko w niej było takie, jak pisano w listach, ale słowa są przecież złudne. Jest tam matka z trzema córkami, wszystkie bardzo wysokie i ubrane na czarno. Obiecały należycie dbać o Jonsa.

Uparłem się, by otrzymał izdebkę wyłącznie dla siebie, bo jest tam dużo innych dzieci, które mogłyby odwodzić go od nauki.

— A co widać z okna? — zapytał cicho Jakub.

— Cóż, nie jest tam tak jak tutaj, Jeromin. Widać szary mur, zresztą całkiem ładny, a Jons był zadowolony.

51

Page 52: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Jedna z córek mówiła, że wieczorem dociera tam blask słońca, ale nie mogliśmy go ujrzeć, bo dzień był pochmurny. Potem poszliśmy na chwilę do miasta i oglądaliśmy wielkie gmachy oraz rzekę, a na niej okręty. Bolały nas nogi, byliśmy trochę ogłuszeni, ale wieczorem usiedliśmy spokojnie w izdebce Jonsa i zrobiliśmy powtórkę materiału.

Następnego dnia odbył się egzamin. To było wspaniałe, Jeromin.

Zrazu dyrektor i wszyscy uczeni panowie przyglądali nam się rozbawieni, a jeden z nich zapytał, czy aby na pewno jestem nauczycielem.

Ale potem, już po egzaminie, wszyscy podeszli do nas i oświadczyli, że było „fenomenalnie“. Potrząsali mi rękę i mówili, że beż obawy można spróbować, czy Jonsowi powiedzie się w trzeciej klasie. Jons był blady i nie mówił nic.

— A co było fenomenalnie? — spytał cicho Jakub.

Nauczyciel wyjaśnił, a potem opowiedział, jak to było, kiedy odjeżdżał po południu. Jons stał na peronie w wielkiej dworcowej hali, drobny i szczupły, on zaś przez chwilę — tak, musi to przyznać — przez chwilę czuł w sercu niepewność, czy też postąpił słusznie, że wywiózł go tam i zostawił stojącego samotnie pod wielkim, szklanym dachem jak leśny grzybek w wielkiej cieplarni.

Jakub skinął głową. — Sam musi udowodnić, czy postąpiliśmy słusznie czy niesłusznie — powiedział po chwili milczenia.

Ojciec i Christean najtrudniej znosili to, że Jons wyjechał, lecz obaj wierzyli, iż zostanie kimś wybitnym. Wielkość wyobrażali sobie odmiennie niż matka, zresztą i Jakub widział ją jeszcze inaczej niż Christean. Dla kaleki najwięksi byli ludzie pisujący książki, które trafiały czasem do jego rąk, a było mu wszystko jedno, czy traktowały o gwiazdach czy o ewangelii. Pisarza wyobrażał sobie tak, jak widział go na sztychu w pokoju Stillinga. Wizerunek ów przedstawiał człowieka o imieniu Hieronim, siedzącego przy wielkim stole. U jego stóp rozłożył się lew i pilnował kart, na których tamten pisał.

Dla Jakuba wielkim człowiekiem był ten, który podróżował po kraju odkrytym powozem i wymierzał sprawiedliwość. Jakub nie wiedział dokładnie, jaki urząd piastuje ten człowiek, lecz najłacniej było przypuszczać, że wysłał go sam król i dlatego prócz króla i Boga nie ma on innych panów nad sobą. Sprawując taki urząd Jons mógłby wprowadzić sprawiedliwość na roli we wszystkich wioskach, cały kraj bowiem żył z wiosek a nie z miast, gdzie mężczyźni w niebieskich koszulach chcieli kraść skrzynie i gdzie patrząc z okna dostrzegało się tylko szary mur.

Kiedy nauczyciel odszedł od mielerza, las wydał się Jakubowi wielki i pusty jak nigdy. Jeśli Jons będzie tu wracał, to tylko na kilka dni lub tygodni. Będzie musiał pozostać tam, w wielkim mieście, tu zaś przyjedzie tylko w odwiedziny, jak owi synowie, którzy przybywali z kopalni węgla po to, by pokazać żonom ojczyste strony. Odszedł również Michał, odszedł Gotthold, ale oni nigdy nie gościli w ojcowskim sercu. Zadomowił się tam, Jons, teraz zaś miejsce po nim ziało pustką. „Choćby i grad spadł na las, a miasto bardzo poniżone było“. Stało się, on zaś — ojciec — dołożył do tego ręki. Więcej nawet.

52

Page 53: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Popchnął wahającego się, a teraz był jeszcze bardziej niepewny niż nauczyciel tam na peronie. Pewność można było mięć tylko wówczas, gdy myślało się o Jonsie, a nie o własnym sercu. Również Abraham posłuchał Boga, choć ów zażądał od niego więcej niż od Jakuba.

Potem, gdy nocą leżał na posłaniu i kiedy zapadał w pierwszy lekki sen, zrywał się chwilami, jak zawsze, gdy koło mielerza coś szeleściło i nasłuchiwał, czy za paleniskiem na drugim barłogu z listowia ktoś się nie rusza. Ale była to tylko leśna mysz. Księżyc oświecał próg, a Jakub usiłował wyobrazić sobie, jaki też to musiałby być mur, żeby księżyc zdołał ponad nim zaświecić w okno Jonsa. Jeśli już słońce tam nie świeciło — a był przeświadczony iż owe kobiety w czerni powiedziały nieprawdę — powinien świecić choćby księżyc. Tylko w kopalniach nie widać ani słońca, ani księżyca, ani gwiazd, a przecież nie wysłał Jonsa do kopalni.

Myśli pomieszały się z wolna i przywidział mu się Jons zasypany w ciemnej sztolni. Tym, co na nim leżało, nie był jednak węgiel ani ruda, lecz książki, książki, całe góry ksiąg, a na wszystkich siedział stary nauczyciel i grał na olbrzymich organach.

Był to jednak tylko wicher, który nadleciawszy szumiał w starodrzewiu.

W samej wsi nic ważnego się nie zdarzyło, jedynie na jej skraju zaszły pewne zmiany. Do chaty na moczarach sprowadzili się nowi mieszkańcy, zjawił się też nowy pastor. Chatę od niepamiętnych czasów nazywano we wsi „Biedną Grzesznicą“, ale nawet dziadek Michał nie wiedział, skąd się ta nazwa wzięła. Krążyła wprawdzie pogłoska, że ostatni mieszkańcy chaty, mężczyzna, kobieta oraz dwoje dzieci skończyli życie w jednym z torfowych dołów okalających dom, ale że pogłoska pochodziła od Piontka, niezbyt należało w nią wierzyć.

Jak tylko sięgała pamięć, „Biedna Grzesznica“ zawsze stała pusta, zaś wieś uważała ją za coś, czego lepiej było nie posiadać. I nawet jeśli w dzień ulewa zaskakiwała kopiących torf, naciągali raczej kapoty na głowy, niżby mieli szukać schronienia pod rozlatującym się trzcinowym dachem. Chata składała się z kuchni oraz izdebki, a na pięterku miała niewielką alkowę. Pod chatę z jednej strony podchodził las, lecz patrząc z niej na południe nie dostrzegało się już nic prócz brunatnego pustkowia moczaru, nad którym nawoływały się czajki i krążyły błotniaki. Piontek opowiadał, że tam właśnie zwabił w potrzask wilkołaka.

Pewnego dnia, przed żniwami, stanęły na podwórzu sołtysa dwie kobiety z węzełkami w ręku i patrzyły, jak Michał naprawia wielki, drabiniasty wóz. Odzież ich niewiele różniła się od noszonej w wiosce, były bose, buty zaś trzymały w ręku, a jednak w postawie tych kobiet, w sposobie bycia, było coś obcego. Michał zrazu tego nie zauważył, ani wówczas, gdy idąc do stajni zatrzymał się koło przybyłych. Wydało mu się jednak, że jest w nich coś przypominającego wielkie, spłoszone ptaki, które zabłądziły i przestały dowierzać wiatrowi, co je tu przypędził.

Starsza miała surową, skrytą, pomarszczoną twarz oraz niebieskie, czyste oczy, w których nie było lęku, i które widziały zapewne wiele takich spraw, jakich nie ogląda się stojąc przy kuchennym piecu.

Włosy miała siwe, gładko przyczesane, z przedziałkiem, i gdy stała wsparta na lasce, wcale nie wyglądała tak, jakby przyszła o coś prosić.

53

Page 54: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Młodsza była niemal dzieckiem, o niezwykle delikatnej i kruchej postaci. Michał nie mógł od niej oderwać oczu. Nigdy jeszcze, nawet w mieście, nie spotkał kogoś, kto by tak potrzebował opieki i pomocy, jak owa dziewczyna z pociągłą twarzą i z dziecinnymi ustami, które nie wiadomo dlaczego układały się w grymas ni to prośby, ni to płaczu. Nie spotkał nikogo, kto by miał oczy tak przepełnione czymś ponurym, czymś co zapewne niedawno przeminęło, oczy gotujące się na spotkanie czegoś jeszcze bardziej ponurego niż to, co oglądały w przeszłości. Michał pomyślał, że tak właśnie mogłyby wyglądać schwytane i trzymane w dłoni ptaki i wydawało mu się, że słyszy jak pod czarną chustą bije serce dziewczyny.

W tej samej chwili z domu wyszedł sołtys, zbliżył się . powoli z nieruchomym obliczem i ostrożnie, jakby nie będąc pewny czy nie jest on dziełem nieczystych rąk, wziął list, który podała mu kobieta. Gdy go kilkakrotnie przeczytał, przyjrzał się kobietom, wręczył list Michałowi i wpatrzył się w moczary, gdzie przez bramę można było dostrzec „Biedną Grzesznicę“, o której była mowa w liście.

Napisał go pastor z pewnej parafii w dalekim zakątku prowincji.

Prosił sołtysa Sowirogu, by wdowie o nazwisku Gita Bauszus wraz z córką jej Erdmuthą przydzielić, jeśli stoi pusty, do czasowego zamieszkania, do chwili, kiedy on — ma nadzieję, że rychło — będzie mógł przedłożyć niezbędne podkładki uzasadniające prawa spadkowe, mały domek zwany „Biedną Grzesznicą“, a który to domek, jak zapewne zainteresowane nie bez podstawy twierdzą, należy do nich.

Prosi też, by na Boga, obu kobietom, które niewinnie dotknął ciężki los, ułatwiono rozpoczęcie nowego życia.

Michał także przeczytał ów list kilka razy, po czym obydwaj spojrzeli na kobiety.

— Twierdzicie, że to wasz dom? — zapytał wreszcie sołtys.

— Babka moja była siostrą i jedyną spadkobierczynią tego, który utonął tam ze swoimi — odpowiedziała spokojnie starsza.

— Z czego żyjecie?

— Z pracy rąk i jak dotąd takie właśnie życie było najlepsze.

— Nie jest tam zbyt przytulnie — rzekł Michał.

Niebieskie oczy zwróciły się w jego stronę. — Kto wyszedł spod rynny, deszczu się nie boi — odparła.

Dziewczyna wbiła oczy w ziemię i dostrzegli, że złożyła ręce.

— Dopóki pozostanę tutaj, będę mógł wam nieco pomóc — powiedział Michał i spojrzał na sołtysa. Ów uniósł brwi i orzekł, że skoro wszystko ma się dziać, jak to napisał pastor: „na Boga“, nie będzie się sprzeciwiał. A jak tylko dostaną dokumenty, niechaj je przyniosą.

Wprowadziły się po kilku dniach. Drabiniasty wóz przywiózł ich rzeczy i odjechał. Kobiety i dzieci ze wsi przyglądały się temu z oddali. Mówiły, że z tego wszystkiego wyniknie

54

Page 55: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

nieszczęście, jako że martwej grzesznicy nie należało przywracać do życia. Po skończonym dniu pracy ujrzały na dachu „Biednej Grzesznicy“ Michała Jeromina łatającego trzciną uszkodzone miejsca, a niewiele później pierwszy kłąb dymu uniósł się z niziutkiego komina.

Nowo przybyłą kobietę widywano rzadko. Mówiono, że zbiera w lesie lecznicze zioła, że stale chodzi w kilka miejsc na posługi, że wszyscy lękają się jej spojrzenia, a jednak w czasie choroby odczuwają, jak promieniuje od niej zadziwiające ukojenie, że niejeden lekarz mógłby pozazdrościć jej pewnej i szczęśliwej ręki.

Z małego domku nad moczarami przez cały dzień dochodziło stukanie krosien. Zasiadała przy nich dziewczyna, a nieraz widywano ją, jak stała z założonymi rękami na progu, zapatrzona nieruchomo w bagniska, po których przesuwały się z wolna cierne wielkich obłoków.

Tylko Michał dowiedział się, że pod koniec wojny ojczym jej zakończył życie pod katowskim toporem, otruł był bowiem swych rodziców, których miał na dożywociu, a którzy sami nie chcieli umierać.

Przeraziło to Michała, lecz nie do tego stopnia, by miał trzymać się z dala.

Kolejna zmiana związana była z pastorem. Nazywał się Agricola.

Opowiadano, że do tak małej wioski jak Sowiróg przybył aż ze stolicy prowincji na własne stanowcze żądanie. Dlaczego tak postąpił, nie wiedział jednak nikt. Był wysokim, pięćdziesięcioletnim, bezdzietnym mężczyzną, o jego żonie zaś kobiety z Sowirogu mówiły, że do zakwaszenia chlebowego ciasta nie będą już potrzebowały zaczynu, bo wystarczy, jeśli poproszą panią pastorową, żeby spojrzała na ciasto, a ono samo skwaśnieje.

Podczas pierwszego nabożeństwa, które pastor odprawiał w szkole — a odbywały się one zgodnie z dawnym zwyczajem co cztery tygodnie — wygłosił kazanie o nawróceniu Szawła, tak jak podane jest to w dziewiątym rozdziale Dziejów Apostolskich. W szczególności zatrzymał się na słowach, które Pan wyrzekł do Ananiasza: „Ja mu ukażę, jako wiele musi cierpieć dla imienia mego“. Kazanie to długo pozostało wszystkim w pamięci.

Zauważyli, że stanął przed nimi człowiek różniący się od poprzedniego pastora. Nie wykładowca i pośrednik, nie krytyk i sędzia, lecz chyba ktoś, kto chwilowo zagubił się na swej drodze, a obecnie z niepokojem i jawną pasją poszukuje sposobu wyjścia. Zauważyli, że pastor, podobnie jak oni, nie zdołał uporać się z życiem i nawet — jak to się mówi — głębiej niż oni tkwił w tarapatach. Nie wiedzieli jednak, o jakiego rodzaju tarapaty tu chodzi. Nie rozumieli wszystkiego, co mówił, i co chwila spoglądali na żonę pastora, która wpatrywała się w tablicę wiszącą na ścianie w taki sposób, jakby język — którym mówi pastor — i dla niej był obcy. Mimo to pojęli, że zjawił się wśród nich ktoś, kto chce trzymać ich stronę. Że nie przybył apostoł bogatych i możnych, nie namiestnik landrata, lecz ktoś, kto „zechciał cierpieć dla Chrystusowego imienia“.

Kiedy wygłosił błogosławieństwo, ujrzeli na jego czole krople potu i ujęło ich to bardziej niż cała reszta. Nie przywykli, by ktokolwiek oblewał się dla nich potem.

Wydało się im, iż dobrze się stało, że po nabożeństwie żona pastora wsiadła do bryczki i pojechała do domu, pastor zaś zapowiedział, że w ciągu dnia odwiedzi wszystkie obejścia. Najpierw zatrzymał się w szkole, a gdy po jedzeniu zasiedli przy ulach, nauczyciel

55

Page 56: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

opowiedział o tym, jak piękny wydaje mu się zmierzch jego życia, kiedy widzi, że ewangelia jeszcze raz została przyniesiona do tych wiosek.

Wówczas Agricola odparł, że ciągle jeszcze spotyka Się pastorów, którzy nie przynoszą ewangelii, lecz jej poszukują, on zaś wcale nie jest pewny, czy tacy właśnie powinni pozostać pastorami.

Po chwili Stilling zapytał, co jako sześćdziesięciolatek powinien czynić, uprzytomniwszy sobie mizerny plon życia. Lecz pastor przerwał mu. Nie o plon tu idzie, powiedział. Można uczyć ze spokojem, gdyż jest prawdą, że dwa razy dwa to cztery, że ziemia jest kulista, że praca lepsza od nieróbstwa, ale tego, że Chrystus umarł za ludzkie grzechy, po to byśmy żyli wiecznie, nie należałoby może nauczać z taką pewnością. Nie dlatego zresztą, że w wielu miejscach na ziemi uczą inaczej, ale dlatego... no tak, jeśli słońce skryje się we mgle, wiemy, że przecież istnieje. Ale gdy Bóg pozostaje w ukryciu, przez noc, przez tysiąc nocy, a nawet dłużej, bo przez tysiąc lat, gdy kryje się tak, że na ziemi może panoszyć się jedynie dzieło szatana, wówczas...

Tarł dłonią czoło i uśmiechał się. — Zły to pastor, który swymi troskami obarcza innych ludzi — powiedział.

Nauczyciel odparł, że na jego barkach sporo już spoczywa, w takiej bowiem wiosce jak ta więcej trosk niżby ktoś pomyślał. Ten zaś, kto starzejąc się odczuwa ciężar lat przede wszystkim na barkach, nie starzeje się prawidłowo.

Pastor skinął głową i poprosił nauczyciela, by opowiedział mu o wsi i jej losach.

Zapadł wieczór, gdy zakończył obchód. Do najbardziej przejętych należał Gogun, który nadmienił, że takiego kazania życzyłby sobie w każdą niedzielę. — Było ono jak deszcz, panie pastorze, a po całym tygodniu wiele jest do zmycia — powiedział.

— Gdybyście tak mieli kościół... — zauważył pastor, nie zdając sobie sprawy, jak płodne w następstwa wypowiedział słowa.

Dla pastora był to piękny dzień. Zobaczył biedę i otępienie, ale dostrzegł także, iż nikt nie chce się przed nim zamykać. W stolicy miał gminę, a właściwie część gminy, do której nigdy nie znalazł klucza. Ludzie byli tam niewierzący i grzeszni. Ci tutaj, zapewne też grzeszyli, lecz byli wierzący. Możliwe, że grzechy ich z tego właśnie powodu były cięższe, ale przecież bliżsi byli zbawienia. I kto wie, czy nie warto jeszcze raz podjąć trudu. Nie wiedział, który to raz z kolei, lecz w obliczu Boga należało nieustannie zaczynać od nowa.

Zawsze od nowa.

U Jerominów posiedział długo. Również jemu dom ten wydał się osobliwy. Gdy przyszedł, Gina opuściła izbę, a Marta Jeromin zachowała milczenie. Za to wiele rozmawiał z Christeanem, a gdy się podniósł i zaczął się żegnać, również dziadek obrócił nań swe oczy. — Święty Paweł wiedział wiele — rzekł starzec — lecz wraz z nim nadszedł niepokój. Abraham był spokojny, także wówczas gdy stał przed stosem ofiarnym. Ty także uspokoisz się, panie pastorze.

Pastor wyszedł zmieszany.

56

Page 57: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Nie pominął nikogo. Ani mielerza, ani Czai. Zachowywał się jak poszukiwacz skarbów. Wielkiego skarbu wprawdzie nie znalazł, ale w każdym domu otrzymał grosz i gdy wieczorem spojrzał na swe dłonie, wydało mu się, że są pełniejsze niż zazwyczaj.

Zaszedł także do „Biednej Grzesznicy“ i pozostał tam długo, a gdy już o wczesnym zmierzchu ruszył pieszo do kościelnej wsi, wydawało mu się, że dawno nie przeżył tak bogatego dnia. Nie rozdął wiele, bo nawet słowa taniej pociechy mówiące o tym, że Bóg pomoże, były mu nienawistne. Sam został obdarowany, mniemał jednak, że i pastorzy powinni od czasu do czasu pozwalać się obdarowywać. Nie tylko przez Boga, ale i przez łudzi. Tak jak pozwalają się obdarowywać wszyscy słudzy.

W domu, po ciemku, tak jak od dawna się przyzwyczaiła, siedziała jego żona i jak zazwyczaj mrok ten legł mu ciężarem na sercu.

— Masz nadzieję, że pszeniczny łan jeszcze raz ci zakwitnie? — powiedziała.

Na tle okiennej szyby dostrzegł ostre kontury jej rysów, a głos dochodził jakby z pustej przestrzeni. Poczuł nagle, że bolą go znużone stopy, wydało mu się też, że wszystkie posiadane przezeń mizerne skarby znowu gdzieś uchodzą. Cóż można sądzić o pastorze, który nawet we własnym domu nie potrafił stworzyć nastroju radości.

— Nie wiem, czy zakwitnie — odparł — lecz po długim czasie znowu czuję sercem, że tutaj można by zacząć od nowa.

— Wiem już, jak często zaczynałeś i co z tego wynikło — odezwał się daleki głos. — Tego, kto przestał wierzyć, Bóg odtrącił, nawet jeśli chałupnicy przyjmują go z honorami.

— Nikt nie ma prawa twierdzić, że już nie wierzę — rzekł cicho.

— Któż poza Bogiem może o tym wiedzieć?

— On to wie, lecz wiem i ja — odparła — i wystarcza to nam obojgu.

Stała nieruchomo naprzeciw jaśniejącego okna, wydawało mu się, że mówiąc nie porusza wargami. Było to tak, jak gdyby słowa nie wydobywały się z ludzkich ust, ale z wnętrza jakiegoś drewnianego bożka, z jego głębi, i jak gdyby to nie bożek się odzywał, ale wyrokujący głos, który posługiwał się nim jako jednym ze swych sposobów.

— A gdyby nawet tak było — odezwał się po chwili pastor — miałabyś prawo mnie sądzić? Czyż ten, który cokolwiek utraci, w ogóle podlega sądom?

— Kiedy dzieci zgubią pieniążek, płaczą — odparła nieporuszona — pastorzy natomiast bywają sądzeni. Jeśli opuściłam oczko, matka karała mnie i dzięki temu nauczyłam się przynajmniej robić na drutach.

— To więcej, niźli ja się nauczyłem — powiedział z goryczą — a któż właściwie wie, czy i w niebie nie ma możliwości robienia na drutach.

57

Page 58: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

— Tego i ja nie wiem — odparła — ale w mieście taka możliwość istnieje i w ten sposób można było zarobić na chleb.

— Nie przypuszczam, Tereso, byś była zmuszona robić na drutach, jeślibyś ode mnie odeszła.

— Gdy odejdę, zrezygnuję również z twojego chleba. Nigdy nie był nazbyt słodki.

Oczy jej pociemniały z gniewu, więc lepiej było wyjść bez słowa.

W swoim pokoju pastor długo stał w oknie. Czoło oparł o szybę i wpatrywał się w ciemny ogród.

Można było przyjąć, że wszystko, a więc poczucie niepewności, niewiara i cierpienie wynika właśnie z tej niezgody. Czyż jednak istniało cokolwiek, dla czego człowiek nie znalazłby usprawiedliwienia?

Więc lepiej wątpić w prawdziwość łatwych uzasadnień. Oczywiście, że istnieli ludzie, którzy tej niewiary nie uważali za występek wobec Boga, lecz wobec nich właśnie. Całą nadzieję pokładali w nim, w pastorze, w jego wymowności, w jego zdolności do porywów, w jego oddaniu, a teraz zgorzknieli, bo nie sięgał po zaszczyty, tylko po prawdę. Ten kto ją znajdował, również uszczęśliwiał niewielu, on zaś nawet jej nie znalazł. Przeżył pięćdziesiąt lat i nie znalazł do. tej pory. Nie był sługą bożym, lecz pijakiem. Upijał się bożym słowem, potem trzeźwiał i język jego stawał się jałowy. Bo Bóg nie jest winem.

Bóg jest nieskończoną naiwnością, on zaś jej nie posiada. Wszystkiego można się nauczyć, prócz naiwności. Dawno to zrozumiał, ale nie odważył się uwierzyć w to odkrycie, ludzie bowiem nazywali je herezją albo błędem. Człowiek poddający się herezji powstaje przeciw Bogu. Teraz wiedział to najlepiej. Wśród mieszkań nędzarzy w dawnej, miejskiej parafii sam powstał przeciw niewoli ubogich, przeciw niezliczonym trumienkom dziecięcym, przed którymi stawał, przeciw losowi kobiet zdeptanych i sponiewieranych, przeciw twierdzeniu, że zawsze tak było i tak pozostanie na zawsze, przeciw twierdzeniu o nieuchronności istnienia morderców i złodziei.

Powstając przeciw temu, powstał przeciw Bogu.

Tak, przeciw Bogu, ale nie przeciw ludziom. Obrzydła mu gadanina, że wolna wola i poczucie odpowiedzialności obciążają tym wszystkim człowieka, a nie Boga. Zresztą, gdyby nawet owa okrzyczana wolna wola istniała, pochodziłaby również od Boga — stwórcy wszelkich rzeczy.

I tak to zmarnotrawił życie na słowach i rozmyślaniach, wśród pomyłek i doświadczeń, a dłonie jego pozostały puste. Od zarania młodości domagały się czynu. Pragnął czynów wielkich, chlubnych, a nawet niebezpiecznych, lecz przecież nie dokonał żadnego. Nawet dziecka nie ma. Posiada jedynie żonę nienawidzącą jego niewiary i posiada parafię, w której chce rozpocząć po raz wtóry. Trudniej było zaczynać bardziej skromnie niźli tu, był jednak raz jeszcze gotowy przekonać się, czy też Bóg żyje choćby w takich leśnych wioskach.

O tym, że nie żyje w miastach, już się był dowiedział, lecz niewykluczone, że był on, pastor, poszukiwaczem skarbów kopiącym w niewłaściwym miejscu. Więc może i jemu opadną z oczu łuski, tak jak temu, o którym kazał dzisiaj?

58

Page 59: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Jak temu, któremu zostało ukazane, ile trzeba wycierpieć dla bożego imienia.

„Ach, miły Boże“, rozmyślał pastor wpatrując się w mroczny ogród, „przynajmniej ty powinieneś wiedzieć, ile dla ciebie wycierpiałem...“ Stał nadal w oknie, gdyż szyba była chłodna, jak chłodna bywa dłoń, lecz czyż zaznał dotyku takich dłoni? Gwiazdy migotały pięknie ponad ciemnymi drzewami. Jeśli nawet kraina, do której przybył, była uboga, była jednak krainą rozległą, a gdyby Bóg nie żył i w takich wioskach, mógłby przecież żyć w lasach. Czyż nie mogło się zdarzyć, że opuścił ludzi ze wszystkim i żył tylko wśród roślin i zwierząt? Również stwórcy mogą się mylić, a czyż ten, który zerwał dawne przymierze, nie mógł zerwać i nowego? Tyle tylko, że nie ogłosił tego, a ludzie nic nie zauważyli. Głoszą kazania w starych kościołach, lecz Bóg dawno już z nich wyszedł, choć tego nie powiedział.

Ciągle doń wołają, grają i gestykulują niczym aktorzy, których nie zawiadomiono, że gmach już opustoszał. Straszny to widok.

Gesty, wołania, zaklęcia, a tego kogo się zaklina, dawno już nie ma.

Wznoszono modły i śpiewano pieśni, a ten do którego się modlono, był tymczasem daleko na rozdrożach...

„Powinienem rzucić to wszystko“, myślał, „i pójść do Czai za parobka.

Zorana rola to więcej niż sto kazań... Być może ochrzciłby mnie po raz wtóry... tak mu przynajmniej z oczu patrzy...“ W dużym starym domu cicho było jak, w grobie. Potem pastor usłyszał, jak śpiewa w kuchni nowo przyjęta dziewczyna. Śpiew dochodził jakby z głębokiej sztolni i zdawało się, że spływa w jeszcze większą głębię. „Wnet przestanie śpiewać“, pomyślał, „i zacznie robić na drutach... tamta już dopilnuje, by nie zgubiła oczek...“

6

— Panie profesorze, mamy w klasie nowego — powiedział z poufałym uśmiechem prymus. — Takiego z lasu.

— Tak? Jak się nazywa? Z jakiego lasu?

— Jozue Ehrwürden7 Jeromin, panie profesorze.

— Tylko bez głupstw, proszę. Gdzie on jest?

Jons wstał. Miał na sobie ubranie z samodziału, włosy nad szerokim czołem uczesane w staranny przedziałek, w oczach dostrzegało się zmieszanie. Wargi miał zaciśnięte tak mocno, jak zaciskała je matka, gdy trzymała w ręku wymiar podatkowy.

— Ach, kochasiu, tam jesteś — rzekł ordynariusz.

7 Ehrwürden = czcigodny (przyp tłum.).59

Page 60: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Przestańcie robić kawały. Mały człowiek z lasu prześcignie was wszystkich. Więc jak się nazywasz, mój synu?

— Jons Ehrenreich Jeromin.

— Słusznie, przypominam sobie. Litewskie imię, drugie zaś zawiera życzenie. A jesteś ty, Jeromin, zasobny w honor?

— Nie, panie profesorze. Ojciec mój mówi, że być może dopiero w godzinie śmierci jest się zasobnym w honory.

— Tak... ojciec twój ma rację. A kim jest twój ojciec?

— Ojciec jest rybakiem i pilnuje mielerza pana von Balka.

— Mielerz, popatrz no! A kto taki ów pan von Balk?

— Pan von Balk ma za lasem pałac. Do niego należy wszystko, co posiadamy, jeziora, las i cała wieś.

— Dobrze. Czy pan von Balk jest dobrym panem?

— Tak, jest dobrym panem, ale jest ciągle smutny i ma małpę, którą rzuca końskim łajnem oraz papugę, która umie mówić. „Otto, nie bądź śmieszny“, mówi.

Klasa tarzała się ze śmiechu, lecz profesor Carl, którego nazywali Charlemagne, patrzył na Jonsa z zadumą.

— Przynosisz nam nowy świat, Jonsie, który przyda się nam... Trochę tu skamienieliśmy...

Tak rozpoczął się dla Jonsa pierwszy dzień w szkole, wszystko inne zaś zaczęło się o wiele wcześniej, bo już o świcie, gdy się obudził i ujrzał za oknem izdebki szary mur. Nie zaciągnął był zasłon, gdyż ich nie znał, a z wielu stron okna zwisało tak wiele sznurków, że bał się ich dotknąć.

Zrazu wydało się mu, że śni, iż mgła otuliła las, tak że świerki wyglądają jak szary mur. Ale natychmiast przypomniał sobie wszystko i świadomość tego legła mu na piersi kamieniem. Przyprowadził go tu pan Stilling i odjechał, więc został sam, tak samotny jak ptak w obcym lesie. Tyle, że nie ma skrzydeł. Serce mu się ściskało, lecz gdy łzy zaczęły napływać do oczu, przypomniał sobie o ojcu i o tym, co mówił on przy mielerzu. Nikt, nawet Christean, nie liczy na to, by Jons poruszył świat. Ojciec jednak na to czeka, a teraz zapewne siedzi przy mielerzu, na progu, i myśli o nim, czy też rozpoczął już swoje dzieło. Ojciec jest smutny jak zwykle, ale nie zapomni doglądać mielerza. Ojciec nigdy nie zapomina o niczym, co mu powierzono, więc i on też będzie taki.

Klatka z ziębą stała w ciemnym kącie okryta surdutem i ptaszek się nie poruszał. Teraz będą obydwoje oglądać szary mur zamiast lasu, udowodnią jednak, że nie zapomną śpiewu. Udowodnią, że można na nich polegać. Że może polegać ojciec, a także Michał, pan Stilling i cała wieś.

60

Page 61: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Obok ktoś się poruszył. Spały tam, za kotarą, owe trzy córki w czerni.

W drugim pokoju, gdzie mieszkali i sypiali inni — pięciu chłopców z majątków i miasteczek prowincji — rozlegał się gwar i śmiechy. Jeśli idzie o nich, Jons zapamiętał niewiele ponad rozwichrzone włosy, na wpół opróżnione walizy i woń przypominającą stajnię oraz dym taniego tytoniu.

Kiedy się przygotował i starym rzemieniem, który podarował mu Gogun, związał książki, odniósł ziębę, nasypał jej karmy, wyczyścił klatkę i postawił ją na stoliku przy oknie. Ptaszek przypatrywał mu się, lecz w spojrzeniu tym był smutek i Jons z troską pomyślał o przyszłości.

Nie wiedział na pewno, czy słońce będzie tu świeciło wieczorem, tak jak zapewniały czarne damy. Ptaka potraktowały niechętnie, a jedna z nich zauważyła, że zwierzęta nie były przewidziane w pisemnym porozumieniu. Pan Stilling powiedział jednak, że i zięby stworzył Bóg, a lepiej będzie, jeśli dziecko odda się takim właśnie rozrywkom, niż by miało szukać innych, których mogłoby mu nastręczyć miasto.

Jedna z czarnych sióstr otworzyła drzwi i oznajmiła, że kawa już gotowa. Dodała jeszcze, że pod klatkę powinien coś podłożyć, coś ze swojej bielizny oczywiście, by politura nie uległa uszkodzeniu. Jons nie dostrzegł żadnej politury, ale usłuchał i wydobył ze skrzyni samodziałowy ręcznik. Wydawało mu się, że owe trzy córki doskonale mogłyby być córkami wdowy Kroll.

W jadalni wokół niewielkiego stołu siedzieli i jedli pozostali pensjonariusze.

— Hallo, oto traper z prerii! — odezwał się największy z nich. — Chodź tu synu i nasyć się tym, co przygotowano w kuchni czarownic.

Inni nie przestawali hałasować, a jeden z nich zapytał Jonsa, czy nie zechciałby zgiąć jego wyprężonej ręki. O nauczycielach, koniach i gatunkach papierosów wyrażali się w przerażających słowach.

Wszyscy byli starsi od Jonsa, ten zaś, który go zagadnął, miał już zapowiedź wąsa pod nosem i głos tak niski, jak karczmarz Czwal linna. — Najedz się uczciwie, mój synu — powiedział. — Gdy zostawimy cokolwiek, biją się o to owe Parki, natomiast jeśli nie zostaje nic, tylko nam złorzeczą. Jons zapytał skromnie, co to są Parki.

— Parki, synu, to owe trzy damy w czerni, do których należy ten oto karmik. W mitologii, o ile sobie przypominam, były to boginie, które doskakiwały z nożyczkami do nici ludzkiego życia.

Wszystko to wydawało mu się oszałamiające i niepojęte, nowi towarzysze byli jednak przyjacielscy i łaskawi, więc Jons pomyślał, że jakoś będzie mu się z nimi wiodło. Potem poszedł do szkoły. Drogę zapamiętał dobrze. Nigdy nie zapominał drogi, którą raz przebył. Było dużo rzeczy do oglądania, nie tylko konny tramwaj; najosobliwsza wydały się chłopcu wielkie kamienne, płyty, po których szedł i na których podkute buty stukały jak końskie podkowy. Nikt się o niego nie zatroszczył, nikt na niego nie zwrócił uwagi, tylko blady i zezowaty chłopak od piekarza wracający z koszykiem, w którym roznosił bułki, wydał się żywić dla Jonsa pogardę, splunął bowiem przez szparę w zębach i powiedział: — No co, smutny giździe.

61

Page 62: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Jons zszedł mu z drogi i podążając dalej zastanawiał się, co też ów „smutny gizd“ miałby znaczyć. Jedno było oczywiste, to mianowicie, że nie znaczył nic przyjaznego.

W szkole zmiarkował wkrótce, iż lekcje były lepsze od przerw, choć żadna nie przypominała lekcji pana Stillinga. Również żaden spośród nauczycieli, z wyjątkiem może Charlemagne'a, nie był taki jak on.

Wszyscy różnili się między sobą wyglądem, sposobem mówienia, tym co im się podobało lub nie podobało, jedni niczym bogowie, przed którymi należało składać ofiary, większość jednak była przyjazna, nawet jeśli nie bardzo się wiedziało, co w nich drzemie. Tylko nauczyciel matematyki uznał, że Jons myśli nazbyt wolno. Nie wpadł na to, że większość spośród pozostałych nie myślała wcale, lub też myślała szybko, ale błędnie. Był to ruchliwy, niespokojny mężczyzna i mrugał tak, że Jons pomyślał, iż jest chory. — Opowiadano o tobie różne cuda — powiedział nauczyciel — ale ty jeśli masz narysować kreskę, robisz to tak, jakbyś miał wynaleźć czwarty wymiar. Chyba byłeś w domu hamulcowym przy karawanie.

— Nie mamy karawanu. Trumny nosimy na ramionach — odparł Jons.

— No to stąd widocznie się to bierze...

Klasa śmiała się, ale profesor zanim przeszedł do dalszego ciągu lekcji, popatrzył zamyślony i niezadowolony na Jonsa.

Od pierwszej godziny Jons siedział pełen napięcia. Ze zdumieniem zauważył, że inni zabawiają się, czytają pod ławkami lub swawolą.

Nie odczuwali potrzeby nauki, on jednak niczego innego nie chciał, tylko pojąć i zapamiętać to wszystko, czego uczyli owi mężowie wyglądający tak jakby wiedzieli bez reszty, co zdarzyło się od stworzenia świata. Nawet nie zastanawiając się nad tym był pewny, że jeśli tylko choćby przez minutę przestanie całym sercem zagłębiać się w ów świat myśli i pracować, ogarnie go ogromna tęsknota. Był młodszy niż reszta klasy, lecz każdy kto przyjrzał się jego ustom i oczom, mógł dostrzec, iż był wśród nich w jakiś sposób najstarszy, nie tylko pod względem pilności i zdolności rozumowania, lecz także w widomym poczuciu osamotnienia i utajonej udręce.

Sam to odczuwał podczas przerw. Przechadzał się wprawdzie z innymi, bawił się i bronił, gdy było trzeba, lecz nie miał z nimi wiele wspólnego. Przybył z innego świata, w którym zabawa była czymś od święta. Przybył ze świata, gdzie dzień powszedni wypełniały sprawy tu nieznane. I tu była nędza, lecz była to nędza miejska, która — choć w połatanej odzieży — spoglądała z wyniosłością na jego samodziałowe ubranie. Dla nowego otoczenia nawet podczas zabaw był nazbyt poważny, nazbyt surowy i odtąd imię „Ehrwürden“ miało doń przylgnąć na cały okres nauki w szkole.

Kiedy minęły pierwsze tygodnie, a nie wydalono go ani nie ukamieniowano, zaczął rozglądać się swobodniej. Spostrzegł, że wszystko, co wykładano na lekcjach, było dla niego łatwe i zrozumiał, że wytrwa. Do pana Stillinga pisał, żeby się nie martwił, do ojca zaś, że biedacy wcale nie są tak bardzo biedni, że w szkole bogaci tylko z rzadka mają pierwszeństwo. Niekiedy przeszkadza mu to, że jak powiedział profesor od matematyki, nazbyt wolno myśli.

62

Page 63: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Możliwe, że jest to wpływ mielerza, przy którym można wszystko zepsuć, jeśli się nie jest powolnym i dokładnym.

Nie pisał, że ludzie więcej przysparzają mu kłopotów niż rzeczy.

A tymczasem nawet z nauczycielami nie było łatwo. Ze wsi wyniósł nawyk patrzenia na nich jak na proroków, w jakich wierzył ojciec.

Pan Stilling też zawsze wydawał mu się świętym mężem. Żył według przykazań oraz według Pisma Świętego i nigdy nie postępował inaczej niż nauczał. Tutaj nie wszyscy tak czynili. Trafiali się próżni jak dziewczyny i tacy, którzy byli zmienni jak kwietniowy dzionek, weseli lub gniewni, w zależności od humoru. Niektórzy byli niechlujni i gnuśni, niektórzy byli niesprawiedliwymi sędziami, a jeden pił. Jons nie wiedział, co ma o tym myśleć. Odkrywanie jakiegoś niedostatku u nauczycieli nie radowało go tak jak kolegów, lecz wprawiało w zakłopotanie i martwiło. Wszystko to różniło się od życia, które wiódł dotychczas. Nie wiedział, że żyjąc w lesie byli zacofani o stulecie, że epoka naigrywała się już z wielu rzeczy, które tam były jeszcze nie naruszone i święte, spostrzegł przecież, że rola, na której miał zaprowadzać sprawiedliwość, jest rozleglejsza niż sądził ojciec.

Z kolegami również nie wiodło się Jonsowi najlepiej. Nie byli zapewne gorsi od tych na wsi, lecz żyli w nieznanym mu świecie.

Nie rozumiał, dlaczego większość z nich chodzi do szkoły. Myśli niektórych były plugawe, inni byli nieokrzesani, ci zaś, którzy tacy nie byli, dzień wypełniali sprawami, jakich Jons nie znał. Najbardziej przygnębiało go, że z ust ich i oczu z taką łatwością płynęła drwina.

Pomyślał, że musi to wynikać z oziębłości serc, ale przerażało go, że drwina nie oszczędzała cierpiących, nierozumnych, pijaków, starców oraz bezbronnych. Czasami rozmyślał, jakby to było, gdyby odwiedził go dziadek, gdyby stanął na dziedzińcu szkolnym, a siwe włosy i jasne oczy, które oglądały tak wiele, stałyby się dla kolegów przed miotem drwiny i taniej rozrywki. Albo, co by to było, gdyby zjawił się Piontek ze swą procą i rogiem z kory, pastuch, który przecież przegnał wilkołaka.

Wydawało mu się, że najlepiej będzie zamknąć się w sobie i pamiętać o tym, że na każdy spędzony tutaj dzień pan Stilling oszczędzał przez wiele dni i wiele stracił tego, czego nigdy już nie odzyska.

W ciągu pierwszego roku tylko dwukrotnie okazało się, że żyjąc spokojnie nie da się wszystkiego przezwyciężyć.

Najpierw był chłopak od piekarza, ten, który zagadał do Jonsa pierwszego ranka. Jons od dawna już wiedział, co to znaczy „smutny gizd“, i że takie wyrażanie się to bynajmniej nie pieszczota. Rozgoryczyło go, że obcy, a do tego zapewne nie najlepszy człowiek, tak z niego, drwił jak z pijaka lub przybłędy, którego miały prawo obszczekiwać psy. Długo się nad tym zastanawiał, gdyż i w takich sytuacjach myśli jego biegły powoli i ociężale. Decyzję podjął pewnego wieczoru. Spał spokojnie jak zazwyczaj, ale następnego ranka, gdy szara postać niedbale przeczłapała koło niego i rzuciła zwykłe pozdrowienie, wypuścił nagle książki z lewej ręki, schwycił wroga od dołu, jak się był tego nauczył, uniósł go i rzucił na brak, tak że pokonany leżał w najlepsze, gdy Jons z nieznacznie pobladłą twarzą podniósł książki i ruszył w dalszą drogę stukając obcasami o bruk, jak zawsze głośno i równomiernie.

63

Page 64: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Kilku ludzi przystanęło i zaczęło mu się przyglądać, starszy pan zaś, którego spotykał co rano, zapewne emeryt odbywający poranną przechadzkę, wyjął z ust fajkę, spojrzał nań zdumiony i rzekł: „no?“, jak gdyby oczekując, iż ów dziwny chłopak o szerokim czole i wąskich ustach rzuci się z kolei na niego.

Poza tym nic jednak się nie zdarzyło, gazety nie przyniosły doniesienia o morderstwie, do szkoły nie przyszedł żaden policjant, tylko podczas dużej przerwy Charlemagne objął na schodach Jonsa i powiedział: — I co, Jons, co to było dziś rano?

Wówczas Jons opowiedział mu, jak do tego doszło i oświadczył, że nie mógł znieść, że traktowano go jak włóczęgę.

Charlemagne pogłaskał go po głowie i orzekł, że wszystko jest w porządku. Radzi mu tylko, by chodził do szkoły inną drogą. Nie jest bowiem dobrze nosząc kolorową czapkę bić się na ulicy. Poza tym zauważył, że przeciwnik niezbyt mądrze wyglądał, kiedy się już pozbierał.

Wcale nie jak oślepiony Polifem ani jak szalony Ajaks. Po raz wtóry ze spokojnego życia nie wyszło nic z powodu Chuchollka. On to wpędził Jonsa w prawdziwe głębokie nieszczęście.

Chuchollek przybył do szkoły jesienią z małego miasteczka, a że obok Jonsa było w ławce miejsce, przydzielono mu je. — Nazywam się Chuchollek — powiedział przed rozpoczęciem lekcji. — Właściwie to von Chochollek, ale mój ojciec zrezygnował z tytułu, ponieważ lekceważy wszelkie zewnętrzne formy.

Spojrzał na Jonsa przenikliwie, czy aby nie wyczyta w jego oczach powątpienia, ale Jons przewracał właśnie kartki w zeszycie. Myślał o panu von Balku i o tym, jakie rozmaite postacie przybiera również szlachectwo. Nowy sąsiad był niski i krępy. Tłuste strąki włosów spadały mu na bladą, szeroką twarz, a wąskie wargi potrafiły uśmiechać się w sposób budzący grozę. Ojciec Chuchollka musiał zapewne już dawno zrezygnować ze szlachectwa, gdyż synowska odzież była pełna plam, buty były popękane, a książki nie miały okładek. Najgorsze wydały się Jonsowi dłonie, krótkie i niezwykle szerokie, o palcach, których paznokcie były tak poobgryzane, że Jons pomyślał przez chwilę, iż Chuchollka wypuszczono chyba z katowni.

Chuchollek, to brzmiało swojsko. Cieśla z sąsiedniej wsi, który robił u nich dach stodoły, też się tak nazywał. Był wprawdzie nieustannie pijany i nie wyglądał na hrabiego, lecz przecież siedział na podwórku i walił w dłuto drewnianym młotem. — Nasz cieśla też się tak nazywa — powiedział Jons. — Może jesteście krewniakami?

— Osioł — odparł Chuchollek.

W przeciągu czterech tygodni Jons stał się niewolnikiem sąsiada.

Nigdy nie był niewolnikiem żadnego człowieka. i całym jestestwem buntował się przeciw świadomości takiej sytuacji, ale jednak poddał się władzy złego. Nigdy dotąd nie zetknął się ze złem, więc było ono w jego życiu czymś tak nowym, że niczym demon opętało go wraz z wszystkim, co posiadał. Wysysało z ciała wszelką moc i Jons po raz pierwszy przekonał się, że świat może być krańcowo odmienny od opisywanego w książkach.

64

Page 65: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Chuchollek stał się jego panem i wójtem, takim jednak, który nie włada z pomocą rózgi, lecz z pomocą trucizny. — Pokaż piórnik — mówił Chuchollek. — Wydaje mi się, że nie znasz tutejszych przepisów.

— Przyglądał się wzorowemu ładowi, w jakim Jons utrzymywał rzeczy, brał je po kolei do ręki i układał na dwie kupki.

— Faber numer trzy, zakazany. Za miękki... chcę ci pomóc — powiedział i podsunął Jonsowi odłamany koniuszek ołówka wyglądający tak, jakby przejechał po nim konny tramwaj. — Obsadka? Ujdzie. Popatrz jednak tutaj! Oto obsadka syntetyczna, rozumiesz? Sztuczny rubin, jeśli się nie mylę. Koniec ma odłamany, by w miejscu pęknięcia lepiej było widać maserunek. Chcę się z tobą zamienić, ponieważ jesteśmy z tych samych stron. Bez fałszywej skromności, przyjacielu... a masz ty lolę?

Jons nie miał loli.

Chuchollek uśmiechnął się ironicznie lewym kącikiem ust, w którym nieustannie widniał pęcherzyk śliny. — Bez loli jesteś koleżko przegrany.

Gdzie mieszkasz? Herzogsacker? Moje najlepsze życzenia!

Przy Herzogsacker mają prawo mieszkać tylko prawdziwi mężczyźni, zrozumiałeś?, — I wyciągnął z kieszeni swoją lolę, czyli wielokrotnie spleciony rzemień, z kamieniem czy też kulą ołowianą w końcowej pętli. — Bez tej pocieszycielki w ciągu trzech dni zostanie po tobie zewłok, przyjacielu. Tu jest miasto, a nie zaścianek. Przemyśl sobie do rana, co mógłbyś mi przynieść w formie zaliczki. Zrozumiano?

Jons nabył lolę. Nabył syntetyczną obsadkę z wieloma pęknięciami, strugaczkę do ołówków, która miała wartość zabytkową, pogięte cyrkle, połupane liniały, skancerowane znaczki pocztowe oraz pokryte tłustymi plamami obrazki firmy „Stollwerck“.

Musiał płacić drogo i dygotał z nienawiści słysząc choćby z dala głos Chucholłka. — Masz kiepskie nerwy, młody przyjacielu — mawiał Chuchollek — kto wie, czy w ogóle pochodzisz z lasu? Natomiast arystokraci potrafią cierpieć bez drgnienia powieki.

Następnego tygodnia odwiedził Jonsa na stancji. — Miło macie tutaj — powiedział w korytarzu do jednej z czarnych sióstr. — Piękne stare obrazy... całkiem przytulnie... — Zaskoczona otworzyła mu drzwi pokoiku. Jons otrzymał właśnie paczkę z jabłkami. — Grafsztyny? — rzekł Chuchollek i wziął największe. — Dobra odmiana, jakkolwiek zapach nie najprzedniejszy. Ale, ale, moja matka jest chora. Mógłbyś oczywiście dać kilka dla niej. Widzę, że skończyłeś zadania. Ordynariusz zlecił mi, bym się troszkę o ciebie zatroszczył... zobaczymy więc...

Przysiadł się do stołu obok Jonsa, wydobył z kieszeni kilka pomiętych zeszytów i zaczął odpisywać zadania. — Składnia trochę nieporadna — zauważył — ale jak na takiego z Sowirogu niezgorsza... poza tym moglibyśmy wspólnie korzystać z twojego atlasu. Mój, to atlas świata, sto trzydzieści stron, za ciężki do dźwigania...

Po godzinie wyszedł z atlasem pod pachą, w każdej kieszeni miał po trzy grafsztyny, w ręku magnes, któremu trzeba było „dodać mocy“.

65

Page 66: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Odtąd przychodził codziennie. Czarne siostry patrzyły na niego tak, jakby był trędowaty, zięba milczała, kiedy się zjawiał. Nosił pantofle gimnastyczne Jonsa, zagarnął jego atlas, śpiewnik, obsadkę, ołówki.

Nie był drugim wcieleniem Jonsa, lecz pasożytem wysysającym krew.

W klasie poważanie Jonsa malało. Nawet Charlemagne patrzył zaniepokojony na ową osobliwą parę. Jons tymczasem ostrożnie zebrał wieści o ojcu Chuchollka. Okazało się, że był pisarczykiem u jakiegoś pokątnego doradcy, a niektórzy widywali go rankiem w rynsztoku.

Tymczasem Jons zaczął śnić o Chuchollku. Śnił mu się ogołocony ze sprzętów pokój, wyklejony zielonkawą tapetą z ciemnymi dziurami nad listwą podłogi. Lampa świeciła mdło, tak jakby znajdowała się na dnie morskiej głębiny. Ale nie było jej widać. Jons stał bez tchu i rozglądał się dookoła. W dziurach coś szeleściło, nie było jednak wiadome w której. Potem wypełzło coś wieloczłonowego, ciemnego i bezkształtnego. Zbliżało się do Jonsa. Jons biegł. Tamto biegło szybciej.

Zapędziło go do kąta. Rozwarte kleszcze zamknęły się z upiornym chrzęstem. Jons krzyknął, że aż zięba zaczęła się trzepotać przerażona, a czarne siostry zaszeptały za kotarą.Jons podlegał Chuchollkowi przez pół roku i nieustannie czuł na gardle ucisk jego grubych, pozbawionych paznokci dłoni. Nie mógł się od niego wyzwolić.

Mogło się wydawać, że w krwi Jonsa wzięła górę krew pańszczyźnianego chłopstwa. Trzykrotnie stawał przed drzwiami Charlemagne'a i trzykrotnie zawracał. Miał życie całkiem zatrute i nie potrafił wydalić trucizny z organizmu.

Wiosną wybrali się na pierwszą szkolną wycieczkę. Chuchollek uczepił się Jonsa jak rzep. Zaszli do pewnej leśniczówki. Za ogrodem płynął potok i nad nim to Chuchollek złapał kreta. Nad potokiem stało wiadro, które Jons musiał napełnić wodą. Następnie Chuchollek wrzucił kreta do wiadra i patrzył, jak walczy o życie. — Przestań! — powiedział Jons i trącił wiadro. Chuchollek gwizdnął przez zęby i uderzył go pięścią pod brodę. — Zostaw to! — krzyczał Jons rozpaczliwie, ale tamten znów zagwizdał i pochylił się nisko nad wiadrem.

W tej samej chwili Jons poczuł się wyzwolony. Rzucił się na dręczyciela zwierząt tak nagle, że upadli. Jons, Chuchollek i wiadro. Jons dostrzegł pod sobą szeroką twarz, na której wystąpiły białe plamy gniewu i uderzył. Chuchollek gryzł i drapał. Jons bił, aż tamten przestał się ruszać.

Charlemagne oderwał Jonsa od leżącego. Twarz nauczyciela była blada z gniewu i zgrozy, ale Jons tego nie dostrzegł. Widział tylko czerwonawą mgłę. — Otruł mnie! — krzyknął — to on mnie otruł! — i upadł u stóp nauczyciela.

Dobrze się stało, że był to Charlemagne. Podniósł Jonsa i popatrzył na Chucholłka. — Marsz do domu! — powiedział krótko. Widzieli, jak powlókł się wzdłuż ogrodowego płotu, ręce wsadziwszy w kieszenie.

Sposobem trzymania ramion i przysadzistego karku objawiał butę i szyderstwo, lecz był pokonanym tyranem. Zdetronizowanym. Wlókł jeszcze opończę, rynsztunek i spiesznie

66

Page 67: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

zagarniętą zdobycz, może mógłby jeszcze odwrócić głowę po to, by wykrzyczeć przez ramię groźbę powrotu, lecz był zdetronizowany, pozbawiony kolców i władzy.

Charlemagne zabrał Jonsa do domu. Była tam kobieta w jasnej sukni i dwie córki, które okazały mu współczucie. Położono go w gabinecie na starej, skórzanej kanapie i okryto kocem. Kobieta spuściła zasłony, położyła mu dłoń na czole i powiedziała, by spał. Zostanie aż do wieczora.

Jons nie chciał spać. Serce tłukło mu w piersi młotem. Niczego jeszcze przecież nie wyjaśnił, więc może uważali go za szalonego lub za mordercę? Ale miły był spokój, zmrok i sięgające wysoko długie rzędy książek. Ulicą przejeżdżał wóz, końskie kopyta stukały równomiernie.

Zupełnie jak podkute obcasy butów Jonsa. Westchnął głęboko kilka razy i jednak zasnął.

Kiedy się obudził, było już ciemno. Przez zasłony przenikało światło latarni, a pokój był pełen cieni. Był również Charlemagne. Siedział w kącie w głębokim fotelu i palił papierosa. — Teraz, Jons, opowiadaj — rzekł.

Gdy chłopiec skończył, nauczyciel zapalił światło i usiadł koło niego na kanapie. — To się już skończyło — powiedział. — Odejdzie i więcej go nie zobaczysz. Z ciebie też się wyniósł. Wypędziłeś go. Bądź więc spokojny. Pierwszy raz widziałeś zło, zło zaś posiada ponurą i tajemną moc. Trzeba je wypalić, a ty właśnie tego dokonałeś. Chcę ci, Jons, powiedzieć, że jesteś nazbyt nieśmiały. Żyłeś przy mielerzu trochę jakby nie na tym świecie. Powinieneś był przyjść do mnie, tak jak chodziłeś do dawnego nauczyciela. Dla ciebie, Jons, zawsze znajdę czas. Dobrze, iż trafiłeś do naszej szkoły. Wszyscy jesteśmy starzy, zmęczeni, syci. Wszyscy. Przyjdzie czas, że ty i tobie podobni staną się nam bardzo potrzebni. Jeszcze tego nie rozumiesz, ale kiedyś wspomnisz moje słowa. Przybywasz z lasu, a z lasu zawsze przychodziło do nas dobro. Nie przyjmuj nic z tego, co ci tu pokazują jako cudowności. To, co posiadasz, jest lepsze. Ucz się, ale się i nie oduczaj.

Nie stań się mieszczuchem, nie drwij, nie chełp się. Masz dobrą krew i powinieneś ją zachować.

Z Jonsa spadł cały ciężar. Przestał czuć się samotny, bo oto dopuszczono go do świątyni. Będzie czynił to, czego się po nim spodziewają.

Pozostał do wieczora, podziękował, a potem jak nowo narodzony wrócił do swej izdebki, gdzie cichutko poćwierkiwała zięba.

Od tej pory było mu lżej. Poznał zło i teraz małe ludzkie złośliwości nie dotykały go tak jak przedtem. Pokoik z wysokim murem za oknem też nie wydawał się już pozbawiony powietrza i światła.

Poprzednio żył niby w sztolni, a piersi jego przytłaczała ziemia. Po tym co zaszło, nawet taka izdebka mogła uchodzić za raj. Oczywiście słoneczny blask nie docierał do niej wieczorem, ale z tego powodu nie uważał czarnych sióstr za oszustki. Obecnie innymi oczami spoglądał na ich byt.

Stara pani Holstein była wdową po urzędniku niskiej rangi, a po jego śmierci, spostrzegłszy, że córki nigdy nie będą wdowami, postanowiła utrzymać się z prowadzenia pensji. Wbrew

67

Page 68: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

obawom powiodło się. W tym czasie cały kraj opanowała ambicja, szkoły były przepełnione i wielu szarych ludzi postanowiło, że synowie muszą ich przerosnąć. Tak więc i pensja pani Holstein zawsze była pełna, ale Jons dostrzegł, iż był to ciężki kawałek chleba. Dzień pełen był gwaru i kłopotów, noc pełna znużenia i trosk. Widok tak dużej liczby młodzieży i niewesołe widoki na własną przyszłość sprawiły, że siostry znienawidziły się wzajemnie i coraz bardziej gorzkniały. Były tak wysokie, że chyba tylko jakiś olbrzym odważyłby się je poślubić, ale nie tylko wzrost wykluczał możliwość ich zamążpójścia.

Kiedy Jons wracał do swej izdebki, lub ją opuszczał, słyszał często za kotarą zacięte spory nieszczęśnic, wydeptywane obelgi i obraźliwe wyzwiska. Raz był świadkiem, jak rzuciły się na siebie niczym nieszczęsne furie, drapiąc się i szczypiąc. Matka żałosnym głosem przypominała pamięć ojca i wołała, co by on też na to powiedział. Widok był przerażający.

Pan Holstein nie musiał oczywiście nic mówić, ale Jons był bardzo przestraszony, potem zaś ogarnęło go współczucie. Wyobraził sobie, co by to było za przedstawienie dla innych, był już jednak na tyle dorosły, żeby zrozumieć, iż wszystko to było smutne, a nie wesołe.

Z nagłym przypływem miłości pomyślał o własnej matce i o siostrach oraz o tym, że wiele jeszcze będzie musiał doświadczyć, zanim zdoła „poruszyć“ cały ten zagmatwany świat. Uprzytomnił sobie ponadto, że wówczas, podczas ostatniego zajścia z Chuchollkiem, rozpaliła się w nim matczyna zapalczywość, że jest więc nosicielem nie tylko ojcowskiego dziedzictwa, ale posiada również cząstkę nieprzeniknionego, mrocznego i niezgłębionego jestestwa matki.

Stał się jeszcze cichszy niż przedtem. Nie znosił czyjejkolwiek dłuższej obecności w izdebce i zacisnąwszy zęby wziął się do nadrabiania tego, co zaniedbał przez ostatnie półrocze. Teraz mógł czytać wszystkie książki posiadane przez Charlemagne'a i aczkolwiek ciągle jeszcze rozumował powoli, zapamiętywał każde słowo, a wiedza nawarstwiała się w nim jak drewno układane w mielerzu i czekające póki nie zacznie się żarzyć.

Od początku zimy nie był zresztą tak samotny jak dotychczas. W jednym z dalszych pokoi pensji, który został dobudowany później i do którego szło się przez ciemny korytarz, mieszkał jedyny w owym chłopięcym państwie student. Była to osobistość ciesząca się niemałym szacunkiem, żyjąca własnym życiem, otoczona legendą i nosząca w potocznej mowie pensjonariuszy imię „Jumbo“. Jons spotkał go parę razy na schodach, więc wiedział, że jest to niewysoki, trochę już otyły mężczyzna z zamyślonymi, smutnawymi ustami.

Okulary przysłaniały przyjazne, jakby nieobecne oczy. Mówił ,.dzień dobry“ nie patrząc nawet na Jonsa. Zdawało się, iż żyje w jakimś szczególnym świecie, w którym istniały zapewne określone troski oraz radości, lecz i nieco kpiny a także zamierzonej obojętności.

Jonsowi zdawało się, że Jumbo powinien zostać wkrótce wybitnym uczonym, albo osobą urzędową administrującą jakimś miastem lub okręgiem.

Pewnego popołudnia, już o zmierzchu, znów spotkali się w bramie.

Podał pierwszy śnieg, więc wyszli na dwór, by nań popatrzeć. — Tak, malutki — rzekł Jumbo przecierając okulary chusteczką — teraz w domu też pada i oto nadchodzi tęsknota. Chyba się nie mylę?

68

Page 69: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Założył okulary, otoczył ramieniem barki Jonsa i wyszedł z nim na schody. — Na Chuchollka także będzie padać — ciągnął. — Zawsze pada zarówno na sprawiedliwych jak i na niesprawiedliwych.

Chciałbyś, żeby Chuchollek zmarniał pod śniegiem?

— Nie, już nie — odparł Jons. — Ale skąd pan o tym wie?

— Ach, malutki, o tobie wiem dużo. Żyję w swej budzie niby pająk w sieci i czuję, jak się poruszacie. Słyszę też stukot twoich solidnych obcasów i wówczas wydaje mi się, że jestem w domu. Inni to statyści, wiesz?

Statyści nauki. Ale ty. jesteś poczciwy. Przybywasz z lasu i będziesz kimś. Pastorem lub landratem, albo kimś z tego gatunku. I wiem, że nie chcesz nim zostać po to, by osiągnąć tytuły i pobory, ale po to, by pomagać ludziom. Dostrzegam to w twoich oczach. Ale niełatwa to droga, braciszku... niełatwa...

Dyszał gwałtownie, gdyż schody były strome, wsadził klucz do zamka. Był jedynym, który posiadał klucz. — Zajdź jeszcze na chwilę do mnie — powiedział — i opowiedz mi, braciszku, o swoim mielerzu.

A że pada śnieg, przyrządzę poncz.

Tak to Jons wstąpił do królestwa Jumby. Było tam przyjemniej niż w izdebce: dużo książek, stara otomana i piecyk, w którym płonął ogień. Jumbo nie miał światła gazowego, lecz naftową lampę.

Zasunął zasłony, nabrał wody z kociołka stojącego na piecu i zaczął szperać wśród stojących na dole w szafie butelek. Jonsowi wydało się, że butelek jest bardzo dużo.

Jons dziękował, lecz i tak do jego szklanki dostało się parę kropli z butelki. — Pij, od tego się nie przewrócisz — rzekł Jumbo. — Mój ojciec jest restauratorem w . małym miasteczku, a wszyscy synowie restauratorów piją. Ja również. Trochę dlatego, trochę z innych powodów.

Życie nie jest nazbyt piękne, jeśli mu się z bliska przyjrzeć i dlatego też, by ludzie nie pozabijali się do ostatniego, wynaleziono coś takiego jak zaświaty.

— A niedobrze jest być studentem, panie Jumbo? — zapytał Jons zmieszany. — Uczyć się wszystkiego co możliwe? Potem zaś zaprowadzić sprawiedliwość na roli?

Jumbo odjął szklankę od ust i spojrzał na Jonsa krągłymi, zatroskanymi oczami. — Coś powiedział, braciszku? Zaprowadzić sprawiedliwość na roli? Skąd ci się to wzięło?

— Od ojca. A napisane jest u proroka Izajasza, w rozdziale trzydziestym drugim.

— Widzisz? I co, nie wiedziałem, że chcesz zostać naprawiaczem świata? Wszyscy, którzy karmią, się Starym Testamentem, i którzy żyją w lesie, mają takie oczy jak ty.

Przychodzą do miasta i dają się nadziewać wykształceniem. Kiedy zaś się dowiedzą, że nie jest to cynober, lecz łajno — jak mówi się u nas w domu — zaczynają wierzyć, że wszelka

69

Page 70: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

mądrość spłynie na nich dopiero na uniwersytecie. Ale kiedy przekonają się, że i tam jest łajno, a nie cynober, zaczynają pić poncz tak jak ja.

— Ależ panie Jumbo...

-— Posłuchaj teraz, braciszku. Na ziemi jest niewielu panów, rozumiesz?

Ja zaś nie jestem żadnym z nich. A że ty jesteś pierwszym uprzejmym młodzieńcem, którego poznałem, mów mi po prostu Jumbo. Powtarzaj też spokojnie słowo „czy“. To dobre słowo i sądzę, że z nim na ustach umrzemy. Ale śmierć, dobra kuma, nie będzie się tym zbytnio przejmować.

— Kim pan chce zostać... Jumbo?

— Ja? Widzisz, chciałem być pastorem, prawdopodobnie tak jak i ty.

Mój ojciec to restaurator, bo i jego ojciec był restauratorem, a pije, bo i ojciec też pił. Ale kiedy ma w czubie, idzie do swego pokoiku, płacze, zanosi do Boga modły i przeklina klientów. Taki to restaurator, widzisz? W Rosji takich niemało, ale u nas - to rzadkość. Jest grzeszny i wie, że jest taki. Dlatego miałem zostać pastorem. „W imię boże“ powiedziałem i usiłowałem nim zostać. A potem wszystko się skończyło. Wiedz o tym, Alma Mater jest sama w sobie pocieszną kwoką, ale dopiero pisklęta, które wysiaduje na wydziale teologii to prawdziwe okazy. Bo teologia to nauka, rozumiesz? To nauka!

Hebrajski, greka, łacina, seminaria, egzaminy, profesorowie i studenci, kolegia i ćwiczenia. „Na początku było słowo, a ono słowo było u Boga, a Bogiem było słowo“. Przypominasz sobie? Lecz, miły Boże!

Chrystus swoich uczniów wybrał spośród rybaków, zaś miłosierny Bóg wybiera obecnie sługi spośród maturzystów. Zastanawiałeś się już nad tym, braciszku, że duszpasterzom będziesz mógł zostać tylko wówczas, kiedy zdasz maturę? I do tego w gimnazjum humanistycznym?

Znów napełnił szklankę wrzątkiem i wyjął z szafy drugą butelkę. Potem nabił wielką fajkę tytoniem wydobytym ze świńskiego pęcherza i zapalił, a Jons pomyślał, że wygląda jak Bóg siedzący na obłoku.

— A teraz? — zapytał przygnębiony.

— Teraz? Studiuję prawo, braciszku. Potajemnie, bo ojciec ciągle jeszcze wierzy, że kiedyś stanę na ambonie w jego kościele. Ale wydaje mi się, że po roku będę studiował medycynę i w końcu przy niej pozostanę. Bo to z twoją sprawiedliwością na roli, to też nie cynober, malutki. Gdy zostaniesz sędzią, przydzielą ci mizerny sąd powiatowy w jakimś miasteczku i tyle będzie tej twojej roli. Będziesz, braciszku, ustanawiał prawa? Dawno tu uczyniono. Będziesz służką pilnującym trybów wielkiej machiny i tyle. A gdy zostaniesz lekarzem w tamtym waszym leśnym zakątku, nie będą cię krępowały gotowe prawa.

Będziesz miał tylko własne ręce, oczy i czyste serce. O ile uda ci się je zachować w salach wykładowych i w klinikach, co wcale nie jest takie proste, braciszku. Jons słuchał. Lampa rzucała jasny blask na ponurą narzutę na stole. Regały z książkami tonęły w mroku, po twarzy Jumby niby gęsta mgła snuł się błękitny, tytoniowy dym. Na dworze padał śnieg. Pan Stilling

70

Page 71: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

na pewno również siedzi przy lampie i rozmyśla o sprawiedliwości. Jons słyszał gwar dochodzący z oddali, z dużego pokoju pensji, i wydało mu się, że student wwiódł go do wnętrza jakiejś góry, wprowadził w czarodziejski świat, o którym niczego dotąd nie wiedział, — Nie myśl tylko, braciszku, że jestem leniwy — mówił Jumbo. — Nie jestem. Jestem nawet bardzo pilny, a popijam tylko wieczorami, żeby zapomnieć o wszystkich spowszedniałych gębach. Również dlatego, że jestem synem restauratora. Teraz zawsze możesz wpaść do mnie na chwilkę, słyszysz? Widok twoich oczu dobrze mi robi. Kiedyś i ja miałem takie oczy, a może i mój ojciec miał takie... Świat nie jest najkorzystniejszym obiektem dla naszych oczu i w tym, że zamyka się je po śmierci, jest zapewne zawarta wielka mądrość. Teraz opowiedz, braciszku, o swoim mielerzu, o tym, jakim człowiekiem jest twój ojciec czytujący proroka Izajasza. Dziwni ludzie żyją w tych waszych lasach i chętnie o nich słucham. Wiesz, pachną chlebem oraz dymem i są przekonani, że Bóg ma siwą brodę.

Jons opowiadał, ale poza własnymi słowami ciągle słyszał echo głosu Jumby. Echo słów, które nie budząc goryczy odczarowały dotychczasowy świat. W szkole nie mówiono o takich sprawach i tylko Charlemagne napomknął raz o nich wspominając o swoich książkach.

W szkole mówiono dużo o „ideałach“, a dla Jonsa było to wielkie słowo, chociaż tylko słowo. Sądził jednak, że jest jeszcze zbyt mały, by je pojąć. Teraz wydało mu się, że łagodnooki Jumbo wie o świecie więcej niż profesorowie z siwymi brodami. Możliwe, że sam nie posiada ideałów, ale chce pomagać żyjącym w lasach ludziom. Zrezygnował z niesienia sprawiedliwości na rolę, ale pragnie nieść ludziom zdrowie, koić ich cierpienia i kto wie, czy nie jest to bardziej potrzebne niźli sprawiedliwość.

— Nie mogę już dalej opowiadać — rzekł niespodziewanie Jons.

— Muszę zastanowić się wpierw nad tym, co pan mi powiedział.

— Widzisz, braciszku, przecież wiedziałem, że warto z tobą zacząć.

Po państwowych egzaminach mało się już myśli na wszystkich wydziałach. Ale ty jesteś małym Faustem i chcesz „przypiąć sobie orle skrzydła“. Kilka spośród szarych postaci już poznałeś: niedostatek, troskę i nędzę. Poznasz i ostatnią, braciszku. Wszyscy ją poznamy.

Nie powinieneś się jednak jej bać. Ty nie... i przyjdź znów, braciszku.

Skinął ręką i Jonsowi wydało się, że Jumbo, młody, nieco otyły prorok, spoglądający na swego małego adepta z szyderstwem i miłością, pogrąża się coraz dalej i głębiej w błękitnej mgle.

7

Tej samej wiosny, podczas której Jons opuścił dom pod starym klonem i pojechał z panem Stillingiem do miasta, leśnicy z rozległych lasów otaczających jezioro stawali przy pierwszej lepszej spośród wiekowych, sosen rosnących przy drodze i przyglądali się, jak szarawobiała ćma z ciemnymi paskami na skrzydłach sadowi się w szczelinie brunatnej kory i trwa w bezruchu. Brali owada do ręki, oglądali i rozgniatali końcem buta. Tu i ówdzie znajdowali następne i zabijali je w ten sam sposób.

71

Page 72: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Kiedy nadeszło lato, przestali się jednak tym trudzić. Na wszystkich pniach siedziały tuziny, a nawet setki owych niepozornych stworzeń.

Furkotały wokół naftowych lamp na odkrytych werandach leśniczówek, szarym pasmem zalegały brzeg jeziora, były niczym plaga egipska. A potem powoli znikły. Lecz we wszystkich lasach prowincji wiedziano, że nadeszła śmierć. Ów mały, niepozorny motyl nazywał się mniszką i on to był właśnie śmiercią lasu.

Mieszkańcy Sowirogu, tak jak setki i tysiące ludzi z innych wsi, wynurzali się wieczorem z lasu niby ze smolarni. Na plecach nieśli dziwaczne zbiorniki, z których wychodził wąż i z nimi to krążyli wokół sosen oraz świerków wyciskając z wylotu węża szeroki na dwa palce, kleisty, czarny pasek oblepiający drzewo tam, gdzie na wysokości piersi została wygładzona kora. Był to pierścień ze smoły, która miała uniemożliwić gąsienicom, szkaradnym dzieciom niepozornej mniszki, dostanie się po pniu do góry i pożarcie igieł.

Miała zapobiec, ale nie zdołała. Hojna rozrzutność przyrody drwiła z ludzkich poczynań. Każda mniszka miała więcej dzieci niż od początku świata urodziły ich wszystkie grzeszne zakonnice żyjące na ziemi. W ciągu następnego roku na kleistych opaskach zginęły miliony gąsienic, lecz nowe miliardy pełzając po ich zwłokach zna lazły przecież właściwą drogę ku wierzchołkom drzew i podjęły śmiercionośne dzieło. Żywiły się igłami i ktokolwiek w cichy letni dzień stawał nasłuchując pod wyniosłymi konarami, mógł przejęty zgrozą usłyszeć, jak umiera las. Całą przestrzeń wypełniał cichy, nieustanny szmer. To odchody gąsienic bez przerwy spadały na trawę. Potem, po pewnym czasie, na koronach drzew pojawił się brunatnoczerwonawy odcień rozprzestrzeniający się i wypierający resztki zieloności. Potem on sam opadł na ziemię i las stał się upiornie nagi, pusty i umarły na przestrzeni wielu mil. Tylko liściaste bory ostawały się na kształt wysp. Nieprzeliczone ptaki zlatywały się do suto nakrytego stołu, a trawa u stóp drzew wybujała tak wysoko, że mogła skryć człowieka.

Był to znak z niebios. Czaja mówił o końcu świata, ludzie z Sowirogu stawali rankiem przed domami i patrzyli na drugi brzeg jeziora, gdzie rozciągała się główna trasa śmierci, jakby sprawdzając, czy też drzewa nie legły przez noc na ziemi i ciemności nie zapanowały nad wodami.

Lecz drzewa stały szare, wyłysiałe, ogołocone. Niedługo wszakże, administracja leśna bowiem postanowiła zrąbać wszystkie chore lasy, by w następnym roku zagłada nie rozprzestrzeniła się jeszcze bardziej.

Ludzie z Sowirogu wyostrzyli siekiery i piły, Jakub wytyczył miejsce pod drugi mielerz, a Gogun postanowił dać wsi kościół. Bóg zesłał mniszkę, by umarły lasy, lasy zaś umarły po to, by Sowiróg i nowy pastor otrzymali kościół.

Gogun często się upijał, a do jego plecionej kobiałki trafiało nieraz to, co nie ze wszystkim do niego należało, lecz był pobożny jak wszyscy Gogunowie. Gdy siedział w kościele i organy wypełniały przestrzeń dźwiękami, w oczach stawały mu łzy. Był grzesznikiem i wiedział o tym, a ponieważ wiedział, był pobożny. Żona obijała mu plecy kamieniem i to też było słuszne. Była namiestniczką Boga, więc kiedy Bóg nie miał czasu zwracać na niego uwagi, owijała kamień chustką i tłukła. Wszyscy Gogunowie mieli porządne żony.

72

Page 73: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Ojciec Goguna był sławnym kłusownikiem, on sam natomiast był Żurawcem. Latem, gdy żurawie wywodziły młode z niedostępnych bagnisk nad jeziorne łąki, Gogun dni i noce spędzał w lesie. O żurawiach wiedział więcej niż wszyscy leśnicy razem wzięci i mało było lęgów, z których nie pojmałby młodego ptaka.Zresztą chwytał nie tylko żurawie. Jednak nawet zło, które czynił, w jego wykonaniu wyglądało tak niewinnie i wesoło, że nikt się nań nie oburzał. Jeśli Korsanke musiał go czasem zabrać do aresztu, czynił to oględnie. i jechał powoli, by przysłuchiwać się opowieściom Goguna. Sędzia powiatowy kiwał doń głową, a w szarym domu uśmiechano się, kiedy zjawiał się tam Gogun. Był dobrym człowiekiem, który jednak od czasu do czasu musiał grzeszyć, po cóż bowiem byłyby grzechy na świecie, gdyby ich nie popełniano? Zesłał je Bóg, który jest mędrszy od wszystkich powiatowych sędziów.

Gogun wyostrzył siekierę i piłę, a nocami długo leżał nie mogąc zasnąć i rozmyślał. Nad brzegami jezior powstały nowe tartaki wybudowane śpiesznie i niestarannie. W nich to miano przecierać zrąbane lasy. Potem powinny były zniknąć. W tartakach pojawiło się wielu ludzi o nowych nazwiskach, co to przybyli z obcych prowincji. Były to zapewne ciemne typy, lecz skarb państwa nie mógł nazbyt szczegółowo pytać o ich reputację. Rosłyby przecież sterty drewna, mógłby się pojawić kornik i dlatego trzeba było zadbać, by drewno zniknęło jak najszybciej.

Gogun kręcił się wokół tartaków, tu zamienił słowo z brygadzistą, ówdzie z maszynistą lub zarządcą, opowiadał różne historyjki, wyśpiewywał piosenki, grał na harmonii i po kilku tygodniach wiedział wszystko. Wszędzie były tartaki pracujące dla godziwego zysku i nie interesujące się tym, skąd drewno pochodzi. Drewna było tyle, ile kamieni w glebie, więc im szybciej znikało, tym było lepiej.

Gogunowi spadł z serca kamień, więc się upił. Udałoby się też oczywiście, gdyby we wsi każdy pień unieśli na wysokie kozły i cięli długą piłą. Jeden stanąłby na pniu, drugi położyłby się pod nim z ochronnymi okularami na oczach. Byłaby to jednak praca ciężka i zszedłby na niej rok, a każde dziecko, nie mówiąc już o dorosłych, widziałoby, co się dzieje i mogłoby stawiać głupie pytania. Szczególnie dorośli stawiają zawsze głupie pytania. W ten zaś sposób nikt nie będzie pytał, dopóki się nie skończy. Również w tartakach przebywa miłosierny Bóg.

Brakowało jeszcze tylko dwóch pomocników, gdyż bez nich nie mogło się udać spławianie. Pomocnicy powinni być pobożni i pijący, musieliby też umieć trzymać język za zębami. Pobożność konieczna była po to, by kraść, pijaństwo, by móc ciężko pracować. Gogun i nad tym zastanawiał się długo, gdyż nawet jedno słowo wypowiedziane w niewłaściwym miejscu mogło wszystko popsuć. W końcu doszedł do wniosku, że powiedzie mu się z Daidą i Gonsiorem.

— Co powiesz bratku na to, że moglibyśmy mieć kościół? Taki zwyczajny, drewniany z trzcinowym dachem?

No co?

Daida odjął od ust butelkę i spojrzał na Goguna.

— Nie zbuduje go państwo ani powiat, lecz my sami.

Miłosierny Bóg zesłał mniszkę, więc kto ma uszy, niechaj słucha.

73

Page 74: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Daida już słuchał. Na takie sprawy był szczególnie wyczulony.

— A przetarcie? — powiedział.

— Tak, bratku, przetarcie... Czy nie sądzisz jednak, że składnice większość pni wrzucą do jeziora, żeby nie dobrał się kornik? Gdyby jeszcze nad jeziorem znaleźć jakiś tartaczek, jeden tu, drugi tam, a przecież mówiło się z ludźmi, pogadało się z nimi... oni tylko czekają na drewienko od mniszki i od bozi... co o tym myślisz?

— Przetarcie będzie kosztować?

— Znajdzie się pieniądze, bratku, wszystko się znajdzie. Czasem przyjmą zająca, czasem sadzyk raków, to znów coś większego...

— Wtedy pozostałoby...

— Słusznie! Tylko spławianie. Mało będzie snu w tym roku, bratku.

Za to będzie sława i zaszczyty. Znajdziesz się w radzie kościelnej, a może dostaniesz order ładniejszy niż pętlica Korsankego!

— Ale reszta, całe urządzenie wnętrza, bracie... sporo tego trzeba.

—- Wyprosimy, bratku. Jak Już będzie drewno, wybierzemy się w podróż z listą, którą podpisze pan pastor. „Łaskawa paniusiu, w imieniu ubogiej gromady Sowiróg, która chce sobie zbudować kościół...“ chciałbyś więc, bratku?

Daida chciał i Gonsior też chciał. Gogun utrzymał zwierzchność, sprawował również ogólne kierownictwo i zajmował się planowaniem.

Był opętany kościołem. W sercu w przedziwny sposób pomieszała mu się pobożność z lękiem oraz ochotą na dobry figiel i smak niebezpieczeństwa. Pracował pilnie jak zazwyczaj, lecz wieczorami gnało go coś nieustannie wokół brzegów jeziora. Trzeba było wiele przemyśleć, o wiele skrycie wypytać, wiele przewidzieć...

Dopiero kiedy z bindugi naprzeciw Sowirogu stoczono do jeziora pierwsze okorowane pnie i pozostawiono je tam gromadząc w wodzie całe lasy, nie strzeżone i nie przeliczone, znów zaczął śpiewać.

Przeczekał nów, przespał cały dzień i całą noc, a potem z Daidą i Gonsiorem zabrał się do roboty.

Przez noc nigdy nie zdołali zabrać więcej jak jedną tratwę, bo pnie były gładkie i obracały się w wodzie. Zanim więc je powiązali i odczepili od innych, przemijała połowa nocy. Uczyli się jednak szybko. Wyzbyli się pierwszych błędów, łazili po pniach na bosaka, w ciemności wyglądali jak koty i jesienią potrafili płynąć po jeziorze z trzema tratwami naraz uwiązanymi jedna za drugą. Zmieniali miejsca, z których brali drewno, zmieniali tartaki i gdy nadeszły pierwsze śnieżne zawieje, Gogun orzekł, że już wystarczy. Jeśli trochę zabraknie, doda pan von Balk.

74

Page 75: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Gogun schudł, żona nie szczędziła mu uwag, lecz on machał tylko ręką. — Dla miłościwego Boga, mateczko — mówił radośnie.

— Wszystko dla miłościwego Boga!

Zimą z wszystkich stron świata pościągali kamienie na fundament.

Sanie mieli dobre. Konik Goguna nie pytał, skąd bierze się owies, a zdumiona wieś patrzyła, że tych kamieni piętrzących się u stóp wzgórza nad jeziorem było coraz więcej. Gogun nadmieniał z uśmiechem, że chce wokół swojego pola zbudować wysoki mur, by diabeł nie mógł rozsiewać na roli chwastów. — Diabeł sam cię porwie, zanim tego tu uniesiesz — powiedziała wdowa Kroll i kopnęła czubkiem buta największy głaz.

— Matuchno — rzekł Gogun — kiedy strawi ciebie, długo o jedzeniu nie pomyśli.

Na wiosnę Gogun poszedł do pastora. Choć pastora opuściła żona, wieś nie patrzyła na niego inaczej niż przedtem. Nazywało się to, że nie służyło jej jeziorne powietrze, ale ludzie mrugali do siebie porozumiewawczo, pastor zaś bez żony stał się im o wiele milszy.

Trudno jednak powiedzieć, by był weselszy. Ciągle jeszcze prawił takie kazania, jakby był więźniem lub zasypanym w kopalni. Poza tym, że ukazał jak ponure jest jego własne życie, nie dał im żadnej pociechy. Było to jednak więcej niźli kiedykolwiek doznali od jakiegoś pastora czy przedstawiciela zwierzchności. Zawsze myśleli, że tam gdzie kończy się wiejska nędza, zaczyna się promienne niebo, teraz jednak spostrzegli, iż dla pastora było ono jeszcze bardziej mroczne niż dla nich. Zrazu sądzili, że wynika to z tego, iż Agricola jest samotny, nie ma żony ani dzieci, że jest sam w dużym domu, w którym i służąca przestała śpiewać, i w którym tylko świerszcze cykały przy popielniku. Potem jednak zauważyli, że i pastor nie wie, jakie zamiary wobec niego i wobec wszystkich ma Bóg. Dalecy byli od tego, by mieć mu to za złe, im również nie zawsze to było wiadome.

Nie mówili też, że pastor utracił wiarę, tylko że Bóg opuścił go na chwilę. Ale takiego człowieka jak Stilling, który wiedział o wszystkim co działo się we wsi, który wiedział również co działo się w sercu pastora, ogarniało wzruszenie, gdy widział, jak gmina usiłuje pastora pocieszać. Była to najuboższa z wszystkich gmin, jakie pastor kiedykolwiek posiadał, ale żadna dłoń nie sięgnęła tu po kamień, choć wokół leżało mnóstwo kamieni.

— Miłosierny Bóg zawsze jakoś pomógł, panie pastorze — mawiał Michał Gogun — pomoże więc i teraz. — Wyglądało to na tanią pociechę, taką jakich pastor nigdy nie wygłaszał, ale mówiący nie zwracał się bynajmniej wprost do pastora. Wypowiadał te słowa, kiedy była mowa o gradobiciu lub nieurodzaju, ale Agricola i tak dobrze wiedział, że były one przeznaczone dla niego. Wzruszyło go to bardziej niźli wszystkie wyrazy współczucia, jakie przyjął kiedykolwiek, lecz podczas obchodu domostw nieraz stawiał sobie pytanie, jak długo gmina ma prowadzić go za rękę, by go wywieść z mrocznego padołu. Wszystko byłoby dobrze, gdyby był tu osiadł jako duszpasterz, człowiek przesiadujący u wezgłowia chorych lub taki, który przemawia do zdrowych, gdyż więcej niźli oni wie o świecie i ludziach, ale nie jako boży sługa niczego o Bogu nie wiedzący.

Spośród wszystkiego, co może dać człowiek, najwyższą wartość ma chleb i choćby odrobina pociechy, o ile dawane są z miłości i w porywie czystego serca. Chleb i pociecha są tak wiele warte, że należą do kręgu spraw ziemskich, że są związane z istotą życia, że są

75

Page 76: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

podporządkowane regułom ogólnie znanym i sprawdzonym. Jeśli wynosiło się je ponad ten świat i zawieszało wśród gwiazd, niedostrzegalnych i nigdy nie widzianych, przestawały sycić i koić.

Chleb, który pastor dawał dzieciom Bojara, wówczas kiedy ich ojciec przepijał to, co im się należało, razowy, pachnący chleb wypieczony w piekarniku pastora, sycił je. Płaczące uspokajały się, gdy głaskało się je po policzku. Cichły być może dlatego, że czuły, jak w opuszkach palców głaszczącego pulsuje bicie serca.

Ale kiedy chleba zabrakło, niemożliwe było nasycenie dzieci opowiadaniem o nakarmieniu pięciu tysięcy. Słuchały z szeroko otwartymi oczami, ale po chwili pytały, czy pan Jezus nie zawita również do Sowirogu i nie przyniesie im owych pięciu chlebów. Pastor wiedział, że nie zawita.

A kiedy już nie o łzy szło, lecz o milczącą, odrętwiałą rozpacz, z jaką Gina Bojar spoglądała na łóżeczko najmniejszego spośród swoich dzieci, które odeszło w wiekuisty mrok, nie dość było pogłaskać ją po przedwcześnie zmarszczkami pokrytym policzku i mówić, że dał je pan i on je również zabrał, że przecież spotka je znów w Złocistym Mieście. O takim spotkaniu nikt nic nie wiedział, nikt tego nie doświadczył, więc i Gina w takiej chwili nie mogła w nie uwierzyć.

Gdyby zapytała pastora, skąd o czymś takim wie, mógłby jedynie odrzec, że w to wierzy. A przecież nawet tego nie był w stanie powiedzieć.

Wyższego rzędu chleb i pociecha przeznaczone były dla tych, którzy wierzyli. Tacy jednak nie potrzebowali pośrednictwa pastora. Znajdowali się w stanie łaski, a łaska nie wymaga ludzkiego pośrednictwa.

Ale reszta żyjących na tym świecie i nie bujających wśród gwiazd potrzebowała przede wszystkim chleba i przyodziewku. Nie postępowało się więc słusznie, jeśli przychodziło się do nich z pustymi rękami — a nieraz musiało się przyjść z pustymi — i skrywało się je wydumanymi obietnicami, które dawać łatwo, a których sprawdzenie było niemożliwe. Które były jak weksel na lepszy świat, weksel, jaki nietrudno podpisać, ale o którym się nie wie, czy kiedykolwiek zostanie wykupiony. Ten kto by taki weksel wystawiał nie mając pewności, że drugi świat jest czymś tak oczywistym jak izba, w której zasiada wśród głodujących lub jak ogień płonący na kuchennym piecu, przy którym ogrzewał sobie dłonie, byłby oszustem.

Mogła więc tu pomóc myśl, że nawet jeśli wszystko to okazałoby się jedną wielką ułudą i tak nikt by się temu nie sprzeciwił, bo wszyscy mają bielmo na oczach i obrócą się w proch. Że nigdy nie wystąpi przeciw takim słowom żaden oskarżyciel ani sędzia. Że można więc zwodzić, tak jak dorosły, który zwodzi dzieci, a potem zamyka się. w swoim świecie i śmieje się z tych dzieci, bo zapomniały o obietnicy, albo też z anielską cierpliwością czekają, by ukojono je nowym złudzeniem.

Słowo, które wyniesiono ponad czyny i nazwano wiarą, było grzechem.

Wiara nie wymagała żadnego działania, żadnego unaocznienia, żadnego dowodu. Wystarczała sama przez się. Zadowalała się tym, że wierzono słowom, które zostały napisane i objawione. Ci, co służyli bożej miłości, nie głodowali. Nie nakazano im, by rozdzielali chleb, który musieliby odjąć sobie od ust lub choćby i ukraść, jeśliby zaszła potrzeba. Nakazano im

76

Page 77: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

natomiast obdarzać słowem o chlebie, pozorem chleba i głosić, że słowo o chlebie to więcej niźli chleb. Że jest to chleb szlachetniejszy, duchowy pokarm przeznaczony nie dla doczesnego ciała ulepionego z gliny, ale dla tej jego cząstki, która nie zna głodu ani pragnienia, i która kiedyś zmartwychwstanie.

Pastor doznawał uczucia, że coś tu się nie zgadza. Wyczuwał to, nie modlił się bowiem z zamkniętymi oczami, ale miał je otwarte szeroko, aż do bólu. Na świecie zawsze była nędza i cierpienie.

Ongiś, przed dwoma tysiącami lat nie było tego ani więcej, ani też mniej niźli dzisiaj, a i Chrystus przekonał się, że nie wybawi świata od nędzy i cierpień. A pragnął. By tego dokonać, zawisłby na krzyżu tysiąc razy, płakał bowiem nad losem biednych. Lecz wybawić ich nie mógł. Był bożym synem, a nie mógł. I tak oto pozostało mu dla biednych tylko jedno: słowo. Słowo o raju, gdzie zostaną osuszone wszystkie łzy, słowo o sądzie, na którym ukarana zostanie wszelka nieprawość.

Tam znajdzie się to wszystko, czego zabrakło na ziemi i o co tak uporczywie błagali ubodzy: strawa i sprawiedliwość. Kiedy się pozyskiwało świadomość, że w to właśnie wierzą, w to, a nie w coś innego, mogło się zdarzyć, że człowiek aż do śmierci przebywać będzie swą posępną drogę nie przeklinając stwórcy ani też nie odwracając się od niego. Że kroczy tą . drogą radosny niczym więzień, do którego zapukano w ścianę i któremu szepnięto przez szparę w murze, że jutro pękną wrzeciądze, a więzienni pachołkowie zostaną osądzeni.

Dlatego mówiło się: „na początku było słowo“. To była ta kropla, która wpadała do bezmiernego kielicha goryczy i osładzała go. Kto zeń pił, łacno mógł uwierzyć, że najlepiej jest cierpieć i tylko cierpieć. Ten bowiem kto cierpiał najwięcej, miał zostać wynagrodzony najhojniej.

Taka wiara stała się wybawieniem. Istniały też i inne rodzaje wybawienia.

Można było nawet wyobrazić je sobie, ale nie można było ich urzeczywistnić. Nie wolno było działać. Przeciwko takiemu działaniu wystąpiłyby bowiem wszystkie ziemskie siły: cesarze, wojska, sędziowie i przemoc. Tylko słowo miało wolność, nie było bowiem dowodów na to, że jest oszustwem, gdyż nikt nie wrócił z zaświatów i nie powiedział, że raju nie ma. Przeciwko wierze mogła więc stanąć jedynie niewiara, zwątpienie, inne słowo. Ale słowo, które brzmiało słodko, zawsze odnosiło zwycięstwo nad gorzkim.

Do tego doszedł teraz pastor. Spostrzegł, że wszystkie wątki rozwikłały się i powróciły do punktu wyjścia. Tam gdzie początek cierpienia, był również początek słowa i jego ułudy. I w żadnej religii nie było inaczej. Całą okropność aktu stworzenia można było usprawiedliwić przypisując mu jakąś nieprzeniknioną mądrość i głosząc, że kiedyś ujawni się ona i odkryje znaczenie słów: „Błogosławieni, którzy cierpią, albowiem zostaną pocieszeni!“ Gdzież jednak spotkać rodziców, którzy mówiliby swoim niedorosłym dzieciom: „Bądźcie szczęśliwe, albowiem cierpicie“? Gdzież znaleźć w Sowirogu niewiastę, która chowając chleb do pudła powiedziałaby do dziecka: „Bądź szczęśliwe, że głodujesz, albowiem będziesz syte w raju“?

Gdzie znaleźć matkę, która powiedziałaby do Christeana: „Bądź szczęśliwy, że chodzisz o kulach, albowiem w raju będziesz tańczył“?

O nie, rodzice byli bardziej miłosierni niźli Bóg będący miłością.

77

Page 78: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Bardziej miłosierni niż pastorzy. Nie dlatego, iżby pastorzy przekazujący słowo jakie było im dane stali się niesprawiedliwymi sługami.

Wielu spośród nich wierzyło, że słowo jest strawą. Stawali nad trumnami, w których złożona było bezbrzeżna boleść i mówili: „Radujcie się boleścią, gdyż nagroda za nią jest pewna!“ Nie pytali, czy i bez boleści byłaby dana nagroda. Od kiedy Chrystus wisząc na krzyżu zapytał, dlaczego Bóg go opuścił, stawianie pytań było niewskazane.

Wśród pastorów wielu mogło trafiać się takich, którzy stając w domu wśród książek załamywali ręce. Którzy wypytywali nie tylko o to, ale o wszystko o co tylko potrafią zapytać ludzkie usta. Którzy stawiali pytania kacerskie i straszliwe, a w końcu z obłędem w oczach wyszeptywali lub wykrzykiwali w milczącą przestrzeń: „Wierzę! Przecież wierzę! Czyż nie wierzę, miłosierny Boże?“ A potem powtarzali cicho: „Uspokój się skołatana duszo. Przecież wierzę. Przynajmniej w to wierzę, że wierzę. Niechaj tak pozostanie, skołatana duszo.“ Pastor Agricola też nieraz to sobie powtarzał, gdyż był już tak zmęczony, że niczym dziecko mówił przez sen. Wiedział jednak, iż kiedyś przestanie tak mówić. Że jest nazbyt uczciwy, by mógł to wciąż powtarzać. Że nadejdzie pora, kiedy zostanie mu rzucone wyzwanie: „Ja mu ukażę, jako wiele musi cierpieć dla imienia mego“, lecz on nie wie, co wówczas odpowie, zamiast rzec: „Niechaj tak się stanie, skołatana duszo“.

I oto zasiadł przed nim Gogun, chałupnik i robotnik leśny, trochę pijak, trochę złodziej, po trosze człek pobożny, obracał w dłoniach czapkę i mówił, że można by już rozpocząć budowę kościoła. Jest drewno, są kamienie, na resztę zaś potrzebuje jedynie odręcznego zaświadczenia pastora, by mógł co nieco powędrować i nazbierać.

— Lecz skąd to wszystko? — zapytał zdumiony Agricola.

— Od mniszki — odparł z uśmiechem Gogun. — Od mniszki, od dobrych ludzi i z tartaków, w których nie wiedziano, gdzie podziać drewno. Pan pastor nie powinien się o nic martwić. O robotników też nie.

Powiedział też, że w tej chwili o wszystkim wie ich czterech, ale wkrótce będzie wiedziała cała wieś i ona to, sama, wybuduje kościół.

Bo jeśli idzie o dom boży, znajdzie się i w najbiedniejszej wsi tyle umiejętności i zręczności. A może — mówi to tylko tak sobie — może pan pastor, który jest teraz samotny, przeniesie się do owej wioski, choćby do Jerominów, albo do sołtysa i zostanie wśród nich. Będzie skromnym pastorem, jeśli idzie o wielkość gminy, lecz będzie żył wśród nich, oni zaś otoczą go niby mur wzniesiony przeciw złemu wrogowi. — Skromnym pastorem... — rzekł cicho Agricola i popatrzył na Goguna, a Goguna od spojrzenia ciemnych oczu pastora przeszedł dreszcz.

Następnie pastor podniósł się, podszedł do okna i zapatrzył się w przestrzeń za ogrodem. W nieskończoną wstęgę czasu uderzało drobne, spieszne bicie młoteczka niewidocznego zegara i Gogun rozejrzał się chcąc go zobaczyć. Niczego jednak nie dostrzegł.

Widział jedynie mnóstwo książek, widział kurz na stole i na krzesłach, owo opuszczenie i zaniedbanie domu, z którego odeszła niewiasta i ogarnęło go głębokie współczucie dla owego

78

Page 79: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

wysokiego, przygarbionego mężczyzny, który przytknąwszy czoło do szyby rozmyślał, czy też powinien podjąć próbę zostania „skromnym pastorem“.

Książki i rozważania nie zapewniały szczęścia. Szczęście dają tylko sprawne dłonie i rącze nogi, a czasem szklaneczka, przy której zapomina się o wszystkim.

Pastor odwrócił się. Twarz miał bladą, był jednak spokojniejszy i weselszy niż przedtem. Powiedział, że zaświadczenie napisze. Jutro przyjdzie do wsi i przyniesie. Zastanowi się również, czy by nie przenieść się do nich. Jednak i zwierzchność ma tu też coś do powiedzenia.

Przed żniwami rozpoczęli budowę. Pan von Balk ofiarował parcelę, wzgórze nad jeziorem, a Gogun przez trzy miesiące był w drodze. Pastor nawet nie wiedział, jak zręcznego wysłał apostoła.

Oczywiście był on pierwszym, który po to by zabiegać o dom boży, wybrał się z harmonią. Wyglądało pięknie, kiedy oparty o płot lub o bramę majątku spoglądał w dal swymi łagodnymi, brązowymi oczyma, a spod zręcznych palców wydobywały się uroczyste tony, które wszyscy lubili. „Modlę się do potęgi miłości“ lub „Niebiosa głoszą chwałę przedwiecznego“. Gdy następnie wyciągał pismo opatrzone, jak należało, kościelną pieczęcią oraz księgę, w której zapisanych było już wiele nazwisk i kwot, gdy zaczynał opowiadać o Sowi rogu, małej, nędznej wiosce nazywającej się właściwie Eulenwinkel8 i o tym, że również tam anielskie skrzydła szumią nad strzechami, i o tym wreszcie, jak wezwani zostali wszyscy mężczyźni, kobiety i dzieci do noszenia drewna i ociosywania belek, jak pracują do północka, dni bowiem poświęcone są innym zajęciom, mało było skarbonek, które by się otwarły i wcale nie potrwałoby długo, by Gogun sam uległ przeświadczeniu, że Bóg jest z nim, że przebaczył i w dobroci swej zapomniał, iż na początku tego wszystkiego odbyło się coś, co być może należałoby uznać niezbyt Bogu miłym. Ale i Jakub też nie zawsze pozostawał w zupełnej zgodzie z uczciwością, a mimo to zaliczony został do patriarchów.

Tu i ówdzie trafiał się we wsi taki, co to kręcił głową w milczeniu patrząc na przybywające jeziorem bale i deski, które piętrzyły się w wysokich pryzmach u stóp wzgórza. Poniektóry pochylał się o zmroku niepostrzeżenie i przesuwał palcami po końcach desek sprawdzając, czy nie wyczuje wybitej lub wypalonej w drewnie cechy, znaku firmowego, który ujawnia właściciela. Wszystko było jednak gładkie, wszystko było w porządku, bez piętna grzechu i nawet karczmarz, który kręcił się wokół tartaków, usłyszał żartobliwą opinię, że drewno od mniszki najbardziej nadaje się do budowy kościoła, w każdym razie bardziej niż do budowy karczem, ale że z równym powodzeniem nadałoby się do budowy szubienicy dla lichwiarza.

Na tym się skończyło i zapewne musiało się tak skończyć, ale kiedy wczesnym rankiem, gdy zaczynały piać pierwsze koguty, dostrzegali wyniosłą, ciągle jeszcze nie przygarbioną postać starego Jeromina stojącą na wzgórzu, na którym jak zarys twierdzy pojawiły się już fundamenty, we wszystkich chatach obudził się nieokreślony niepokój.

Stary Michał z pobielałymi i lśniącymi od blasku słońca włosami stał wsparty na lasce i spoglądał ku wzgórzom za jeziorem, gdzie przedtem szumiały rozległe lasy. Teraz wzgórza były szare, opustoszałe i obce, pokryte tylko nielicznymi, ocalałymi zagajnikami.

8 Eulenwinkel — Sowiróg, a ściślej Sowi Zakątek, Kąt [przyp. tłum.].79

Page 80: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Nikt nie wiedział, co starzec robi, ani o czym myśli. Nie podchodził jak inni do kamieni i nie opukiwał ich, nie obchodziły go belki i deski. Stał nieruchomo jak wiekowe, wyblakłe drzewo i wpatrywał się w dal za jeziorem.

— Jest sumieniem wsi — mówił Jakub, lecz mówił to tylko do siebie.

Również pana von Balka często widywano na wzgórzu. Dziwił się temu, co przedsiębrali jego ludzie. Sam najwalniej przyczynił się do usunięcia wszelkich trudności, między innymi przez to, że przedłożono rzetelny plan budowy, który został zatwierdzony po wielu tarapatach. Gdy jednak sponad swego krogulczego nosa spozierał na cały ten niepokój i jednoczesną radość, pytał sam siebie, czy też za ową płomienną pobożnością nie kryje się jakiś diablik i przyglądał się końcom belek, czy aby nie odnajdzie na nich Kainowego piętna. — Nikt chyba nie przypuszczał, Michale — powiedział do Goguna — że aż tyle dobrych dusz żyje nad jeziorem.

— Nie do wiary, panie rotmistrzu — odparł szczerze Gogun i otarł wierzchem dłoni pot z czoła. — Dopiero gdy idzie o boży dom, grzesznicy zaczynają bić się w piersi.

— Kiedy o ostatni dom idzie, Michale, też walą się w piersi, i przeważnie to im wystarcza.

— Tak.. tak... — powiedział Gogun. — Ci ludzie... ci ludzie... — I pełen zrozumienia pokiwał głową w stronę pana von Balka.

Również pastor chętnie przesiadywał z panem von Balkiem na deskach i przyglądał się. Chętniej jednak woził na wzgórze taczki z wapnem i piaskiem lub wraz z innymi dźwigał na barkach belki. Nigdzie nie jest napisane, że słudzy boży mają prawo domagać się gotowej świątyni, a dla wielu pastorów byłoby lepiej, gdyby swe białe dłonie wznosili nie tylko do błogosławieństwa.

„Na przykład i dla ciebie byłoby lepiej“, myślał Balk, „lecz niejeden dopiero po pięćdziesiątce rozpoczyna właściwe życie“. I powiedział — tak, to prawda i być może jeszcze lepiej byłoby, gdyby ludzie w ogóle przestali udzielać błogosławieństw. Rolnik potrzebuje tylko trzech lat, żeby poznać glebę, której nie opłaca się błogosławić. Wy jednak nawet po dwóch tysiącach lat nie rozeznaliście się w tym, jak należałoby uprawiać ludzką glebę.

Pastor oparł się na łopacie i spojrzał na wzgórze, nad którym sunęły wieczorne obłoki. — A czy pan jest pewny, że życie pańskie tak by się właśnie potoczyło, gdyby ojciec nie był pana pobłogosławił?

— Tego zdania nie dało się już cofnąć. Zapomniał był, co powiadano o starym panu von Balku.

— Nie przypominam sobie, czy pobłogosławił mnie kiedykolwiek — powiedział sucho Balk. — Nie miał zwyczaju... lecz czy nie sądzi pan, panie pastorze, że kościół będzie zbyt mały?

Pastor tak nie sądził. Kościół zaplanowano tylko dla tej wsi, a i tak nie był wcale pewny, czy zamiar nie przekroczy sił.

80

Page 81: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Balk powiedział, że o tym nie może być mowy. Osobliwa historia wydarzyła się jednak z pastorem, który nazywał się Brand, Tam też wybudowano kościół, ale okazał się nazbyt mały. O wiele za mały.

Bo niektórzy pastorzy chcieliby, żeby w ich kościele zmieściła się cała Święta Trójca. Z tym Brandem to było całkiem osobliwe przedstawienie...

Agricola przypomniał to sobie niezbyt dokładnie, lecz przecież wystarczająco, by zrozumieć, że to co usłyszał odnosi się do niego.

— Nie, tego nie pragnę — powiedział cicho. — Nie pragnę całej Trójcy.

Chcę być skromnym pastorem, takim który rozdaje trochę chleba i nieco pociechy... a czasami nie jestem pewny, czy do tego będziemy potrzebowali kościoła. — I ja tego nie wiem — zauważył Balk. Jeszcze ktoś przesiadywał czasem, aż do brzasku na belkach ciągle jeszcze pachnących lasem i patrzył na rosnącą budowlę. Był to Christean.

Przychodził do stóp wzgórza o kulach, kładł je obok siebie na belkach, opierał głowę o ciepłe drewno i pozostawał nieruchomy przez całe godziny. Czasem tylko poruszał palcami, jakby modelował jakąś niedostrzegalną postać. W myślach widział, jak budowla rośnie, jak wznoszą się drewniane ściany, które deszcz zabarwi na szaro, widział wysokie, wąskie okna, do których pan von Balk obiecał kolorowe szkło, widział tępą dzwonnicę, do której nie mieli jeszcze dzwonu. Wyobrażał sobie, jak wszystko to będzie wznosić się ponad przestrzenią jeziora — owoc krwi, potu i pobożności najuboższej spośród wszystkich wsi — i jak może którejś cichej nocy na wzgórzu tym, na progu, zasiądzie Chrystus, by pobłogosławić wszystkim dłoniom, które zbudowały dla niego ten dom. A może i brat, Jons, wstąpi kiedyś uroczyście na to wzgórze, odziany w czarną sutannę i będzie pastorem wyniesionym z samego dna tej ziemi. Będzie udzielał rodzeństwu ślubów, będzie chrzcił ich dzieci, a kiedyś nad dziadkiem i rodzicami wygłosi ostatnie błogosławieństwo.

A on sam? Choć kaleka, przecież nie jest tak biedny, by nie mógł być użyteczny dla kościoła. Gotowy jest już żłobek, który być może ustawi się tu w wieczór Bożego Narodzenia, a w głębi drewutni, pod oknem wychodzącym na ogród, z lipowego pnia, o który postarał się Fryderyk, wyłania się powoli postać Ukrzyżowanego. Wyraźna była już pochylona głowa oraz cierniowa korona na umęczonym czole i nie jego to wina, że usta były surowymi ustami matki, że w ich kącikach taiło się nie tylko cierpienie, ale i odrobina tego, co ludzie nazywają miłością. Zbawiciel wyglądałby tak prawdopodobnie, gdyby się był narodził w tej wsi i dzień po dniu, o pierwszym brzasku, wychodził do ciężkiej pracy. Nie była to twarz taka jak na obrazkach książek pana Stillinga, delikatna i jakby niewieścia, ale jedna z tutejszych twarzy, mocna jak twarz ojca, z głęboko osadzonymi oczami, tak przy tym łagodna, jakby należała do kogoś, kto przez całe życie czuwał przy mielerzu zamiast w Ogrójcu. Ludzie ze wsi nie zgania, że oblicze Pana nie będzie nazbyt delikatne. Zbawiciel na ołtarzu będzie jednym spośród nich, bo też i narodził się na wsi i było napisane, że przyjął postać pachołka.

Na wschodzie, nad moczarami, zaczynały blednąc gwiazdy, pierwsze tchnienie porannego wiatru przebiegało niemal niesłyszalnie ponad trzcinami u brzegów i wśród listowia osiczyn rosnących u stóp wzgórza, a Christean ciągle jeszcze siedział na belkach, co zachowały ciepło dnia i przypatrywał się postaciom, które mu się zwidywały. Za plecami, daleko, stał dom, w którym wszyscy się urodzili. Wydawało mu się, że oto wszyscy stanęli za nim i podobnie jak on wpatrują się w milczącą noc, podobnie jak on nie wiedzą, co sposobi dla nich ranek, co

81

Page 82: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

przyniosą wszystkie ranki, które nadejdą. Być może jeden spośród nich zostanie pastorem, jeden parobkiem, jeden rybakiem, a jeden pozostanie ułomny i żaden Zbawiciel nie sprawi, by chodził.

Być może będzie wśród nich jawnogrzesznica i taka, która będzie obmywać biedakom stopy. Może będzie i zdrajca lękający się nawet szumu liści osiki. Wszystkich urodziła matka, o której tak mało wiedzieli, i która zaśmiała się gniewnie, gdy Christean powiedział, że być może kiedyś, z ambony tego kościoła, będzie kazał Jons. „Dla niego zaszczytem ma być kazanie z ambony cesarskiej“, powiedziała, „a nie z takiej jak ta, w nędznej wiosce“.

„Ach, pani Ilsebill“, pomyślał Christean zmartwiony, „nie zapominaj bajki o rybaku i jego żonie...“ Podniósł się dopiero wówczas, gdy opary nad bagnami zabarwiły się czerwienią. Jeszcze nie było widać dymów nad kominami, tylko koguty piały. Kiedy szedł przez piach, towarzyszyło mu ciche poskrzypywanie kul. Barki miał wąskie i uniesione do góry. Z daleka wyglądał jak jeden z owych wielkich, obcych ptaków, które nieraz jesienną porą widywano na moczarach.

8

Gina Jeromin skończyła lat siedemnaście i od dwóch lat przebywała na służbie w powiatowym mieście. Otrzymywała różne propozycje zmiany miejsca pracy, a Gotthold widziałby ją chętnie na służbie u bogatego właściciela tartaku. Jednak Gina spojrzała na niego dumnie i zapytała, czy zdaje mu się, że powinna wyświadczać mu przysługi, po czym przyjęła posadę u pani von Manteuffel, której mąż dowodził stacjonującym w mieście batalionem piechoty.

W kuchni pracowała tylko rok, a następnie została pokojówką. Była cicha, zręczna, poruszała się bezszelestnie i nie szukała żadnych znajomości. Kiedy pani von Manteuffel urządzała herbatkę dla żon oficerów batalionu stacjonującego w miasteczku, wskazywała czasem skinieniem głowy na Ginę, która podawała filiżanki i skoro tylko dziewczyna opuszczała pokój, pani Manteuffel pytała damy, czy to nie zdumiewające, że takie kwiaty wyrastają w zapadłych, leśnych wioskach.

Gina nie była w mieście szczęśliwa, tak jak Gotthold, ale i nie tak nieszczęśliwa jak czasami Jons. Czekała na swą porę, a czekając przygotowywała się do niej. Podczas wieczornych spotkań towarzyskich nie uszło jej uwadze żadne słowo, żaden gest, żaden szczegół uczesania i toalety, ani to w jaki sposób podawano rękę do pocałunku, ani też jak nabierano dania z półmisków. Przechowywała listy i zaproszenia wyrzucone niedbale do kosza, czytywała je po sto razy i uczyła się każdego zwrotu, jaki tylko wydał się jej użyteczny albo wytworny. Składała pensję do pensji, napiwek do napiwku. Czekoladę, którą ofiarowywał jej sklepikarz, odprzedawała taniej dziewczynom z sąsiedztwa, pod pozorem, że nie jada słodyczy. Od czasu do czasu chodziła na tańce nie wydając jednak ani grosza i nigdy nie pozwalała odprowadzać się do domu. Kupiła sobie tylko jedną książkę, taką, która traktowała o dobrych manie rach obowiązujących we wszystkich życiowych sytuacjach i wyuczyła się ich gruntownie. Czytała wszystkie odkładane gazety i czasopisma, a nawet tygodnik wojskowy. Z taką żelazną i ponurą zawziętością jak Gina nie dążyło do celu żadne z dzieci Jerominów.

82

Page 83: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Była bardzo ładna, o spokojnej i niebezpiecznej urodzie, i gdy w trzecim roku służby poprosiła o zwolnienie, uzyskała je w zgodzie i bez większych oporów. Pani Manteuffel nie było nazbyt przyjemnie, kiedy młodzi porucznicy przychodzący do jej domu po raz pierwszy skłaniali się głęboko w przedpokoju wobec Giny, nie mając pewności czy jest służącą, czy też kimś z towarzystwa. Dom Manteufflów opuściła z doskonałym świadectwem, z pewną liczbą odłożonych i doskonale utrzymanych strojów, z niewielkim kapitałem i umiejętnościami, o jakich w Sowirogu nikt nie mógł nawet marzyć.

Od pana von Manteuffla dostała w prezencie starą walizkę, na której dała tylko zmienić inicjały, pozostawiła ją na dworcu i poszła pieszo do Sowirogu, gdzie nawet nie otarłszy się o wieś podążyła do mielerza.

Jakub objął córkę zmieszany i ostrożnie, koniuszkami palców, pogłaskał delikatny materiał jej żakietu. Gina oświadczyła, że przenosi się do stolicy Rzeszy. Tutaj ma świadectwo, prosi też ojca o kilka słów na piśmie, by szukając nowej posady nie natrafiła jako małoletnia na trudności. Z torebki wyjęła atrament, pióro, kartkę papieru i przyglądała się, jak Jakub wielkimi, prostymi literami pisze to, czego zażądała. Ojciec nie zapytał o nic, póki nie skończył. Dzieci tak zmądrzały, że nie miał o co pytać.

Dopiero gdy zamknęła torebkę i od drzwi chaty spojrzała na mielerz, spytał cicho, co też obca i samotna będzie robiła w nieznanym mieście.

Gina odparła, że pójdzie do hotelu, do dużego hotelu, który zamieszkują książęta i cudzoziemcy, a co będzie dalej — jeszcze zobaczy.

Jakub nigdy nie był w hotelu i nie wiedział dokładnie, w jakim charakterze znajdzie się tam Gina. Zdumiewał się tylko, co też ma za dzieci. Las rosnący wokół był wielki i jak zawsze cichy, trochę tylko przetrzebiony przez mniszkę i coraz bardziej pusty, dzieci bowiem odchodziły jedno po drugim. Cóż miał rzec córce odchodzącej od mielerza do stolicy, do książąt i ludzi, którzy mówią innym językiem?

O tej córce niczego nie wiedział. Zawsze była posłuszna i skryta. Na gwiazdkę zrobiła parę rękawic i położyła na jego miejscu. Cieszył się nimi, ale kiedy przypomniał sobie dumną, chłodną twarz Giny, zdawało mu się czasem, przy pracy w lesie, że bez tych rękawic byłoby mu cieplej. „Dzieci mogą być tak samo obce jak kamienie“, myślał. „Kiedy dotyka się ich dłonią, robi się zimno, tak jakby wynurzyły się z głębi ziemi, gdzie otula je mróz. A przecież to co pochodzi z krwi, powinno być ciepłe...“ — Zapewne nie byłem dla ciebie dość dobrym ojcem — rzekł i schował sczerniałe dłonie pod płytę stołu. Uniosła z lekka brwi i pokręciła głową. — Nie wiem, ojcze. Nie zastanawiałam się nad tym.

Nie biłeś mnie nigdy, nigdy też nie wykpiłeś, ale i to i tamto dobrze potrafiła robić matka. Ty ojcze nigdy nie przebywałeś z nami.

— Tak, nigdy mnie wśród was nie było — powiedział. — Siedziałem przy mielerzu, a wasze życie upływało. Drewno się wyżarza, węgle zostają.

Skinęła głową i podniosła się.

— Nie pójdziesz już do wsi?

83

Page 84: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

— Nie. Muszę wracać. Bądź zdrowy, ojcze.

Trzymał jej dłoń ostrożnie, gdyż jego ręka była usmolona sadzą.

— Nie chcesz, córko, bym cię pobłogosławił? Potrząsnęła głową.

— Jeszcze nie wiem, ojcze, co mnie spotka.

Długo patrzył za nią. „A któż z nas to wie“, rozmyślał. „Ale nie wolno podcinać dzieciom ścięgien u stóp...“ Na dworcu, w stolicy prowincji, stał Gotthold. Napisała, by po nią przyszedł. Zobaczyła go natychmiast, gdyż był wyższy od innych, ale rozpoznała go niełatwo. We wsi nigdy nie widziano nikogo, kto byłby doń podobny. Sądziła, że będzie wyglądał tak jak wyglądali w niedzielę subiekci ze sklepów, ubrany jaskrawo i odprasowany, więc postała chwilę w cieniu, by się lepiej przyjrzeć bratu. Spoglądał ponad głowami ludzi, tak jakby podróżował przez całe życie, a teraz czekał na wagon sypialny i z uprzejmą ciekawością przypatrywał się ludkowi z prowincji przybyłemu na kilka dni do miasta. Pozdrowił kogoś uprzejmie, ale bez pośpiechu, z tą samą wyższością, z jaką pan von Manteuffel przykładał dłoń do daszka, gdy kłaniali mu się kupcy z powiatowego miasteczka.

Była zdumiona. Gotthold zaledwie przed rokiem przeniósł się do stolicy prowincji, gdzie znalazł posadę w dużym domu handlowym, więc pomyślała sobie, że jeśli wielkie miasto dokonuje z ludźmi takich cudów, wcale długo nie potrwa, jak doścignie brata.

— Oh, lala! — powiedział zdumiony, gdy przechodząc położyła mu dłoń na ramieniu. — Popatrz no, dziewuszko! — Następnie szybkim spojrzeniem ogarnął ją od stóp do głów i zaśmiał się: Takie to, Gina, są brzydkie kaczątka z Sowirogu, które pani Ilsebill chciałaby zatrzymać na swoim spokojnym, wiejskim stawku. A może nie?

Gina uśmiechnęła się przelotnie i zapytała, czy załatwił dla niej bilet i czy ma jeszcze dużo czasu. Odparł, że do nocnego pociągu mają jeszcze trzy godziny, on zaś kupił dwa miejsca sypialne.

— Dwa? — spytała i zatrzymała się.

Tak, oczywiście, będzie jej bowiem towarzyszył. Wymówił pracę, gdyż odczuwa potrzebę działania na szerszym polu. A może wstydzi się go? W pierwszym okresie będzie mógł jej tam wiele pomóc.

Głęboka zmarszczka między oczami wskazywała, że Gina się zamyśliła, lecz w końcu skinęła głową. Odparła, że wprawdzie nie potrzebuje, ale dobrze, niech i tak będzie. Tylko sypialne bilety mógłby śmiało zwrócić. Nazbyt wiele nocy nie przespała, żeby teraz miała nie znieść i podróży. Na razie jest za tym, żeby szanować fenigi.

— Bon — powiedział — więc pozwól, że ci je podaruję. — Z tym się zgodziła. „Ma to po matce“, pomyślał Gotthold uśmiechając się drwiąco. A dokąd ma ją teraz zaprowadzić?

Nadał walizkę na bagaż i właśnie stali na schodach dworca.

84

Page 85: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Wdychała głęboko ciepłe, zapylone powietrze i błyszczącymi oczami przypatrywała się światłom na wielkim placu. — Nigdzie nie chcę iść — odparła — ale chciałabym zobaczyć Jonsa.

Gwizdnął zaskoczony. — Tego świętoszka? Nie spotkałem go nigdy, ale jeśli chcesz... wiesz, gdzie mieszka?

Podała mu kartkę wyjętą z torebki, skinął na dorożkę, ale Gina wolała jechać tramwajem, który jasny i lśniący czekał na szynach.

Siedziała cicho na swoim miejscu i wyglądała przez okno. Na wysokich dachach jarzyły się reklamy, woskowe manekiny uśmiechały się za wielkimi oknami wystaw, pod tramwajem zadudnił żelazny most.

Dostrzegła też ciemną wodę oraz odbijające się w niej maszty i latarnie statków. Dłonie zwilgotniały jej z emocji i ukradkiem przyglądała się Gottholdowi, który odstąpiwszy miejsca młodej damie stał w przejściu z jedną ręką na skórzanym uchwycie, drugą trzymając na oparciu siedzenia. Twarz miał wesołą i wyniośle opanowaną, ale Gina dostrzegła też, jak wymieniał porozumiewawcze spojrzenia z jakąś wymalowaną pięknością. Nie, tak tanio jak on nie chciała wszystkiego osiągnąć. Mężczyźni nie są dostatecznie dumni i nie potrafią czekać, póki nadejdzie ich godzina. Dobrze się stało, że Gotthold pomoże nosić jej walizkę, ale potem pójdzie sama własną drogą. Rodzeństwo — to uciążliwy balast, nadto ten właśnie brat robił w dzieciństwie różne rzeczy, takie mianowicie o jakich nie pisze się w podręczniku dobrych manier.

Z niejakim trudem odnaleźli dom, w którym powinien był mieszkać Jons, i Gotthold powiedział coś na temat pustyni, na której jakże chętnie żyją święci. Jedna z wysokich sióstr otworzyła drzwi i z pełną zdziwienia nieufnością przyglądała się dostatnio ubranej parze. Jego rodzeństwo? Czyżby? Są bardzo niepodobni. Przypuszcza, że Jons jest w domu. Zawsze przebywa w domu. Rzuciła jeszcze jedno złe spojrzenie na niepokalaną urodę Giny i poszła naprzód. Woniało wystygłymi potrawami, zza wszystkich drzwi dochodził gwar podnoszony przez nieokiełzaną i niesforną młodzież. Za zieloną kotarą schowała się następna, wysoka i ubrana na czarno postać, z ciemności dobiegł szept głosów i Gina poczuła z nagłym zdziwieniem, że serce jej ogarnia niespodziewana, gorąca fala współczucia i miłości.

Na stoliku przy otwartym oknie płonęła naftowa lampa oświetlająca książki, zeszyty i rysunki oraz jasne włosy, w których Jons zanurzył obie dłonie. Klatka z ziębą nie była jeszcze przykryta, a ptak siedział spokojnie w kąciku, głowę zwróciwszy ku ciemnościom panującym za oknem. W izdebce widniał taki porządek, jak u jakiejś starej panny w przytułku, wąskie łóżko już rozścielone, za oknem cichym szmerem przetaczał się gwar miasta. Nad postacią osamotnionego dziecka oddającego się w ciszy nauce unosiła się atmosfera skromnej i smutnej godności. Gina i Gotthold przez chwilę pomyśleli o alkowie w rodzicielskim domu, gdzie za oknem świeciła gwiazda, i gdzie Jons opowiadał po ciemku o dziwach świata poznawanego u pana Stillinga.

Były to inne dziwy, niż te do których tęsknili oboje, ale zapewne poznać je można tylko w pilnym znoju, otaczając się milczeniem tak głębokim, jak to, które panuje wokół śmiertelnego łoża.

85

Page 86: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Gina ciągle jeszcze ogarnięta nieznanym jej uczuciem pierwsza podeszła do stołu i pocałowała brata w jasne włosy wyłaniające się spod dłoni. — O... Gina... — powiedział Jons i zaczął się jej przyglądać niby jakiejś zjawie. — I Gotthold...

Gotthold pomachał szarymi rękawiczkami.

Jons siedział na łóżku koło Giny i pytał. Jedzie aż do stolicy? Ach, miły Boże, co w domu?

Była tylko przy mielerzu, żeby pożegnać się z ojcem. Zdumiewające, jak bardzo jasne, błękitne oczy ma to dziecko i jak trudno wytrzymać spojrzenie tych oczu.

— Tak, mielerz... — powiedział cicho Jons i założył ręce jak ojciec.

— Jest teraz taki samotny, tak strasznie samotny... a wy odchodzicie.

— Nigdy nie byliśmy przy nim — odparła Gina. — Czy wiesz, że w naszej rodzinie jest dwojaka krew?

Tak. Jons wiedział o tym.

— Posłuchaj no — rzekł Gotthold siedzący pod lampą — co też właściwie zamierzasz począć później z całym tym kramem?

— Jeszcze nie wiem. Może będę kiedyś lekarzem, prawdopodobnie jednak pastorem.

— To, to. Wielbij, duszo moja, Pana i tak dalej. Gina opowiadała, że w domu budują kościół, więc wszyscy Gogunowie, Daidowie i Gonsiorowie będą ci mogli namaścić głowę olejem.

— Tak mówić nie należy — powiedział cicho Jons.

— Nie należy? Więc możemy nie mówić. Ale wiedz, że po kilku latach podaruję ci dzwon, albo i dwa. Dzwony Jerominów, co?

Wówczas jeden z nas będzie stał na ambonie, a drugi będzie nawoływał z dzwonnicy. Pani Ilsebill będzie składać swoje stwardniałe dłonie, pan Czwallinna będzie czynił pokutę... Ale, ale Gina, co stało się z pieniędzmi, które zniknęły wówczas? Czy Korsanke nie znalazł sprawcy?

Popatrzyła na niego ponuro. — Nie mógł tak łatwo znaleźć, ponieważ odszedłeś, ale chyba będzie lepiej, jeśli zamilczysz tu o tym.

Gotthold gwizdnął z uśmiechem, a Jons chwycił w obie ręce dłonie Giny. — To nieprawda, siostro? — pytał szeptem.

— Zostaw to, Jons — powiedziała. — Młodzi mężczyźni zawsze są próżni i głupi jak pawie.

Gotthold spojrzał na zegarek i nadmienił, że powinni pojechać coś zjeść. Nie mają już zbyt wiele czasu. Czy Jons ma inne ubranie? Ale Jons nie odpowiedział. Przykrył ziębę kapą, zebrał książki i zeszyty, lampę odstawił pod ścianę i wygładził łóżko, na którym siedzieli.

86

Page 87: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

— Ciebie też matka nie opuściła — odezwała się Gina w zamyśleniu.

— Żadne z nas nie potrafi wymknąć się jej całkowicie.

Kiedy już chcieli opuścić izdebkę, w drzwiach stanął Jumbo. Jego oczy ukryte za okularami były jak zawsze trochę smutne i trochę kpiące, spojrzały jednak bardzo uważnie na obydwie obce twarze, a potem na Jonsa. — Przyszedłem właśnie, braciszku, żeby cię zabrać do siebie... to smutny wieczór, taki, podczas którego zbyt łatwo napełnia się dużo szklaneczek... a to zapewne twoje rodzeństwo?

Stał spokojny jak zawsze. Jons jeszcze nigdy nie zauważył, by go cokolwiek zdumiało. Odparł więc zmieszany, że to Gotthold i siostra, Gina. — Nazywają mnie Jumbo — powiedział student — jesteśmy dobrymi przyjaciółmi, a jeśli idzie o Jonsa, wcale to nie jest takie proste.

Chcieli pójść coś zjeść? A czy nie byłoby przyjemniej, gdyby poszli do niego? Dostał z domu dużą paczkę, restauracje zaś bywają ohydne. Niepiękny to widok, jak je tłum obcych ludzi, a Jons na pewno stłukłby zaraz szklankę. — Czyż nie tak, braciszku?

Gina odparła, że chętnie pójdzie do niego, a Gotthold zadowolił się nieznacznym wzruszeniem ramion. — Kim on jest? — zapytał cicho w ciemnym korytarzu — studentem? No, no, prawnikiem... niech i tak będzie.

U Jumby było jak zwykła przytulnie, a Jonsa zdziwiła szybkość, z jaką został nakryty stół i podano wszystko, co otrzymał przyjaciel.

Dla Giny znalazła się nawet słodka wódka, dla wszystkich piwo, którą stało pod kranem. — Jons nie pije — powiedział Jumbo. — Nigdy jeszcze nie widziałem tak porządnego człowieka. Wszyscy jesteście tacy porządni?

Sposób w jaki ów chłopiec w okularach odnosił się do nich, Gotthold uznał za trochę nietaktowny, ale Gina skinęła w stronę Jumby. — Nie wszyscy — rzekła — ale każdy nosi w sobie odrobinę dziedzictwa...

Jumbo zauważył, że on również nosi, i spojrzał na nią zamyślony. On sam na przykład pije nieco więcej niźli trzeba. Lecz pije tylko dopóty, dopóki świat wyda mu się trochę wesoły, na kształt wesołego teatru, w którym tylko w ostatnich rzędach płacze po kryjomu kilkoro ludzi.

— A czy świat i tak nie jest wesoły? — spytała Gina.

— Ach nie, miła panienko, nie jest. Wcale nie jest. Miłościwy Bóg przeoczył to i owo i teraz ludzie tacy jak nasz Jons muszą strawić całe życie na wyjaśnianiu innym, że było to mądre przeoczenie. Tak będzie, o ile oczywiście Jons poświęci się temu dziełu, ale nie wierzę, że w tym wytrwa. Sądzę, że podobnie jak ja zostanie lekarzem, lekarze zaś wcale nie dowodzą, że jest to najlepszy ze światów.

— O ile się nie mylę, jest pan prawnikiem — powiedział Gotthold tak niedbale, jakby sam przeszedł już przez wszystkie prawie fakultety.

— Tym również, kochany — odrzekł Jumbo — a byłem już nawet teologiem.

87

Page 88: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Ojciec mój do dziś sądzi, że nim jestem. li to jednak wędrowcy, którzy chodzą tą samą drogą. Prawda znajduje się raz tu, raz tam, przesiaduje na kamieniu u skraju drogi i czeka, żebyśmy ją spotkali.

— No, jeśli wy obydwaj czekacie na prawdę... — Gotthold spojrzał drwiąco na Jonsa. — My czekamy na coś innego.

— Kto to my? — zapytała Gina.

— O, wybacz... Biedacy, panie Jumbo, czekają na pieniądze, a nie na prawdę.

— No, no... na to pan czeka? Ale na przykład ten tu biedak — i położył dłoń na ramieniu Jonsa — nie czeka na pieniądze tylko na sprawiedliwość.

Prawo na pustyni, a sprawiedliwość na roli. Czy nie tak, braciszku?

Jons przytaknął i spojrzał na siostrę, ale ona z głęboką, dobrze mu znaną zmarszczką między brwiami zapatrzyła się przed siebie.

„No tak, więc jadą do stolicy“, myślał Jumbo. „Kto wie, może pieniądze leżą tam na ulicy, nawet jeśli są najczęściej głęboko zagrzebane w błocie, ale sprawiedliwość dałoby się chyba prędzej znaleźć przy mielerzu niźli tam. Ta zaś panienka z pewnością szuka jeszcze czegoś innego, prawda?“ — Tak — odparła bez wahania Gina. — Szuka władzy.

Jumbo skinął głową i zadumany nabił swą krótką fajkę. O ile zna się na świecie i na urodzie, właśnie Gina, i to prawdopodobnie najszybciej spośród nich, osiągnie swój cel. A przecież lepiej byłoby, gdyby zechciała zostać bogatą chłopką... Dla ubogich rodziców lepiej, kiedy ich dzieci nie noszą na głowie korony, bo jeśli się to zdarzy, rodzice bywają skłonni dać sobie zrobić koronę choćby z blachy i fikać koziołki, albo... sypać na głowę popiół.

— Lecz nie pani Ilsebill! — powiedziała twardo Gina.

Tak, pani Ilsebill... to przecież tylko bajka, nawet jeśli niegłupia bajka... ale co dzieje się z ojcem? Coś niecoś wie i o nim. Może więc go sobie wyobrazić siedzącego w tej chwili przy mielerzu i zapatrzonego w ciemny las. Siedmioro dzieci... ale czasem i siedmiorga nie stać na to, by zdołały wypiec chleb na ostatnie dni. Jego ojciec, Jumby, ma tylko jedno dziecko. Tylko jego i nie wie nawet, że syn już nie chce zostać pastorem.

Przysłuchiwali się w milczeniu i wszystkim zdawało się, że Jumbo dużo wie o życiu, więcej niż oni razem wzięci, że jest to jednak wiedza niewesoła, że wie on o wiele więcej niźli im mówi.

Potem Gotthold spojrzał na zegarek i musieli wyruszyć. Jons postanowił im towarzyszyć. — Wie pani, panno Jeromin, czego możni oduczają się najłatwiej? — zapytał już w drzwiach Jumbo. — Śmiechu, panno Jeromin. To tak jak w bajce. Tego nie odnajduje się już nigdy.

— No to, panie Jumbo — powiedział łaskawym tonem Gotthold — jak już pan przejdzie przez wszystkie fakultety, niechaj pan napisze do mnie widokówkę. Dobrze?

88

Page 89: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Jumbo skinął, a oczy jego były całkiem poważne. — Jeśli pozostanę na obecnym, prawdopodobnie spotkam się z panem — odparł. — Ale jako lekarz raczej już nie. To mniej prawdopodobne...

Dopiero na ulicy Gotthold śmignął rękawiczkami w powietrzu. — Ten twój pan Jumbo, to dość zuchwały patron — odezwał się do Jonsa.

— Czyżby? — powiedziała Gina. — Sądzę, że jest tylko uczciwy i mądry.

Jons znów stał samotny pod wysokim szklanym dachem i patrzył na odjeżdżający pociąg, ale tym razem był to pociąg wytworny, a koła lokomotywy sięgały niemal jego wzrostu. Dostrzegł niknącą za szybą twarz Giny. Wyglądało to tak, jakby nad tą twarzą z wolna, lecz na wieki zwierała się szara woda.

Kiedy przemierzając opustoszałe już ulice szedł powoli do domu, pogrążony w niewesołych myślach i z lękiem w sercu, Gina aż do północy zajmowała się oglądaniem najdrobniejszych szczegółów urządzenia sypialnego przedziału. Była sama, miała więc czas i dopiero kiedy odkryła, jak można puszczać ciepłą wodę i jak się przesuwa drabinkę, rozebrała się, położyła i przez chwilę przyglądała się migotaniu bladych gwiazd za oknem. Patrzyła też jak przesuwają się ciemne kontury drzew. „To nieważne, czy można się śmiać czy też nie“, myślała. „Będą sprawy ważniejsze i jutro je podejmie, a chociaż działać będzie o wiele wolniej niż Gotthold, zrobi wszystko lepiej niźli on.“ Rankiem okazało się, że Gotthold już zawarł znajomość z pewnym mężczyzną, posiadającym na palcach liczne pierścienie, odzianym w obszerny, długi płaszcz i podróżną czapkę. Miał on sklep komisowy i zauważył z uśmiechem, że jest przekonany, iż będzie mógł umieścić tam Gottholda, który jakby był stworzony dla damskiej klienteli.

Kiedy ujrzał Ginę, nie zdołał całkowicie ukryć zdumienia i z miejsca zaoferował jej swą pomoc. Posiada również salon piękności, jako cichy udziałowiec, więc mogłaby natychmiast podjąć pracę. Gina jednak podziękowała ozięble. Ma własne plany. Gdy jechali już przez przedmieścia powiedziała cicho: — Zostawiłbyś to lepiej — ale Gotthold uśmiechnął się pobłażliwie. — Cnotko ze wsi — odpowiedział — potrzebuję tylko odskoczni i niczego więcej.

Na pierwszym dworcu wysiadł razem z mężczyzną w płaszczu i jeszcze tylko poprosił Ginę o wiadomość, jak już znajdzie posadę. Potem przepadł w ciżbie i nawet się nie oglądnął.

Gina zostawiła walizkę na dworcu i wypiła na peronie filiżankę kawy. W myślach widziała każdą ulicę umieszczoną na planie miasta, o który postarała się jeszcze w powiatowym miasteczku. Widziała tak wyraźnie, jakby trzymała plan w dłoni, więc szła powoli nie okazując lęku ani zdziwienia, aż doszła do hotelu, w którym to przede wszystkim chciała zapytać o pracę. Nie był to żaden spośród pierwszorzędnych hoteli, ale i tak wydał się jej pałacem, a mężczyzna, który stał dostojnie przed lśniącym wejściem, strażnikiem rezydencji jakiejś wróżki.

Wysłuchawszy jej powiedział z żalem i ojcowską miną, że nic się nie da zrobić. Żałuje, bo w czerni wyglądałaby ślicznie. Powinna jednak spróbować w sąsiedztwie, jakkolwiek konkurencji bardzo będzie zazdrościł.

89

Page 90: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Udało się za trzecim razem. Portier powiódł ją osobiście do wejścia dla pracowników hotelu, popchnął w stronę biurowych drzwi, zameldował, że przybyła „taką mała, ze wsi, z przyjemnym pyszczkiem“ i z ojcowskim skinieniem pozostawił młodemu panu, który piłował sobie paznokcie. I ten okazał duże zainteresowanie, które Gina ostrożnie odwzajemniła i oto późno po północy leżała już z obolałymi stopami, w upalnej klitce na poddaszu, ale zadowolona — pomijając nawet napiwek, który wcisnęła jej w dłoń odjeżdżająca amerykańska rodzina — i całkowicie pewna, że oto stoi już na pierwszym szczeblu.

W tym samym czasie nieźle już pijany Gotthold wygłaszał w niezupełnie chędogiej piwniczce, wśród poklasku i okrzyków licznie zgromadzonego towarzystwa, mowę o miłości i przyjaźni, a pan w płaszczu uśmiechając się mrugał porozumiewawczo do niektórych uprzywilejowanych gości, tak samo zadowolony z przebiegu dnia jak jego rozmowny „wolontariusz“.

Te same gwiazdy migotały nad ponurym domem przy ulicy Herzogsacker, tenże sam lekki wiatr owiewał jego dach. Jons spał na swym wąskim łóżku. Pierś śpiącego unosiła się spokojnie i opadała w chłodnym powiewie docierającym przez otwarte okno. Jumbo zamknął z cichym westchnieniem zbiór praw obywatelskich, siedząc na parapecie okna wypalił jeszcze jedną fajkę, wypił małymi łykami swój poncz na dobrą drzemkę i rozmyślał o owej pięknej dziewczynie z wyrazistą zmarszczką między brwiami, i o tamtym niebezpiecznym lekkoduchu, który był jej bratem, a którego urodziła ta sama matka, która zrodziła i Jonsa. „Jeśliby miłosierny Bóg wiedział, co zamierza uczynić z człowieczymi dziećmi“, dumał, „można by mu podsunąć całkiem ładną sprawę i sądzę, że zbiór praw obywatelskich okazałby się dla jej rozwikłania niezupełnie wystarczający...“.

Te same gwiazdy lśniły nad wsią Sowirogiem, tyle że świeciły jaśniej i czyściej, a wiatr pachniał wodą, od której nadlatywał. Marta leżała z surową twarzą, samotna w swej alkowie. Ręce splotła na piersi, a we śnie widziała statek płynący pod wielkim białym żaglem, jasny i cichy, pod masztem zaś stały luźnym koliskiem jej dzieci i wpatrywały się w coś, co leżało u ich stóp. Poruszyła się niespokojnie chcąc dostrzec, co to takiego, ale nie udawało się jej to. Za każdym razem któreś z dzieci rzucało jej przez ramię trwożne spojrzenie i robiło pół kroku w bok, żeby nie mogła zobaczyć, co tam leży. Ale zdawało jej się, że mógłby to być trup.

W tym samym czasie Fryderyk leżał przed szałasem na wyspie, oparłszy głowę o nagrzane źdźbła trzciny, i wygrywał na swym flecie melodię, dziewczyna zaś z odległej wsi, niemal jeszcze dziecko, złożyła głowę na jego piersi i obejmowała go ramionami. Oczy jej zwrócone były ponad mroczną wodą w stronę lasu, nad którym zawisł wąski sierp księżyca, jej jasne włosy poruszały się z lekka pod tchnieniem fletu, na którym grał Fryderyk.

Smutna to była melodia, szereg żałosnych tonów, które opadały stopniowo i powoli, powtarzały się i za każdym razem kończyły się tym samym niespokojnym pytaniem. Były jak monotonny deszcz padający na jesienny las, z liścia na liść, lub jak wiatr idący skrajem trzcin.

Były jedynym odgłosem wśród bezkresnej, milczącej nocy i mogło się zdawać, że to ziemia tak cicho w nich się odzywa, zorane łany i wzrastające siewy, owo nieustannie powracające i przemijające, co przecież nie było radosne, gdyż było wiekuiste. W czym była rezygnacja i posłuszeństwo. Że to ziemia, nad którą w weselu i żałości przechodzi ludzkie życie.

— Nie graj już — prosiła dziewczyna. — Serce mnie boli.

90

Page 91: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Oderwał rękę od fletu i położył na jej młodą pierś, ale prawą wygrywał nadal, jeszcze mniej tonów i jeszcze więcej żałości. Naraz odłożył flet, pochylił się nad zalaną łzami twarzą dziewczyny i powiedział: — Nie powinnaś mi przeszkadzać... gdy gram, robi mi się lżej, a być może jest to moje ostatnie lato... czasami lękam się nocy i zdaje mi się, że ktoś tam stoi za szałasem.

— Nikt tam nie stoi — powiedziała.

— Wielu mówi, że jestem czarownikiem — ciągnął — i usidlam wasze serca. I wielu mam wrogów, dlatego że taki jestem jaki jestem. Lecz to nie moja wina... może wina matki... weź teraz swoją łódź i płyń, by nikt niczego nie zmiarkował.

Zgodziła się w milczeniu, a Fryderyk przez chwilę nasłuchiwał, jak cichły uderzenia wioseł. Woda była czarna niczym ciemne, groźne zwierciadło, a gdy w bezdennej toni dojrzał odbicie gwiazd, przeniknął go dreszcz. Potem znów grał z odchyloną głową, a rosa osiadła mu na włosach. Księżyc zapadł za czarny las.

Na wzgórzu usłyszeli flet, jeszcze zanim wzięli na ramiona siekiery i piły i zaczęli schodzić do wsi. Stali chwilę, nasłuchiwali muskam chłodnym powiewem, a potem mówili do siebie, że jeszcze nigdy nie słyszeli takiej melodii. Jezioro zalegał mrok, z ciemności dochodziły tony, jak głos ginącego człowieka. Chwilami nie byli pewni, czy to ktoś śpiewa, czy też jest to flet. Przedziwne dzieci mają Jerominowie, a to zapewne za sprawą matki, która nie jest tutejsza.

Pozostali jedynie Christean i pastor. Siedzieli obok siebie, ale milczeli i tylko nasłuchiwali. Christean oparł głowę o belkę i zwidywała mu się postać Ukrzyżowanego, coraz wyraźniej wyłaniająca się z białego, lipowego drewna. U jej stóp ktoś lamentował. Zapewne była to Maria, ale mogła to być i matka. Głowa jej była otulona, a białe dłonie błądziły łagodnie po czarnym drzewie. Pomyślał, że mógłby przestać grać, w przeciwnym razie zwierzęta zaczną stękać we śnie, a ryby nie pójdą w sieci. Tyle w nich, braciach, było stężałej krwi i oto szukała ujścia z zasklepionego serca w rzeźby, w muzykę, we wszystkie napisane na świecie księgi. Ale żaden nie mówił tego drugiemu, każdy taił to w sobie.

Również pastor nasłuchiwał. Był znużony i podparł głowę rękami.

Myślał, że mógłby to napisać Bach w. jakiejś skardze pasyjnej, wówczas kiedy był już ślepy i dostrzegał tylko to, co utajone. Cóż za kraj, co za noc... pracowali przy budowie domu bożego, a teraz nad jeziorem rozlega się głos, że wszystko to próżność, kamienie rozrzucać, kamienie zbierać, szukać serc i odwracać się od nich. Głos znający wszystko minione i przyszłe, również pastora wielkie początki i nędzny koniec. Ludzka skarga, która wznosi się do Boga i do gwiazd, ale znów wraca, bo nikt na nią nie odpowiada, gdyż nikt jej nie słucha.

I w owej godzinie, w której znad jeziora napłynęła melodia fletu, zrozumiał, że nigdy już nie będzie wierzył. Nigdy, po wieczność, więc poczuł ból niby nóż w sercu. Jeśli żywe stworzenie tak się skarżyło, jeśli ktoś na podobieństwo Boga ukształtowany tak daremnie i boleśnie wołał ku gwiazdom, ktoś, po prostu zwykły człowiek zrodzony pod mrocznym dachem, gdzież owa dłoń, którą by można ująć, gdzie opończa, pod której rąbek można by się schronić? Zdawało się, że owa melodia rozprasza resztki wszelkich złudzeń, że jest jedynym szczątkiem górnych wizji ludzkiego ducha, wszelkich nadziei, i marzeń, że tam, za mroczną wodą, na pagórze owiewanym przez wiatry, siedzi pierwszy człowiek zrodzony z niewiasty,

91

Page 92: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

którego wygnano z raju, albo ostatni, który ludzką drogę przebył po sam kres, a teraz żegna się z wszystkim, co nazywał miłością albo życiem, albo przyszłością, albo wiecznością.

Ciągle jeszcze lśniły gwiazdy i ciągle ponad jeziorem, ponad wsią i ponad kościelnym wzgórzem rozchodziło się nawoływanie fletu i odpływało nad moczary. Chwilami dźwięki zwiewał wiatr i wówczas melodia zamierała, ale potem wracała znowu i można było nie zauważyć, że jej brakowało, każdy bowiem ton mógł być zarówno jej początkiem jak i końcem.

— Słuchaj — szepnęła mała Erdmutha — to wcale nie on gra. Żaden człowiek nie może grać tak długo. To taki, który wyłonił się z wody i prosi o poświęconą ziemię... Strasznie mi, Michale... strasznie mi...

On jednak przytulił policzek dziewczyny do piersi, gdzie biło serce i głaskał dłonią smukłe ramiona. — Nie bój się — mówił. — Opowiadają, że śmierć gra tylko wtedy, kiedy nie musi już nikogo zabierać, i może jest to naprawdę śmierć. Odejdzie jednak, póki osiada rosa, by nikt nie rozpoznał jej tropu.

Przed drzwiami chaty nad torfowiskiem lśniła jak lampa gwiazda zaranna, za lasem żurawie obwoływały pierwszy brzask jutrzenki.

Michał mógł teraz dostrzec twarz dziewczyny, która ciągle jeszcze była twarzą dziecka. Mógł dostrzec wielkie łagodne oczy, nad którymi pochylał się jak nad zdrojami. — Nie bój się — powtórzył jeszcze raz. — Jeszcze tylko rok. Również w „Biednej Grzesznicy“ będziemy mogli być szczęśliwi.

Przesunęła dłonią po jego ciemnych włosach i spróbowała się uśmiechnąć. — Matka — rozpoczęła — patrzy na ciebie, gdy odchodzisz, i mówi, że nad twoją głową wisi nieszczęście, które i mnie dotknie. Matka wie, o czym śpiewa kołowrotek, gdy przędzie się nić...

Usiadł i zapatrzył się w powstające światło. — Wolałabyś, żeby pochowano cię samotnie? Beze mnie i bez mojego nieszczęścia?

— Nie, Michale, nie... powiedz mu jednak, żeby więcej nie grał, kiedy będziesz przy mnie... to granie rzuca urok na moje ciało...

Te same gwiazdy stały wysoko nad lasem okalającym mielerz. Melodia fletu była tu cicha, chwilami zdawała się tylko tchnieniem.

Otoczka snów jest przejrzysta, a czyż w owym samotnym muzykancie płynie tylko krew matczyna, tak że nie miałby usłyszeć ostrzegawczego zewu krwi ojcowskiej? Jakubowi nie zwidywały się żagle, bo w dzieciństwie nie widywał okrętów. Widział tylko, jak mielerz rozwarł się ciemną bramą, przed którą stali mężczyźni i kobiety. Stali w milczeniu jak postacie ze snu Marty wokół masztu, ale nie rzucali spojrzeń ponad ramionami. Wpatrywali się w mroczną bramę, z której dochodziła cicha, zwiewna melodia. Stali nieruchomo z pochylonymi głowami, a na ich twarzach malowała się powaga głębokiego smutku. Jakub nie mógł rozpoznać twarzy, a nikt ze stojących nie wyrzekł ani jednego słowa. Deszcz nie padał, ale las szumiał jak podczas deszczu. Szare niebo połyskiwało niby roztopiony metal. Nagle jakiś głos zawołał z czeluści bramy, głos donośny i matowy, i pierwszy z mężczyzn wkroczył

92

Page 93: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

w nią posłusznie. Jakub znał ten głos, ale nie wiedział do kogo należy. Znał również to słowo, ale jego sens był mu obcy. Pierwszy spośród mężczyzn wstąpił w czeluść tak posłusznie, jak gdyby stał na placu apelowym, albo jakby wszyscy znajdowali się w poczekalni lekarza i byli zmuszeni szybko i w milczeniu słuchać wezwań, by ani chwila nie upłynęła daremnie.

Zniknął, zaledwie przestąpił próg, rozwiał się wessany do wnętrza niby obłok wpływający do doliny, nad którą wypiętrza się burza.

Głos odezwał się ponownie, jedna z kobiet weszła i znikła, ale pozostałych nie ogarnął lęk. Stali tak jak na początku, nasłuchując bez ruchu z pochylonymi głowami.

Weszli wszyscy i żaden nawet się nie obejrzał. Brama też pozostała taka jak na początku i tylko z kopuły mielerza, niby z całopalnego stosu, zaczęła unosić się z wolna jasna, smukła smuga dymu. Głos zamilkł. Nie było też słychać dalekiej muzyki fletu. Wówczas Jakub się ocknął. Jak oślepły wpatrywał się z ciężkim sercem w poranny brzask, potem szybko wstał, by doglądnąć mielerza. A miełerz żarzył się jak zwykle i nie było w nim żadnej bramy.

Opowiadano później, że w ową noc Czaja ujrzał jakąś twarz, lecz nikt nie wiedział, kto wieść tę puścił w obieg i co właściwie Czaja miał był zobaczyć. Również jeden z rojów w ogrodzie pana Stillinga zerwał się o poranku, otoczył ciemną chmurą komin domu i przepadł w lesie, zanim nauczyciel zdołał przystawić do dachu drabinę.

9

Po żniwach przyjechał do miasta pan von Balk. Późnym popołudniem stanął w swym długim, żółtym płaszczu na ciasnym podwórku gimnazjum i jakby znajdował się na aukcji hodowlanego bydła lub na targu remontów przyglądał się przez monokl uczniom, którzy hałasując spychali się ze schodów. To co widział, nie bardzo mu się podobało, bo zauważył z niezadowoleniem, że nazbyt wielu chłopców nosi okulary i nie ma takiej postawy, jakiej życzyłby sobie w szwadronie.

Dowiedział się, że Jons ma popołudniowe zajęcia, co uznał za pozostałość z czasów barbarzyńskich, i teraz czekał na niego. Stancja była dlań nazbyt odległa, poza tym przypomniał sobie, że wszystkie stancje wonieją wystygłą kapustą, a tego szczególnie nie znosił.

Zobaczył, że Jons schodzi powoli samotny i zadumany. Balkowi wydawało się, że czoło i oczy chłopca zachowały niepospolitą piękność, ale zauważył też, że Jons wygląda na przepracowanego.

Spędzenie paru tygodni w siodle dobrze by mu zrobiło. Człowiek powinien też od czasu do czasu wywyższyć się ponad otoczenie, a koński grzbiet nadaje się do tego najlepiej. — Halo, Jons — powiedział — nie zapomnij, że chodzisz po ziemi.

- Jons wyraźnie się ucieszył. Po Ginie i Gottholdzie nikt go już nie odwiedził. Czy pan von Balk nie zechciałby pójść na stancję? Nie.

Tego rotmistrz nie chciał. — Ze względu na kapustę, mój kochany.

93

Page 94: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

— Ale tam jest Jumbo.

— Jumbo? Co za Jumbo? Czarny?

— Nie, student. Jedyny przyjaciel.

— To dużo, Jons - rzekł Balk. — To więcej niźli ja posiadam. Jeśli porządny, przyprowadź go. Zjemy razem w hotelu.

Nawet sceptycznemu Jumbie wieczór wydał się wytworny. Nie dlatego, że jedli i pili niecodzienne rzeczy, że poszli do variete, gdzie ludzie poruszali się przy ziemi w pozycji poziomej lub unosili się w powietrzu. Również nie dlatego, że potem rozsiedli się w hallu we wspaniałych fotelach, lecz z tego powodu, że był z nimi pan von Balk, mężczyzna, który wyjątkowo przypadł Jumbie do gustu.

— Widzisz, ponieważ jestem synem restauratora — powiedział Jumbo, kiedy na chwilę zostali sami — wiem, że stosunek do kelnerów stanowi osobny rozdział psychologii, bardziej pouczający niż fusy od kawy, linie na dłoni i gwiazdy. Kelnerzy to stan, o którym większość ludzi myśli, iż powstał już w dniu wygnania z raju i tylko po to, by człowiek, który ma do wydania dziesięć marek, czuł się wobec tego, który ma je zainkasować, jak Bóg. Dla takich, kelner to w ogóle nie człowiek. To odziany we frak automat, który jeśli tylko wrzuci się monetę do otworu, powinien nie zwlekając ani sekundy podać wszystko. Wiesz, są tacy ludzie z prowincji, którzy przed kelnerem udają, że są z wielkiego miasta, a on wysłuchuje tego cierpliwie.

Nigdzie nie znajdziesz tak dużo cierpliwości jak u niego. Ma ją dla podrabianych burżujów, dla wybrylantowanych wdów po bogatych rzeźnikach, dla kochanków, dla ludzi, którzy po raz pierwszy znajdują się w hotelu i ze strachu przed nowym stają się poufali. Jedno zapamiętaj sobie braciszku, wędrując przez wszystkie fakultety: ten kto najgłośniej narzeka na wszelkie potrawy i napoje, jakie można znaleźć na świecie, na pewno wywodzi się spośród prowincjonalnych ludzików.

— A pan von Balk? — zapytał Jons z uśmiechem.

— Pan von Balk jest panem. Może z kelnerem rozmawiać o cesarzu albo mówić mu o swojej żonie wywiezionej na wozie od gnoju, albo o czerwonym winie, a kelner zawsze będzie wiedział, że mówi do niego pan. Tego my obaj, braciszku, nie nauczymy się nigdy.

Pan von Balk zgadzał się ze sposobem, w jaki Jumbo patrzy na świat i pił wino. — Masz porządnego przyjaciela, Jons — powiedział.

— Chciałbym i ja posiadać kogoś, z kim mógłbym od czasu do czasu wymienić męskie słowa. A mam tylko papugę. „Otto, nie bądź śmieszny!“.

Znam to dobrze, a jednak staję się coraz śmieszniejszy. Tak jak twój brat w Chrystusie, czyli nasz pastor.

— A co się dzieje z pastorem?

94

Page 95: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

— Widzisz, Jons, uważam, że tak zwana opatrzność przysłała go do nas, byś mógł we właściwym czasie znaleźć przykład. Pastor zaczyna skrycie pić, rozumiesz? Jeszcze nikt tego nie zauważył, ale ja zauważyłem. Znam się na takich sprawach i wiem, kiedy ludzie piją z zawziętością, a nie dla przyjemności. W pułku zdarzało się to z ludźmi, którzy poczuli się osamotnieni i tak dalej. Pastor także czuje się osamotniony, opuszczony przez miłosierne go Boga. Zapukał, a nie zostało mu otworzone, bo Bóg czasem nie chce otworzyć. Nie przyjmuje. Nie ma w tym tragedii, bo większość ciągle próbuje od nowa, szczególnie cierpliwi są pastorzy, ale niektórzy nie wracają jednak, by zapukać ponownie. Byłoby im głupio. Do takich właśnie należy Agricola. „Zobaczymy, starszy panie“, mówi. „Mogę także spróbować inaczej“. Potem zaczyna pić, a niewykluczone, że będzie robił jeszcze inne rzeczy. Zauważyłem już w życiu, że takim niezwykle zasadniczym ludziom zdarzają się skandale. Z policją, z landratem albo z miłosiernym Bogiem. Dlatego mianowicie, że nazbyt dosłownie biorą, co ów objawił. A to błąd. Pamiętaj, że to tylko komunały dla prostych ludzi. Większość ludzi zaś nie jest wcale prosta. Na przykład powiedziane jest: „Nie zabijaj“. To zdanie jest zrozumiałe, a przy tym zawarte zarówno w Biblii jak i w kodeksie karnym, ale niech no tylko nadejdzie wojna, która czeka nas w najbliższej przyszłości, a będziemy zabijać z rozkoszą. Biada temu, na przykład takiemu zasadniczemu człowiekowi, który wówczas nie zechce zabijać!

Który nie będzie chciał zabijać, gdyż jest to zabronione. Tego się nauczył, przemyślał to, stało się to częścią jego wiary i nie potrafi przestawić się szybko. Taki jest i nasz pastor. Pan Jumbo poznał się na tym, a i dla ciebie byłoby lepiej, gdybyś zechciał uczy nić podobnie, jeszcze przed pierwszym semestrem. Pańskie zdrowie, panie Jumbo!

Poza tym we wsi trochę smutno, a trochę wesoło. Budują ten swój kościół i z wyjątkiem pastora piją nieco mniej niż zazwyczaj. On zaś, Balk, jest w pełni przeświadczony, że całe drewno na kościół zostało skradzione. To nieomalże doskonała komedia, nie wynikająca z chęci zabawy i nie z tego, że ludzie są źli, tylko z tego, że są pobożni.

Historia zresztą zna wiele takich „sposobów“ budowy kościoła, tyle że nie mówi się o tym w szkole.

I jeszcze: przez chwilę wszyscy byli jak zaczarowani, bo łowca szczurów z Hameln — Fryderyk Jeromin, rodzony brat obecnego tu Jonsa, panie Jumbo — przez całą noc grał na flecie. Grał na wyspie, na jeziorze, przy ubywającym księżycu. Czai ukazała się jakaś twarz, a panu Stillingowi uciekły z ula pszczoły.

— Nie są to sprawy, panie von Balk, z których można by żartować — odezwał się cicho Jons.

— O nie, Jons, nie żartuję, a już najmniej z fletu. Raz go słyszałem i póki życia nie zapomnę. To dziwna rodzina, panie Jumbo. Muzyk, rzeźbiarz i taki co to... jak to się nazywa?... który chce zaprowadzić sprawiedliwość na roli. Trudna to droga, Jons, bardzo trudna.

Nikomu się to jeszcze nie udało, nawet miłościwemu Bogu, a przecież, wydaje się, byłaby to drobnostka dla niego. Nie rozumiem, dlaczego niesprawiedliwy świat ma lepiej służyć zbawieniu niźli sprawiedliwy.

A pan to rozumie, panie Jumbo?

— Też nie rozumiem, panie von Balk.

95

Page 96: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

— Nigdy nie mogłem pojąć rodziców mówiących do dzieci: „Poczekajcie, kochane dziateczki, poczekajcie. Jeszcze nie dorosłyście do tego, ale kiedyś zrozumiecie, że to iż dostawałyście lanie było dla was dobre“. Dlaczego lanie? Dla Boga stworzenie takich dzieci, które nie potrzebowałyby lania, to przecież drobnostka. Niezbyt to ładny widok owo lanie. Szczególnie jeśli dorośli są tymi, którzy na nie zasługują najbardziej. Nigdy tego nie mogłem zrozumieć. A pan, panie Jumbo? — Też nie, panie von Balk.

Było już późno, kiedy się podnieśli i pożegnali. Pan von Balk wypił dużo, ale oczy mu nie poweselały. — Rzuć to, Jons, tę całą wiejską sprawiedliwość — powiedział. — Zawsze uważałem, że rolnik na trzydziestu morgach, sumiennie nawożonych gnojem, więcej sprawiedliwości wnosi na rolę niźli prorok Izajasz. Tak było zawsze. Uczynek, to więcej niźli słowo. Chciałem, żebyś przyszedł do mnie i został moim synem, ale twoja matka twierdzi, że nie byłby to żaden zaszczyt.

To twarda kobieta, ta twoja matka. Taka ze Starego Testamentu.

Machabeuszka i tyle. Teraz jednak bądźcie zdrowi, bo jestem trochę pijany, chociaż inaczej niźli nasz pastor. Nie czuję do nikogo urazy, rozumiecie? Rzecz w tym, że trzeba żyć bez urazy.

Widzieli, jak powoli wstępował na schody, wysoki i z lekka pochylony, z nieznacznie pałąkowatymi nogami kawalerzysty. O stopień niżej szedł za nim senny chłopiec hotelowy, z wyrazem dziecinnego szacunku na niewyspanej twarzy, gotowy wesprzeć go, gdyby tego potrzebował. Pan von Balk nie potrzebował jednak, by go wspierano.

Jons chodził teraz do siódmej klasy i mówiono doń „pan“. W życiu jego niewiele się zmieniło, chyba to, że obecnie, po owym wieczorze z panem von Balkiem, kiedy tylko znajdował czas, częściej wychodził do miasta. Nie ograniczał się już do muzeów i wystaw, przez które kroczył z wolna, ale chodził do miasta, choć właściwie nie jemu się przyglądał, tylko żyjącym w nim ludziom. Przyszła nań pora, w której niejedna książka budziła jego nieufność. A czasem nieufnością przepełniały go wszystkie książki. Przez długi okres głowę zaprzątało mu to, co pan von Balk powiedział o rolniku nawożącym swoje trzydzieści morgów.

W dzielnicach zamieszkałych przez zamożnych niezbyt wiele znajdował do oglądania, ale na przedmieściach, gdzie mieszkali biedacy, nad brzegiem rzeki, na portowych placach przeładunkowych, pod knajpami, nad których drzwiami wisiała kotwica albo niezdarny, lśniący galion, roztaczał się przed nim inny świat. Mówiono tam językiem różniącym się od języka pięknie oprawionych książek; innych rzeczy pożądano, inne nienawidzono i kochano niż te, które znał ze szkoły. Wszystko działo się tam inaczej niż w Sowirogu i nieraz, kiedy przyglądał się twarzom kobiet i dzieci wyczekujących godzinami u drzwi knajpy, by wyszła z nich zataczająca się i klnąca postać, zdawało mu się, że ziemia pod nogami zaczyna się z lekka kołysać.

Czy wiedział przedtem, że są takie twarze? Czy wie, dlaczego są takie? Czy to właśnie im obiecano raj? Dlaczego akurat nad nimi rózga śmiga najmocniej? Czyżby ten, kto był bity przez ludzi, miał być nadto bity przez Boga? „Niezbyt to ładny widok owo lanie“, mówił pan von Balk.

96

Page 97: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Jonsowi nic się nie przytrafiło podczas tych wędrówek.

Wyrósł był z samodziałowego ubrania, obcasy ciągle miał podkute, oczy ocienione wyniosłym czołem spoglądały poważnie i przenikliwie.

— Twój też tam jest? — spytała go pewnego razu jedna z kobiet.

Zaprzeczył ruchem głowy, a wówczas kobieta szczelniej otuliła się chustką. — Powinno się ich potopić jak kocięta — powiedziała. — Ale nie w wódce, tylko w pomyjach.

Nie, „jego“ tam nie było. Siedział przy mielerzu, wypalał węgiel i czytał w Księdze o gradzie, który spadł na las. Jons wiedział, że i ojciec przegrał, ale że i żyje bez urazy w sercu. Nie wiedział natomiast, czy ojciec zwątpił, czy też był pełen ślepej wiary. Nie wiedział również, że ojciec nie stracił nadziei, iż to z ich otępiałych szeregów wystąpi Mesjasz i że być może Jons został wybrany jako ten, który utoruje mu drogę.

Ojciec wiedział o tym, ale Jons nie wiedział. Zaczął właśnie wkraczać w lata gorzko-słodkich rozterek, w lata, w których człowiek ująwszy w dłonie pierwszy, niedoskonały jeszcze oręż wiedzy, nie ma jeszcze tyle świadomości, by go zatrzymać, ale składa go u piedestałów bogów, jakich przed nim wzniesiono. Lecz nawet najgorzej widzące oczy dostrzegają kiedyś, że piedestały te rozpadają się. Większość ludzi ogarnia przerażenie. Odkładają oręż i znów stają się tymi, którzy zanoszą modły do stóp swych proroków i mistrzów. Niektórzy jednak upajają się siłą młodości oraz szałem niszczenia i ustają dopiero wówczas, kiedy wśród gruzów dostrzegają ślepe oczy podruzgotanych bóstw, wpatrzone w nich z wyrazem smutku. Wówczas zaczynają pić, albo zakładać jakąś sektę.

Niektórzy znów zatrzymują się w połowie dzieła i oglądają się za siebie.

Gdy już podsadzili lewar pod trzy lub cztery bożyszcza, przekonują się, że daremny to trud próbować zrobić podobnie z wszystkimi.

Więc zaczynają się wahać, bo tylko dzieci chcąc przekonać się, czym właściwie jest kwiat, zrywają tysiąc kwiatów. A gdy już zauważą, że świat, przed którym stoją, jest nietrwały, zaczynają umacniać swój własny, tak by nie zachwiała nim pierwsza lepsza z dziejowych burz.

Rozpoczynają to na różne sposoby, jednak wszyscy kończą na tym, że przestają wypatrywać tego co niedostrzegalne. Cofają swoje graniczne słupy i w nowych granicach podejmują pracę od początku.

Przekonują się wówczas, że ręce są tyle samo warte co umysł, a nieraz nawet więcej niż umysł. Że zadbana rola to więcej niż nieuporządkowana filozofia, że człowiek istnieje po to, by zwalczać demony, które od tysiącleci oblegają jego kolebkę. Przestwór jeszcze roi się od nich. Jest pełen demonów nienawiści, przemocy, kłamstwa, łupiestwa, lęku i odwetu i to nie tylko demonów rodem z piekieł, ale również tych rodem z niebios.

Walka z nimi nie zapewnia nagrody ani w tym, ani też w tamtym wydumanym życiu. Przynosi tylko osamotnienie i wrogość, cierpienie i rezygnację, ale jednak jest wszystkim, co człowiek może w życiu uczynić. Jest pierwszym krokiem wiodącym ku lepszym czasom. Ten kto podejmuje tę walkę, jest niby Mojżesz, ale nie stoi na szczycie góry, tylko u stóp jednego

97

Page 98: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

spośród tysiąca wzgórz wznoszących się przed ową górą. Kto podejmuje walkę, nie jest żołnierzem Boga, lecz żołnierzem ludzkości, a więc przyrodzonego mu środowiska. Nikt takiego nie pyta, czy je nienawidzi, miłuje, czy też nim gardzi. Wiadomo, że nie wybrał go sobie, podobnie jak nie wybiera się rodziców, ale mówi jego językiem, zobowiązany jest za nim obstawać, zajmuje miejsce przy wspólnym ognisku. Jeśli w trakcie tej walki zgorzknieje, przestaje być żołnierzem prawym i nie jest nim także, gdy wierzy, iż jego uczynki zapisywane są w księdze, nad którą zasiada archanioł ze złotym rylcem. Nic nie jest odnotowywane, nic nie jest zapisywane.

Osiągnąwszy wieczór życia człowiek bierze na ramię łopatę i odchodzi jako pokorny wyrobnik, bezimienny i zapoznany, a poza nim zaczynają się wznosić mury, przy których nie było mu dane wypełnić cząstki powinności.

Nie było tak, iżby Jons wszystko to zgłębił, ale w owych latach zaczęła się u niego kształtować określona świadomość i dobrze się czuł mogąc wieczorami przesiadywać u Jumby. Wieczorem nachodziła Jumbę nieprzeparta rozmowność, przebłyski wczesnej mądrości pozbawionej zarozumialstwa i uprzedzeń. Nie wiedział nic o rychłej śmierci, która była mu przeznaczona, ani o tym, że w arsenałach Smoleńska czy Samary śmierć gotuje się już na niego.

Czekała, kiedy wyruszą naprzeciw, by się z sobą spotkać. Było wszakże możliwe, że Jumbo jednak nosił w sobie przeczucie tego, świadomość iż wiosna jego życia będzie krótka i dlatego właśnie powinien przeżyć ją szybko, a póki trwa — porozsiewać wszystko, co odziedziczył po licznych przodkach. Wówczas, na przełomie epoki, na długo przed wielką wojną wielu żyło tak jak żyją żołnierze, nie wiedząc nawet, przez ile lat będą musieli pędzić żołnierski byt.

— Beznadziejnie, braciszku? — mówił Jumbo. — Ach nie, malutki.

Wcale nie jest beznadziejnie. Człowiek, który postępuje sprawiedliwie, nigdy nie traci nadziei. Ten kto wywozi nawóz na swoje trzydzieści morgów, jak mówi pan von Balk, nie traci nadziei nawet po dziesięciu gradobiciach i nieurodzajach, gdyż może mieć zaufanie do ziemi. Rozumiesz? Jego przodkowie ufali jej przez tysiąc albo i przez dziesięć tysięcy lat wiedząc, że czynią słusznie, i nie tylko ufali i ufają, ale są pewni, że zbiorą żniwo. Tylko ci, którzy pokładają ufność w nieograniczonej sprawiedliwości albo sądzą, że kiedyś ktoś obetrze im łzy, nie wiedzą niczego. Brak im pokory i nie są dziećmi tej ziemi. Nie zapragnęli skrawka roli ani ładu na niej, potu i chleba, ale pragną raju. Nie sięgaj braciszku po raj, ale czyń to, co słuszne, angażując ręce i serce. Pędź z tego świata wszystkich Chuchollków, jakich tylko napotkasz! Wszystkich nie przepędzisz, ale inni też czynią to samo na swojej drodze. Tylko nie demonizuj tych Chuchollków, ani nie uważaj ich za „zło zasadnicze“, czy też inne straszydło, ale uważaj ich za to, czym są: za nędznych łotrów należących jednak do wielkiej człowieczej rodziny.

Dla Jonsa była to piękna, wypełniona wczesnym żniwem jesień i długo zachował ją w pamięci.

Również dla wsi jesień ta była piękna. Dni były łagodne i pełne słońca, a kiedy zaczęły opadać zwiędłe liście, rozpoczęli właśnie przybijanie gontów na kościelnym dachu. Z wysokości dachu można było przypatrywać się rozległej okolicy. Bory były zrąbane, ale

98

Page 99: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

podrosły już zalesienia, zaś w dali, za jeziorem, było widać szerokie, złociste pasmo grabiny od niepamiętnych czasów nazywane „,Rajem“.

Droga wiodąca do pobliskiej wsi biegła tam między zielonymi, omszałymi pniami, wśród których stara kobieta z „Biednej Grzesznicy“ zbierała ostatnie borowiki, gdyż te, które rosły w mrocznym świerkowym lesie, zostały zniszczone przez ślimaki i robactwo.

Niełatwo było w złociście brunatnej warstwie listowia odnajdować ciemne główki grzybów, ale jasne oczy kobiety były jeszcze bystre, więc rozpoznawała z daleka, co przynależało ziemi i mogło zwieść pracowite dłonie, co było na przykład kawałkiem kory, ciemnym, pomarszczonym i wyglądającym jak borowik, ale co przecież było tylko kawałkiem kory.

Spostrzegła też z oddali, że brunatnożółtej kopki liści piętrzącej się między obalonymi przez wiatr grabami nie usypał tenże sam wiatr.

Zauważyła także, iż ciemna gałązka leżąca koło kopki wygląda inaczej niż większość grabowych gałęzi. Kobieta zatrzymała się na chwilę i patrzyła w tamtą stronę. Słońce świeciło łagodne i ciepłe,.

ale niespodziewanie owionął ją chłodny powiew idący z głębi lasu.

Obejrzała się szybko, jakby sprawdzając, czy ktoś za nią nie stoi, ale tylko zaczęła krzyczeć sójka, a pusty las odpowiedział echem.

Kiedy nie spiesząc się odgarnęła listowie, odkładając na ostatku liść po liściu, usiadła przy głowie trupa i wpatrzyła się, w jego rozwarte oczy. Były jasnobłękitne jak wrześniowe niebo i ten, kto nie znał zmarłego, mógłby sądzić, że barwa ich jest tylko odbiciem bezchmurnego, firmamentu. Kobiecie brat Michała był dobrze znany. Chustą obtarła krew zakrzepłą w kącikach jego ust i znów usiadła, nieruchomo splótłszy na chuście dłonie. Nie czuła ani zaciekawienia, ani smutku. Widziała już wielu umarłych i wielu zabitych, tylko tamtego skazanego nie widziała, ale po tym, co stało się wówczas, śmierć utraciła dla niej grozę, gdyż okazała się dziełem ludzi. Nie była już ponurym przeznaczeniem zsyłanym na ziemię przez zagniewanego lub wymierzającego sprawiedliwość Boga, ale jedną z wielu ciemnych mocy, które okiełznała ludzka dłoń. Była to zła moc, jak większość tego, co jest dziełem ludzkich rąk, ale i ją należało przyjmować tak, jak przyjmuje się grad albo posuchę. Po ludzkich rękach niewiele dobrego można się było spodziewać, tak samo jak niewiele można się spodziewać po Bogu. Tutaj też śmierć zadała cios, a możliwe, że i kat znów będzie musiał go zadać, choć dzięki temu nie obudzi się umarły, ani grzech nie zostanie wymazany ze świata.

Kobieta nie przypuszczała, że najpierw przyjdzie kolej na Fryderyka.

Życie jej pełne było wróżb, dostrzegała też cień pojawiający się nad ludzką głową, ale nie przewidziała tego, co właśnie się stało.

Pierwszy był więc Fryderyk, ale nie będzie jednak ostatni. Jeszcze nie dostrzegała dna swego kielicha i tylko czuła smak goryczy na wargach; Zbolałe plecy ogrzewało słońce, które rozświetlało również oczy zmarłego, więc pochyliła się, by zamknąć mu powieki, ale musiała długo dotykać palcami chłodu śmierci, by oczy już się nie rozwarły.

99

Page 100: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Zresztą i potem między powiekami pozostała wąska szparka, w którą wkradało się słońce. Wyglądało to tak, jakby zmarły nie przestawał natarczywie i uważnie wpatrywać się w dal, gdzie poruszało się coś, co koniecznie chciał dostrzec. Poza tym twarz jego była cicha i spokojna, piękna i czysta, i tylko wokół ust zastygł ślad dziecięcego, zdumionego smutku.

Słońce przebywało swą drogę za plecami siedzącej, na nią i na zmarłego opadały bezgłośnie liście. Siedziała bez ruchu. Nie liczyła godzin ani też nie myślała o mordercach. Od czasu do czasu zwidywał się jej wizerunek własnego dziecka, ale zaraz odpływał i nie zostawało nic prócz otaczającego ją ubarwionego złociście lasu i spokojnej twarzy, która leżała u jej stóp. Byłoby dobrze, gdyby wszystko nareszcie się skończyło. Miłość, nienawiść, chodzenie do lasu, głód i pragnienie, wszystko, wszystko. Ale to, co jeszcze nadejdzie zanim się tego doczeka, trzeba będzie przecież wziąć na barki i dźwigać, tak jak dźwigało się całą resztę.

Ktoś jednak musi się tu kiedyś zjawić, choćby listonosz, więc trzeba czekać aż do tej pory. Jeśli przy zabitym nie czuwa matka, ona musi przy nim pozostać, a i tak nie przypuszcza, żeby jego matka miała porwać się od kuchennego pieca i popędzić tu przez lasy. Wszystkie inne zrobiłyby tak, lecz nie jego matka.

Glumsda zdjął przed zabitym czapkę, ale nie stawiał wiele pytań.

Oczywiście, zawiadomi kogo trzeba i przyśle sołtysa. W ciągu czterdziestu lat pracy był tak często samotny, że oduczył się mówić, w lasach widział zaś tak wiele i tak dużo przemyślał, iż nie potrzebował stawiać pytań. Wypytywanie nie należało do jego służbowych obowiązków.

Wieś przyjęła wiadomość jak pukanie boskiej ręki do drzwi. Ile to czasu minęło od owej nocy, w której melodia fletu niosła się gonad jeziorem, Czai ukazała się jakaś twarz, a pszczeli rój uniósł się ponad szkolny budynek? W lasach przebywa Bóg i patrzy, jaki budują kościół.

Ostrzegał, lecz go nie posłuchali. Balk upominał, by nie mówili głupstw, ale wzburzenie nie przemijało, a Gogun modlił się klęcząc w swej alkowie.

Sąd stwierdził, że Fryderyk aż do północy przebywał we wsi za „Rajem“. Dziewczyna, która wpuściła go do siebie, sama przyszła złożyć zeznanie. Mówiła, że był wesoły jak zazwyczaj, a przy tym tak jak zwykle nieco smutny. Często też mówił o swojej śmierci i o tym, że nań nastawano, ale nie wymieniał nikogo. Ona też nikogo nie podejrzewa, może tylko powiedzieć, że kiedy odchodził, spojrzał na księżyc i powiedział, że musi już iść, bo czekają na niego. Sądziła, że miał na myśli rodziców.

Nie płakała. Twarz miała spokojną i ponad głowami urzędników patrzyła w las, jakby ktoś dawał jej znaki spoza grabowych pni.

Fryderyka ktoś zastrzelił. Niewielki to był pocisk, ale przeszył ciało na wylot i nie można go było odnaleźć.

— Całkiem miła ta mała Julia — odezwał się przybyły ze stolicy referendarz, ale sędzia powiatowy poprosił go, by zechciał łaskawie zamknąć buzię.

100

Page 101: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Kiedy wydano zwłoki, Jakub zabrał je z powiatowego miasta. Gogun, który powoził wozem zaprzężonym w dwa koniki, nie śpiewał i miał zgnębione oblicze. Obok siedział Jakub, wyprostowany, z odkrytą głową i trzymał w dłoni wręczone mu papiery.

Z tyłu, u krańca trumny siedział na słomie Jons, obok skrzyni, z którą był właśnie przyjechał z miasta na wakacje. Gdy wóz wpadał w porozjeżdżane koleiny, rozlegało się ciche dudnienie, jakby trumna była pusta i wszystko było tylko złym snem. „Nie sięgaj po raj, braciszku!“, powiedział Jumbo. O nie, daleki był od tego, by sięgać po raj.

Pierwszy raz w życiu wydało się Jonsowi, że jest bezdomny.

Rodzinny dom zajął umarły i dla żyjących nie starczyło już miejsca.

Matka tkwiła przy kuchni niby głaz. Popatrzyła na Jonsa, ale nawet nie skinęła mu głową. Dziadek przebywał na wyspie, a ojciec, gdy tylko złożyli umarłego, poszedł do mielerza. Tylko Christean siedzący w alkowie odzywał się do Jonsa, ale nie mówił nic pocieszającego.

— Nie — mówił — o niczym nie wiedzieli.

Fryderyk zawsze był samotny. Nawet jego uśmiech był uśmiechem samotnika. — Christean opowiadał długo o nocy, podczas której brat grał na flecie. Zapewne żegnał się wówczas z wszystkimi i powinni byli to zauważyć.

Jons szedł polami, aż odnalazł orzącego Michała. Kroczył teraz obok pługa przez zasnute pajęczynami ściernisko. Nie rozmawiali ze sobą, tylko Jons ujął dłoń Michała dzierżącą pług i trzymał ją długo.

Dopiero kiedy Michał zawrócił pług, przystanął na chwilę i wpatrzył się w zagon. — Nie ma nad nami błogosławieństwa, mały Jonsie — powiedział. — Gdy już odejdziemy wszyscy, roznieć ogień na palenisku i spryskaj izby czystą wodą, zrozumiałeś? — Potem łagodnie odsunął dłoń brata od swojej dłoni i zagłębił w ziemię ostrze pługa.

Dzień dłużył się Jonsowi. Długo siedział na kościelnym wzgórzu i spoglądał ponad jeziorem w stronę „Raju“, który niby złocisty łan wynosił się nad szarym i zielonym lasem. Jons jeszcze nie wiedział, jak to jest, kiedy śmierć razi tak blisko, że słychać świst powietrza.

Zmarły brat nigdy nikomu nie wyrządził zła, a tylko był inny niż wszyscy. Tylko inny i nic ponadto, a jednak wystarczyło, by go Bóg poraził.

Na wzgórzu Jons znajdował się zupełnie sam. Za plecami miał wznoszący się w błękitny przestwór wyniosły dach kościoła. Nie wierzył, by miał tu kiedykolwiek stanąć na kazalnicy. Gdyby doszło do tego, że miałby nosić sutannę, cóż by powiedział nad tą trumną, jaką modlitwę odmówił? Czuł, że nie przepełnia go pokora, lecz gorycz i wzburzenie, a na dnie świadomości tai się gniew przeciw Bogu. Jeśli Bóg zamierzał pokarać dzieci domu Jerominów, choć Jons nie wiedział, za co miałby karać, niechby to był uczynił, ale to, że pokarał ojca, nie było szlachetne. Przypomniał sobie ojca, jak siedział na wozie, jasnowłosy, jeszcze bardziej niż dotąd posiwiały wpatrzony między końskimi łbami w drogę, którą jechali. A kiedy stał na dworcu czekając na Jonsa, miał w oczach wyraz ogromnego znużenia, które pochyliło też jego barki. Nie było więc nic szlachetnego w owym ciosie zadanym człowiekowi tak zmęczonemu i tak samotnemu jak ojciec. Jeśli było im nakazane

101

Page 102: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

zaprowadzenie sprawiedliwości na roli, Bóg powinien był wychodzić im naprzeciw, a tymczasem w śmierci brata Jons nie dostrzegał żadnej sprawiedliwości.

Dopaść człowieka i w jasnym świetle księżyca obalić go na mech, to niegodne wszechmogącego Boga. Na pewno i Jumbo nie dostrzegłby w tym nic godnego. „Zwodnicze to rachuby, braciszku“, powiedziałby, tak jak powiedział ostatniego wieczoru i zamknąłby książkę. „Już od stu tysięcy lat nie dają żadnego wyniku i w ogóle nie można przewidzieć, czy sprawdzą się kiedykolwiek“.

Jons siedział, póki nie dostrzegł Marii, która z węzełkiem w ręku nadeszła od kościelnej wsi. Zawołał i oto usiadła przy nim, zakurzona i rozgrzana drogą, i dopiero gdy opowiedział, co było mu wiadome, uroniła pierwsze łzy.

Głos miała jak zawsze niski i spokojny, a kiedy otoczyła brata ramieniem, po raz pierwszy poczuł się bezpieczny.

— Nie puścili cię wcześniej? — zapytał. Maria ciągle jeszcze służyła u kościelnego.

— Jeśli umiera któryś z biedaków, niewiele sobie z tego robią. Sądzą widać, że nie bardzo odczuwamy, co to śmierć. „Wpierw trzeba zaprawić śliwki“, powiedziała pani, „pogrzeb zaś jest dopiero jutro“.

Powiedziała też, że niedobrze przypatrywać się za długo umarłemu.

Więc zostałam.

Jons zauważył, że twarz Marii stała się bardziej pociągła i nagle ogarnął go palący wstyd, że kiedy on, tam w mieście siedzi w izdebce nad książkami, oni tutaj zginają grzbiety i pracują. Powiedział też teraz, że już nie wróci do miasta. Ale Maria już znowu się uśmiechała. Przytuliła policzek brata do ramienia i mówiła: — Mały Jonsie, praca pracą, ale czyżbyś nie wiedział, że jesteśmy z ciebie dumni? Ojciec, Michał, ja i być może... i matka?

Matka? Ach nie! Dla niego matką jest właśnie owa siostra, tak czuła, że już jej oddech osusza łzy. Kiedy dorośnie, ona właśnie będzie przy nim. Będzie stała przy kuchni i opowiadała różne historie.

I wszystko, co odeszłoby wraz z ojcem — najlepsze spośród tego, co mogli odziedziczyć — w niej właśnie nadal będzie żyło.

Zapytała nieśmiało, czy nadeszły wiadomości od Giny i Gottholda.

Tak, od Giny przyszedł wieniec, a od Gottholda telegram. „Skinęła głową i zaczęła powoli wkładać pończochy i buty. Nadmieniła, że czas by już iść.

Nocą Jons wysunął się ostrożnie z alkowy, zszedł po schodach i wślizgnął się do dużej izby, w której stała trumna. U wezgłowia płonęły dwie świece, a u stóp zmarłego siedział ojciec. Był zupełnie samotny w obszernym pokoju. — Podejdź, Jons, wiem że tu jesteś — powiedział nie oglądając się.

Jons zbliżył się do krzesła i wówczas Jakub objął go ramieniem.

102

Page 103: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

— Nie powinieneś o nic pytać, Jons — rzekł. — Nic nie wiem. Nie wiem w ogóle nic. Teraz musimy mu się dobrze przypatrzeć, bo odchodzi na długo. Musimy być też cicho i nasłuchiwać, czy nie odezwie się Bóg. Jeszcze nie przemówił, ale ma też więcej czasu niż my.

— A jeśli wcale nie przemówi, ojcze?

— I wówczas musi być dobrze, Jons. Ubodzy nie powinni pytać: dlaczego?

Jons nie rozumiał, co ojciec ma na myśli, ale objęty jego ramieniem stał cichutko i patrzył na twarz umarłego. Szedł od niej taki spokój jak za życia. Jonsowi wydało się zdumiewające, że ojciec tak wytrzymuje przy nieboszczyku, że nie załamuje się jak inni, jak on sam, że wobec spokojnego oblicza ojca musi się milczeć jak wobec oblicza zmarłego brata.

Potem ojciec podprowadził Jonsa do drzwi i Jons wyszedł.

Dziadka zobaczył dopiero podczas pogrzebu. Twarz starca była taka jak zawsze, a postać najprostsza ze wszystkich. Stał za trumną i oparty na lasce patrzył ponad głowami ludzi wypełniających pomieszczenie. W oczach jego nie było smutku, tylko owa jasnobłękitna światłość, którą Jons zawsze w nich dostrzegał.

Gdy wszedł pastor, Jons zauważył, że wszystkie twarze zmieniły się, jakby zostały muśnięte dwoma wielkimi, niewidzialnymi skrzydłami, które pozostawiły na nich wyraz lęku. Wiedział, iż wszyscy się obawiali, czy też pastor sobie nie popił, ale Agricola nie był pijany.

Twarz miał postarzałą, naznaczoną cierpieniem i zgoła nie wyglądał na takiego, który niesie w dłoniach naczynie pociechy.

W tym czasie, kiedy się modlił, drzwi otwarły się bezgłośnie i weszła ta sama dziewczyna, która jako ostatnia widziała Fryderyka. Za nią, w otwartych drzwiach błękitem i złocistością zalśnił krajobraz, a potem kiedy je zamknęła, zniknął.

Mężczyźni i kobiety rozstąpili się w milczeniu przed dziewczyną, jakby, miała tu szczególne prawa, ona zaś podeszła do trumny, złożyła ręce i stanęła u jej stóp. Nie płakała, ale patrzący na jej oblicze dostrzegali, że owionęła je śmierć.

Jons pierwszy zauważył wchodzącą. Nie pomogło, że wyciągnął dłoń, by schwycić rękę matki. Marta Jeromin uniosła ramię ponad trumnę i przemówiła. W głosie nie było nienawiści, tylko lodowaty chłód, którego powiew przeszedł przez całe pomieszczenie. — Wyjdź! Nie ma tu miejsca dla dziwek i morderców! — powiedziała.

Jons dostrzegł, że dziewczyna zadrżała. Nie uniosła opuszczonych oczu, które pozostały wpatrzone w skraj trumny, ale wąskie ramiona drgnęły jak pod ciosem. Potem z wolna odeszła. Nie odwróciła się, lecz tak jak stała zaczęła noga za nogą cofać się, jakby owo twarde słowo odpychało ją powoli od zmarłego.

Coś niby cichy jęk przebiegło przez izbę, a wówczas Jakub odstąpił od trumny i jeszcze przed drzwiami dosięgnął dziewczyny. Objął ją ramieniem, obrócił i został przy niej. — Dałaś mu ostatnią radość — rzekł głośno — możesz mu więc oddać i ostatnią posługę.

103

Page 104: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Wówczas Jons zaczął płakać, a pastor odczytał z Pisma słowa, które był wybrał: — Obróciłem się od innych rzeczy i ujrzałem uciski, które się dzieją pod słońcem, i nie mogę się sprzeciwić gwałtowi ich nie mając żadnego pomocnika. I chwaliłem więcej umarłych niźli żywych, a za szczęśliwszego od obydwu uważałem tego, który się jeszcze nie narodził i nie widział złego, które się dzieje pod słońcem.

Przeczytał cały ustęp. W głosie nie wyczuwało się goryczy ani zwątpienia. Brzmiał tak, jakby pastor opowiadał coś spokojnie i beznamiętnie.

Raz tylko wzmógł się nieco, jak gdyby mówiący domagał się szczególnej uwagi, a nastąpiło to w miejscu w którym było napisane: „Biada samemu, bo jeśli upadnie, nie ma nikogo, kto by go podniósł.

Jeśli dwaj leżeć będą w obok siebie, zagrzeje się jeden od drugiego, zaś jeden jak się zagrzeje?“.

Jakub ponownie poczuł, jak młodym ciałem, które otoczył ramieniem, wstrząsnął dreszcz i dłoń jego przesunęła się delikatnie po barku osłoniętym czarną suknią.

Jons już nie płakał. Patrzył prosto w szare oczy pana von Balka i usiłował policzyć guziki jego ułanki. Przecież nie zdołał. Było to najosobliwsze kazanie spośród wszystkich, jakich kiedykolwiek wysłuchał. Nie wychwalało zmarłego, lecz śmierć. Nie wielbiło Boga, lecz grób. Mówiło o tym, że życie i śmierć tego, który odszedł, były piękne, że było to życie artysty odczuwającego czar muzyki i miłości, że trudno wyobrazić sobie coś piękniejszego na ziemi. Brzmiało to tak, jakby pastor zazdrościł umarłemu, który nie troszczył się o tamten świat, a przecież zginął w „Raju“. Nie wszyscy spośród nich zaznają tego, ale nie powinni zapomnieć, że dane im było to oglądać.

— I tego również nie powinni zapomnieć — dodał pastor na końcu — że nieszczęśliwy człowiek otoczył ramieniem płaczącą, a nikt spośród nich nie może sobie nawet wyobrazić, jak bardzo właśnie jemu samemu taki gest był potrzebny.

Następnie pogrzebali zmarłego i rozproszyli się po domach wioski.

Stypa się nie odbyła. Nie chciał jej Jakub. Pan von Balk wymienił jeszcze kilka słów z Jakubem i zabrał Jonsa do bryczki. Przez większą część wakacji Jons pozostał w pałacu, gdzie uczył się konnej jazdy i gdzie wieczorami przesiadywał u kominka w wielkiej bibliotece.

Niewiele rozmawiali, tylko czytali dużo i często przebywali na polach. Co dzień, przed zmierzchem, Jons biegł do mielerza i spędzał chwilę z ojcem.

— Nie powinieneś się smucić, że jest tak jak jest — mówił Jakub.

— Gdy będziesz większy, dowiesz się, że czasami trzeba być samotnym.

Bóg, kiedy ma przed sobą więcej jak jednego, odzywa się niechętnie, a ja przecież chcę usłyszeć, co mi powie. Nie wiem jeszcze, o co mu poszło, a i pastor jeszcze się tego nie dowiedział.

104

Page 105: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Pewnego razu Jons zapytał cicho, czy ojciec myśli o mordercy, ale Jakub pokiwał głową. — O mordercach powinny myśleć sądy, a nie ja.

— Zapewne nie wiedziałeś, Jons — spytał Balk ostatniego dnia — że ojciec twój jest szlachetnym człowiekiem? Pora więc, byś sobie to uświadomił, zanim odjedziesz. Synowie powinni wiedzieć jakich mają ojców.

Kiedy ojciec odwoził Jonsa na dworzec, padał deszcz. Na peronie chłopiec co chwila spoglądał na Jakuba stojącego w czapce naciągniętej na czoło i z podniesionym wysokim kołnierzem płaszcza, spokojnego mężczyznę, po którym deszcz spływał niby po drzewie.

Wiedział, że teraz żadna rzecz w wielkim mieście nie będzie już dlań trudna, serce bowiem ma przepełnione wielką, płomienną miłością do ojca.

10

Siódma klasa, do której Jons wrócił po wakacjach, niebyła bardziej brutalna ani bardziej nieczuła niż inne siódme klasy. Oczywiście, tak wyjątkowe zdarzenie jak morderstwo w szczególny sposób niewoliło jej duszę i jakby zmuszało do szukania sposobu, dzięki któremu okrucieństwo mordu zbladłoby choć trochę, ale tylko na tyle, by budzony przez nie dreszczyk nie zniknął całkowicie.

Tym, co wśród innych wiadomości jakie dotarły do uczniów wydawało się najbardziej osobliwe, była owa „muzykalność“ śmierci, to mianowicie, że gra na flecie wydała się im w niejasny wprawdzie, ale niezaprzeczalny sposób związana z morderstwem. W niej właśnie tkwiło coś, czego nie pojmowali, ale co było niesamowite, a przez to bardziej interesujące niż wszystkie inne fakty.

Tak samo jak ciągnęło ich do konia padłego na ulicy lub do domu, w którym zdarzyło się coś ponurego i krwawego, intrygowała ich śmierć Fryderyka.

Nikt właściwie nie wiedział, czy klasowy grajek na okarynie sam wpadł na to, czy też tylko ześrodkowała się w nim cała wyobraźnia klasy, ale niekiedy, przed zajęciami, siedząc na swoim miejscu w najciemniejszym kącie i opierając się plecami o szarą ścianę, wygrywał jedną ze smutnych melodii, które z niewielkimi przeróbkami zapożyczał z „Tannhäusera“ lub „Tristana“. Przyjęło się też samorzutnie, że najwrażliwszy z jego przyjaciół, tak zwany Susi, wyciągał się na ławce, głowę kładł na kolanach grającego i zamknąwszy oczy zdawał się chłonąć muzykę. Inni otaczali ich milczącym półkolem i słuchali z powagą oraz niemal lękiem w twarzach. Wszystko to nazywali „skargą miłosną“, a było to tak samo dalekie od naigrywania się ze śmierci, jak i od jej adorowania.

Zdawało się, że tylko przy pomocy owej pantomimy i muzyki są w stanie uporać się z tajemniczą grozą wydarzenia.

Zrazu Jons siedział nieporuszony na swoim miejscu i przysłuchiwał się muzyce, która pełna cichej i niemal sprawiającej ulgę żałości przypominała mu o tym, co się stało. Ale że śmierć ta była mu bliższa niż kolegom i była taka również bez tego, co skłaniało kolegów do ciągłego powtarzania owej ponurej sceny, zaczął po pewnym czasie uważać wszystko za coś

105

Page 106: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

w rodzaju przedstawienia, w którym właśnie jemu przypadła najmniejsza rola. Nie czuł się urażony, nie robili bowiem tego rozmyślnie, ale jednak było mu przykro, że w ten sposób wyciągają na światło dzienne najbardziej osobistą cząstkę jego życia, tak jakby stanowiła powszechną własność.

Od tej pory, jak długo tylko się dało, pozostawał na korytarzu, przekonany, że tak jak i wszystko, również ta zabawa się skończy.

Charlemagne zastał go stojącego przy oknie, z czołem wspartym o szybę. — Co się stało, Jons? — zapytał. — Dlaczego tu stoisz?

Jons odpowiedział, że choć przez chwilę nie chciał już słuchać.

— Czego?

Tego tam. Ale prosi pana doktora, by nic na ten temat nie mówił. To i tak się skończy.

Wszedł po cichu do klasy, Charlemagne zaś trzymając dłoń na klamce przysłuchiwał się przez chwilę muzyce. Potem wszedł.

Przespacerował się między ławkami, aż do końca, całkiem powoli i uważnie, i wodził badawczo jasnymi oczami po każdej ze zwróconych nań twarzy. Potem oparł się plecami o pulpit i wpatrzył się w zakurzoną lampę. Była to pozycja, którą zwykł przyjmować podczas „wielkich“ przemówień. Nie były wcale długie, jednak klasa nazywała je tak dlatego, że dotyczyły szczególnych zdarzeń.

— Istnieje dobro — rzekł Charlemagne — którego zdobycie dla ludzi w ogóle, a dla młodzieży w szczególności nie jest łatwe. Jest nim wrażliwość duszy. To nie żadna tam właściwość dziewczyńska, lecz obawa przed tym, by nie wejść w brudnych butach do poświęconego miejsca. W czasie pewnego pogrzebu spostrzegłem raz mężczyznę, który zjawił się z czerwonym goździkiem w butonierce, najprawdopodobniej po to, by dać wyraz swoim politycznym przekonaniom.

Mężczyzna ów zapomniał był, że dla śmierci nie istnieje żaden kolor.

Ani czarny, ani czerwony, ani czarno-biało-czerwony9. Gdy teraz patrzę na klasę i widzę ją, i to do tego swoją klasę, z takim czerwonym goździkiem w butonierce, smuci mnie to, gdyż o tej swojej klasie zawsze miałem wysokie mniemanie. Tajemnicy śmierci ludzie nie są w stanie imitować. Ten, kto tego próbuje, jest marnym błaznem, gotowym o każdej porze odegrać za parę groszy i choćby przy pomocy brudnego prześcieradła scenę śmierci Cezara. I to nie przed królewską widownią.

— Nie mieli nic złego na myśli — powiedział Jons wieczorem do profesora.

— Poza tym są wobec mnie usposobieni bardzo przyjaźnie.

Ale Charlemagne pokiwał głową. — Mówię ci, Jons, że dorasta pokolenie wilków. Daj im kiedyś, później, jakąś okazję, a zobaczysz, co zagrają. Teraz widzisz, dla kogo pracujemy i z

9 Kolory flagi państwowej Cesarstwa Niemieckiego [przyp. tłum.].106

Page 107: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

kim za trzy lata będę czytał „Ucztę“! Oto epoka rozkładu, gdzie wykształcenie udostępnia się tym, których ojcowie mogą za nie zapłacić.

Jumbo wzruszył ramionami. — Chciałbym wiedzieć — rzekł — co też to był za człowiek, który po raz pierwszy wprowadził na scenę śmierć i co sobie przy tym myślał. Tego jednak dowiedzieć się nie można, tak jak i tego, co miał na myśli ten wasz okarynowy grajek.

Tam, gdzie przedmiotem jest człowiek, zawsze, braciszku, panuje brutalność. Ale w historii znajdujemy gorsze przykłady brutalności.

Więc grajkowi zapomną wybryk, a po dwudziestu latach być może otrzyma order. U nas pewien czas bawili się w kata. Nie darowali, jeśli wpadło się im w ręce. Kazali ci wisieć tak długo, póki nie posiniałeś.

Obecnie główny kat jest podróżnym ajentem sprzedającym dziecięcą bieliznę i mówią, że wspaniale zarabia, bo jest łagodny jak baranek. U nas mówi się, braciszku, że tylko garbatego nie da się wyprostować.

Podczas owej ponurej zimy wielką pociechą dla Jonsa było to, że ojciec odebrał Marię ze służby u kościelnego i postawił na swoim, by została w domu. Zimą pomagała matce, zaś od wiosny do jesieni miała stale przebywać z Ojcem przy mielerzu.

Jons wiele rozmyślał o rodzeństwie. Od czasu, kiedy chodził był do szkoły krocząc za starym, dziecinnym wózkiem, na którym wozili Christeana, minęło sporo lat i teraz uświadomił sobie, że w określonym momencie każde życie staje się niebezpieczne. Dopóki byli dziećmi, spotykały ich tylko niewielkie krzywdy, a śmierć przemykała mimo nich. Była to śmierć dziecięca, jaka niekiedy nachodziła wieś, a imiona stały się jej obojętne. Zabierała tak, jak zabiera się kłosy, a przecież poszczególny kłos nie posiada imienia.

Byli dla niej łanem i niczym więcej.

Teraz jednak z czasem wyrośli i każdy stał się osobowością. Również w obliczu śmierci. Skończyły się zabawy, w które bawili się wspólnie i żadna z nadciągających chmur nie nadciągała nad wszystkich naraz. Mogło się zdarzyć, że troje spośród nich było w cieniu, a troje w słońcu, lub że jedno z nich spijało rosę, podczas gdy pozostali cierpieli pragnienie. W krwi, która kiedyś była wspólna, kiełkowały powoli ziarna obcości i oto rozchodzili się stopniowo jak konary rosnącego drzewa.

Nie było już możliwe, by Christeanowi mogło zdarzyć się to, co przytrafiło się Fryderykowi. Christean rzeźbił w lipowym drzewie i tym, że rzeźbił źle albo dobrze, nie urażał nikogo. Umarły włożył jednak dłoń w tryby świata, ponieważ zapragnął czegoś, Czego i inni pragnęli.

Nigdy nie darzył nikogo nienawiścią, lecz kochał, ale kochając opuścił tarczę i zwrócił w stronę śmierci nie osłonięty bok. Śmierć zadała cios i oto imię jego zostało wymazane z księgi żyjących.

Tak to się stało, a zapewne działo się tak zawszę. Nie trzeba wcale wynajdywać diabła, żeby wyjaśnić bieg spraw tego świata. Ten zaś, kto by chciał „poruszyć“ świat, będzie musiał w jego tryby włożyć nie tylko jedną dłoń. Chuchollkowie też odwzajemniają ciosy, a nie ma się wcale pewności, że to Bóg kieruje ich ręką.

107

Page 108: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Jons i na szkołę patrzył innymi oczami. Niejedna spośród jej ambicji uczenia „na całe życie“ wydawała mu się wątpliwa. Nawet jeśli szkoła przygotowywała tylko do objęcia jakiegoś urzędu lub — co było bardziej prawdopodobne — uczyła po to, by dać ogólne przygotowanie, i tak pozostawało wiele wątpliwości. Wstępował także do kościołów, w których kazali znani i nieznani pastorzy, ale nie wyniósł z tego żadnych korzyści. Z owych sklepionych hal uszło życie, a więc to, co Jonsowi i wielu innym wydawało się sprawą najistotniejszą. Z wszystkich stron otaczały go symbole, to zaś, co było niewiadome, choć stawiane na równi z życiem, albo ponad nim, usiłowało przy pomocy słów stać się wyraźne i przekonywające. W głębokiej ciszy słowa rozbrzmiewały i huczały, biły ciągle w to samo miejsce jak młotem, obiecywały i wabiły rzeczami, których nikt nie oglądał, a które gdy tylko opuściło się to pomieszczenie i spojrzało na twarze ludzi oświetlone bladym, zimowym słońcem, wydawały się nierzeczywiste jak sen.

Tylko dźwięki organów oraz śpiewy głosów, które splatały się i rozchodziły, opadały i znów się wznosiły ku jakiejś niedostrzegalnej jasności, wywoływały u Jonsa dreszcz, którego przyczyny nie potrafił sobie jednak wyjaśnić. Nie zwracał uwagi na słowa, jedynie pozwalał przenikać się tonom, a wówczas odnosił wrażenie, że ciało, przez które przesączały się na kształt promieni jakiegoś nieznanego słońca, staje się czyste i jakby odrodzone.

Krótko przed Gwiazdką Jumbo położył na stole niewielką, wąską kartkę. — Idź tam, braciszku i posłuchaj sobie — powiedział. — Przyjechało do nas, jak to nazywają, cudowne dziecko. Młodsze jest od ciebie, zasiada za wielkim fortepianem i gra Bacha i Mozarta, Beethovena i Schuberta, a gdy ktoś poda mu temat lub jakąś melodię, zaczyna improwizować. Tam zapomnisz, że życie to niezbyt wesoła historia. Z takich cudownych dzieci najczęściej nic nie wyrasta, podobnie jak i z wzorowych uczniów, niemniej z Mozarta jednak coś wyrosło, a ten chłopiec wygląda tak, jakby nie grał dla innych tylko dla siebie.

I tak to Jons poszedł na swój pierwszy koncert. Nie byłby ten koncert pierwszy, gdyby Jons pomyślał o przeznaczeniu na takie rzeczy fenigów z pieniędzy pana Stillinga, ale nawet mu to przez głowę nie przeszło. W pamięci chłopca ciągle żywa była przypowieść o niemiłosiernym słudze, ten zaś kto za cudze pieniądze urządza sobie rozrywki, nie był w jego oczach niczym innym, tylko sługą nieprawym.

Przyszedł tak wcześnie, że do swego, w pierwszych rzędach położonego miejsca, musiał podejść na palcach, gdyż stukot podkutych obcasów rozlegał się głośno wśród ścian pustej jeszcze sali. Nieliczni ludzie, którzy też już tam byli, rozmawiali po cichu, a Jons czuł się tak samo uroczyście jak na pogrzebie brata. Podium było puste, a nad salą górował czarny fortepian, rozwarty jak skrzydła niesamowitego ptaka, milczący i pełen śmiertelnej powagi. Wzrok Jonsa nieustannie wracał do owego instrumentu, a niepojęte wydało mu się to, w jaki też sposób zachowa się tamto dziecko, kiedy posadzi się je przed oszałamiającym wprost rzędem białych i czarnych klawiszy.

Będzie to tak, jakby znalazło się u stóp góry, gotowej je zmiażdżyć i zniweczyć.

Jons nie kupił programu, tylko jeszcze z afisza na wejściowych drzwiach nauczył się na pamięć kolejności utworów, nazwiska dziecka oraz jego krótkiej biografii, a także nazw miast, w których koncertowało. Kiedy sala już się zapełniła i Jons znalazł się mały i bezimienny wśród wielu dorosłych, wspaniale ubranych ludzi, trzymając w dłoniach, które jeszcze niedawno czarne były od sadzy mielerza, niewielki bilet, wszystko wydało mu się

108

Page 109: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

snem. Zabrzmiał cichy dzwonek, w bocznej ścianie przy podium otwarły się drzwiczki i stanął w nich chłopiec w błękitnym marynarskim ubranku. Oczy miał skierowane ku światłom i licznym twarzom ludzi wypełniających salę, w której zahuczała burza oklasków. Jons wstał z szacunkiem, tak jak w szkole, gdy wchodził do klasy dyrektor i dopiero kiedy dama siedząca obok pociągnęła go opiekuńczo za rękaw żakietu, zaczerwienił się i siedział już bez ruchu ze złożonymi rękami, całkowicie pewny, że roztoczy się przed nim cud.

Chłopiec w marynarskim ubranku skłonił się w drzwiach, jeszcze trzymając rękę na klamce, jakby niepewny, czy powinien się odważyć stanąć przed obliczem wyczekującego tłumu, potem podszedł do krzesła stojącego przed fortepianem, skłonił się ponownie, grzecznie, ale tak jakby myślał już tylko o groźnej czerni wielkiego instrumentu i zasiadł przed wąską wstęgą klawiszy, które czekały chłodne i jakby wykute w kamieniu.

Jons niemalże przestał oddychać. Jeszcze zanim rozległ się pierwszy ton, poczuł się oczarowany. Zapomniał o fortepianie i koncercie i zawisł urzeczonymi oczami na dziecinnej twarzy, znad której jasne kędziory odgarnięte były do tyłu. Wydawała się ona obliczem anioła, istoty już sprawdzonej przez Boga, który wysłał ją na ziemię, by zaniosła ludziom poselstwo. Ale nikt jeszcze nie wiedział, czy w poselstwie zawiera się radość czy też smutek.

W milczącej sali pierwszy akord zabrzmiał twardo i groźnie. Z twarzy grającego znikła cała dziecinność, opadła jak maska, a nad uniesionym czołem rozpostarła się atmosfera niemal śmiertelnej powagi. Twarz przeobraziła się tak nagle, że Jons zrazu wcale nie słuchał muzyki tylko zapatrzył się w owo wzniesione czoło. Nagle zrozumiał, że nazywanie muzyką tego, co się tu odbywało, byłoby niesłuszne i wydało mu się, że dostrzega przesuwające się za fortepianem wszystkie lata, które ten koncert poprzedzały. Lata milczącej pracy, pełnej oddania, a nieraz i zwątpienia, zabójczej pasji podporządkowującej sobie oporne ciało, by mogło niczym nie skrępowane i jakby niesione na skrzydłach unosić się ponad morzem tonów. Nikt nie wiedział, co dostrzegały oczy grającego wpatrzone w sufit sali, podczas gdy dłonie jak powolne służki przebiegały po kla wiszach. Lecz nie w dłoniach ani nie w klawiszach zawarta była muzyka, tylko pod jasnym dziecięcym czołem, na dnie zapatrzonych w sufit oczu i w komorach serca, przez które przepływała krew. Tam była ta właściwa muzyka, prawdziwa i utajona, łaska dana czy też zdobyta, muzyka objawiająca się słuchaczom dwojako, w tonach i dziecinnym licu, po którym przebiegały blaski i cienie.

Jons już od pierwszego akordu był pewny, że tak właśnie było i podczas całego koncertu widział ręce chłopca jedynie jako świetliste cienie przebiegające po klawiszach. Dźwięki przepełniały go podobnie jak głos organów, ale nie wdzierały się do świadomości. Tym co wywoływało dreszcze i przenikało do szpiku kości, była twarz wznosząca się ponad źródłem tonów. Twarz, która niby zjawisko przykuła spojrzenie Jonsa. Nie musiał słuchać dźwięków. Jeszcze zanim pierwsza, błogo wznosząca się melodia, dotarła do jego uszu, wyczytał ją z uśmiechu tamtych dziecinnych ust. Jeszcze zanim ponura skarga wydobyta spod lewej ręki chłopca dotarła do Jonsa, złożył mocniej dłonie, odczytał bowiem ją z cieni, które ogarnęły nagle tamto czoło i oczy, tak jakby duszy grającego ukazał się czarny anioł. Jons czuł się jak nawiedzony i jeszcze nigdy z tak przerażającą wyrazistością nie rysowały mu się przed oczami obrazy życia i śmierci, wizerunki aniołów i demonów.

Oto stało się, że dziecko poruszało świat, on zaś pozwalał mu się poruszać. Dziecku nie była dana moc czynów lub słowa, tylko ów święty posłuch będący udziałem wielkich mistrzów, posłuch który wchłonęło i wydawało się nim przepojone. Jonsowi nie to zdawało się najwspanialsze, że muzyk grał utwory tamtych mistrzów, lecz to iż wchłonął pełnię ich życia i

109

Page 110: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

cierpień, z których owe dzieła się zrodziły. To, że niczym młodociany Sebastian zgarnął wszystkie strzały, jakie godziły w ludzi na ziemskiej drodze i przycisnął do piersi, by to co z niej płynie wstrząsało słuchaczami. Natura obdarzyła go rękami, nad których sprawnością wiele pracował, ale były to tylko narzędzia, grał bowiem głębią serca i tam właśnie, tylko dla niego dostrzegalny, taił się kształt skończony, owo nigdy nieosiągalne, to z czym zmagali się mistrzowie, a nawet więcej, gdyż to, co spoczywało już u stóp góry Nebo i wówczas było tak samo dalekie jak i dziś. A jednak można było sprawić, by ślad tego kształtu wykwitał spod klawiszy, niby kojący uśmiech zrodzony jeszcze w najbardziej zamierzchłych czasach. W promienności tego uśmiechu odzwierciedlały się jednak również wszystkie otchłanie cierpień, nad jakimi przelatywał, aż po ową godzinę, w której zawitał do tej sali.

Jons nie zdawał sobie sprawy, jak długo trwało to wszystko. Godzinę czy też całą noc? Nie istniały dla niego przerwy, gdyż i podczas przerw widział tamto dziecko przy fortepianie i słyszał jego muzykę.

Tak weń wniknęło, że nigdy się już go nie pozbędzie. Dla Jonsa nie był to koncert, który by przeminął z nadejściem jutra przynoszącego nowe spostrzeżenia i odgłosy. Było to dlań coś niepowtarzalnego, tak jak niepowtarzalna była konfirmacja i gdy przebrzmiał ostatni ton, bardzo niski i długo dźwięczący w sarkofagu czarnego instrumentu, gdy wydało się, że grający wsłuchuje się w ten ton jak w pożegnalne słowo czarnego anioła, który odchodzi do swej bezkresnej krainy, Jons poczuł się tak, jakby go rzeczywiście konfirmowano i przyjęto do nierozerwalnego związku tych, którzy z pomocą tonów, barw i słów sięgają po ów kształt skończony, istniejący w nieskazitelnej wspaniałości poza chaosem świata.

Nie rozumiał, dlaczego ludzie wiwatują, skoro wydarzyło się coś niesłychanie ważnego, oni zaś popchnęli go, bezwolnego, aż do krawędzi podium, gdzie stanął nie mogąc się poruszyć. Obok stał mężczyzna podobny do pana Stillinga. Gładkie, posiwiałe włosy spadały na jego kołnierz tak samo jak na kołnierz nauczyciela. Tak jak on mogłoby też po trzydziestu lub czterdziestu latach wyglądać tamto dziecko. Kiedy Jons spojrzał na niego, ów ujął go łagodnie za ramiona i wsunął między siebie i podium, żeby go nie zgniótł napierający tłum.

Stamtąd Jons zobaczył wszystko powtórnie i prawdziwiej, bo bez owej nieostrości, jaką stwarza odległość, i jeszcze raz ogarnęła go fala szczęścia. Nie klaskał, tylko stał z rękami złożonymi jak w kościele, a spojrzenie małego muzyka, teraz znużone i bolesne, znowu prześlizgnęło się po wszystkich twarzach, także po jego twarzy, pobiegło w dal i znów wróciło, jakby patrzący dostrzegł w dziecięcych oczach Jonsa, takich samych jak jego oczy, żarliwość i ufność tego, który jak i on poszukuje wielkiego, skończonego kształtu. Na przeciąg dwóch uderzeń serca przyglądali się sobie, dziecko sławy i dziecko zagubionej w pustkowiu leśnej wsi i nagle Jons spostrzegł jakby w olśnieniu, że twarz tamtego była twarzą zmarłego brata, twarzą na której uśmiech przemieszał się z głębokim smutkiem samotnika. Że była twarzą leżącego w „Raju“, zabitego i stężałego zanim zdołał usłyszeć ostatnie tony, które chciał jeszcze zagrać. Że była tamtą twarzą, którą zasnuła mgła, tyle tylko, że tę już znowu opromieniła jasność dnia.

Do oczu Jonsa napłynęły łzy, jakby brat dopiero co umarł, a kiedy ów przyjazny mężczyzna stojący za nim położył mu rękę na ramieniu i pochylił się, by inni łez nie dostrzegli, Jons wyszeptał po cichutku, że taką samą twarz jak tamto dziecko miał brat.

Nie wiedział, czemu to mówi, ale gdy mężczyzna równie cicho rzekł: — To mój syn... opowiem mu o tobie — łzy obeschły. Jons stał zamyślony przy podium jeszcze wówczas, gdy

110

Page 111: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

dziecka i ojca nie było już widać, gdy zaczęły gasnąć lampy, a jakiś człowiek zamknął wieko fortepianu, tak jak zamyka się trumnę.

Z nikim o tym nie rozmawiał, nawet z Jumbą, ale od tamtego wieczoru nie czuł już w sercu goryczy wywołanej zgonem brata.

Ukoiło ją tamto dziecko, zaś wspomnienie zmarłego przeniosło się z wolna na wizerunek małego muzyka, a obydwu dzieliła tylko zwiewna granica przebiegająca między życiem a śmiercią.

W tym roku Gwiazdkę mieli spokojną. Spadło dużo śniegu, przez całe tygodnie wiały nad lasami srogie wichry przylatujące od południowego wschodu, ale zaraz po tym, kiedy Trzej Królowie obeszli z gwiazdą wieś, śmierć zaczęła stukać do niskich drzwi. Nie była to śmierć gwałtowna, zabijająca mężczyzn na porębach, albo wciągająca ich na jeziorach pod lód. Była to śmierć dziecięca. Zadomowiła się wśród jezior i szła od wsi do wsi zaglądając w zamarz nięte szyby. W wioskach było dużo dzieci. Nie były dobrze odżywione, bo żniwa wypadły kiepsko, a po „mniszkowych“ latach nie znajdowało się w lesie wiele pracy. Dzieci zaczynały skarżyć się na ból gardła i dygotały z zimna pod grubymi pierzynami. Nie znano innych sposobów jak tylko podawanie chorym do picia rumiankowej herbaty i sądzono, że wszystko przejdzie, tak jak zazwyczaj przechodziło przeziębienie. Dopiero kiedy Agricola zażądał w domu Bojarów łyżeczki i gdy zajrzawszy do gardła chorej dziewczynki dostrzegł szare plamy panoszące się na zaczerwienionej śluzówce niby płaskie grzyby, zrozumiano, że to śmierć.

Kobietom nie pozostało nic, jak tylko składać dłonie. Do najbliższego lekarza były ponad dwie mile, on zaś i tak nie mógł uczynić więcej niźli delikatnym pędzlem na długim drucie rozsmarowywać terpentynę na owych szarych plamach. Nakazał, by pozostałe dzieci trzymano w innym pomieszczeniu, wielokrotnie w ciągu dnia otwierano okna, a chorym podawano wino. Ale w pomieszczeniu innym niż kuchnia marzły, okna były zabite i do połowy ogacone grochowinami, zaś jedynym winem, jakie ludzie znali, było wino podawane podczas komunii. Więc rozpalali kamienie, wrzucali je do cebra z wodą, do której dolewali terpentyny, okrywali ceber chustą i kazali dzieciom wdychać gryzącą parę. Agricola posiwiały i niewyspany chodził od domu do domu, przesiadywał przy łóżkach i modlił się w drewutni, gdzie nikt go nie widział. Klęczał na oszronionej ziemi i jeszcze raz wznosił ręce do Boga. Wiedział, że czyni to po raz ostatni, błagał o własną śmierć, o śmierć wszystkich grzesznych jeśliby to było konieczne, ale dla dzieci, które były bez winy, błagał o życie. Wyprzedawał własne meble, by kupować wino, jeździł do miasta, do powiatowego lekarza i prosił o pomoc, ale znikąd nie było pomocy. — Powiedziałem im — mówił lekarz — że można by przeciąć tchawicę i wprowadzić rurkę, ale odparli, że woleliby zdzielić mnie siekierą po głowie, I tak we wszystkich okolicznych wsiach śmierć zabierała jedno dziecko po drugim. Na cmentarzach wyrastały długie rzędy mogiłek. Na nieliczne wieńce padał śnieg i po nocy wszystko pokrywał biały całun, nad którym wiatr przelatywał kłębiącą się zamiecią. Gogun stracił troje spośród swych dzieci, a we wsi niewiele było domów, które by ominęła śmierć.

Kobieta z „Biednej Grzesznicy“ nie nocowała w domu od tygodni.

Gdyby wśród aniołów śmierci Bóg zesłał był na jeziora anioła pociechy, mógłby on przyjąć jej postać. Możliwe, że zioła jej były gorsze niż lekarza pędzel z terpentyną, a może lepsze, lecz dłonie miała bardziej miękkie niż on, usta wymowniejsze, oczy bardziej pocieszające.

111

Page 112: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Nie musiała jechać dwóch mil, tylko otulona czarną chustą chodziła pieszo od wsi do wsi. Sypiała u komina, lecz sen jej trwał tylko tyle, ile węgielek potrzebuje, by zszarzeć. Tuliła rozgorączkowane dłonie, ocierała pot, snuła opowiadania o Złocistym Mieście.

Mówiła cicho, ale tak przejmująco, że głos jej przenikał przez majaki gorączki i docierał do uchodzącej duszyczki dziecka, która właśnie sposobiła się do ostatniej drogi. Pod dotykiem rąk kobiety umierały spokojnie. Dzieci, którym zamknęła oczy, miały twarze łagodniejsze niż inne.

Czarny anioł żałoby przyglądał się jej długo i cierpliwie, a kiedy choroba już wygasła, łagodnie dotknął jej ramienia i skinął, by za nim poszła. Wiedziała o tym i nie opierała się. Była zmęczona, śmiertelnie zmęczona i tylko troska o własne dziecko przebiegała jak dreszcz przez jej udręczone ciało.

Zanim wróciła do „Biednej Grzesznicy“, zaszła do domu Jerominów i zamieniła kilka słów z Jakubem. Pokiwał milcząco głową na znak, że obiecuje. Obiecał również, o co natarczywie prosiła, posłać do niej Korsankego. Potem, w domu, ustawiła przy łóżku stolik, przygotowała na nim papier i pióro, postawiła butelkę atramentu oraz lampę i położyła się oczekując śmierci.

Korsanke zjawił się jeszcze tego samego wieczoru. I on miał mogiłkę na wiejskim cmentarzu, a krągłą jego twarz poznaczyły bruzdy. Jazda na koniu w śnieżną zamieć była trudna, mróz zaś przenikał przez słomę, którą był owinął strzemiona. Grzał nogi przy piecu i opowiadał, jak umarło jego dziecko. Głos miał cichy i postarzały.

Kobieta słuchała go w milczeniu.

— Pisz Korsanke! — odezwała się potem głosem tak uroczystym, że usłuchał bez słowa.

Tak się stało, mówiła kobieta, że po śmierci Fryderyka nie powiedziała wszystkiego o czym wie. Zresztą nie pytano jej o to. Nikt nie spytał o flet, a flet leżał niedaleko od umarłego, w takiej odległości, na jaką w gniewie odrzuca się kawałek drewna. Sama go zrazu nie dostrzegła i dopiero kiedy słońce stanęło wysoko, zobaczyła, że w zwiędłym listowiu, daleko od umarłego, coś błyszczy. Myślała, że to okruch szkła, ale była to klapka fletu. Czarne drewno było złamane przez pół, tak jak łamie się na kolanie kawałek drewna i wyrzucone, jakby ktoś odrzucił zły urok, który wreszcie wpadł mu w ręce.

Chciała pozbierać kawałki, potem jednak przyszło jej na myśl coś innego. Wiedziała — a skąd, powie o tym później — że odciski palców są śladami przestępcy. Było pewne, że to morderca złamał flet. A był on z czarnego drewna i owej nocy nie spadła rosa, gdyż pod wieczór zaczęło kropić. Ten zaś, kto złamał instrument, musiał był na nim mocno zacisnąć dłonie.

Podniosła więc kawałki przez chustkę, zawinęła i zaniosła do domu ostrożnie, żeby nic nie zatarło się po drodze. Niechaj otworzy komodę i w najniższej szufladzie uniesie chusty, niczego jednak w zawiniątku nie ruszając i nie dotykając, póki nie odda sądowi.

Korsanke siedział chwilę w milczeniu, pióro trzymał w ręku i przyglądał się zapisanemu arkuszowi. — A czemu to, matko, nie powiedziałaś o tym aż do tej chwili? — spytał w końcu i spojrzał na nią.

112

Page 113: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Na chwilę zapatrzyła się w mrok izby, przez który przemykał niespokojnie czerwony blask ognia. Twarz miała już naznaczoną piętnem śmierci, ale oczy wciąż zachowały odważną bystrość, jaką posiadały przez całe życie. — To też ci powiem, Korsanke — rzekła — jeśli nikt prócz sądu o tym się nie dowie.

Obiecał.

— Gdybym była powiedziała — ciągnęła dalej — stanęłabym przed sądem i musiałabym podać, kim jestem. Musiałabym powiedzieć, że mego męża ściął toporem kat, bo zabił on rodziców, których miał na dożywociu. Musiałabym to powiedzieć wobec wielu uszu. Tego zaś nie chciałam ze względu na córkę. Wiedziałeś o tym, Korsanke?

Nie wiedział. Odłożył pióro i patrzył w zamarznięte okno. Wstrząsały nim dreszcze i myślał, że może się rozchoruje. Ponure było to życie, a najtrudniejsze dla kobiet.

— Nikt o tym nie wiedział — mówiła — tylko Michał.

A Michał milczy jak grób. Erdmutha nosi jego dziecko, ale on nie będzie długo się nim cieszył. Niedługo. Pisz teraz Korsanke, bym mogła złożyć swój podpis.

Wstał ociężale, podszedł do komody i ostrożnie położył białą chustkę koło lampy. Potem spisał resztę i opatrzył swoim nazwiskiem.

— Nie będziesz, Korsanke, o ile wiem, musiał szukać daleko — odezwała się kobieta. — Najstarszy z synów Czwallinny kręci się wciąż wokół tego domu, ale wydaje mi się, że nie ze względu na córkę.

Widziałam, jak przez wiele dni i księżycowych nocy szukał fletu. Boi się i domyśla, że to ja go znalazłam... a teraz jedź, Korsanke, i powiedz córce, że może tu wejść.

Kobieta z „Biednej Grzesznicy“ umarła następnego wieczoru. Nie chciała lekarza ani pastora. — Połamali mnie tak, jak międli się len — powiedziała do Erdmuthy — i jest to zapewne to, co miłosierny Bóg nam przeznaczył. Dla niego i bez pastora jestem dostatecznie maluczka.

Zostało trochę pieniędzy, a w potrzebie, jeśli Michał nie wróci jeszcze z wojska, ma się udać do Jakuba. Obiecał jej to.

Umarła spokojnie, nie zmagając się ze śmiercią. Za chatą mróz rozsadzał drzewa, zamarznięte okna jaśniały księżycowym blaskiem.

W tym czasie kiedy ją chowano, został pojmany najstarszy syn Czwallinny i odtąd wydawało się, że śmierć opuściła lasy, lecz po jej kopniakach jeszcze raz mieli się ugiąć i doznać wstrząsu.

Jak za dawnych czasów umarłą musiał pobłogosławić Stilling, pastor bowiem nie przyszedł. Powiedział, że nie jest już pastorem. Złożył urząd i wyprzedawał, co mu jeszcze zostało z rzeczy i książek.

Służąca uciekła z jego domu, bo przez całe noce pił i bluźnił.

113

Page 114: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

— Chodź tu, morderco dzieci — krzyczał — i pokaż swoje zakrwawione dłonie! Daj je tu, bliżej, bym mógł ci je wytrzeć. Nie było ci dość pierworodnego w Egipcie i dzieci w Betlejem? Nie wystarczył ci własny syn? Przybiłeś go do krzyża, by nas zbawić, a teraz w dalszym ciągu nas zbawiasz i to zawsze przy pomocy krzyży. Tych dzieci też ci jeszcze brakowało. Siedemdziesięciorga jednego z dziesięciu wsi, a i tak okazałeś łaskę, że nie było ich siedemdziesięciorga siedmiukroć. Dobrze wiesz, że były bez grzechu, lecz należało pokarać rodziców, prawda? Zwłaszcza tych, którzy zbudowali ci kościół!

Gdybyś był sędzią w jakimś mieście i przyszedłby do ciebie człowiek, który zabił dzieci w jakimś domu i powiedziałby ci: „Tak jest, zabiłem je, albowiem rodzice nazbyt byli weseli i zapomnieli o Bogu“, rzekłbyś: „Uczyniłeś sprawiedliwie, człowiecze, postąpiłeś bowiem tak jak ja. Odejdź w pokoju i gdziekolwiek na tej ziemi znajdziesz szczęśliwych rodziców, pozabijaj ich dzieci!“; Tak byś rzekł, prawda? Ty, Bóg mądrości i miłości, którego syn powiedział, by dziatkom pozwolono przyjść do niego.

Wygrażał pięścią wizerunkowi Ukrzyżowanego i rzucił o ścianę szklanką wina, które jak krew spłynęło po jasnych tapetach.

Wówczas dziewczynie zrobiło się strasznie i uciekła do rodziców.

Kiedy ludzie z Sowirogu, mężczyźni i kobiety idąc do swego pastora przebywali wśród zawiei i trzaskającego mrozu długą drogę, pamiętali, ile to nocy on przesiedział u łóżek dzieci. Teraz został opuszczony przez wszystkich i był samotny, w ponurym, pustym domu, w którym zamarzał oddech, więc chcieli otoczyć pastora w potrzebie opieką.

Zastali go leżącego w łóżku i otulonego starą, futrzaną szubą. Oczy miał zwrócone ku powale i z cicha coś mamrotał. Kiedy ich rozpoznał, usiadł i zaczął się im przyglądać. Powiedział, że oto jeszcze istnieje coś takiego, co nazywa się wierną gminą. Ale jest to gmina bez pastora. Myśli, że zaraz wyruszy z nimi i wśród nich zostanie.

I tak zamierzał popatrzeć, jakie to zamiary ma wobec kościoła miłosierny Bóg. Dziadek Michał użyczy mu zapewne na zimę szałasu na wyspie. Zimniej niźli tu, tam nie będzie, a kto wie, czy przeprawa przez wodę nie okaże się dla Boga nazbyt uciążliwa. Tam więc będzie mógł żyć w spokoju. Choć raz w spokoju. Niczego więcej nie pragnie.

W zniszczonej twarzy pastora oczy płonęły ogniem, ale pozwolił spokojnie, by kobiety wdziały mu futro i załadowały na sanie nieliczne rzeczy, które jeszcze posiadał. Do każdej kieszeni futra wsadził po butelce rumu i odjechali. Na drodze stali ludzie z kościelnej wsi, lecz mężczyźni i kobiety z Sowirogu otoczyli sanie tak ciasno, że tamci pastora nie zobaczyli. W powietrzu gnały tumany śniegu, w parowach unosili płozy rękami, by sanie się nie przewróciły. Lasy wyglądały jak szare, chybotliwe ściany, zamieć pędziła z głuchą skargą ponad prószącymi sadzią wierzchołkami drzew, w gęstwinie zarośli skomlał lis.

Wyglądało to jakby do wsi przywieźli trumnę. Lecz nie dziecięca śmierć wycisnęła na niej piętno. Bóg był tym, który pognębił swego pastora, pastor zaś nie zmilczał, tylko oddał cios. Kiedy przestąpił próg Jerominów, nie skłonił głowy, tylko jeszcze raz zwrócił się ku widocznemu stąd cmentarzowi i pogroził pięścią w stronę mogiłek, nad którymi śnieg przelatywał kłębiącą się zamiecią.

114

Page 115: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

11

Ustalono, że na Zielone Święta będą święcić kościół. Po wielkim umieraniu, przez kilka tygodni siedzieli cisi i zgnębieni u komina, załamując tylko ręce. Śnieg pokrył domy białym całunem, a przez moczary tu i ówdzie biegły duże tropy. Leśnicy mówili, że wilcze.

Jednak ludzie z Sowirogu tym się nie przejmowali. Bóg doświadczył ich losem dzieci i pastora, a teraz nie wiedzieli, co jeszcze zamierza.

Mężczyźni nie wychodzili do pracy, kilka razy się upili i pobili żony.

Kobiety się nie broniły, tylko siedziały nieruchomo, wpatrzone przed siebie. Skoro Bóg je opuścił, nie musiały prząść, tkać, ani bronić się, gdy mąż odpasywał rzemień. Nie wiedziały, czym zgrzeszyły, ale Bóg wie to z pewnością.

Nikomu nie było wiadome, jak żyje pastor. W ciągu kilku dni po przyjeździe do wioski pozostawał w ukryciu alkowy Jerominów, później ujrzeli, jak zdąża do szałasu na wyspie. Ciągnął obładowane sanki przykryte futrem, w ręku trzymał długi, okuty kij i tak zszedł na lód jeziora. Zmierzchało. Ponad lasami przetaczały się nowe, niebieskoczarne, śnieżne chmury i wychudła, pochylona postać rychło znikła z oczu. Wyglądała tak, jakby miała opuścić tę ziemię ciągnąc za sobą dziecięcą trumnę, a przed sobą nie miała nic, tylko stękający lód i wyblakłą czerń pełnej śniegu nocy.

Przecież dostrzegli później światło i blask ognia, a we dnie, kiedy nie wiało śniegiem, widywali jak od czasu do czasu daleka postać wchodzi na lód z lasu na przeciwległym brzegu. Ciągnęła obładowane drzewem sanki. Widzieli też, jak pastor stawał pod bezlistnym dębem, który rósł na wyspie i jak znieruchomiały niby żona Lota wpatrywał się w żółte, wieczorne niebo. Czarna sylwetka stojącego odcinała się od rozpalonej pożogi zachodzącego słońca jak od płomieni Sodomy i Gomory.

Pije tam prawdopodobnie jeszcze bardziej zapamiętale niż wszyscy.

Gogun, który potajemnie sprawdzał swe sidła, opowiadał szeptem, że obok śladów pastora zobaczył idące ku wyspie ślady kobiecych butów.

Nie wypowiadali żadnych uwag na ten temat i nie ganili tego. Wiedzieli, że na sercu legły mu ciężarem trumny wszystkich umarłych w wioskach dzieci, widzieli też sami, jakim ciężarem kładzie się na sercu choćby jedna trumna. Jeśli pił, to nie dlatego, że był pijakiem tak jak oni, lecz dlatego że przestał wierzyć w Boga. Przybył do nich z wielkiego miasta, bo jeszcze raz chciał zacząć od nowa. Przybył jako skromny sługa, tak skromny, że nawet najsroższy Bóg powinien był się zlitować nad jego słabością. Lecz Bóg się nie zlitował. Może chciał mu pokazać, ile pastor powinien wycierpieć dla jego imienia, ale tego okazało się za dużo. Teraz więc pił. Nie dlatego, iżby picie sprawiało mu przyjemność, ale dlatego że kiedy wypił, nie widział już tych nieustannie stojących przed oczyma trumien. Może dostrzegał kwiaty lub ogród Edenu, w którym nie ma biedaków, albo ogromny kościół z marmuru, w którym padają na kolana najmożniejsi tego świata? Nie wiedzieli, co mu się zwiduje, wiedzieli tylko, czego już nie chce oglądać. Żył bez przyjaciół, bez niewiasty i dziecka, spragniony i klęczący w pyle drogi. Niechże więc pije i niechaj kobiece ślady biegną obok jego śladów. We wsi nie było nikogo, kto by o tym źle sądził. A może jak już zbudują kościół i będą go święcić, wróci

115

Page 116: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

ze swego ponurego świata? Od niego wyszedł pomysł budowy, więc może wróci? Pastor bez kościoła, to jak ryba bez wody.

Gdy nad krainę przyleciał pierwszy południowy wiatr, kilku ludzi z Sowirogu wybrało się do pana von Balka, którego nie widzieli od pory wielkiego umierania. Balk siedział przed kominkiem w bibliotece, jeszcze bardziej posiwiały, jeszcze chudszy i przysłuchiwał się im. No, no... pastor... on, Balk, sądzi, że mają rację, sam zaś uczyni to, co do niego należy. Jest również zdania że powinni skończyć do Zielonych Świąt, ale jeśli idzie o pastora, to nie powinni żywić zbyt nich nadziei. Duch Święty rzadko nawiedza człowieka dwukrotnie.

W każdym razie on sam nie zna takiego przypadku, a poza tym, jeśli o niego idzie, to Duch Święty w ogóle doń nie przyszedł.

Tak, zima była sroga, nie tylko dla pastora i dla wiernych. W ciągu najbliższych dni przyjedzie przyjrzeć się im, bo niewiele o nich się troszczył, stary krogulec, który też marzł i głodował. Łaknął tego, co oni nazywają bożym królestwem. On wprawdzie nazywa to inaczej, ale to nic nie szkodzi.

— Cieszcie się życiem! — wrzasnęła gniewnie papuga, a ludzie z Sowirogu przelękli się, jakby usłyszeli głos szatana.

Wieś obudziła się jednak do nowego, gorączkowego życia. Na mogiłkach cmentarza stopniał śnieg, a w pulchnej ziemi myszy wydrążyły swoje norki. Gonty na kościelnym dachu nie lśniły już nowością, lecz powlekały się delikatnym, szarym odcieniem. Obudził się las, pierwsze klucze gęsi ciągnęły na północ.

Wzięli się za ławki, okna i szerokie niskie drzwi z dębowego drewna.

Położyli podłogę z desek, przybył też duży wóz z trzema oszklonymi oknami. Teraz dopiero zobaczyli, jak piękny jest kościół i ze złożonymi rękami stawali przed błękitnymi i zielonymi postaciami, które rozświetlało słońce. U dołu środkowego okna widniała wysoka, smukła sylwetka żurawia z na wpół rozłożonymi skrzydłami. — To dla Michała, fundatora — powiedział Balk do Goguna i uśmiechnął się.

Ale pastor nadal się nie zjawiał, Uradzili, czy kilku spośród nich nie powinno do niego pójść, ale się nie odważyli. — Tego, co się zagrzebało w ziemi — powiedział Gogun — nie należy budzić, póki samo nie wylezie.

Pewnego dnia przyjechała do wsi bryka zaprzężona w parę koni i zatrzymała się u stóp kościelnego wzgórza. Wysiadł z niej powoli wysoki pan z siwą, odkrytą głową, ubrany w czarny, zapięty pod szyję surdut. Przyjaźnie i bacznie przypatrywał się dzwonnicy, na której właśnie mocowano blaszanego kurka. — To jest więc ten ich kościół? — zapytał spoglądając z uśmiechem na twarze ludzi. — Tak, to właśnie on — odpowiedzieli zmieszani. Skinął głową, obszedł budowlę, przesunął delikatną, upierścienioną dłonią po surowych belkach i wszedł do wnętrza. Długo stał przed witrażami, wszedł ostrożnie na topornie skleconą ambonę i cicho pomodlił się przed pozbawionym ozdób ołtarzem.

Gdy skończył modlitwę, odwrócił się i powiedział, że kiedy zobaczył to wszystko, zrobiło mu się przyjemnie na sercu, a przyjechał po to, by w imieniu prowincji podarować im do kościoła dwa dzwony.

116

Page 117: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Ponieważ, jak słyszał, pastor ich wycofał się na jakiś czas na ustronie, powinni mieć choćby dzwon, by kościół nie był zupełnie głuchy.

Teraz ma ochotę zobaczyć pastora.

— Tak, ale to taka sprawa — zauważył po chwili Gogun — pastor przebywa na wyspie i nie chce widzieć nikogo.

— Łódź chyba jednak mają? — spytał nieznajomy.

Tak, mają. Gogun zaprowadził go do domu Jerominów.

Potem nieznajomy nie chciał już niczyjej pomocy. Sam wsiadł do łodzi, ujął wiosła w białe dłonie i wolno, lecz piękną, prostą linią powiosłował ku wyspie. Wiatr igrał jego białymi włosami i wyglądało to tak, jakby jakiś wytworny pan wypłynął dla przyjemności łodzią na przejażdżkę.

Znów zabrali się do pracy, ale kilkoro zostało przed wejściem i przysłaniając dłonią oczy, oślepiał bowiem blask wody, spoglądało na łódź, która powoli, ale uporczywie zbliżała się do wyspy. Zobaczyli, jak nieznajomy wysiada, jak podciąga łódź na brzeg i z wolna wspina się po ścieżce wiodącej do szałasu. Potem zniknął w otwartych drzwiach.

Rozprawiali teraz na wszystkie strony, z nadzieją i lękiem, w końcu jako najwymowniejszy zwyciężył Gogun stwierdziwszy, że z pewnością jest to biskup, być może przysłany przez cesarza, by dodał pastorowi odwagi. Zgłoszono wprawdzie zastrzeżenie, iż biskupa mają tylko katolicy, ale Gogun wyraził mniemanie, że w tak trudnych przypadkach chyba i ewangelicy mogą mieć prawo do biskupa.

Gdy starszy radca konsystorialny przekroczył próg, ujrzał pastora siedzącego przy prostym stole. Głowę miał wspartą na dłoniach i wpatrywał się w ogień, który właśnie rozpalała pod kuchnią wysoka, ciemnowłosa kobieta. Koło pastora stała butelka i szklanka oraz leżała otwarta biblia, której kartki zafarbowane były jakimś ciemnoczerwonym płynem, zapewne rozlanym drżącą ręką. Było czysto i całkiem po domowemu, ale odwiedzającego przeszedł dreszcz, kiedy pomyślał o śnieżnych zamieciach, jakie szalały w tej okolicy.

— Oto jestem, panie pastorze — odezwał się. — I choć mnie pan nie wzywał, przecież chcieliśmy przyjrzeć się panu co nieco.

Agricola uniósł głowę i popatrzył nań, a od bezmiaru cierpienia, które wyzierało z jego oczu, gościa jeszcze raz przeszedł dreszcz.

Ujął spiesznie prawicę pastora, choć się ku niemu nie wyciągnęła, i stał tak przez chwilę, a wszystkie łaskawe słowa, które sobie obmyślił, utonęły w mrocznym odmęcie zapomnienia.

Pastor przypominał sobie niejasno, z jakiegoś synodu, twarz przybyłego i podniósł się ociężale. — Gość jest święty, nawet tutaj — powiedział. — Ale byłoby lepiej, gdyby nie był przyszedł.

117

Page 118: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

— Czasem tego co lepsze trzeba poniechać dla tego, co bardziej potrzebne — usłyszał w odpowiedzi. — Posiedźmy trochę przy ogniu — dodał przybyły, skłonił się lekko przed kobietą, która patrzyła nań zagniewana i niemal niedostrzegalnym gestem wskazał na drzwi.

— Zostaw nas samych, Lizo — powiedział pastor.

— Byłem w kościele — rozpoczął duchowny i dmuchnął w stronę ognia cygarowym dymem. — Powiedziałem ludziom, że podarujemy im dwa dzwony. Jakiś głos musi tam przecież rozbrzmiewać. To co tu powstało, jest dziełem cudownym, ale serce moje się nie raduje...

Pastor otworzył usta, lecz nadal milczał.

— Są wśród nas tacy — ciągnął tamten — którzy mnie mają, iż stała się hańba, którą trzeba wypalić ogniem. Nie podzielam tego zdania.

Od kiedy pojąłem, że sutanna może parzyć jak koszula przesycona krwią Nessosa, przestałem tak myśleć. Otrzymaliśmy wiele listów dobrych, a kilka złych. W liście nie można jednak zawrzeć całej sprawy ani też serca, więc przyjechałem sprawdzić, czy też nie dojrzę choć trochę tego serca.

„Twój Bóg widział sporą jego część“, myślał pastor, „i mało dobrego z tego wynikło. Lepiej byłoby, gdyby ludzie wtykali nos w inne serca niźli w moje“. Ale nie powiedział tego, tylko sobie pomyślał.

Ogień palił się teraz jasnym płomieniem i duchowny pochylił się, by ogrzać ręce. — Płomień pożera drewno — powiedział — a przecież grzejemy się przy ogniu. Również miłość może pożerać ludzi i całe pokolenia, a przecież także jest tym, przy czym się rozgrzewamy.

Mówię o miłości bożej. „W tym też tkwi błąd“, pomyślał pastor, „jak zresztą i we wszystkich porównaniach. Ale to twój błąd, nie mój“.

— Ludzie nie ucieszyli się z dzwonów — podjął tamten po chwili.

— Stado może nosić dzwonki, a mimo to domagać się pasterza. Żal mi się ich zrobiło, kiedy popatrzyłem jak pracują. Nie było w tym radości, a jak wsiadłem do łodzi, długo mi się przyglądali. To okropne, gdy w jakimś ciemnym lesie zabłądzą dzieci, ale straszniej, jeśli razem z nimi zabłądzi ojciec, a potem odejdzie pozostawiając je własnemu losowi.

„Dysponujesz wystarczającą liczbą ojców“, pomyślał pastor. „Przyślij któregoś i kłopot wasz się skończy“. Jednak nadal się nie odzywał.

— Tak nie wolno — powiedział duchowny i położył dłoń na ręku pastora. — Mogę ci pomóc, Agricola?

Pastor pokręcił głową.

— A kto mógłby pomóc?

Teraz pastor odezwał się po raz pierwszy. — Bóg mógłby pomóc — odparł — gdyby istniał. Ale go nie ma.

118

Page 119: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

— Pan to wie, kochany bracie?

— Nie jako pewnik, ale na własny użytek. Dla mnie nie istnieje, a więc nie może mi pomóc. Jedynie dla wierzących jest źródłem na pustyni. Dla innych jest mirażem.

Nie wodą, tylko powietrzem i rozżarzonym pyłem.

— Pan już nie wierzy?

— Nie wierzę.

Tamten dawno odłożył cygaro na brzeg pieca i złożył ręce. — Bóg może wrócić — rzekł cicho.

— Nie chcę, by wrócił i mordował dzieci — powiedział pastor.

— Wystarczy mi siedemdziesiąt trumien.

„Oto w czym rzecz“, pomyślał tamten i skinął głową. „A jednak zajrzałem mu w serce“.

— Jeśli Bóg wskrzesza umarłych — ciągnął dalej — do piękniejszego życia, czyż wobec tego trumna nie jest tylko czymś pośrednim?

— Jest tym samym, w co zostali wpędzeni rodzice — powiedział pastor. — Mogą czekać, aż Bóg rozbudzi umarłych. Ale czekanie będzie się dłużyć... Gdy... gdy... to jest słowo łudzące i dziecinne.

„Gdy Bóg wskrzesi zmarłych...“ A przecież nikt nie widział, że to robi.

Ten kto jest wszechmogący, nie musi dusić dzieci, które sobie upatrzył, jeśli potrzebuje aniołków.

— Pan nienawidzi, bracie — rzekł ze smutkiem duchowny.

Ale pastor machnął tylko ręką. — Upiorów nie można nienawidzieć — odparł szorstko.

— Ten, kto traci Boga, traci tak wiele, że nic ponadto już mu zabrać nie możemy — odezwał się po długim milczeniu duchowny. — Nie jestem, bracie, taki, który nawraca, zostawmy więc wszystko tak jak jest, póki Bóg, być może, nie ujmie tego we własne ręce. Jestem jed nak starym człowiekiem, który wiele już widział. Spośród tego, co widziałem, najgorszy był ludzki osąd. Więc, bracie, nie sądzę, tylko boleję. To co tobie się zdarzyło, może się zdarzyć każdemu z nas.

— Nie każdemu — zaczął pastor, ale spojrzał na tamtego i zauważył dobroć w jego smutnym obliczu.

— Pragnę, Agricola, by otrzymywał pan niewielką pensję i doprowadzę do tego. Nie chcę, by pan żył z jałmużny. Chciałbym jednak, żeby pan już więcej nie pił. — Położył dłoń na kolanie

119

Page 120: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

pastora i wpatrzył się weń prosząco. — Ból zacietrzewia, ale trunek wykoślawia. Wizerunek wolno nam zniszczyć, ale przecież nie wolno nam go zbrukać. Prawda?

Pastor pokiwał głową. — Jeśli się już przebacza, przebacza się wszystko — powiedział. — Wszystko albo nic. Bez reszty. Zaś niegdysiejszy pastor, który pije, jest lepszy od takiego, który by się powiesił na osice. Żaden karczmarz nie ogląda mnie, kiedy jestem pijany, nikt spośród wiernych i żadne dziecko. Tylko ona — wskazał ręką na dwór — a ona może sobie spokojnie oglądać. Przed czterdziestu czy trzydziestu laty kochała mnie, ale nie dostała. Teraz rzuciła wszystko, co posiadała, pracę, dom i spokój i przyszła do mnie. Tyle więc jestem jeszcze wart i tak wielka może być ludzka miłość. Zapewne nie przestanę pić, tak samo jak nie przestanę czytać Biblii. Jeszcze zawsze z nim rozmawiam, jeszcze zawsze. Wiem, że go nie ma, ale rozmawiam. Jest taki, jak ja, zdetronizowany, zasiadamy więc tutaj za stołem i dochodzimy, który z nas jest większym grzesznikiem.

— Tak, niełatwo go wymazać... — odezwał się nieznajomy.

Siedział jeszcze przez chwilę i patrzył w ogień. — Niektórzy — ciągnął — przez pięćdziesiąt lat używają świata, a potem się nawracają. Inni znów przez pięćdziesiąt lat żyją dla Boga, a potem wypierają się go.

Nie wiem, którzy są Bogu milsi... ale zapewne losy tych i tamtych trzyma on w swoim ręku.

Wstał i podał pastorowi rękę. — Przypomina pan sobie, co Eliu rzekł mężowi z Hus? — zapytał. — „Jeśli zgrzeszysz, cóż uczynisz przeciwko niemu? Jeśli byś był sprawiedliwym, cóż mu dasz?“ Niechaj pan żyje w pokoju, a mnie, staremu człowiekowi pozwoli się modlić za siebie.

Pastor odprowadził go do progu i patrzył, jak zstępuje ścieżką ku brzegowi. W dole, na jednej z łodzi siedziała kobieta i cedziła wodę przez palce. Gdy obcy zatrzymał się koło niej, wyglądała na zadowoloną.

— Napisane jest o Hiobie — odezwał się do niej — że był bratem szakala i towarzyszem strusia. Będzie mi lżej na sercu, jeśli zyskam pewność, że pani z nim zostanie.

— Nie jestem taka jak wasz Bóg, który wywyższa, a potem obala — odparła ponuro.

Spojrzał ponad jej głową na drugi brzeg, gdzie kurek błyszczał już ponad tępą dzwonnicą. — Nikt z nas nie jest taki jak Bóg — powiedział cicho. — Ale wszyscy pochodzimy od Boga. Pani także i on też.

Kiedy zaczął wolno wstępować na wzgórze, zaraz spostrzeżono, że wraca z pustymi rękami. — Musimy jeszcze poczekać — powiedział — pastor nadal rozmawia z Bogiem...

Potem znów pomodlił się przed ołtarzem, wspiął się na brykę i odjechał.

Na Zielone Święta święcili kościół. Poprzedniego wieczoru ustawili za ołtarzem rzeźbę Ukrzyżowanego, którą Jakub wyniósł z ojcem z drewutni. Nikt o niej nie wiedział, więc gdy ją przyniesiono na wzgórze, wszyscy uklękli, a wielu się rozpłakało. Upadli na duchu i byli smutni, pastor bowiem pozostał na wyspie. Jasne drewno lśniło w mrocznej nawie, ale

120

Page 121: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

spostrzegli, że czoło pod cierniową koroną było czołem pastora. Na najdalszej ławce kulił się Christean i patrzył, jak stawiają krzyż. Nie był pewny, czy bez pastora kościół jest kościołem.

Wielu tego nie wiedziało.

Późnym wieczorem Jons i Maria popłynęli na wyspę. Zanieśli też do łodzi Christeana, który przypatrywał się połyskującym w wodzie gwiazdom. Nie było jeszcze ciemno. Na północnym zachodzie niebo bieliło się nad czarnymi lasami, a od czasu do czasu gwiazda spływała w dół z firmamentu. Nawoływała jeszcze kukułka, nad moczarami, za „Biedną Grzesznicą“, wstawała mgła.

Żadne z nich nie wiedziało, jak rozpocząć rozmowę. Jons to wymyślił, ale właśnie on najmniej wiedział, co z tego wyniknie.

Gdyby był tu brat z fletem, pastor wróciłby z nimi, ale tak, cóż mogli mu powiedzieć, skoro byli tylko dziećmi?

Pastor siedział na rozlatującej się, odwróconej do góry dnem łodzi i przyglądał się im. Brzeg rozjaśniała nikła poświata i Jons zauważył, że pastor bardzo się postarzał. Włosy miał zupełnie siwe, oczy głęboko zapadnięte. Siedział bez ruchu nie okazując zdziwienia czy niechęci i milcząco pozwolił, by usiedli.

— O, Jons i Maria — odezwał się. — A i Christean jest z wami... no tak, przecież jeszcze kilkoro pozostało.

— Panie pastorze... — rozpoczął Jons.

Lecz Agricola w tej chwili uniósł dłoń. — Zostaw to, Jons — powiedział.

— Nie chciałem w jutrzejszym dniu być nieobecny i jeśli będziecie mieli ochotę, możecie po mnie przyjechać. Przecież i ja nosiłem belki i woziłem kamienie. Zły to robotnik, który odwraca się plecami do swego domu.

— Christean wyrzeźbił Zbawiciela — powiedziała Maria.

— Christean? Popatrz tylko... dobra jest wasza rodzina, tylko ciemno u was i jeszcze wiele przed wami... a ty, Jons, będziesz tam kiedyś kazał?

— Nie wiem, pastorze... nie przypuszczam...

— Tak, Jons. Od niego trzymaj ręce z daleka. Wbije ci w dłonie paznokcie i nie wyleczysz tych ran. To ręce upiora.

— Naprawdę go nie ma, panie pastorze?

— Tak, Jons, nie ma go. Nigdy go nie było i nie będzie.

Nie tak jak napisano. Trochę inaczej. Widzisz to wszystko? — wskazał ręką na sklepienie nieba — możliwe, że jest tym właśnie. I tym także, iż tu siedzimy i mówimy o nim. Nikt nie jest w stanie tego ogarnąć, a przecież to wszystko istnieje, ma swoje prawa i swój ład. On i to

121

Page 122: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

wszystko, to dwie różne rzeczy. Ani też nie stoi poza tym i nie kieruje swą dłonią. Wszystko, a więc i on stanowi jedność. Tożsamość.

Tyle, że nazwaliśmy go. Mogliśmy go byli nazwać choćby „Ohama“, albo jakkolwiek inaczej. Lecz Syn i Duch Święty, archanioł i arcydiabeł, zmartwychwstanie i sąd ostateczny, to nazwy. Tylko nazwy. Ludzki wytwór i ludzkie złudzenie, wyobrażenie albo przenośnia.

A mimo to już od wielu tysięcy lat leje się krew. Coraz więcej krwi, która jest najszlachetniejsza z wszystkiego co posiadamy. Ale zarówno monarchowie jak i pastorzy mogą poczuć się w końcu znużeni krwią. Przychodzi pora, kiedy już więcej nie chcemy. Czas, by poniechać dawnych ofiar całopalnych. Zamierzchła epoka mogłaby składać w ofierze byki, barany i dzieci, ale my już nie chcemy. Człowiek posiada wiele różnych rzeczy, które mógłby ofiarować, lecz jego ręce nie powinny przecież spływać krwią. Podnieść się chcemy, Jons. Powstać! Również stojąc można się. modlić.

Pokiwał im dłonią i cofnął się w cień. Kiedy później wspominali święcenie kościoła, zdawało się im, że już wówczas zawisła na błękitnym niebie, akurat nad dachem kościoła, ciemna chmura. Ale że w owym dniu nie zdarzyło się nic szczególnego, poza tym, iż dziadek Michał zachował się osobliwie, wszystko przypisywali temu, że kościół poświęcił inny pastor, a nie ich własny. Droga i wszystkie domy były umajone brzózkami. Zajechały bryczki. Sowiróg przez całe swoje istnienie nie oglądał tylu znamienitych mężów co owego ranka, a landrat wcale nie był wśród nich najważniejszy. Zgromadzili się na kościelnym wzgórzu, opukiwali knykciami belki i podziwiali piękny widok. Gdy tylko spostrzegli wyspę, nie darowali sobie uwag na temat, gdzie też ten pastor teraz żyje. I to też nie uszło ich uwadze, że ludzie z wioski wcale nie byli tak weseli i wdzięczni, jak się spodziewano, a większość stała nad brzegiem jeziora i zdawała się czegoś wyczekiwać. Przybysze, wielce zdumieni, przypatrywali się dziadkowi Michałowi, który wyszedł z domu i powoli wstąpił na wzgórze. Kroczył z odkrytą głową, z laską w ręku i patrzył mimo nich, jakby byli pyłem, który osiada na listkach drzew. Również Jakub wydał im się dziwny, i to, że niósł na plecach kalekę. Zdumiewali się także, iż ponoć to ów kaleka wyrzeźbił wielki krucyfiks zdobiący ołtarz.

W pobliżu gości stał sołtys. Twarz miał nieporuszoną i udzielał żądanych wyjaśnień, a kiedy któryś z młodych panów lub któraś spośród dam zażartowali sobie, na przykład z Piontka, pastucha przybyłego ze swą procą do wyrzucania pierścieni, albo z niezwykle krzywych nóg Gonsiora, spoglądał na nich tak, jak patrzy się na zawalidrogę, a oni z niesmakiem odwracali wzrok.

Pan von Balk ubrany w błękitny, kawaleryjski mundur nie wywarł na nich dobrego wrażenia, dlatego że najpierw pozdrowił po kolei każdego z mieszkańców wsi i dopiero potem stanąwszy przed uroczystym koliskiem gości niezbyt regulaminowo przyłożył dłoń do czapki. Wkrótce też zszedł na swych długich nogach na brzeg, gdzie wespół z innymi przysiadł na odwróconej łodzi i na nadbrzeżnym piasku zaczął kreślić szablą jakieś figury.

Było ustalone, że uroczyste kazanie wygłosi superintendent z powiatowego miasta, więc kiedy nadjechał, prezydent rejencji zauważył, że można by zaczynać. Ale sołtys potrząsnął głową. — Ludzie nie przyjdą, panie prezydencie — powiedział. — Czekają, więc i my musimy czekać.

— Na kogo?

122

Page 123: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

— Na niego, panie prezydencie — i skinął ręką w stronę jeziora.

Gdy łódź przedzierała się przez pierwsze pasmo trzcin, kto tylko ze wsi nie był jeszcze na brzegu, ruszył ze wzgórza, by powitać pastora.

Pastor nie był pijany. Nosił czarny surdut, a w dłoniach trzymał młody, pięknie wyrośnięty świerczek i łopatę. Twarz miał postarzałą i bardzo poważną, a choć nie okazał wzruszenia, widać było, że ucieszyło go, że nań czekają. U jego boku kroczył pan von Balk i kiedy już wszyscy weszli na wzgórze, wyglądało to tak, jakby byli przywitali najdostojniejszego z gości.

W tej samej chwili odezwały się obydwa dzwony, a pastor zatrzymał się na chwilę, by spojrzeć na niewysoką dzwonnicę, która wydawała się dygotać od dźwięków. Landrat spoglądał ponuro nad głowami mieszkańców wsi, a wszystkim gościom wydawało się, że odgrywają dziwną, o ile nie całkowicie zbędną rolę.

Pozdrowienie pastora pozostało niedostrzeżone, a tymczasem on nie zatrzymując się ruszył od progu kościelnych drzwi. Przez otwarte wejście długo wpatrywał się w naturalnej wielkości postać Ukrzyżowanego, a potem odwrócił się do Christeana, który stojąc za nim oparty na kulach dygotał z przejęcia. Pastor pocałował go w czoło, po czym skinął na sołtysa i odstąpił na bok.

— Teraz już można zaczynać, panie prezydencie — powiedział uprzejmie Grünheid. Z kościoła doszedł głos fisharmonii pana Stillinga, więc weszli powoli i z ociąganiem.

Podczas gdy śpiewali pierwszy hymn, pastor zasadził niedaleko drzwi swój świerczek, mocno udeptał ziemię i posiedział chwilę na skraju progu, łopatę trzymając między kolanami. Oczy obrócił na cmentarz, gdzie rząd mogiłek pokrył się już był mizerną zielonością.

Nie czuł się odtrącony, nie był też ani zagniewany, ani smutny. Był tylko osamotniony, jak człowiek wyznający inną wiarę. Kiedy w kościele rozpoczęły się przemówienia, wstał i poszedł do domu Jerominów.

Tam usiadł przed drzwiami na ławce i ponad dachami wsi zapatrzył się w dal.

Landrat był zdania, że po uroczystości powinno się odbyć wspólne przyjęcie dla gości i dla wsi, ale sołtys zauważył, że nikt spośród mieszkańców Sowirogu nie pójdzie z kościoła do domu karczmarza, a również i „dostojnemu państwu“ nie uchodzi jeść u rodziny, której syn do końca życia będzie siedział w więzieniu. I tak zrezygnowano z jakichkolwiek tego rodzaju uroczystości. Postali chwilę przed kościołem, póki nie zajechały bryczki i póki przedstawiciele władz nie zamienili tu i tam parę słów z ludźmi. Pozostała też do spełnienia jeszcze jedna urzędowa powinność. Oto Michałowi Gogunowi, chałupnikowi i robotnikowi leśnemu, „w uznaniu szczególnych zasług przy budowie kościoła“ została wręczona Powszechna Odznaka Honorowa.

Dla Goguna nie był to szczęśliwy dzień, gdyż marzył o czymś zupełnie innym. Ściskało mu się serce, ponieważ nie miał pewności, czy Bóg nie zaczął się z nim rozliczać za drzewo. Śmierć dziecka w lutym i to, że pastor nie święcił kościoła i nie przyjął go w posiadanie, były to znaki, które Goguna przepełniały lękiem. Dlatego, gdy go wywołano, wystąpił niechętnie, popchnięty przez żonę w plecy.

123

Page 124: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Słuchał, co mówi landrat, obracał w dłoniach medal, oglądał go jak martwego ptaka i zaraz wsadził do kieszeni. Nie wygłosił wielkiego przemówienia, które był sobie obmyślił, tylko z nieczystym sumieniem patrzył na obydwu swoich wspólników, którzy mrugali doń kpiąco. W ten sposób i ta oficjalność nie odniosła oczekiwanego skutku. Landrat odwrócił się gniewnie, by dać uprzejmy znak do wyruszenia. Zawsze był zdania, że w ocenie wiejskich powiatów prezydent rejencji ulega złudzeniom.

Tymczasem prezydent zabiegał właśnie o to, by całą trochę nieudaną uroczystość zakończyć serdecznie i pojednawczo. Zrobił kilka kroków w stronę dziadka Michała, który wsparty na lasce i ponad głowami zebranych zapatrzony w dal, zatrzymał się na progu. Szerokie drzwi były jeszcze otwarte, a na tle barwnego mroku wysoka postać przypominała jakiegoś proroka, który wyłonił się zeń, mając jeszcze w oczach blask ostatniego spotkania z Bogiem.

Przez chwilę prezydentowi rejencji wydawało się, że chyba lepiej by uczynił, gdyby był poniechał tego gestu łaskawości, nigdy bowiem nie było wiadome, czego po tak starych ludziach można się spodziewać, ale w końcu wyciągnął rękę do milczącego starca i ulegając nagłemu odruchowi powiedział, że na pożegnanie chętnie by usłyszał, co też za wizję przeszłości czy przyszłości dostrzegły podczas tak pięknego święta oczy „weterana Sowirogu“. Dziadek Michał nie dostrzegł wyciągniętej dłoni, ale po chwili, która wielu patrzącym wydała się niezbyt przyjemna, skierował na pytającego oczy. Nie zauważyło się w nich żadnej oznaki zainteresowania ani tego, że rozpoznał, kto pyta. Wpatrywał się jednak weń długo, a w końcu rzekł bezdźwięcznie, tak jak mówi się przez sen: — Miech został spalony, ołów marnieje, na nic wytop, zło bowiem się nie oddaliło.

Ten, do którego było to powiedziane, stał przez chwilę bezradnie, potem skinął potakująco, jakby był pojął sens wersetu, skłonił się nieznacznie i ruszył w stronę bryczki. Ostatnią twarzą jaką dostrzegł była twarz pana von Balka, który uśmiechając się czyścił chusteczką monokl. Prezydentowi wydawało się jednak, że ów uśmiech można było raczej nazwać szyderczym wyszczerzeniem zębów.

— Spodziewano się odnaleźć tu wyspę Feaków, moja najłaskawsza — powiedział do siedzącej obok damy jeden z młodych radców rządowych — a znaleziono krainę pachołków ... oczywistych pachołków10.

Dama uśmiechnęła się, a że była szczera, poprosiła, by jej objaśnił obie nazwy. — Tak — powiedziała w końcu — ale w tym starcu coś przecież było. Coś w nim było. Wydaje mi się, iż szef przyjął wobec niego niezbyt szczęśliwą pozę... Skąd zresztą możemy dziś wiedzieć, w jaki sposób należy zachować się wobec Mojżesza? Tak dawno to było...

To, że przez chwilę posiedział wśród swoich, dobrze zrobiło pastorowi.

Na wyspie świat jego zmalał, ograniczył się do wizerunku przeciwnika i do własnego wizerunku i tylko gdzieś na marginesie znajdowała się kobieta, która utrzymywała porządek w szałasie, rozpalała pod kuchnią ogień, a kiedy zamieć wyjąc przelatywała nad niskim dachem, ogrzewała w nocy pastora. Z nikim spośród ludzi nie rozmawiał, ani o Biblii, ani o własnym życiu. Pozwalał tylko kobiecie, by opowiadała mu, w jaki sposób stoczyła swoją walkę, a nieraz potrafił siedzieć długo i nie robić nic, tylko wpatrywać się w ogień i muskał palcami jej ciemne loki. Było to tak, jakby zwyciężył, ale jakby jednocześnie w czasie boju 10 W oryginale: Pachulken [przyp. tłum.].

124

Page 125: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Bóg zadał mu tajemną, niewidoczną ranę, z której nieustannie sączyła się krew i znaczyła jego ślady. Niewesołe miał życie, a to co poza obowiązkami i rozterkami zeń pozostało, żona przerobiła na swych bezbłędnych i bezlitosnych drutach, z których nie spadło ani jedno oczko. „Miech został spalony, ołów przepada“.

Ludzie z Sowirogu nie byli jednak ani bezbłędni, ani bezlitośni.

Kiedy wchodzili na wzgórze, zaczęli bić w dzwony, tak jakby nie był byłym pastorem, ale pastorem przychodzącym do swego stada. Inni wyparli się go, zanim kur zapiał po raz pierwszy, oni natomiast stali przy nim, a Christean na czole Zbawiciela wyrzeźbił jego zmarszczki.

Byli po trosze bluźniercami, po trosze grzesznikami, wszystko co boskie i co ludzkie zwielokrotniało się w nich, jakby byli dziećmi. W tym, że kościół powstał ze skradzionego drewna, mogła kryć się drwina z boskich przykazań, niewielki zaszczyt przynosząca chrześcijaństwu, ale wśród nich żyło się jednak lepiej niźli wśród sprawiedliwych.

Taki pastor, który już nie wierzy i zamiast tego pije, przynależy do grona synów marnotrawnych.

Dobrze mu z tym było. Przepełniała go smutna i cicha szczęśliwość i być może nie stało się najlepiej, że nieustannie napełniano mu szklankę. Ale pili wszyscy, najwięcej zaś Gogun, który honorową odznakę próbował umieścić W oczodole, tak jak rotmistrz czyni to z monoklem. — Nie ma orderów, bracia — mówił do Daidy i Gonsiora siedzących naprzeciw. — Nie ma rady kościelnej, nie ma zaszczytów.

Jest tylko kawałek blachy do noszenia na sercu, A to przecież tyle nocy, bracia, tak wiele nocy... i one, grobki na bożym poletku... — Zaczął płakać, a jego żona natychmiast schyliła się po kamień, który mogłaby zawinąć w chustę.

A jednak mimo łez i drwin czuli się szczęśliwi. Możni panowie byli tacy jak zawsze, pastor nie poświęcił kościoła, a wieczorem znów będzie pijany. Gogun nie dostał orderu tylko kawałek blachy, a jednak zbudowali swój kościół zupełnie sami, miłosierny Bóg zaś, który zatroszczył się o ten ich kościół, zatroszczy się i o pastora. Na cmentarzu wyrosły mogiłki, ale żyto już się kłosiło zapowiadając nowy chleb dla nowych dzieci. Jezioro było błękitne, ponad cichą wodą wyskakiwały ryby, do gniazd powróciły jaskółki. W tej krainie wiele było wiosek, które nie miały ani kościoła, ani pastora co sprzedawał szafy, by kupować wino dla konających. Wiele było takich wsi, które miały mało chleba, a nadto nie miały ryb. Dostojni panowie i damy przypatrywali się tutejszym jak cielakom, co mają po dwie głowy, lecz dwie głowy lepsze niż żadna, najwytworniejszy zaś spośród wszystkich panów zasiadał teraz przy wspólnym stole. Pił nazbyt wiele, zabierał im dziewczyny, był krogulcem szybującym nad lasami, ale był panem, dla którego łzy ludzkie miały smak soli, a nie czystej wody. To zaś zawsze najpewniej dowodzi, czy ktoś przynależy do nich, czy też do świata rozciągającego się za lasem.

Zachodziło słońce, czaple pokrzykując chrapliwie szybowały nad wsią, a oni wciąż pili. Śpiewali chorały i „Ustrzelę jelenia w dzikim borze“. Ciężki to był rok. Śmierć dorosłych i dzieci zabrała swą należność. Wzeszedł księżyc i Gogun zaczął się upierać, że na wzgórzu stoją dwa kościoły. — Bóg jeden wie, skąd postarali się o drewno na ten drugi... — mamrotał

125

Page 126: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

melancholijnie. Potem Balk nakazał, by odegrał na harmonii capstrzyk, więc podnieśli się i zaśpiewali: „Kłaniam się przed mocą miłości“.

Następnie odprowadzili pastora do łodzi. Szedł wyprostowany i wzniósł rękę ku gwiazdom. — Jeszcze pogadamy — powiedział groźnym głosem. — Ja się nie ukrywam, zawsze można mnie znaleźć...

więc i ty się nie chowaj ze swoimi lampami. Słyszysz?

Był już daleko na jeziorze, a jeszcze słyszeli nie znający bojaźni głos, który dochodził z ciemności.

12

Dopiero w tym roku Jons zaczął uczęszczać na naukę przedkonfirmacyjną.

Był starszy od pozostałych, więc w klasie mówili, że wraz z komunią otrzyma święcenia kapłańskie. Mówili nie okazując takim sprawom szacunku, ale niewiele było rzeczy, którym oszczędziliby drwiny. — Za dobrze nam się powodzi, Jons — powiedział Charlemagne. — Wszyscy rodzimy się z pensją w kieszeni i byłoby nieźle, gdyby przyszły czasy, w których tej pensji zabraknie.

— Wszyscy? — spytał Jons. — Znam wielu takich, którzy urodzili się bez niczego w kieszeni i znam ulice, gdzie mogliby mnie zamordować tylko dlatego, że założyłem biały kołnierzyk.

Charlemagne westchnął. — Nie daliśmy rady, Jons. Ani państwo, ani szkoła, ani kościół. Czegoś brakuje, ale czego?

— Brakuje sprawiedliwości — odpowiedział Jons. — Można czynić prawo, a nie być sprawiedliwym.

— Mówisz, Jons, jak dorosły mężczyzna i z pewnością mówisz prawdę. Pomyśl jednak od czasu do czasu o kielichu cykuty.

Słyszysz?

— Ach, panie profesorze — rzekł Jons. — Bluźnienie Bogu obecnie potaniało!

Pomieszczenie, w którym Jonsa przygotowywano do komunii, nie było ładne: szare i ciemne, a to co wypełniało je podczas deszczowych dni wcale nie było leśnym powietrzem. I tu człowiek bogaty zasiadał gdzie indziej niż Łazarz, ale łaskawy radca konsystorialny dbał o to, by tego nie zauważali. Był bardzo miły i najprawdopodobniej pił tak jak Agricola. Jons przyglądał mu się uważnie i chętnie byłby się dowiedział, czy wszystko to sprawiało radcy przyjemność, taką głęboką, prawdziwą i całkowitą przyjemność, jaką Chrystus odczuwał przed wieczerzą. Albo czy przeszedł, tak jak Agricola przez wszystkie mroki ziemskiego padołu? Jons nie pragnął, by radca miał wyprzedawać swoje meble i ubrania po to, ażeby ogrzać i nakarmić najuboższych, chciał tylko wiedzieć, czy wszystko co odbywało się w tym pomieszczeniu było co roku nowe, podejmowane i dokonywane z nową żarliwością, czy też

126

Page 127: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

było takie jak w szkole, gdzie bezbarwną i zgraną płytę rutyny puszczano zawsze od tego samego miejsca, płytę, która zawsze w tym samym miejscu była gniewna lub żartobliwa i nieodmiennie kończyła się takim samym pustym i szumiącym dźwiękiem. Jak zgrana płyta gramofonowa.

Rychło dowiedział się, że o żarliwości raczej nie mogło być mowy, ale był na tyle sprawiedliwy, by uznać, że inaczej się nie dało. Nauka to nie to samo co ewangelia, urząd to nie to co boskie powołanie.

Nie można więc raczej było czynić miłemu radcy konsystorialnemu o przyjemnie zaczerwienionych policzkach zarzutu, że młodociany Jezus różnił się od niego wyglądem. Po dwóch tysiącleciach nie było już konieczne, by człowiek cierpiał. Nie siadywało się już też u stóp Zbawiciela na jakiejś górze, gdzie pod ręką były zarówno palmowe liście jak i kamienie, lecz u stóp mądrych mężów w uniwersyteckim audytorium. Usta apostołów to milkły, to jaśniały blaskiem, to znów obracały się w proch, ale zamiast ich słów wokół ścian biblioteki stały teraz tysiące szacownych ksiąg, w których zebrano, objaśniono, udowodniono i wyłożono dowody różnych spraw. Nie było się już poddawanym próbom, tak jak na jeziorze Genezaret, albo na dworze arcykapłana, lecz jednak było się sprawdzanym, i gdy się już zdawało egzamin, można go było zdać, jeśli się dowiodło rozumu i pamięci.

Ogrójec odsuwał się w nieprawdopodobnie odległą dal, odsuwała się Golgota, krzyż i gąbka nasycona octem. Nastały czasy łagodniejsze i bardziej ludzkie. Nikt nie musiał już opasywać bioder i wędrować w szeroki świat. Ambony stały pewnie, na zboczu góry nie leżał już żaden gorący głaz, żaden żołdak nie stał groźnie przed zaciszną salą, w której uczyli się konfirmanci. Na zewnątrz przejeżdżały elektryczne tramwaje, słońce opromieniało zarówno bogatego młodzieńca jak i marnotrawnego syna, uczniowie gimnazjum zasiadali po jednej stronie, a ci ze szkoły powszechnej po drugiej, szerokim zaś, środkowym przejściem przechadzał się przyjazny radca konsystorialny i rozdzielał na obie strony pochwały i przygany. Nie był to żaden kacerz ani żaden buntownik, lecz wierny sługa państwa i swojej zwierzchności, przewodnik wiodący ku karności i posłuchowi, wymownie ostrzegający przed podstępem i diabelskimi sztuczkami epoki.

Wśród tego Jons siedział niczym dorosły mężczyzna przyglądający się zapomnianym igraszkom. Uczył się przypowieści i wersetów po raz wtóry, a piękność ich zawsze jeszcze go urzekała, choć były niby daleki głos, mimo którego toczyło się życie. Były niby stare świętości, przed którymi kłaniano się wprawdzie, ale tylko przez uprzejmość i pietyzm, dlatego że już ojcowie kłaniali się przed nimi. Miejscem modłów stały się teraz nowe świątynie, wspanialsze i nowocześniejsze.

Wersety tam głoszone były krótsze, a to co obiecywały, nie było ani bożym pokojem, ani królestwem niebieskim. Nie uszło też uwadze Jonsa, że kiedy radca konsystorialny nauki wynikające z kazania na górze stosownie i zręcznie odniósł do nowych czasów, jakby oprawiając na nowo szlachetny kamień, wiele twarzy wykrzywiło się grymasem drwiny. Zdarzyło się też, że gdy jeden z siedzących po lewicy zapytał, kiedy wreszcie nadejdzie jakaś pociecha dla cierpiących, nie można było nie dostrzec, że usta, które wyrzekły to pytanie, wykrzywiła gorzka nienawiść. Ale delikatne dłonie duchownego wygładziły i tę zmarszczkę, a drzwi wszystkich ciemnic życia rozwarły się ukazując tamten inny, lepszy świat.

Trzeba tylko czekać i wierzyć, a dzięki wierze głód miał stać się lepszy od wyszukanych potraw, ucisk lepszy od wolności jaką cieszyli się królowie, gdyż głód i ucisk to

127

Page 128: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

doświadczenie wybranych, szczególne błogosławieństwo boskiej ręki. Czasami wydawało się, że wszyscy, którzy najadają się do syta i nie siedzą w więzieniu, są tym samym przeklęci i z góry skazani na wszelakie męki oczekującego ich piekła.

Tak, Jumbo miał rację, że coś się w tym rachunku nie zgadza. Była to jakaś podwójna księgowość z utajonym bilansem. Podczas godzin, które Jons spędzał na tej nauce, zauważył, że i w jego życiu coś się nie zgadzało. Póki przebywał u pana Stillinga, odczuwał głód, wielki i zachłanny głód wiedzy, jednak poza tym życie było urządzone po dawnemu. Dziadek łowił ryby, ojciec wypalał węgiel, Michał orał, matka przędła. Tak mogli byli żyć i przed tysiącem lat, mając tylko nieco prymitywniejsze narzędzia, wymagania i udogodnienia, ale podążając tą samą drogą, ku temu samemu celowi: ku zapewnieniu pożywienia, odzieży i dachu nad głową. Uprawiali skrawek ziemi, a drugiemu dawali odpoczywać. Nie było to więcej ponad to, co im nakazano i co obiecano w starym przymierzu. Również i wtedy mogło było jakieś dziecko od czasu do czasu zasiadać u stóp starca i wypytywać o wszelakie posiadanie przezeń mądrości.

Obecnie życie Jonsa wyglądało inaczej. Nie różniłoby się wiele, gdyby się był urodził bez rąk. Umysł nie potrzebowł rąk, mógł żyć w pustce przestrzeni, gdzie nie orano, nie łowiono ryb, ani nie przędzono.

Należało tylko rozmyślać, pojmować i gromadzić zarówno poszczególne pojęcia jak i ich związki. Można było nie wiedzieć, co to pług i łopata, ani co to krosna czy sieć. By móc zasiadać w przybytku wiedzy, trzeba było mieć tylko trochę pieniędzy oraz oczy i uszy, które by chłonęły naukę. Można być złym albo dobrym człowiekiem, dla nauki było to obojętne. Wymagała jedynie, by się ją pojmowało i przepędzała nie złych, lecz głupich. Głupi mogli uczyć się jakiegoś rzemiosła, albo pracować fizycznie za dniówkę, natomiast źli mogli osiągnąć wszystko, co mogło przydać się później i na złej drodze. Ludzi sortowało się tak jak drewno, które się dzieli na budulec i na opałówkę, ale Jons nie znalazł się wśród odpadu przeznaczonego na spalenie. Ojciec nie mógł zostać pastorem, dziadek nie mógł zostać sędzią, chociaż pełni byli miłości i mądrości, Jons natomiast może zostać zarówno jednym i drugim, zasiadł bowiem w przybytku wiedzy i wolno mu w nim pozostać, gdyż po to właśnie pan Stilling oszczędzał i biedował.

Cóż więcej było do roboty? Zapewne nie wystarczyło chodzić wieczorami po ulicach dzielnic nędzy i zaglądać biedzie w oczy, gdyż współczucie to tanie myto na moście wiodącym ku wygodnictwu, a za garść współczucia nie można kupić zupy w taniej kuchni. Jeśli w domu czekał mielerz, jezioro albo skrawek pola, który odstąpiłby przecież pan von Balk, wcale nie byłoby trudno zapewnić sobie życia, ale jednak nie wystarczyło zdobycie czegokolwiek tylko dla siebie. Jest jeszcze Christean, jest Maria i będzie ojciec, kiedy się już postarzeje. Był ów chłopak z sali, w której uczono konfirmantów, ten co to zapytał, jak długo trzeba znosić cierpienie, by zostać pocieszonym.

Była kobieta spod portowej knajpy, ta która mówiła, że mężczyzn należałoby potopić jak kocięta. Byli wszyscy mieszkańcy Sowirogu i tysiąca innych wsi, którzy nic jeszcze nie mówili, o nic nie pytali, ale wieczorem stawali z pochylonymi grzbietami i zbolałymi rękami, stawali przed pługiem lub u krosien i spoglądali na wieczorną zorzę, wypatrując czy też nie rozbłysły w jej świetle wieżyce Złocistego Miasta i czy na progu nie zasiadł już ten, którego przeznaczeniem było poniesienie, choćby przez chwilę, gniotącego ich ciężaru.

128

Page 129: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

W jednym znajdował pociechę: w tym, że był młody. Młodszy niż Jumbo, a i Jumbo jeszcze nie wiedział, jaki osąd wyda o nim jego własne sumienie, gdy je o siebie zapyta. Był młodszy niż pan von Balk, któremu została dana władza i zamożność, a który ciągle jeszcze nie mógł pojąć, dlaczego świat tak właśnie jest urządzony. Dlatego też należało czekać i uczyć się, jeszcze więcej się uczyć i to nie tylko tego, co zawierały szkolne podręczniki. Należało nauczyć się więcej niźli to, co było zawarte w książkach posiadanych przez Jumbę albo nauczyciela Charlemagne'a. Wiele też trzeba odrzucić tego, co było niczym i trzymać się blisko ludzi, żywych świadków toczącego się życia. Trzymać się choćby starego szewca, który podkuwał mu obcasy i zasłonięty umbrą wypytywał, czy potrafią już wskrzeszać umarłych. Albo owej starej panny z lękliwymi, smutnymi oczami, u której kupował zeszyty i stalówki. Gdy byli w sklepie sami, zawsze wypytywała go o las. Albo trzymać się tamtego chłopca, który dopytywał się o pociechę dla biednych.

Tylko łaskawego konsystorialnego radcy nie powinien o nic pytać.

Ów odpowiedziałby chętnie, ochoczo i obszernie i ojcowskim gestem położyłby swą miękką dłoń na ramieniu, lecz byłyby to odpowiedzi odsuwające w nieskończoną dal wszystkie troski, rozterki i potrzeby, tak że wyglądałyby one jakby się na nie patrzyło przez odwróconą lornetkę. Stałyby się znikome i nierzeczywiste jak świat karzełków.

Jons często wspominał wieczór spędzony w sali koncertowej, kiedy to cudowne dziecko w swoisty sposób udzieliło odpowiedzi na wszystkie pytania. Ulegał przekonaniu, że nie było to dziecko cudowne, lecz pełne łaski. Nie mogło dać dosytu, ale czarowało. Było w stanie rozewrzeć ściany sali oraz otoczkę życia, wygasić lampy i nakazać, by rozpłynęły się ludzkie twarze. Stworzyło świat nowy, świat wolny od głodu i pragnienia, świat bez przemocy i śmierci i kazało pojawić się ponad tym światem swoim własnym, łagodnym, lśniącym gwiazdom, harmonijnemu ładowi obcych słońc, mieniących się źródłem zapomnienia i pieśniom rajskiego ptaka. Gdy zdjęto dłonie z klawiszy, wróciła ziemia, ściany i lampy, i twarze, ale przez chwilę nie istniały, a kiedy powróciły, wyglądały inaczej, promienne i jakby obmyte nieziemskim deszczem. Możliwe, że wszystko to było tylko złudzeniem, tak jak złudzeniem jest tamten pozagrobowy świat, jednak nie było tak jak on dalekie i ukryte za progiem śmierci, a przed bramą nie stały na straży żadne słowa ani nie płynęła krew.

Ale Jons nie był cudownym dzieckiem, nie posiadał łaski i tak oto musiało być mu powierzone uprawianie roli w inny sposób. Jeszcze nie wiedział, w jaki to sposób i pozostało mu tylko czekanie. Czaja też musi czekać, póki nowe pole nie da plonów. Czekać musi również pan Stilling, czekać przez całe życie, zanim nie znajdzie kogoś, kto by przyniósł do Sowirogu światło. Wszyscy czekali, ci zaś którzy wierzyli, czynili to cierpliwie od dwóch tysięcy lat.

W szkole nie miał przyjaciół. Był w klasie najmłodszy, ale na drodze, którą przemierzali, wyprzedzał wszystkich o kilka wzniesień, i kiedy schodził w kolejną dolinę, przez chwilę nie mogli go dostrzec. Wiedział więcej niż oni i choć nie musiało to ich dzielić, dzielił ich sposób, w jaki swą wiedzę porządkował, wykorzystywał i utwierdzał.

Był dla nich zbyt poważny, był dorosłym mężczyzną, który dostrzega nadchodzący wieczór, podczas gdy oni jeszcze igrali wśród rosy i podmuchów porannego wietrzyku. Postarzała go wieś, mielerz i wyspa, dziadek, rodzice i rodzeństwo. Miał brata, którego zabito i drugiego, który być może siedzi już za kratami. Tego co było pisane innym, jeszcze nie wiedział.

129

Page 130: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Mogło się zdawać, że po to, by go stworzyć i wysłać w szeroki świat, żeby zyskać nadzieję lepszego życia, wieś gromadziła wszystkie uszczknięte pracy i pańszczyźnie chwile głodu, sekundy spokoju, i wszystkie westchnienia tęsknoty. Zdawało się, że ześrodkowały się w nim i ciążą na nim losy wszystkich pokoleń ciężko dyszących pod szczerniałymi dachami, wszystkie wojny, gradobicia i nieurodzaje, że w oddali, wśród lasów i mokradeł stanęli wsparci na łopatach lub siekierach wszyscy Jerominowie, Gogunowie, Daidowie i jak się tam jeszcze mogą zwać, a także nauczyciel Stilling oraz pastuch Piontek i poprzez rozległą krainę spoglądają ku niemu, przypatrują się temu co czyni, baczą, czy też o nich pamięta, on, syn ich wszystkich, który wyruszył po to, by choć w niewielkim stopniu uwieńczyć ich dzieło.

Kiedy przypomniało się ich tak cierpliwie czekających na mgłę nad moczarem za domami, i słup dymu mielerza unoszący się ponad lasy, nie można było się śmiać, gdy na lekcji fizyki koledzy wypuścili z pudełka chrabąszcze, ani podziwiać ich, kiedy pewnego dnia wszyscy zjawili się w szkole w sztywnych, baniastych melonikach.

Na widok takiego mnóstwa paradnych kapeluszy można się było tylko nieznacznie uśmiechnąć oraz pomyśleć przez chwilę o ojcowskiej czapce z daszkiem i o tym, jak ów cichy człowiek stał wśród gwaru świata na dworcowym peronie.

I jeszcze dlatego nie można było zaprzątać sobie głowy głupstwami, że po to, by wyżyć z pieniędzy pana Stillinga chodziło się do szkoły zimą i latem w ogóle bez kapelusza.

Jons przyglądał się wszystkiemu przyjaźnie, bez drwiny i zawiści, ale sprawy te pozostały dlań dalekie i nierzeczywiste, tak jak obrazki oglądane w fotoplastikonie. Nie budziły szczególnego zainteresowania, nie zapadały w serce. To nie one były owym ziarnem goryczy, które powinno się było wysiać na rolę za młodu i dopóki padał deszcz.

Jeden spośród kolegów był synem armatora okrętowego, bardzo bogatego i wpływowego człowieka. Synalek obnosił się więc po klasie jak książę z panującego rodu rzucony przez los, na pewien czas, między świniarków. Był wysoki, bardzo chudy i ubierał się niezwykle starannie.

Miał bladą znudzoną twarz, usta, które nie uśmiechały się pogardliwie były niemal ładne, i oczy, których bali się nawet nauczyciele. Nie wyzierała z nich nienawiść ani szyderstwo, ale wyglądały tak, jakby wypełniało je zamrożone powietrze. Były niezwykle jasne i błyszczące, a jednocześnie aż do głębi lodowato zamglone.

Chłopiec ten milczący i mądry, pełen był dociekliwej, analitycznej mądrości i jako taki stał się postrachem wszystkich nauczycieli religii.

Zresztą niemal wszyscy nauczyciele unikali stawiania mu pytań, więc siedział podczas lekcji znudzony i zarysowywał kartki niezrozumiałymi figurami, albo przypatrywał się ubraniom nauczycieli, by nagle o coś zapytać, dowodząc że jest nie tylko obecny, lecz śledzi wszystko z wytężoną uwagą i czyha na moment, kiedy to w sentymentalną plazmę konwencjonalności uda mu się wrazić błyszczący sztylet negacji.

— To zbrodniarz, urodzony zbrodniarz — powiedział do Jonsa Charlemagne.

— Wytwór epoki tańczącej wokół złotego cielca. Ojcowie są nadzorcami niewolników i rozbójnikami, synowie zaś małymi Neronami i Kaligulami. Gdyby mogli, zakopaliby nas w

130

Page 131: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

swoich ogrodach po piersi, oblali benzyną i podpalili. — Jons uznał to za przesadę. Strojny kolega o niepokojącej twarzy i pięknym nazwisku Brockhusen wcale go nie obchodził. Jons zajmował się uprawą własnej roli i nie miał czasu na przyglądanie się pięknemu zielsku, które rosło na kamienistej miedzy. Zabieganie o względy tamtego, naśladowanie jego strojów i niedbałego, cichego sposobu mówienia, pozostawiał innym. Zawsze przecież znajdowali kogoś, kogo wynosili na niestały tron zainteresowania i było im obojętne, czy tym kimś jest jakiś młody hrabia, przyszły aktor, czy też syn armatora. Jonsa nigdy do tej pory nie naśladował nikt, a jeśli już ktoś to czynił, to chyba tylko z przyjazną drwiną, co go zresztą zadowalało.

Przypatrywał się bacznie Brockhusenowi dyskutującemu z nauczycielem religii i nazwał go tajemnie i tylko na własny użytek „portretem Doriana Gray'a“, a potem przestał na niego zwracać uwagę, jak i na wszystko, co było mu obce.

Pewnego wieczoru dostrzegł jednak Brockhusena w porcie, opartego o stos skrzyń i przypatrującego się wyładunkowi statku. Obok, na jednej ze skrzyń siedziała niezwykle piękna dziewczyna o podobnych oczach i ustach. Zapewne siostra. Założyła niedbale nogę na nogę i paląc papierosa, czego Jons nigdy jeszcze nie widział u młodej damy, obserwowała, jak tragarze wydobywają z wnętrza statku pszenicę i noszą ją przez nabrzeża do spichrza. Na dziobie statku stało kilku marynarzy. Mieli nagie, tatuowane piersi i z szyderczym zainteresowaniem przyglądali się wystrojonej parze. Jons przechodząc obok ukłonił się uprzejmie koledze, a kiedy zauważył, że ów odwzajemnił pozdrowienie niedbale, pomyślał tylko, iż musi to być przyjemne, jeśli się posiada taki statek z kapitanem i marynarzami, z masztami i koniami oraz banderą powiewającą nad błękitem mórz.

Następnego dnia, w porze obiadu Jons pozostał przez chwilę w uczniowskiej bibliotece, a kiedy wyszedł ze szkoły, zobaczył, że w żelaznej bramie stoi Brockhusen, uśmiecha się i strzepuje z klapy żakietu jakiś niewidzialny pyłek. — Halo, Jeromin! — powiedział — przykro mi, że wczoraj w porcie za późno cię zauważyłem. Za złe maniery dostałem od siostry burę. Ona zwraca na nie szczególną uwagę.

Chciałaby cię poznać, więc czy nie mógłbyś przyjść do nas dzisiaj na filiżankę herbaty?

Jons zajrzał w jego lodowate oczy tak zdumiony, jakby zaprosił go sam cesarz. — Ja? Naprawdę mnie masz na myśli? — zapytał.

Brockhusen skłonił się grzecznie. — Tak, ciebie, Jonsie Ehrenreichu Jerominie. Czy to tak bardzo dziwne?

— Trochę — odparł Jons. — Nie spodziewałem się tego... nie wiem też, co my obaj...

— Sądzisz, że niewiele mamy wspólnego? To się okaże, Jeromin. Być może porozumiesz się lepiej z moją siostrą. Zapominasz nadto, że tylko my dwaj jesteśmy w szkole tymi, którzy potrafią myśleć. Pomijając kujonów. A to zawsze łączy.

— To nieprawda — powiedział powoli Jons. — Jest bardzo wielu takich, którzy myślą... ale jeśli chcesz, przyjdę... jeśli chcesz ty i twoja siostra. Tylko nie dziś. Dzisiaj Jumbo zabiera mnie do kolegium. Jeśli ci to odpowiada, przyjdę jutro.

131

Page 132: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Uprzejmie uśmiechnięty Brockhusen przełknął i to, że syn węglarza zaproponował inny dzień. — Dobrze — powiedział — a więc jutro o piątej. Oto adres. — I wręczył Jonsowi bilet, na którym wydrukowane było jego nazwisko i adres. — No to serwus! Będziemy się cieszyć. — Gdy Jons opowiedział wszystko Jumbie, ów zagwizdał z cicha przez zęby. — Idź śmiało, braciszku — oświadczył — ale dobrze uważaj.

Święty Antoni jeszcze nie umarł.

Jons niezupełnie pojął te słowa i nawet, gdy już naciskał guzik dzwonka lśniący w marmurowej płycie, zastanawiał się, co też to wszystko miało znaczyć.

Otworzył mu Brockhusen osobiście, poklepał po ramieniu i szerokimi schodami zaprowadził do swych pokoi. Miał gabinet, sypialnię, łazienkę, a Jons pełen podziwu stał ostrożnie na miękkim dywanie, rozglądał się, patrzył przez szerokie okno na zaciszny park i myślał, że chyba wcale niełatwo posiadać tak wiele będąc tak młodym.

— Pięknie tu, co? — zapytał Brockhusen. — Ojcowska wspaniałomyślność takie domy wznosi dzieciom, ale dzieci Salomona nie samym złotem żyją. Tak to jest.

— Nie drwiłbym tak, gdybym to posiadał — powiedział Jons.

— A może jednak? — odrzekł Brockhusen. — Myślę też, że czasami zatęskniłbyś do swojej węglarskiej chaty. Złoto przynosi ciężkie sny, mój drogi.

— Nie jestem pewny, czy głód nie przynosi cięższych. Ale ty na pewno nic o tym nie wiesz.

Brockhusen wykrzywił usta. — Herbatę wypijemy u mojej siostry — oświadczył i otworzył drzwi.

Wychodząc Jons dostrzegł na biurku Brockhusena liczne fotografie nagich kobiet, ale nie to obudziło jego niesmak, lecz fakt, że gospodarz nie uznał za stosowne usunąć ich przed wizytą. — Wydaje mi się, że więcej tu nie przyjdę — oświadczył poważnie.

— O, cóż za dostojny gość — powiedział pobłażliwie Brockhusen.

— Poczekamy jednak, a zobaczymy jak będzie.

Zapukał i siostra wyszła im naprzeciw. — Bardzo się cieszę, panie Jeromin — powiedziała i potrząsnęła mu dłoń. — Jak pan ma na imię?

— Jons Ehrenreich.

— Jak pięknie i starożytnie... Jons Ehrenreich... dym mielerza i obyczaje dziadków... Na imię mi Anna, przed siedemnastu bowiem laty rodzice uznali, że tak będzie ładnie. Tutaj nazywam się jednak Gudrun i tak właśnie może pan do mnie mówić. Czy nie sądzi pan, że Gudrun wyglądała podobnie?

Kołysała się w wąskich biodrach i starała się, by ją obejrzał z wszystkich stron. Ale że Jons nie wiedział, jak wyglądała Gudrun i wydawało mu się, iż prawdopodobnie niezbyt była podobna do tej dziewczyny, rzekł tylko: — Możliwe. Tego się dokładnie nie wie.

132

Page 133: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Brockhusen śmiał się szyderczo, ona jednak spojrzała na Jonsa z powagą. Twarz miała piękną, jak brat, tylko bardziej dojrzałą, a Jonsowi wydało się, że nigdy jeszcze nie widział ust tak nagich jak jej usta. Był bardzo nieszczęśliwy, zdawał sobie jednak sprawę, że godzinę będzie chyba musiał tu spędzić. Co też za ludzi można spotkać w takim mieście...

Wydawało mu się, że zachowa się uprzejmie, jeśli zapyta, jak czują się jej rodzice, ale pytanie wywołało wręcz szokującą wesołość rodzeństwa. — O, dziękuję — odparła zachłystując się od śmiechu.

— Papa jest u kochanki, a mama zapewne prowadzi naukę Biblii dla upadłych dziewcząt. Tutaj każdy żyje według własnych upodobań, panie Jons, tyle że nie zawsze znajdują się one na najwyższym poziomie.

Jons poczerwieniał, a dziewczyna popatrzyła na niego z uwagą.

— Że też bogaci mogą mieć takie wygłodniałe oczy — pomyślał zmieszany.

Rozmawiali o szkole, a także o sprawach, których Jons nie rozumiał.

Zdawało mu się, że rodzeństwo opanowało jakiś rodzaj tajemnej mowy, składającej się z gestów palców oraz półuśmieszków. Czuł się tak, jakby znajdował się daleko od bezpiecznego brzegu, na cienkim, trzęsącym pod stopami lodzie, pokrywającym czarną, bezdenną głębiną.

Brockhusen wycofał się już po pierwszej filiżance. — Muszę iść — powiedział. — Cieszę się, Jeromin. Kiedy patrzę na ciebie, przypomina mi się Józef w Egipcie... zagubiony w obcym kraju...

Uśmiechając się spoglądał to na nią, to znów na niego, aż Gudrun zmarszczyła brwi.

Podeszła do okna i ukryta za storą stała tam jeszcze przez chwilę, póki nie usłyszeli, że zamknęły się ciężkie wejściowe drzwi. Patrzyła na Jonsa. Twarz miała zachmurzoną i pełną napięcia, ale stopniowo przybrała poprzedni wyraz. Wzięła Jonsa za rękę. Poprowadziła ku niskiej otomanie, przekręciła w zamku klucz i usiadła przed Jonsem na fotelu podciągając przy tym bez żenady nogi i zaplatając ręce wokół kostek. — Tak to właśnie jest u nas — powiedziała. — Ten kto chce żyć, musi zamykać drzwi.

Jons wcale tego nie zauważył, gdyż herbatę pili przy nie zamkniętych drzwiach, ale zapewne w domu tym za życie nie uważano tego samego, co w chacie przy mielerzu, Na niskiej otomanie nie było mu zbyt wygodnie, więc rozejrzał, się nieznacznie poszukując zegara, na którym mógłby odczytać godzinę. Nie wydawało mu się też stosowne kierowanie oczu na bieliznę dziewczyny. O ile przypomina sobie „Pieśń o Gudrunie“, królewskie córki miały inne obyczaje.

— Czy lubi go pan? — zapytała nagle młoda gospodyni wskazując głową drzwi, za którymi znajdowały się pokoje brata.

Nie, tego nie mógłby powiedzieć.

133

Page 134: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Przytaknęła. — To przestępca, Jons — powiedziała cicho. — Urodzony przestępca.

Chyba nazbyt surowo go sądzi...

Pokiwała głową i zapatrzyła się w sufit. — W tym domu wszystko jest zmurszałe i zgniłe — ciągnęła. — Wszystko i wszyscy. Nawet służba.

Naszą szminką jest złoto. Za złoto można mieć wszystko. Wszystko, bo i wszystko można kupić. Nawet miłość. Ale ten kto posiada wszystko, nie posiada w rzeczywistości niczego. Jest o wiele biedniejszy niż ten, który nie ma nic... Czy pan o tym wie?

— Nigdy nie miałem wszystkiego — odparł Jons — więc nie mogę wiedzieć.

Sądzę jednak, że zależy co pani uznaje za „posiadanie“.

Posiadanie można rozumieć rozmaicie.

— Nie — powiedziała — słowo „posiadać“ ma jedno znaczenie. Dowie się pan o tym niedługo, gdy będzie pan trochę starszy. Miał pan już dziewczynę, Jons?

— Nie wszystkie były mi obojętne. — odparł z ociąganiem. — A w domu nieraz siadamy nad jeziorem... wszyscy młodzi tak robią...

Zrobiła niecierpliwy ruch dłonią. — Nie pytam, Jons, czy siedział pan przy księżycu z jakąś gęsiarką, a potem układał wiersze, lecz o to czy „miał“ pan jakąś dziewczynę. Rozumie pan? Całkowicie. Z duszą i ciałem?

Obrócił na nią głęboko osadzone oczy i patrzył. — Nie, tak nie miałem — powiedział. — Ale, że też pani rozmawia o takich rzeczach?

Może i w szkole?

Zaśmiała się cicho. — O takich rzeczach „rozmawia“ mama ze swymi dziewczętami — odrzekła. — Sądzę, że muszą jej opowiadać wszystko i dokładnie. Bardzo dokładnie, ze szczegółami. To swoista odmiana erotyzmu. Również sklepowe dziewczęta „rozmawiają“ o tym. Ja zaś mówię niewiele... ale kiedy zobaczyłam pana w porcie, pomyślałam, sobie... zresztą niełatwo o tym nie myśleć, gdy wzrosło się w tym domu.

— Nie. Tak łatwo nie chcę tego zdobyć — pomyślał teraz Jons i dwie głębokie zmarszczki zbiegły się między jego brwiami. Przypomniał sobie martwego brata leżącego w „Raju“ i dziewczynę, którą ojciec objął ramieniem. Za tak mało brat nie dałby się zabić, a tej tu dziew czyny ojciec by nie objął. Do tej pory jeszcze żadnego z nich nie można było kupić za złoto. Chyba tylko Gottholda, ale matka uderzyła Gottholda w twarz i wykluczyła ze wspólnoty.

— Zawsze pragnęłam — powiedziała cicho — znaleźć kogoś, kto by pachniał ziemią, a nie perfumami. Wyobrażam sobie, że musi to być cudowne...

— Co musi być cudowne?

134

Page 135: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

— Należeć do niego. Tak jak powiedziałam poprzednio: duszą i ciałem. Nie mnie nie obchodzi czy to złe lub zakazane. A taki, który nie miał nigdy dziewczyny, Jons, mógłby w moich ramionach umrzeć z rozkoszy. — Jons zauważył oschle, że wcale nie pragnie umierać.

— Ach, cóż pan o tym wie... — mówiła. — Zapragnął by pan tysiąca takich śmierci.

Jons już wstał i zaczął obciągać żakiet. Nagle wydało mu się, że wszystkiemu przysłuchuje się ojciec.

— Uzgodniliście to, prawda? — zapytał. — Pomyśleliście sobie, że ze mną pójdzie łatwo? Łatwiej niż z jakimś marynarzem albo tragarzem?

Myśleliście, że taki węglarski chłopak z lasu będzie wniebowzięty?

Chciałbym tylko wiedzieć, co też za to dostał od ciebie ów piękny Brockhusen. Mogłabyś mi to powiedzieć?

Gdy wstała i przekręciła w drzwiach klucz, twarz miała pobladłą z nienawiści. — Zapomniałam, skąd pan pochodzi, Jeromin — powiedziała głosem tak ochrypłym, jakby była chora. — Niechaj pań pójdzie do swoich dojarek. Tam te sprawy są prostsze.

— Prostsze, że i bardziej nie można — odparł. — I dziękuję za miłą gościnę.

Jeszcze na schodach słyszał jej śmiech. Chyba nierozsądnie postąpił tak właśnie mówiąc, ale matka zawsze przywiązywała wagę do grzeczności. Zresztą teraz nie miało to już znaczenia.

Aż do zmierzchu przechadzał się nad rzeką, tam i z powrotem. Trzcinowiska były tak wysokie, że nie widziało się ładownych łodzi płynących od zalewu i wydawało się, że szerokie żagle same szybują ponad wodą. Ledwie dostrzegalny ich ruch oraz cisza przepełniały całe otoczenie wielkim, przezwyciężającym wszystko spokojem. Czasem z jakiejś niewidzialnej burty zaszczekał pies, czasem głucho i groźnie zahuczał holownik, ale zaraz niebo zwierało się nad tymi odgłosami ziemi i wielkie, białe, letnie obłoki sunęły bezgłośnie nad rzeką.

One to wyssały z krwi Jonsa ostatki podniecenia i kiedy pod wieczornym niebem dostrzegł znów czerwone i zielone światła portu, mógł już z dystansu pomyśleć o swojej pierwszej pokusie poszerzenia granic bytu i poznania, co też myśli się w bogatych domach o krótkich dniach ludzkiego życia. Oto jak łatwo im uprawiać rolę. Nie wiedzą, jakiego trudu trzeba, by osiągnąć radość.

Wyciągają pozłacaną dłoń i myślą, że można za nią kupić wszystkich na świecie biedaków. Kupić ich pracę, występność i miłość. Zapewne nie istniał zamysł, by również na ich roli zapanowała sprawiedliwość, a ten kto by się spodziewał, że kiedykolwiek zdoła „poruszyć“ także ich świat, byłby głupcem. Po to, by go poruszyć, muszą zapewne powstać nowe moce, a Jons nie wierzył, żeby mogły się one ześrodkować w ręku jednego człowieka. Dziadek mógł był poruszyć serce mordercy, ale ci tutaj wyśmieliby go, tak jak śmiali się z podziękowania za gościnę. Były więc rzeczy gorsze niźli zabicie kogoś z pomocą kuli, ale i o tych rzeczach niewiele napisano w książkach.

135

Page 136: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Wieczorem zaszedł jeszcze do pokoju Jumby, ponieważ zrozumiał wreszcie, co miał on na myśli, kiedy mówił o istnieniu świętego Antoniego.

Jumbo zerknął znad książki.

— Więc wróciłeś już, braciszku?

— Dlaczego już, Jumbo? Byłem zaproszony na herbatę.

— O, niektóre młode domy piją herbatę rano i w łóżku. Nie wiesz o tym? Opowiadali mi to tacy, którzy wiedzą. A niektóre życzą sobie, by im przy tym asystować, tak jak królowym, kiedy wstają z pościeli.

— Widocznie nie nadaję się do towarzystwa, Jumbo.

— Spodziewałem się tego, braciszku. Spodziewałem się. Tego nie można nauczyć się przy mielerzu, a chyba można sądzić, że nigdy się tego nie nauczysz.

— Jumbo, dlaczego mnie nie ostrzegłeś?

— Ach, Jons, zawsze lękałem się wody tylko dlatego, że trzymano mnie na lince. Ale kiedyś jeden zepchnął mnie na głowę z trampoliny i potem już się nie bałem.

Widzisz, nie jestem zwolennikiem ostrzegania, bo to tylko wzmaga pragnienie, ty zaś powinieneś poczekać jeszcze trochę, zanim wychylisz swój puchar. Poza tym nie jest on najczęściej taki słodki, jakby się myślało. Ale opowiadaj, braciszku. Zachowywała się jak Pentesilea?

Rozmaite dykteryjki krążą o niej.

Jons opowiadał, a Jumbo wyrozumiale kiwał głową. — Są braciszku nazbyt niecierpliwe. Nie potrafią się hamować. Cierpliwość i wodze posiadają tylko biedacy. Tamte pannice czytują też tylko kiepskie powieści i stąd to wszystko się bierze. „Namiętnie zacisnęła zęby na szyi kochanka“ i tak dalej. A tu przede wszystkim nie tak łatwo o szyję dla tych zębów, niezależnie od tego, że nosimy nazbyt wysokie kołnierzyki. Moda nie sprzyja takim wybrykom.

Jons śmiał się. — Chciałbym wiedzieć, Jumbo, co ty byś zrobił?

— Ja? Trudno mówić na zapas, braciszku. Najprawdopodobniej przełożyłbym ją przez kolano. Dziś dziewczyny ubierają na siebie tak niewiele, że poczułaby.

— A ja podziękowałem za miłą gościnę.

— Nic się braciszku nie stało. Obyczaje dziadków nie hańbą. Teraz zadbaj, by ci wyparowała z krwi. Niektóre sprawy stają się niebezpieczne dopiero wówczas, gdy przemijają. Dyfteryt na przykład pada na serce albo na oczy. Dobrze iż niedługo wakacje.

— Tak — powiedział Jons. — Już myślę o tym, że będę łowił ryby i kosił żyto. Wydaje mi się, że nie wszystko, co się tu dzieje, jest zawsze dobre.

136

Page 137: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

— Ja od dawna to widzę, braciszku. Gdzież jest jednak na świecie sprawiedliwość i dobro? Jeśli okażesz pilność, będziesz się mógł nauczyć tylko praw. Na wszystkich po kolei uniwersytetach. Praw!

Ta mnoga liczba jest podejrzana...

Jons zatrzymał się w drzwiach. — Ty tyle wiesz, Jumbo — powiedział cicho. — Myślisz, że... że Gina też jest taka?

— O nie, braciszku, nie bój się, Jest inna. Zupełnie inna!

Jons robił wszystko, żeby „wyparowało mu z krwi“. Nie było to zresztą takie proste, jak wydawało mu się nad rzeką, tym bardziej że co dzień widywał Brockhusena. Nie doszło między nimi do żadnej rozmowy, tylko następnego ranka ów zamiast się odkłonić, uśmiechnął się tylko w sobie właściwy sposób, a Jons pomyślał, że tak samo mógłby uśmiechnąć się każdy z Putyfarowej czeladki.

Pewnego razu śniło mu się, że najstarsza spośród czarnych sióstr, u których był na stancji ścigała go, chcąc wbić mu w szyję swoje wystające zęby. Ale szyja zamieniła się nagle w słup ogłoszeniowy, olbrzymią blaszaną rurę, która oddzieliła się od niego tak, że ją widział i słyszał wyraźnie, jak zęby owej wysokiej, czarnej postaci ślizgają się po blasze wydając głuchy, skrzypiący odgłos, podobny do tego, jaki wydaje rysik na tabliczce. Kiedy następnego ranka zobaczył, jak owa ciemna i nieskończenie długa siostra bezszelestnie znika za kotarą, uzmysłowił sobie cały komizm snu i wówczas gorącość wyparowała mu z krwi ostatecznie.

13

— Jak skończymy żniwa, Erdmutha urodzi dziecko Michała — oznajmił żonie Jakub.

Stała przy kuchni i nie przestała poruszać ręką, którą mieszała gotujące się mleko, tyle tylko, że z pobladłą twarzą oparła się całym ciałem o krawędź pieca. — Kto to taki Erdmutha? — zapytała.

Odpowiedział spokojnie, że we wsi każdy chyba powinien wiedzieć, kim jest Erdmutha. Jest to dziecko z „Biednej Grzesznicy“, a kiedy jesienią Michał wróci z wojska, pobiorą się.

— Parobek i dziewka chętnie legają razem — powiedziała twardo — ale nie pod tym dachem. Póki ja żyję.

Odparł, że lepiej tak nie prorokować. Sądzi, że kilka razy zostali ostrzeżeni i to przez dłoń, która jeśli już puka, nie czyni tego dla żartów. Powinna rozumieć, że w tym stanie niełatwo teraz osamotnionemu dziewczęciu, on zaś obiecał matce, zanim umarła, że dopóki nie wróci Michał, będzie pomagał.

Odpowiedziała ozięble, że warunki w jakich dziewczyna się znajduje są właściwą ceną za rozkosz, która je poprzedzała, on zaś, jeśli obiecał pomóc, niechaj pamięta, że zapewne ma jeszcze trochę miejsca w chacie przy mielerzu. Ale nie pod tym dachem! Jednej dziwce już raz pokazała drogę, a i teraz zadba, by takiej nikt nie wpadł w ramiona.

137

Page 138: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Dawno już był wstał, wziął na ramię siekierę i zatroskany wpatrywał się w ogień. — Nawet najdumniejsza niewiasta zobowiązana jest brać pod uwagę mężowskie słowo — powiedział. — Tutaj nigdy nie żyło się inaczej.

Przelała mleko do miski i spojrzała na niego. — A czy żyło się tu w ogóle? — zapytała.

— Urodziłaś siedmioro dzieci — odpowiedział wychodząc. — Kto zaś miał pod ręką siedem żywotów, nie powinien stawiać takich pytań.

Śmierć ma dobre uszy.

W „Biednej Grzesznicy“ nie działo się dobrze. Nie dlatego iżby Erdmuthcie nie starczało jadła i napoju. Jeszcze mogła zajmować miejsce przy krosnach i tylko w niewielu domach zapomniano, że matka jej przesiadywała u łóżeczek umierających dzieci. Bała się jednak, a lęk ściągał chmury. Bała się tego, co powiedziała Michałowa matka, bała się pani Marty. Dwukrotnie, spotkała ją na wiejskiej drodze i dwukrotnie Marta nie odwzajemniła pozdrowienia. Nie tylko nie odpowiedziała na ukłon, ale przeszyła dziewczynę szarymi oczyma z takim zdumieniem, jakby to odezwała się studnia z żurawiem stojąca za nią, a nie ona.

Najbardziej bała się syna karczmarza. Wszyscy już wiedzieli, że to stara kobieta z „Biednej Grzesznicy“ wydała jego brata w ręce sądu.

Że chowała pod korcem ponure przeznaczenie, póki własna śmierć nie przypomniała jej, by stało się udziałem winnego. Wzięto go, i jak można przewidywać, nigdy już nie ujrzy wiejskiej drogi. Ale pozostał drugi i dziewczyna nie wiedziała, jakie zamysły kryją się pod jego sfałdowanym czołem. Nie robiła zakupów we wsi. Wolała chodzić parę mil dalej, niżby miała jeszcze raz usłyszeć rozbrzmiewający nad głową dźwięk sklepowego dzwonka. W tym stanie, w jakim się znajdowała, była szczególnie lękliwa i zadrżała, kiedy niespodziewanie rozległ się nad nią metaliczny dźwięk. — To on tak woła — powiedział karczmarz wpatrzony w nią i wsparty rękami na ladzie. — Kto? — zapytała nieśmiało. — On — odparł i przez cały czas wpijał w nią gorejące nienawiścią spojrzenie skośnych oczu.

Podczas następnych miesięcy nic się jej nie stało. W lesie nie przeleciał nad głową żaden kamień, nie podłożono ognia pod strzechę, nie podrzucono na próg odmianka, ale często zdarzało się, że wracając z pobliskiej wsi dostrzegała brata skazanego, jak na skraju lasu nieruchomo oparty o sosnę czekał na nią. Stał chowając za plecami dłonie, jakby ukrywał siekierę, i odprowadzał oczami przechodzącą.

Nic nie mówił, a również jego twarz nie wyrażała niczego ponad dociekliwą uwagę, która towarzyszyła każdemu z jej kroków. Gdy się zbliżała, przechodziła obok i szła dalej, głowa stojącego obracała się za nią powoli. Erdmutha wyczekiwała momentu, kiedy zimne, śmiercionośne ostrze pogrąży się w jej ciemieniu, ale nie działo się nie.

Nie poruszał się i nie odzywał. I właśnie ta groźna, niesamowita cisza przepełniała ją śmiertelną trwogą.

Przestała wychodzić z domu. Wszystko czego potrzebowała przynosiła jej Maria. Lecz i wówczas tamto nie ustało. Patrząc z okna alkowy, widziała, jak prześladowca stoi pod

138

Page 139: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

którymś z drzew, z rękoma na plecach, z oczami wlepionymi w dom. Czasem znikał na kilka dni i wówczas modliła się przy łóżku, a dziękczynne łzy — łzy wybawienia — spływały po znękanym obliczu. Ale kiedy następnego dnia stawała przy oknie, znów tam był, taki jak zawsze, ciągle w tym samym odzieniu, ciągle z tymi samymi sennymi, niemal zamkniętymi oczami, w których przecież czaiła się groźna czujność.

Rychło zrozumiała, że było to gorsze niźli śmierć. Gdyby był ją zabił, albo zgwałcił, mógłby stanąć nad nią i patrzeć, ale na tym by się skończyło. Płomień by wygasł, wiatr rozwiałby popioły. To co odżywało każdego dnia i działo się nieustannie, było zemstą, która spalała ją tak powoli jak żar spala drewno w mielerzu. Było zemstą, która obejmowała nie tylko ją, ale i dziecko i Michała, a przez Michała cały znienawidzony ród.

Dwa lub trzy razy usiadła, by napisać do Michała, ale podarła listy.

Pamiętała o cieniu unoszącym się nad jego głową, który dostrzegła jej matka, wiedziała też, że Michał zabiłby tamtego. To zaś oznaczałoby znowu krew i nową winę, splatające się ze sobą tak jak czerwone nitki w tkaninie, która wychodziła spod jej rąk; przewijały się niby trudne ludzkie losy przez niebieski materiał.

Będąc w ósmym miesiącu zebrała się i poszła do domu Jerominów.

Jons przyjechał już na letnie wakacje i dostrzegł, jak stanęła u bramy.

Wiedział co nieco, lecz przecież nie wszystko, a przede wszystkim nie wiedział tego, co wyczytał z postaci dziewczyny. Podbiegł do bramy i ujął przybyłą za rękę, poruszony bezbrzeżnym smutkiem wyzierającym z jej oczu. „To Michałowe życie“, myślał wzruszony, „a Michał podarował mi ziębę...“ Tak, matka jest w domu, ale... Na progu ścisnął mocniej jej dłoń. — Zawróć! — powiedział błagalnie.

— Nie wchodź! — Matka jednak już otwierała drzwi. Wzrok jej przemknął koło Erdmuthy i padł na Jonsa. — Wejdź! — rzekła do niego i odstąpiła na stronę, by dać mu drogę. — Puść tę dłoń!

Nadal trzymał Erdmuthę za rękę i nie puszczał. Pokręcił głową, a twarz przyoblekła mu się w zacięty, nigdy dotąd nie widziany wyraz.

— Puść tę dłoń! — powtórzyła cicho, ale on nie przeląkł się i spojrzał jej w oczy. Twarz miał bladą, a między oczami zbiegły się dwie znajome jej, głębokie zmarszczki.

Uderzyła szybko i celnie, jak zawsze, ale wydało się jej, że uderzyła głaz. Tylko czerwone ślady palców zaczęły nabrzmiewać powoli na bladej skórze i wpatrywała się w nie jak w piętno.

Erdmutha płakała. — Pani matko — szlochała — miejcie litość... tylko póki się nie urodzi...

Dopiero teraz Marta zmierzyła ją od stóp do głów spojrzeniem i zatrzymała wzrok na łonie dziewczyny. — Urodziłam siedmioro dzieci, a nie ośmioro — powiedziała powoli. — Urodziłam je godnie, a nie w jakimś rowie. Uczono mnie, że każda suka powinna szczenić się w swojej budzie.

139

Page 140: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Jons szarpnął dziewczynę za rękę, aż się zachwiała. Potem odwrócił się i przeprowadził ją zwolna przez bramę. Ruszyli wiejską drogą.

Przed drzwiami domów stali w milczeniu mężczyźni, kobiety i dzieci.

Erdmutha szła płacząc, Jons kroczył wyprostowany i czuł odrętwienie w barkach. Ogniste piętno paliło mu policzek.

Nie wiódł jej do „Biednej Grzesznicy“, ale za wieś, gdzie leśna ścieżka skręcała do mielerza. — Do ojca — powiedział. — Musisz pójść do ojca, i póki nie wróci Michał pozostać przy nim.

Usłuchała milcząco. Wysokie świerki wydawały się jej inne niż te, które rosły za „Biedną Grzesznicą“. Nikt też nie stał na wpół ukryty za ich pniami, ciemna zieleń drzew i cicho szumiące korony były pełne spokoju i nie wiało od nich grozą. Stanowiły królestwo Jakuba, a Jakub był tak łagodny i dobry jak pogodna jesień. On by nie uderzył. Nie powiedziałby niemal żadnego słowa. Jego szare oczy były najlepszą ucieczką dla wszelkiej zgryzoty. Niewielu było takich mężczyzn jak on, a jednak przy jego domowym ognisku nie ostało się szczęście. Żył w lesie i nikt we wsi, nawet dziadek, nawet ona, nie był tak samotny jak właśnie on.

Jakub natychmiast przygotował dla niej leże. Zbuduje nową, niedużą chatę, a pomoże mu Jons. Przez chwilę przyglądał się piętnu, które ciągle jeszcze gorzało na policzku Jonsa, ale o nic nie zapytał. Nie spytał też, czego lękała się w „Biednej Grzesznicy“. Stał i przez chwilę wpatrywał się w mielerz, tak jakby był sam. Ci których dostrzegł w męczącym śnie, wstąpili w bramę bezgłośnie, posłusznie i spokojnie. Mężczyźni i kobiety, ich twarzy nie rozpoznał. Nie wiedział nawet, czy należą do jego rodu. Niełatwo też było zmiarkować, ile jego krwi płynie w żyłach rodzonych dzieci. Przytłoczyła je własnym życiem żona, ta. sama żona, która teraz napiętnowała jego syna. Dobrze, że kiedy „grad spadł na las“ przychodzili do niego, że przychodziła Maria i Erdmutha, a czasami również tamta dziewczyna, która jako ostatnia słyszała muzykę fletu. W mieście naigrywaliby się z tego lub pomyśleli źle, ale we wsi nikt się nie naigrywał.

Nie z niego. Na coś przecież przydało się życie dziadka i jego życie.

Michał postąpił słusznie. Oto łagodna krew zmieszała się z jego nieokiełznaną krwią. Jakub nie chciał teraz o nic wypytywać, również o to, czego się bała. Tylko przed tym, kto nie pyta, odkrywają się wszelkie tajemnice. Niedługo wróci Michał, a wówczas przepisze na niego obejście, sam zaś przeprowadzi się do mielerza. I kobiety muszą się kiedyś ugiąć.

Stał oparty na drągu i wpatrywał się w las. Teraz, kiedy, nadeszły sny, nadeszła i pora zakończenia obrachunku. Tego, co zgromadził, nie było wiele, ale miał siedmioro dzieci i gdyby choć jedno okazało się ziarnkiem goryczy, drzewo będzie rosło nadal. Jons został spoliczkowany, ale czasem zdarza się, że po jednym uderzeniu dziecko dojrzewa w ciągu nocy. Bóg włada nie tylko przy pomocy psałterzy i przypowieści.

Potem Erdmutha przywołała go do legowiska i powiedziała wszystko, co miała na sercu. O ojczymie, o flecie znalezionym w „Raju“ i o synu Czwallinny, który się mścił. I to, że Michał nigdy nie powinien się o tym dowiedzieć. Słuchał, a to co usłyszał, było w jego spokojnym

140

Page 141: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

życiu czymś niecodziennym. — Takie młode barki i taki na nich ciężar — powiedział i pogłaskał ją. — Cicho już... cicho...

Ale gdy zasnęła i kiedy nadeszła Maria, poszedł daleko w las, do wypróchniałego drzewa, przy którym dostrzegł był raz kogoś stojącego w świetle księżyca. Z zeschłego listowia wydobył strzelbę i nie wyjmując jej z futerału zakopał koło mielerza.

Wieczorem, podszedłszy go z tyłu, położył dłoń na ramieniu tatarskiego syna. — To tylko ja — powiedział cicho. — Gdyby to był Michał, byłoby z tobą źle, a nie zapominaj, że ojciec twój ma tylko dwóch synów. Możesz teraz iść do swojego drzewa i szukać strzelby. Niejedno widzę, co dzieje się w lesie, bo w nim żyję i jeśli jeszcze raz zauważę, że tu stoisz, złożę donos. Słyszałeś? — To co doniesiesz, będzie mnie kosztowało kilka miesięcy — rzekł tamten — ale tutaj — i wskazał ręką chatę — będzie trwało długo... tak długo, póki brat będzie siedział w więzieniu. — Wykrzywił usta i zniknął w gąszczu.

„Chodzi jak wilk“, pomyślał Jakub i długo wpatrywał się w miejsce, gdzie nieznacznie chwiały się jeszcze świerkowe gałązki.

W tym samym czasie Glumsda przybijał stempel na liście napisanym przez Jonsa do kaprala Michała Jeromina. Zanim wsunął list między inne, zostawił go przez chwilę na stole i przypatrywał się krągłej, wyraźnej pieczęci, oraz wyrazistemu prostemu pismu. Po czterdziestu latach służby wiedział, jak przedstawia się sprawa z różnymi listami. Jons czekał na niego za wsią i już z twarzy chłopca można było wyczytać, że nie jest to list zwyczajny. — Załatwi się, panie studencie — powiedział listonosz, ale teraz jego duża, ciężka dłoń zawahała się przez moment, zanim podłożyła pod stempel następny list.

Jons nic jeszcze nie wiedział o listach ani o tym, że mogą kryć w sobie dalekosiężne niebezpieczeństwa. Nie wiedział, że z chwilą kiedy kształt słowa utrwali się na papierze i rozpocznie wędrówkę, może się ono wyzwolić spod władzy autora. Takie słowo zostaje pozbawione możliwości zamiany, stonowania, nadania zamierzonego wydźwięku odróżniającego dobrotliwość od goryczy. Staje się nieodwracalne i tylko od czytającego zależy jego sens. Takiego słowa nie można już cofnąć, jest ono jak strzała, która rozstała się z cięciwą, jak żywy grot skierowany w czyjeś serce.

W liście nie było nic o tym, że Michał powinien przyjechać. Erdmutha jest u ojca przy mielerzu i boi się. Nikt jednak nie wie, czego się boi, a matka nie pozwoliła jej przestąpić progu domu. Opisał wszystko tak jak to widział i jak mu się zdawało. Dla Michała znaczyło to jednak więcej niźli to, co zawierały słowa. W owych nielicznych słowach dostrzegł cały bezmiar zagrożenia i niebezpieczeństw.

Wychynął on z nich niby połyskująca na obrzeżach ściana burzy ponad horyzont i przytłoczył świadomość nieznośnym ciężarem. Bez istotnego powodu Erdmutha nie opuściłaby „Biednej Grzesznicy“. Nie zapragnęłaby też wejść do jego rodzinnego domu, gdyby nie skłoniło jej do tego coś, co groziło śmiercią. Nie wiedział, co to było. Wiedział jednak, że w porze żniw ma się narodzić jego dziecko.

Życie Michała nie było bujne, lecz najbardziej ograniczone spośród wszystkich dzieci Jerominów. W ograniczoności tej lgnął z całą pasją do tego, co poznał: do roli i do owej dziewczyny, o którą już się była otarła śmierć, a która była tak słodka i łagodna jak pozbawione opieki dziecko. Gdy był mały i niesforny, matka biła go, więc miłość przerodziła

141

Page 142: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

się w nim w gorycz i nienawiść. Całe brzemię matczynej krwi legło jak ciemny osad na dnie serca, a to że zawierała się w nim głęboka dobroć ojca, niby jakaś wstydliwa tajemnica, którą odsłonić mogła tylko śmierć, wcale tego życia nie czyniło weselszym.

Zawsze żył tak jakby był zakuty w zbroję z opuszczoną na oczy żelazną przyłbicą. Nikt nie wiedział, co myśli, ani co go cieszy, czy też napawa lękiem. Umiłowaniem jego były konie, a ludzie byli mu ciężarem. Chodzenie za pługiem było dla niego jak święto, zaś każda miejska ulica nieubłaganie niszczyła jego żywotność.

Od dawna myślał o śmierci. Myślał już wówczas, kiedy Stilling wybrał go, by wzniósł światłość ponad dachy ubogiej wioski. Zdumiał się więc, że śmierć najpierw dosięgła jego brata i przekonał się, że i ona może się mylić. Dopiero kiedy Erdmutha ofiarowała mu swe życie, ponurość jego jestestwa złagodniała, przybierając kształt głębokiej powagi. Nie pragnął niczego poza kawałkiem pola i poza dzieckiem, dla którego mógłby orać i siać.

Noszenie munduru i to, że musiał stać się podobny do stu innych, nie było dlań łatwe. Jako człowiek istniał tylko dla siebie, a tu na trzy lata musiał zaprzestać istnienia dla siebie. Nigdy nie zastanawiał się nad sprawami kraju, nad cesarzem czy wojną. Ten kto został urodzony po to, by chodzić za pługiem, rozmyślał o siewach, o słońcu, deszczu i gradzie. Wzrok kierował ku ziemi, żądza władzy zaś i zawiść były ziemi obce. Ziemia chciała tylko, by ją uprawiano, by odnoszono się do niej z miłością, domagała się skrzętności nie omijającej żadnego kamienia. Wokół zagonów stały graniczne kamie nie i nigdy nie zdarzyło się, by ktoś je przesunął, żeby posiąść więcej ziemi. Prawa ziemi trudniej było złamać niż prawa państwowe i nie było potrzeby wystawiania armii, by sąsiada bronić przed sąsiadem.

Lecz żołnierzem był i dziadek i ojciec. Michał nie wiedział, o czym wówczas myśleli. Spełnili swoją powinność i nie mówili o tym. W obcej ziemi legło wielu Jerominów, nad ich mogiłami pochylały się krzyże, czasami wspominało się o nich po cichu i z należytym szacunkiem, ale bez uniesienia czy ubolewania, że nie dane im było łowić ryb lub orać, że obca ziemia nasiąkła ich krwią. Zapewne i oni przestali niejedną noc „pod murem“, jak to Jakub powiedział do Jonsa, ale przezeń nie przeszli. Składali przysięgę, a Bóg słyszał, jak ją składali.

Również Michał stawał pod murem. Najczęściej wiosną, kiedy padał łagodny deszcz, a w ziemi wokół koszar unosiła się mocna, gorzka woń. Wołało go to tysiącem głosów, ale nie usłuchał. Gdy stał na warcie, zaciskał dłoń na rękojeści szabli, jakby była czepigą pługa, a gdy chodził nakazaną drogą wzdłuż muru, tam i Z powrotem, usiłował chodzić tak, jak chodziło się za pługiem. Wówczas robiło mu się lżej i wszystko przemijało.

Nie cieszyli go ludzie, cieszyły go konie. Był dobrym żołnierzem, poważnym, czujnym, zachowującym niemalże surową godność. Był bez mała najlepszym jeźdźcem w szwadronie. Ale nie uśmiechał się nigdy i nie imały się go żarty. W kawalerii z nikim nie obchodzono się zbyt łagodnie i pewnego razu szef wyszkolenia jeździeckiego podniósł na niego w gniewie rękę. Ale nie uderzył. Dostrzegł w oczach Michała zimny, niebezpieczny blask i cofnął się o krok. — Popatrz tylko — powiedział powoli — masz oczy mordercy, czy co? — Ale Michał odparł, że nic o tym nie wie.

Uchylił się też od tego, by zostać ordynansem młodego porucznika.

142

Page 143: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Żył własnym życiem, nie miał przyjaciół, nie miał dziewczyny i jeśli otrzymał przepustkę, szedł na pola i ponad zagonami patrzył na południe, gdzie wśród lasów leżała wieś.

Kiedy spotkał Erdmuthę, a nawet i wówczas gdy ją poznał, nie zmienił się. Pożądał jej, ale bardziej pragnął dziecka, które nosiła. Dla dziecka przesadziłby każdy mur, ale nie dla niej. Zdawało mu się, że był przekonany, iż jeśli nie pozostawi po sobie dziecka, pokona go śmierć. Kiedy dziecko się już urodzi, przestanie być istotne, czy on sam pozostanie przy życiu, czy też nie. Chłopska krew, która w nim płynęła, nie domagała się ani szczęścia, ani rozkoszy, lecz tylko zapewnienia następstwa. Musiał pozostawić po sobie coś, co zespoliłoby go z przyszłością i dało jej pewność. Rola nie powinna leżeć odłogiem, a poręką, że tak się nie stanie, mogło być tylko dziecko, syn, który będzie kroczył tą samą bruzdą co ojciec. O dziewczynę można było się troszczyć, ale nie lękać. Z chwilą kiedy stała się brzemienna, objęła nad nią pieczę sama ziemia, jej natomiast pozostał tylko jeden cel, a było nim oczekiwane dziecko. O nie należało się lękać, czekając póki nie rozlegnie się pierwszy jego krzyk. Był w tym wielki lęk rodu, który nie chciał zginąć, póki choć skrawek ziemi pozostawał w jego rękach.

Cóż Jons mógł wiedzieć o tym wówczas, kiedy pisał list? O listach wiedział równie mało co o dzieciach, a i o dorosłym bracie wiedział niewiele więcej niż to, że miał on trudne życie, najcięższe z nich wszystkich. Wiedział, że ktoś, kogo wzywa się w potrzebie, powinien przybyć i wydawało mu się oczywiste, że żołnierz musi dostać urlop, jeśli jego młoda żona czegoś się boi.

Michał nie otrzymał jednak urlopu. Niebawem czekały go manewry, a szef szwadronu został właśnie gdzieś odkomenderowany. Zastępował go porucznik, ten sam, u którego Michał nie chciał być pucybutem. — Urlop? Dostaliście chyba porażenia słonecznego.

Wykluczone! Odmaszerować!

Michał rzekł z trudem, że nie o niego idzie, lecz o to, iż jego dziecko znajduje się w niebezpieczeństwie.

— Dziecko? Dziecko? Dragoni to nie niańki a żołnierze. Zrozumiano?

A czego potrzeba temu dziecku? Michał odparł cicho, że dziecko jeszcze się nie urodziło. Porucznik wytrzeszczył oczy. — Posłuchajcie no — powiedział — wydaje mi się, kapralu, iż macie hyzia. Urlopów embrionalnych nie udziela się nawet podczas wojny. W tył zwrot, odmaszerować!

Michał wyszedł z pobladłą twarzą. Dostał poza kolejką służbę w stajni, przebrał się w składzie paszy i z nastaniem nocy przeskoczył mur. Zdążył na ostatni pociąg i o północku szedł już pustą, leśną drogą. Połówka księżyca ścieliła mu pod nogi jego własny cień. Kiedy już zobaczy, jak sprawy się mają, będzie mógł wrócić przed następnym wieczorem i stanąć do karnego raportu. Kara to rzecz niezbyt słodka, ale bardziej gorzko stracić dziecko.

Nie myślał o tym, co właśnie się działo, lecz wyłącznie o przyszłości.

Nigdy zbyt wiele się nie zastanawiał. Ulegał głosowi krwi, który wskazał mu drogę. Droga ta wiodła do majaczącego w dali celu, który nakazywał mu to, że będzie musiał posiadać ziemi więcej niż ojciec i więcej niż inni, kocha bowiem bardziej niż oni ziemię, która też hojniej niż

143

Page 144: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

innym odpłaca jego trud. Ten zaś, kto będzie miał więcej ziemi, powinien mieć i dzieci. Reszta przyjdzie sama, ale ziemię należy dzierżyć mocno i pilnować dzieci, by ich nie utracić.

Ponieważ przeszkadzano mu w tym, wiedział, że musi użyć pięści.

Wszystko jedno przeciw komu. Takie było prawo, które przyniósł z sobą na świat. Było to prawo najwyższe i niepodważalne, reszta zaś to prawa papierowe, ustanowione przez ludzi. Ten kto wykracza przeciw prawom ludzkim, może nawet powinien być ukarany, ale ten kto łamie prawo najwyższe, grzeszy przeciw swojemu rodzajowi i przeciw ziemi. Nie powinien ponosić kary, lecz zostać odtrącony jako niesprawiedliwy sługa, gdyż nie jest wart, by nosiła go ziemia.

Wyczekał aż do świtu, zanim nie zobaczył ojca stojącego przy mielerzu. Jakub przeraził się, lecz i tym razem o nic nie zapytał. Nie, o niczym nie wie. Bała się, bardzo się bała, ale takie już są młode niewiasty. On zaś będzie miał oczy otwarte na wszystko. Erdmutha też nic nie powiedziała Michałowi. Była zbyt uszczęśliwiona, by mogła cośkolwiek powiedzieć, a ponadto rozpoczęły się bóle.

Jons czegoś się domyślał. Zauważył, jak ojciec coś zakopywał, a Erdmutha wysyłała go co pewien czas, żeby popatrzył, czy nikt nie stoi pod drzwiami. Nikt nie stał, ale Jons był pewny, że bała się właśnie tego kogoś.

Michał też o nic nie pytał. Zadumany siedział długo na przyzbie i dopiero koło południa, kiedy już musiał pomyśleć o powrocie, wykopał strzelbę. Wydobył ją z futerału, ale nie rozpoznał, czyja była. Obydwie lufy miała załadowane. Postawił ją więc u progu za świerkowym konarem i czekał, póki Jakub nie wróci z lasu. Wówczas dowiedział się o wszystkim.

Nagły gniew, który odziedziczył po matce, ogarnął go, ale trzymał się w ryzach. Nie na darmo już przez trzy lata był żołnierzem. Stał na progu, wpatrywał się w las zachmurzonymi oczami i rozważał, ile czasu jeszcze mu zostało, i w jaki sposób powinien porachować się z prześladowcą. Kiedy tak dumał, dostrzegł, że porusza się jeden z krzewów jałowca, a za nim połyskuje coś, co wygląda jak kask, na który świeci słońce.

Pobladł, ale nadal stał bez ruchu. „To chyba Korsanke“, pomyślał.

„Wysłali go po mnie, porucznik wysłał go, ale z nim przecież można pogadać i mnie puści. Przecież sam chcę ponieść karę“. A jednak wydało mu się, że słońce zaczęło nagle świecić jakoś słabiej i wówczas dreszcz przebiegł mu między łopatkami. Odwrócił się spiesznie w stronę Erdmuthy, ona jednak spała spokojnie i uśmiechała się przez sen. Na szybce okna chaty siedział motyl, który składał i rozkładał skrzydła. Michał poznał, że to pawik i pomyślał, że nigdy dotąd nie spotkał tak wyraźnie lśniących barwami i tak wspaniałych plam, tak pięknego kształtu oraz cudownie zarysowanej linii skrzydeł.

Jons przeszedł obok, trzymając kawałek drewna, z którego coś wycinał. — Jest ich trzech — szepnął — obstawili chatę...

„To tak“, pomyślał Michał. „Poczynają sobie z rozmachem... ale niedobrze, iż Korsanke nie jest sam...“— Chodźcie już — zawołał głośno.

144

Page 145: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

— Nie ucieknę wam.

Zza jałowca wyszedł funkcjonariusz trzymający w rękach karabin.

Był młody i Michał nigdy go dotąd nie spotkał, „Idą jak na wilka“, pomyślał rozgoryczony.

Również Korsanke wyłonił się z prawej strony, spoza świerków, ale nie miał karabinu. Krągła jego twarz wyrażała zakłopotanie.

— Michale, wszystko to nie ma sensu — powiedział. — Wiem, że nie zamierzasz nic złego, ale musimy cię zabrać. Przyszła depesza, a landrat zachowywał się tak, jakby zbuntował się cały pułk. Chodź spokojnie z nami. Spróbujemy załatwić to nieporozumienie.

Michał skinął głową, lecz nie spuszczał oczu z nieznajomego, który trzymał karabin. W ciemnozielonym świetle rozprzestrzeniającym się wśród drzew kryło się jeszcze coś poza tym. Coś, czego nie pojmował, ale co zatrzymywało go na progu.

Nagle dostrzegł jeszcze jedną twarz, która podobna do szarej tarczy majaczyła wśród listowia w pobliżu młodego funkcjonariusza. Była nieruchoma jak maska z wykrzywionymi szyderczo ustami i zwisającym wąsem. Zastygła w tym grymasie. Wyglądała jak rzucający zły czar odmianek, zawieszony dłonią jakiegoś zabobonnika wśród konarów nad przesmykiem zwierza albo ścieżką ludzką, by pętał im nogi i rzucał cień śmierci na ich ślady.

Gałąź poruszająca się nad maską jeszcze nie zdążyła znieruchomieć, gdy Michał zrozumiał wszystko. Lęk Erdmuthy, historię z zakopaną strzelbą i to, że Jons musiał wychodzić, żeby sprawdzać, czy „tam“ ktoś nie stoi. W ciemnozielonym świetle dostrzegał też wyraźnie twarz zmarłego brata. Nie zastanawiał się wiele, zobaczył to, co było do zobaczenia, domyślił się również, co się stanie, gdy go zaaresztują.

Widział to wszystko w tak wyraźnych zarysach, jak przedtem zobaczył motyla i nie wahając się nawet przez mgnienie oka, nie zdając sobie sprawy ile tych mgnień minęło od chwili, w której ujrzał Tatara, sięgnął prawicą po strzelbę stojącą za konarem świerka. Ktoś krzyknął. Najprawdopodobniej Korsanke, albo ów człowiek z karabinem.

Ktoś uniósł ręce, prawdopodobnie ojciec, ale wszystko to nie docierało do świadomości Michała, było nieważne i zatarte. Tym co widział wyraźnie była szyna celownicza na strzelbie i srebrzysta, matowa muszka, która zamajaczyła między oczami tamtej maski, struga ognia, która wystrzeliła w las, i ramiona, które nagle wyskoczyły do góry po obu stronach maski.

Michał nie usłyszał huku wystrzału ani drugiego, który rozległ się równocześnie. Nie zauważył ognia wylatującego z lufy karabinu nieznajomego funkcjonariusza, nie poczuł uderzenia w pierś. Poddany do przodu dostrzegł jedynie, jak spośród bukowych liści wyłoniła się blada maska, która przedtem wisiała tam niby tarcza. Teraz, jakby przecięto sznurek, runęła na mech bezsilna, odczarowana, pozbawiona władzy nad Erdmuthą i dzieckiem.

Dopiero wówczas, przy pierwszym głębokim oddechu poczuł w ustach krew i powoli osunął się na próg. Podszedł ojciec, Korsanke, Jons, wielu ludzi z przerażonymi oczami i poruszającymi się ustami.

145

Page 146: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Nie słyszał jednak, co mówili. Przez zwiewną, barwną mgłę zobaczył, jak Korsanke podnosi rękę na człowieka z karabinem i jak tamten zaklinającym gestem wskazuje dłonią na swoją pierś.

Powoli, gdyż bardzo mu ciążyła, ale tak, że wszyscy zauważyli, Michał pokręcił głową, a palcami lewej dłoni wskazał z trudem na bukowy gąszcz. Jons pochylił się ku jego ustom, on coś z wysiłkiem wyszeptał: — Winowajca... a nie ten człowiek... winowajca...

Jons przez chwilę wpatrywał się w las bezradnie, ale wreszcie zrozumiał wszystko. Pociągnął za sobą Korsankego i znaleźli zastrzelonego tam, gdzie się był przewrócił. Między skośnymi oczami widać było mały, ciemny, otwór, przez który weszła śmierć.

Teraz stali głęboko wstrząśnięci, a najbardziej wstrząśnięty był ów człowiek z karabinem. Żaden z nich nie był bowiem zauważył, że w pobliżu pojawiła się wtedy i tamta twarz.

Michał umierał powoli i przez cały czas nie wyrzekł słowa. Leżał z głową na progu i chciał, by go tak zostawili. Od chwili, w której znaleźli zabitego, nic już więcej nie miał do powiedzenia, tylko od czasu do czasu dawał Jonsowi znak powiekami, a Jons go zrozumiał.

Przestąpił próg chaty i zaraz wyszedł z powrotem. — Ojciec i Korsanke są przy niej — szepnął. — Wszystko w porządku.

Potem nadbiegła przez las żona Michała Goguna i w chwilę później Michał usłyszał pierwszy krzyk dziecka. — Chłopiec, Michale — oznajmił Jakub i ukląkł obok syna.

Oczy umierającego patrzyły nań spokojnie, bez lęku i nie wyrażały żadnego pragnienia. Tak cichych i spokojnych oczu Michał nie miał nigdy w życiu.

Nie zmieniły się też, kiedy u jego stóp stanęła matka, tylko odwróciły się w stronę Jonsa i gdy nadeszła śmierć, na nim się zatrzymały.

— Bracie... kochany bracie... — szeptał Jons, ale tamten go już nie słyszał. W kącikach ust zakrzepła jasna krew, surowe zmarszczki między oczami wygładziły się jedna po drugiej.

Nadeszli lekarz, dziadek, pastor, nauczyciel, cała wieś. Podnieśli zmarłego, zatroszczyli się również o młodą matkę, która milczała jak głaz. Jakub przez cały czas stał przed mielerzem i wypatrywał mrocznej bramy, w której widział wchodzących wówczas we śnie.

Kiedy Agricola dotknął ostrożnie jego ramienia, odwrócił się i spostrzegł przed chatą wielu ludzi, którzy się weń wpatrywali, a kiedy zauważył również żonę w białej chuście okrywającej ramiona, stojącą obok pastora, ujął ostrożnymi palcami jej zimną dłoń — tak jak ujmuje się rękę dziecka, kiedy chce się je skierować na właściwą ścieżkę — i rzekł cicho: — Lepiej będzie, jeśli pójdziesz do domu.

Patrzył jak odziana w czarną suknię i wyprostowana niknie między wyniosłymi świerkami. Tak samo zniknęła tam wówczas, przed laty, kiedy wróciła z targu. Potem się odwrócił i zagłębił w las z drugiej strony chaty, a wszystkim się zdawało, że już nigdy nie wróci.

Dziwne, ale właśnie tak śmierć dotknęła wieś o wiele silniej niźli śmierć drugiego brata, łagodnego i grywającego na flecie. Michał nigdy nie był lubiany. Żył tak, jak żyje ktoś, kto na

146

Page 147: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

marginesie wspólnoty idzie własną drogą niby przybysz z jakiegoś zupełnie nieznanego świata. Teraz, kiedy zasłona tajemnicy otaczająca jego śmierć zaczęła się z wolna uchylać, dostrzegli, jak był do nich podobny.

Więcej nawet, że nikt nie dźwigał i bardziej niż on nie dopełnił tego, co było ponurym a niezbędnym przeznaczeniem całej wsi. Fryderyka kochali, ale był to marzyciel, zaklinacz szczurów grający na flecie i nigdy nie trzymał w rękach pługa, nigdy nie pragnął dziecka. Nad niebem wioski przemknął jak gwiazda i pewnej nocy, gdy do niego strzelano, spadł gorejącą i jak sznur prostą linią w wiekuistą ciemność.

Michał nigdy nie pożądał niczego ponad kawałek ziemi i ponad dziecko, które by z ziemi tej zbierało plony, a więc tego, czego pożądali wszyscy, nie zawsze nawet o tym wiedząc. Nie odbieżał obowiązku, by wsłuchiwać się w grę na flecie, albo lec z jakąś dziewczyną, ale dlatego, że lękał się o swoje dziecko. I zabił dla dziecka. We wsi każdy sądził, że zabił sprawiedliwie. Natomiast państwo — i o tym też mówił każdy — było przekonane o wyższości swego prawa nad prawem ubogiego, szarego człowieka. Że nawet dla ratowania dziecka nie powinno było udzielić urlopu. Że raczej powinno było zginąć i dziecko i matka, niż by miał zostać naruszony choćby jeden artykuł tego prawa. Tak więc wysłano depeszę i żandarmów. Jeden z nich sądząc, że zagrożone jest jego życie, a wraz z nim byt państwa, strzelił. Gdyby na tamtym progu stał jakiś porucznik lub landrat, nie strzeliłby tak szybko. Poczekałby i słuchając gwizdu kuli poznał, że nie w jego życie godzi. Myśliwy może szybko i bez zastanowienia strzelić do dzikiego królika, ale przecież nigdy do szlachetnego jelenia. Oni, biedni ludzie z leśnych wiosek, nie są jednak szlachetnymi jeleniami. Są lękliwi i zdziczali jak szare króliki i tak jak one mają dużo dzieci. Niewielkie to nieszczęście i zgoła nie takie, by nie dało się go naprawić, jeśli jeden z nich zostanie trafiony, a potem okaże się, że stało się tak przez nadgorliwość. Również nadgorliwcy są sługami państwa.

Tak mówiła wieś, a pan von Balk, który obecny był przy tym jak zabierano zmarłego, zapytał żandarma z karabinem, czy łowy wszędzie są takie tanie jak tu przy mielerzu. Pięknie to musi być, jeśli w pierwszym ustępie państwowego uprawnienia łowieckiego figuruje taka „gruba zwierzyna“ i do tego nie podlegająca „ochronnemu okresowi“.

Balk siedział w siodle pochylony do przodu, a słowa, które wypowiadał, spadały na tamtego, jakby mówiący wypluwał mu je w twarz.

Znów, podobnie jak w owych czasach kiedy to Jons wyłożył przypowieść o niemiłosiernym słudze, nazwa wsi Sowiróg rozległa się szeroko i daleko w prowincji. Dalej niż wówczas, kiedy budowali kościół.

I nie sama śmierć była tym, co stanowiło ponure tło dyskusji oraz prasowych polemik, ale to, że kilka kroków od konającego młoda istota, wcześniej już dotknięta straszliwym losem, dokonała bez krzyku i w zapomnieniu tego, co było najważniejsze, wokół czego rozegrała się cała tragedia. Że sama i tylko dwóch obcych, przerażonych mężczyzn mając obok siebie, zdołała sprawić, że pierwszy krzyk dziecka rozległ się wówczas, kiedy ten, dla którego był przeznaczony, a którego spojrzenie i choćby jedno słowo już do niej nie docierało, wydawał ostatnie tchnienie.

Ani zmarłym, ani żyjącym niewiele to pomogło. Rozgłos nie dochodzi zmarłych, dotyczy tylko ich nazwiska i grobu. Jeszcze raz Jakub i Gogun wracali z powiatowego miasta z trumną na wymoszczonym słomą wozie i z opieczętowanymi papierami w dłoniach. Jakub

147

Page 148: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

siedział tak jak poprzednio, z odkrytą głową i spojrzeniem skierowanym między końskimi łbami na pustą drogę, a pył unosił się za nim i opadał.

Tym razem zaprowadzono go do landrata i landrat powiedział, że żałuje, iż ręka czyniąca swą powinność okazała się zbyt szybka. Że żałuje i ubolewa. Jakub skinął i odrzekł, że ręka najmniej znaczy, kiedy zabija się człowieka. Ręka słucha mordercy. A filiżanka, dodał po chwili, którą podarował cesarz, teraz straciła znaczenie. Filiżanka i ludzkie życie znoszą się chyba wzajemnie, nawet jeśli to życie należy tylko do parobka. Wyszedł nie czekając na odpowiedź.

Za nimi, na wozie, siedział w słomie Jons. Siedział tak samo jak wówczas i patrzył na kurz wzbijany przez koła. Chwilami twarz miał taką jak stary człowiek i wyglądał tak, jakby był bratem Jakuba. Czuł, że zamknęły się za nim jakieś drzwi, i że są to drzwi bez klamki. Nie ma już przez nie powrotu. Za nimi pozostało to, co radca konsystorialny nazwał opatrznością. Inni nazwali to inaczej, istnieje bowiem tysiąc nazw sprawiedliwego porządku świata. Przed nim, gdy o tym wszystkim myślał, roztaczało się coś, czego nazwać nie był w stanie.

Było niczym pył pod stopami, a od czasu do czasu dostrzegało się w tym fragmenty jakichś kolein. I tyle tego było. Stąpały po tym końskie kopyta.

Modły nad zmarłym odprawił pan Stilling. Powiedział też to, o czym nikomu nie było wiadome. Opowiedział, jak to przed wieloma laty usiadł ze zmarłym na skraju moczaru, by zaproponować mu inną drogę życia, i jak tamten odmówił. Że spodziewał się wczesnej śmierci i chciał, by go dosięgła na ziemi ojców. Do tego też doszło i tak się dokonało. O jedno tylko prosi wszystkich stojących nad tą mogiłą, o to mianowicie, by zadowolili się tą śmiercią i by żaden nie schylił się po kamień. W tej biednej krainie nie brak kamieni, jeno być może czasami brakuje miłosierdzia. Kiedy razi śmierć, trafia nie tylko tych, którzy umierają, lecz i wielu innych. Tego jednego zabija, ale innych naznacza. Nie ma potrzeby piętnować jeszcze i tego, kogo naznaczyła. A na końcu: tam, gdzie ostaje się dziecko, śmierć nie zwycięża. Wygrywa, ale nie zwycięża.

Erdmuthę i dziecko zabrał do swego domu sołtys. Ciągle jeszcze zazdrościli mu talarów, ale stawali za krzakami bzu pod ogrodowym płotem i przypatrywali się, jak pochylał się nad kołyską i jak wynosił ją na słońce. Był to człowiek o kamiennym obliczu, po którym przebiegały cienie zgryzoty, niby cienie chmur po zżętym polu.

Jons kosił zboże i łowił ryby, tak jak był sobie obiecał, nie musiał już jednak czynić tego po to, by wypędzić z krwi gorączkę, która naszła go w domu Brockhusenów. W jego krwi nie było już żadnej gorączki, tylko lodowaty chłód, ogarniający serce. Zaczął jasno dostrzegać, czym jest życie. Prawdziwe życie, nie to, które objaśniano i obiecywano z ambon i katedr szkolnych. Przypomniał sobie słowa Agricoli, wypowiedziane nad trumną Fryderyka: „I chwaliłem więcej umarłych, którzy byli już umarli...“.

Bał się popłynąć na wyspę, skąd nocami słychać było czasem ochrypły, samotny głos śpiewający smutne, lub rozpasane piosenki.

Śpiewający siadywał zapewne na odwróconej łodzi z butelką u stóp i tak śpiewał do gwiazd.

Jons często chodził wieczorami do starego nauczyciela. Rodzinny dom wydawał mu się trumną, której wieko uniesiono, by znów je zatrzasnąć. Nikt nie wiedział, czy matka żyje.

148

Page 149: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Krzątała się po obejściu, gotowała, tkała, ale równie dobrze mogła uchodzić za umarłą, którą odziano w suknię, i którą od wewnątrz napędzał jakiś ukryty, bezgłośny mechanizm.

Pewnego razu, kiedy Jons wszedł po cichu schodami do alkowy, by wziąć nowy haczyk na ryby, zastał drzwi niedomknięte i zobaczył matkę siedzącą pod ścianą. Była wyprostowana, jakby przyrośnięta plecami do desek i wpatrywała się w coś, co trzymała w dłoniach.

Był to drewniany konik, który Christean wyrzeźbił dla Michała, kiedy byli jeszcze mali, nieforemny stwór z cienkimi, sztywnymi nogami, gładki i lśniący od dotyków dłoni, w których zmarły nosił go przez całe lata. Wpatrywała się weń, lecz tym, co przeszyło Jonsa niby ostrze miecza, nie był widok zabawki, a wygląd matczynej twarzy.

Wystygły kształt, pod którym kiedyś mogło było tętnić życie. Kiedyś, dawno. Teraz życie uszło i została tylko powłoka — pęknięta i pusta niby łupina jakiegoś nasienia i wiatr mógł ją unieść, dokąd by tylko zechciał. A Jons jakby w jasnowidzeniu dojrzał siebie i pozostałe rodzeństwo, jak kiełkowali i wzrastali pod tą powłoką, zaczynali się ruszać i odchodzili, jedno po drugim, pozostawiając tylko to: wiotką skórę opiętą wokół pustki, zapadnięte oczy i zaciśnięte usta, w których czaił się krzyk samotnej rozpaczy.

— Czasem myślę sobie, panie Stilling — powiedział wieczorem — że powinienem wrócić i zostać z ojcem. To co zaniedbam, dałoby się może kiedyś później nadgonić, ale tutaj, lat ojca, które mu jeszcze pozostały, nie da się już nadgonić, gdy przeminą.

Lecz Stilling pokręcił głową. — Czyś kiedykolwiek zauważył, Jons, by ojciec myślał o sobie? Możliwe, że nawet o tobie nie myśli, tylko o wsi i o biedakach. Może jesteś dla niego tylko narzędziem, takim wszakże, w którym zawarte jest całe jego życie. Inni, być może, mogą nawet umrzeć, ale ten kto jest takim narzędziem, musi się ostać. Jest opoką, na której ojciec stoi mimo wszystko. Ale gdyby skruszyło się owo narzędzie, wszystko okazałoby się daremne. On jeszcze myśli, że za tym co się stało stoi Bóg — a tego i my nie wiemy — ale gdyby owo narzędzie się skruszyło, wszystko okazałoby się dla niego bez sensu. Chciałbyś, Jons, takiemu człowiekowi jak twój ojciec odebrać ostatni kawałek chleba?

— Buta to i próżność — powiedziała siostra Eliza, a cienie drutów, na których właśnie robiła, przebiegały po ścianie jak wielkie pajęcze nogi. — Chwyć w dłonie pług i siekierę, Jons, byś mógł sam dla siebie wypiekać chleb i sklecić sobie łoże. Spójrz na niego, tego tutaj i zobacz, co osiągnął w życiu. Zużył trzy tablice i beczkę czerwonego atramentu. I co? Zramolał i zardzewiał. I nawet tego dokładnie nie wiadomo, co mu powie pan Bóg, gdy zapuka do jego wrót.

— Ja to wiem, ciotko Elizo — odparł Jons, Wzruszyła garbatymi ramionami. — Wy nieszczęśni poganie... — powiedziała z pobłażaniem.

Pod koniec wakacji Jons popłynął na wyspę, żeby pożegnać się z pastorem. Bał się, że Agricola będzie dużo mówił i swoim zagniewaniem zniweczy resztkę tego, co Jons pieczołowicie w sobie chronił.

Miał niejasną świadomość, że jeszcze jest zbyt młody, by pozbyć się wszystkiego. Chciał zachować choćby kilka odprysków gwiazd swojej młodości, tak jak matka zachowała Michałowego konika.

149

Page 150: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Ale pastor mówił niewiele. Siedział na progu oparłszy na dłoniach posiwiałą głowę i wpatrywał się w zapadający wieczór. — Zachowaj spokój, Jons — powiedział znużony. — Będę się troszczył o twojego ojca i o innych, którzy potrzebują tego jeszcze bardziej. Jeszcze z wszystkim nie umarłem, a i człowiek pozostał dla mnie czymś, co żyje. Bądź więc spokojny. Tutejsi mają szerokie barki. Boską dłoń dźwigali przez tysiąc lat i z czasem przywykli do tej jego miłości.

Dopiero, kiedy Jons chciał odpłynąć i obaj stanęli przy łodziach, objął chłopca ramieniem i nachylił się do niego. — Chcę ci coś powiedzieć, Jons — rzekł cicho — coś, na co wpadłem dzisiaj. Nad jego trumną śpiewali nie tę pieśń, którą trzeba, rozumiesz? „Jak tam będzie, jak tam będzie...?“ To nie pasuje do Michała, który dobrze wiedział, jak będzie. Coś innego powinni byli zaśpiewać. „Kroczy cicho, na swój sposób, poprzez lasy miły Bóg“. To powinni byli zaśpiewać. Bowiem nasz miły Bóg znów przeszedł przez las koło mielerza. Wówczas, wiesz? A Michał trafił mu pod nogi, tak jak pod nasze nogi trafia czasem mrówka. Nie zauważamy jej, a i on zapewne nie zauważył.

„Na swój sposób...“, rozumiesz, Jons? Nazbyt powoli pojmujemy, że tak to jest. W tym bożym lesie też jesteśmy nazbyt powolni i nie dość szybko schodzimy z drogi, kiedy miły Bóg nadchodzi w ten swój sposób...

Uśmiechnął się krzywo i zepchnął łódź Jonsa na głębszą wodę.

Pod łodzią Jons dostrzegł gwiazdy rozsypujące się na złociste okruchy przy każdym uderzeniu wioseł. Wydało mu się, że życie pastora polega jedynie na przyglądaniu się temu, jak złocisty wizerunek Boga rozpada mu się w dłoniach na okruchy.

14

— Tak, braciszku — powiedział Jumbo — jesteście ponurą rodziną, ale nie powinieneś sądzić, że i dla was nie ma nadziei. Uważam, że na tym świecie najniebezpieczniejsze jest życie pięknych, albo opętanych. Pierwszym przypada zbyt wiele tego co i brzydcy chcieliby chętnie posiadać, a drudzy zatracają świadomość śmierci, gdyż zachowują jedynie świadomość tego, czym są opętani... Na przykład Michał. A przecież właściwie jedynie opętani są tymi, którzy poruszają świat. Nie zawsze ku dobremu, lecz i przecież wcale nie zawsze ku złemu. Spójrz, ja sam nigdy nie poruszę świata. Będę dużo pracował, od czasu do czasu coś mi się uda, jakiś sprawiedliwy wyrok, albo to, że wyleczę kogoś, kogo inni nie będą potrafili już uleczyć i na tym się skończy. Nie będę miał pomnika, żaden dziennikarz ani profesor nie zechce zakurzyć sobie stóp, by przyjść do mnie i uszczęśliwić swoją gazetę informacją: „doktor Jumbo przycinający róże“, albo „wybitny lekarz ze swymi ukochanymi psami“.

— Nic to jednak nie szkodzi. Każdy naród potrzebuje mnóstwa cichych, pilnych ludzi, o których niewiele się mówi — ciągnął.

— Lecz gdy cesarz budzi się rankiem i spogląda na zegarek, wie, że w tym samym czasie pracują już cisi, pilni ludzie. Zamiatacze ulic, maszyniści kolejowi, pielęgniarki, pisarze sądowi, nauczyciele, ministrowie, sprzedawczynie bułek. Tryby państwowej machiny kręcą się już, gdy wielcy ludzie, szyszki, obracają się na drugi bok i rozmyślają, co by też za racę

150

Page 151: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

odpalić dziś ponad głowy owych cichych ludzi. Również w twoim rodzie trafiają się ludzie cisi i ludzie opętani. Ty jeszcze nie dojrzałeś, sądzę jednak, że masz w zapasie niemało różnych rac. Myślę też, że nie należysz do tych, co aż do ostatniego tchnienia odpalają te swoje race. Nie jesteś na przykład Tołstojem. Kiedyś, znacznie później, dowiesz się, że przed śmiercią człowiek musi na chwilę przycichnąć, ja zaś wierzę, że będą to twoje najlepsze lata. Zostałeś wcześnie rozbudzony, braciszku, dotknął cię tak zwany los i powinieneś być mu za to wdzięczny. Ja przynajmniej nigdy dotąd nie słyszałem, by grom trafiał w łysinę.

Jeszcze kilka razy los cię doświadczy, ale potem będziesz już zahartowany.

Nie sprzeczaj się z Bogiem, tylko jeśli zauważysz, że celuje w ciebie, zasuń szczelniej przyłbicę. Przecież możemy osłonić się tak, że nawet ognisty miecz nic nam nie zrobi. Rozumiesz? Prawdziwy człowiek jest niepokonany, słyszysz? Każdy spośród tych, którzy hartują ciało, zawsze zachowuje jakieś miejsce, do którego przylgnął lipowy listek, ale ten kto zahartuje ducha, może spokojnie stawiać czoła godzącej weń włóczni, również tej, którą kieruje los.

— Nie masz chyba na myśli, Jumbo, duszy boksera?

— No nie, braciszku. Ani boksera, ani bohatera. Myślę o zupełnie spokojnych ludziach, na przykład o Sokratesie, albo o tych wszystkich, którzy spędzali trzydzieści lub czterdzieści lat w lochu i o tych, którzy z uśmiechem wstępowali na stos czy na szafot. Również o wielu innych. Także o twoim ojcu myślę, braciszku, a trochę i o twoim panu von Balku. Tylko nie o matce. Nie o twojej matce. Bo między tym co twarde, a tym co skamieniałe jest wielka różnica, braciszku, bardzo wielka i nie powinieneś o tym zapominać.

Siedzieli w pokoju Jumby po letnich wakacjach i rzeczy Jumby były już spakowane. — Nie zostanę tam długo — oświadczył — najwyżej osiem dni, żeby ojciec mógł mi się napatrzeć. A potem wrócę i zacznę na dobre medycynę. Koniec z nauką tak zwanych praw.

Nabił fajkę i przypatrywał się błękitnym obłokom dymu. — Oczywiście w gazetach powypisywali całe mnóstwo różnych historii, braciszku — powiedział po chwili. — Było tego więcej niźli wymagał opis „tragedii przy mielerzu“. Wiele więcej. Ujęli to od strony światopoglądowej, a to bardzo wdzięczna strona, zresztą nie tylko dla dziennikarzy. Możesz sobie wyobrazić, jak pięknie szumiało w gazetowym gąszczu. Nawet prokuratorzy mieli co robić.

Kiedy sprawa dotyczy wojska i policji, wszyscy prokuratorzy robią się wrażliwi. Nie parzy to już ich w palce, tylko pod portkami. Ty jednak nie powinieneś się tym przejmować... opinia publiczna jest za tobą, braciszku, a to bardzo ważna opinia. Poza tym nie ona jedna jest za tobą.

Jons odczuł nie tylko opinię publiczną. Za kotarą poszeptywały trzy czarne siostry i wydawało się, że i tam istnieją dwa stronnictwa.

A najstarszy z pensjonariuszy, syn majątkarza, właściciel wąsów i przepitego głosu, klepał go po ramieniu i powiedział: — All rigth, Jeromin!

Głowa do góry, synu! Dumni jesteśmy, że mamy cię tutaj.

151

Page 152: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Zawszeć to mistrzowski strzał, taki między oczy. Old Firehand i tak dalej. Niech diabli porwą tatarskiego syna, przeklętnika! Ot co!

Koledzy w klasie stali się onieśmieleni, jakby Jons postarzał się nagle o dziesięć lat, a kiedy Charlemagne, który zawsze miał dziwne pomysły, zarządził, by wybrali godnego przedstawiciela klasy i wyjaśnił istotę tej funkcji, najstarszy, syn kapitana, ten który już w następnym roku miał osiągnąć pełnoletność, wstał i oświadczył, że nie trzeba żadnych wyborów, gdyż zaufaniem cieszy się Jons Ehrenreich Jeromin. Drugie imię zaakcentował w szczególny sposób.

Podczas dużej przerwy, gdy niższe klasy zabawiały się w „Michała i żandarmów“, dyrektor kazał Jonsowi przyjść do siebie.

Jons rzadko go widywał, nie pobierał też u niego lekcji i zawsze, jeśli to tylko było możliwe, schodził z drogi chłodnemu, dyrektorskiemu obliczu z wyszczotkowanym do góry wąsem. Dyrektor skinieniem dłoni wskazał mu krzesło i zrobił gest medytacji, dobrze znany wszystkim uczniom, a polegający na tym, że wsadzał między kciuk i wskazujący palec swój długi nos i pocierał go delikatnie od góry do dołu.

— Tak, Jeromin — odezwał się w końcu — kazałem pana zawołać, by wyrazić panu moje współczucie — co niniejszym czynię — i powiedzieć panu, że szkoła niezbyt cieszy się z tego... hm... z tej afery, z którą związane jest nazwisko jednego spośród uczniów. Pan wie, że junkrzy z całej prowincji i najwyżsi urzędnicy państwowi posyłają do nas synów i można sobie wyobrazić, że... hm... mogą zaistnieć trudności. Panu oczywiście nikt nie stawia zarzutów, chociaż historia z tą wykopaną strzelbą bardziej trąci Dzikim Zachodem niż Atenami...

tak... czy zechciałby pan coś powiedzieć?

Nie, Jons, nie zamierzał nic mówić. Siedział na krześle wyprostowany jak struna i spod szerokiego, jasnego czoła wpatrywał się nieruchomo w oczy dyrektora, wprawiając go w zakłopotanie.

— Zastanawiałem się, Jeromin — ciągnął dyrektor, a między brwiami zbiegły mu się zmarszczki wyrażające zaniepokojenie — czy nie byłoby dla wszystkich lepiej i prościej, gdyby pan zmienił uczelnię.

Oczywiście otrzymałby pan doskonałe świadectwo, a poza tym uczyniłbym wszystko, żeby ułatwić panu drogę.

— Idzie niewątpliwie o szkołę bez junkrów i synów wysokich urzędników państwowych, panie dyrektorze? — zapytał uprzejmie Jons.

Dyrektor utkwił weń oczy, a na jego gładkich policzkach ukazały się dwie czerwone plamy. — Niezbyt dokładnie rozumiem pańskie pytanie — powiedział lodowato. — Nie wiem też, co uprawnia pana do przypisywania nam tego rodzaju motywów. Oczywiście, nie mamy podstaw, by pana zmusić, ale chyba wyłożyłem wszystko jasno, dostatecznie jasno. Czy nie tak?

152

Page 153: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Jons oświadczył, że nie ma zamiaru zmieniać szkoły, a że dyrektor zaczął porządkować papiery na biurku, skłonił mu się i po cichu wyszedł.

— Zobaczymy, Jons — powiedział Charlemagne i rzucił na dywan stos zeszytów, że aż zadrżał żyrandol. — Zobaczymy, czy wypędzi cię ze szkoły! Nigdy, póki żyję, a Bóg mi świadkiem, że jeszcze chcę sobie pożyć. Nie trąci Atenami, co? Czasami Peryklesa, tak?

— Przecież nie odchodzę, panie profesorze — zaśmiał się Jons — i nic sobie z tego nie robię. Jedno wiem teraz, że nie zawsze dzieje się tak jak w książkach i przemówieniach.

Jumbo po powrocie określił sprawę dobitniej. — To świnia, Jons — powiedział. — Prawdziwa, edukowana, dwudziestowieczna świnia.

Uosobienie i treść naszego stulecia. „Upadek humanistycznego gimnazjum“, stwierdzi sobie taki pan. „Brat mordercy obok syna nadprezydenta...“ tak to jest. Tak powie i pogładzi swój humanistyczny nos.

Potem pójdzie i będzie ż uczniami najwyższej klasy czytał „Ucztę“.

Bałagan, braciszku, bałagan, bałagan!

Jons spodziewał się, że i radca konsystorialny weźmie go na stronę.

— Kochany mój Jonsie Jeromin — powiedział i położył mu dłoń na ramieniu — jestem wstrząśnięty, do głębi wstrząśnięty. Tyle godnych pożałowania okoliczności... nad miarę żałosnych. Jedno mi tylko powiedz, Jons, czy umarł z Bogiem?

Łagodne, niebieskie oczy wpatrywały się z zaklinającą prośbą w oczy Jonsa. — Nie wyrzekł ani słowa, panie radco konsystorialny — odrzekł Jons — ale uśmiechnął się, kiedy mu ojciec powiedział, że ma syna.

— Ach tak, syna... — opuścił rękę i odwrócił się do biurka. — Nieszczęsne dziecko i nieszczęsna matka... Strzeż swej duszy, Jeromin, słyszysz? Wydaje mi się, że tam u was jakaś zła moc porozstawiała sidła.

— Nie tyle co tutaj — odparł Jons.

— Tak sądzisz? Trudno to powiedzieć, Jeromin. Niezwykle trudno...

A twoi rodzice znoszą to wszystko z Bogiem?

— Tego nie wiem — odparł Jons wymijająco.

Radca konsystorialny westchnął. — Tak, tak, módl się Jeromin, słyszysz? — powiedział zamyślony. — Módl się dużo w domu, w tej swojej izdebce, a nie zabraknie ci pociechy.

Również najstarsza z sióstr przyszła wieczorem do jego izdebki. Z całej trójki była najbardziej przyjazna, czasem Jons dostrzegał wokół jej ust zmęczony, starczy uśmiech. Siadła wyniosła, czarna, wyprostowana koło biurka i ułożyła zeszyty i ołówki w taki sposób, że tworzyły same równoramienne trójkąty.

153

Page 154: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

— Jons, tamte były zdania — odezwała się w końcu — że byłoby lepiej, gdyby pan stąd odszedł, bo to co się zdarzyło, może zaszkodzić opinii stancji...

— Stancji jest dosyć — stwierdził siedzący na łóżku Jons.

— Nie, nie, Jons, przeforsowałam, że pan zostanie.

Zawsze był pan spokojny i porządny, a za tamto nie może pan przecież ponosić odpowiedzialności.

— Za co?

— No, za to nieszczęście, a przede wszystkim i za tamto, co jest tak okropne... mam na myśli... niemoralne...

— Tak, niemoralne... ale czy wie pani, panno Holstein, że Erdmutha jest świętą?

— Jons!

— Zresztą skąd ma pani to wiedzieć. Dowie się pani dopiero wtedy, kiedy nie wydając nawet głosu, wyda pani na świat dziecko, podczas gdy kilka kroków od pani będzie leżał ukochany z przestrzeloną piersią. Dopiero wówczas będzie pani wiedziała, co to znaczy być świętą.

Już stała w drzwiach. — Jeśli pan nie przestanie tak do mnie mówić, Jons, nie będę mogła z panem zostać — powiedziała oblewając się rumieńcem.

Ze śmiechem otworzył drzwi. — Panno Holstein, nie wszyscy Jerominowie to mordercy lub wrogowie moralności — rzekł. — Miło mi jednak, że mogę zostać i... dziękuję pani.

Ale gdy odeszła, uśmiech jego zniknął. Zgasił lampę i usiadł na okiennym parapecie. Jeśli nie patrzył na wprost, lecz przywierał do boku okiennej ramy, mógł zobaczyć nie tylko szary mur, ale i ciemny ogród widziany przez szeroką szparę między oknami, a nad nim gwiazdy. Była właśnie pora Leonidów, toteż ogniste smugi jedna po drugiej spływały w dół z wysokości firmamentu. Przyglądał im się tak długo, aż rozbolały go oczy i z wolna zaczęły zachodzić łzami.

Była godzina, w której oddawał się smutkowi.

Fryderyka kochał tak, jak kochali go wszyscy, miłością zawierającą odrobinę pobłażania. I jemu zdawało się, że ubóstwo nikomu nie pozwala na próżnowanie, że w ich rodzinie tylko Christean ma prawo założyć ręce i przyglądać się obłokom. Wszyscy pozostali powinni byli pracować, tak jak pracowali rodzice i Michał. Więc w kochaniu tym było zawsze trochę niepewności, a także jakiegoś zamroczenia, które nieustannie mąciło świadomość oceny.

Michała mógł był jednak kochać bez tej niepewności i nie za dziwactwa.

Michał też był milczkiem i niezbyt dobrze się go znało, ale wiedział przede wszystkim, że był bratem. Z jego strony długo doznawał więcej niż kpiny, gest dłoni, drgnienie surowych ust, ale i wówczas wiedział, że była to tylko poza. Żaden z nich nie był wychowany w takiej

154

Page 155: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

surowości jak Michał, żaden też nie posiadał tyle nieugiętej dumy. Wyczuwało się u niego wielką samotność serca, które jednocześnie było i dumne i spragnione miłości, i było o wiele większe niż serce ojca. Jons pierwszy raz poznał prawdziwe oczy brata, gdy ten dawał mu ziębę. Potem, po śmierci Fryderyka, szedł obok pługa, a Michał pozwolił, by dziecinna dłoń spoczęła na jego dłoni.

Tyle było tego. Dwa nikłe wspomnienia, lecz przecież po brzegi wypełnione głęboką, żarliwą miłością. Potem była godzina śmierci, w której spojrzenie konającego odwróciło się od matki i zatrzymało się na jego oczach. „Kochany, mały bracie“, mówiło to spojrzenie, „dobrze, że jesteś przy mnie. Postępuj lepiej niż ja, mały bracie.

Rozewrzyj okna i skrop izby czystą wodą, a jeśli znajdziesz choć trochę czasu, zatroszcz się o mego syna. Słyszysz?“ A teraz nazywano go mordercą. Dla dyrektora był wrogiem państwa i ładu, dla radcy konsystorialnego wrogiem boskich przykazań, nawet dla owej czarnej, starej panny był też tylko wrogiem, tym, który gardzi moralnością i burzy wszelką cnotę. Tak, nie było zapewne najlepiej, jeśli zostawało się wydanym na ludzki osąd i być może po to, by uniknąć tego osądu, wymyślono Boga i jego sprawiedliwości się oddawano. W porównaniu z ludzkim, nawet najbardziej srogi boski sąd musiał się chyba wydawać czymś w rodzaju głaskania.

W ciągu minionych miesięcy twarz Jonsa zmieniła się tak, że nawet nauczyciele to zauważyli. Obchodzili się z nim ostrożnie i nawet stary profesor matematyki zaniechał przypominania, że nazbyt powoli myśli. W czasie pierwszej kwartalnej konferencji dyrektor jeszcze raz zapytał, czy też nie ma sposobu, by skłonić Jonsa do zmiany uczelni, ale wówczas, tak jak był przepowiedział Charlemagne, doszło do niebywałej sceny. Charlemagne zapomniał o respekcie przed zwierzchnością, którego przestrzegał przez trzydzieści lat pracy i walnął pięścią w stół. Krzyczał, że nie ma zamiaru w pięćdziesiątym roku życia rumienić się ze wstydu przed własnym odbiciem w lustrze, tylko dlatego, by panowie von Wendehals czy Tausendschön mogli mieć pewność, że synowie ich nie będą zasiadali obok brata zabójcy. Ci sami panowie von Wendehals i Tausendschön, którzy biją swych ludzi, a w przeddzień urodzin cesarza włażą do sań na czworakach.

Godne podkreślenia było to, że dyrektor dostrzegł gniew nie tylko w oczach Gharlemagne'a, lecz i w wielu innych spojrzeniach. Jons nie dowiedział się o tym niczego, choć bywał raz lub dwa razy tygodniowo w domu ordynariusza. Dobrze było siedzieć za stołem, przy którym nie rzucano w sufit wątpliwie pachnącymi plasterkami kiełbasy. Żaden Old Firehand nie opowiadał tu dziejów swojej pierwszej miłości. Dom, w którym były trzy kobiety, skłaniał się ku czemuś innemu. Nie było w nim zielonych kotar, za którymi targano by się za włosy i cała gorycz przyćmiewająca spojrzenie na świat łagodniała, kiedy żona profesora zajmowała miejsce przy fortepianie i śpiewała pieśń o porannym dzwonku: „Nie dręcz już lęku, duszy mej...“ Przytłaczająca samotność lat spędzonych w mieście stawała wówczas przed Jonsem na kształt muru, ale przecież było w tym murze wąskie przejście, lub może tylko szpara w jego spoinach, rozwierająca się pod wpływem tych tonów, a czerwonawy, niemal złocisty blask innego świata kładł się pocieszającym ukojeniem na drodze, którą Jons przebywał.

Kiedy potem wracał pustymi ulicami do domu, stawał czasem przed jakimś oknem jaśniejącym spoza ciemnych drzew i patrzył na poruszające się za firankami cienie. Wówczas czuł dotkliwy ból, przenikający jego samotne i oddane tylko pracy jestestwo. Ale gdy znów przypominał sobie ojca leżącego na barłogu z liści, z rękami splecionymi na piersi, nasłuchującego jak wiatr szumiał nad lasem, nachodził go lęk. Ojciec mógł był dosłuchiwać

155

Page 156: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

się w tym wietrze wielu głosów zamilkłych w czasie jego życia. Głosów z lat młodości, kiedy to jeszcze myślał, że poruszy - świat, głosów żony i dwóch synów a także głosów tych, którzy go opuścili i w wielkim mieście pędzą nieznane życie. Tylko wiatr szumiał tak, jak szumiał zawsze, głosem odwiecznym, gniewnym i łagodnym jednocześnie niby głos Boga w starym przymierzu. Zamknąwszy oczy słyszał na pewno wielkie obietnice i objawienia i dostrzegał ową ciemną bramę, która mu się śniła i to, jak wchodzili w nią jeden za drugim, bezszelestnie, posłusznie i milcząco.

Tak zapewne było z ojcem, więc Jons nie miał prawa stawać przed jaśniejącym oknem i tęsknić do dłoni, która by czule dotknęła czoła znużonego samotnością.

Zamierzał podczas nadchodzących jesiennych wakacji choćby na parę dni pojechać do mielerza, ale krótko przed ich początkiem nadszedł jeden z nieczęstych listów Giny. W kopercie tkwił spory banknot.

Gina prosiła, by Jons zechciał przybyć do niej na tydzień lub dwa. Wydostała się już z najgorszego i mógłby u niej zamieszkać, ona zaś pragnie usłyszeć co nieco o wszystkim, co się wydarzyło, a o czym wie tylko z gazet.

W liście nie było mowy o tęsknocie i miłości, ale jednak go wzruszył.

Siostra pojechała kiedyś, by zdobyć władzę i gdy patrzył na prosty, surowy kształt jej pisma wydawało mu się, że proroctwo Jumby, który mówił o tym, iż możni najszybciej oduczają się uśmiechu, już się spełniło. Odpisał zaraz, że przyjedzie, i by wobec tego zechciała czekać na podanym przez nią dworcu. Ciągle jeszcze pewniej czuje się przy mielerzu niż w wielkim mieście, ale teraz ma już parę butów z nie podkutymi obcasami. Podarował mu je pan Stilling mówiąc, że ten, kto nosi żałobę, powinien chodzić po cichu, żeby ludzie nie oglądali się za nim. Tak więc nie będzie musiała zbytnio się go wstydzić.

Jechał przez cały długi, pełen jesiennego słońca dzień. Jechał przez mosty dudniące ponad szerokimi rzekami, przez ubogie lasy i wzdłuż długich, zżętych pól. Niebo nad równiną było rozległe, parowe pługi pozostawiały za sobą szerokie bruzdy, a raz dostrzegł liczne pułki kawalerii, jak błękitne, czerwone i białe zjeżdżały z pasma łagodnych wzgórz na pola, z których zebrano już plon. Łzy napłynęły mu do oczu, a mężczyzna siedzący naprzeciwko spojrzał nań zaniepokojony, a potem zasłonił twarz wielką gazetą.

Jons długo stał w korytarzu przed szerokim oknem, a później odważył się nawet przejść przez inne wagony. Młodzi kelnerzy w białych kurtkach kręcili się śpiesznie, przy oknach stali ludzie, w większości poważni i zatroskani, tak jakby jechali w nieznaną przyszłość. Inni rozparci wśród zielonych albo czerwonych aksamitnych poduszek spoglądali obojętnie w jego oblicze, gdy przechodził mimo. Różnorakość i obcość świata owionęła go swym chłodnym oddechem.

O wieczornym zmroku przejechali jeszcze jedną szeroką rzekę. Za dawnymi wałami i okopami czerwieniła się niesamowicie wieczorna zorza, a Jons wiedział z lekcji historii, że tu właśnie pewien królewicz oglądał taką właśnie zorzę i sąd. I wówczas czasy były mroczne, granica zaś między prawem i przemocą chwiejna i niewyraźna. Dalej przemykały już tylko sosnowe lasy i pola, a potem całe girlandy świateł — coraz ich więcej — które zdawały się nanizane na sznurek.

156

Page 157: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Nad horyzontem rozpalił się biały blask. Obok szyn jak groźne baszty wznosiły się szare domy o poplamionych murach, szczękały i grzmiały mosty i tunele, a w końcu rozwarła się pierwsza wielka dworcowa hala.

Stał w przedziale przy oknie, mocno ściskając w dłoni rączkę walizki, inaczej niż wówczas podczas pierwszego starcia z tragarzem, ale zawsze jeszcze pełen właściwego dziecku lasu, przytłumionego oporu wobec murów i tłoku. Z wielkich tablic odczytywał nazwy dworców, dotykał miejsca na piersi, gdzie były schowane pieniądze i zdumiewał się, ile to ludzi chodzi po świecie, jeden niepodobny do drugiego, wielu zaś o twarzach niesamowicie nagich, a wielu z takimi twarzami, na których widok przenikał go dreszcz. Tam też, wśród mrocznych podwórek oficyn, nad którymi rozbłyskiwały wielkie, świetlne reklamy, mógł zapewne stać Gotthold i mówić coś po cichu, wprost w którąś z takich twarzy, tak jak przed laty mówił prosto w twarze synów Tatara.

Na peronie podeszła nagle do Jonsa jakaś dama w szarym futrze, zarzuciła mu na szyję ramiona i pocałowała go, on zaś ogarnięty potwornym lękiem usiłował wyzwolić się z jej objęć. Poczuł czystą woń chłodnych warg i zanim jeszcze rozpoznał kto to, przypomniał sobie ten sam zapach i podobny wieczór w wielkiej, oszklonej dworcowej hali. Zamknął oczy z uczuciem nieprawdopodobnego wprost i słodkiego szczęścia i wówczas przemknęły przed nim wszystkie minione lata. Przemknęły tak szybko, jak miał je ujrzeć w godzinie śmierci. Były to lata ponure, pełne samotności i zaciekłej pracy, a w nich twarze umarłych, wpatrujących się w niego martwymi oczami, a obok wszyscy, których odtrącono i wydziedziczono. Puścił walizkę i mocno objął ramionami tamto szare, miękkie futro. Objął życie, które odzywało się w tym futrze oddechem, krew z jego krwi, które w dzieciństwie zaznało tych samych cierpień i ogrzewało się u tego samego domowego ogniska, gdzie Maria opowiadała bajkę o rybaku i jego żonie. Teraz życie to dawno odeszło w obce strony, stało się piękne, wytworne i obce niby królewny z bajki. — Gina — odezwał się — kochana siostro...

Uśmiechnęła się do niego całkiem blisko i uśmiechem tym wniknęła w głąb jego oczu. Uśmiech jej był jak zawsze chłodny i obcy, ale między oczami nie miała już dawnej, surowej zmarszczki, a w szarych, czystych źrenicach dostrzegł błysk radości i wzruszenia.

— Mały Jonsie — powiedziała — jak bardzo urosłeś, i jaki jesteś wysmukły i poważny...

Następnie skinęła na tragarza, obrzuciła zimnym spojrzeniem twarze ciekawych, wsunęła Jonsowi rękę pod ramię i poprowadziła w dół schodami. — W Sowirogu idą teraz spać — powiedziała zamyślona.

Nie musieli jechać daleko, ale Jons trzymał ją za rękę, nie tylko zresztą dlatego, że wydawało mu się, iż w każdej chwili może ich ktoś potrącić, choćby na przykład jedna z jasnych, olbrzymich, piętrowych bestii, które jeździły kołysząc się, albo że w jakimś tunelu pogrzebie ich przelatujący nad nimi, grzmiący pociąg.

Zatrzymali się na szerokiej ulicy, na której wiatr pędził po bruku zwiędłe liście starych drzew i weszli do góry po marmurowych schodach wysłanych czerwonym chodnikiem. Mieszkanie było małe, ale kiedy Gina dotknęła niewidocznego kontaktu, Jonsowi wydało się, że siostra trzyma w dłoni cudowną lampę Aladyna. Stał bez ruchu i rozglądał się. — Tutaj mieszkasz? — zapytał. Tak, mieszka tutaj i wszystko to stanowi jej własność. Zaprowadziła go do niewielkiej sypialni i do łazienki, napuściła wody do wyłożonej kaflami wanny, przygotowała

157

Page 158: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

ręczniki i skinęła głową. — Musisz zachowywać się tak, jakbyś był panem von Balkiem — powiedziała z uśmiechem.

— Dobrotliwym bogiem Sowirogu.

Wcale mu się to nie udawało i sporo czasu spędził na studiowaniu niklowych uchwytów i kurków. Na dworze, za oknem rozlegał się daleki szum, jakby woda spadała ciężko na młyńskie koło, więc zastanawiał się, co też taki kamienny młyn może mleć dniem i nocą.

Podczas kolacji musiał opowiadać, Gina zaś oparłszy brodę na splecionych dłoniach przysłuchiwała się w milczeniu. Zmarszczka znów zbiegła się między jej oczami i Jons wiedział, że dostrzegła przed sobą wszystko tak samo dokładnie jak on. Widziała dom pod starym klonem, kuchnię z ogniem płonącym na palenisku, Marię opowiadającą bajkę o pani Illsebill i mielerz, przy którym ojciec chciał udzielić jej swego błogosławieństwa.

— Teraz została sama. Tylko z Christeanem? — zapytała.

Tak, najczęściej jest sama. Ojciec pracuje zawsze przez kilka godzin w obejściu i na niewielkim polu, ale potem chodzi do lasu, a Maria prawie zawsze jest przy nim. Ponure to życie. Dla wszystkich. Chyba tylko Christean jest szczęśliwy ze swym snycerskim nożem i kawałkiem lipowego drewna.

— Tak sądzisz? — spytała. Podniosła się i zaczęła chodzić tam i z powrotem, bawiąc się bezmyślnie palcami długim naszyjnikiem.

Zauważył, że zachowała jeszcze ów wydłużony krok dzieci z lasu, pewną powolność i posuwistość w sposobie poruszania kończynami, która sprawiała, że wydawało się, iż wiatr ponagla jej chód.

— Przeżyje nas wszystkich — odezwała się nagle.

Jest z nas najtwardsza, jeszcze twardsza niż ja. Nawet jeśli wewnątrz stanie się już wyschnięta i martwa, będzie się trzymać prosto.

Kochała i wierzyła, że ojciec będzie nosił koronę, ale on ma tylko popiół na włosach, a tego nigdy mu nie przebaczy. Możliwe, że ty jesteś jedyny, na którego dniem i nocą zwrócony jest jej wzrok i dlatego uderzyła cię, kiedy wziąłeś za rękę tamtą dziewczynę. Takich dziewczyn nie wolno ci trzymać za rękę.

Jeśli kiedyś zostaniesz nadprezydentem, będzie się jej zdawało, że jest matką Boga, ale przeklnie cię, gdy zostaniesz podrzędnym lekarzem.

Dała nam swą krew i to było wszystko, co miała do dania.

Potem tylko nas doglądała, żebyśmy nie utracili ani kropli tej krwi.

Mało to było, stanowczo za mało...

— Nigdy jej nie kochałaś, siostro?

158

Page 159: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Zatrzymała się i popatrzyła nań w zamyśleniu. — Nie wiem, Jons. Nie wiem nawet, czy potrafię kochać. Tylko Michał kochał, bo zabił dla swojej miłości. W porównaniu z nim jesteśmy dziećmi. A ona? Jestem nazbyt do niej podobna, tylko ładniejsza i jeszcze bardziej zimna...

— Gina!

— Tak, mały Jonsie, jeszcze zimniejsza. Ona, być może, chciała czegoś dla ojca, a może i dla nas, ale ja chcę tylko dla siebie. Tylko dla siebie.

— Również twojego brata Jonsa? — zapytał z uśmiechem.

— Tak, również mojego brata Jonsa — odparła poważnie i pogłaskała go po włosach. — Jeśli potrzebuję sukni, kupuję ją sobie. Jeśli potrzebuję dziecka, sprowadzam sobie brata Jonsa. Nigdy nie będę miała dzieci, Jons.

Popatrzyła na zegar i poszła do swej sypialni. Widział, jak stoi tam przed wielkim lustrem i otwiera liczne puszki i buteleczki. — Teraz zejdziemy na dół — powiedziała. — Możesz przypatrzeć się przez chwilę, a potem iść spać. Będziesz mógł wszystko zobaczyć w lustrze, ciebie zaś nikt nie dostrzeże. A gdy przyjdzie taki wysoki, szczupły mężczyzna, który nie zdejmie cylindra, przyjrzyj mu się bacznie, bo chcę go poślubić. Niczego też nie powinieneś się bać, bo tu wszystko, więc i tamto na dole, należy do mnie. To bar. Bar „Phoenix“. Kupiłam go. Poprzednio nazywał się „Minnesota“. To taka indiańska nazwa.

Ale wyczytałam, że Feniks to ptak, który powstał z popiołów i właśnie ta nazwa wydała mi się lepsza.

Potem Jons zasiadł za zieloną kotarą, w pomieszczeniu pełnym butelek i szkła, niklu, srebra i kryształów i wpatrywał się w lustro na przeciwległej ścianie. Nie patrząc w lustro dostrzegł Ginę, która siedziała na wysokim krześle, poważna niby ciemna bogini na tronie.

Robiła na drutach czerwony szal, a obok krzątał się mężczyzna w białej kurtce. Wyglądał jak lekarz i z różnych butelek nalewał napoje do płytkich lub wysmukłych kielichów. Gina coś do niego zaszeptała i wówczas skłonił się powściągliwie przed Jonsem.

W lustrze chłopiec widział szykowne, niskie pomieszczenie, rozjaśnione niewidocznymi lampami, a w nim twarze wyglądające jak maski. Widział kobiety dziwnie wydekoltowane oraz mężczyzn w okrągłych kapeluszach lub cylindrach i z monoklem w oku, takim jaki nosił pan von Balk. Opierali się o bar, albo zasiadali na niezwykłych wysokich stołkach. Wszystko tu było ciche i przytłumione, jak podczas pogrzebu, również śmiech i muzyka, które zabrzmiały później, również tańce podejmowane od czasu do czasu w dyskretnym świetle i znów się kończące. Był to taniec cieni, tak jak wszystko było tu światem cieni, sennym i upiornym.

A ponad tą całością siostra, z czerwoną robótką w dłoniach, odwzajemniająca każdy ukłon skinieniem głowy, a czasem uśmiechem. Co chwila spoglądała poważnymi oczami na tańczących lub na jakiegoś gościa, którego głos stawał się nazbyt donośny. Była milczącą władczynią milczącego świata, władczynią o nieskalanej i nienagannej piękności, bóstwem panującym w cichej świątyni, wyższym tak samo ponad klątwy jak i ponad modły.

159

Page 160: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Jons zamykał oczy i znów je otwierał. Wówczas zwidywał mu się mielerz oraz izdebka z ziębą, piec kuchenny w Sowirogu i gwiazdy, które zimne i samotne odbijały się w jeziorze. Dostrzegł siostrzyczkę stojącą przed matką i powtarzającą szkolne zadania oraz zmarszczkę, która rysowała się między jej brwiami. Widział to wszystko, jak wyłaniało się za lustrem niby jakiś drugi świat i było tak samo jak ten, podobne cieniom. Chciał rozwikłać jego sploty, ale motały się jeszcze bardziej, więc siedział tak jak dziecko zasiada przed podniesioną kurtyną teatru, przytłoczony barwami, światłem i odgłosami, nie mając pewności, który właśnie świat jest prawdziwy, a który nierzeczywisty.

Potem przyszedł pan w cylindrze i zajął miejsce na wysokim stołku przed Giną. Wszystkie rozmowy przycichły na chwilę i tylko było słychać pobrzękiwanie łyżeczki, którą tamten poważny, młody człowiek w białej kurtce nakładał do szklanki kawałki lodu. — Bardzo mi miło, panie hrabio — powiedział z uroczystą uprzejmością.

Jons dostrzegł teraz pociągłe, porysowane głębokimi zmarszczkami, chłodne oblicze przybyłego. Dostrzegł jasnoniebieskie oczy i usta, przez które mogło było przejść wiele najpotworniejszych słów. Serce zaciążyło mu nagle kamieniem i pełen lęku spojrzał na siostrę. Ale jej twarz była nie zmieniona, druty, którymi działa, unosiły się i opadały spokojnie, tak jak zawsze. Tylko raz, gdy tamten spiesznie i przenikliwie coś zaszeptał, podniosła nań swe szare oczy, spojrzała z niewiarygodnym wprost zdumieniem i powiedziała cicho, lecz z dobitną wyrazistością: — Nie jestem kobietą, która zmienia swoje warunki. U nas w domu nie szlifuje się języków nadaremno.

— Ale szlifuje się diamenty — rzekł gość i ukłonił się. Uniósł cylinder na dłoń wysoko, a Gina pochyliła uprzejmie głowę, zaś Jonsowi wydało się, że nie tylko po to, by odkłonić się tamtemu, lecz by jednocześnie ocenić chłodnym spojrzeniem ową piędź, na którą uniesiony został lśniący kapelusz.

Przez cały dzień Jons miał Ginę dla siebie. Wstała bardzo późno, wówczas gdy wrócił już niesyty życia, które oglądał z okien żółtego, podzwaniającego monstrum, jakim jeździł po ulicach. Obowiązki Giny rozpoczynały się dopiero w nocy, więc mieli do dyspozycji dużo czasu. Chętnie chodziła tam i z powrotem po mieszkaniu zatrzymując się od czasu do czasu koło okna, przez które wpadały szerokie strugi słońca. Opowiadała Jonsowi o swoim życiu. — Nie zaszkodzi, że będziesz wiedział — powiedziała. — Starożytni Grecy od dawna już nie żyją, a najprawdopodobniej żyli inaczej, niż się o tym mówi w szkole.

— Niektórzy jeszcze żyją — odparł ze śmiechem. — Jumbo mógłby uchodzić za całkiem niezłego ucznia Sokratesa.

— Ach tak... Jumbo... To on mówił o możnych i o uśmiechu. Mądry jest ten twój Jumbo, mądry i uczciwy...

Wtenczas odjeżdżałam z jego błogosławieństwem. Gotthold zaraz w pociągu zawarł jakąś przyjaźń, sądzę, że niezbyt dobrą, a ja znalazłam potem pierwszą pracę. To niełatwo, bracie, niełatwo. Bolą stopy, boli w krzyżu, a wszyscy cię popędzają. Wszyscy, poczynając od dyrektora, kończąc na hotelowym chłopaku, który mówi jeszcze sopranem. O, cóż to za kanalia!

Oparła czoło o szybę i patrzyła w dal: — I ciągle trzeba się uczyć, bracie, ciągle się uczyć. Głupia ślicznotka, to coś co nadaje się tylko do haremu... Pracowałam przez rok i dużo

160

Page 161: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

zaoszczędziłam. Potem poszłam do wielkiego hotelu. Zostałam protegowaną dyrektora, bo powiedziałam, że będę mu wdzięczna. To nie moja wina, że tacy ludzie są w stanie wyobrazić sobie tylko jeden rodzaj wdzięczności.

Ale nic z tego nie wyszło i musiał poszukać sobie innej. Tam znów czekałam rok, aż nadarzyła się okazja. Przyjechał pewien Amerykanin z żoną, która była prawdziwą bestią. Była to długa, cienka tyka, jak prochem nadziana Bogiem i diabłem, Gdy się ją tknęło, wybuchała. Miał ten Amerykanin siwe włosy, ale nie wiem czemu nie były jeszcze całkiem białe. Zapewne je farbował. Miał oczy pełne nieszczęścia i przyglądał mi się z boku, ale nie dawałam poznać, że to dostrzegam. Pokojówka nie powinna niczego dostrzegać. Aż raz walnął pięścią w stół. Klął tak, że żona zatkała uszy, a potem spakowała walizy. Kazał przynieść butelkę whisky i śpiewał komiczne pieśni. Nie rozumiałam ich, ale sprawiały mu ulgę.

— Potem dostałam to tutaj — mówiła Giną — i w momencie, w którym zajęłam to miejsce za stołem, lokal zmienił się w coś, co nazywają kopalnią złota. Wystarcza, że siedzę i od czasu do czasu się uśmiecham. Schodzą się tu z całego miasta. Przychodzi także ów hrabia, którego widziałeś. Jest bogaty i zły, ja jednak jestem silniejsza od niego. Znacznie silniejsza. Postawiłam warunki, przy zachowaniu których będę mogła go poślubić, on zaś trochę się targuje. Ale to na nic. Przyjdzie pora, że uniesie cylinder nie tylko na piędź, a wówczas znajdę się tam, gdzie chcę być. Jak wszystko ułoży się później, nie wiem.

Siadła na poręczy krzesła obok Jonsa i dłonią gładziła jego włosy.

— Bardzo jesteś nieszczęśliwy, mały Jonsie?

— Trochę — powiedział cicho.

— Nie powinieneś, Jons — odrzekła. — Widzisz, biedni otrzymują niewiele. Niekiedy wielki talent, niekiedy czyste, niezłomne serce, najczęściej jednak nic ponad pilność i bezmiar cierpliwości. Ja otrzymałam urodę i jeszcze co nieco, niechaj więc teraz za to płacą.

A i za wszystkie godziny, które ojciec przesiedział przy mielerzu, a dziadek nad sieciami. Za Fryderyka i Michała, za wszystkie lata, w których chodziłeś z podkutymi obcasami. Powinni zapłacić tak drogo, ile jestem warta, a to jest wiele, Jons, bardzo wiele...

— Za tamto, Gina, nie można przecież wystawiać rachunku — powiedział.

— Musi się, Jons. Trzeba wystawić rachunek, Bóg bo wiem go nie wystawi. Bóg jest zawsze po stronie tamtych.

Jest przy tych, którzy święcą kościoły, a nie przy tych, którzy je wznoszą. Gdybyśmy chcieli oglądać się na Boga, musielibyśmy czekać do sądu ostatecznego, a wcale nie jest pewne, czy i wówczas tamci nie będą mieli lepszych adwokatów. Sądy to rzecz niedoskonała.

Później już o tym nie rozmawiali, a Jons nie poszedł też już więcej do baru. Stał się milczący i Giną stwierdziła, że pod jego szerokim czołem kłębią się myśli. Nie tylko te, które jej dotyczyły. Ona je zapoczątkowała, ale obecnie Jons próbował sprząc jej losy z całą osnową, z jakiej zrobiony był świat. Wiedziała, jak poważny i dokładny jest ten brat, wiedziała, że póki

161

Page 162: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

nie uszereguje wszystkiego w ramach swojej „sprawiedliwości“, niczego nie zostawi w spokoju.

Będzie jeszcze potrzebował dużo czasu, całe życie, zanim wyjdzie mu ten rachunek, ale i wówczas nie upora się z nim w pełni.

Ostatniego popołudnia zaczął się domagać, by zatelefonowali do Gottholda. Za parę dni stanie przy mielerzu, i może się zdarzyć, że ojciec zapyta o różne sprawy.

Przez chwilę nie ruszała się od okna i wyglądała, na dwór. — Nie możemy do niego zatelefonować — powiedziała w końcu i odwróciła się. — Od sześciu miesięcy siedzi w śledztwie.

Spojrzał na nią zmieszany, ona zaś pogłaskała go po głowie. — Musisz to przyjąć tak jak i całą resztę — rzekła. — Różne rzeczy w nas drzemią, a potem nagle wychodzą na wierzch. Można się było spodziewać, że będzie taki. To on zabrał Czwallinnie pieniądze. Był tylko ładny i nic poza tym, więc wykorzystali to. Miał duży dom na przedmieściu i powodzenie uderzyło mu do głowy. Pasterstwo to brudna sprawa. Zagarnięto całe towarzystwo i sądzę, że Gottholdowi przypadnie teraz kilka latek.

— Więzienia?

— Nie. Ciężkiego więzienia. Zajmowali się tym od lat.

Przede wszystkim jedwabiami i biżuterią.

— A ojciec? — powiedział cicho.

Znów stała przy oknie. — Może być i tak — odparła — że ojciec patrzy dalej niż my i widzi też wszystko inaczej. Będzie uważał, że to Bóg znowu oparł się dłonią o jego stół i że tym razem dotknęło to Gottholda. Może nawet będzie wdzięczny, że nie spotkało go nic gorszego niż ciężkie więzienie. W Gottholdzie też nie płynie jego krew.

— Możliwe, że postępujesz dobrze, nie chcąc mieć dzieci — odezwał się po chwili.

— Nie dlatego, żebym się bała — odparła.

Próbowała dodać mu otuchy, ale nadal był przygnębiony. — Każdy z nas jest samotny — mówiła. — Całkiem samotny. Gotthold ze swą biżuterią, ja z hrabią i ty ze sprawiedliwością na roli. Nikt też nie odpowiada za innych, każdy odpowiada za siebie. Ty, Jons, niczego nie ukradłeś.

Ale Jons pomyślał o mielerzu i pokiwał głową. — Mamy, siostro, tego samego ojca — powiedział cicho.

Przez cały tydzień przebywał przy mielerzu i nie pokazał się we wsi.

Tylko raz wieczorem poszedł potajemnie do Stillinga, opowiedział mu wszystko i oświadczył, że dłużej już nie może brać od niego pie niędzy. Chce zostać z ojcem, uczyć się u niego i u

162

Page 163: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

dziadka, i być tym, czym byli oni. Nawet jeśli Gina poślubi hrabiego. Zresztą nie jest pewny co gorsze: ciężkie więzienie czy hrabia.

— Hrabia, Jonsie — odrzekł Stilling zatroskany — z całą pewnością hrabia. Tyle, że nie gorsze, a smutniejsze. O wiele smutniejsze... Ale cała reszta, to oczywiście nonsens. Nie zauważyłeś, Jons, że tak wiele zwala się na ciebie po to, żebyś nauczył się znosić jeszcze więcej?

Gdy w szkole dowiedzą się wszystkiego, dyrektor zacznie gładzić nos, ty zaś, być może, nie będziesz mógł pozostać przedstawicielem klasy. Zostaniesz sam, a samotność, całkowita samotność, to najgorsze spośród tego, czego możemy doświadczyć. Ale trzeba stać, a nie klęczeć, czy też się przewracać. Jesteś przecież z krwi, która i przed tym się nie ugnie. Nie wydaje mi się, by Michał ustąpił...

Jons też nie chciał. Ojciec o nic nie zapytał, omówił więc wszystko z Marią, by w razie czego nie dotknęło go to zbyt gwałtownie. Ona też była zdania, że tamta historia z hrabią jest smutniejsza niż reszta.

— Więźnia można odzyskać — powiedziała dowodząc tym wczesnej rozwagi — ale hrabina będzie dla nas stracona na zawsze. Ostatniego wieczoru Jons usiadł na zboczu granicznego rowu i przyglądał się, jak orze Czaja. W ciągu minionych lat Czaja doszedł do tego, że miał już konia — starą, nieco wyschniętą siwą kobyłę — i z jej pomocą wyorywał o zmroku ostatnią bruzdę w owsianym ściernisku. Nikt nie wołał: „Czaja, chodź z nami!“, więc nie musiał chylić się nagle w ramionach. Niebo było szare, ponad okolicą rozpościerała się mgliście wieczorna zorza, drozdy uciszyły swój hałas w jarzębinach, z dalekiej wody nawoływały perkozy. Zwiędłe liście pachniały gorzką, ostrą wonią, która unosiła się z ziemi i mieszała się z dymem mielerza pędzonym przez wiatr nad moczary. Nad świerkowym lasem stała już gwiazda wieczorna. Zmrok zapadał szybko i w jego szarości Czaja wyglądał jak cień, a tylko koń jaśniejący niby biały rumak z bajki ciągnął po ziemi niedostrzegalny pług. Jons słyszał, jak po bagnistej glebie kopyta stąpają głucho powolnym, ociężałym rytmem, w którym zawierało się znużenie, ale i niewyczerpana siła zwierząt i ludzi tej krainy, takich, którzy nie ustępują ani przed wojną, ani przed gradem, ani przed zarazą. Kopyta tak samo powoli i tak samo głucho stąpały zapewne po owej ziemi już przed tysiącem lat, a i po tysiącu lat nadal będą to czynić. Biały koń ze zmierzwioną grzywą, starszy niż koń Apokalipsy, a za nim cień człowieka, ochrzczonego powtórnie poganina. Za nim cienie wielu ludzi orzących ziemię.

I tylko tyle. Cienie ludzi, którzy mało mówili i mało myśleli, chyba tylko o chlebie, jaki powinien rosnąć, by było pożywienie.

Którzy nie mieli górnych ambicji, dociekliwości i marzeń ani światopoglądu.

Którzy orali nadal tak, jak kiedyś zaczął orać człowiek za bramami raju, którzy będą orać bez względu na to, czy raj się otworzy, czy też przepadnie na zawsze. Jonsowi wydawało się, że nigdy, także wówczas kiedy był jeszcze dzieckiem, nie widywał Czai inaczej, tylko kroczącego tak jak teraz za pługiem. Zdawało się, że może on orać przez całą noc idąc za białym koniem. Również i wówczas, gdy wzejdzie księżyc, a dzikie gęsi zaczną zataczać nad lasem szumiące koliska.

163

Page 164: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Poruszy świat, czy go nie poruszy, ale gdy wróci to tutaj ostanie się przecież i będzie istnieć zawsze. Pod gwiazdą wieczorną mroczna ziemia, biały, chudy koń, starszy niźli koń Apokalipsy, pług rozcinający z szelestem ściernisko i człowiek idący za pługiem jak cień.

Wszystko jedno, czy nazywa się on Czaja, Michał czy Jons. Jest człowiekiem, który orze ziemię, po to by wysiać ziarno.

15

Wiosna to pora wędrówek. Do Sowirogu wracają szpaki, siadają na bezlistnych owocowych drzewach, pogwizdują w pierwszych ciepłych promieniach słońca i przyglądają się dzieciom, które w przydrożnych rowach puszczają papierowe łódki. Nad moczarami pokrzykują czajki, na północ ciągną dzikie gęsi.

Na wyniosłym brzegu jeziora stoi wsparty na lasce dziadek Michał i ponad szarym, rozpływającym się lodem spogląda na lasy, które z wolna odrastają na pustkowiu pozostałym po mniszkowych latach.

Mimo że świeci słońce, starcem wstrząsa lekki dreszcz. Dziadkowi zdaje się, jakby rozpoczynający się rok miał być inny niż poprzedni, ale nie jest w stanie powiedzieć, z czego ta świadomość wynika.

Nigdy nie mógł tego powiedzieć. Teraz jego krew jeszcze bardziej wystygła, a gdy starzec z wolna odwraca się, zatrzymuje spojrzenie jasnych oczu na szarych dachach Sowirogu. Czuje, że oto zbliża się czas, nie wie jednak, jak długo jeszcze wskazówka będzie się obracać.

Sam nic nie może uczynić, niczego powstrzymać. Ludzką dłonią nie można odwrócić żadnej człowieczej drogi. Ani tej, którą kroczą synowie, ani tej wnuków. Ludzka drogą zmierza ku celowi niby woda spływająca w dolinę, a u kresu stoi stary Bóg, łagodny lub zagniewany i przyjmuje te drogi lub je odrzuca.

Dziadek Michał widzi, jak dym mielerza, jasny i prosty wznosi się nad lasami i jak dzieci igrają w rowach. Dwoje już umarło, jedno na długie lata zamknięto w więzieniu, a i na tych, które pozostały, spoczywa boska dłoń. Ołów marnieje, na nic wytop, ale Bóg jeszcze raz napełni tygiel.

Wiosną wędrują również ludzie, a i do Sowirogu wiedzie stara droga. Pusta jest i zapylona“, lecz los, jeśli zmierza do celu, może podążać również przez pył i pustkowie. Glumsda z torbą na plecach i laską w ręku chodzi między rowami biegnącymi wzdłuż drogi, Korsanke jeździ nią do wsi, w których ma dbać o praworządność i ład.

Ale nie ci dwaj są tymi, którzy dźwigają los, ani tymi których los wysłał, by stali się jego zwiastunami. Ich przeznaczenie się już spełniło. Glumsda stał obok trupa w „Raju“, a także niósł list przywołujący Michała do mielerza i ku wczesnej śmierci. Korsanke jechał podczas śnieżnej zawiei do „Biednej Grzesznicy“, podniósł też pięść na owego szybkiego człowieka z karabinem. Dopełnili swej powinności przy krosnach czasu i los przestał się już nimi posługiwać.

164

Page 165: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Wzywa trzech innych, których wybrał w świecie i posłał do Sowirogu.

Pierwszy, z pewnego rodzaju staromodnym tornistrem na młodych barkach, z laską w dłoni i ze śpiewem na ustach, przybywa rankiem. Nie wie dokładnie, czy śpiewa z radości, czy też ze strachu.

Drugi przychodzi nocą. Co chwila musi przystawać i rozglądać się, dawno bowiem tu nie był. Tak dawno, że las zdążył tymczasem umrzeć i znów wyrosnąć na uprawach. Kuli się, gdy puszczyk woła z dębu, na ustach nie ma pieśni, lecz ciche przekleństwa.

Trzeci przychodzi około południa. Nie śpiewa ani nie przeklina, ciągnie wózek z pewnym urządzeniem. Ma małe, zaczerwienione oczy biegające złośliwie od domu do domu, od okna do okna, wypatrujące, czy za szybą nie stoi jakiś nieprzyjaciel lub prześladowca.

Pierwszy jest młodym nauczycielem, który ma objąć miejsce Stillinga.

Wyszedł dopiero z seminarium. Serce ma po brzegi wypełnione szczytnymi zamiarami i miłością, Pestalozzim, mnóstwem ideałów i odrobiną lęku. Drugi przybywa z dalekich krajów i wybrzeży, gdzie życie pełne jest machinacji, dzikości, błądzenia i win. Ma niejakie powody, by drżeć, gdy sucha gałązka łamie się pod racicą przechodzącego dzikiego zwierzęcia.

Trzeci — to zbój, jak go nazywają w okolicy. Jest szlifierzem nożyczek i noży, tym, który przed wieloma laty zabił ponoć konkurenta w zawodzie, ale niczego nie można było mu udowodnić. Długo trzy mano go za okratowanymi oknami, a potem puszczono wolno. Pije i klnie. Jest typem brutalnym i nienawidzi dzieci, gdyż od czasu do czasu przecinają mu skrycie pasek napędzający koło szlifierki, biegają za nim i śpiewają urągliwe piosenki. Wszystkim trzem wydaje się, że oto sami obrali tę drogę do wioski, że jeśliby zechcieli, mogliby iść kierując się własnym wyborem do innej wsi i w inne strony. Jeden jest nazbyt młody, drugi nazbyt wykolejony, a trzeci nazbyt tępy, by mogli zmiarkować, że to los ich popchnął i kieruje ich krokami. Los ten nie czai się na przydrożnym kamieniu, albo na skrzyżowaniu dróg, lecz ukrył się w sercach głęboko i niezauważalnie.

Stał się cząstką ich jestestwa, choć go nie dostrzegają.

Stilling doszedł już do tego, że zapragnął odpoczynku, choć nie zmuszał go jeszcze przepis. Pragnął odpocząć, zbyt dużo bowiem było dzieci, a wszystkie za głośne dla uszu domagających się już ciszy. Siostra Eliza, owa misjonarka i kaznodziejka wzywająca do pokuty, nie posłała żadnego ze spragnionych wiedzy dzieci do wyższych szkół. Składała za to fenig do feniga i z tego oraz za to, co w sześćdziesiąte urodziny wypłacono jej tytułem premii od ubezpieczenia na życie, zbudowała na skraju lasu niewielki domek. Był tak mały, że wyglądał jak „Domek Krasnoludków“, ale przecież było w nim dość miejsca na wszystkie książki, globus i rupiecie, które brat jej zgromadził przez całe życie. Tego domu nie podarowała mu bynajmniej.

Miał opłacać czynsz i utrzymanie, tak jak się należało, a że była właścicielką dobrotliwą, Stilling z zadowoleniem przystał na jej warunki. W starym budynku szkolnym mieli pozostać jeszcze przez cztery tygodnie, póki nie zadomowi się nowy nauczyciel.

Eliza z łagodną pobłażliwością nazwała go „dzieckiem“, zaś Stilling nazwał go „Beniaminem“. W rzeczywistości nosił on nierzadkie w okolicy nazwisko Gollimbek, co

165

Page 166: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

znaczy „gołąbek“. Było to nazwisko niezbyt korzystne; najdowcipniejsze spośród dzieci z Sowirogu długo zachowały zwyczaj naśladowania na początku lekcji cichego gruchania gołębi, po to, by nowy nauczyciel czuł się jak w domu.

Był synem wdowy i lata nauki przebył o głodzie i chłodzie. Sądził, że zawód, który posiadł, niezbyt daleki jest od pozycji zajmowanej przez cesarza i jeśli ludowi raz jeszcze pisana była pora rozkwitu i oświecenia, powinna nadejść za sprawą nauczycieli. Był wysoki i smukły, miał wielką, niesforną czuprynę i łagodne, niebieskie oczy, które widziały świat zupełnie innym niż był, opromieniały go i przeobrażały w taki sposób, że Piontek z procą do wyrzucania pierścieni wydał się nauczycielowi patriarchą, rozlatująca się zaś wioskowa studnia z żurawiem — studnią Racheli. Nie był ani kuty, ani zahartowany.

Był niczym miękkie złoto, po które ludzie wyciągali ręce, choć jeszcze nie wiadomo, co z niego zrobią.

— Powinien pojechać wpierw na trzy lata na Aka-Aka — powiedziała Eliza spoglądając za nim ze ściągniętymi brwiami. — A potem mógłby tu wrócić. Przecież żaru ognia nie przegarnia się witką.

— Można go jednak poruszyć, siostro — odparł Stilling. — Ja też nie zrobiłem więcej, o przegarnianie zaś troszczy się miłościwy Bóg.

Przecież wszystko poszło lepiej niż myśleli. Bardzo pomogła młodość nowego nauczyciela i trudno było wobec jego łagodnych oczu stawiać się krnąbrnie czy być leniwym. W Sowirogu nie było też podówczas żadnych Chuchollków.

Stilling oprowadzał nowego nauczyciela po domach i snuł długie opowieści o ich losach, — Cóż to za kraj... — mówił młody Marcin poruszony do głębi. Witali go z uśmiechem, a dziadek Michał powiedział doń „synu“. — I ty zaczynasz więc, synu — powiedział — ale i ty zaprzestaniesz. Bacz, byś w tym czasie postępował sprawiedliwie!

— Marcin stał przed nim z pobladłą twarzą, a gdy wyszli, odetchnął głęboko. — Nigdy nie przypuszczałem, że będzie to takie piękne... — powiedział cicho.

Byli również przy mielerzu i tam młody nauczyciel ujrzał Marię.

Stała przy palenisku, na którym rozpalała ogień, była odwrócona do nich plecami i śpiewała cicho, tak jak zwykła była to czynić, kiedy znajdowała się sama w lesie. Włosy jej lśniły, a Marcin jeszcze zanim zobaczył jej twarz, został oczarowany. „Gwiazdki migocą świetlistym rojem, jakże potoczy się życie moje?“ — śpiewała.

Gdy westchnął jak dziecko na widok urodzinowego tortu, odwróciła się. — Mario, to nasz nowy nauczyciel, który z Sowirogu chce zrobić ogród Edenu — oznajmił Stilling.

„Miły Boże“, pomyślała, „przecież to jeszcze dziecko, któremu można by opowiadać bajki... zagubi się tu i będzie wołał mamy“.

Zapłonili się oboje, a Marcin zaczął spiesznie opowiadać, że dziadek Michał nazwał go synem. Wówczas odrzekła, że również cesarzowi powiedziałby „synu“. Lata ma po temu, wszyscy zaś Jerominowie są nadto trochę dziwni. Cień przemknął przez jej oczy i Stilling

166

Page 167: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

spostrzegł, jak bardzo byli do siebie podobni, rodzice i dzieci, a także rodzeństwo — jedno do drugiego.

A gdy szli do chaty Czai, powiedział Marcinowi, że Jerominowie to ponura i niełatwa rodzina i nie należałoby tak na łeb i szyję wchodzić w jej orbitę. Jednak Marcin ciągle słyszał tylko słowa: „Jakże potoczy się życie moje“, więc podśpiewywał i mówił: — Ach, panie Stilling, to czarowna kraina, czarowna kraina!

— Tak, mój miły, i nikt nie wie, co właśnie mu się kroi.

Stilling też nie wiedział. Wieczorem, gdy zasiadł przed globusem i z wolna zaczął obracać go rękami, też jeszcze nie wiedział. Gwiazdy już rozbłysły, młody nauczyciel od dawna leżał w swej izdebce na piętrze i śnił o wielkiej studni, wokół której tłoczyły się połyskujące grzbietami stada należące do patriarchów.

Stilling patrzył na przesuwające się kraje i morza, na kontynenty pogrążone w nocnym mroku i te, nad którymi właśnie wschodziło słońce. „Tyle krajów żyje w ciemnocie“, rozmyślał, „a światło gaśnie w młodych rękach... staną się tak jak ja starzy i zmęczeni, zaś ogród Edenu, który sobie wymarzyli, nie wyrośnie nigdy...“ Gdy ktoś zastukał cicho w okiennicę, Stilling nie uniósł głowy.

Pomyślał, że zanim przeprowadzi się do „Domku Krasnoludków“, będzie musiał przyciąć gałąź jabłoni, mogłoby się bowiem zdarzyć, że nowy nauczyciel pomyśli, iż to dziewczęca dłoń tak, stuka, a rozczarowanie sprawia młodemu sercu ból.

Dłoń, która stukała, nie była dłonią dziewczęcą. Była na niej wytatuowana kotwica i wschodzące słońce. Dłoń była brązowa, spękana od ciężkiej pracy pod masztami, wśród łopocących żagli, podrapana...

Więc Stilling podniósł się, kolana zadrżały mu niespodzianie, oczy zaś ciągle jeszcze utkwione w mroczne krainy zdawały się nie dostrzegać, co kroi się właśnie jemu, który mówił o tym tak niedawno.

Nie rozwarł okiennic, tylko przeszedł przez sionkę i kuchnię od tylnych drzwi i otworzył je po cichu.

Stał tam wędrowiec, ten który na drogach pokazywał się nocami. Był bez płaszcza i miał podniesiony kołnierz żakietu, nocą bowiem osiadał jeszcze szron. Sylwetka przybysza wyrażała jakieś zagubienie i niepewność, a głos, gdy powiedział, że oto znów przyszedł, zabrzmiał matowo i nieprzyjaźnie.

Stilling nic nie odrzekł. Wpuścił tamtego do środka i zamknął za nim drzwi. Nie wziął go w ciemności za dłoń, tylko ujął za rękaw i wprowadził po cichu do jasnego i ciepłego pokoju, gdzie klosz lampy odbija! się w matowym połysku globusa. W piecu jeszcze palono i młody Stilling oparł się o niego plecami. Ręce wetknął głęboko w kieszenie. Kołnierza żakietu nie opuścił.

„Włóczęga“, pomyślał Stilling patrząc na tamtego. „Nic innego, tylko włóczęga“...

A wędrowiec jeszcze raz oświadczył, że oto przyszedł.

167

Page 168: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Słowa wychodzące spomiędzy jego wąskich warg brzmiały szorstko, a ciemne, bystre i rozbiegane oczy rozglądały się po pokoju.

Stilling zapytał, czy by czegoś nie zjadł.

Jasne! Z wielu powodów nie ma zwyczaju goszczenia w wytwornych lokalach.

Kiedy Stilling wrócił z kuchni niosąc w drżących z lekka dłoniach tacę z zimnym jedzeniem, przybysz siedział oklapły na ławce pod piecem i wyglądał jak nieporządnie zwinięty tłumok odzieży, albo jak wisielec, którego odcięto od sznura.

Rzucił się jak ktoś bardzo zgłodniały na zimne mięso i chleb, a Stilling przypatrywał mu się ze swego krzesła z wysokim oparciem, na którym siedział wyprostowany, jakby znajdował się przed sądem.

Również po sposobie jedzenia można poznać, czy ktoś jest stracony.

Nie mówili ani słowa. Dopiero gdy taca opustoszała, gość skręcił zręcznymi palcami papierosa, do którego tytoń wydobył z kieszeni i zapytał, jak przedstawia się sprawa z „drinkiem“.

Odpowiedział, że nie ma nic do picia. Tylko zimna herbata, jeśliby zechciał.

Tamten zaśmiał się lekceważąco i wyciągnął nogi. Buty były popękane, a u jednego zelówka przywiązana sznurkiem do przyszwy.

— Tak — odezwał się szorstkim głosem — taki to jest powrót marnotrawnego syna... który nie zgromadził góry złota. Kilka razy był już tego bliski, ale rozpłynęło się między palcami. Damn it!

Nie zamierza też tu zostać. Ten kontynent jest zbyt ciasny. Za wiele polipów i nianiek. Wróci znów do Stanów. Potrzebuje tylko pieniędzy na drogę do portu. Jest to dość pilne, bo przed ośmioma dniami wydarzył się. pewien wypadek. — Sprzątnąłem coś, co było niezbyt dobrze zamknięte. Deptali mi po piętach, ale zagubili ślad... Jak myślisz, panie starszy, ile mógłbyś sobie ująć?

— Nic — powiedział wyraźnie Stilling.

Tamten gwizdnął przez zęby.

— Mogę ci kupić bilet i wsadzić do pociągu — powiedział Stilling.

— Uprzejmie dziękuję, panie starszy, ale potrzebuję pieniędzy, nie biletu.

— Te, które zaoszczędziłem, nie należą do mnie, lecz do jednego z synów Jeromina. Uczęszcza za nie do gimnazjum.

— Jeromin? Jeromin? Aha... dobroczyńca ludzkości.

168

Page 169: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Znam to. Ale ja też jestem cząstką ludzkości.

— Wszyscy jesteśmy, dopóki nie umrzemy.

Mógłby pójść do najbliższego posterunku żandarmerii i pozwolić się aresztować. Korsanke ciągle jeszcze jest u nich. Ludzki urzędnik...

Dwóch z Sowirogu siedzi już w więzieniu.

— Ho, ho! Kto na przykład?

— Jeden z synów Czwallinny za morderstwo i jeden Jeromin, za włamanie i paserstwo.

— Popatrz tylko... całkiem miła okolica.

Może zostać przez noc, ale nie dłużej. Jest tu nowy nauczyciel, który śpi na piętrze. On zaś sam nie chce na starość ukrywać kogoś, kto jest ścigany. Siwe włosy też mogą być przyczyną bólu.

— All right — powiedział syn. — Jak zawsze pod wpływem czujnego i zagniewanego Boga. Przypominam to sobie z dawnych czasów...

Stilling przyniósł dwa koce oraz poduszkę i rozłożył na starej kanapie.

Syn stał obok i z wolna przesuwał wskazującym palcem po białych guzach biegnących wzdłuż krawędzi czarnej, odrapanej skóry. — Zawsze jeszcze te same — rzekł. — Śmieszne, jak ten czas płynie...

Zzuł tylko buty i wyciągnął się na posłaniu.

Stilling postał jeszcze chwilę przy globusie obracając go bezmyślnie wokół osi. — Powinieneś pójść do Korsankego — oświadczył w końcu.

— Wezmę to chętnie na siebie. Lepsze to, niźli tułać się uciekając.

— Dobrze gadać temu, kto siedzi na kanapie.

— Nie siedzi się na kanapie, kiedy syna czeka sąd.

Tutaj liczy się jeszcze dobre imię.

— Zawsze tak było, pokąd tylko sięgam pamięcią.

Wówczas też. Ale Korsankego wybij sobie z głowy. Lepsze pieniądze niż Korsanke.

Stilling westchnął i zdjął dłoń z globusa, tak jakby nie znalazł oparcia, którego szukał wśród wielu krajów i mórz. Będzie tak, jak powiedziałem. Tam, gdzie nie są w stanie zawieść skrzydła jutrzenki, pieniądze na pewno nie zaprowadzą...

Skinął głową leżącemu, wziął ze stołu lampę i po cichu wyszedł.

169

Page 170: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Dla zmęczonych i dla tych, którzy śnią, noc jest krótka. Tym, którzy pytają Boga o radę, wydaje się wiecznością. Ale Bóg się nie zjawił, tylko wyłożył swe kamienne tablice, to zaś co na nich napisane, można przeczytać i po ciemku. To winieneś, tego nie powinieneś.

„Aby ci się...“ Tak, aby ci się dobrze powodziło na ziemi. Wcale nie musi powodzić się dobrze. Najważniejsze, żeby było uczciwie. A kto przez czterdzieści pięć lat służył państwu, wie, że uczciwość jest jak spiż, że jest ważniejsza niż miłość. Wszystkie minione lata rozsypywały się przed uczciwością domagającą się swych praw, na okruchy, jak szkło. Przeciwko uczciwości wystąpić nie sposób. Byłoby to zresztą bezcelowe, gdyż tamten śpiący na kanapie nie dotarł jeszcze do kresu. Nie był ani nasycony, ani upokorzony. Jeszcze stawiał światu żądania. Obecnie jest trochę znużony i jest ścigany. Wilk też chroni się w norze, póki myśliwi nie zgubią śladu, ale kiedyś przecież go dopadną. Na siwych włosach też ciąży boska dłoń.

A więc to jest to, co nazywają wieczorem życia. Oto i w najczystszym i najświatlejszym domu mogą obudzić się upiory. Dla państwa istotne było to, że kiedy się miało lat trzydzieści, zdawało się ostatnie egzaminy.

Potem państwo nie chciało już o niczym więcej wiedzieć.

Doglądało tylko, czy spełnia się swoją powinność. Ale egzaminy składane przed Bogiem trwają dłużej. Odwraca on stronice i nagle zauważa jakieś nazwisko. Przy nim napisane: „Stanął do egzaminu i złożył go pomyślnie“. O, ale to było dawno temu. Przed czterdziestu, pięćdziesięciu albo sześćdziesięciu laty. Trzeba więc zobaczyć, jak to jest dzisiaj. I wówczas zsyła chorobę, ubóstwo, występek, albo takiego właśnie syna. Nikt nie ma na podorędziu więcej pytań niż Bóg, nikt nie zwraca mniejszej uwagi na siwe włosy, niźli on. Siwe włosy, to trybut płacony naturze i nic więcej. Nie są przepustką do przybytku spokoju. Tylko śmierć wydaje takie przepustki, ale każe za nie drogo płacić..

A więc jutro, około południa zgłosi się do Korsankego. Nie będzie przycinał jabłoni, lecz wstąpi na drogę powinności. Czterdzieści pięć lat, które oddał państwu, nie przeminęło bez śladu. Kto zaś cokolwiek przed państwem ukrywa, staje się winny. A ten, kto uczy dzieci, bardziej niż inni musi czynić swoją powinność. Dzieci nie wolno zwodzić. „Nie będziesz dawał fałszywego świadectwa“. Milczenie też może być fałszywym świadectwem.

Pieje pierwszy kur, a jego daleki głos przelatuje przez alkowę niby sygnał trąbki. Nie, nie, on nauczyciel nie zaprze się. Na pewno nie.

Można się zaprzeć własnej krwi, ale nie słów Chrystusa. „Dla wszystkich was ma być takie samo prawo“. Tak napisano i tego trzeba się trzymać. Nie jest bowiem napisane, że prawo jest inne dla ojców, niźli dla tych, którzy nie mają dzieci. I o tym, że siwe włosy upoważniają do omijania prawa, także nic nie jest napisane.

Blisko i w oddali pieją inne koguty. Coraz ich więcej, a starczyłoby jednego. Bóg nie powinien cenić się tak nisko, by musiał zsyłać ich tak wiele. Po cichu otwierają się drzwi, otwierają się drugie... więc w imię boże.

170

Page 171: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Koce nie były poskładane, pokój pełen wystygłego papierosowego dymu, popiół postrząsany na podłogę. Na stole ogarek świecy obok otwartej, dużej Biblii. Kiedy Stilling pochylił się nad stronicami, dostrzegł wielki, czerwony krzyż wymalowany na początku wersetu.

„Obmówca objawia tajemnice, ale kto jest wiernego serca, tai zawierzonej rzeczy.“ Długo przyglądał się wersetowi i kręcił głową. Niedobrze, gdy grzech chroni się za Biblią. Na oczy zmarłego też nie kładzie się złotych monet, tylko miedziaki.

Otworzył okna i rozwarł okiennice. Słońce jeszcze nie wzeszło, ale skrzydła już się rozpościerały nad wioską. Drzwi do sionki były otwarte i dostrzegł, że brakuje zimowego płaszcza. Był to nowy płaszcz, ciepły i ciężki, na pewno w sam raz dla kogoś, kto przywykł do gorętszego słońca.

Korsanke siedział w ogródku za domem i obracał w dłoniach zeschłą gałązkę. — Nie, Stilling. Nie zrobię tego — powiedział cicho. — Nie chcę tego zrobić. Ja też przysięgałem tak samo jak i ty, ale nie było tam mowy, że powinienem obrzucać błotem siwą głowę. Poza tym, wiesz dobrze, jestem nazbyt zmęczony, by występować w imieniu króla. Jeśli go dostaną, będzie milczał, a jeśli nie będzie milczał, milczeć będziesz ty. Jeśli wówczas zaczniesz mówić, wezmę to na siebie.

Myślę sobie nieraz, że policja niektóre sprawy powinna z całym spokojem pozostawić miłościwemu Bogu. Byłoby to lepiej dla policji. Ci, którzy zawsze podnoszą rękę, wcale nie są najlepszymi uczniami.

— Oczywiście, że nie są — odparł Stilling.

— A czy pomyślałeś, co będą mówili o Jonsie w tej jego szkole, jeśli i o tym się dowiedzą? — ciągnął Korsanke. — Sądzisz, że i tak nie mają powodów do gadania?

Stilling wiedział, ale do tej pory nie pomyślał o tym.

Milczeli i grzali się w słońcu. Nad polami wisiały w błękitnym przestworzu skowronki, nad strumieniami dzieci śpiewały korowodową piosenkę.

— Nie należy być sprawiedliwszym niż Bóg — powiedział na koniec Korsanke. — Stałby się wówczas niepotrzebny...

— Czego chciał? — zapytała Korsankego żona, kiedy Stilling już poszedł.

— Ma za dużo rojów jak na taki niewielki ogródek i chce mi kilka odstąpić... O innych zawsze myśli więcej niźli o sobie...

Trzeci zjawia się około południa.

Dzień jest gorący, na opustoszałej drodze unosi się kurz, a wąskie koła wózka zsuwają się nieustannie w głębokie koleiny, z których szlifierz wyciąga go przeklinając. Od rana jest dziś zły i rozjuszony, pełen złośliwej przewrotności, która każe mu miotać kamieniem za ziębą wyśpiewującą na brzozie swą krótką piosenkę. Ludzie nie wynoszą nożyczek i noży, gdyż właśnie jest Zielony Poniedziałek.

171

Page 172: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Upiekli wielkie obarzanki, poubierali się odświętnie, i gdy dochodzi do nich ochrypły głos szlifierza, zamykają kuchenne drzwi. Dawno go tu nie było, kilka lat, ale niczego nie zapomnieli. Pamięć ich jest jak na wpół wyschnięte bagno, które zachowuje wszelkie ślady.

Zbój chciał ominąć Sowiróg, gdyż wsi tej nie cierpi bardziej niż innych. Lecz, że istnieje tylko jedna droga, musiałby wioskę ominąć lasami, a wózek nie lubi lasów. Tak więc, skoro już przyszedł, zapragnął zjeść coś na ławce przed karczmą i wypić buteleczkę wódki. Poza tym karczmarz jest jedyny, z którym można pogadać.

Synowie byli „do kitu“, ale ze starym można jeszcze zrobić interesik.

We wsi, tak jak i w innych wioskach, panował nastrój odświętnego spokoju. Tylko dzieci były tu bardziej czujne niż gdzie indziej. Nie wyśpiewywały urągliwych rymowanek, ale stały milcząc przed bramami obejść, z rękami w kieszeniach, albo złożonymi na plecy, i tylko oczy im. połyskiwały, a od czasu do czasu któreś spluwało tak dobitnie, że nie można było nie zauważyć, kogo to dotyczy. Zbój najchętniej rzuciłby się z miejsca na te, które stały najbliżej, ale wówczas pozostałe dobrałyby się do wózka. Wiedział, że na to czekają i tylko spoglądał na nie spode łba zaczerwienionymi oczami.

Odsuwały się parę kroków, by być bliżej domowych drzwi, ale zaraz ruszały za nim tupiąc bosymi stopkami. Tworzyli razem milczący pochód, a gdy szlifierz zasiadł już na ławie przed karczmą, pozgrzytywał tylko zębami.

Zjadł czerstwy chleb ze słoniną i z niewielkiej białej butelki zapił wódką. Skórkę od chleba rzucił dzieciom pod nogi, one zaś zagwizdały na swoje psy i przypatrywały się, jak walczą o łup. Potem je przepędziły.

Słońce doskwierało i szlifierz poczuł zmęczenie. Wziął wózek i zniknął z nim w podjeździe, z którego prowadziła furtka do ogrodu.

Mógł tam spać, póki prześladowcy się nie znudzą. Wózek ukrył za beczkami po piwie i zarzuci! kilkoma starymi workami. Dzieci poszeptały między sobą, a potem się rozeszły. Wszystkiemu przyglądał się Czwallinna. Patrzył na milczące dzieci i na to, jak zbój popijał z butelki, a potem ukrył wózek. Karczmarz bardzo się postarzał. Siwe, cienkie wąsy zwisały smutnie obok kącików ust, ale w skośnych oczach żarzył się ciągle dawny blask. Nie wyniósł się ze wsi, ale i nie zapomniał, że tu zabrano mu pieniądze i obydwu synów. Nigdy tego nie zapomni.

Kiedy słońce obeszło dom i zaczęło przypiekać ogród, Czwallinna wysunął się skrycie z piwnicznych drzwi, przemknął za puste beczki, starą brzytwą przeciął rzemień szlifierki i tak samo bezgłośnie zamknął drzwi za sobą. Jeśli Bóg ze Starego Testamentu mścił się za grzechy ojców na trzecim i czwartym pokoleniu, jemu wolno chyba mścić się na drugim. A drugie pokolenie bliższe jest sercu niż czwarte. Zanim szlifierz się obudził, dzieci zapomniały o nim i o jego wózku. Najpierw do przydrożnego rowu zabłądził jeż, potem pastor przepłynął jezioro. Pastor w wolnej chwili wymyślił nowy sposób próbowania się ze swym przeciwnikiem. Na wąskiej łódce zamocował maszt i zaczął żeglować. Nigdy w życiu nie miał żagla w ręku, więc ludzie z Sowirogu kręcili głowami dostrzegając wśród burzy biały trójkąt żagla miotany po szarej wodzie. Czasami wydawało się, że wątły czubek masztu już się zanurza w grzbietach fal, a pastor omdlewa przy sterze, tak jak apostołowie, którym groziła zagłada na jeziorze Genezaret: Gdy wysiadał na brzeg, wzruszał ramionami i mówił:

172

Page 173: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

— Daję mu szansę, a on nie chce z niej skorzy stać. Coś mi się widzi, że boi się bardziej niż ja, ten zaś kto się boi, nie ma czystego sumienia.

Pastor i teraz przepłynął łodzią pokładającą się na wodzie, wzdłuż jeziora bowiem dął silny wiatr. Dzieci zauważyły, że znowu pił, ale z nim było inaczej niż z pijanymi ojcami. Pomogły mu więc bez słowa wysiąść z łodzi. Najodważniejsze spytało bojaźliwie, czy nie mogłoby sobie popływać, lecz pokręcił głową. Odpowiedział, że bez żagla owszem, ale inaczej to nie. Jeszcze nie zapomniał o tych, które spoczywały w mogiłkach. Tamten ma nieczyste sumienie, ale on niczego nie zapomniał. On nie.

Błądził od twarzy do twarzy spojrzeniem smutnych, przygnębionych oczu, które pod wpływem lekkiego odurzenia stały się jeszcze smutniejsze, a potem ruszył ku domowi Jerominów. Jons wyszedł mu naprzeciw.

Jons był już w najwyższej klasie, ale nie to chciał powiedzieć pastorowi, tylko że jest już po konfirmacji i że uchylił się od przyjęcia komunii.

Usiedli w słońcu, za domem. Pastor oparł siwą głowę o stare, spękane belki, a jego twarz nie wyrażała triumfu. Powiedział tylko, że kielich lepiej opróżnić przedwcześnie, niźli nazbyt późno. Chciał się też dowiedzieć, dlaczego Jons odrzucił tylko komunię. Czemu nie wszystko? O ile pamięta, podczas konfirmacji mówi się wyznanie wiary.

Jons odpowiedział, że sam musi się z tym uporać, a gdyby nie był wygłosił tego wyznania, nie konfirmowano by go, on zaś woli złożyć dziesięć fałszywych przysiąg, niżby miał obarczyć serce ojca nową troską.

— Sądzę — powiedział wolno Agricola — że ojciec twój nigdy nie troskał się o formułę, o kształt, o dogmat. Zawsze obchodziły go tylko sprawy ducha. Gdybyś był zadrwił z tamtej ceremonii, byłby się jednak zasmucił. A w ten sposób, nie. I on przecież nie dostrzega tamtego.

wielkiego i nieprzeniknionego. Wyczuwa go tylko. Ja natomiast nawet go nie wyczuwam. I nie chcę, bo musiałbym wówczas wnieść oskarżenie, a nie jestem prokuratorem. W sprawie dzieci występowałbym tylko w roli obrońcy, ale gdybym go wyczuwał, musiałbym go skarżyć o to, że dzieci zabił. A za to — kara śmierci.

Pod warstwą słów i podchmielenia Jons dostrzegł jednak przepastną otchłań beznadziejnej zgryzoty i pomyślał, że pastor podobny jest do człowieka, którego skuto łańcuchem ze śmiertelnym wrogiem. Że zabił tego wroga, ale nie uwolnił się od niego. Łańcuch pęta ich nadal, a czyż zabity wróg nie ciąży bardziej w ramionach niż żywy, utajony gdzieś wśród obłoków?

— Jeszcze, Jons, nie powiedziałeś ostatniego słowa — rzekł pastor.

— A może w takich sprawach ostatnie słowo w ogóle nie istnieje?

Może pozostaje nam tylko to przedostatnie... a być może ostatnie należy do niego... tacy bardzo wielcy zawsze kryją się we mgle. Ci na ziemi też tak robią, a tym bardziej ten, który przebywa między niebem i ziemią... A co powiedzieli w szkole?

173

Page 174: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Jons wzruszył ramionami. — Że to trąd, panie pastorze — odparł ponuro.

Agricola skinął głową. — Wszyscy myśliciele byli trędowaci, Jons. Tak mścił się on za to, co w porze tworzenia wbrew woli wyszło spod jego rąk. „Eritis sicut Deus, scientes bonum et malum“. To jest właśnie to, czego nigdy nie przebaczy. Myślenie to śmierć Boga, on zaś dał nam je w ręce. Dał własną śmierć. Odebrałby chętnie, ale teraz już za późno. Już tego nie oddamy.

Uniósł prawicę z rozwartymi palcami i z wolna ją zacisnął tak mocno, że aż skóra pobielała na kostkach. Wyglądało to tak, jakby zdusił w dłoni śmierć.

Z wielkiego jeziora, które rozciągało się za lasami, nadleciał daleki głos syreny statku. Był tak odległy, że brzmiał niby nawoływanie bąka, lecz przecież wdarł się w pijacki sen szlifierza. Słońce chyliło się już ku zachodowi i aż do bólu raziło oczy. Minęła chwila, nim przypomniał sobie, gdzie się znajduje, a nie wiązało się z tym dobre wspomnienie. Do następnej wsi było daleko, za progiem stały święta, zarobek żaden i chyba będzie się musiał cieszyć, jeśli uda mu się znaleźć jakiś stóg siana na łąkach, gdzie by mógł przespać. Wielkanoc.

Złorzecząc podniósł się, żeby ruszyć po wózek, a kiedy ściągnął worki, zobaczył, co się stało. Nawet się nie schylił, by zbadać szkodę.

Przed oczami zamigotały mu czerwone płomienie, a tym co jeszcze dostrzegł, był żelazny łom służący do wydzierania kamieni z pól.

Schwycił go i wytoczył się na drogę.

Dzieci zapomniały o zbóju. Najpierw był jeż, potem pastor na żaglówce, teraz zaś stały na podwórku Jerominów i przyglądały się, jak Christean rzeźbi anioła, który w obu rękach miał trzymać świece.

Ręce były uniesione w ostrożnym geście, jak u dzieci niosących potrawę, na obliczu rozpoznawało się już na wpół zatroskany, na wpół uduchowiony wyraz, z którym anioł niosący świecę i zdający się powoli kroczyć miał spoglądać na niewidoczny płomyk.

Jons wyniósł stół Christeana na słońce i stali teraz gromadnie, wstrzymując oddechy. Patrzyli, jak ostry nóż pieczołowicie wygładza białe drewno.

W obliczu tego, co się miało stać, miejsce to nie było dla nich korzystne. Prawy kąt obejścia zamknięty był zbiegającymi się tam domem i oborą, a przejście między ich szczytami zapełniały poprzycinane deski, z których Jakub zamierzał wznieść od wielu lat obiecywaną przybudówkę. Było to jednak dogodne miejsce dla zbója.

I kiedy podkradłszy się wzdłuż ogrodowych opłotków dostrzegł nagle przed sobą wszystkich naraz przeciwników, odwróconych doń plecami, nieświadomych niczego, tak jak ryby nieświadome są zbliżających się skrzydeł niewodu, nagle wrzasnął. Był to wrzask chrapliwy, który wydarł mu się wbrew woli i chętnie byłby go zdusił, gdyż natychmiast po nim rozległ się złożony z wielu głosów krzyk śmiertelnego strachu i dotarł do najbardziej odległych zakątków wsi.

174

Page 175: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Szlifierz nie trzymał się zbyt pewnie na nogach, ale jednak pewniej niż dzieci, które ujrzały go nacierającego z żelaznym łomem w dłoni i pianą na ustach. Nie wrzeszczał już, a i dzieci zamilkły. Wbiegł na dziedziniec w milczeniu, jak zwierz, jak niedźwiedź, który wychynął z lasu i toczył nabiegłymi krwią oczami, niezdecydowanymi, którą z ofiar najpierw zgruchotać.

Dzieci rozbiegły się, znowu podnosząc przeraźliwy krzyk. Kilkoro najszybszych wydostało się na drogę, kilkoro dosięgło wrót obory, jednak większość obiegła pryzmy desek i usiłowała wspiąć się bosymi stopami po wąskich szparach, ściągana przez te, które stały na dole. Stół się przewrócił, anioł legł w kurzawie, a Christean do połowy wepchnięty pod stół, macał wokół dłonią szukając kul, których nie mógł znaleźć.

Wówczas między Christeanem i zbójem stanął pastor. Dzieci mówiły potem, że zjawił się na podwórku tak szybko jakby go skrzydła niosły. Nie miał żadnego oręża i przeciwko łomowi wzniósł tylko prawicę.

Wyciągniętymi palcami lewej dłoni przeszukiwał przestrzeń za sobą, jakby chciał odnaleźć głowę Christeana, albo pozostałe dzieci.

Na twarzy pastora nie było już widać zgryzoty ani śladów opilstwa, Jons i zbój byli jedynymi, którzy dostrzegli jego uśmiech. Uśmiech ten zniewolił Jonsa, który zatrzymał się jak wryty z uniesioną ręką, natomiast w oczach zbója wygasły resztki świadomości. Spuścił żelazo. Uderzyło z głuchym, przerażającym odgłosem w posiwiałą głowę pastora, który osunął się wolno na kolana, pochylił do przodu i padł na czoło. Ręce zamarły w poprzednim układzie, prawica wyciągnięta była ku przodowi, jakby w geście zaklęcia, lewa ręka usiłowała chwycić coś w tyle, jakby szukała czyjejś głowy, którą koniecznie należało osłonić. Po skroniach sączyła się krew i z wolna barwiła piasek podwórka.

Jons rzucił się na zbója i runął razem z nim na ziemię. Wówczas też nadbiegli ze wszystkich domów mężczyźni i kobiety. Szlifierza zastali na wpół uduszonego, a pastora leżącego bez ruchu, twarzą do ziemi.

Zdawało się, że leży na jakiejś czerwonej chuście. U jego stóp walał się w pyle, strącony ze stołu anioł Christeana, z wyciągniętymi rękami, z zatroskanym i uduchowionym wyrazem oblicza, wpatrzony w jasnobłękitne niebo.

Pastor ocknął się tylko raz, a i to wbrew przepowiedniom lekarza.

Było już po północy i właśnie rozpoczął się Wielki Piątek. Leżał w alkowie Jakuba, a twarz ukryta pod grubym, białym opatrunkiem była tak niewielka, jakby wyzierała spod kasku. Zdjęli byli z zawiasów drzwi do kuchni, więc kiedy otworzył oczy, mógł dostrzec czerwony płomień na palenisku. Zobaczył też wiele czarno ubranych ludzi, którzy stali pod ścianami lub siedzieli, a którzy wydali mu się tylko cieniami odpoczywającymi w czasie wędrówki.

Przy łóżku klęczał Jons i na nim zatrzymały się w końcu oczy pastora. Rozpoznał go po chwili i zapewne wróciła część świadomości tego, co się stało, gdyż zaczął nagle wodzić badawczo oczami po alkowie i pogrążonej w mroku kuchni.

— Żadnemu włos nie spadł z głowy, panie pastorze — powiedział Jons.

175

Page 176: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Konający uśmiechnął się, a potem dał Jonsowi znak dłonią i Jons zbliżył ucho do ust pastora. — On jednak... zachował dla siebie...

ostatnie słowo — powiedział pastor ledwie słyszalnym głosem. Lewy kącik jego ust wykrzywił się w wyrazie tej samej cichej drwiny, którą pastor ujawniał podczas swych wielkich sprzeczek.

Potem nic już nie powiedział. Błądził oczami szukając czegoś na niskim pułapie alkowy i wśród cieni zapełniających obydwa pomieszczenia.

Zdawało się, że szuka swego potężnego przeciwnika. Kiedy wydał ostatnie tchnienie, u lewego kącika ust pozostał znany wszystkim, łagodny uśmiech drwiącego zdumienia, ledwie dostrzegalna zmarszczka biegnąca przez zastygłe oblicze.

Gdy Jons opuszczał alkowę, ujrzał postać dziadka, który stał za umarłym, oparty na lasce, wpatrzony w dal i tak jakby był zdania, że śmierć znów się pomyliła, spoglądał za odchodzącym, czekając czy też nie wróci.

Jonsowi wydawało się, że po raz pierwszy widzi, jak nieskończenie stary i samotny jest dziadek.

Pastora chcieli pochować bez rozgłosu, na końcu szeregu mogiłek, które sprawiły, że zszedł ze swej drogi. Zdawało im się, że oto Bóg opuścił ich ze wszystkim i najchętniej byliby pochowali zmarłego nocą, żeby nie oglądać żadnej obcej twarzy.

Stało się jednak inaczej i wiejska droga ledwie wystarczyła, by pomieścić wszystkich ludzi z okolicznych wsi. Było podobnie jak w dniu poświęcenia kościoła, tyle że zabrakło możnych panów nasłuchujących głosów obydwu dzwonów. Pastora nie złożyli w kościele, tylko na podwórku Jerominów. Tak zadecydował Jons. Nowy pastor, którego w końcu dostali, a który zamieszkiwał dwie izby na pięterku u sołtysa, krążył niespokojnie od jednej grupy ludzi do drugiej i od czasu do czasu spoglądał bezradnie na ciemnowłosą kobietę przybyłą z wyspy i czuwającą u trumny, tak jakby się obawiała, że ktoś ją przed czasem zabierze. Pastor chciał zwrócić się do konsy storza z zapytaniem o zasady postępowania, ale zaniechał tego. Teraz jednak nie wiedział, co powinien rzec, i jaki wszystko powinno przyjąć tok.

Część trosk spadła z niego, kiedy drogą nadjechała znajoma, dwukonna bryka, zatrzymała się u stóp kościelnego wzgórza i wolno, jak ongiś, wysiadł z niej wysoki mężczyzna w czarnym, zapiętym pod szyję surducie. Siwą głowę miał jak wówczas odkrytą, przez ramię zwisała sutanna, której fałdami igrał wiatr, kiedy duchowny szedł do domu Jerominów. Tak jak ongiś poważnymi i zatroskanymi oczyma, z których biła wielka, stateczna godność, przyjrzał się twarzom zebranych, a potem podszedł do trumny i pomodlił się po cichu, tak jak modlił się wówczas, przed nie wykończonym ołtarzem. Następnie wyciągnął rękę do ciemnowłosej kobiety, ona zaś ujęła ją z wahaniem i wymienił z nią kilka cichych słów. Tak samo pomówił z nowym pastorem, który zmieszany czekał u drzwi. Gdy odziany w sutannę pojawił się znowu, dzieci skupione wokół Marcina, młodego nauczyciela, zaczęły śpiewać, ale dzwony milczały i tylko skowronki zawieszone wysoko w błękitnym wielkanocnym przestworzu wydzwaniały swoje miłosne piosenki.

— Zmarły — zaczął starszy radca konsystorialny — w którego poszukiwaniu przyjechał wówczas, gdyż schronił się on na pewien czas w zaciszu, odszedł teraz jeszcze dalej, tam

176

Page 177: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

gdzie cisza jeszcze głębsza i dokąd nie docierają ludzkie słowa. On zaś sam zapragnął, jeśli w ogóle można pragnąć tego, by znaleźć się przy jakiejkolwiek trumnie, by to właśnie była ta trumna. Chciał jeszcze raz stanąć w pokorze u doczesnych szczątków brata odchodzącego w wieczność.

Mego brata, mówię wam — ciągnął — ten bowiem, który wówczas na wyspie siedział przy mnie u ognia, był mi jak młodszy brat. Brat tej samej krwi, tej samej pieśni, tej samej prawdy, tyle że czoło opromieniał mu jeszcze blask młodości, nieokiełznany i zabójczy blask, który nakazał mu podnieść rękę na ojca, tak jak kiedyś podnosiliśmy ją wszyscy. Nie mogłem mu pomóc. Nikt nie mógł pomóc. Można tylko było rozpalić ogień pod jego kuchnią, warzyć mu strawę i ogrzać go.

Można było pokazać mu, że ani wierność ani dobro nie zaginęły jeszcze wśród ludzi, ale przecież nie można było pokazać mu boskiej wierności i dobroci. Wypłakał oczy nad trumnami dzieci, a wraz z ich śmiercią umarł dla niego i Bóg, Więc odszedł od nas. Strząsnął ze stóp pył naszych dróg, Stał się bratem szakala i towarzyszem strusia.

Nie odszedł jednak tak daleko, by mógł uwolnić się od ludzkiego osądu. Nikt, kto przestaje wierzyć w to, w co wierzą ludzie, temu osądowi nie ujdzie. Ludzie mogą przebaczyć, jeśli ktoś zabierze ich własność, nawet to, że zabije kogoś, kto jest do nich podobny. Nigdy jednak nie przebaczą, jeśli ktoś przestanie wierzyć w to, w co sami wierzy. Odstępcy są dla nich gorsi od morderców. Jego jednak nie dosięgnął ten osąd, gdyż znalazł sobie azyl. Znalazł też niewiastę, która ogrzała jego skamieniałe serce, znalazł gminę, dla której jego szaty nie były niczym więcej jak tylko szatami. Zrzucił je, a gmina zdwoiła swoją miłość, stanął bowiem przed nią obnażony i było mu zimno. Wielu spośród tych, którzy go wyklęli, oddałoby wszystkie szaty za to, by mieć taką gminę. Nie zaprzestał też rozmawiać z Bogiem. Zdetronizował go jako Boga, który wydusił dzieci, a jednak zdetronizowany ciągle stał u jego drzwi. On zaś czuł, że tam stoi.

Przeklął go i rozbił jego wizerunek, przez całe bowiem swoje życie cierpiał dla jego imienia. Boska Księga stała się dlań oszustwem i jedną wielką pomyłką, ale przecież nie zaprzestał jej czytania. Na stronice zawierające święte słowa rozlewał czerwone wino i szydził z nich. Wzywał tego, którego sam uśmiercił, żeby się zjawił i wytłumaczył. Wdeptał go w ziemię głęboko, i natoczył głazów na jego grób, a jednak nieraz siedząc o zmierzchu przed ogniem odwracał się nagle, czuł bowiem, że ów zmarły stoi przed drzwiami. Drodzy moi, żaden z nas nie walczył ze swym Bogiem tak jak on.

I być może żaden z nas — mówił duchowny — nie wierzył tak jak on, który wierzyć nie chciał, a jednak wiarę swą przypieczętował własną śmiercią. To nie dzieci były tymi, dla których powstrzymał i przyjął cios. Dzieci były tylko wizerunkiem, który nie powinien się był rozpaść na okruchy. Za tym wizerunkiem stał Bóg. Uznany za zmarłego znów się zjawił. Ten kto życie oddaje za dzieci, oddaje to życie za Boga. Może temu zaprzeczać, wyśmiewać to, lecz jednak oddaje życie za Boga. Na tej ziemi dziecko nie powstrzymało żadnego spośród tych, którzy wyzbyli się wiary, nie powstrzymało takiego nawet tysiąc dzieci stojących między nim a celem. Przed dzieckiem zatrzymują się tylko ci, którzy wierzą. Można nazwać to litością, albo odruchem sumienia, albo miłością, ale jest to Bóg.

Różne są nazwy, ale to Bóg.

177

Page 178: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Bóg zmiażdżył tę czaszkę — kończył swoje przemówienie — ale i przyozdobił ją koroną, przy której bledną wszystkie królewskie korony tej ziemi. Zawsze, również w naszych czasach, znoszenie niesprawiedliwości jest bardziej szlachetne niż jej wyrządzenie.

Możliwe, że lepiej i mądrzej postępować odwrotnie, ale szlachetność nigdy nie wybiera tego, co korzystniejsze i bardziej roztropne. Nikt nie wie, jak długo będzie istniała ta wieś i kościół do niej należący.

Jeszcze długi czas po tym, kiedy cegły jej i belki zostaną porozrzucane lub zwęglone, pamięć będzie opromieniała tego tu zmarłego, który nazwę wioski zapisał w księdze wieczności. Który przeklął ojca swego, a przecież ostatnią i podświadomą myślą była ta oto myśl: „Opuszczam świat, a idę do mego ojca“. Odszedł i teraz spoglądamy za nim. Zwątpił w słowa, na których poprzestając zniekształcono naukę, lecz Bóg dał mu to, w imię czego dręczył się przez całe życie: dał mu swą łaskę Włożył ją w dłoń, która wyciągnęła się przeciwko śmierci i w tę, która sięgając do tyłu osłaniała dziecięce życie. Któż z nas dozna kiedykolwiek takiej łaski?

Pochowali pastora koło ostatniej spośród mogiłek. Był to grób córeczki Goguna, którą śmierć zabrała na końcu.

Kiedy duchowny zbierał się już do odjazdu, dziadek Michał uczynił nad nim znak, krzyża, a pan von Balk przytrzymał drzwiczki bryki.

Starszego radcy konsystorialnego przez całe jego długie życie nigdy nie spotkał większy zaszczyt.

16

— Najwyższy czas, mój miły — powiedział pan von Balk — żeby Sowiróg na chwilę przycichł. Zbyt barwne nosi szaty i sądzę, że twój dyrektor znów będzie pocierał grecki nos.

— Prawdopodobnie — odrzekł Jons.

— Cud, że dziennikarze nie otworzyli tu jeszcze biura informacyjnego, bo co rusz zdarza się coś w tej twojej metropolii. Dobrze też, że gdy tak leżałeś na szlifierzu, nie dopadł cię żaden fotograf.

Chciałbym jednak wiedzieć, kto przeciął rzemień przy wózku.

— Sądzi pan, że nie było to żadne z dzieci?

Balk pokręcił głową. — Uważam, że tak w ogóle to łżą jak najęte, ale w tym przypadku nie. Wózek stał w ogródku Czwallinny. Nieprawdopodobne, by zrobiły to dzieci, żadne też nie czekało, nim tamten się obudzi. A dzieci lubią oglądać skutki swoich figli.

Siedzieli przy kominku w bibliotece i patrzyli, jak kora na brzozowych polanach skręca się i spala.

178

Page 179: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

— Gdyby on cię konfirmował, młodzieńcze — powiedział po chwili Balk — prawdopodobnie przyjąłbyś komunię?

Jons przytaknął.

— Oto pierwsza „światłość kościoła“, którą ujrzałem w życiu.

Wygląda na to, że w niedzielę pan Bóg stworzył jednak kilku pastorów. A cóż, przyjacielu, znaczy zawód?

Nic. Zupełnie nic. Najważniejszy jest człowiek. Starszy radca konsystorialny byłby wspaniałym człowiekiem i wówczas, gdyby był został cieślą. Uniwersytety i egzaminy psują ludzi. Wydaje się takim, że są doskonali i należą do wybrańców. Brakuje im tylko archanioła Gabriela, który by ich zwiastował.

— A czy pastor, zmarłego pastora mam na myśli, nie był doskonały?

— Nie, dopiero śmierć przydała mu doskonałości. Takich, którzy muszą aż na nią czekać, jest wielu. Pastor za dużo w życiu myślał, a ten kto myśli, nie zadowala się monetą z państwowej mennicy.

Pragnie złota, ono zaś jest kruche w głębokiej kopalni, a zstępowanie do mrocznej sztolni wcale nie jest bezpieczne.

— A czy życie w ogóle nie jest niebezpieczne, panie von Balk?

— Oto prawdziwa mądrość, przyjacielu. Większość ludzi uważa, iż niebezpieczeństwo grozi tylko ze strony rozbójników, a tymczasem nóż czy pistolet to zupełnie błahe niebezpieczeństwo. Dopiero ci, którzy chcą „poruszyć świat“, obierają sobie prawdziwie niebezpieczne zajęcie.

— Dlatego, że wszyscy występują przeciwko nim?

— O nie. Zresztą nie wszyscy są przeciw. Trafiają się jednak ludzie, którzy przez całe życie potrząsają przetakiem, by oddzielić ziarno od plewy, a gdy już skończą, spostrzegają, że ziarna wcale nie było. To ci, Jons, dopiero groźny moment. Przecież siedemdziesięciu lat nie spędza się po to, by przesiewać plewy. Można było wymieść je, albo otworzyć drzwi, żeby je zabrał wiatr.

— Ale przecież i ziarno się zdarza, panie von Balk?

— Zdarza się? Miejmy nadzieję, Jons, miejmy nadzieją.

Kiedy jadę sobie konno przez pola, nieraz myślę, że się zdarza.

A może nieszczęściem naszym jest inne ziarno?

Takie nazbyt dojrzałe? Nie oddawaj się, Jons, teoretycznym dociekaniom, słyszysz? Pastor też spekulował, a przetak jego był pusty. Jeszcze nie zdajesz sobie sprawy, jakim to w istocie dobroczyńcą był ów szlifierz... Naszych dobroczyńców przeważnie poznajemy za późno.

179

Page 180: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Balk miał słuszność mówiąc, że dyrektor będzie pocierał nos. Nieczęsto się zdarzało, by uczeń jego gimnazjum miał stawać przed sądem jako świadek, a że sprawa, którą rozpatrywano, była przy tym ponura i krwawa, uznał ją za całkowicie niegrecką.

Old Firehand i inni koledzy ze stancji patrzyli na to z innej strony.

Old Firehand powiedział, że istnieje taki chwyt za grdykę, który ma skutek śmiertelny. Musi sobie jednak to i owo poczytać, jako że nie wie dokładnie, czy była o tym mowa w „Wąwozach Bałkanu“, czy też w „Winnetou“. Młodzieniec znów zachował się właściwie, jakkolwiek trochę za późno się zjawił. Teraz nie każdy może mieć pod ręką sztucer Henry'ego. Poklepał Jonsa po ramieniu i z nieukrywaną zazdrością przyglądał się, jak ów wyrusza na sądową rozprawę.

Podczas wielkanocnych wakacji wyszło też na jaw, że jedna z córek Jerominów poślubiła hrabiego. Któryś z młodych junkrów, o jakiego duszę tak się lękał dyrektor, był u krewnych w stolicy Rzeszy i na pewnym wieczorku towarzyskim spotkał hrabinę, której podobieństwo do Jonsa z miejsca rzuciło mu się w oczy. Zapytał więc i już nie mogło być żadnej wątpliwości. Posiada bar, czy coś takiego, jest jednak fantastyczna, po prostu fantastyczna. I ta pogłoska dotarła do gabinetu dyrektora, który był tak zaszokowany, jakby Jons okazał się co najmniej potomkiem Menelausa. — Dobrze, drogi kolego — powiedział do jednego ze swych powierników — że w przeciągu dwóch lat chłopiec ten ukończy naukę. To osobliwa rodzina.

Wyjątkowo dziwna.

— Dzielna dziewczyna, braciszku — powiedział Jumbo. — Wolałbym jednak, żeby była wyszła za jakiegoś rolnika zamiast za hrabiego. Nie sądzę, żeby był on bez skazy.

Jons też nie sądził.

Na Zielone Świątki Maria wychodzi za Marcina, młodego nauczyciela, którego wszyscy nazywają Gołąbkiem i przenosi się do niego, do szkolnego budynku. — Tylko na próbę — oświadczyła — a jeśli będziesz nazbyt dziecinny, wrócę do mielerza. My tu jesteśmy ludźmi poważnymi, a że wychodzę za takiego Jasia-Marzyciela, jest chyba niezbyt mądre.

Marta Jeromin przysłuchiwała się oświadczynom z kamiennym obliczem.

— Nikt dotąd nie prosił mnie nigdy o błogosławieństwo — powiedziała — i nawet nie wiem, jak się to robi. Nie wiem zgoła, co to błogosławieństwo. Zapewne omijało ono ten dom.Maria była przygnębiona, ale Marcin gestykulując szeroko oświadczył, że pokażą matce, czym może być błogosławieństwo.

Jakub był tak zdumiony, jakby się już nie był spodziewał, że jakakolwiek spośród ziemskich spraw zagości w jego domu. — Znów będziesz samotny, ojcze — powiedziała ze smutkiem Maria, ale on pokręcił głową. — Samotny? O nie, dziecko, przecież są umarli... — Spokojne jego oczy odwróciły się od mielerza w stronę lasu, jakby tam, za opromienionymi słońcem pniami stały przyjazne cienie, czekające tylko na to, by oboje młodych opuściło las.

Po drodze Marcin rozglądał się kilka razy wokoło, aż Maria nie bez kpiny w głosie powiedziała, że umarli nie wychodzą na pola. — Do nocy przesiadują w lesie — mówiła — i

180

Page 181: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

dopiero wówczas idą na pola oraz do wsi, by sprawdzić, czy nie znajdą tam szkoły. Na szkoły są szczególnie zawzięci, jako że w nich dręczono ich najbardziej surowością i niezrozumieniem.

Kiedy szli wiejską ulicą, wszyscy patrzyli na nich z przyjemnością i mówili, że Maria podobna jest do matki i sporo jeszcze wody upłynie, zanim Gołąbek zrówna się z Jerominami. Ale brzmiało to przyjaźnie, bowiem w ożenku tym wieś doszukiwała się końca ciężkich dni oraz początku nowego, lepszego życia. Po tylu zgonach i aktach przemocy wydawało się wreszcie, że Bóg zawarł z nimi nowe przymierze i oto przystępuje do rozpinania nad dachami tęczy zwiastującej pokój. Wiele wiosek wówczas tak myślało.

Dojrzewające kłosy zapowiadały bliskie i szczodre żniwa. Zboża ominęła susza i grad. Śmierć nie wróciła już po maleństwa, szlifierz przepadł na zawsze za kratami, zniknął też jego wózek i zabrano nawet żelazny łom. Wieczorami dzieci wracały z lasu do domów niosąc koszyki oraz garnki pełne poziomek i czarnych jagód. Na grobie pastora układały przyniesiony z sobą mech, szyszki i okazy rzadkich kwiatów. Gdy przechodziły koło Piontka, ów dawał im trochę żółtych grzybów upieczonych w popiele ogniska,. — W kalendarzu jest napisane, że będzie zaćmienie księżyca — powiedział. — Nie siedźcie za długo w lesie, żeby nie porwały was topielice. — Piontek zmalał, zgarbił się, miał wielkie oczy wpatrzone nieustannie w moczary, a gdy go o coś pytano, często nie odpowiadał, tylko stał bez ruchu oparty na kiju, tak jakby nasłuchiwał wilkołaka wyjącego za borami. Od śmierci Michała bardzo się był zmienił i mawiał, że zmarły mógł zostać władcą wsi.

Pan Stilling mieszkał w „Domku Krasnoludków“ i często widywano go siedzącego wśród uli. Zestarzał się, a gdy słyszał dochodzącą z otwartych okien szkoły „Pieśń wędrowca“, której młody, promieniejący szczęściem nauczyciel towarzyszył na skrzypcach drugim głosem, opuszczał posiwiałą głowę i życie wydawało mu się snem.

Na powtarzające się pytania surowej siostry odpowiadał cierpliwie, że nie wie, co się stało z płaszczem. Prawdopodobnie podczas przeprowadzki spadł z wozu pod koła, a nocą zabrały go dzikie gęsi, by wymościć nim gniazdo — Ty przecież wiesz — mówiła podejrzliwie i zsuwała okulary na czoło, by przypatrzeć mu się dokładnie. On jednak kręcił głową. — Kto jest prawego serca, tai, co wie — odpowiadał.

Dziecko Erdmuthy ochrzczono imieniem Jons. Matka i syn zamieszkali w „Biednej Grzesznicy“. Spoza drzew nie jawiła się już żadna twarz, krosna stukotały, nad torfowymi dołami czajki wykrzykiwały swe skargi. Sołtys zachodził tam od czasu do czasu, siadał na ławce u drzwi i brał małego Jonsa na kolana. Twarz miał jeszcze bardziej nieruchomą, a nocami budził się i w półśnie nawoływał Michała.

Ze wschodem słońca mężczyźni wyruszali do pracy w lesie, a kobiety zaczynały prać bieliznę w jeziorze. Dziadek znów zamieszkał na wyspie, ciemnowłosa kobieta zniknęła. Pozostała tylko wielka Biblia z czerwonymi plamami na pożółkłych stronicach. Christean rzeźbił swego anioła, a ludzie jeszcze raz stwierdzili, że nadał mu rysy zmarłego pastora. Marta Jeromin chodziła po domu i po wsi wyprostowana i ubrana jak zwykle na czarno. We włosach nie miała ani jednej siwej nitki, ale coraz częściej przesiadywała w alkowie, w której stało się cicho i pusto. Ciągle jeszcze stały tam wszystkie łóżka, ale stały jak trumny u ścian. Na półkach porozkładane były zabawki i czasami brała którąś z nich do ręki: konia, wózek na kołach ze szpulek od nici... Obracała kółka i patrzyła, jak połyskuje jasne drewno.

181

Page 182: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Wówczas zmieniał się kolor jej oczu, które stawały się ciemniejsze i głębsze niż zwykle. Siedziała tak jak nad studnią, z której dna wpatrywała się w nią jakaś druga, a przecież znajoma twarz, przez wizerunek odbity w tym zwierciadle przebiegały szramy i pęknięcia, tak że się nie widziało, czy uśmiecha się, czy płacze. Kiedy wstawała, czuła ociężałość kolan, a czasem stawała przed na wpół zatartym lustrem i długo się w nie wpatrywała. — Lusterko, lusterko na ścianie...

— ono jednak nie odpowiadało. W poszarzałym szkle odbijała się mgłą zasnuta inna twarz, daleka, niezwykle daleka, oczy miała przygaszone i jakby były napełnione rosą opadającą z szarego nieba.

Na wnuka nie spojrzała nigdy i nigdy o niego nie zapytała.

Jakub przebywał przy mielerzu i rozmawiał z umarłymi. Byli pogodni i cisi, a gdy czytał im Biblię, przysłuchiwali się cierpliwie. Obydwaj mieli rany na piersiach, lecz twarze ich nie były naznaczone cierpieniem.

Były ciche, rysy miały niewyraźne, a blask ognia odbijał się w nich jak w szarej wodzie.

Pojawiły się również oblicza tych, którzy jeszcze żyli, lecz byli dlań jak umarli. Zwidywał się syn w szarym odzieniu i córka w hrabiowskiej koronie. I oni się przysłuchiwali, ale gdy podnosił wzrok znad dużych liter i przyglądał się tym swoim dzieciom, wizerunek ich się rozwiewał i pozostawały tylko belki szałasu ze szparami poob tykanymi zielonym mchem. Jakub nie czuł się nieszczęśliwy, tylko świat rozpływał się jakoś przed nim, zamieniał w nic nie znaczące symbole, przez które przewijała się, i które zespalała wątła nitka bożej woli. Sens wszystkiego nie znajduje się na tym świecie. Na świecie nie istnieje nic ponad niejasne, bezładne, dziecięce igraszki, ponad miłość i śmierć, nieco głodu i pracy, która podtrzymuje sprawność rąk. Potem odzywa się głos, jak głos ojca zwołującego dzieci wieczorną porą, rozwiewa się ciemna brama i wszyscy w nią wkraczają, spokojnie i posłusznie.

Jeśli od czasu do czasu musiał wychodzić na pole do pracy lub wyruszać na połów ryb w jeziorze, oślepiała go jasność świata, nad którym świeciło słońce, a lasy umykały ku horyzontowi. Od blasku i wyrazistości rzeczy nie otulonych cieniem bolały oczy, kroki stawały się niepewne, jakby się bał, że może wpaść na coś i zniszczyć tego świata klarowność. Kiedy wieczorem wracał do lasu, oddychał głęboko, a zielonkawa poświata odgraniczała go od wszystkiego, co już było poza nim. Był jak ryba żyjąca w głębokiej toni, nad którą znajdował się tylko zielonkawy lub błękitny blask.

Często przychodziła doń dziewczyna z drugiej wsi, sprzątała chatę, siadała obok Jakuba na progu i robiła coś na drutach, albo obejmowała rękoma kolana. Wówczas oboje spoglądali na unoszący się z mielerza dym, po ich stopach przebiegały jaszczurki, a w gąszczu świerkowe szyszki spadały na mech.

W lesie panował spokój. Czaja również zasiadał na swoim progu.

Ustawił przed sobą wbite w drewniany kloc kowadełko i wyklepywał kosę. Siedział tak przed domem jak zmęczona i we dwoje zgięta śmierć, a kiedy spoglądał ponad poletkiem, ponad wiechami owsa i kwitnącymi ziemniakami, dostrzegał swojego siwego konia, który stał na bagnistej łące. Koń od czasu do czasu skubał nędzną trawę, a potem wznosił starą, wyschłą głowę i tak jak jego pan wpatrywał się w głębię lasu.

182

Page 183: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

O tej porze we wszystkich wsiach kraju i wszędzie na ziemi tak siadywali ludzie pochyleni nad kłosami. Jasny, dźwięczny głos kutego żelaza rozlegał się wieczorami daleko, stapiał się z odgłosami dobiegającymi z innych wsi i rozpościerał się ponad ziemią. Był to głos szybki, dźwięczny i jednostajny jak bicie serca i zapewne odzywało się w nim właśnie bijące serce ziemi.

Daleko w obcym kraju zamordowano człowieka, który miał nosić koronę. I małżonkę jego zamordowano. Na ziemi wszędzie lała się krew. Szlifierz także zamordował, a ten którego zabił, również nosił koronę, jak to powiedział tamten siwowłosy mężczyzna. Zmarłych pochowano, groby ich porastała trawa, a na ścieżkach, którymi kroczyli, inne stopy pozostawiały teraz ślady.

Jons przyjechał na wakacje, a kiedy żegnał się z Jumbą, ów stał w milczeniu przed książkami i zatopiony w myślach wodził palcem po ich szerokich i wąskich grzbietach. — Zbrój się, braciszku — powiedział — zbrój się. Nad światem zapada mrok, bo oto wyruszają czterej jeźdźcy. — Ale Jumbo często mówił zagadkowo i Jons rychło zapomniał te słowa.

Teraz jednak przypomniał je sobie. Pana von Balka zastał zadumanego nad nowym, szarym mundurem leżącym na fotelu. Balk był tak zamyślony, jakby dopiero co otrzymał przesyłkę i nie wiedział dokładnie, od kogo i po co. Dłonie zagłębił w kieszeniach bryczesów i przywitał Jonsa zmarszczonym czołem. — Popatrzcie tylko, oto i ten, który poruszy świat... — powiedział. — Teraz świat sam będzie się poruszał, przyjacielu, i niczego nie będziesz musiał robić, by tak się stało. Na dźwigni inni teraz trzymają rękę i zrobią nam piękny fajerwerk.

O to możesz być spokojny.

Papuga przeskakiwała w swojej klatce z kąta w kąt, a pan von Balk spojrzał na nią uważnie. — Jestem ciekawy, jak to ona przywita nowe czasy — powiedział. — Już starożytni Rzymianie mieli swoje ptasie wróżby.

Papuga gniewnie waliła dziobem w jeden z lśniących, metalowych prętów klatki i dopiero kiedy już znaleźli się na tarasie, usłyszeli kilka chrypliwych dźwięków, przy pomocy których próbowała głosu.

— Cieszcie się życiem! — zakrakała w końcu. — Cieszcie się życiem!

— Brzmiało to jednak ochryple i markotnie, i tylko w znikomym stopniu odpowiadało treści słów.

— O tym właśnie sobie myślałem — powiedział Balk i wykrzywił wargi. — To najlepsze hasło, jakie mogła była sobie przypomnieć.

— Sądzi więc pan...

— Koniec teraz z myśleniem, mój drogi. „Kto nigdy nie był ułanem, a wie o czym on myśli...“ Ty jednak zrobisz wpierw maturę. Zrozumiano?

— powiedział nagle i spojrzał gniewnie na Jonsa. — Biada, jeśli spotkam cię gdziekolwiek w szarym mundurze a bez matury!

183

Page 184: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Tylko baby zmykają, pozostawiając garnki na kuchni.

Również wieś zaczęła powoli wszystko rozumieć. Żniwa były ciche i spieszne, a piwo wypijane wieczorami smakowało gorzko. Wojna była bliżej nich niźli dziennikarzy, którzy o niej pisali. — Ludzie, zostańcie tutaj — powiedział Balk, kiedy już zasiadł w siodle.

— Słyszycie? Gdy inni potracą głowy, nie uchodźcie. Bydło zapędźcie na bagna i mówcie, że zabrali je nasi. Jeśli macie jakiekolwiek strzelby, wynieście je daleko, a kto nie przekroczył jeszcze pięćdziesiątki, niechaj się schowa. Kapujecie? Gdy będzie pora, zajrzę jeszcze do was.

Słyszeli, jak stąpanie kopyt jego konia cichnie w piachu drogi i patrzyli na czerwoną łunę rozprzestrzeniającą się na południu, ponad lasem. Musiał to być pożar daleki, bardzo daleki i bardzo wielki, gdyż łuna stała na niebie tak spokojnie jak blask wschodzącego księżyca. Ale biała i zimna jego tarcza dawno już lśniła na firmamencie, rozświetlając jezioro, wieś, wszystkie lasy i wszystkie drogi, wszystko co poruszało się po nich bezgłośnie lub pobrzękując z cicha, albo tocząc się z głuchym dudnieniem.

Siedzieli spokojnie i przypatrywali się pożarowi oraz księżycowi.

Rozmawiali po cichu o tym, gdzie też to może być i co oznacza, ale nie tracili głów. Zbyt wiele wojen przewaliło się nad Sowirogiem i zapewne we krwi tutejszych taiło się jakieś odległe ich wspomnienie.

Wojna przechodziła przede wszystkim przez pobliskie wsie. Były rozproszone nad granicą, nie miały szańców ani okopów, a widok płonącej strzechy miły był wielu łakomym oczom. Czerwieniejące niebo stanowiło przygrywkę do każdej wojny. Z cichym szelestem unosiła się wielka kurtyna, odsłaniało się rozległe, mroczne kolisko sceny, na której śmierć rozsiadła się wygodnie i wyklepywała swą kosę.

Potem odchodzili mężowie i synowie, a z wszystkich ambon zaczynano wzywać Boga. Z wszystkich. Mogło się zdawać, że to czereda dzieci błaga różnymi językami o największy kawałek słodkiego ciasta.

Wsie stawały się ciche i na wpół opustoszałe. Kobiety ciaśniej zawiązywały chusty na głowach i chwytały za pług, a dzieci strugały drewniane szabelki. Nagle, o pewnej nikomu przedtem nie znanej godzinie, rozległ się nad lasem pierwszy daleki grzmot, niby krótki, groźny zew gniewu dobywający się ze spiżowej paszczęki. Wówczas unosili głowy i zaczęli nasłuchiwać, starcy, kobiety i dzieci, a usta ich powlekła bladość. Tylko niebo było takie jak zawsze, takie jak zawsze były lasy, pokrzykiwały czajki, od jeziora niósł się chłodny powiew, cicho szumiały liście osiki, zaś przez pola sunął ciemny i wielki cień białego obłoku.

Młody pastor pobłogosławił odchodzących, a potem sam spakował niewielką walizkę, by ruszyć razem z innymi. Wielu odeszło, większość ze śpiewem, niektórzy w cichości, wszyscy zniewoleni posłuszeństwem. W małych wioskach wyrasta najlepszy plon. Pan von Balk nie mógł się już zjawić, gdyż był daleko, tylko przysłał wiadomość, by jeśli się znajdą w potrzebie, udali się do pałacu.

184

Page 185: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Również Marcin był wśród innych. Głaskał żonę po głowie, ona zaś uśmiechała się nieznacznie, jakby to jakieś dziecko chciało ją pocieszać i dociągała rzemienie jego torby. Dzieci Jerominów umiały znosić gorsze rzeczy niźli wojna.

Towarzyszyli odchodzącym do miejsc, gdzie niedaleko drogi stała „Biedna Grzesznica“. Na drogę wyszła młoda kobieta i ze spokojem na twarzy przyglądała się idącym. W dłoni trzymała małą rączkę dziecka i machała nią jak gałązką. Z oczu Erdmuthy nie można było wyczytać, czy cieszy się, czy też jest zmartwiona, że wśród maszerujących zabrakło Michała.

Potem droga zanurzyła się w las i odprowadzający przystanęli.

Wśród lśniących pni kłębił się kurz i z wolna osiadał na moczarach.

Zamilkły kościelne dzwony, które rozbrzmiewały na pożegnanie.

Wieś przywitała ich pustką i obcością. Na bramie sołtysa wisiały wielkie, czerwone afisze.

Minęło kilka wieczorów i przez wieś przejechał dragoński patrol.

Żołnierze byli zakurzeni i milczący, a gdy ich wypytywano, wzruszali tylko ramionami. Pojechali jednak na północ, a nie w tę stronę, z której przybyli. Teraz już co noc rozpalały się nad lasami łuny, a raz, tak jak przepowiedział Piontek, zaćmił się księżyc. Nad południowowschodnim lasem wisiała jego ogromna, miedziana tarcza. Była niczym spiżowe koło toczące się bezgłośnie ku zenitowi, a wszyscy mieszkańcy Sowirogu stali nad brzegiem jeziora i w milczeniu wpatrywali się w upiorny blask zwiastujący śmierć i zagładę.

Potem pewnego ranka przez wieś przeszli pierwsi uciekinierzy. Wozy mieli obładowane dobytkiem, a wokół wozów tłoczyło się zmęczone i otępiałe bydło. Tak, są już niedaleko. Zaraz za nimi. Urzędy uciekły, a także władze i kolejarze i mówi się powszechnie, że śmierć od piki jest niezwykle ciężka.

— Ale nie cięższa niż pełne portki — powiedział wesoło Gogun.

Więc pojechali dalej z gniewem na twarzach.

Wieczorem mieszkańcy Sowirogu wygnali bydło na moczary i zbudowali tam trzcinowy szałas dla dziewczyn i młodych kobiet. Przypominało się im niejasno, że wojna godzi nie tylko w mężczyzn.

Tego samego wieczoru Jakub zażądał, by Jons wrócił do miasta.

Powołano właśnie wysłużonych landszturmistów, więc do powiatowego miasta mogli iść razem. Jons nie pojmował, dlaczego ojciec ma iść na wojnę, ani co on sam ma do szukania w szkole, przypomniał jednak sobie słowa Balka i zapakował rzeczy do skórzanej torby.

W takich czasach podróżowanie z drewnianą skrzynią nie mogło być zapewne dogodne.

Nie ucałowali matki, tylko podali jej rękę i życzyli zdrowia. Stała właśnie przy kuchni, zdjęła garnek z kręgów i patrzyła w ogień.

185

Page 186: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

— Tak, tak — powiedziała. — Zdrowia... zdrowego życia... Nie wiem tylko, jak to wy będziecie zdrowo żyli. — Skinęła w stronę, w której stali, a jednak nie byli pewni, czy wszystko to odnosiło się do nich.

Christean poszedł o kulach za nimi, aż do wrót obejścia. Twarz jego była najbardziej rozgoryczona ze wszystkich twarzy, jakie widzieli we wsi. Maria odprowadziła ich aż do pola Czai. Przechodząc dostrzegli, że mielerz wygasał i co chwila oglądali się, by popatrzeć na rzednący, nikły dym. Dopiero teraz wiedzieli na pewno, że do wsi zawitała wojna.

Szli tą samą drogą, jaką wieźli obydwie trumny. Szli obok siebie, ale nie rozmawiali. Jons miał wiele pytań, lecz kiedy spojrzał z boku na ojca, zachował milczenie. Nie wiedział, o czym ojciec rozmyśla, o przyszłości czy o przeszłości. Jakub szedł z oczami utkwionymi w drogę, która ścieliła się przed nim, a Jonsowi wydawało się, że ojciec myśli przede wszystkim o swoim mielerzu. Tego, że Bóg daje dzieci, a potem je zabiera, już się był w życiu nauczył, ale dotąd nie wiedział, że odbiera i codzienne zajęcia. Myśli Jakuba miały więc prawo biec w stronę cichej, leśnej polany. Gdy gasił mielerz, wydawało mu się, że oto wygasza swoje własne życie. A pod popiołem zataił się przytłumiony żar, zbyt mały, by stać się płomieniem, zbyt duży by zamrzeć. Był tak jak i samo życie, symbolem przeobrażenia. Cóż warte życie człowieka, jeśliby nie miał się on zamienić w węgiel?

Mogli niektórzy gorzeć płomieniem i być światłością świata, ale przeznaczeniem podobnych jemu jest tylko służebność, pełnienie roli drewna spalanego w piecach innych ludzi, albo jakichś schodów, których kresu nie znał. Miał niewiele więcej niźli dwie pracowite dłonie i oto teraz wydawało mu się, że legły one zagrzebane w popiele mielerza.

O zmierzchu odpoczywali w miejscu, gdzie droga rozstawała się z lasem i wybiegała na pola. Również stąd dostrzegało się łuny nad horyzontem. Pod wygwieżdżonym niebem od czasu do czasu przetaczał się cichy pomruk, a kiedy opierali dłonie o ciepły piasek, wydawało, im się, że ziemia ledwie zauważalnie dygoce.

— Jeszcze co najmniej przez dwa lata — powiedział w końcu Jakub — musisz Jons pozostać z dala od tego wszystkiego. Za młody jesteś, a zdążysz w porę. Mając szesnaście lat nie można orać przez cały dzień, a ten tam pług orze niezwykle głęboko. Słyszysz, Jons?

— Tak, ojcze.

— Nie to jest najgorsze, że głowę podniosła śmierć.

Znamy ją dobrze obydwaj. Ale gorsze jest to, że rozbudzi się nienawiść.

Zasłoń przed nią uszy. Nienawiść kazi ludzi i narody, a przede wszystkim młodzież. Śmierć hartuje, nienawiść łamie. Chciałbym, Jons, żebyś ocalał.

— Wiesz, ojcze, że nie będę pastorem?

Jakub skinął. — Wiem od dawna. Po tym wszystkim nie to będzie najważniejsze, czy ktoś zostanie pastorem, sędzią, czy też węglarzem.

Ważne będzie, Jons, czy ostanie się gdzieniegdzie światło rozbłyskujące wśród nocy. Ludziom zdaje się, że z wojny będą mogli wyjść tak, jak wychodzi się z jakiejś kąpieli. Ale

186

Page 187: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

się mylą. Ludzka krew to nie kąpiel, Jons. Może jest nią dla tygrysów i szakali, lecz nie dla ludzi.

Milczał chwilę, a potem pochylił się bliżej Jonsa. — Jeszcze coś chciałem ci powiedzieć — zaczął z cicha. — Kiedy tu wrócisz, nie osiadaj przy mielerzu. Zamieszkaj w domu. Nas Bóg zgiął, bo poddaliśmy się jak łoza, ale matkę złamie, gdyż ona się nie poddaje. Nie zapomnij tamtego uderzenia, ale i pamiętaj, że przecież nie wyszło ci na złe, lecz na dobre. Cały jej świat rozleciał się w kawałki, tylko ty nie.

Nawet jeśli będzie miotać w ciebie kamieniami, nie zasłaniaj się.

Matce wiele wolno. Kiedy Bóg wyganiał ludzi z raju, nam przeznaczył pot, jej natomiast cierpienie. Ból to więcej niźli pot.

— Tak, ojcze.

Więcej już nie rozmawiali.

Jakub zanim poszedł do koszar, odprowadził Jonsa na dworzec. Na torze stał towarowy pociąg złożony z odkrytych wagonów. Miał odjechać nocą. Zapewne miał to być pociąg ostatni. Wagony zapełnili młodzi ludzie, których nie chciano oddać w ręce nieprzyjaciela, więc i Jons znalazł miejsce. Ojciec podał mu rękę ponad ścianą wagonu i wyruszył w drogę do miasta.

Wielu młodzików otaczających Jonsa było pijanych, a jemu niezbyt przyjemnie było przysłuchiwać się ordynarnym pieśniom. Zresztą ledwie je słyszał. Spoglądał za malejącą i ciemniejącą postacią, która spokojnie i beż oporu pogrążała się w innym, obcym jej życiu. Wciąż jeszcze słyszał cichy, nieśmiały głos, który mówił doń na skraju lasu: „Nie zasłaniaj się, Jons“.

Nie wiedział, co będzie jutro czy za rok, ale był pewny, że zachowa na zawsze widok ojca odchodzącego bez słów, ojca, który wygasił swój mielerz, gdyż węgiel nie był już potrzebny, ojca, który szedł ku wielkiej pożodze spalającej nie drewno, lecz ludzi.

Kiedy Jons jechał nocą na północ, a Jakub wkładał na siwe włosy czarną ceratową czapkę z żelaznym krzyżem, na południu wezbrała sztormowa fala wojny i przez lasy oraz moczary ruszyła w stronę Sowirogu. Ludzie z Sowirogu mieli ją przetrwać osamotnieni, bez niczyjej rady i pomocy, ale też niczego innego się nie spodziewali.

W życiu dawano im niewiele, najczęściej od nich brano. Landrat uszedł, Korsanke uszedł, uszły i nieliczne wojska. Raz mówiono im, że powinni pozostać, raz, że powinni uciekać, a że w końcu zostali osamotnieni, postąpili tak jak czynili przodkowie i pozostali. Został też kościół i bydło, pola i mogiły. Bóg nie dał im skrzydeł, więc i zapewne nie chce, by opuścili swe siedziby. Po drugiej stronie także przecież są ludzie, którzy też chodzą do kościoła, orzą swe zagony i grzebią zmarłych. Trzeba będzie jedynie ugiąć karku, a to przecież było tym, co Bóg im przeznaczył po wieki. Tymczasem wymłócili zboże i część ziarna zakopali w lesie. Pewnym urozmaiceniem stało się to, że powybijali szyby Czwallinnie, który podwoił cenę soli. Zrobili to bez podniecenia i dokładnie, a potem poszli do sklepu i dostali soli po dawnej cenie.

187

Page 188: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Gdy we wsi zjawili się pierwsi jeźdźcy dosiadający małych, kudłatych koników, uzbrojeni w piki, ubrani w spodnie z czerwonymi lampasami, podano im zimną kawę i ochoczo zaczęto wskazywać rękami ku północy. Zanim tamci odjechali, Stilling musiał wejść z ich dowódcą na dzwonnicę. Tam ów porozglądał się nieufnie dookoła, długo patrzył przez wąskie otwory na spokojną okolicę, a potem dołączył do kamratów.

Zapewne nie stało się dobrze, iż zbudowali kościół na wzgórzu, wieczorem bowiem, gdy kobiety zamierzały wy ruszyć na moczary po mleko, za jeziorem, wśród nie wyrośniętych młodych lasów błysnęło coś czterokrotnie raz za razem i zanim huk przeleciał nad wodą, u stóp wzgórza wznosiły się cztery wysokie słupy pyłu.

Wyrosły jak szare drzewa i wówczas ostry trzask wybuchu przebiegł z groźnym dźwiękiem po wszystkich małych, ni wpół ślepych oknach wioski.

Uciekli więc na pola i przypatrywali się jak owe szare i czarne drzewa zrastają się wokół kościoła, tworzą cały las zapadający się i znów wznoszący i jak nagle z wysokim, szklanym dźwiękiem rozlatują się gonty dachu, a nad kalenicą wznosi się od pożaru.

Kanonada natychmiast ucichła, szare drzewa powędrowały z wolna nad polami, coraz przejrzystsze i smuklejsze, tylko płomień buzował nad dachami kościoła i z trzaskiem wżerał się w dzwonnicę.

Podnieśli się z klęczek, przerwali modły i rzucili się wsi. Uratowali kielich, świeczniki i krucyfiks Christeana, ale kiedy przybyli mężczyźni z końmi ciągnącymi beczki, z drabinami i bosakami, kiedy wjechali na wzgórze z jednej tylko strony otoczone niskim murem, w wąskiej bramie stanął dziadek Michał. Trzymał poziomo swą laski i położył dłoń na nozdrzach pierwszego z. koni. — Powinniśmy pozwolić, by zgorzało. Prawda, Michale? — powiedział i spojrzał swymi jasnymi oczami na Goguna.

Gogun z pobladłym obliczem oparł po chwili bosak mur, zdjął czapkę i rzekł: — W imię boże, ludzie, pozwólmy lepiej, by zgorzało.

Tak więc zatrzymali się wszyscy, ludzie i konie. Nikli nie stawiał pytań, nie głosił sprzeciwu i wszyscy przyglądali się, jak zwala się dach, dzwonnica i dzwony. Okna rozprysły się i błękitni oraz zieloni apostołowie i święci runęli z podartymi opończami w ognistą otchłań. Rój iskier wystrzelił w czerwone niebo i rozdygotaną wstęgą poleciał nad jezioro, gdzie zgasł. Najpierw pochyliła się ściana zachodnia i przez chwilę we wnętrzu kościoła było widać ognistą ambonę, na której gorejącym obrzeżu błękitne płomyczki migotały jak świece. Potem Gogun opowiadał, że dostrzegł zmarłego pastora stojącego wśród ognia na ambonie i patrzącego smutnymi oczami na swą gminę. Lecz, że nikt poza nim tego nie zauważył, orzekli, iż to sumienie Goguna podsunęło mu widok tamtej twarzy.

W czasie pożaru nikt nie zwracał szczególnej uwagi na to, co robiły kobiety z Sowirogu, a przede wszystkim te, które miały na cmentarzu mogiłki. Przy tym świerczek zasadzony przez pastora rósł w takim miejscu, że ludzie zgromadzeni na zachodnim stoku wzgórza nie mogli go dostrzec. Nikt poza osieroconymi matkami nie pomyślał o tym świerczku, ale one nakryły go workami, a nawet płótnem, które było porozkładane do bielenia, i kiedy Michał Gogun wypatrywał pastora na ambonie, z drugiej strony wzgórza kobiety nosiły wia drami wodę z jeziora i oblewały nią drzewko. Skóra na ich twarzach wyschła i stwardniała, na włosach i brwiach osiadały iskry, a jednak nie rezygnowały i kiedy już zawaliła się dzwonnica i dach,

188

Page 189: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

kiedy wygasły setki tysięcy iskier, mężczyźni spostrzegli, że z całego trudu i całej pracy nie pozostało nic, oprócz otulonego szmatami świerczka, wokół którego zamknęło się teraz kolisko kobiet, i z którego unosił się biały obłok, niby z małego mielerza.

Wówczas orzekli, że jednak nie utracili wszystkiego. To co było ich dziełem, przepadło i być może dobrze się stało, że przepadło. To jednak co uczynił pastor zostało ocalone i zanim świerk zacznie dawać cień, na wzgórzu stanie zapewne nowy kościół. Gdy poszli z powrotem do domu i gdy stojąc już na progu odwrócili się jeszcze raz, mogli na wyniosłości pagórka dostrzec jedynie czerwony blask unoszący się nad pogorzeliskiem, a obok niego ciemny kontur świerczka. On jeden ostał się wśród wszystkiego, co legło, i wyglądał jak człowiek otulony w chusty albo płaszcz. Wówczas powiedzieli, że to pastor tam stoi i odtąd nazwa ta przylgnęła do drzewka.

Ale pociecha bardziej była im potrzebna niźli zdawało się owego wieczoru. Wówczas sądzili, że jeśli Bóg zabrał im wszystko, jeśli zabrał mężów, synów i dzieci, pastora i kościół, to będzie tego dosyć jak na taką ubogą wieś. Nie poznali jeszcze istoty słów, że i temu, który już nic nie posiada, może być zabrane to, co posiada.

Dopóki na północnym zachodzie huk armat nie spotężniał i nie zamienił się w nieustający grzmot, nie milknący dniem i nocą, przez wieś ciągle przechodziło wojsko. Ale potem strumień rwący naprzód zaczął zwalniać. Ci którzy byli właśnie we wsi, stawali z gniewnymi twarzami na drodze, wsłuchiwali się w huczącą burzę, ale przed mieszkańcami i nawzajem przed sobą ukrywali, że tak nasłuchują.

Jednak i dla dzieci stało się jasne, że tamta burza nadciąga i nie trzeba było nawet nie kończących się sznurów wozów obładowanych rannymi i zabitymi, by każdy spostrzegł, że i najbardziej butne sztandary muszą się kiedyś pochylić.

Następnie ciągnący strumień zaczął przystawać i ruszył z powrotem, najpierw powoli, zachowując dawny porządek, choć nie był już taki dziarski i nie rozbrzmiewał wesołymi albo rzewnymi pieśniami, a potem pękły wszystkie tamy. Podniosły się gwałty, rabunki, rozpętało się pijaństwo, po kilku zaś dniach pobite wojska, rozprzężone i niosące nową pożogę, przetoczyły się w odwrocie przez lasy.

To nie zła gwiazda Goguna spowodowała, że owego dnia natknął się na skraju moczarów na sotnię pijanych kozaków. Nie była to też żadna wyrównująca winy sprawiedliwość. Po prostu po pożarze kościoła opuściło go szczęście. Wszyscy Gogunowie byli pobożni, ową ślepą pobożnością, która zadomowiła się w tamtej krainie i w pobożności tej dostrzegali bożą dłoń nawet i tam, gdzie w istocie to co się stało było dziełem dobrze wycelowanej armatniej lufy. Z oczu starego Jeromina Gogun wyczytał, że oto Bóg go przeklął, a uczynił to z pomocą ognistego znaku. Kiedy święci w swych barwnych szatach runęli w buzujący płomień, a wraz z nimi wizerunek żurawia, którego pan von Balk kazał tam odzwierciedlić w dowód uznania, czy dla żartu, kiedy Gogun dostrzegł na płonącej ambonie postać zmarłego pastora kierującego nań spojrzenie smutnych oczu, duszę przeszyło mu ostrze miecza i pojął, że to nie tylko kościół spłonął, ale i jego własna grzeszna dusza.

Od tamtej pory stał się niepewny, niepewny stał się też jego wesoły uśmiech, zwinne kroki, zręczna ręka. Gdy teraz przekradał się skrajem moczarów niosąc w dłoni jarząbka schwytanego w pętlę, a zwabionego jagodami jarzębiny, niepewność jego była tak rzucająca

189

Page 190: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

się w oczy i tak wyraźna, że nawet pijani kozacy nie mogli nie przyjąć, że mają przed sobą kogoś, kto kroczy złą drogą, a więc jest zapewne szpiegiem lub zdrajcą.

Zawołali nań, on jednak umknął między niskie brzózki mokradła chowając łup pod surdutem. Kilku kozaków podniosło karabiny, ale dowódca wydał krótki rozkaz, więc rozciągnęli się półkolem i ujęli w dłonie piki.

Gogun natychmiast zmiarkował, że jest zgubiony. Opuściła go zwykła przebiegłość i spryt, i oto w przerażeniu i obłędzie zagłębiał się coraz bardziej w bagno, chociaż wiedział, że właśnie w tym miejscu nie wolno. Zapadał się po kolana, a brudna, cuchnąca woda wypływała między kępkami traw. Rzucił się w bok, mógł jeszcze oswobodzić stopy i próbował odszukać miejsce, gdzie trawa nie miałaby owej zieloności, której śmiertelne znaczenie było mu dobrze znane. Ale oczy zaszły mu mgłą i kiedy zapadł się po pas, tak już pozostał. Uniósł tylko do góry jarząbka i zaczął przeklinać swoich prześladowców wykorzystując całą posiadaną błyskotliwość wymowy.

Jeźdźcy zeskoczyli z koni, by pomniejszyć ich ciężar i zadowolili się strzelaniem w bagno, w taki sposób, by uderzenia pocisków obryzgiwały unieruchomionego Goguna wodą i błotem. Starannie unikali trafienia go, a na obelgi odpowiadali w swoim języku.

U kresu tych homeryckich pogwarek czaiła się śmierć. „Śmierć sprawiedliwa“, jak pomyślał teraz Gogun i kiedy zwróciwszy oczy w stronę dalekiej wsi nie dostrzegł na opustoszałym pod błękitnym niebem wzgórzu kościelnym nic, poza stertą poczerniałych gruzów, a obok zarys postaci, która nie była drzewkiem, lecz zmarłym pastorem spoglądającym na niego z wyrzutem, zdusił przekleństwa, wypuścił z dłoni jarząbka, którego ciągle jeszcze trzymał, zaparł się prawą ręką w mokrą czerń sięgającą już do piersi, wydobył z tylnej kieszeni duży, lśniący nóż, błysnął nim w słońcu przed oczami wrogów i wbił go z całej siły w serce.

Głowa jego pochyliła się, ramiona zwisły ku przodowi w zbrukaną, mokrą trawę i tak go na ostatku widzieli, kiedy już zawrócili konie i w milczeniu odjechali w las. Widzieli głowę, tors i ramiona człowieka, który wyglądał tak, jakby stojąc w jakimś wykopie i wspierając się rękami O jego brzeg patrzył, jak wyprawiają harce na swych małych konikach.

Nigdy go nie odnaleziono, a we wsi dosłyszano tylko strzały.

Najmłodszy syn Goguna, dwunastoletni dzieciak, odkrył następnego dnia ślady końskich kopyt i długo stał nad nimi wpatrując się w brunatny tłumoczek, który leżał wśród bagna i podobny był do martwego ptaka.

Wśród końskich śladów dostrzegł też łuski po nabojach. Tylko on wiedział, że ojciec zastawiał wnyki na jarząbki. Był poważnym dzieckiem, wrodził się w matkę i nikomu nie opowiedział o tym, co zobaczył i co sobie pomyślał. We wsi uważano, że Gogun został zastrzelony lub uprowadzony, jego zaś śmierć przysłonił do reszty wielki pożar, który rozpalił się nad okolicą.

To nie zła gwiazda dziadka Michała kazała mu owego wieczoru rozniecić na wyspie ogienek. Uczynił tak, jak robił to co wieczór, by ugotować sobie rybnej zupy i póki wojsko kwaterowało we wsi, nikt nie znajdował w tym nie szczególnego. Również nieprzyjaciele uważali dziadka za jakiegoś świętego, za jakiegoś mnicha z któregoś ich klasztoru, a niektórzy żegnali się ukradkiem znakiem krzyża, kiedy z laską w dłoni kroczył przez wieś i

190

Page 191: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

spoglądał wokół jasnymi oczami. Wydawał się im mężem, wobec którego i czas i wojna były niczym deszcz spływający po matowych szybach.

Tego jednak wieczoru, kiedy za lasami rozbłyskiwały od czasu do czasu armaty, a nie były to armaty własne, ogienek nie połyskiwał nad wodą, jak pokój zwiastująca gwiazda na skraju nieba, lecz jak złe oko drwiące i czujne, obwieszczające zagładę jednego z wojsk.

Żołnierze najpierw zaczęli krzyczeć w tamtą stronę i wygrażać pięściami, a potem ustawili na skraju drogi kilka karabinów maszynowych i nad ciemną wodą posłali w stronę ognia, płonącego spokojnie w oddali, szczekające i grzmiące serie. Przy ogniu nie było widać nawet cienia człowieka.

Nikt nie zastanowił się zapewne nad tym, czy też płomień można zgasić serią pocisków i karabiny zamilkły dopiero wówczas, kiedy na wyspie zamiast niedużego ogienka podniósł się wielki, czerwony pożar wzlatujący ku górze z dachu szałasu. Szałas sklecony był z wyschniętej trzciny ułożonej na starych belkach i przez całe jezioro słychać było, jak trzaska ona w ogniu.

Nikt też nie zauważył, czy został wydany rozkaz skierowania ognia na wieś i nie wiedział, czy stało się tak, by płomień na wyspie nie gorzał samotnie. Wokół płonęło wiele wsi i możliwe, że istniało zalecenie, aby w taki sposób opóźniać pościg.

Najpierw płomienie ukazały się nad dachami Jerominów, potem zaczęły przeskakiwać z domu na dom i utworzyły ścianę, ognia ogarniającą obie strony drogi. W blasku pożaru resztki pobitych wojsk zniknęły w lesie. Ocalał tylko budynek szkoły i „Domek Krasnoludków“, obydwa położone na uboczu, gdzie już nie wiał wiatr.

Noce były już chłodne i mieszkańcy zasiedli w pobliżu tlących się belek, zgromadziwszy uratowany dobytek. Nie skarżyli się, nie przeklinali, siedzieli tak jak ongiś ich przodkowie i spoglądali na kościelne wzgórze, gdzie pod wygwieżdżonym niebem stała samotna postać pastora.

Gina Bojar objęła ramionami obydwoje dzieci, które jej pozostały i przyglądała się ciemnemu, okopconemu przedmiotowi, wydobytemu z popiołów domostwa. Powierzchnia niewielkiej kuli była pogięta i pomarszczona, ale oczy Giny poprzez popiół oraz sadzę dostrzegły barwny wianuszek, który oplatał ongiś krągłość tej zabawki: „Ukorz się, młoda niewiasto, ukorz się!“ zawołała wówczas stara Daida i oto ukorzyła się i pochyliła na długo przed tym, zanim dach domostwa zwalił się od pożaru.

Przez pograniczne wsie przechodzi pierwsza fala wojny, a często i ostatnia. Zabiera mężczyzn i chłopców, domy i bydło, plony i ziarno na siew. Nie zabiera przecież ani roli, ani lasu. Ostają się drzewa, z których można wznieść nowe domy, a ziemia czeka na nowe ziarno.

To nie ludzie z Sowirogu rozpoczęli wojnę i teraz nie uważają wszystkiego za karę. Znoszą to jak ciężką rękę Boga, choć nie wiedzą dlaczego dotknęła ona właśnie najuboższych. Bóg mógłby przecież znaleźć na świecie dość innych miejsc, by położyć na nich swą dłoń.

Rankiem popłynęli na wyspę. Z szałasu został jedynie spory, biały wzgórek popiołu, jakby po jakimś stosie. Otoczyli go strwożeni nie ważąc się dotknąć go rękami. Ten, który tu mieszkał, odjechał jak Eliasz na ognistym wozie do niebios, łódź bowiem stała przy brzegu, a na wyspie

191

Page 192: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

nie można było się ukryć. Żaden z przybyłych nie zgodził się na to, by wydobyć ciało dziadka na światło dzienne. Żył na odludziu, na odludziu umarł, niektórzy zaś mówili, że nie umarł wcale, tylko zabrał go do siebie Bóg.

Nocą mężczyźni przybyli jeszcze raz i zarzucili ziemią ów wzgórek popiołu. Usypali kopiec wysoki jak mogiły Hunów. W piasku nie osadzili krzyża, tylko położyli na mogile wiosło i postanowili, że nikt spoza wsi nie powinien się o tym dowiedzieć. Nie chcieli, by wieść dotarła do władz. Kto nie troszczył się o nich za życia, nie powinien troszczyć się po śmierci, ziemia zaś, na której dziadek przeżył dziewięćdziesiąt, czy też sto lat, była dlań wystarczająco święta, a to co było na niej skalane, oczyścił ogień.

Christean opowiadał potem, że śniło mu się, iż dziadek umarł ze starą Biblią pastora w dłoniach, a ołowiane klamry księgi roztopiły się i przepaliły drogę aż do dziadkowego serca. Tą drogą, która cienka była jak igła, dusza dziadka pod postacią białego ptaka uleciała do nieba.

Ponieważ ludzie z Sowirogu przypomnieli sobie, że nad pożarem krążyło stado białych mew, sen Christeana przestał być dla nich snem, lecz stał się wykładnią owej śmierci, którą sam Bóg okrył zasłoną tajemnicy.

17

W mieście nie było inaczej niż zwykle, tylko mniej uczniów i studentów, a więcej żołnierzy. W oknach wystawowych portrety cesarza, na ulicach nadzwyczajne dodatki. Więcej twarzy wesołych i więcej smutnych. Elektryczne tramwaje jeździły jak zawsze, tak samo świeciło słońce, rzeka ciemna i mętna płynęła na zachód między obładowanymi warzywem barkami.

Stancja opustoszała. Old Firehand i dwaj jego kamraci porzucili żmudną karierę uczniów i zostali żołnierzami. Czarne siostry snuły się jak cienie po pokojach i rozgoryczone powtarzały, że wszystkich kupców należałoby rozstrzelać. Zięba siadywała na oknie i z cicha podśpiewywała.

Jons wziął do ręki książki oraz zeszyty, ale zaraz odłożył je na dawne miejsce. Jeszcze dobitniej niż zwykle uświadomił sobie wątpliwą wartość szkolnej edukacji i przez chwilę stał o niczym nie myśląc, zasłuchany w dalekie dźwięki marszowej muzyki. W tym momencie wojna kojarzyła mu się tylko z postacią ojca malejącą coraz bardziej w świetle księżyca na drodze do koszar oraz z obrazem dalekiej wsi, opuszczonej i wyczekującej wśród czerwonych łun nad horyzontem, przytłoczonej ciszą lasów, które rosły u jej bram. Ogarnęło go gnębiące uczucie samotności. Usiadł na krawędzi łóżka, głowę podparł rękami i rozmyślał o tym, że ten kto w czasie niebezpieczeństw i śmierci opuszcza swoich, by w obcych stronach wieść beztroskie i bezowocne życie pięknoducha, jest zgubiony, skoro nikt przecież nie ma pewności, czy z tego kształcenia umysłu cokolwiek wyniknie, i czy wszystko to nie jest jedynie igraszką przeżytej i zwyrodniałej epoki.

Spytał o Jumbę i dowiedział się, że jest on żołnierzem, ale co wieczór przychodzi do domu, bo w koszarach nie mają miejsca dla ochotników.

192

Page 193: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Jons rozpakowując bielizną przypomniał sobie wszystko, co ojciec powiedział mu na pożegnanie, szczególnie zaś słowa dotyczące matki i wyszedł na ulicę. Krążył bez celu, nieszczęśliwy, a w końcu nacisnął dzwonek mieszkania Charlemagne'a.

Lecz i Charlemagne'a nie było. Został komendantem dworca kolejowego w jakimś miasteczku, jego żona zaś rzucała obok Jonsa spojrzenia zatroskanych oczu na tonącą w mroku klatkę schodową. Jedna z jej córek wyszła w stroju pielęgniarki i powiedziała, że wszyscy już myśleli, iż Jons jest na Syberii. Dyrektor zrobi wielkie oczy, kiedy go zobaczy.

Ach tak, dyrektor... a co się dzieje w szkole? Uśmiechnęła się... Doskonale, Jons, doskonale — powiedziała. — Większość odeszła, a tym którzy zostali, wydaje się, że są podobni do Leonidasa.

Jons zauważył, że tego właśnie o sobie powiedzieć nie może, choć wolałby znaleźć się w Termopilach zamiast u sióstr Holstein.

I odszedł zmartwiony.

Dopiero słowa Jumby pozwoliły mu przebrnąć przez trudne początki.

Jumbo nosił błękitny mundur zapięty pod szyją, czapkę bez daszka i pas bez bagnetu. — Jesteś, braciszku? — zawołał w drzwiach.

— Dopiero teraz mogą dać się spokojnie pochować. Myślałem, że cię capnęli i będziesz musiał poruszyć świat na Uralu, albo na Syberii.

Tryskał wprost głośną, niemal hałaśliwą wesołością, ale oczy ukryte za dużymi okularami w jasnej oprawie miał tak samo zatroskane i poważne jak przedtem. — Zarżniemy sobie koguta, braciszku, którego przysłano mi z domu — powiedział. — Wojna tak samo dotyka koguty jak i ludzi. Alma Mater straciła ważność, a Ojciec Wszechrzeczy ujął w dłonie swą Księgę złego i dobrego.

Jons musiał opowiadać, a Jumbo kiwał głową. — Tam u was niejedno jeszcze się zdarzy — powiedział. — Nie przywiązuj się do rzeczy, braciszku, nie bierz ich do serca, bo niewiele z nich znowu zobaczysz.

On sam oczywiście został piechurem. Synom restauratorów godzi się to najbardziej, a jak wynika z regulaminu służby polowej, piechociarzy oczekuje największa sława. Tyle tylko, że nigdzie nie jest tak jakby się myślało. Na koszarowym dziedzińcu pułkownik wcale nie rozpościerał ramion, by przytulić do serca każdego ochotnika, mruczał — nawet coś na temat „stada świn“. Podoficerowie wyrażali się jeszcze dobitniej. Ale tylko dzieci mogą się łudzić, że wojna to coś lirycznego. Niestety, wśród nich znalazło się wiele dzieci.

— Ojciec i pan von Balk twierdzą, że wpierw powinienem złożyć maturę — powiedział Jons zmartwiony.

— Słusznie. A cóż by zresztą innego, mój drogi? — zapytał zdziwiony Jumbo i wyjął z ust swą krótką fajkę.

193

Page 194: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Myślisz może, że upłynie półtora roku, a świat zacznie już wyplatać wieńce pokoju? Inne wieńce będzie wyplatał, mój drogi, całkiem inne. Na to możesz się zdać. A karty wstępu wydawane będą jeszcze i po upływie półtora roku. Będą przy tym tak tanie, że wcale nie będziesz musiał się o nie kłopotać. Więc, braciszku, bez zbędnego pośpiechu. Ocalić życie muszą nie tylko komendy rejonowe, ale i mózgowcy.

Jons zapytał wówczas, co myśli w ogóle o wszystkim. Co myśli?

Z nim to jest tak jak z owym szwabskim poetą. „Myśli to i myśli owo“. Przede wszystkim zaś usiłuje wcale nie myśleć. Poza tym w wojsku myślenie zaczyna. się od oficera wzwyż. Jedno wszakże już zauważył, czym różni się od innych i co go czasem martwi, to mianowicie, że wcale nie nadaje się do roli medium. Czy to jasne? Nie daje się hipnotyzować. Nauka dawno już stwierdziła, że zdarza się coś takiego, ale jeśli o niego idzie, przekonał się dopiero teraz. Traci przez to wielką dogodność, jaka jest udziałem innych, bo jeśli tamci mają pod każdym ramieniem silną rękę, która ich wspiera i dźwiga, on musi sam i bez żadnego oparcia kroczyć własną drogą.

— A jakie to ułatwienia mają tamci? — zapytał Jons.

— O... tym jest opinia ogółu, rozumiesz? Mowy i przemówienia, gazety i apele. Duch narodu. Ze mną jednak dzieje się tak, że nie jestem soczewką, która skupia wszystkie promienie, ale pryzmatem, który rozprasza.

Pojmujesz? Wcale tego nie chcę, ale światło samo rozczepia mi się w oczach na siedem barw. Rozszczepiają się mowy, gazety, nawet pan pułkownik, a to co się rozczepia wygląda zgoła inaczej niż całość.

Przy tym to nieprawda, że składam się tylko z duszy. Wyczuwam mnóstwo takich rzeczy, których wcale nie wyczuwają inni. Wyczuwam je. — W sposób niezawisły i nie podlegający żadnemu upojeniu się czymkolwiek. Rzecz w tym, że nie pozwalam, by inni myśleli i czuli za mnie.

Teraz wesołość jego znikła, a oczy ukryte za okrągłymi szkłami okularów stały się dalekie, tak jakby wyglądały spoza szyby hełmu do nurkowania.

— I nic tam nie można powiedzieć, Jumbo?

— Na miły Bóg! Całą tę swoją sprawiedliwość pozostaw, braciszku, na roli. Słyszysz? Gdybyś rzucił się pod koła lokomotywy pośpiesznego pociągu, miałoby to zupełnie taki sam skutek. Tam myśleć można tylko na własny użytek i prawdziwe to dobrodziejstwo, że miłosierny Bóg sprawił, iż myśli są niewidzialne. Ale wyglądać i postępować musisz tam tak samo jak wszyscy. Gdyby twój grecki dyrektor zechciał na froncie pocierać sobie nos i rozwijać peryklesowskie idee, wojna byłaby czymś pięknym.

— A co jest najgorsze, Jumbo?

— Najgorsze? Jeśli uświadomisz sobie, że sprzątaczka odkurza również popiersie Sokratesa, zrozumiesz, że nie jest najgorzej jeśli i boga wojny dotyka wiele rąk. Niektórzy podoficerowie potrafią co wieczór rozkazywać jakiemuś biednemu, na wpół zidiociałemu

194

Page 195: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

zamiataczowi ulic ćwiczyć w koszuli musztrę z karabinem i zapewne sądzą, że bez nich wojna zostałaby przegrana. Wiedz jednak, że to tylko drobiazgi.

Era Achillesa przeminęła, a poza tym któż wie, czy i on nie szykanował swoich kopijników?

Świat zepsuli poeci, braciszku. Wznieśli Złociste Miasto, a zapomnieli o schodach, które by doń wiodły. Za to innych schodów jest na świecie dużo. Zwłaszcza w czasie wojny.

— A co jest najgorsze, Jumbo?

— Najgorsze, braciszku, jest to co ludzkie i zgoła żałosne — odpowiedział po cichu Jumbo. — Jest tym uchylanie maski zasłaniającej prawdziwą twarz. Ukazywanie prawdziwego wnętrza... lepiej jednak o tym nie mówmy.

— Kiedy wyruszysz?

— Myślę, że niedługo. Mam nadzieję, że niedługo. Jeśli już przestajesz posiadać cokolwiek na własność, jeśli przestajesz być sobą, zaczynasz pragnąć, dla siebie choćby tylko, własnej śmierci. Nie własnego grobu, ale własnej śmierci, a to można znaleźć właśnie tam...

— Czemu myślisz o śmierci, Jumbo?

— Ach, braciszku. Tylko dzieciaki myślą o życiu idąc na wojnę. Jeśli wydaje ci się, że kiedy pójdziesz na wojnę będziesz mógł grać w kości, znaczy to, że mało o niej wiesz. W kości możesz zagrać nawet z tym twoim dyrektorem, ale nie ze śmiercią. Michał też nie grał w kości.

I tak rozpoczął się dla Jonsa długi okres, w którym mógł odgrywać tylko rolę milczącego kibica czekającego na swą godzinę.

W szkole wydawało mu się, że tymczasem przybyli nowi ludzie, a wszyscy dawni i znajomi odeszli. Starsze klasy były na wpół puste, zamiast znajomych nauczycieli pojawili się inni, ułomni starcy, którzy jak szczątki wraków po nawałnicy wyłonili się z zacisza zmierzchów swoich żywotów. Zamiary mieli dobre, podobnie jak w owych czasach wydawał się mieć je każdy, ale nie zauważyli, że wojna to nie tylko żołnierska sprawa. Tymczasem wojna naruszyła spokój nie tylko siedemnastolatków, ale wielu znacznie młodszych, a wskutek gwałtownych przemian, które spowodowała w ich duszach, nie ostały się żadne pomosty łączące świat spragniony sławy, czynu i przygód, ze światem, który mądrość starości objaśniała poprzez uczynki, sławę i przygody. Zresztą nieraz brakowało nawet tej mądrości. Było to tak, jakby owi starzy nauczyciele czuli, że dla ich starości — jeśli nie była niczym więcej tylko samą starością — nie nadchodzą dobre czasy i dlatego chwytali się katedr z namiętną pasją, a one zaczynały chwiać się pod nimi. W obliczu każdego przejawu niesubordynacji odwoływali się do „ducha spod Tannenbergu“, ale już i czwartoklasiści śmiali się z tego, bo w ich dziecinnym wyobrażeniu bitwa wcale nie była sprawą ducha, a także dlatego, że w młodzieńczym okrucieństwie nie mogli sobie wyobrazić owych leciwych kaznodziejów inaczej, jak na furze z bochnami komiśniaka Niełatwo więc było okiełznać krew domagającą się czynów wielkich i błyskotliwych, jeśli w zamian nie miało się do dania nic poza nieregularnymi słówkami, równaniami i mowami, w których każde z gruntu prawdziwe uczucie coraz bardziej wyświechtywało się i wycierało na kształt taniej monety. Wkrótce okazało się, że wojna to nie tylko wielka dawczyni, ale także potworna i

195

Page 196: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

bezwzględna niszczycielka, zagarniająca prócz ludzi i rzeczy również zasady, ład i prawa, które wydawały się niezłomne.

Spokojnymi i nieprzekupnymi oczami dziecka lasu Jons dostrzegł to wszystko wcześniej niż inni, a wiele zauważył wcześniej niźli sami nauczyciele. Obecnie był całkowicie osamotniony i przez wiele tygodni odcięty od swojej wsi oraz jakichkolwiek o niej wiadomości.

Dyrektor zapytał go na wstępie, czy nie pójdzie na wojnę, zaś Jons nie tając w spojrzeniu chłodnej wrogości odpowiedział, że pora o jakiej wyruszy zostanie oznaczona przez tych, którzy są jego wychowawcami i w związku z tym mogą wyłącznie orzekać w tej sprawie.

Któż to, taki ci wychowawcy? To ojciec, pan Stilling i pan von Balk.

— No, no... — powiedział dyrektor i potarł nos.

Zrazu Jons opanowany był gwałtowną chęcią stania się użytecznym i robienia czegokolwiek. Na dworcach roznosił napoje i był pierwszy tam, gdzie potrzebni byli młodzi i chętni pomocnicy. Wkrótce jednak poniechał tego. Spostrzegł, że młode pielęgniarki w jedwabnych pończochach robią wszystko lepiej, a ponadto potrafią i inne rzeczy, do których on się nie nadaje. Bystrymi oczami przenikał tajniki miłosierdzia i wydało mu się, że półtora roku, które ma przed sobą, lepiej będzie wykorzystać po to, by w pełnym rynsztunku wyruszyć naprzeciw decydującym rozstrzygnięciom. Wykorzystać tylko w tym celu, a nie w innym. Zaczął uczyć się rosyjskiego i wiele wieczorów przepracował u brata starego szewca, który posiadał warsztacik naprawy samochodów. Niespodziane zadowolenie znalazł pomagając czarnym siostrom w zdobywaniu żywności. Nie tylko dla wsi, ale i dla niego stała na opustoszałym wzgórzu kościelnym postać zmarłego pastora, przyglądająca się, jak to ludzie zmagają się z wielką śmiercią, gdy on sam został przez swoją, zupełnie znikomą, wytrącony z ziemskiej orbity.

— Jons, jest pan dobrym człowiekiem — powiedziała najstarsza z sióstr. On jednak zaprzeczył ruchem głowy. — Czy niesienie pomocy ludziom należy rozpoczynać dopiero wówczas, kiedy zda się jakiś egzamin? — zapytał. — I czy tylko wówczas, kiedy otrzymuje się za to zapłatą? Wśród książek Jumby zaczął wyszukiwać dzieła medyczne i czytać je. Z początku odbywało się to bezplanowo i bez szczególnej ochoty, dziwiło go bowiem i rozczarowywało traktowanie żywego człowieka jako pewnej formy zbiorowiska komórek. Jednak potem, zwłaszcza pod mikroskopem Jumby, zaczęły ukazywać mu się różne cuda. Ujawniały się wielkie tajemnice, nie te które dotyczyły słów czy mowy, albo całej zszarzałej przeszłości, lecz te, które dotyczyły żywego życia sięgającego poprzez Greków i Persów aż po zimne światło gwiazd i mroki, które ongiś „panowały nad wodami“.

Teraz przesiadywał niby prawdziwy mnich w celi. Nie jak Faust, który zapragnął być panem wszelkiego stworzenia, ale jak służka, który z wielkiej księgi życia chłonął słowo po słowie i stronicę po stronicy. Zaś w odległej dali sięgającej poza dachy Sowirogu wyłaniało się coś, co było jeszcze nierozpoznawalne, ale już wydawało się tak samo wielkie i tak samo piękne, jak pragnienie ojca, by poruszyć świat.

W ten sposób minęła pierwsza zima i nawet widok zniszczonej wsi, jaki ujrzał podczas gwiazdkowych wakacji, nie poruszył go tak głęboko, jak się był tego spodziewał po otrzymaniu pierwszej wiadomości.

196

Page 197: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Wiedział, że po całym tym zniszczeniu nadejdzie pora uzdrawiania i opatrywania ran, i dla jego rąk, jeśli wyniesie je cało z wojny, czas i los znajdą zajęcie.

Wokół kominów, które nie runęły, pobudowali sobie niewielkie klitki.

Ścieśnili się jeszcze bardziej, ale nie zostali powaleni na ziemię.

Wiedzieli, że wioski można odbudować, że tylko życie jest czymś, co jeśli już przeminie, nigdy nie wraca. Ogłoszono nazwiska pierwszych zabitych i zaginionych. Jak na tak małą wieś było ich wielu. A wśród zaginionych znajdował się grenadier Marcin Gollimbeck.

Maria mieszkała jeszcze w szkolnym budynku, gdzie pan Stilling uczył znów dzieci ze wsi i tam Jons zastał ją stojącą przy oknie, z którego widać moczary, „Biedną Grzesznicę“ i drogę ginącą pod ośnieżonym sklepieniem świerków. Maria nosiła swą czarną suknię od konfirmacji, tyle że nieco popuszczoną w szwach i Jons spostrzegł, że siostra spodziewa się dziecka. W rękach trzymała przybory do szycia i wpatrywała się w drogę okrytą bielą; głuchą, opustoszałą i samotną drogę, która mogła prowadzić ze wsi Sowiróg aż na Syberię. Kiedy Maria zobaczyła Jonsa, nie rozpłakała się.

— Widzisz, to były tylko trzy miesiące — powiedziała — a w ciągu trzech miesięcy dwoje obcych ludzi nie jest w stanie się zżyć. Ale najbardziej martwi mnie to, że on tam nie da sobie rady. Nie potrafi nawet przyszyć guzika, więc jakże ma wytrwać w takim obcym kraju?

— Sądzisz, siostro, że on...

— Tak, Jons. Oczywiście wierzę, że żyje. Gdy nań naskoczyli, ż pewnością nie miał załadowanego karabinu, albo go nie odbezpieczył, albo też karabin zaplątał się mu między nogami. Pisał, że zawsze mu się coś takiego zdarzało. Był jedynym, któremu podczas ostatniego przeglądu karabin upadł na ziemię. We wszystkim, co robił, był tak gorliwy, że kiedy mieli wykonać „na ramię broń“, karabin przeleciał do tyłu. Generał zapytał go, czy nie pracował w cyrku, gdzie żonglują butelkami, on jednak odrzekł, iż był tylko nauczycielem w wiejskiej szkole. „No to niech Bóg będzie łaskawy dla tych waszych dzieci“, powiedział generał. Teraz ciągle mi się zdaje, że Marcin pojawi się nagle koło „Biednej Grzesznicy“ i z pewnością będzie miał odmrożone uszy...

Westchnęła i wbiła igłę w białą tkaninę.

„Jak to jednak dziwnie może rozgałęzić się drzewo“, myślał Jons patrząc na siostrę, która nie wierzyła w śmierć.

Czy nie sprowadzi się do matki, jeśli wszystko to potrwa dłużej?

— Nie, Jons — odparła. — Nie mogę. Marcin był dla niej niczym, chyba tylko żebrakiem i zdaje mi się, że dziecko zamarzłoby we mnie, gdyby na nie spojrzała. Stilling powiedział, że da mi u siebie izdebkę, ponadto, jeśli zechcę, będę mogła przenieść się do „Biednej Grzesznicy“.

Czasami wydaje mi się, że mały Jons będzie wszystkim, co po nas zostanie...

197

Page 198: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

— Nie byłoby to tak mało — zauważył Jons — ale nie pokładajmy w sobie, siostro, tak niewiele nadziei.

Przyzwyczaili się już, że matka milczała tak, jakby straciła mowę.

Nigdy się nie uśmiechała, nie okazywała też nigdy gniewu, tylko siadywała jak zwykle przy kuchni i ze złożonymi dłońmi wpatrywała się w ogień. Wyglądała tak, jakby z palców wysunęły się jej na ziemię szczątki jakiejś zabawki. Nie pytała Jonsa, co robi, ani co będzie robił i tylko czasem, kiedy przychodził ktoś ze wsi i opowiadał o nowym zwycięstwie, mocniej zaciskała wargi i mimo mówiącego wpatrywała się w ścianę z desek, jakby dostrzegła tam dłoń kreślącą inne znaki niż znaki zwycięstwa.

Ciężko było Jonsowi i czasem zdawało mu się, że żyje w jakimś zlodowaciałym świecie, w którym przy każdym nieuważnym ruchu może odłamać się kawałek życia i na nowych deskach podłogi rozpaść się na okruchy. Bardzo lękał się o ojca.

„Zimno tutaj i marzniemy — pisał Jakub. — Ale tamci też marzną.

Wojna zrównuje wszystkich. Koło mielerza złożyłem suche drewno.

Zwieź je, póki będziesz na miejscu, aby matka miała ciepło. Kto nosi w sobie smutek, łatwo marznie. Chciałbym bardzo mieć przy sobie Biblię, ale za ciężka i inni śmieliby się. O Biblii mają niewysokie mniemanie. Przyjdą czasy, kiedy dopiero zaczną ją cenić. Mój kapitan jest nadleśniczym i chętnie rozmawia ze mną o lesie. Kiedy wieczorem stoi koło okopów, wygląda tak jak nasz zmarły pastor.

Zespala nas, ale poza tym każdy myśli tylko o sobie. Wiele żaru potrzeba, by człowiek stał się taki jak węgiel, a jeszcze więcej, byśmy mogli stać się społecznością. Tutaj większość już się wypaliła, a żaru pozostało tylko tyle, ile go potrzeba do zapalenia tytoniu w fajce.

Bardzo bym chciał usiąść znów przy mielerzu, ale że to niemożliwe, mało o tym myślę. Nadleśniczy mówi, że jestem dziwny, tak jak wszyscy ludzie pochodzący z wielkich lasów, że jednak na wojnie chętnie widzi takich ludzi i sypia spokojnie tylko wówczas, kiedy ja stoję na czujce. Widzisz więc, że i nadleśniczowie mówią dziwne rzeczy. Przed sobą masz jeszcze rok. Przez ten rok postępuj właściwie.

Żyto, by wydać kłosy, nie musi rosnąć nawet tak długo.“ Jons zwoził drewno i rąbał je na szczapy. Na oddawanie się ponurym myślom miał mało czasu, a dwa razy w tygodniu pisywał do ojca.

Troszczy się i o to, by suche drewno trafiło również do „Biednej Grzesznicy“, żeby nie musiał marznąć mały Jons. Wiele rozmyśla o tym, jak to będzie, kiedy on sam pójdzie na wojnę.

Z wolna zapomniał o „sprawiedliwości na roli“, jako że kawałek chleba w garści i ogień pod kuchnią wydał mu się ważniejszy od wszelkiej sprawiedliwości. A przecież nie dostrzegał, że właśnie to, podobnie jak przed tysiącem lat, stanowi cząstkę owej sprawiedliwości.

Nie był jeszcze na tyle dorosły, żeby pojąć, iż z niewielkich oczywistości składają się wszystkie wielkie idee. Że ten, kto daje ubogim kęs chleba, wcale nie znaczy mniej od tego, kto z takich kawałków tworzy kształt sprawiedliwości. Ciągle jeszcze pragnął tego co

198

Page 199: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

nieskończone i dopiero o wiele później miał się przekonać, że wypełnienie części jest nie mniej warte niźli marzenie o pełni dokonań.

Że dla wszystkich Sowirogów na tej ziemi jest nawet najważniejsze.

Udzielał wielu korepetycji i cała szkoła wiedziała, że spośród wszystkich tego rodzaju młodych nauczycieli oni właśnie ma największe osiągnięcia. Część zarobionych pieniędzy po raz pierwszy przeznaczył na zaspokojenie własnych pragnień, choć i w tym wypadku najmniej myślał o sobie. Poparła go najstarsza z czarnych sióstr i oto na początku nowego roku wprowadził się do pokoju Jumby.

Jumbo wyruszył przed Gwiazdką, a Jons odprowadził go na dworzec.

Wieczór był zimny i bezgwiezdny, padał sypki śnieg i osiadał jak szron na szaro obciągniętych kaskach. Grała pułkowa orkiestra, a dziarskie rytmy marsza odbijały się echem od budynku. Ludzie już nie wiwatowali. Stali na ulicach cisi i poważni, spoglądając w milczeniu na młodociane twarze przysłonięte kaskami oraz na grzbiety pochylone pod ciężarem tornistrów.

Jumbo szedł pochylony, a oczy jego ukryte za oblepionymi śniegiem okularami były spokojne jak zawsze. — Oto i barwne życie, braciszku — powiedział — ale któż z nas kiedykolwiek marzył o tym, że ruszy do tańca w takich butach? Jednak idę chętnie. Powiedz to mojemu ojcu, jeśli go kiedykolwiek spotkasz. Uczyliśmy się dużo, doświadczyliśmy mało. Teraz, na uniwersytecie świata, otwarto nowy wydział i sam widzisz, ilu słuchaczy nań się tłoczy. Jest i nowy dziekan, braciszku, tyle że nikt go jeszcze nie widział. Ale zobaczymy, o jakie to egzaminy się zatroszczy.

Jumbo postał jeszcze chwilę w drzwiach przedziału. Był zupełnie odmieniony, poszarzały i poważny, stał się mężczyzną mogącym już następnego dnia wystrzeliwać śmierć ze swego karabinu. Nie czynił bohaterskich gestów ani też nie wyrzekł ostatnich wiekopomnych słów. Był skromnym synem mało znaczącego ojca. — Chciałbym, braciszku, żebyś dostał moją budę — powiedział. — Dopilnuj, żeby się to udało. Nie życzyłbym sobie, żeby wprowadził się tam jakiś pobrzękujący szablą Teuton i poprzybijał do ściany podobizny bohaterów.

I jeszcze jedno, braciszku: nie zapomnij, co pan von Balk mówił o nawozie na trzydziestu morgach. Słyszysz? Przyglądałem ci się przez kilka lat, od owej bójki z chłopcem od piekarza począwszy. Niezbyt wiele wiem o ludziach i o ich drogach, ale przecież wydaje mi się, że jednego przede wszystkim powinieneś się wystrzegać, tego co ja nazywam „koniecznością“. Rozumiesz? Wyprowadzania wszystkiego z idei i poddawania się przekonaniu, że istniejemy po to na świecie, by urzeczywistniać idee. Nie wierzę, braciszku, że po to właśnie istniejemy.

Sądzę, że jesteśmy tu po to, by wypełniać codzienne obowiązki. Żeby wykonywać je tak, abyśmy z tego co zbieramy mogli oddać co nieco tym, którzy mają cięższą i gorzej płatną pracę.

Widzisz, wydaje mi się, że ten kto by wspomógł Erdmuthę — aby nie musiała całego dnia spędzać przy krosnach, lecz znalazła godzinkę na zabawę z małym Jonsem — przyczyniłby się tak samo do owej wielkiej sprawiedliwości jak i ten, który pisze o niej ogromną księgę.

199

Page 200: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

A może przyczyniłby się bardziej? Ten, który to robi, nie prawi kazań tak jak czynią to pastorzy, nie wydaje wyroków jak sędziowie, ale robi coś konkretnego. Obdziela chlebem, braciszku, ten zaś kto jest młynarzem albo piekarzem, nie rozdaje chleba. Młynarz czy też piekarz nie rozdają chleba, tylko na nim zarabiają. Zawsze o tym, braciszku, pamiętaj, że tylko chorzy mogą najeść się samą ideą. Że zwyczajne rzeczy są zawsze większe od skomplikowanych, że nakarmienie kogoś, napojenie, wyleczenie to i dziś rzeczy wielkie. Rozumiesz mnie?

Tak, Jons rozumiał.

— Małe, biedne wioski, braciszku — mówił Jumbo nabiwszy swą krótką fajkę — twój Sowiróg i wszystkie na ziemi Sowirogi są dla nas zaszczytnym polem działania. Nie są tak wspaniałe jak miasta, akuszer zaś to człowiek pośledniejszy niż lekarz chorób kobiecych, ale tytuł ten jest piękny i stary. Sięga niemal rajskich czasów i życzyłbym sobie, abym mógł go kiedyś posiadać. Ten kto wie, że każdego dnia rodzimy się na nowo, nie będzie się uskarżał, że ma za mało pracy.

A czy wiesz, ile na tej ziemi trzeba by zrobić, żebyśmy braciszku, nie musieli co rano i co wieczór rumienić się ze wstydu?

Jonsowi zdawało się, że wie.

Potem trębacz dał sygnał, Jumbo uścisnął Jonsowi rękę i wsiadł do wagonu. Jeszcze raz na chwilę ukazała się w oknie jego twarz, między dwoma młodocianymi uczniowskimi twarzami, spoza okrągłych okularów spojrzały na Jonsa oczy pełne głębokiej przenikliwości.

Wyglądało to tak, jakby Jons był odchodzącym, on zaś tym, który pozostaje. Można było w tym wzroku wyczytać, że Jumbie wszystko jedno, dokąd ich teraz wiozą i gdzie ich wysadzą, że jedynie ważne jest to, iż powiedział, co miał do powiedzenia.

Cóż jednak mogło pomóc mówienie? Niemal od dwóch tysiącleci przemawiano ze wszystkich ambon, tronów i uczelnianych katedr, mówiono najcudowniejsze rzeczy, ale głodni nie nasycili się tym, a nad gorejącą ziemią przechodziła wojna za wojną. Temu zaś, który z powagą w oczach pod szerokim czołem stał koło wagonów, nic nie trzeba było mówić. Wystarczyłoby tylko zawołać: „Chodź, bracie!

Chodź z nami i pomagaj ubogim!“ Poszedłby przez góry i doliny, jakby go skrzydła niosły, jakby był napędzany sprężyną. Poszedłby, oddany szlachetnemu posłannictwu, gdyż był dzieckiem mielerza, gdzie wypalano węgiel i gdzie czytano starą Księgę, w której była mowa o soli i o winnicy Pana.

— Trzydzieści morgów, Jons! — zawołał Jumbo, kiedy koła zaczęły się już toczyć. — Nie świat cały, ale trzydzieści morgów! Słyszysz?

Jons wymachiwał ręką i biegł koło pociągu z twarzą wykrzywioną bólem i niemal odmienioną nagłym, gwałtownym i wielkim cierpieniem.

Teraz mieszkał w pokoju Jumby i czasem wydawało mu się, że przejął już jego testament. Przez długi, ciemny korytarz odgłosy życia stancji dochodziły tu na kształt dalekiego

200

Page 201: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

poszumu lasu, a własne życie wydawało mu się snem śnionym o poranku, tuż przed przebudzeniem.

Książki Jumby patrzyły na niego z powagą i kiedy brał je do ręki, zdawało mu się, że słyszy głos tego, który odszedł — głos upominający, by nie żądał zbyt wiele. Nigdy, przenigdy nie zapomni o tych dobrych cichych drogowskazach swojego zarania.

Dwa razy tygodniowo, gdy już się ściemniało, brał od szewca, swego przyjaciela, stary, rozchybotany dziecinny wózek — który wydobył był z piwnicy i pomalował na szaro — i szedł z nim do magazynów drewna i węgla, które ciągnęły się wzdłuż szyn towarowego dworca.

Wózek stanowił cenną własność, jako że mając ogumione koła poruszał się bezgłośnie, a że Jons dawno już odkrył, iż sprawiedliwości brakuje nie tylko na roli, nie odczuwał wyrzutów sumienia z tego powodu, że przynależał do milczącego grona tych, co nocami kradli węgiel z wielkich składowisk. Zajęcie to było uciążliwe i niebezpieczne, a odbywało się według niepisanych reguł bitewnych, w nieustannej, cichej walce ze strażnikami. Nie zawsze też wieńczył je sukces.

Za to jakże miło siedziało się potem przy piecu Jumby, ze stopami wyciągniętymi w stronę żaru, z którąś spośród jego książek na kolanach, z pamięcią o każdym słowie wypowiedzianym przez niego na pożegnanie. A jednak i w takich chwilach nachodził go niepokój, kiedy pomyślał, że wówczas kiedy on grzeje sobie stopy przy piecu, ojciec i Jumbo prawdopodobnie marzną, i mają rację ceniąc wyżej najprostsze działanie niż najbardziej zawikłane rozważania. Wkrótce i on znajdzie się obok nich, przestanie być kimś uprzywilejowanym, przestanie korzystać z losu odroczonego i wszystko, a wiec ogień, książki, milczenie i rozmyślania, stanie się na długo czymś nierzeczywistym.

Młyn będzie mełł i wszyscy odtąd będą musieli się przyglądać, czy miele on ziarno na chleb czy też kamienie.

Jonsowi niepotrzebne były przemówienia w auli, upominania ani zaklęcia. Nie był przyzwyczajony do słuchania kazań wygłaszanych przed przystąpieniem z siekierą do sągu drzewa.

A Jumbo maszerował dysząc pod ciężarem tornistra, karabinu, ładownic i saperki. Maszerował w zmarzniętych na kość butach, których załamania raniły mu stopy, maszerował z oszronionymi okularami, których nie był w stanie zdjąć zesztywniałymi palcami, maszerował przez zaśnieżone lasy i postrzelane wsie, ku horyzontowi, który był tak daleki, jakby znajdował się na innej planecie.

Ale maszerował. Kapitanem jego nie był żaden nadleśniczy, który by rozmawiał o rozległych lasach, ani żaden wybitny prawnik, który by go wypytywał o reformę kodeksu karnego. W ogóle nie miał kapitana, tylko niewysokiego, młodziutkiego porucznika, co to jeszcze niedawno był chorążym, zawsze podnieconego i wzburzonego zupaka, któremu uderzyła do głowy odpowiedzialność. Który nie umiał posługiwać się mapami i błądził. Który prawdopodobnie bez mrugnięcia powieką uderzyłby na nieprzyjacielską baterię, ale zbyt był młody, żeby dwustuosobowy oddział złożony z dzieci i starszych mężczyzn prowadzić przez bezkresny, zaśnieżony i lodem pokryty kraj do miejsca, gdzie również był tylko śnieg, lód i głód, a prawdopodobnie i śmierć.

201

Page 202: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

W oddziale było kilku takich, którzy chętnie by mu pomogli, a do nich należał i Jumbo. Pomogliby dyskretnie, zachowując ostrożność, żeby nie zaszkodzić świeżej godności porucznika. On jednak każdą wątpliwość i każdy ukradkowy uśmiech uważał za naruszenie wojennego prawa i cały niepohamowany gniew swoich osiemnastu lat kierował na niewinnych winowajców. — Jesteście studentem? — krzyczał wysokim, łamiącym się, chłopięcym głosem. — Studentem? Pić piwko i pojedynkować się, co?

I to nazywacie służeniem ojczyźnie? Mogę wam szepnąć, że ojczyzna wygląda inaczej! Tu nauczycie się tego na blachę, zrozumiano?

I maszerować się nauczycie, zrozumiano?

— Według rozkazu, panie poruczniku — odpowiedział z wolna Jumbo.

— A to ci mongolski, jajowaty łeb... — odezwał się niski, spokojny głos w jednym z tylnych szeregów. Śmiali się, ale Jumbo patrzył poważnie na tornister tego, który stał przed nim i pomyślał, że skoro tornister ten chwieje się w widoczny sposób, jakby noszący go był pijany, marsz wcale nie wypadnie tak dobrze, jak to sobie wyobraża porucznik.

Późnym popołudniem, kiedy rozpaliła się już za nimi niesamowita wieczorna zorza, koń porucznika poślizgnął się na oblodzonym zboczu, a że oficer był kiepskim jeźdźcem o niepewnej i słabej dłoni, a do tego nie uważał, potknięcie zakończyło się nieszczęśliwie: koń przekoziołkował i legł ze złamaną przednią nogą.

Porucznik zaczął kląć, sierżant zaś, cichy, spokojny człowiek, podszedł w ogólnym zamieszaniu do konia i zastrzelił go z pistoletu.

Tak skończyła się rola bóstwa. Kiedy stanęło się oko w oko na równym poziomie z tymi, na których się wrzeszczało, trudniej było już krzyczeć. Niełatwo też było maszerować w eleganckich oficerkach.

Komendanci placówek w na wpół zniszczonych wioskach na pytanie czy nie można by zdobyć gdzieś wierzchowego konia, znajdowali tylko pełen zdumienia uśmiech. Z lasów, które rozciągały się przed maszerującymi, unosiły się ciężkie, szare chmury i wysypywały góry śniegu na ich pochylone postacie. Kolumny rozciągały się i ani mróz, ani porucznik nie byli w stanie powypędzać wyczerpanych z rowów pełnych śniegu.

A Jumbo maszerował. Najpierw wśród wielu innych, potem wraz z nielicznymi, w końcu samotny. Nie było rozkazu, by się zatrzymać, on zaś swój cel znał lepiej niż porucznik. Czasami odpoczywał pod jakimś płotem, przy jakimś okopconym kominie i roznieciwszy ogienek, przy którym grzał nogi, czekał z fajką w ustach na kolumnę.

Nieraz nie odpoczywał, tylko maszerował do wsi, która była im przydzielona, i kiedy o zmroku wynurzały się ze śnieżnej zawiei obładowane cienie, stał przy wejściu do wioski i dołączał do pozostałych.

W tyle zostawali młodociani i ochotnicy, starsi szemrali, a Jumbo maszerował. Był cichym, poważnym mężczyzną, najbardziej niewzruszonym z całej kolumny, studentem nic nie

202

Page 203: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

wiedzącym o ojczyźnie, żołnierzem, który niezmordowanie maszerował na wschód, tak jakby to wytknięty cel stanowił Ural, albo i daleki Bajkał, albo brzeg Oceanu Wielkiego.

Dotarli do zgrupowania i natychmiast ruszyli dalej, by dokonać wielkiego okrążenia nieprzyjaciela. Byli drobniutką drzazgą jednej ze szprych żywego koła, które toczyło się przez lasy i błota. Padali setkami na skraju upiornych dróg, wyczerpani, oślepli, zamarznięci, padali mężczyźni i dzieciuchy, przełożeni i podwładni. A Jumbo maszerował. Ciągle jeszcze był z nim porucznik, znów na koniu, tyle że stał się cichszy, znacznie cichszy i kiedy jechał koło Jumby, spoglądał nań z boku, tak jakby miał ochotę porozmawiać z tym osobliwym człowiekiem, lecz jakby jednocześnie powstrzymywała go lękliwa nieśmiałość, granicząca ze strachem.

Rozmawiać zaczęli dopiero wówczas, kiedy legli pod wielkimi jodłami, na wpół przysypani śniegiem. Z prawa i z lewa leżało wiele milczących postaci. Atak czujnego przeciwnika uderzył w lasach z flanki. Był to atak niszczycielski, który starł lub rozproszył całe oddziały. I oto martwi i ranni leżeli skoszeni serią karabinu maszynowego, którego nawet nie zauważyli, a bój i pościg przeszedł po nich. W dali ginęły jego odgłosy.

Było tak cicho jak w kościele i pomiędzy wyniosłymi kolumnami jodeł widzieli błękitne, zimne nieba rumieniące się już dalekim blaskiem zachodu. Obsypane śniegiem gałęzie zwieszały się nisko, odgraniczając ich od światła, światła i życia. Żaden powiew nie poruszył jodłami, a kiedy z gałęzi obsypywał się bezszelestnie delikatny, śnieżny obłok, unieśli obaj głowy, żeby zobaczyć, czy nie nadchodzi jakiś człowiek albo zwierz. Nikt jednak nie przyszedł i nikt nie przyjdzie.

Inni już ucichli, a zanim nadejdzie ranek, ucichną i oni. Mieli postrzały brzucha.

Porucznik jęczał, Jumbo natomiast leżał spokojnie. Wsłuchiwał się w siebie, sprawdzając czy nic go nie boli, ale nie bolało. Rozważył wszystko, co było do rozważenia, zresztą nie było tego dużo, i wiedział co trzeba zrobić, zanim dłonie w grubych rękawiczkach nie stracą czucia. Powoli, bardzo powoli wymacał łopatkę. Mógł jeszcze odpiąć sprzączki. Potem zaczął narzucać śnieg na nogi, Wystarczały lekkie obroty trzymanej w dłoni łopatki. Śniegu było tyle, że dostateczne były takie niewielkie ruchy. W tym kraju nie brak śniegu, więc dlaczego miałoby się marznąć umierając?

— Poruczniku — powiedział cicho. Nieistotne reguły szacunku stały się dlań całkiem nieważne.

— Tak — odpowiedział jękliwy głos.

— Poruczniku, oto łopatka.. tutaj... koło twojej prawej dłoni. Narzuć na siebie śniegu, nie będziesz marzł.

Porucznik nie wziął łopatki. Ocknął się jednak zapewne, bo po chwili powiedział: — Tykacie mnie, Jumbo? — W głosie nie brzmiał wyrzut, lecz jakaś dziecięca ciekawość.

— Tak jest, mały poruczniku — powiedział Jumbo.

Jutro rano nie będziemy już do siebie mówili „per pan“. Dlaczegóż by więc nie zaraz?

203

Page 204: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Porucznik milczał przez chwilę i wpatrywał się w wierzchołki jodeł.

— Sądzisz, że nikt nie przyjdzie? — zapytał.

— Nikt. Jesteśmy dwoma nędznymi rozbójnikami, mały poruczniku, i pora zapomnieć o wszystkich ziemskich urazach.

— Nie byłem dla ciebie dobry — powiedział po chwili porucznik, ale Jumbo tylko się uśmiechnął. — Teraz możesz zrobić coś dobrego, coś bardzo dobrego dla nas obu — odparł. — Wyciągnij prawą rękę, ostrożnie, tak... spróbuj odpiąć manierkę... zawsze byłem oszczędny i pełna jest rumu... tak, oto dobry uczynek, poruczniku, bardzo dobry uczynek. Dostaniesz pierwszy łyk, tylko nie rozlej, słyszysz?

Porucznik ujął manierkę drżącymi palcami i jeszcze raz obrócił oczy ku wyniosłym jodłom. — Mówią — wyszeptał po chwili — że przy postrzałach w brzuch każdy łyk to śmierć...

— Owszem, tak mówią, ale czy nie należałoby wyjść śmierci naprzeciw, mały poruczniku? Lecz jeśli nie chcesz umierać, nie pij.

Porucznik jednak już pił długimi łykami. Potem oddał manierkę i westchnął głęboko jakby uszczęśliwiony. — A widzisz? — powiedział Jumbo.

Jumbo też wypił, a potem długo i ostrożnie manipulował coś rękami.

Dobrze być dokładnym człowiekiem i mieć pod ręką wszystko, czego się potrzebuje.

— Palisz, Jumbo? — zapytał porucznik zdziwiony.

— Fajeczkę, poruczniku, jeśli chcesz, dostaniesz połówkę.

W wielkim lesie było cicho i pięknie. Zapadał zmrok, a w dali, zupełnie daleko, grzmiały armaty. Było ciepło w nogi, zmęczone oczy zasnuwały się delikatną, czerwoną mgiełką. Mały porucznik rozpłakał się cicho niby zbłąkane dziecko, więc Jumbo zaczął szukać lewą dłonią jego ręki.

— Nie powinieneś, poruczniku — rzekł pocieszając go.

— Nic to nie pomoże, a najwyżej zwabi wilki. I ze względu na naramienniki nie powinieneś. Widzisz, ja zwykły student, syn restauratora, mógłbym to robić, ale ty nie powinieneś. Musisz dawać przykład, poruczniku, nawet jeśli nikt poza mną nie słyszy ciebie.

Słucha cię jednak cała armia. Słyszy ponad lasami, a pułkownik unosi brwi i mówi do adiutanta: „Czyżbyśmy tam w lesie mieli dzieci? Nie mogę w to uwierzyć... Niech pan tam pojedzie, Schulenburg i zobaczy, co się dzieje“. A Schulenburg jedzie i wraca. „To taki mały porucznik, panie pułkowniku, leży w lesie i płacze, panie pułkowniku“. „Ależ to niemożliwe, Schulenburg“, mówi pułkownik.

„Wykluczone, Schulenburg, absolutnie wykluczone. Nie słyszałem o poruczniku, który by leżał w lesie i płakał. To na pewno jeden z ochotników, jakiś student, słuchacz pierwszego

204

Page 205: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

semestru. Proszę jeszcze raz pojechać, Schulenburg, i sprawdzić.“ Tak więc nie można płakać, prawda?

Porucznik ucichł i wziął manierkę, którą podał mu Jumbo. — Osiemnaście lat, Jumbo — powiedział po chwili. — Czy to nie za wcześnie?

— Co to jest za wcześnie, a co za późno? — odrzekł Jumbo. — Kiedy wzejdzie słońce, wszystko to nie będzie miało dla nas żadnego znaczenia.

Pogrążył się w myślach i przez chwilę istniał tylko dla siebie. Z całą resztą nie było najgorzej. Żałował tylko Jonsa, małego brata, który siedzi teraz przy piecu i rozmyśla o sprawiedliwości. Niejedno jeszcze trzeba by mu było powiedzieć o całej ogromnej arenie świata i wielkiej przed nią poczekalni. Ale i Jons posiada już swój bilet wstępu i odnajdzie swoje miejsce... Tak, przez kilka lat pobyłby chętnie wiejskim lekarzem... bryczką zaprzężoną w konia przez ciche drogi... ponad cichymi drogami niesie się czysty głos dzwonów... to zapewne jakaś pieśń, ale tu nie ma żadnych dzwonów, tylko huczą armaty... ultima ratio regis... tak, tak i na królów przyjdzie kiedyś taka godzina.

Ocknął się, kiedy porucznik zaczął cicho śpiewać, niby zasypiające dziecko. „Fridericus rex... nasz król i bohater...“ Ostrożnie obrócił głowę na bok i w gęstym mroku zobaczył małą, bladą twarz z zamkniętymi oczami. Z wyniosłych drzew obsypał się śnieg, kask obsunął mu się na czoło, płaski łańcuszek połyskiwał, a wysoki, obciągnięty szarym płótnem szpic wystawał pod dziwnym kątem spod śniegu.

„Tak więc to wygląda“, rozmyślał Jumbo. Gdyby teraz zjawił się tu jakiś sprawozdawca wojenny, mógłby napisać cudowny artykuł.

„Zbratani w obliczu śmierci“, albo coś w tym rodzaju. Wokół ust przemknął dawny, drwiący uśmieszek i zaraz zamarł. Napił się jesz cze raz i ponownie nabił krótką fajkę. Zanim małe, błękitne obłoczki wzniosły się w mroźnym powietrzu, zmęczył się niesamowicie.

Popatrz no, wśród ośnieżonych wierzchołków rozbłysły już gwiazdy.

Małe, srebrzyste punkciki. Nadejdzie zimna noc, miłosiernie zimna noc. Jutro nie będzie już maszerowania. Namaszerowałeś się, Jumbo.

Wszystko wykute na blachę, prawda, mały poruczniku?

Porucznik ciągle śpiewał, ciągle tę samą pieśń, a ciche słowa rozbrzmiewały ostrym rytmem i płynęły przez las jak spieszne uderzenia młotka. Jakby ktoś opukiwał zmrożone drzewa sprawdzając pnie, które chciał zrąbać. Jakiś leśniczy lub węglarz.

Potem pieśń nagle zamilkła jakby ucięta nożem i porucznik uniósł głowę. Kask obsunął mu się na oczy i nadał jego twarzy wygląd przerażającej maski. — Studencie — powiedział wyraźnym głosem.

— Panie poruczniku!

— Studencie, tu się maszeruje, zrozumiano? Twardo się maszeruje, studencie!

205

Page 206: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

— Według rozkazu, panie poruczniku!

Głowa opadła. Płaski łańcuszek połyskiwał, w mroku rzucanym przez jodły z wolna rozpościerała się śmiertelna cisza.

Jumbo dygotał. Naraz od łopatek przeniknął go łagodny, lodowaty dreszcz i zatracił się w zmartwiałych stopach. — Exitus — wymamrotał.

— Tak mówią wielcy lekarze... — Wypił resztkę z manierki i wypuścił ją z dłoni. Palce już go nie słuchały, choć wydawało mu się, że są ciepłe. Wszystko było ciepłe. Stopy i dłonie, i korpus, w którym kołatało jeszcze serce, jak kiedyś stukał węglarz opukujący pnie. Nie jest tak źle, jak zawsze twierdzili. Wszystko co twierdzili było fałszywe, i to też. Twierdzi...li, na śmierć za...pę...dzili... Mowa pełna jest dziwnych słów. Nad tym też za mało się zastanawiał. Zbyt wiele pił i za mało myślał... Ojcu będzie źle. Akurat na Gwiazdkę... a może już minęła? Cicha noc, święta noc... tak to jest, można by powiedzieć, że zrobili z tej ziemi świętą ziemię. Jons też jej nie poruszy. Nikt...

trzydzieści morgów, braciszku, słyszysz? Trzydzieści morgów...

Zasnął cicho, bez bólu. Oczy zamknęły się i ostatnim znużonym spojrzeniem dostrzegł wysoko gwiazdy, jakby wyhaftowane na czarnym baldachimie rozpiętym nad łóżkiem. Palcami obejmował swą fajeczkę.

Nad ranem śnieg zaczął padać bezgłośnymi i spływającymi prosto wielkimi płatkami. Pokrył szare płaszcze i rozwarte oczy, a około południa można już było dostrzec tylko szpic kasku małego porucznika.

Nie wystawał ze śniegu pionowo, lecz był pochylony pod ostrym kątem do przodu. Jak palec ludzkiej dłoni wskazujący konary jodeł, albo jeszcze wyżej, gwiazdę, która świeciła nocą i dawno już zgasła.

18

O śmierci Jumby Jons dowiedział się dopiero na początku wiosny. Rodzice Jumby wcześniej też nic nie wiedzieli. Zabitych odnaleziono podczas wiosennych roztopów. Wieść dotarła do Jonsa przez wydrukowany nekrolog opatrzony Żelaznym Krzyżem, a już następnego wieczora ktoś zapukał cicho do drzwi. Na progu stał stary mężczyzna w przyciasnym surducie i z wyświechtanym cylindrem w ręku. Nosił okulary, jak Jumbo, ale oczy nimi przysłonięte były mętne i podkreślone czerwonymi żyłkami, jak oczy każdego opoja. Był to ojciec Jumby, restaurator.

Stał przez chwilę na progu, jakby oślepił go blask lampy i spoza okularów patrzył na Jonsa i na liczne książki u ścian. W tchnącej prowincjonalizmem, ociężałej postaci przybysza było coś wstrząsającego. Coś, co przypominało bogatego człowieka, który stał się biedakiem i chodzi po prośbie od drzwi do drzwi. — Tak, to ja — powiedział. — Nareszcie go znaleźli.

Jons pomógł mu zdjąć płaszcz i podprowadził go do wytartej kanapy. „A więc to prawda“, pomyślał. „Teraz już na pewno prawda.“ Pan Eschment wytarł okulary wielką, kraciastą

206

Page 207: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

chustką, ale zapomniał założyć. Trzymał je w drżących dłoniach i wpatrywał się w Jonsa. — Leżał obok porucznika — powiedział — i trzymał w ręku fajkę. Za dużo palił, panie Jons, ale w tamtych ciężkich chwilach zapewne dobrze mu to zrobiło.

Jons skinął głową, a wielki, beznadziejny ból ścisnął mu krtań.

— Nie napisali, jaki miał postrzał — ciągnął Eschment — a zresztą możliwe, że nie dało się już tego rozpoznać. W tamtym ogromnym lesie z wysokimi jodłami poległo ich wielu. Myślę, że zamarzł, a mówią, że to dobra śmierć. Przysłali mi wszystko, co miał przy sobie, także portfel, w którym była kartka, że ma pan, panie Jons, otrzymać jego książki. Dlatego właśnie przyjechałem.

Włożył okulary i popatrzył na nieme rzędy tomów. — Nie wiem — kontynuował — czy przydadzą się panu na wiele, gdyż kiedyś chciał być pastorem, jednak jestem pewny, że je pan uszanuje. Wysoko pana cenił, panie Jons, niezwykle wysoko. Kiedy przebywał w domu, rozmawiał niewiele, ale o panu mówił często.

Jons skinął. Po twarzy spływały mu łzy i tamtego starego człowieka widział jak przez mgłę.

— Nie uskarżam się — mówił Eschment — a i pan nie powinien płakać. Nie uskarżam się. Cesarzowi powinniśmy oddać co cesarskie.

Tak napisano i zawsze trzymaliśmy się tego. Syn mógł o tym myśleć co innego, ale nie dawał tego po sobie poznać. Był dobrym żołnierzem i padł koło swego porucznika.

— Kiedyś będziemy potrzebowali czegoś więcej niż dobrych żołnierzy — powiedział w końcu Jons — a wówczas go zabraknie.

— Będą inni, panie Jons. Na przykład pan. Z głębokiego zdroju zawsze płynie woda. Nie powinniśmy się uskarżać, a on... był dobrym synem, panie Jons.

Jons znowu skinął.

— Zawsze myślał, że nie wiem, iż nie chce zostać pastorem. Miałem o tym nie wiedzieć. Był jednym z tych, którzy nie chcą ranić duszy, panie Jons, a tacy trafiają się rzadko. Takim rodzicom bardzo rzadko... Ja jednak wiedziałem już od dawna. Wpierw się martwiłem, gdyż myślałem, że będzie się za mnie modlił. Nieraz potrzeba modlić się za mnie.

— Zapewne i za nas wszystkich — powiedział Jons.

— Tak, ale potem nie martwiłem się już. Chciałem tylko, żeby on był szczęśliwy. Ale on nie był szczęśliwy, panie Jons.

— Zbyt był mądry, panie Eschment. Dostrzegał zbyt wiele. Znał śmierć i inne sprawy. Był dzielny, przyjacielski i łagodny, ale nie był szczęśliwy.

— Tak, nie był szczęśliwy i dlatego pił co nieco. Nie zbyt dużo, tylko tyle, żeby sól smakowała łagodniej. Rozumie pan, panie Jons?

Jons dobrze rozumiał.

207

Page 208: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

— Sól tej ziemi. I mnie ona paliła, ja zaś nie potrafiłem nic więcej, tylko pić. On potrafił więcej. Chciał ją wywarzyć, panie Jons. To są jego słowa: „Wywarzyć sól ziemi“... Myślę, że był to szczytny zamiar.

— Był to zamiar osuszenia wielu łez, panie Eschment.

— Tak, tak, szczytny zamiar... Taki był też zamiar Zbawiciela i dawne to czasy, kiedy się zaczęło. Sądzi pan, panie Jons, że uporają się z tym kiedykolwiek?

Nie, tego się Jons nie spodziewa, myśli jednak, że żaden człowiek na ziemi nie okaże się dość szlachetny czy wielki, jeśli nie dołoży do tego ręki.

— On przecież dołożył, panie Jons?

— A któż inny, jeśli nie on? Jeśli o mnie idzie, też to uczynił.

Przybyłem tu z lasu jak ptak, który wypadł z gniazda. I żyłem właśnie pod jego skrzydłami, panie Eschment. Rozumie pan? Pod jego skrzydłami...

— Tak, tak — powiedział restaurator w zamyśleniu.

Może i ja dlatego tu przyjechałem. Czyż jeśli padnie jeden ze strażników Syjonu, nie jest dobrze, iż zjawia się zaraz następny?

Zastępca? By miasto było strzeżone, by nie zabrakło owej ręki, która wywarzy sól? Nie jest chyba głupotą myśleć w ten sposób?

Jons długo wpatrywał się w niego. — Po roku i ja wyruszę — powiedział potem cicho.

— Tak, wiem. Pójdzie pan, ale pan wróci. Wiem, że pan wróci.

Powiedziałem, że się nie uskarżam, ale powiedziałem tak dlatego, iż wierzę, że będzie nadal żył w panu. Dla niego był pan jak syn, panie Jons. Słyszy pan?

On sam stanowił tylko określony kształt, pan też nie jest niczym więcej, ale przecież nie chce pan chyba, by w owym wielkim lesie pozostało to, co w tym kształcie było zawarte. Nie zechciałby pan tego przejąć, panie Jons?

Oczy mówiącego nie były już oczami pijaka, skromnego restauratora z małego miasteczka, nie były też oczami ojca, który zdruzgotany wizerunek syna chciałby zastąpić innym. Teraz były to oczy Jumby, poważne i pełne utajonej troskliwości. Oczy, które dawno już zrezygnowały z tego, co ludzie nazywali szczęściem, które nie oglądały się na nic innego poza tym, co nazywano „trzydziestoma morgami“.

Które spoczęły na niewielkim skrawku ziemi, do którego należało dołożyć ręki, aby zginęło trochę tego, co było niesprawiedliwością, cierpieniem, nienawiścią i przemocą.

— Chcę to przejąć — powiedział Jons. — Był moim nauczycielem i na zawsze chcę pozostać jego uczniem.

208

Page 209: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Pan Eschment kiwnął głową. — Tak więc nie przybyłem tu na darmo — powiedział. — Modliłem się wiele, zanim tu przyszedłem... pan zapewne wie, że dużo się modlę... i oto Bóg mnie wysłuchał. Prości ludzie, tacy jak ja, mają niewiele ponad modlitwę i to tutaj... proszę mi wybaczyć, panie Jons...

Wydobył z surduta małą, płaską butelkę, odwrócił się nieznacznie i zaczął pić. Nie był zmieszany, nie ukrywał tego swojego grzechu, a kiedy wypił i schował butelkę, wyglądał tak, jakby był tylko zapiął guzik kamizelki albo uładził coś innego.

— Teraz życie się już skończyło — powiedział i wstał ociężale. — Są bowiem ojcowie, dla których kończy się ono wówczas, gdy kończy się dla syna. Ale cokolwiek się jeszcze wydarzy, będzie mi lżej, panie Jons, jeśli pomyślę o panu. Całemu krajowi byłoby lżej, panie Jons, gdyby wszyscy mogli tak myśleć. O następcy, który niczego nie zaniedba. Wielu jest takich następców, panie Jons.

Podszedł do rzędów książek i kroczył z wolna przed nimi, wodząc delikatnie prawicą po okładkach. — Sól... — powiedział cicho — wszystko dla tej soli, ale czy pozwoli pan, że wezmę tę? — Odwracał kartki Nowego Testamentu, a Jons zauważył, że marginesy niewielkich stronic zawierały wiele uwag Jumby i pokryte były jego drobnym pismem.

— Powinien pan wziąć, co tylko pan zechce — odrzekł Jons.

Restaurator pokręcił głową. — Książki nie są pamiątkami — powiedział.

— Szkoda ich na to. Książki zawsze uznawałem za oręż, za lek, a oręż i leki nie powinny tkwić w szafie... Zostań pan zdrów, panie Jons. Niech pan wyruszy i wróci. Cieszę się, że tu przybyłem... tutaj mieszkał on...

Jons pomógł mu wdziać płaszcz i podał cylinder.

— Pan też nie jest szczęśliwym człowiekiem — powiedział na progu Eschment. — Widzę to. Ale ten kto chce pracować, by choćby po tysiącu lat ludzie byli szczęśliwi, szczęśliwsi niż dzisiaj, nie może nim być. Myśli pan, panie Jons, że apostołowie byli szczęśliwi?

Jons nigdy się nad tym nie zastanawiał, ale powiedział, że chyba nie byli.

Pan Eschment skinął głową. — Nawet pijacy nie są szczęśliwi — powiedział zadumany i ruszył w na wpół ciemny korytarz.

I tak zatarło się wszystko widome, co pozostało po Jumbie. Tym niedostrzegalnym, wśród czego Jons zaczął teraz żyć, były książki Jumby, echo rozmów, jego uśmiech i dym fajeczki. Nikt mu nie musiał mówić, ile już stracił, jednak zdawało się, że dopiero ta śmierć mu to uprzytomniła. Głos umarłych jest zawsze głosem najwyższej przestrogi. Zawiera się ona w rękach, które nie mogą się już poruszać, lecz o których się wie, że chciałyby się poruszyć. Jons sądził, że Jumbie śmierć nie wydała się nazbyt gorzka, że oczami pełnymi wczesnej mądrości ogarnął i ów obcy las, wyniosłe drzewa, śnieg, słońce i gwiazdy. Często przeciwstawiał się ludziom, ich poglądom, uczynkom, czynił to z pasją, a nawet z gniewem, jednak nigdy nie przeciwstawił się naturze. Ten zaś, kto by przeciwstawiał się śmierci, musiałby przeciwstawić się również życiu, a nawet samemu faktowi narodzenia. Tego Jumbo

209

Page 210: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

nigdy nie czynił. Opierał się tylko wówczas, kiedy różnym sprawom nadawano inne nazwy, kiedy przypisywano je na przykład Bogu. Nie był szczęśliwy. Zapewne nie był i tam, leżąc pod wysokimi drzewami. Szczęśliwe są tylko dzieci i błaźni, a i to nie zawsze. Jumbo zaś był mądry. Mądry i dzielny, a to było tym, czego większość ludzi nie osiąga przeżywając choćby i siedemdziesiąt lat. Nie wywarzył soli ziemi, ale pokazał, że po to warto żyć.

Kiedy Jons przyjechał do domu na wielkanocne wakacje, ojciec otrzymał pierwszy urlop, cały zaś Sowiróg odbudowywał domy.

Cegły i drewno zwieźli w zimie i chociaż brakowało mężczyzn, robota postępowała szparko. A że uratowali bydło i większą część dobytku, nie rozpaczali zbytnio nad przeszłością. Przodkowie ich też nie posiadali więcej niźli dach nad głową oraz stada i niewiele więcej pragnęli. Jakub, jak dawniej, sypiał przy mielerzu, dniem jednak przebywał we wsi. Siedział z Jonsem na dachu i pokrywał go trzciną. Był jeszcze bardziej milczący niż zazwyczaj, a twarz miał nieco zmienioną przez wąską, białą bliznę, biegnącą od policzka do lewego ucha. Stał się też smuklejszy i jakby jeszcze bardziej surowy. Powiedział do Jonsa, że po co miałby o tym pisać. Zadraśnięto go tylko bagnetem i nawet nie opuścił oddziału.

Od czasu do czasu udzielał Jonsowi rad, jak ma się zachowywać, gdy pójdzie na wojnę. Mówił jak dbać o stopy, że trzeba pamiętać, by sznurek zapalnika ręcznego granatu nie zwisał z trzcionka, szczególnie wówczas, gdy przechodzi się przez zasieki. I żeby się nie dziwił, że oficerowie tak dużo piją. W ogóle nie powinien się dziwić niczemu. Wojna, to zupełnie inny świat. On zaś niechaj zawsze pamięta, że jest ona czymś, co przeminie, a wówczas trzeba będzie znów przyłożyć rękę do poprzedniego dzieła.

Tymczasem mocowali pęczki trzciny i patrzyli na jezioro, które błękitne i chłodne rozciągało się Wśród lasów.

Kiedy usiedli wieczorem przy wygasłym mielerzu, Jakub zapytał, co Jons będzie robił po wojnie. Nigdy nie był tego ciekawy, i Jonsa ogarnął lęk. Zrozumiał, że zmienił się świat i że owa wielka przemiana objęła również ojca. Że ogarnęło go poczucie niepewności i tymczasowości chwili, że zaistniała konieczność mówienia o przyszłości, gdyż nie było się pewnym, czy sposobność jeszcze raz się nadarzy, jeśli przeminie właśnie ta minuta. Przedtem całą przyszłość stanowił mielerz i wiedziało się, że będzie się on żarzył, póki nie zaniedba się obowiązku. Teraz mielerz jest martwy i zamiast o drewnie i węglu trzeba mówić o ludziach.

Jons odrzekł, że jeszcze nie wie, ale prawdopodobnie będzie wiejskim lekarzem w Sowirogu. Lekarzem dla okolicznych wsi, dla leśników i drwali, dla rybaków i pasterzy. Nie wie jeszcze dokładnie, gdyż wiąże się z tym coś, co go gnębi, to mianowicie, że jeśli się temu odda, krąg jego życia zostanie ograniczony. Że żyjąc tutaj, nie zdoła poruszyć świata i nie zaprowadzi sprawiedliwości na roli. Nie wie wprawdzie, czy w ogóle można tego dokonać, a Jumbo i pan von Balk zgoła w to nie wierzyli. Jeśli i on sam dostrzeże, iż jest to omen, że świat jest nazbyt wielki, by coś takiego można osiągnąć, nie będzie gonił za tym złudzeniem i raczej zdecyduje się żyć dla tuzina wsi, zamiast dla całego świata.

Jakub spoglądał przed siebie w milczeniu. — Po wojnie — powiedział następnie — będziesz wiedział więcej. Po wojnie staniesz się też bardziej pokorny. Poczekaj więc do tej pory.

Wieczorem jeszcze raz ujął Jonsa za rękę. — Zawsze byliśmy szarymi ludźmi — powiedział — i na to, by ogrodzić nasze obejście nie potrzebowaliśmy dużo drewna. Lecz mimo to sądzę,

210

Page 211: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

że takie życie jak dziadka nie było stracone. Padł, ale i cesarz upadnie. Myślę, że upadnie, zaś o dziadku będzie się mówiło lepiej niż o cesarzu. Nie martw się, Jons, że będziesz miał tylko kilka wsi. Na imię masz Ehrenreich, a nie Ruhmesreich11 i chyba nie sądzisz, że w drewnianym kubeczku nie zmieści się tyle samo miłości co w srebrnym kielichu.

Nie rozmawiali więcej o przyszłości. Wieczorami Jakub nie przesiadywał już na progu, jak ongiś, milcząco, z rękami zaplecionymi wokół kolan lub z Księgą w dłoniach, ale naprawiał sieci, o które od śmierci dziadka nikt się nie troszczył, albo poprawiał płot czy też obsadzał siekierkę na nowym stylisku. Nawet Christean zauważył tę jego ruchliwość, ale nie mówili o tym. Nie wiedzieli, czy to wojna tak przeobraża ludzi, że stają się niespokojni. Wiedzieli jedynie, że ich zmienia.

Jakub musiał wyruszyć w Wielki Piątek wieczorem i podczas ostatniej nocy, kiedy Jons i Christean już spali, przyszedł jeszcze raz od mielerza, wstąpił po cichu do domu i otworzył drzwi alkowy, w której samotnie zamieszkiwała Marta. Wróciła późno od bielenia płótna i z otwartymi oczami leżała na szerokim łóżku. — Nie chcę mieć już więcej dzieci — powiedziała ponuro nie podnosząc się.

On jednak pokręcił głową. — Nie przyszedłem tu z myślą o dziecku — powiedział i zdjął ubranie. Kiedy już legł obok niej, ramiona założywszy pod głowę, wszystko wydawało mu się takie jak przed trzydziestu laty: woń świeżego drzewa i bielizny, okienko za którym lśnią gwiazdy, a u boku oddech drugiego człowieka. Nie było zapachu dymu, nie szeleściła ściółka z liści, nie było słychać cichego szumu lasu. Było tak, jak na obcej kwaterze na wojnie.

Oddech rozlegający się obok był cichy jak oddech śpiącej i Jakub jeszcze raz przypomniał sobie swoje własne postępowanie w ciągu wszystkich minionych dni. Pomyślał, że nie ma na tej ziemi większej obcości niż obcość między dwojgiem ludzi posługujących się tym samym językiem. — Nie przyszedłem tu z myślą o dziecku — rozpoczął w końcu — przychodzę po odrobinę spokoju, zanim znów odejdę.

Oddech jej nie stał się ani szybszy, ani wolniejszy. — Pokój to sprawa cesarza — odparła wreszcie.

— Nie taki pokój mam na myśli. Chcę tylko powiedzieć, że wiele rzeczy robiłem niesłusznie. Można być posłusznym Bogu, a jednocześnie być przykrym dla ludzi.

— Tak, rzeczywiście, można.

— Można też nie słuchać Boga i tak samo dotykać innych. Nieraz nie ma żadnego pomostu między światem bożym a ludzkim światem.

— Dla mnie taki pomost nigdy nie istniał.

— Tak, bo zawsze byłaś jak owa kobieta z bajki, która żądała zbyt wiele. Ja zaś nie byłem tym, który mógł był ci to dać. Mogłem ci dać tylko niedużo i taka była moja wina. Kiedy za mnie wychodziłaś, myślałaś, że będę królem, ale gdy opadły szaty, okazało się, że jestem tylko węglarzem.

— I odziany byłeś tylko węglarzem — powiedziała.11 Ruhmesreich — bogaty, zasobny w sławę [przyp. tłum.].

211

Page 212: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Byłeś dobrym węglarzem, ale mnie nic z tego nie przyszło. Do weselnego dnia byłeś dumnym mężczyzną, ale potem stałeś się pokorny.

Byłeś jak człowiek, który nosi niewłaściwe nazwisko.

Długo się zastanawiał, a potem potrząsnął głową. — Nigdy nie obiecywałem, że będę wielki — powiedział wreszcie. — To tylko tak wyglądało, gdy starałem się o ciebie. Dla mnie kimś wielkim byłaś ty. A kiedy cię już posiadłem, chciałem mieć dzieci i zbożny dom. Ty jednak nie chciałaś ani dzieci, ani Biblii. Chciałaś mieć książęta, a nie wiedziałaś, że matka powinna być pokorna.

— Tam, gdzie się urodziłam, ludzie nie są podobni do wikliny.

— Bóg zgina nie tylko wiklinę, ale i inne drzewa...

Wszystko to jednak już się stało i nie wróci. Chcę ci powiedzieć, że to gospodarstwo otrzyma kiedyś Jons, twój wnuk. Tak postanowiłem.

Zadbałem też o innych, choć niewiele jest tego, co mam do dania.

Podniosła się teraz i spojrzała na niego. W mroku alkowy dostrzegł białą plamę twarzy. — A Jons, twój syn? — zapytała.

— Jutro powiem mu o tym i wiem, że będzie zadowolony. Chce zostać lekarzem i żyć tutaj, a nie jest z takich, którzy chcieliby cokolwiek posiadać. Jest z tych, którzy chcą dawać. Ma to, co ty nazwałabyś sercem węglarza.

— A ja? Mam więc żyć pod wspólnym dachem z tamtą z „Biednej Grzesznicy“?

— Wszyscy żyjemy pod wspólnym dachem. Ty jednak dostaniesz inny dach. Wzniosą go dla ciebie. Będzie niski, ale i ty staniesz się mniejsza, gdy nadejdzie starość. Będą dbać o ciebie. Zapomną, że uderzyłaś wówczas, kiedy powinnaś była pogłaskać.

Znów się położyła i nie odezwała się więcej. Gwiazdy przesunęły się w kwadraciku okna, schowały się za krzyżem futryny, wyłoniły się znów i znikły na dobre. Wskazówka niebieskiego zegara przesuwała się wolno, a Jakub przyglądał się temu. Nie wiedział, czy niewiasta leżąca obok śpi, a zresztą niepotrzebna była mu taka świadomość.

Z tego co rzekł, nie był zadowolony, gdyż nie odnalazł, czego szukał i co chciał z sobą zabrać. Usiłowania ludzkie zawsze są niedoskonałe i chyba tylko Jons zrobi wszystko lepiej. Prostemu człowiekowi dziecko jest w stanie zbudować nawet drabinę wiodącą do nieba.

Zasypiał i znów się budził. Był to sen lekki i czujny, jakby śpiącemu nie wolno było przeoczyć żadnej z gwiazd wędrujących za oknem.

Kiedy obudził się o świtaniu, zauważył, że dłoń Marty leży koło jego dłoni tak blisko, że obie rozchodzą się i znów dotykają w rytmie oddechu. Nie poruszał się i patrzył na nie długo. Po oddechu Marty poznał, że śpi, miał więc czas zastanowić się nad tym, co też to zbliżenie mogło znaczyć. Jeśli się pytać, pryska każdy czar, więc nie zapyta nigdy.

212

Page 213: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Długo przyglądał się owej dłoni i znów stracił pewność, gdzie przebiega granica między obcością i oddaniem. Może dziadek Michał wiedział, czym było życie, może będzie to wiedział Jons. Jemu nie było to dane. Nie wiedział.

Jeśli Bóg jest wszechmocny, mógł spowodować, że dłoń pogrążona we śnie poruszyła się i legła obok drugiej dłoni. Co uczyni z tego przebudzony człowiek, nie jest rzeczą Boga.

Wstał po cichu, zgarnął odzienie i wyśliznął się z alkowy. Ubrał się obok wystygłego pieca i wyszedł przed drzwi. Słońce jeszcze nie wzeszło, tylko nad kościelnym wzgórzem stał czerwony blask, a wśród niego prężyła się sylwetka drzewka nazywanego „Zmarłym Pastorem“. Od jego śmierci minął właśnie rok.

Jons nigdy nie zapomni, jak to po południu ojciec wyszedł z domu, stanął we wrotach i zapatrzył się na wieś, jezioro i lasy. Był już gotowy do drogi, z tornistrem, w pasie i z karabinem. Jego szara postać nawet wyglądem przynależała do innego świata. Chodził jak zawsze, trzymał się jak zawsze, jedynie w oczach miał blask, jakiego Jons nigdy dotąd nie zauważył. Były tak przepełnione światłem, że aż promieniały, światłem, które pochodziło nie tylko od słońca i błękitnego nieba rozpościerającego się nad wsią, ale wypływało gdzieś z głębi, przenikało całe ciało i wypełniało oczy. Jons nie był w stanie powiedzieć, czy było to szczęście czy cierpienie. Zdawało się, że z twarzy ojca opadła stara skóra, cały popiół i sadza z czasów pracy przy mielerzu, że opuściło ją to, co było wyrazem oczekiwania i zasłuchania, zamknięcia się w sobie i odwrócenia od otaczającego świata, że twarz ta pokryła się nową, dziecięcą skórą, skórą przejrzystą, przez którą jak przez cienki papier przebijała teraz wewnętrzna uroda prostego człowieka i całego jego przepełnionego miłością życia.

Spadł łagodny deszcz, zaświeciło znów słońce i oto zalśniły w nim nowe, trzciną kryte dachy Sowirogu, świeże belki, płoty i pęki krzewów.

Na powierzchnię jeziora lekki wiatr rzucił srebrną siatkę, w której rozbłyskiwało tysiąckrotnie jakby od grzbietów niezliczonych ryb, a dalej stały w krąg stare lasy, z których unosiła się mgła, opar wzrastania i plenności.

Jakub chłonął to wszystko oczami, jakby nigdy przedtem nie był tego dostrzegł. Brunatna jego dłoń spoczywała spokojnie na słupie wrót, drugą zaś ujął Jonsa za ramię i przyciągnął ku sobie. — Nie wydaje ci się, Jons — powiedział — że i tu można wykonywać swoją powinność?

— Tak, ojcze, ładnie tutaj.

Błyszczące oczy ojca zawisły przez chwilę na jego twarzy, potem raz jeszcze obiegły cały horyzont. — Te małe wioski — powiedział — tu, a i w owym obcym kraju... Zawsze mi się zdaje, że tutaj mógłby się narodzić Chrystus...

Następnie ruszyli powoli wiejską drogą koło mielerza, wzdłuż pola Czai, ku lasom. Śpiewały drozdy, nad rowami kwitło wilcze łyko i dobrze było po długiej zimie stawiać stopy na miękkiej ziemi. Nie rozmawiali już, a na krańcu jednej z wielkich polan Jakub zatrzymał się i podał Jonsowi dłoń. — Wczoraj o tej porze — powiedział — nie miałem go jeszcze. — Dziś już go mam: pokój.

213

Page 214: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Spiesznie pocałował Jonsa w czoło i odszedł. Nie odwrócił się już, Jons zaś stał aż do zmierzchu wpatrując się w ciemne przejście między wysokimi jałowcami, wśród których zniknął ojciec. Zdawało mu się, że nigdy już go nie zobaczy.

Gdy wracał, dostrzegł, że na skraju lasu stoi biały koń, biała plama na tle mrocznych jodeł, a dziewczyna z drugiej wsi znów siedzi na progu chaty przy mielerzu. Wszystko było takie jak zawsze i wszystko było inne. W blasku księżyca ciągnęły na północ ptaki, noc wypełniona była dalekim łopotaniem ich skrzydeł. Nie zdając sobie z tego sprawy spoglądał za nimi i nagle z kłębowiska niejasnych rozmyślań wyłoniła się świadomość, że oto życie ojca było najpiękniejsze spośród wszystkich, jakie kiedykolwiek widział. W całym swym ubóstwie bogate, bujne w ograniczoności, a u kresu opromienione blaskiem, jakiego nie dostrzegł w niczyim życiu. Ojciec nazwał to pokojem, ale nie powiedział, skąd doń ten pokój przyszedł. Tajemnicę zabrał ze sobą i pozostało po niej tylko coś na kształt łuny odległego pożaru rozpalającego się za horyzontem. Po tym kiedy ojciec ogarnął ją wzrokiem, nawet wieś wydawała się Jonsowi odmieniona i gdy szedł przez podwórko, zdawało mu się, że chwilę, w której stał tu z ojcem, dzieli od obecnej długi czas. Gdy wszedł i zamknął za sobą drzwi, zobaczył, że matka siedzi przy piecu w kuchni. Zanim spojrzała na niego, minęła cała wieczność. — Teraz ty będziesz tu panem — powiedziała. — Jak wrócisz, przeniosę się do mielerza. Nie będziecie musieli budować dla mnie nowego domu.

Jons pozostał jeszcze przez święta. Przybył nowy nauczyciel z żoną i licznymi dziećmi, Maria zaś przeprowadziła się do „Domku Krasnoludków“, gdzie zamieszkała w dwóch izdebkach na piętrze. Urodziła dziewczynką, która miała nazywać się Barbara; utrzymywała się z niewielkiej renty i szycia, jakie jej przynoszono. Siadywała koło niskiego okna, z którego widać było drogę ginącą w lesie koło „Biednej Grzesznicy“, a czasami opuszczała igłę i patrzyła jasnymi oczami na pył wzbijany przez jakąś furmankę i utrzymujący się długo w spokojnym powietrzu. Albo karmiła dziecko wpatrując się w skąpe wioski, tak jasne jak włosy ojca.

Wieczorem, kiedy szpaki pogwizdywały wśród owocowych drzew, znosiła po schodach dziecięcy wózek i jechała z nim wiejską drogą, aż do miejsc na skraju lasu, które w ciągu dnia przeszukiwała wzrokiem.

Jeśli pogoda była dobra, siadała tam na zboczu granicznego rowu, bawiła się gałązką leszczyny i patrzyła, jak gęstnieją cienie między wysokimi pniami świerków. Dopiero gdy pierwsze gwiazdy rozbłyskiwały nad moczarem, podnosiła się i jechała ze śpiącym dzieckiem z powrotem. Z okienek wioski przypatrywano się jej ze współczuciem, ale postać Marii była spokojna i jak zwykle pełna zamyślenia oraz łagodnej pewności siebie. Nie było w niej smutku ani zgryzoty.

Kiedy wstępowała znów po schodach, Jons zasiadał pod lampą, albo schodzili razem do starego nauczyciela, który przykładał malutkie dłonie dziecka do globusa i obracając go nakazywał krążyć pod nimi krainom i morzom. Był już tak stary, że wszystkich, również Jonsa i Marię, uważał za swoje dzieci. Czasami też z odrobiną troski i odrobiną radości patrzył na nich poprzez dym fajki w taki sposób, w jaki starzy ludzie zwykli patrzeć na młode drzewa.

— Teraz, Jons, chciałbym jeszcze dożyć chwili, w której wyciągniesz z kieszeni stetoskop, przyłożysz mi go do piersi i naskrobiesz jakieś nieczytelne znaki na recepcie — powiedział.

214

Page 215: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

— Jak długo istnieje Sowiróg, nie zdarzyło się, by tu, na szkolnej ławce, zasiadał wybitny profesor.

— Nie ma mowy o żadnym wybitnym profesorze — odparł Jons z uśmiechem.

— Dla nas taki będzie. Dla nas będzie, choć ciągle jeszcze nie wiem, czy tu zostaniesz. Odkryjesz jakąś sławną bakterię, albo surowicę przeciw groźnej chorobie, i czterokonnym zaprzęgiem zawiozą cię przed cesarza.

— Niczego nie odkryję — powiedział Jons — być może chyba tylko tajemnicę, którą odkrył ojciec, zanim od szedł. Zapewne będę miał z tym roboty na siedemdziesiąt lat. Nauczyciel matematyki zawsze mówił, że myślę powoli.

— A pomyślałeś choć raz — zapytał po chwili Stilling — że we wstępie do ewangelii świętego Jana napisane jest: „Na początku było słowo“? Może jednak sądzisz, że napisano tak tylko dla pastorów?

— Specjalnie nad tym się nie zastanawiałem — odparł Jons. — Wiem jednak, że Jumbo twierdził, iż słowa zdemoralizowały świat.

— Zapewne było słuszne to, co sobie myślał, ale ci którzy tak mówią, najczęściej zapominają, że niewielu rzeczom na świecie dana jest taka moc jak właśnie słowu.

Nieraz zastanawiałem się nad tym, że jeśli Luter poruszył świat żyjąc w małej celi, że jeśli jest kilka pieśni, które od stu i więcej lat poruszają ludzkie serce i skoro zarówno słońce oraz księżyc świecą nad Sowirogiem, skoro i tu boże wskazówki obracają się na ziemskim zegarze, i tutaj mogłoby człowiekowi być dane wypowiedzenie słów, które jako początek nowego obiegną naszą starą ziemię.

— Duma pan o tym, panie Stilling — zapytał Jons — czy nie mógłbym zostać poetą albo filozofem? Nie chciał bym zostać ani jednym ani drugim, panie Stilling, a i prawdopodobnie nie zostanę. Napisałem kilka wierszy i wówczas zdawało mi się, że ktoś kto by o tym nie wie dział, mógłby uwierzyć, iż napisał je Goethe albo Morike. Dawno to jednak było, a dziś sam wiedziałbym bardzo dobrze, czy to Morike, czy ja. Później, było to kiedyś w zimie, słuchałem pewnego poety.

Jest bardzo sławny. Na pulpicie stały dwa lichtarze ze świecami.

Wpatrywał się ciągle w sufit, tak jakby z żyrandolem działo się coś niedobrego, a potem wpisał do wielu książek swoje nazwisko.

Wiersze były ładne i gdybym był je czytał pod piecem Jumby, wzruszyłyby mnie. Nadbiegłyby do mnie z jakiejś odświętnej dali, tak jakby jakiś anioł zakuty w srebrzystą zbroję wypowiadał je na krańcu pustyni, albo jakiegoś pobojowiska. Jakby zwracał się przy ich pomocy do szakali i strusi, albo do poległych. Zapomniałbym, że to książka, papier i druk, słyszałbym tylko słowa i tchnienie jakiejś dalekiej mocy, ni to niebieskiej ni to ziemskiej. A tak, nie mogłem zapomnieć.

Ciągle myślałem o tym, że ów poeta przez tę zimę mówił zapewne te same wierszę dwadzieścia albo trzydzieści razy, zawsze z oczami wzniesionymi do żyrandola, zawsze z tym

215

Page 216: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

samym uroczystym drżeniem głosu początku każdej strofy. Ciągle pamiętałem, że kto wie, czy ów poeta nie obserwuje skrycie kącikiem oczu rojowiska twarzy zasnutych bladą mgiełką i zważa, czy mgiełka ta drga na dźwięk określonego wersetu, czy też pozostaje nie poruszona. I o tym pamiętałem, że być może, przy każdym wierszu, a nawet słowie, ten który je wypowiada, przypomina sobie, jak akcentował je w takim czy innym mieście, że stał się więc rzemieślnikiem, nad którego czołem tylko żółtodziobom mógł się zwidywać dawny, czysty blask. Ja natomiast dostrzegłem na tym czole krople potu, gdyż w sali było gorąco, a okna były zamknięte i pozasłaniane. Kiedy wychodziłem, w drzwiach stał pewien prosty człowiek, zapewne robotnik i rozmawiał z dziewczyną. Patrzył na opustoszałą salę i na podium, gdzie tkwił samotny, mizerny pulpit na wysokich nogach, a na jakieś pytanie dziewczyny wzruszył ramionami i powiedział: „To przedsiębiorca, który odnosi sukcesy...“ Było to wszystko, co powiedział.

— Ależ to niesprawiedliwe, Jons...

— Tak, i to wiem również, że nie trafiłem dobrze, a jednak było to dla mnie swoiste doświadczenie, tak samo jak i dla owego robotnika.

Nie, panie Stilling, nie sądzę, bym mógł pisywać książki zdolne poruszyć świat. Najwyżej jakąś niewielką, o higienie życia na wsi, albo jeszcze mniejszą, o życiu wiejskiego lekarza. Innych, jakichś poematów i temu podobnych, nie będę zapewne pisał. Myśli pan że ojciec mógłby stanąć za takim pulpitem i wychwalał szczęśliwość zbawienia? Chyba tylko raz do któregoś z nas, dzieci, powiedział: „moje kochane dziecko“, ale i tego nie mogę sobie przypomnieć.

Mielerz, panie Stilling, z którego żar przebija na zewnątrz, jest do niczego. Mnie zaś wydawałoby się ciągle, że na oczach całego świata zwlekam z siebie odzienie. Większość zapewne zamyka oczy i uważa, że jeśli sami nic nie widzą, nie widzą i inni. Ja nie mógłbym, bo tylko raz zobaczyłem, a raczej usłyszałem, jak został poruszony świat. Było to naówczas, kiedy słuchałem owego cudownego dziecka.

Nie patrzyło ono na publiczność ani na żyrandol, ani na czarne i białe klawisze. A mnie zdawało się wtedy, że dostrzega rozwarte niebo. Po dziś dzień tak myślę. Cóż wobec tonów znaczy słowo, panie Stilling? Słowem można grzeszyć, można je zdradzić i sprzedać wszystkim, którzy go zapotrzebują i zechcą używać. Słowo można wprząc w służbę nienawiści i podżegania. Tonów natomiast tak sprzedać się nie da. Są samoistne i wolne, nie mają nic wspólnego z tym, co ludzie cenią lub czym gardzą. Ale są jak łaska, mnie zaś ona nie została dana. Wydaje mi się, panie Stilling, że urodziłem się po to, by służyć ubogim i wiem, że ich ran nie można uleczyć z pomocą wierszy, albo nawet tonów, lecz tylko rękoma i taką miłością, jaką żywił do biedaków ojciec. — Ależ te dzieci Jerominow potrafią mówić! — odezwała się Maria i uśmiechając się nawlekła nową nitkę do igły. — Gardzą słowem, a są leśnymi kaznodziejami. Nam wystarczy, Jons — dodała z powagą — że będziesz tutaj wówczas, kiedy do wsi znów zawita dziecięca śmierć.

Gdy Jons wracał do domu, księżyc świecił zasnuty welonem mgiełki i roztaczał matowy blask nad światem, nad lasami, które jakby cofnęły się ku horyzontowi. Jons stanął przy którymś z nowych płotów i oparł dłonie na świeżym drewnie. Serce przepełniała mu bezgraniczna miłość do tej ubogiej ziemi i zdał sobie sprawę, że nie spełnił wiele z tego, czego się po nim spodziewano. Że nie wzniesie się na wyżyny, które mu w życzeniach przeznaczono, ale pozostanie jednym z tutejszych. Odejdzie, by uczyć się długo, oni zaś pomyślą, że ich

216

Page 217: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

zapomniał, lecz wróci i ofiaruje im swe dłonie i serce. Poza zwierzchnością nikt do tej pory nie istniał dla nich, nawet pastor i sędzia byli tylko częścią tej zwierzchności. Nikt ich nie kochał. Nie znaczyli więcej niż bydło w państwowych oborach. W czasach pokoju oddawali swą pracę i podatki, podczas wojny oddawali synów. Wielkie mowy i apele były dla nich przeznaczone, nie pomijały ich, ale serce nie miało w tym żadnego udziału.

A przecież i między nimi zdarzali się królowie, tacy jak dziadek, bohaterowie — jak Michał, obdarzeni łaską — jak Christean i szlachetni — jak ojciec. Państwo jednak ich nie dostrzegało. Obwarowało się w wielkich miastach, a tym do czego się tam modlono, były złoto i sława. Rzeczy przemijające i złudne, podobnie jak władza, którą na tym opierali. Ten, którego posyłano w lasy szedł jak na wygnanie.

Ten zaś, którego powoływano do miasta, był wybrańcem, a wielu takich których powołano, nikt nie dostrzegał. Posyłano ich na śmierć, jak Jumbę, i nie troskano się o to, że nikt ich nie zastąpi. Nie dostrzegano różnicy między wartością i liczbą.

Nietrudno było pragnąć tego co wielkie i nieskończone tak jak to nazywano w Księdze, ale lepiej pragnąc tego czynić jednocześnie coś, co jest niewielkie i ma swój kres Niesłuszne jest mniemanie, że to co małe i skończone nadaje się tylko dla maluczkich. Jons przypomniał sobie pełną goryczy twarz owego chłopca, który zapytał radcę konsystorialnego, jak długo jeszcze mają znosić cierpienia zanim zostaną ukojeni, a radca konsystorialny nie znalazł innej odpowiedzi jak tylko tę, że powinni czekać, póki Bóg nie obetrze im łez z oczu. Innej odpowiedzi nie mógł zresztą znać, nie żył bowiem na wsi. Nie pomagał walić drzew na budowę kościołów, nie pomagał rodzącym, kiedy nadeszła ich godzina, nie oddawał chleba głodującym dzieciom Bojara. Tylko zmarły pastor tak czynił, więc go odtrącono, bo nie robił tego z Bogiem, lecz wbrew Bogu. Ale człowiek, który żyjącym na wsi da choćby jeden słup do płotu, znaczy dla nich więcej niż wszyscy ci, którzy deklamują najpiękniejsze wiersze świata. Bez słupów płoty się przewracają, a bez wierszy żaden jeszcze się nie przewrócił. Później, znacznie później, będzie można pomyśleć i o wierszach, o odrobinie tego co piękne, o odrobinie radości. Zabrać im wódkę, a w zamian dać wiersze — to na nic.

Od nich mroczny świat nie stanie się różowy, a przecież ubodzy tęsknią do mirażu, który by się rozpostarł za oknami izdebki. Nie jest wszystko jedno, czy się przez pięćdziesiąt lat nadzoruje poddanych zasiadając za lśniącym biurkiem i mając za plecami ciepły piec, czy też jak Piontek przez pięćdziesiąt lat pilnuje się krów. Deszcze i wichry zginają człowieka bardziej niż dostojny urząd.

Księżyc wyłonił się czystszy spoza mgły, a Jons ciągle stał u jasnego płotu, którego żywica kleiła się do dłoni. Jest jeszcze młody i o wielu sprawach, które dziś rozważał, będzie po kilku latach myślał inaczej, bardziej trzeźwo i dogłębnie, jedno przecież wydawało mu się pewne na zawsze, to mianowicie, że będzie służył, a nie władał. Choć ślady tego zacierały się w mroku przeszłości, nosi w sobie dziedzictwo wszystkich pokoleń. Jednak największe i najbardziej ważkie dziedzictwo — umiłowanie ludzi — przejął od ojca. Ojcu przyniosło to rozczarowanie i pchnęło go ku Księdze Ksiąg, jego natomiast powiedzie poprzez wszystkie książki, poprzez słowa, poprzez wszystkie złudzenia ku otoczce wszelkiego życia. Do niej przytknie dłoń, do niej przyłoży ucho, by słuchać jak tętni krew. Tam też dostrzeże naczynia stworzenia, wznoszące się i opadające. Naczynia kruche, mimo boskiej wszechmocy. I do nich, kiedy będą przesuwały się przed nim, dorzuci plon swej mizernej, ludzkiej umiejętności: ziele ból kojące, kroplę śmierci przemijania, łyżeczkę miłosierdzia.

217

Page 218: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Zanim jednak to uczyni, pójdzie wpierw przypatrzyć się śmiertelnemu wrogowi, jakim jest wielkie umieranie. Pójdzie do owych miejsc, które nazwano polami bitwy, nie wiedząc jak potworny sens kryje się w tych słowach.

19

Tym, czym najbardziej upamiętnił się Jonsowi początek ostatniego roku nauki, było uczucie bezgranicznego osamotnienia, które ogarnęło go w momencie, kiedy znowu wszedł do pokoju Jumby.

Znał uczucie pustki i bezbarwnego osamotnienia, które po każdych wakacjach musiał przez pewien czas mozolnie pokonywać, ale do tej pory zawsze znajdował pomoc: spokojne oczy Jumby, klarowną mowę płynącą z jego ust, ogień płonący w piecu. Albo jakiś żarcik Olda Firehanda, albo dłoń Charlemagne'a na ramieniu, albo wizerunek ojca wspartego na drągu, stojącego przy mielerzu, wpatrzonego w rosnące dookoła lasy.

Teraz wszyscy odeszli. Dawno już odeszli, ale do tej pory zdawało się, że można ich dosięgnąć, że tylko niewiele oddalili się w przestrzeni i w czasie. Teraz natomiast wydawało mu się, że stali się nieosiągalni, że zapadli bezpowrotnie za horyzontem. Nie tylko Jumbo, ale i ojciec. Ojciec nawet bardziej i głębiej niźli Jumbo. Jakby Moloch, któremu znoszono na pożarcie dzieci i mężczyzn, gorzał teraz goręcej i zachłanniej, i jakby w jego spiżowym cielsku ponurego bóstwa rozlegał się daleki, głuchy grzmot. Stancja była pełna jak zwykle, w szkole toczyło się wszystko wkoło, godzina po godzinie, dzień po dniu, ulice były oświetlone, ludzie też tacy jak zawsze.

Kiedy jednak Jons zamykał za sobą drzwi, w pokoju Jumby rozwiewał się cały świat ludzi, zjawisk i rozmów jak upiorny sen i ogromne, zapierające oddech milczenie przepełniało przestrzeń, rzędy ksiąg, kąty, nawet przestwór za oknem. Więc stawał wśród tego milczenia z książką w ręku i nie wiedział, jak minie mu najbliższa godzina, miesiąc, cały długi rok, póki nie znajdzie się tam, gdzie są inni.

Nie mieli nawet pojęcia, czym go obarczyli. Nie uwzględnili, że był jeszcze taki młody, że mimo wszystkich usiłowań było mu trudno żyć w samotności, tylko wśród książek, wśród wspomnień o umarłych lub o tych co sposobili się na śmierć. Czasem jak cień pojawiała się najstarsza z czarnych sióstr, zasiadała na chwilę przy piecu niby zjawa i grzała bezkrwiste dłonie. — Z mieszkania pod nami poległ najmłodszy — powiedziała — a w domu naprzeciwko dwóch jedynaków.

Kawę można dostać tylko spod lady, dozorczyni wymówiła pracę i idzie do fabryki amunicji. — Siedziała przed wygasającym ogniem jak żałobna płaczka, a przez jej blade dłonie przesuwała się wątła nitka losu.

Jons słuchał wtrącając od czasu do czasu słowo pociechy, a kiedy poszła, siedział jeszcze długo z oczami utkwionymi w blask ognia i myślał sobie, że biedakami są nie tylko ci, którzy nie mają chleba i ogniska. Czymże jest krótki, człowieczy żywot wobec bezmiaru smutku? Do czego by się więc doszło, nawet jeśli wszyscy ludzie posiadaliby chleb, odzienie i ogień płonący w piecu? Jeśliby się tylko nakarmiło głodujących, wiele jeszcze będzie brakowało do

218

Page 219: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

zrealizowania wymogów pełnej miłości i chyba w słowach Chrystusa, że nie samym chlebem człowiek żyje, zawiera się głęboka mądrość.

Potem Jons westchnął i pochylił się nad książkami, ale za plecami czuł wielką pustkę przestrzeni, w której była tylko sól ziemi i przesycone nią ludzkie łzy. Sól wyczekująca na dłonie, które by ją wywarzyły.

Kiedy znów rozpoczął się semestr, Jons zaczął zakradać się po południu lub wieczorami na publiczne wykłady na wydziale medycznym.

Tam przycupnięty w ławce zapominał na chwilę o pustce czasu, w której żył, i o czekającej nań samotni pokoju. Znajomość zagadnień, jaką posiadał, była jeszcze niewielka i stąd sporo nie docierało do niego. Czasami zdawało mu się, że słucha obcej mowy. Gdy jednak wstawał i wychodził otoczony szarymi mundurami oraz dziewczęcymi sukniami, zdawało mu się, że został już przyjęty do licznego grona tych, którzy swe życie przyrzekli przeciwstawiać śmierci. I wśród nich trafiała się oziębłość, drwina i cyniczna obojętność, z jaką podchodzili do spraw ludzkiego ciała i ducha, ale w większości oczu lśnił czysty blask zadziwienia, łaknienia, a nieraz i miłosierdzia. Niejedno z tego zaćmi się i zszarzeje, niejedno ulegnie zwyrodnieniu pod wpływem ambicji i chciwości, niejedno zgaśnie, lecz przecież i niejedno się ostanie. Jons z ociąganiem i jak najwolniej odłączał się od tłumu, wśród którego schodził po stopniach, tak jakby wraz z tymi, którzy podzielali jego poglądy, opuszczała go pociecha, jakiej doznał w owej godzinie.

W maju jeszcze raz nadeszły chłodne dni, gdyż od morza, po którym wśród zielonych fal pływały ostatnie kry, nadleciał lodowaty wiatr.

Jons otulony płaszczem marzł przez kilka wieczorów, a w końcu wziął znów z piwnicy szewca wózek i znajomymi ulicami udał się do portu. Wojna ułatwiała kradzież, nocą bowiem część lamp była wygaszona.

Ukrył wózek i długo nasłuchiwał bez ruchu, ale dochodził go tylko cichy odgłos, z jakim po pryzmach węgla obsuwała się zdobycz niewidocznych rabusiów. „Muszą to być jacyś nowicjusze“, pomyślał, „którzy nie tracą czasu na branie w ręce poszczególnych kęsów“. Póki jednak wiatr nadlatujący znad wody pogwizdywał głucho, niebezpieczeństwo było niewielkie, więc i Jons zaczął spiesznie ładować swój wózek. Obok leżały wysokie sterty blachy przeznaczonej dla jakiegoś odcinka frontu, trzymał się też blisko ich cienia, wózek wsunąwszy do połowy pod łuk jednej ze stert.

W pobliżu wyłoniła się postać otulona w ciemną pelerynę. Szybko i niezręcznie wrzucała kawałki węgla do dwóch dużych toreb, które stały obok niej. Pomyślał, że to jedna z kobiet, które spotykał wyczekujące i zmarznięte przed portowymi knajpami, więc kiedy napełnił wózek i starannie go przykrył, zaczął pomagać jej w milczeniu, Naraz, z oddali, dobiegł cichy głos alarmowego gwizdka, głośne złorzeczenia i tupot wielu biegnących stóp, Jons wepchnął wózek oraz torby pod falistą blachę, ujął kobietę za dłoń i pociągnął do jednego z wielu zakamarków, przez które ze świstem przelatywał wiatr.

Przypadli oboje na kolana, poczuli chłód ciągnący od ziemi, a kiedy Jons usłyszał wystraszony oddech kobiety, położył ostrzegawczo dwa palce na jej wargi. Były ciepłe i zwarły się pod dotykiem jego dłoni.

219

Page 220: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Nawoływania zbliżały się, to znów się oddalały, a za każdym razem opatulona postać zaczynała dygotać u jego ramienia. Uśmierzającym gestem położył dłoń na jej ręku i wówczas uspokoiła się. Tak mógł był trwać długo. Lękał się pokoju Jumby i choć tutaj wiatr przelatywał między płatami blaszanego dachu i zaczęły bębnić po nim ciężkie krople deszczu, Jonsowi było ciepło i przytulnie, niby w jakimś zacisznym domku. Bliskość drugiego człowieka odczuwał jak czar skutecznie przeciwdziałający strachom nocy i samotności.

Wymknęli się razem z ukrycia i ruszyli w stronę rzeki, nad którą połyskiwały barwne światła przytłumione deszczem. Jons zawiesił torby po obu stronach wózka i teraz wyglądali oboje, pochyleni i opatuleni, tak jakby ciągnęli za sobą niewielką trumnę. Pod jedną z mrugających latarni dostrzegł, że towarzyszka jego jest dziewczyną, niewiele starszą niż on. Roześmiał się i powiedział, że myślał, iż jest starą kobietą.

Teraz, gdy nie musieli się niczego lękać, zaczęła gawędzić z takim zaufaniem, jakby go znała od wielu lat. Tak, była to jej pierwsza wyprawa i bała się okropnie. To, co zrobiła, nie jest uczciwe, ale przecież nie chce zamarznąć, a jeśliby się ktoś dowiedział, zostałaby zwolniona. Jak to zwolniona?

Usłyszał, że jest uczennicą w firmie produkującej damską bieliznę, dzieckiem ubogich ludzi, a że w sąsiedztwie było włamanie, właścicielka nakazała jej, żeby sypiała w jednym z niewielkich pomieszczeń na zapleczu sklepu. Powinna raczej czuwać niż spać, drzwi od sklepu mają być na wpół otwarte, w dużym pomieszczeniu ma świecić się lampa, której przyćmione światło pada przez zasunięte zasłony i żelazne kraty na ulicę. Zdarzało się, że właścicielka telefonowała w nocy sprawdzając, czy wszystko w porządku, a wówczas należało natychmiast i bez zwłoki biec do telefonu.

Wszystko to opowiedziała Jonsowi bez rozgoryczenia i z pewną dozą drwiny, z jaką ubodzy traktują zamożnych, a także ze zobojętnieniem właściwym tym, którzy od dziecka muszą wystawać pod drzwiami innych.

Jons zapytał, czy za to, że oddaje szefowej kilka godzin snu i własnego czasu, otrzymuje przynajmniej wynagrodzenie.

Ależ nie. Płaci się tylko za pracę, natomiast to nie jest żadna praca.

Może też trochę czytać i ma starą kanapę, na której można pospać.

Dodała z uśmiechem, że cudownie tam się sypia, od kiedy co wieczór przedłuża przewód telefonu i stawia aparat koło poduszki. Tylko jeśli stara zatelefonowałaby teraz, byłoby źle.

Bocznymi uliczkami dojechali do narożnego domu, gdzie dziewczyna po cichu otworzyła wjazdową bramę. Wciągnęła z Jonsem wózek, wprowadziła go w ciemności kilkoma bocznymi schodkami na górę i otworzyła wąskie drzwi. W przytłumionym świetle, dochodzącym z jednego z tylnych pomieszczeń zaplecza, Jons dostrzegł długie regały zastawione brunatnymi i białymi pudłami z kartonu, pęczkami sznurka i pakunkowym papierem. Zamknęła za sobą drzwi, po czym zaprowadziła Jonsa do niewielkiego pomieszczenia, w którym sypiała. Nie było tam nit prócz starej kanapy, na której leżała świeża pościel w biało-niebieską kratkę, prócz telefonu, żelaznego piecyka, starego biurka i obciągniętego na zielono fotela z uszami, z którego zniszczonego obicia wyłaziło włosie. Barwne zasłony na wąskich oknach były zaciągnięte, a na biurku stał kuchenny dzbanek z

220

Page 221: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

zazielenionymi gałązkami brzozy, Jons rozglądał się dookoła, a woda z jego płaszcza kapała na podłogę. Nagle cofnął się z cichym okrzykiem przerażenia. Przez na wpół otwarte drzwi wiodące do sklepu przyglądały mu się uważnie pustymi oczami trzy nienagannej piękności różowe twarze. Były to woskowe popiersia z naszyjnikami sztucznych pereł, służące do prezentacji eleganckich biustonoszy o barwie słoniowej kości, Towarzyszka Jonsa, która uklękła obok pieca, zaśmiała się cicho i poprosiła o zapałki. — Z początku śniły mi się — powiedziała — ale teraz już przywykłam do tego, że mi się przyglądają. Możemy je zresztą odwrócić. Niech pan zdejmie płaszcz, dostanie pan też kubek kawy na rozgrzewkę.

Suche szczapki płonęły cudownym ogniem i dziewczyna ostrożnie położyła na nich kilka kawałków węgla. Z drzwiczek promieniał blask i pierwsze nieśmiałe ciepło, ona zaś klęczała przed nimi wyciągając do czerwonego żaru rozpostarte dłonie. — Prawda, jak niewiele nam potrzeba? — powiedziała cicho.

Na imię ma Małgorzata, od nazwy statku, który ojciec właśnie rozładowywał, kiedy się urodziła, ale niestety wszyscy wołają na nią Gretchen, mimo że tego nie lubi.

W domu jest sześcioro dzieci, matka chodzi po pańskich domach prać bieliznę, ojciec dobrze zarabiał, ale ostatnio coraz mniej. Statki nie wpływają do portu, więc poszukał pracy, w składzie drzewa. Nie pije i w domu można żyć w spokoju. Gdy miała sześć lat, zaczęła roznosić gazety, a i tu życie jej nie jest usłane różami.

Jons ściągnął płaszcz i przysunął bliżej ognia stary fotel. Czuł się szczęśliwy i spokojny, jakby ocalał po katastrofie okrętu. Od czasu do czasu unosił głowę i nasłuchiwał, jak deszcz bębni po okiennych szybach. Woda w saganku zaczęła śpiewać, więc Małgorzata nasypała mielonej kawy do dwóch kamionkowych kubków, które postawiła przy ogniu. Nie, nigdy nie siedziała przy mielerzu, więc przysłuchiwała się teraz w milczeniu, kucnąwszy na podłodze.

Grzała i suszyła stopy. Na czoło jej opadły ciemne, zmoknięte włosy.

Brązowe oczy, przez które jakby przez płynącą wodę przebiegał chwilami zielonkawy blask, stanowiły najpiękniejszy szczegół jej łagodnej twarzy.

Obiema rękami otulali kubki, by i w ten sposób się rozgrzać, i pili małymi łykami. Węgiel żarzył się teraz jasnoczerwonym blaskiem i Jonsa z wolna zaczęło ogarniać uczucie błogości, przenikające nie tylko ciało, nogi i ręce, ale całe jego jestestwo. Zdawało mu się, że nigdy dotąd nie żył pełnią życia i tak beztrosko nie oddychał. Z ust płynęły mu słowa, opisy i porównania, spiesznie i niezwykle łatwo; nawet jeśli opowiadał o smutnych sprawach, przyoblekały się one w barwy łagodne i opromienione wspomnieniem spraw miłych — wcale nie ciążyły. Słuchała go z rozchylonymi ustami, jakby czytał jakąś książkę, a to co opowiadał, odzwierciedlało się w blaskach i cieniach przebiegających na przemian po jej twarzy. Gdy skończył, westchnęła głęboko i długo wpatrywała się w ogień. — Tak jak w bajce — powiedziała, wreszcie — piękne i smutne... Teraz jednak jest pan prawdziwym panem, a ja, tam przy węglu, myślałam, że jest pan jednym z nas.

— Panem? — zdziwił się. — Miły Boże! Jeszcze przed dwoma laty chodziłem z podkutymi obcasami...

Potrząsnęła głową. — Nie w tym rzecz. My nie zostaniemy niczym ponad to, czym są nasi rodzice. Ja zostanę najwyżej ekspedientką.

221

Page 222: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Pan zaś będzie studentem, a potem wielkim i sławnym lekarzem, który będzie jeździł powozem. — Twarz jej zasnuła się łagodnym smutkiem, jakby z szarością poranka rozjaśniającego dachy skończyła się maskarada.

— Nie wierzycie w siebie — powiedział. — Zawsze tylko oglądacie się na konie i powóz, a nie wiecie, że kiedyś ludzi będzie się mierzyć inną miarą. Sam nie wiem, kiedy się to stanie, wiem jednak, że przyczynię się do tego.

Objęła rękami kolana i skinęła głową. — Jest pan dobrym człowiekiem — powiedziała. — A był pan choć raz w miejskim szpitalu? Chodziłam tam często z matką i widziałam, jaką miarą mierzy się tam ludzi. Nie chciałabym, żeby stał się pan kiedykolwiek podobny do tamtych młodych lekarzy. — Gorzki grymas pojawił się wokół jej świeżych ust i Jons zrozumiał nagle, że dziewczyna wie o wiele więcej niż on.

— Nigdy takim nie będę — rzekł cicho.

Wstał, żeby sprawdzić, czy płaszcz już wysechł. — Utkała go moja matka — powiedział zauważywszy, że dłoń dziewczyny badawczo dotyka zgrzebnego materiału.

— No cóż, nie jest pan jeszcze na dobre panem — odparła z uśmiechem — a do wożenia węgla nadaje się on doskonale.

Zanim odszedł, rozejrzał się jeszcze raz po niewielkim pokoiku. Czy będzie mógł tu wrócić?

Przez chwilę przyglądała mu się poważnym wzrokiem, — Tak, zawsze może pan tu przychodzić — powiedziała w końcu.

— Dziękuję za gościnę — rzekł wychodząc z bramy wjazdowej na mokrą ulicę. Dopiero później przypomniało mu się, w jakich okolicznościach wypowiedział te słowa poprzednio i zagniewany pokręcił głową.

Odtąd dwa lub trzy razy tygodniowo przebywał w owym małym pokoiku, przez którego drzwi przyglądały mu się urodziwe manekiny i nie mylił się sądząc, że oto rozpoczęło się dla niego nowe życie.

Nie pochodził z domu, w którym naśmiewano by się z uczuć lub zbywano je kpiną. Nie mówiło się tam o nich, ale kiedy się rodziły, nie ukrywało się ich przed innymi. Nie robiło się tajemnicy z tego, że życie przepełniała słodycz lub gorycz. Wcale nie było prawdą, że w małych wioskach serca biją wolniejszym rytmem niż w mieście i gdy Jons chwytał klamkę ciężkiej bramy, za każdym razem dotyk zimnego metalu wywoływał dreszcz przenikający całe jego ciało. To co otwierało się pod dotykiem dłoni było czymś więcej niźli drewnianą bramą i często przystawał na chwilę w jej cieniu czekając, by serce zaczęło bić spokojniej. Ale daremnie na to czekał.

Zrazu było tak zapewne dlatego, że za tą bramą czekał nań żywy człowiek, który przełamał otaczającą go samotność. Tak było już pod stertą falistej blachy, wówczas kiedy ujmując dłonią drżące ramię sądził jeszcze, że to stara kobieta, jedna spośród tych otulonych chustą, które wypytywały go, czy i jego ojciec jest w knajpie. Później wszystko stało się czymś więcej. Okazało się, że jest to człowiek jemu rówieśny, ubogi jak on, człowiek, do którego

222

Page 223: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

można mówić dużo, długo, nieustannie, przepłaszając tym postaci umarłych i przerywając zaklęty krąg milczenia, który je otaczał. Wreszcie był to człowiek płci odmiennej, przynależący do odwiecznie tajemnego świata innych istot, którym włosy opadały inaczej na czoło, inaczej lśniły oczy, w inny sposób poruszały się członki. Człowiek, który doświadczył zapewne więcej niż on, człowiek, którego drogi doświadczeń mogły były być mroczne, ale który był przy tym tak młody, że cała świadomość jaką posiadł nie starła z lica i wypowiadanych słów promiennego blasku dzieciństwa. Była to dziewczyna, jaką by w Sowirogu ukrywano przed panem Balkiem, ale ukrywano by daremnie, nie tylko dlatego, że oczom Krogulca nic na dłuższą metę nie uchodzi, lecz dlatego, że ona sama nie byłaby skłonna ukrywać się i schodzić z drogi niebezpieczeństwu, które wydawało jej się słodkie, tak samo jak słodkie wydało się kiedyś jej babce i matce? Wiosna ubogich rychło się kończy, oni zaś wiedzieli, że nie wraca nigdy. Mogli im byli pastorzy mówić o grzechu i klątwie ciążącej nad ciałem, ale przecież nie każdy potrafił tak jak oni być pewnym szczęścia na tamtym świecie. Więc nawet i w ciągu dwóch tysiącleci nie udało się pastorom uczynić z ludzkiego ciała przybytku szatana. Ubodzy ludzie wiedzieli doskonale, że szatan ów jest miłosierniejszy od bogów, jacy od początku świata istnieli. Jons był nazbyt obowiązkowy, żeby zaniedbać swe zajęcia. Nie wydał też ani feniga, zanim go dobrze nie obejrzał, i nie przypomniał sobie, że jest to fenig pana Stillinga.

Nie uważał jednak za występek tego, że czasem wśród formuł dwumianu albo wierszy Odysei zwidywal mu się ów niewielki pokoik, w którym grzał dłonie przy ogniu. Nie uważał i tego za występek, że wśród pustych ścian poruszała się drobna, świadoma życia postać, której dłonie spracowane od dzieciństwa przyszywały guzik do jego żakietu lub ściągały szew jego rękawa.

O tego rodzaju występkach nie wiedział w ogóle nic. Życie na wsi nie układało się tak, by ta właśnie cząstka bytu mogła stawać się grzesznym widowiskiem, słowa zaś pastorów nie były słowami chałupników. Dla nich nie wszystko co słodkie było grzeszne. Ani ryby, które do nich nie należały, ani zając schwytany przez Daidę, ani drewno z jakiego wznieśli kościół. „Grzech“ był wielkim słowem, które z ambony brzmiało poważnie i pięknie, natomiast codzienność nie była tym, do czego pasowałyby wielkie słowa i czasem myśleli sobie w skrytości, że słowo to wynaleźli panowie, żeby biedni nie pożądali tego, co oni pragną zachować wyłącznie dla siebie.

Tym, co Jonsa przejmowało dreszczem, gdy dotykała go dłoń dziewczyny lub owiewał go jej oddech, nie był lęk przed grzechem, ale raczej lęk przed szczęściem. Dzieci Jerominów nie zaznały wiele szczęścia, te zaś, które je znalazły, płaciły za nie drogo. Nie wiedział tego na pewno, ani nie potrafił wysłowić, ale przeczuwał, że ten kto zrywa owoce, na zawsze rezygnuje z kwiatów. Czuł też, że oto kończy się jego samotne, zamknięte w sobie życie i wiąże się z innym życiem. Że pękła zbroja, która go chroniła i odtąd będzie podatny na rany. Podatny śmiertelnie. Że śmierć czyha nie tylko na wojowników, ale i na kochanków.

Podobnie jak czyni to człowiek na głębokiej wodzie, utrzymywał się jeszcze we własnym żywiole, póki nie pogrąży się w innym. Wiedział, że nigdy już nie będzie tym, kim był do tej pory. Wiedział, że rozstanie się z tym, co było, i nigdy do tego nie wróci.

Wiedział też przecież, że wszystko dawno już zostało postanowione.

Że istnieje w nim, czy też obok niego, i że to tylko jego dłoń waha się jeszcze przed popchnięciem koła, by zaczęło toczyć się naprzód.

223

Page 224: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

To ono samo powinno go popchnąć, a wówczas stanie się mu powolny. Jeszcze nie wiedział, że między nakazem a podporządkowaniem się mu istnieje ścisły związek, że przeznaczenie ma jedno oblicze. Jeszcze nie wiedział, że jasna i ciemna strona to nie dwie różne twarze, ale dwie połowy tej samej rzeczy. Że ten, kto swemu przeznaczeniu nadaje obce imię, kto odsuwa je od ciała i od krwi, postępuje tak, jakby do własnego oblicza w zwierciadle zwracał się przez „pan“ i zachodził za zwierciadło, by temu „drugiemu“ podać rękę.

Młody był i zdany na siebie, dlatego też „spekulował“ także w sprawach miłości, chociaż mądry pan von Balk przestrzegał go przed tym. I stało się dobrze, że w niedługi czas później, pewnej nocy, kiedy żegnał się z wyrazem udręki na twarzy, Małgorzata objęła go za szyję i powiedziała: — Nie męcz się, Jons, dlaczego się męczysz?

Więc wszystko zatonęło w głębokim morzu. Spoczywał na jego dnie i patrzył jak woda ponad nim barwi się niby od słońca, albo od jakiegoś nowego księżyca i gaśnie i błyszczy przyćmionymi, nigdy dotąd nie oglądanymi i nie przeczuwalnymi kolorami. Patrzył, jak przed otwartymi oczami powoli i migotliwie przepływają jakieś podmorskie stwory. Nad ową głębią unosił się cichnący ton, jakby głos drugiego oddechu, albo drugiego serca, ton pełen nieskończonego spokoju i błogości, a wszystko było jak śmierć, o której tyle razy rozmawiali przedtem, kiedy jeszcze znajdował się na ziemi, albo jak wieczność opisywana w księgach, które czytał w jakichś dalekich, nie istniejących krainach.

— Jons — szepnęła mu do ucha — śpisz, Jons? On jednak potrząsnął głową. — Nie znałem tego — powiedział tak samo cicho po chwili.

— Tego nie znałem...

Słyszał, jak powiewa za nim zasłona, jak ciepły wiatr szumi w liściach kasztana. Daleką ulicą stąpał z wolna koń. Zapewne ciągnął wóz, ale Jons nie słyszał wozu. Słyszał tylko kopyta stukające po bruku, stukające tak równomiernie jak jego własne serce i pomyślał, że mógłby to być biały koń Czai, że przyszedł, żeby zabrać go ze sobą. „Jak oni to potrafią, że po takiej godzinie mogą wyruszyć na wojnę?“ — rozmyślał. „Jak to robią? I zapewne to nie śmierć jest tym, czego się lękają, ale obawa, że właśnie to tutaj rozpłynie się im w dłoniach...“ Ujął głowę dziewczyny i pochylił się nad nią tak nisko, że dostrzegł wilgotny blask jej oczu. — Będziesz miała dziecko? — zapytał.

Ona jednak zaprzeczyła ruchem głowy. — Nie byłoby to nic dla nas — powiedziała.

— Ale tak to właśnie się dzieje — pytał natarczywie — tak jak my tutaj, razem? To stanowi istotę tego co czynimy, prawda?

Tak, to stanowiło tego istotę i nie mogła zaprzeczyć.

W ciemności zwidziały mu się twarze obydwu braci i znów zginęły.

Bezbrzeżny spokój przepełnił serce Jonsa, jakby śmierć przestała być ponurą mocą czekającą nań w jakiejś jaskini, jakby teraz podpisał był z nią układ. Jakby przekroczył wrota i już się nie lękał. Naruszył ostatnią tajemnicę, ona zaś do niego przemówiła. Odtąd został przyjęty do grona tych, którzy wstąpili na najwyższy stopień. To więc było tym, dla czego nie powinni byli ludzie zjeść jabłka, dawało im to bowiem władzę nad śmiercią i wszelkie groźby kryjące

224

Page 225: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

się za chmurami, lub wyżej jeszcze niż gwiazdy, pozwalało zbywać uśmiechem, Ostrożnie objął prężną pierś dziewczyny i jeszcze raz pochylił się nad nią. — Nie ma żadnej śmierci, Małgorzato — powiedział.

— Słyszysz? Nie ma śmierci.

Przyglądała mu się niepewna, a potem uśmiechnęła się uśmiechem, w którym tyle samo było pokory ile mądrości. — Ciągle jeszcze rozmyślasz?

— zapytała. — Kiedy leżysz przy moim sercu, nie powinieneś, Jons, rozmyślać, Cóż to było za lato i jak to było możliwe, że zabijało jednocześnie tysiące tysięcy, gdy tu nad rzeką płynęły białe obłoki, a dalekie burze rozświetlały błękitnym blaskiem twarz dziewczyny. To, że zabijano ludzi, gdyż niektórzy tego chcieli, było sprzeczne z istotą życia. Nie krył się też w tym sens śmierci. Sens jej tkwił w tym, że zjawiła się wówczas, gdy okrągłą tarczę księżyca stojącą w zenicie, jej blask, zaczął przysłaniać sierp cienia, Do tamtej pory śmierć była tym, co wszystko kończyło, ale nie niszczyło. Była zwykłym kosiarzem ze zwykłą kosą i dopiero ludzie ustokrotnili ją i utysiąckrotnili, Wówczas stała się ich nąjmitą i jako najmita utraciła umiarkowanie.

Sprofanowali ją i niepotrzebne okazało się sławienie jej i obwieszanie wieńcami. Krok jej stał się tak znajomy, jak krok listonosza idącego ulicą, więc kpili sobie z niej jakby była im równa.

Ale podobnie jak nie godzi się żartować z Boga i z życia, nie wolno żartować ze śmierci. Jest to chyba bohaterstwo fałszywe, podobne do bohaterstwa uliczników, którzy zakładają się, że chwycą za rękę następcę tronu i powiedzą mu dzień dobry.

Jons wiedział, że nie wyruszy na wojnę z takim nastawieniem. Jumbo i ojciec też tak nie szli, a ostatnie ich myśli zostały przed nim zatajone.

Ó wojnie i śmierci należało mieć też zdanie odmienne od wygłaszanego przez nauczycieli, którzy zajmowali miejsce za pulpitem w auli i zanim się nie wyruszyło, trzeba było to sobie uświadomić.

Na śmierć nie idzie się w tłumie, tak jak do teatru czy na jarmark, gdyż nikt też nie rodzi się w tłumie, tylko zupełnie sam. I nie ma praw narodzin podobnych do wojennych praw.

Zapytał Małgorzatę o wojnę i dowiedział się, że dziewczyna jej nienawidzi.

— Wszystkie kobiety nienawidzą wojny — powiedziała — tak jak będąc dziećmi nienawidziły betlejemskiej rzezi niewiniątek.

I wszyscy biedni nienawidzą wojny, również tej. Nie zdajesz sobie sprawy, ile — choćby tylko wśród żyjących w tym mieście — jest tej nienawiści. Wam można śmierć zawinąć w słodki opłatek i przełykacie ją, ale z nami to się nie udaje. Za starzy jesteśmy na to, gdyż istniejemy od początku świata. W słodki opłatek zawijano nam ubóstwo i jedliśmy je, ale teraz od dawna już wiemy, co kryje się w takich słodkich opłatkach. I więcej nie chcemy. A my, kobiety, chcemy mieć dzieci, nie martwych bohaterów, rozumiesz? Dzieci, Jons, dużo dzieci, gdyż urodziłyśmy się po to właśnie. — Przytuliła jego głowę do piersi i płakała nad nim, jakby była nieskończenie starą kobietą, a on jej wnukiem przeznaczonym na ofiarę.

225

Page 226: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Już jej potem nie pytał. Jakby w szybko i bezgłośnie obracającym się zwierciadle ujrzał był jej twarz, która rozbłysła i znów zgasła, ale odtąd patrzył na nią innymi oczyma. Nigdy nie zaznał matczynego uczucia ani nie przejrzał matki i dlatego nieraz zdawało mu się, że macierzyństwo nie jest czymś, co dałoby się pogodzić z miłością.

Teraz zrozumiał, że zawsze, od samego początku, matka była przy nim, że stojąc na uboczu przyglądała mu się i czekała. Położył głowę na łonie Małgorzaty, ona zaś w milczeniu głaskała jego włosy, a on wiedział, że dziewczyna nie myśli o miłości, lecz ciągle myśli o dziecku. A póki tego dziecka nie ma, jego za nie uważa. Dla niego szyje, o niego się troszczy, nad nim czuwa. Była od niego starsza tylko o kilka miesięcy, ale kiedy odwrócił głowę spoczywającą na jej łonie i spojrzał na nią, zauważył, że oczy ma dojrzalsze niż on.

Dojrzalsze o całe lata, o całe dziesięciolecia.

Ujęło go to bardziej niż jej oddanie. Wiedział, że nie był dla niej pierwszy i nie będzie ostatni. Nigdy o to nie pytał, ale kiedyś, podczas jakiejś rozmowy, która krążyła wokół tych spraw, Małgorzata powiedziała: — Nie wiedziałeś, Jons, że właśnie to jest niebem biedaków?

Innego nie mamy... — Kiedy dostrzegał jej oczy przyglądające mu się czasem z nagłym bólem, wiedział, że myśli o przyszłości.

Podobnie jak wszyscy młodzi ludzie kochający po raz pierwszy nie wątpił, że się z nią ożeni, ona jednak uśmiechnęła się tylko, kiedy skierował na ten temat rozmowę. — Wyniosłeś to z książek — powiedziała tylko. — W naszych książkach, Jons, inaczej jest napisane.

— Ale czyż nie mają tych samych książek? — O nie, tych samych nie mają. Dziewczyna, która się oddaje, ma inną książkę. Przytuliła jego głowę do piersi i pocałowała jasne włosy, jakby był dzieckiem i jakby musiała go pocieszać za odmowę spełnienia prośby. Był to pocałunek łagodny i pełen żałości. Pocałunek dojrzałej kobiety, która pamięta, że i ona kiedyś była młoda, tak jak to dziecko, które tuli teraz w ramionach.

Lato było bajeczne i zupełnie nieprawdopodobne. Daleko, wzdłuż granic grzmiała wojna, a na nocnym niebie rozpościerały się odległe łuny. Podczas gdy serca Małgorzaty i Jonsa biją obok siebie, słychać ładowne pociągi biegnące po szynach na zachód i na wschód i z powrotem. Noc jest cicha i stukot kół dochodzi aż do izdebki. Na ulicy widzą rannych, widzą świeżo sformowane pułki, które wyruszają, by utonąć w krwawym odmęcie. Widzą znękane twarze kobiet, nad którymi z wolna, ale nieubłaganie jak kleszcze ogromnej machiny, zamyka się krąg nędzy. Więc przytulają się mocniej, żeby zapomnieć o śmierci, ale nie zapominają. Dla Jonsa istnieje ona zawsze na kształt milczącej, ponurej postaci, trzymającej w dłoniach sznur miesięcy, którym pozwala spokojnie przemijać. I przesuwa się dzień po dniu, jak perła za perłą. Jons wie, że nie będzie to trwało wiecznie i nawet nie chce, żeby wiecznie trwało. Nikogo nie zapomniał.

Ani ojca, ani Jumby, ani pana von Balka. Wie, że czekają, a on przyjdzie. Nie jest z tych, którzy się gubią, gdy ktoś na nich czeka.

Małgorzata też wie, że Jons odejdzie. Dla niej jest jednym z naiwnych, których nie można zatrzymać. Ukochany głupiec, jak bardzo ukochany. Wzrósł w lasach, gdzie mówi się o Jehowie i gdzie każdy dzień rozpoczyna się od słowa „powinieneś“. Dziecko bez fałszu i

226

Page 227: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

skazy, tak czyste, jakby je dopiero co wykąpała matka. Głowa pełna nie kończących się myśli, serce przepełnione miłością do ubogich.

Młody Bóg w jej krótkim, mrocznym życiu, a przecież właśnie przez nią po raz pierwszy obdarowany. Nie może powstrzymać go przed śmiertelną drogą właśnie dlatego, że jest Bogiem ze spiżowymi skrzydłami u młodzieńczych stóp, że nie jest stworzony do miłości, ani do bytowania przy skromnym, domowym ognisku, tylko do pracy i obowiązku, po to, by pocieszał i leczył, by spełnił wielki zamysł, wobec którego miłość jest tylko spokojną godziną poranka, taką, która nadchodzi zanim jeszcze zacznie śpiewać skowronek i za czerwieni się okno izdebki.

Gdy śpi głęboko i pełen szczęścia, a czyste tchnienie jego ust muska jej pierś, dziewczyna leży z otwartymi oczami, z rękoma wplecionymi w jego włosy i przygląda się jak jutrzenka rozjaśnia pokój, ubogie ściany, dawno wystygły piecyk, jasną, tanią, letnią sukienkę spoczywającą na wytartym fotelu i uśmiechające się puste twarze manekinów w dużym pomieszczeniu za uchylonymi drzwiami. Widzi, jak cicho upływają lata, wpierw krwawe i pełne śmierci, potem szare i przepełnione znużeniem, widzi jakiegoś nie za bardzo kochanego, obcego mężczyznę, dzieci, niedostatek i nędzę, pracę i cierpienie, a daleko, zupełnie daleko, na majaczącym zaledwie początku drogi, nierzeczywiste już jak sen, owo dziecko lasu przytulone policzkiem do jej piersi, jakby chciało ją ssać, z prawicą, tak zaciśniętą, jakby trzymała żelazną lancę. Młody Bóg w krótkotrwałym śnie, już gotowy do drogi. A droga majaczy w dalekim pyle, gdzie nawołują bębny i gdzie tnie wielka kosa.

Dwie wielkie łzy nabiegły do oczu, wypełniły kąciki powiek i toczą się z wolna po policzkach, na poduszkę w niebiesko-białą kratkę, by wsiąknąć w zgrzebne płótno dwiema ciemnymi plamami.

Podczas ostatnich dni października poległ Jakub Jeromin. Padł w jakimś mrocznym lesie, daleko na wschodzie, nad ciemną rzeką noszącą dziwną i smutną nazwę. Trafiła go w serce zabłąkana kula.

Nadleśniczy napisał do Marty długi list. Był to list samotnego mężczyzny, który utracił resztę radości. Kilka dni później do Sowirogu przybył pan von Balk, który wiedział o wszystkim, stacjonował bowiem na sąsiednim odcinku frontu. Znał nadleśniczego, wiedział, że byli tak blisko siebie.

Zmęczony mężczyzna o posiwiałych włosach usiadł koło kuchennego pieca w nowym domu i opowiadał, co mu było wiadome. Nie ma wątpliwości, że Jakub spodziewał się tego, co nastąpiło. Był nawet zdziwiony i niemal skrycie zniecierpliwiony, że nie zdarzyło się to dotąd. Miał dobrą śmierć i sporo jest ludzi, którzy mu zazdrościli, Więcej, niźli można sobie wyobrazić.

Marta stała przy piecu i mieszała gotujące się mleko, Twarz miała jak z kamienia, jak z brunatnego marmuru, przez który przebiega delikatny splot niebieskawych żyłek. — Nie on jeden wiedział — powiedziała tylko.

Balk wypił filiżankę gorącego mleka i wstał. — Jadę do Jonsa — powiedział. — I tak muszę do miasta.

227

Page 228: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Kiedy stanął w drzwiach, przez wąskie jego usta przebiegł cień dawnego, drwiącego uśmiechu. — Teraz, Marto, na pewno jest za późno — powiedział.

— Zawsze było za późno — odparła płucząc w gorącej wodzie filiżankę, z której pił.

Natychmiast napisała do Jonsa, żeby o wszystkim dowiedział się od niej.

Tym razem nie zasiedli w hotelowym hallu, lecz przed piecem u Jumby. W piecu palił się niewielki ogienek. Balk przyniósł wino i popijał małymi łykami. — Na froncie człowiek oducza się mówić na temat śmierci, Jons — powiedział. — To takie oczywiste jak i to, że właśnie opadają liście. Tylko poeci i stare panny pojękują nad opadającymi liśćmi, a twój ojciec uchodził w kompanii za kogoś z gatunku świętych. Dawno przestali naśmiewać się z niego, a niedługo w ogóle oduczą się śmiechu. Pójdziesz dobrym śladem, Jons. Dobrym i prostym. Nie zmylisz kierunku. Jons odparł ponuro, że nie zmyli. Balk uniósł brwi — Nie ma mowy o żadnych sporach z państwem. Tak samo mógłbyś się, Jons, sprzeczać z gwiazdozbiorem Perseusza. Swoją drogą ojciec był za stary, a tu przecież mają dość świń obijających się po kątach. Na froncie potrzebują jednak żołnierzy, a nie świń, on zaś był żołnierzem, choć nie z tych, którzy rozdzierają szaty na piersi, by uderzyły w nią wszystkie wrogie dzidy, i których uwiecznia się w poematach, jakie wkuwać muszą pierwszoklasiści. Rozumiesz? Bogu tylko wiadome, co sądził o wojnie.

Zapewne nic pochlebnego, ale nie ujawniał swego zdania.

Najlepszymi żołnierzami są ci, którzy opinię o wojnie zachowują dla siebie. Są jednak i tacy, którzy co rano obwieszczają, że pragną „przelać swą krew“. Rzygać się chce przez takich łobuzów. To tak zwani patriotyczni krwiodawcy. A on nie chciał niczego przelewać.

Dobrze wiedział, że krew nie służy do przelewania. Lecz ją przelał, zrozumiane? Jerominowie, Jons, mają godziwą tablicę pamiątkową.

Czystsza ona niż niejednego z rządzących panów. Wpisz na nią swoje imię, Jons. Wszystko jedno czy na białej, czy na czarnej stronie.

Ale wpisz je.

Jons zapytał gniewnie, czy pan von Balk sądzi, że nie zechce wpisać.

Czemu tyle o tym mówi? — Słusznie, Jons, dajże mu! Rozgadał się na urlopie, ale przybywa z wielkich lasów, gdzie człowiek oducza się chodzić na dwóch nogach. Więcej o tym ani słowa. Popatrzmy, jak można by pomóc matce. To wspaniała kobieta, Jons. Machabeuszka śpiewająca hymny, podczas gdy jej dzieci goreją w ognistym piecu.

Przez cały czas mówił sam. Było mu trudniej niźli Jons przypuszczał.

Wypił wino, podniósł się i podobnie jak ojciec Jumby zaczął przesuwać dłonią po rzędach książek. — Oto stoją tu i milczą — powiedział w końcu. — Przeklęte świństwo...

Jons nie spytał, co ma na myśli. Odprowadził go przez ciemny korytarz do drzwi i patrzył, jak zstępuje po schodach. — Następnym razem, panie von Balk... — odezwał się z ociąganiem.

228

Page 229: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Balk pomachał białymi rękawiczkami. — Dobrze już, Jons, już dobrze... Byłem osłem. Zapomniałem, że wzrastaliście przy mielerzu.

I rotmistrze mogą okazać się osłami. Można rzec, osłami ujeżdżonymi.

Ucichł brzęk ostróg i drzwi się zamknęły.

Jons wrócił do piecyka, przy którym stała jeszcze pusta butelka.

Ogień był jednym z elementów życia Jerominów. Wśród płomieni dziadek wstąpił do nieba, ojcu schodziły przy ogniu dnie i noce, ogień połyskiwał też w najwcześniejszych dniach życia Jonsa. Ogień spala, pozostaje węgiel. Imiona gasną, ale pozostają utrwalone na pamiątkowej tablicy, na białej, albo na czarnej stronie. Byle nie była to śmierć daremna. Czy nie chce się wpisać? Dlaczego nie miałby się wpisać? W ich rodzinie nikomu się nie trzęsły ręce, nawet jeśli żył sto lat. Nie trzęsły się rybakom ani węglarzom, ani parobkom, nie będą się więc trzęsły lekarzowi. Czemuż by miał się spierać? Gdyby wszystkie matki i żony, gdyby synowie ich żyjący na ziemi chcieli się spierać z Bogiem, miałby on zbyt wiele do roboty. Teraz, na kilka lat, zaprzestał zresztą jakichkolwiek rozmów. „Wyjechał“. Ale dokąd?

Obojętne. Choćby na gwiazdozbiór Perseusza odległy p tysiąc czy też o sto tysięcy lat świetlnych. Zanim wróci, wszystko ulegnie przedawnieniu.

Śmierć i kalectwo, męczeństwo i udręka. Wznowienie postępowania zostanie oddalone. Przepadną dowody, krzyże spróchnieją, rozlecą się trumny. Nowa krew połączy się z dawną. Ślady się zatrą i znikną.

Żar w piecu wygasł, oblicze, które uformowało się z ognia, węgla i popiołu, znikło. Zostały tylko oczy, które ongiś patrzyły z przyzby w stronę wsi. Przyszłość można dostrzec i ponad szarymi dachami, a w niej miejsce dla syna. „Strumienie wód na miejscu suchym, cień skały wielkiej w ziemi spragnionej“... Gdzież się podziały obietnice i objawienia? Ukochany ojcze... Ukochany ojcze.

Odrętwienie i gorycz ustąpiły dopiero pod dotykiem dłoni Małgorzaty. — Nie myślisz już tak, jak my myślimy. Tylko panowie spierają się, a my już nie. Płacz cichutko, Jons, płacz spokojnie. To jeszcze nam wolno. Kochanie i płacz, oto co nam jeszcze zostało...

I znów siedziała pochylona nad nim. Spracowane dłonie wplotła mu we włosy. Czuła, jak przez sukienkę palą jej ciało łzy płaczącego i podczas gdy palce jej błądziły wolno tam i z powrotem w geście pociechy, patrzyła dużymi, spokojnymi oczami dalej niż sięgał jego ból i jej cierpienie. Wpatrywała się w drogę bezkresnej boleści, a po obu jej stronach dostrzegała skulone postacie innych kobiet. Siedziały tak jak ona milczące, każda z głową mężczyzny na łonie, mężczyzny wyczerpanego do kresu, albo zabitego. Siedziały jedna obok drugiej, im dalej, coraz mniejsze, a na końcu drogi, tam gdzie zbiegały się obydwa rzędy, nie jaśniał żaden piękny symbol, żaden wzniosły krzyż. Wszystko wtapiało się w ciemność, w mrok, który żarzył się czerwienią, jakby się rozpościerał nad przepastnym, gorejącym piecem.

20

229

Page 230: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

W lutym Jons zdał maturę. Inspektor szkolny zapatrzył się na chwilę w leżący przed nim arkusz, który przypuszczalnie zawierał życiorys i oceny młodzieńca, niezwykły życiorys i jeszcze bardziej niezwykłe oceny, a potem spojrzał na niego. Stracił na wojnie dwóch synów, kiedy więc skierował na Jonsa smutne oczy, zapewne przypomniał ich sobie.

— Kim pan chce zostać, Jeromin? — zapytał.

— Najpierw żołnierzem, a potem lekarzem ubogich, panie inspektorze.

— No, no... lekarzem ubogich... ale dlaczego lekarzem ubogich?

— Sądzę, że do nich przynależę, panie inspektorze.

— Tak... niech pan jednak nie zapomni, Jeromin, że pozabijanie wszystkich tak zwanych bogaczy pomoże niewiele. Oni też nie zawsze są szczęśliwi...

Przez chwilę oczy jego spoczywały na młodzieńczej twarzy, ale można było zauważyć, że myślami odbiegał już daleko. Dopiero gdy dyrektor dyskretnie chrząknął, skinął Jonsowi głową i ujął w dłoń następny arkusz.

Jons pierwszy raz w życiu wysłał telegram i miał sporo kłopotu, zanim się z nim uporał. Pomogła mu jednak młoda dziewczyna pracująca na poczcie i oto pan Stilling otrzymał swoją depeszę. Ale zanim udał się z wiadomością na pięterko do pokoju młodej wdowy, a potem do domu Jerominów, zatrzymał się na chwilę przed niewielkim globusem stojącym w jego pokoju i zaczął go powoli obracać, aż ukazała się mała, czerwona kropka, którą naznaczył był wioskę Sowiróg. Myślami przebiegł długą drogę, wszystkie minione lata, przypomniał sobie dziecko o jasnych włosach i poważnych oczach, stojące w ławce i mówiące dźwięcznym głosem: „Dlatego podobne jest królestwo niebieskie królowi, który chciał się rozliczać ze sługami swoimi...“ Pokiwał w zamyśleniu głową i kiedy wreszcie wstąpił na wąskie schody, pomyślał o sobie, że staremu człowiekowi byłaby już pora położyć się spokojnie do trumny, że mógłby uczynić to z czystym sumieniem, jeśli w ogóle ludziom wolno coś takiego o sobie powiedzieć.

W tym właśnie czasie Jons skończył pakowanie swoich rzeczy w pokoju Jumby i czekał na człowieka, który miał mu pomóc zanieść je na strych. Najstarsza z panien Holstein wyraziła na to zgodę, a teraz stała przed piecykiem, podobna do własnego cienia i przyglądała się pustym ścianom. W ręku trzymała klatkę z ziębą, którą podarował jej Jons i wyglądała tak, jakby nożyce już przecięły nić jej żywota, i jakby czekając na łódź, która przewozi umarłych, martwiła się, czy też przewoźnik pozwoli jej zabrać ze sobą świergotliwą towarzyszkę o jasnym i beztroskim głosie.

— Teraz, Jons, zapanuje tu zupełny mrok — powiedziała.

Jons pocieszał ją. Będzie lepiej, jeśli żołnierzem nie zostanie tutaj, tylko w miasteczku, bliżej rodzinnej wsi. Nowego życia nie powinno się rozpoczynać w starym domu, a kiedy wojna się skończy, znów tutaj wróci i będzie mieszkał jeszcze wiele lat, aż do dyplomu.

— Czy wojna w ogóle kiedykolwiek się skończy? — zapytała. — A on czy wróci?

Jons powiedział, że pierwsze wie na pewno, a w drugie wierzy.

230

Page 231: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

— Był pan najlepszy spośród wszystkich, jakich miałyśmy tu kiedykolwiek — powiedziała. — A wojna godzi zawsze w najlepszych.

Za chwilę przyszedł mężczyzna przysłany przez szewca i zanieśli skrzynię z książkami na strych.

Potem była jeszcze tylko Małgorzata. Jej nie musiał pocieszać.

Pochodziła z rodziny, w której kobiety zawsze musiały wszystko oddawać. Mężów, synów, młodość, zdrowie, szczęście. Nic innego nie mogły i mówiąc o tym nie posługiwały się wielkim słowem „dzielność“.

Nie lubiły wielkich słów. Gdy o świtaniu zawiesiła na szyi Jonsa cienki, srebrny łańcuszek z niewielkim medalionem, jedyny klejnot jaki posiadała, potraktowała to zwyczajnie, nie przywiązując do tego gestu szczególnego znaczenia. Miało go to chronić i nic więcej. Wiedziała też, że Jons wróci, więc może właśnie dlatego dała mu ten upominek. Na dworzec poszedł sam. Śnieg padał jeszcze spokojniej niż wówczas, kiedy odprowadzał Jumbę. Ulice były jeszcze puste, szare domy wyglądały jakby nikt w nich nie mieszkał. Na oblodzonej rzece porykiwał holownik, a głuchy dźwięk syreny toczył się ociężale i groźnie nad dachami. Gdy koła pociągu zaczęły się obracać, Jons dostrzegł niewielką postać stojącą pod wyniosłym, zakopconym, szklanym dachem. Odziana była w samodziałowy płaszcz, w dłoni trzymała uchwyt drewnianej skrzyni i zagniewanymi oczami patrzyła na wysokiego mężczyznę w niebieskiej bluzie, który po tę skrzynkę wyciągał dłoń. Obok stał pan w cylindrze na siwych włosach i w dziwacznym płaszczu okolonym peleryną, a ludzie oglądali się za nim, jakby był podupadłym dyrektorem teatru albo sztukmistrzem, który z młodocianym pomocnikiem i ptakiem w klatce wraca z występów w terenie.

Im dalej pociąg wytaczał się z hali, tym mniejsze stawały się postacie, więc Jons wychylił się z okna, żeby przyjrzeć się owym bajkowym osobom z dawno minionych czasów. Patrzył z wyrazem przygnębienia w oczach, i gorzkim zdziwieniem na twarzy, i myślał, czy nie wiedzą, że od tamtej pory przez tę halę i tory przetoczyła się wojna? A może ci dwaj zbłąkani, noszący dziwaczne płaszcze i trzymający w ręku klatkę z kolorowym ptaszkiem, chcą wrócić do swoich zacisznych lasów?

Dopiero gdy szare mury domów przysłoniły mu widok, zamknął okno i z miejsca, na którym siedział, zaczął przyglądać się zaśnieżonemu krajobrazowi. Znów mu się jednak wydało, że dostrzega ową dwójkę, kroczącą przez pokrytą śniegiem drogę wzdłuż pustych, osamotnionych pastwisk, że oto idą dwie różniące się wzrostem postacie, a wyższej wiatr rozwiewa płaszcz jak jakiś poszarpany sztandar. Idą ku nieznanemu celowi dwaj pielgrzymi, wyśmiani i wykpieni, ale nie pokonani w swej płomiennej wierze w nieznany los i przyświecającą im niedostrzegalną gwiazdę.

Tą samą drogą, którą wówczas w blasku księżyca szedł ojciec, Jons ruszył do tych samych koszar. Wydawało mu się, iż teraz na pewno wie, że dobrze zrobił nie pozostając w wielkim mieście. Wojnie, jak mniemał, należy oddać całe serce.

Tego samego wieczoru nie miał jednak całkowitej pewności, czy i ta myśl była słuszna. Na razie, wraz z młodym teologiem, którego nazywano Tobiaszem, byli jedynymi na sali ochotnikami w gronie samych starszych ludzi, jacy wyprzedzali nowo przybyłych w

231

Page 232: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

przeszkoleniu o czternaście dni. Wszystko było takie, jak opowiadał Jumbo, tyle że żaden podoficer nie kazał Jonsowi ćwiczyć w koszuli „na ramię broń“. Kapral Schneider daleki był od takiego sposobu pojmowania władzy. Był wysoki i chudy, zatroskane usta przysłaniał mu długi wąs. Dysponował nieprawdopodobnym zapasem powiedzonek rodem ze stolicy Rzeszy i nieskrępowany żadną fałszywą wrażliwością robił z nich hojny użytek. Wyglądało to tak, jakby jakiś muzyk, na przykład fagocista, wypróbowywał instrument, kontrolując czy też wszystkie klapki owego tajemniczego przedmiotu posłuszne są palcom, którymi je lekko naciska.

— A więc, młody człowieku, z tej artystycznej, lecącej do tyłu fryzury nie będzie nic — powiedział Jonsowi na powitanie. — Tutaj dozwolony jest tylko pruski przedziałek na lewo, taka w pewnym sensie fryzura lakoniczna.

A kim jesteście właściwie, młody człowieku?

Jons odpowiedział, że jest maturzystą, a w przyszłości chce być lekarzem.

— Popatrz no, jeden z drugim! Takim profesorem wykolejonych damskich dusz, co? Takim, co to z organizmu wygłaskuje nerwy, hm?12 Jons odparł, że nie. Że chce być lekarzem ubogich, w swojej rodzinnej wsi, wśród lasów.

Kapral przypatrywał mu się jeszcze dłużej niż przed kilku dniami szkolny inspektor, który usłyszał tę samą odpowiedź, ale nie powiedział nic o bogaczach, których nie należałoby zabijać. — Nazwisko? — zapytał tylko.

— Jons Ehrenreich Jeromin, panie kapralu.

— Jons Ehrenreich... no, no młody człowieku... ojciec?

— Węglarz i rybak. Poległ, panie kapralu.

— Węglarz i rybak... — powtórzył Schneider powoli.

Jonsie Ehrenreichu... lekarzu ubogich... młody człowieku — zaczął po chwili — jeśli nie będziecie wykonywali obowiązków, to przewrócicie się u mnie w szeregu, zrozumiano? Jeśli jednak będziecie dobrym żołnierzem, urządzę tu dla was prawdziwą oazę, z moim własnym sercem w charakterze artezyjskiej studni. Jasne? Jons Ehrenreich... lekarz ubogich... cóż to za komiczny świat...

Początek nie wydał się Jonsowi najgorszy i wcale taki nie był. Jumbo zaczynał gorzej. Tylko na sali było mu ciężko, bo przedtem zbyt długo żył samotnie. Ale nie było już możliwe wyruszenie na wojnę w pojedynkę. Czasy młodego Rolanda minęły. Jons z początku bywał tak zmęczony, że wieczorem dostrzegał tylko twarze towarzyszy, nie mogąc ich jednak skojarzyć z żadnym nazwiskiem, z rozmów zaś, które prowadzili, dochodziły doń tylko strzępy.

Z wolna życie jego zespoliło się z życiem pozostałych, ale wówczas nie było to już właściwie osobiste życie, tylko to, czego od ciała i umysłu wymagała służba. Mimo wszystko zachował

12 W oryginale Schneider posługuje się nie dającym się uwzględnić w przekładzie dialektem berlińskim (przyp. tłum.)

232

Page 233: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

jednak własną osobowość złożoną za wspomnień i nadziei, nienaruszoną i nienaruszalną, stanowiącą wyłączną jego własność. Zachował zdolność osądu i odczuwania. Nie stało się więc jak pragnął i myślał, że temu fragmentowi życia odda całe serce. Nie był w stanie się przeobrazić.

Żołnierzowi Jerominowi nie przestawał przyglądać się syn węglarza Jons Ehrenreich. Najczęściej patrzył ze zdziwieniem, czasem z uśmiechem, czasem ze wstydem. Nie był żołnierzem. Wyróżnił się dobrym strzelaniem, niezwykłym opanowaniem oraz koncentracją sił ciała i umysłu, był mile widziany, a mimo to nie był żołnierzem. Nie zapalał się do tego, co robił. Dostrzegał tylko, że gorzało coś, w czym odnajdywał swoje nazwisko, swoje ciało, posłuch oraz wykonywanie obowiązków. Ale nie on był tym czymś. Zapewne i ojciec nie był się zapalał. Z całą pewnością nie. Pozostał przy swoim mielerzu, przy węglu i przy wielkiej, starej Księdze, w której zawierały się jego myśli, a to co odeszło, nie było nim, tylko kimś milcząco posłusznym.

Podobnie dzieje się z tym, kto na chwilę odkłada książkę, gdyż musi narąbać drew do pieca, ale nie jest drwalem, tylko molem książkowym. Kiedy siekiera wznosi się i opada, jego myśli pozostają przy książce.

Zrazu Jonsa niepokoiło to, a niekiedy smuciło. Do tej pory nie poznał dwoistości bytowania, ale potem, kiedy już spostrzegł, że wystarczy jeśli tylko pewną część jestestwa odziana w mundur będzie wiodła wynikające z tego życie, a nadto będzie je, wiodła nienagannie, zadowolił się tym. Człowiek prawdopodobnie nie może mieć powołania do dwóch ról naraz. Do roli lekarza, a jednocześnie i żołnierza.

Obowiązkiem pierwszego jest leczyć, natomiast drugiego — zabijać.

Zresztą zapewne nie było tak, żeby zaraz na wstępie miano rozstrzeliwać tych, którzy nie zapalali się do żołnierskiego rzemiosła. Nie wymaga tego ani cesarz, ani wojenne prawo. Żołnierze zobowiązani byli czynić swą powinność, a Jons chciał tego tak samo jak i inni.

Być może chciał bardziej i więcej niż wielu innych.

Najłatwiej było z kapralem. — Chodźcie tutaj, Jonsie Ehrenreichu — powiedział kapral podczas przerwy w ćwiczebnym marszu. — To spokojna okolica i nie mogą nas podpatrywać. Tu sobie zakurzymy. Czy to wasz las, młody człowieku? Jons odparł, że do niego nie należy ani jedno drzewo, a mimo to las jest jego.

Więc chce leczyć takich ludzi z lasu? Oczywiście później, kiedy wróci z wielkiej wojny?

Tak, tego właśnie chce.

Schneider znów pokiwał głową. — Komiczne — powiedział. — Macie jakąś szczególną skłonność duszy do tak zwanych biedaków?

Jons odpowiedział, że sam jest jednym z nich i wie najlepiej, czego im brak.

Schneider oświadczył, że mu to ogromnie imponuje. Z miejsca mu zaimponowało. Już za pierwszym razem. Jons jest bowiem pierwszym spotkanym w życiu, który by był tak „wyostrzony na biedą“. Pastor też wprawdzie ją dostrzegał, ale właściwie bardziej w formie

233

Page 234: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

„klepania jęzorem“. Ten zaś kto ma żonę wędrującą od jednego miejskiego szpitala do drugiego, wie jak to jest z miłością do biednych. Jons jest też dobrym żołnierzem. — No to potuptajmy do następnego kącika, młody człowieku.

Schneider nie zawsze jednak był w pobliżu, a jeśli był, to podczas zajęć. Byłoby lepiej, gdyby inni, choćby ci ze wspólnej sali mieli też zawsze zajęcia. Wieczorem jednak zajęć nie było i cała zrównująca wszystkich służbistość opadała z nich, a ujawniała się nierówność, oblicze czasów pokoju, Jons zaś nie zawsze patrzył na nie z ochotą.

Był więc Philipp, sklepikarz, któremu zdawało się, że Jons już teraz powinien być wybitnym lekarzem, i dlatego niezmordowanie wypytywał go, jakie postrzały są śmiertelne. Jego królicza twarz pokrywała się zmarszczkami niepokoju i zdawało się, że sądzi, iż wojna wybuchła tylko po to, by rozstrzygnąć sprawę między nim a śmiercią.

— Tak, ale strzały w serce? — pytał zatroskany. — To chyba wykluczone, żeby można było żyć z kulą w sercu? — A jednak już się zdarzało. — Komiczne, niezwykle komiczne... natomiast postrzały w brzuch, Jeromin? — Patrzył na niego błagalnie, jakby oczekiwał potwierdzenia, że przynajmniej postrzał w brzuch oznacza koniec wszystkiego. Znowu nic. I z postrzałem w brzuch można żyć. Kręcił głową i w zamyśleniu przypatrywał się dłoniom, które zmęczone i puste zwisały między kolanami.

— Istnieje tylko jeden przypadek — powiedział wreszcie Jons — a jest nim postrzał w pępek. Wówczas wylatuje z ciebie wszystko, co masz w środku. Wycieka jak woda z dziurawego garnka. I wówczas nadchodzi koniec.

— Miły Boże — jęczał Philipp — że też to musi być akurat pępek... a nie można go osłonić, Jeromin?

Oczywiście można by nosić niewielką płytę stalową, a że ów fragment ciała nie jest duży w porównaniu z resztą, można obliczyć szansę stosując rachunek prawdopodobieństwa.

Był też wielki Bollmann, z zawodu rozwoziciel piwa, wcielony do piechoty jedynie przez przeoczenie. Nikt nie wiedział, czy poza jedzeniem, piciem i spaniem istnieją na świecie rzeczy, których pragnie, a choćby tylko zauważa. W szeregu stał jak milczący buhaj. Był pierwszym skrzydłowym i to takim, do którego można by doczepić cały dywizjon. Wszystko co mu rozkazywano, a więc strzelanie, jedzenie, spanie i maszerowanie wykonywał z tępotą byka. Jak byk będzie też zabijał. Kiedy wieczorem toczyli w sali rozmowy, wodził małymi oczkami od jednego do drugiego siedząc bez ruchu i bez słowa, niby głuchoniemy. Poruszały się tylko jego oczy. A kiedy ktoś pytał: — Co myślisz o tym, Bollmann? — wykrzywiał lewy kącik ust i mówił wolno a wyraźnie: — To samo gówno. — Jonsowi zdawało się czasem, że ośrodek mowy w korze mózgowej tego olbrzyma został sparaliżowany i dlatego potrafi on wypowiadać tylko te trzy słowa.

Był i Paleikat, „pracownik dorywczy“, lekkoduch uciekający nocami przez mur. Był dziarskim żołnierzem, ale nikt nie wiedział, czy przedtem rąbał drzewo, czy też zabijał ludzi. Taki wesoły kompan z sali, znający wiele sztuczek, kuglarz i komediant, flecista i akrobata. Gdy się oddalał, wszyscy oglądali się za nim, a w czasie ostrego strzelania wcale nie mieli pewności, czy potajemnie nie wyceluje karabinu w kapitana.

234

Page 235: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Byli także inni. Wiecznie zatroskany robotnik, który gdyby przyszło trafić im na Saharę, znalazłby i tam powód do zmartwienia, jako że pracował w stolicy w zakładach wodociągowych. Był mały student teologii, milkliwy jak Bollmann i w każdej wolnej minucie czytujący Testament. Był syn robotnika leśnego, któremu służba przychodziła z wielkim trudem i który nie wiedział, jak bez niego poradzą sobie z wywożeniem budulca z poręb. Był zegarmistrz montujący z maleńkich kółek i śrubek miniaturowe maszyny, na których widok pogrążał się w zadumie. — Czy chociaż się poruszają? — pytał Paleikat. — Nie, nie poruszają się, a powstają dlatego, że są śliczne i wyglądają skomplikowanie.

Barwne było to grono kompanów. Jons siadywał czasem w kącie na stołku i przyglądał się im w zamyśleniu. Oto wypalony ogień i wystygły dym. Nawet dwa lata nie minęły, a ojczyzna stała się dla nich pustą łupiną pozbawioną nasienia i owocu. Nie była to tylko ich wina, musiała to być i wina ojczyzny. Nie zatroszczono się o to, by w pojęcie ojczyzny tchnąć życie. Wypełniono je słowami i ustawami, a w ogniu wojny i w obliczu nędzy słowa i pojęcia wyjałowiły się i wypaliły. Ludziom pozostało tylko własne, znikome życie i oto teraz znalazło się ono w niebezpieczeństwie. Wszystkiego, a więc strzelania, walki wręcz, maszerowania, uczyli się właśnie w imię tego życia. Kiedy żołnierz myśli o nieprzyjacielu, zapomina o własnym życiu, ale tym tutaj objawiało się ono w całej swej wielkości, podatne na rany, zagrożone z wszystkich możliwych stron i na różne sposoby.

Szukali, więc stalowej płyty dla osłony miejsca wrażliwego na śmierć.

Innych, a więc zapaleńców, entuzjastów i straceńców wojna już pożarła. Pożarła o wiele szybciej niż się spodziewano, zresztą oni sami oddali się jej niebacznie w upojeniu. Nie było już więc żołnierzy i w szeregu stawali zwykli obywatele. Jeszcze byli przemieszani z nosicielami odwagi i wiary w zwycięstwo, lub choćby poczucia powinności, ale niedługo znajdą się wyłącznie we własnym gronie tworząc znużoną i małoduszną, choć obwieszoną bronią masę, którą śmierć dopadnie jak stado baranów.

„Coś tu nie jest tak jak powinno być“, myślał Jons. Nawet większość nie jest taka. Zaniedbano czegoś, a teraz nie można już było tego naprawić. By rozpalić naród tak jak rozżarza się węgiel w mielerzu, nie wystarczyły szkoły i ambony. Za dużą wagę przywiązywano do słowa dźwięcznego jak kruszec i brzękającego jak kajdany. Teraz kazano ludziom maszerować, strzelać i dochowywać posłuszeństwa, co wprawdzie wystarczało na placu musztry, ale nie wystarczy w.

obliczu śmierci. Śmierć nie zabija przy pomocy słów. Wielkie i potężne moce rządzące bytem są nieme, ale żeby się im oprzeć, trzeba czegoś więcej niż kilkutygodniowych ćwiczeń. Trzeba całego życia, takiego, jakie przeżył Jakub, albo takiej duszy, jaką posiadał Jumbo. Duszy cichej i kpiarskiej, a zarazem szlachetnej. Wojna to więcej niźli codzienna walka o komorne, chleb i wodę.

Jons myślał, jakby to było, gdyby przyszło mu leżeć tak jak leżał Jumbo i czy któryś z tych tutaj wyniósłby go stamtąd. Nie wierzył, że wyniosą. Będzie to więc dla niego wojna samotna, tak jak samotne było życie. Pozostanie mu tylko Schneider, jeśli z nimi wyruszy. Nie kończył żadnej wysokiej szkoły i nic nie wie o Leonidasie, ani o tak zwanych ideałach. Jest tokarzem, którzy utrzymuje chorą żonę oraz dwoje bladych dzieci mających za mało słońca na podwórku oficyny.

235

Page 236: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

I niczym więcej. Wie jednak niemało o tym, co nazywa się obowiązkiem i przyzwoitością. Ojczyzna niewiele troszczyła się o niego, ale go to nie zniechęciło. Pastorów, deputowanych, młodych poruczników i „niezastąpionych“ oceniał nisko i to kiepskie mniemanie wyrażał w mocnym, kwiecistym języku. Jons jednak myślał, że dobrze byłoby zasiadać z nim przy mielerzu, łowić ryby lub odbudowywać spaloną wieś. Schneider nie był człowiekiem, który mógłby toczyć z dyrektorem debaty o poglądach Peryklesa, lecz człowiekiem gotowym nieść pomoc i leczyć, jednym z cichych wyrobników wznoszących gmach współczesności.

Nie były to dla Jonsa łatwe tygodnie. Podczas czyszczenia karabinu stawał czasem z zamkiem w dłoni i wpatrywał się w błękitnawo połyskujący metal, w którego celowo i starannie złożone detale została wpisana wyraźnymi literami śmiercionośna precyzja. Nie dostrzegł jednak ani zamka, ani śmierci, tylko mały pokoik z wygasłym piecem i posłanie w niebiesko-białą kratkę, na które wyniośle i z dezaprobatą spozierały piękne, woskowe popiersia.

Widział Małgorzatę wracającą ze składu węgla z dwiema ciężkimi torbami i zasiadającą przy niewielkim ogieńku. Ręce miała splecione na łonie, wielkie, smutne oczy wpatrzone w płomień. Przeminęło lato — pora szczęścia i przytulności. Za oknami czaiła się przyszłość groźna lub przyszłość niczym nie zapełniona, a pustka była bardziej przygnębiająca niźli groza. Pozostały tylko wspomnienia, jedyna własność tych, którzy nie posiadają niczego.

— Macie, młody człowieku, przywidzenia? — pytał dobrodusznie Schneider, a kiedy napotykał roztargnione i puste spojrzenie Jonsa, kiwał po kryjomu głową. Ach, przecież i on miewa nieraz więcej niźli przywidzenia.

Niełatwe godziny przeżył Jons i wówczas, kiedy przyjechał do wsi na krótki urlop. Matka, jak zawsze wyprostowana, stała przy kuchennym piecu i tylko niekiedy rzucała na mundur takie spojrzenia wygasłych oczu, jakby to nie Jons go nosił, ale ktoś inny. Umarły.

Myślała zapewne o ojcu, a jeśli nie o nim, to o wszystkich poległych z wioski i z wszystkich wiosek. Patrzyła tak, jakby nie dostrzegała żadnego konkretnego oblicza, tylko oblicze śmierci, wiejskiego rabusia, zabójczyni młodych i starych, śmiertelnego wroga ogółu matek żyjących na ziemi.

Maria ciągle jeszcze odbywała swoje wędrówki do lasu za „Biedną Grzesznicę''. Woziła dziecko na sankach po zaśnieżonej drodze. Nie zwątpiła, nie bała się, lecz na jej ładnej, młodej twarzy zauważało się pierwsze ledwie dostrzegalne ślady samotnych nocy, przytłaczających, gnębiących wyobrażeń. Przyszłość była dla niej niczym mgła nad moczarami. We wsi bieda, choroby, a nieraz głód.

I pełna rozgoryczenia pogarda dla tych, którzy powinni byli dawać przykład, ale pozostawili to wsiom. Miłosierny Bóg zataił się i ukrył, zniknął wśród nieskończoności gwiezdnych światów, tylko ambony ciągle jeszcze rozbrzmiewały jego imieniem, tak jakby był obecny i jakby wyciągając ręce obdzielał wszystkich chlebem i sprawiedliwością.

Żandarmi stali się cichsi, ale bardziej czujnie niż zazwyczaj przyglądali się oborom, stodołom, stogom i zagonom. Korsanke, siwy, smutny i zniechęcony, nieraz patrzył jednak na świniaka albo na worek żyta tak, jakby nie dostrzegał nic oprócz spękanego klepiska czy gołej ściany chlewa. Stilling, stary i zmęczony, siadywał w zamyśleniu przed globusem obracającym się spokojnie, jakby na błękitnych kontynentach nigdzie nie gorzały

236

Page 237: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

śmiercionośne pożary, wpatrywał się w niego i tylko od czasu do czasu muskał swego byłego ucznia pełnym troski spojrzeniem.

— Nie ma się czego bać, panie Stilling — odezwał się Jons z przekonaniem.

— Nie wszystkie ryby wpadają do sieci.

— Tak, tak, Jons — odparł cicho. — Nie chciałbym, żeby wszystko, czego się spodziewałem, spełzło na niczym. Wiesz przecież, że żyję tylko tobą, prawda? Jak jakiś wampir. Wojny powinny toczyć się przy pomocy starców. Przy pomocy sześćdziesięciolatków i jeszcze starszych, a dowodzić nimi powinien cesarz oraz mężowie stanu. Nie byłoby ich szkoda, jako że dokonali już swego. Żal tylko młodzieży, której nikt nie zastąpi. A starzy wygłosiliby wpierw przemówienia, wielkie mowy, powygrażaliby sobie długimi cybuchami i dopiero potem rzuciliby się na siebie. Wszystko skończyłoby się prędzej i byłoby bardziej ludzkie, a i egzekutorzy testamentów mieliby potem co robić. Teraz wojna zabiera nam wszystko, zabiera młodych lekarzy, młodych poetów i nauczycieli, takich jak Gołąbek. Wszędzie tak jest, także po drugiej stronie.

Świat stanie się pusty, Jons, przeraźliwie pusty. A kiedy odpoczną sobie przez dziesięć lat, zaczną od nowa.

— Tak, panie Stilling, my byśmy lepiej urządzili naszą dobrą matkę ziemię.

— Ach, Jons, nie wiem, czy lepiej. Starzy ludzie nie powinni już powątpiewać, ale przecież czasem myślę sobie, że Bóg mógłby ją urządzić inaczej. Trochę inaczej. Gdy leżąc czuwam, a potrzebuję teraz mało snu, próbują zliczyć, ilu to nieboszczyków nazbierałoby się przez cztery albo pięć tysięcy lat. Nie tych, którzy umarli naturalną śmiercią, ale tych innych. Zabieranych przez wojny, mór, zbrodnie i tak dalej. Nazywam takich „sprawdzonymi“, pastorzy bowiem chętnie wszystko to nazywają wielkimi próbami. Większość danych gubi się w mroku i można oprzeć się tylko na szacunkach, ale czy wiesz, Jons, że doszedłem do kilku miliardów? A czy wiesz, że miliard równa się tysiącowi milionów?

Drżącą ręką kreślił tę liczbę w powietrzu i wpatrywał się w nią, jakby na kształt gorejących znaków unosiła się w przestrzeni.

— Dwa lub trzy, albo i cztery tysiące milionów, Jons. Czasem myślę sobie, ile to razy można by nimi opasać ziemię, choćby wokół równika.

Nie wiesz tego, Jons? Nie, Jons nie wiedział.

Stilling powoli obrócił kulę ziemską raz dookoła osi i patrzył, jak przesuwa się linia równika. — Powiem ci to, Jons — rzekł cicho.

— Jeślibyś na każdym metrze położył obok siebie dwóch zabitych, a tyle miejsca trzeba żeby leżeli względnie porządnie, musiałbyś ułożyć pięćdziesiąt warstw, rozumiesz? Na metrowym odcinku musiałbyś zmieścić stu zabitych... Nieraz, kiedy noc jest cicha i świeci księżyc, widzę ich całkiem wyraźnie. Dostrzegam ten wieniec, którym opasano kulę ziemską i myślę sobie, że Bóg ów zimny, milczący, zastygły ziemski pierścień widzi z oddali jak pierścienie Saturna. Co też sobie wówczas myśli? — pytam sam siebie. Czyżby uważał, że to tylko nasza

237

Page 238: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

wina? Przecież na przykład zarazy wcale nie są naszą winą. A może sądzi, że ziemia stanie się już rychło godna jego zmiłowania?

— Nie wiem, panie Stilling — powiedział cicho Jons.

— I ja nie wiem. Ale widzisz, mając sześćdziesiąt pięć lat nie chce się mniemać, iż przez całe życie było się durniem, nawet jeśli siostra nieraz mi to powtarzała. Widzisz, oto stawiasz wokół posiadłości dębowy płot. Jest brunatny i niezwykle mocny, więc sądzisz, że wystarczy jeszcze dla twoich dzieci i wnuków. Ale pewnego razu idąc wzdłuż niego przeciągniesz cienką witką po sztachetach i słupach i nagle płot ten się przewraca. Cicho i posłusznie. Walą się słupy, rozpory i sztachety. Wówczas dostrzegasz, że wszystko było zrobione z brunatnego papieru. Zapłaciłeś uczciwie, dałeś dużo pieniędzy, a zostałeś oszukany. Okpili cię w prostacki sposób, gdyż pomyśleli sobie, żeś ślepy albo głupszy niż dziecko.

— Będzie prościej, panie Stilling, jeśli miłościwego Boga, wykluczy się z gry i wszystko weźmie się na własne barki. Może nie jest tak ładniej, ale jest prościej. Pozostanie też nam więcej do zrobienia w przyszłości.

— Tak, tak, przyszłość, Jons... widziałeś, jak dzieciom zmieniły się oczy? Stały się zmęczone i zamglone, takie jakich dzieci nie powinny mieć. A jeśli to potrwa jeszcze dwa lata albo i pięć? Dlaczego tymi co dźwigają największy ciężar zawsze muszą być dzieci? Kiedy tu zamieszkasz, znajdziesz dużo pracy.

— Wszędzie, na całej ziemi są ci, którzy na tę pracę czekają, panie Stilling. Podczas wykładów, na które się dostałem, dostrzegłem wiele poważnych i dobrych oczu, I tak jest na całym świecie. Kiedy armie zakończą swoje dzieło, rozpoczną inne armie. Te bardziej spokojne.

Świat będzie kiedyś do nich należał.

— Wierzysz w to, Jons?

— Tak, wierzę... A i ojciec wierzył.

Kiedy wieczorem przebywał długą drogę wiodącą do domu i od skraju lasu spojrzał na wieś przycupniętą pod niebem napęczniałym śniegiem., na szare dachy, na nikłe światła za małymi szybkami okien i na „Zmarłego Pastora“, który przyglądał się wszystkiemu ze swego wzgórza, pojął jak ogromna musiałaby być owa armia, by mogła zdołać dc wszystkich takich wsi wnieść zdrój życia. Jak ogromna musiałaby być, jak wytrwała, dzielna, pełna wyrzeczeń i jak nieskończonym uczuciem miłości obdarzona.

Jonsowi sprawiło radość, że na jedną z ostatnich niedziel udało mu się wziąć z sobą Schneidera. Gdy ogarnęły ich lasy, wysoki kapral zamilkł i pozostał milczący do końca dnia. — Gadam komicznie — powiedział do Jonsa — a to peszy ludzi. — Długo stał pod lasem i przyglądał się wsi, która spokojna i zagubiona odpoczywała pod zaśnieżonymi dachami. — Kiedy pomyśleć — rzekł — że w te niskie dachy walili jedną salwę po drugiej... to żal bierze... — Kiwał w zamyśleniu głową i patrzył z boku na Jonsa. — Student i lekarz ubogich — powiedział — i do tego z takiej zapadłej dziury...

238

Page 239: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Marcie Jeromin siedzącej przy piecu przyglądał się wielkimi oczami, Christeanowi pozwolił pokazać sobie anioły i zwierzęta, a potem opowiedział co nieco o bitwach, w jakich uczestniczył. Na stołku siedział jednak jak na skrzynce z dynamitem i kiedy znów znaleźli się na podwórzu, głęboko odetchnął. — Bardzo skomplikowana ta twoja rodzina, młody człowieku — powiedział. — A wobec ciebie tak zwani bogowie mają jakieś plany.

Byli u Stillinga, u Marii i w „Biednej Grzesznicy“, a koło południa przeszli po lodzie na wyspę. Pod ogołoconymi z liści dębami wysoki biały kopiec wznosił się pełen niepokalanej wspaniałości. Schneider przysłuchiwał się temu, co opowiadał Jons i od czasu do czasu przecierał oczy rękawicą, bo wydawało mu się, że śni.

Wieczorem w powrotnej drodze posiedzieli chwilę u wystygłego paleniska chaty przy mielerzu. Na stole leżała rozwarta wielka Księga.

Wylot szkiełka lampy zasnuty był pajęczyną. — Tutaj żył ojciec — powiedział cicho Jons.

Pod koniec miesiąca dotarły do nich pierwsze wieści o wielkiej bitwie toczonej na Zachodzie, gdzie walczono o lasy, parowy i opancerzone bunkry, i gdzie nazwa potężnej twierdzy wypisana została krwią na burzliwym niebie. — Czujesz coś, młody człowieku? — zapytał Jonsa Schneider, kiedy stanęli przed wojennym komunikatem.

— Ja coś czuję.

Po upływie dwóch tygodni zostali późnym popołudniem przemundurowani i to tak szybko, że podoficer kwatermistrzostwa był w stanie wyrzucać z siebie tylko najstraszliwsze przekleństwa. Ale Schneider trzy razy wracał nieustraszenie z butami Jonsa, zanim nie dobrał właściwych. — Do bohaterskiego poloneza, kochasiu — powiedział wściekającemu się magazynierowi — chodaki muszą być prima.

Potem zatroskany stanął przed swoją drużyną i zaczął się jej przyglądać. — Kiedy sobie pomyślę — powiedział z wolna — że w ciągu ośmiu dni macie się stać frontowymi bohaterami, mogę się tylko dziwować. Tak się dziwować, że aż sam sobie się dziwię.

— Z owym wnikliwym stwierdzeniem opuścił salę kręcąc głową.

W nocy zostali załadowani. Od lasów nadciągała pierwsza wiosenna burza, a Jons usłyszał dzikie gęsi ciągnące niebem na północ, w blasku dobierającego księżyca. Stał przed swoim przedziałem, podniósł do góry kołnierz płaszcza i przypatrywał się ciemnej linii ograniczającej na południu horyzont. Tego co żołnierz zabierał ze sobą, nie było dużo, tyle ile mógł unieść na barkach i u pasa, ale wiele więcej mógł zagarnąć oczami, wziąć to, zabrać cały świat zbiegający się w tamtą ciemną linię, ponad którą przelatywały ptasie stada, wziąć kilka twarzy zwidujących się w barwnej mgle. Skinął im w milczeniu i wsiadł do wagonu. Milczał przez całą drogę, ograniczając się tylko do najniezbędniejszych słów.

Trzy dni później, podczas tak samo jak tamta pełnej gwałtu nocy, skąpo rozjaśnionej księżycem, wyładowano ich na skraju równiny, za którą dostrzegli łańcuch zalesionych wzgórz. Wzgórza były czarne i milczące, ale poza nimi całe niebo płonęło jasnoczerwonym ogniem, a kolorowe gwiazdy nieustannie wzlatywały w górę i opadały. W odgłosach tamtej burzy rozróżniali dalekie, głuche wrzenie, jakby jakiś metal gotował się w hutniczym piecu, a że nigdy jeszcze tego nie słyszeli, ustawili się w milczeniu, tak jak im nakazywały rozle

239

Page 240: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

gające się ciche przekleństwa. Ale przekleństwa te nie docierały do ich uszu zasłuchanych w daleki przybój. Po wszystkich młodych i dojrzałych twarzach, jakby po szeregu ustawionych obok siebie masek — o których nikt nie wie, co zakrywają — pełgał jasnoczerwony blask ognia.

Droga była podziurawiona i rozjeżdżona, a gdy się skończyła, ogarnęło ich rozryte pole, pełne dołów z wodą, w której odbijał się zimny blask księżyca. Weszli między szczątki murów startych na proch, między parowy, do których oślepli od potu, staczali się w ciemności, między potrzaskane pnie drzew, które kiedyś były lasem.

Od czasu do czasu, z regularnością stalowej machiny, coś nad nimi przelatywało ponuro wyjącą trajektorią i daleko, nieprawdopodobnie daleko błysk ognia rozdzierał noc, a wiatr przynosił głuchy odgłos grzmotu eksplozji zmieszany z ostrym, wysokim dźwiękiem. Zdawało się, że do jakiegoś ogromnego krateru wali się żelastwo, szkło i mury.

— To kuferki, zwane też okruszynkami — objaśniał Schneider, ale nikt mu nie odpowiedział.

Przewodnik nie obejrzał się ani razu. Zatroskanymi oczami wyszukiwał przejść wśród plątaniny parowów i szczątków lasu, a kiedy któraś z bliższych rakiet oświetlała okolicę matowym blaskiem, zatrzymywał się. Potem znów unosił rękę i linia ciemnych, pochylonych postaci ruszała za nim w noc.

— Wytrzymasz jeszcze, młody człowieku? — pytał cicho Schneider.

— Nie ma obawy, kapralu — odpowiadał Jons.

O brzasku natknęli się na niezupełnie zasypany okop, na którego skraju leżały trupy. Nie ogolony i szary na twarzy porucznik przyjął ich w milczeniu. Padli tak jak stali na nagą ziemię cuchnącą trucizną i rozkładem. Nikt się przeciw temu nie obruszył.

Jons natychmiast zasnął. Otwartymi oczami podążał za świetlistym śladem rakiety, a już spał. Resztką świadomości wyczuł jeszcze, jak Schneider rozpościera nad nim namiotową płachtę i dosłyszał jakby zza ściany znajomy, zatroskany głos: — Kiedy przyglądam się temu...

Ale już nie wiedział, czemu kapral się przygląda.

21

Kiedy porucznik o szarej twarzy obchodząc nieliczne posterunki zastał Jonsa opartego o ilastą ścianę okopu, z okiem przy szczelinie tarczy osłonowej i zapytał, czy im nie jest trudno, Jons miał kłopot ze znalezieniem odpowiedzi. Nie wiedział, czy trudno. Ważniejsze jednak było, że porucznik przez słowo to rozumiał zupełnie coś innego niż on. Porucznik miał na myśli nigdy nie milknący ogień, głód, pragnienie, śmierć i rany, dla Jonsa zaś nie to właściwie było ciężkie. Wojna nałożyła nań obowiązki, tak jak przedtem nakładało życie. Potrzebny był tylko czas, by do nich przywyknąć i zwalczyć nieopanowany strach, który wyjąc leciał z nieba wraz z ciężkim, rozpalonym żelastwem. Potem wszystko miało się już za sobą i życie biegło, dalej pełne szczególnego otępienia, tak jakby nosiło się na głowie nie jeden hełm, lecz niezliczone ich mnóstwo, więcej nawet, jakby całe zamglone, zadymione, ogniste sklepienie nieba było

240

Page 241: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

ciężkim, przytłaczającym hełmem. Istniało się, miało się okresy wytchnienia, byle jakie spanie, jeszcze, bardziej prymitywne radości, a ż czasem wszystko stawało się chwiejne, jakby spoczywało na szalach wagi. Dni i noce bardziej niż przedtem zlewały się z sobą, pojęcie „jutra“, czy „pojutrza“ zmieniało się w nic nie znaczące słowa, obumarło bowiem poczucie czasu. Minuty, godziny, a nawet wieczność nie różniły się bardzo od siebie.

Trudne było co innego. Widok spustoszonej, poszarpanej i zupełnie bezsilnej ziemi, na którą spadał zacinający deszcz i z wolna wtapiał w nią trupy. Nie była to ziemia płodna i pełna powagi, taka jaką znał, ani rozwarta uroczyście na przyjęcie odświętnie ubranych nieboszczyków, lecz błoto, zniszczenie i nieład, w którym Walali się umarli, równie zabłoceni, unicestwieni i nie-porządni. Ruina wszystkich ustalonych i uświęconych wyobrażeń, które Jons wyniósł ze swych lasów, rozbrat z wszystkim z czym tu przyszedł, a co wiązało go z ojcem i dziadkiem.

Niełatwo było patrzeć, jak szeregi młodych, pełnych życia ludzi podnoszą się z ziemi i niemal w tym samym momencie padają poskręcane, pogięte, zniweczone. Właściwie nie śmierć była najcięższa, ale jej nieokiełznanie, nieposzanowanie przez nią niczego, jej niemal beztroskie igraszki. Lekceważenie życia jednostki, kopniak wymierzony przez ślepą przemoc w to, co w owym piekle zniszczenia nosiło przecież koronę, nawet jeśli była to tylko korona posłuszeństwa i dzielności. Kopniak trafiający w ludzkie twarze z bezduszną i wręcz nieprzyzwoitą pewnością kowalskiego młota.

Trudny był też wyścig ze szczerzącą zęby śmiercią, kiedy z dalekich tyłów musiało się nosić amunicję, jedzenie, albo wodę do picia. I nie dlatego wyścig ten był trudny, że mógł się zakończyć utratą własnego życia, ale przez to, że mogło się stracić pożywienie i wsparcie dla innych. Trudne było owo okropne zziajanie w biegu przez skażone bezdroża parowów, przez błyski ognistych eksplozji pocisków, o których nigdy się nie wiedziało, gdzie uderzą. Trudno było padłszy na skrwawioną ziemię leżeć z oczami wbitymi w zasłonę składającą się z ognia i cierpienia, i słuchać daremnych jęków ranionych, które nie dolatywały do ojczystych stron.

Ale najtrudniejsze były myśli, jakie nachodziły człowieka, kiedy wieczorem wsparłszy się o kilka porwanych worków z piaskiem patrzyło się na dymiącą linię, która dzieliła niebo i ziemię. Widać było ziemię pustą, ziemię, z której starty został wszelki ślad człowieka, zmierzwione pole, na które spadł żelazny grad. A na tym polu rozsiano błękitne i szare plamy mundurów, jak zapomniane snopy. I czarne postrzępione drzewa, drzewa żywe, zanim bowiem się rozwiały jak mgła, płynęły z lekkim powiewem wiatru. I parowy, nad którymi owa mgła unosiła się na kształt białawych obłoków, zaś na horyzoncie wzgórza, których nazwy oddano w pacht śmierci.

Nad tym wszystkim niebo. Ogromne, nagie niebo, z groźnymi szarymi ścianami ulewy wspartymi skośnie o wzgórza. Za ulewami albo w szerokich przerwach między nimi towarzyszący zachodowi przygasłego słońca wypiętrzał się niesamowity bezmiar ognistej czerwieni lub żółtości, jakby rozpalony żużel leżał na hałdach zaświatów, jakby i nogi świętych utkwione były w ogniu. Ogromny, gorejący, wieczorny przestwór, przygotowany na przyjęcie zabitych, wyzuty z łaski, niczego nie obiecujący, pozbawiony pewności jutra.

Po tej martwej linii myśli Jonsa wędrowały w górę i w dół wyzwalając się stopniowo z okowów dyscypliny i poczucia obowiązku. Wybiegały na poszukiwanie prawdy, na poszukiwanie sensu tego, co działo się pod owym niebem. Co działo się jakże inaczej niż uczono go do tej pory, co było inne niż to, czego doświadczył, inne niż wartości przejęte od

241

Page 242: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

ojca i przodków. Inne niż etyka głoszona z katedr, niż religia wpajana z ambon. A wszystko ubrane w te same słowa i tymi samymi słowami upiększone, Nawet jeśli to co działo się tutaj, a co było krwawe i okropne, uważało się za wyłączne dzieło ludzi, nawet jeśli uznało się Boga za ułudę, za coś w rodzaju kielicha, jaki dla warg konających wymyślili mędrcy albo tchórze, cóż za potworem musiał być człowiek maczając w tym wszystkim ręce, które powinny być niezmordowane w świadczeniu pociechy i miłosierdzia.

Jons rozglądał się i dostrzegał wokół poszarzałe, znużone twarze. Nie było w nich nienawiści ani żądzy krwi. Były tylko zmęczone, niewysłowienie, bezgranicznie zmęczone. Jednak żaden z nich nie zabrał się i nie poszedł sobie, żaden też nie ociągał się, kiedy rozkaz wyganiał ich z zakrwawionego okopu i pędził do następnego. Również on, Jons Ehrenreich Jeromin z zacisznych lasów na drugim końcu świata, nie zabrał się i sobie nie poszedł. Nawet myśl o tym nie naszła go ani razu, a przecież jeszcze przed dwoma miesiącami zasiadał w ciszy nad książką, nad wierszami, albo nad opisami chorób i życia; nad dziełami, które były owocem pracy wielkich ludzi, tych co pokonali śmierć. Jeszcze przed dwoma miesiącami tulił do serca inne życie, które należało ochraniać, którego należało strzec i bronić przed niebezpieczeństwami, teraz natomiast wszelki żywot uznany został za najmniej wartościowe z dóbr, za coś w rodzaju ziarnka piasku. A ten, kto uważał życie za najkosztowniejsze spośród wszystkich stworzonych klejnotów, kto dostrzegał w nim wszystko, nad czym z bezmierną cierpliwością, przez potopy, pożary i lodowate postacie trudzono się w ciągu wielu milionów lat, teraz był skazany na karę i wzgardę.

Schneider też tego nie rozumiał. Schudł jeszcze bardziej, a kiedy mieli kilka godzin wytchnienia, stał ponury i postarzały przy swej drużynie, jakby musiał pilnować nawet śpiących, by nie porwała ich śmierć.

Tamci niepozorni ludzie z garnizonu też stali się czymś więcej niż myślał o nich Jons. Jedynie Paleikat zniknął zaraz w drugim dniu, w jakimś z ognistych parowów, ale chociaż zaliczono go do zaginionych, nie mieli wątpliwości, że cieszy się względnie dobrym samopoczuciem w polowym szpitalu, albo jeszcze dalej na tyłach.

Inni zostali.

Nie byli bohaterami nie mogącymi doczekać się chwili natarcia, byli jednak bohaterami wytrwałości, cierpliwości i męczeństwa. Każdy z nich stanowił drobną cząstkę wielkiej armii męczenników, której nie wymieniał żaden wojenny komunikat, której nie zdobił żaden order, a przecież bez której dawno byłyby utracone te lasy, wzgórza i parowy.

Philipp nie wynalazł przeciw śmierci żadnej płyty pancernej i rychło zaniechał poszukiwania jej. Śmierć dawno już przestał wyobrażać sobie jedynie pod postacią malutkiego, samotnego, nadlatującego bezgłośnie stalowego pocisku. Ciągle jeszcze wpatrywał się przerażonymi oczami w całe fontanny śmierci wędrujące przez pola, ale nie próbował od nich uciekać. Najwyżej wciskał w rozmokłą glinę twarz, która wyzierając spod nazbyt obszernego stalowego hełmu była podobna do twarzy zapłakanej kukiełki, przed jaką, ponad krawędź pudełka, wyskoczył diabeł. Płakał, ale nie odchodził. Pozostał ze wszystkimi, choć był na wpół zasypany i ogłuszony, chociaż głodował i marzł, choć był niewyspany i zahukany. Pozostał.

Pozostali także inni. Bollmann, ponury i umazany gliną niby jakiś buhaj, który wynurzył się z błotnistej kąpieli. Syn robotnika leśnego też pozostał i dawno zapomniał troszczyć się o

242

Page 243: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

budulec. Pozostał również czytający swój Testament mały teolog, który stał się jeszcze bardziej niż dotąd milkliwy, a czasem w nocy, gdy cichły działa i tylko świecące zimnym blaskiem gwiazdy rakiet wznosiły się nad polem bitwy, stawał niczym nie osłonięty na przedpiersiu okopu i głosił spustoszonej ziemi, wyglądającej w bladym świetle bezgłośnie opadających białych lampionów jak pełny kraterów krajobraz księżyca, wersety starych obietnic.

— Błogosławieni, którzy cierpią — mówił w przestrzeń przed sobą tak głośno, że słyszało się go we wnętrzu ciasnych ziemianek.

— Błogosławieni, którzy cierpią, albowiem będą pocieszeni.

Wielkie i uroczyste słowa błogosławieństw niosły się ponad milczącym polem, ponad splątanymi drutami zasieków, ponad kraterami lejów wypełnionych wodą, w której odbijało się zimne światło księżyca i tak samo zimny blask rakiet. Biegły te słowa aż na stronę przeciwną, gdzie podnosiły się i nasłuchiwały ich twarze białe, żółte lub czarne. Były to wielkie słowa, które i przed dwoma tysiącami lat rozbrzmiewały nad tak samo pustą i milczącą krainą. Słowa powtarzane niezliczone razy w każdym miejscu na ziemi, powtarzane tak jak błaganie, zaklęcie, obietnica, a do których spełnienia było dziś tak samo daleko jak i wówczas. Cichy, łagodny głos mówiącego wydawał się oddzielony od wszystkiego co ludzkie, zdawał się szybować w wymarłej przestrzeni nad jaką mogła przecież w każdej chwili zerwać się nawałnica śmierci, hucząca i niecierpliwa. Zdawał się płynąć swobodnie w cichym śmiertelnym zmroku zalegającym między okopami, jakby był umarłym głosem wszystkich trupów zalegających tę rozrytą ziemię. W słowach tych brzmiało coś beznadziejnego, coś co dawno już przeminęło, a jednak była w nich i łagodna, marzycielska pasja, usiłowanie odniesienia przy pomocy słowa triumfu nad okrucieństwem godzin minionych i godzin nadchodzących.

Była próba odniesienia zwycięstwa przy pomocy słowa, które być może okaże się silniejsze niż potęga stali wystrzeliwanej przez bezduszne armaty, wypływa bowiem z samego dna żywego, ludzkiego serca.

Kiedy zdarzyło się to po raz pierwszy, śmiał się ten i ów, a niektórzy klękali, z przeciwnej strony zaś nadleciało kilka spłoszonych, zabłąkanych pocisków, które zabrzęczały wśród zasieków i z gwizdem wzniosły się ponad nimi w nocną pustkę. Potem jednak słowo okazało się silniejsze niż śmierć czy złorzeczenia, przenikało wszystkich i zwyciężało łagodnością, a resztę oporu przełamało chyba to, co w postępowaniu teologa było właściwie niepojęte i niemal bezsensowne, a w czym tkwił jakiś tajemniczy czar. Oto widzieli smukłą postać stojącą na skraju zrujnowanego okopu, stojącą nieruchomo bez żadnego gestu, zupełnie nie uroczystą. Widzieli mężczyznę trzymającego w złożonych dłoniach hełm, widzieli człowieka tak samotnego, jakby stał na pustyni. Właściwie był jeszcze dzieckiem i wzruszyły ich jego dziecinne usiłowania, przy których pomocy próbował zakląć stalowe wrota śmierci. Postępował jak dziecko o niedojrzałym głosie, które stanęło przed obliczem zakutego w stal świata.

W pobliżu, w okopie siedział porucznik. Widać było tylko mały, czerwony żarzący się punkcik jego papierosa, ale gdy wzlatywała kolejna rakieta i rozświetlała się z wolna, dostrzegało się także jego twarz obróconą w stronę przemawiającego, twarz, która się nie uśmiechała, ani złorzeczyła. Była smutna, trochę zdziwiona, jakby patrzącemu stanęły przed

243

Page 244: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

znużonymi oczami dni dzieciństwa i jakby przyglądał się wszystkiemu spojrzeniem starego człowieka, takiego co dawno już zapomniał, że kiedyś był dzieckiem.

Wszystko się skończyło, mały żołnierz zszedł z okopu, owinął się namiotową płachtą i tak jak inni skłonił głowę na mokrej ziemi.

Widać było, iż nie uważa, że uczynił coś szczególnego, albo chciał był to uczynić. Po prostu coś go skłoniło do przeciwstawienia światu swego własnego świata, by mógł wbrew tamtemu przetrwać jeszcze jedną noc i jeszcze jeden dzień. To co zrobił, zjednało mu jednak skrywany szacunek wszystkich, nawet tych najbardziej zdziczałych.

Poczuli szacunek przed tym, że oto z zasypanego zdroju wyłonił się wizerunek zwykłego człowieka, który nie rościł pretensji do wielkich czynów, ani do tego, by uchodzić za zucha. Był to szacunek wobec tego, że oto ktoś zadał sobie trudu, by zbryzgany, zabłocony, pokryty ranami wizerunek człowieka ukazać w kształcie czystym i chędogim, mimo iż wiedział, że najbliższa godzina, a najpóźniej następny ranek pogrążą go znów w błocie.

Więc i Schneider, który miał dotąd kiepskie zdanie o paplaninie teologa, siedział cicho pod namiotową płachtą i słuchał. Kręcił wprawdzie głową, gdy mały Tobiasz, jak zwykł go nazywać, zszedł z okopu, jednak pociągnął ostrożnie Jonsa za rękaw, żeby sprawdzić, czy nie śpi. — Wzrusza mnie to, Ehrenreich — powiedział cicho. Uśmiechnął się pod smutnie zwisającym wąsem, uśmiechnął się kpiarsko jak dawnej, było jednak widać, że kpinę adresuje do samego siebie, a potem powtórzył w zamyśleniu: — Wzrusza mnie to, Jons... taki osesek, a staje vis-á-vis całej atmosfery i gada o tych, co tam zostali. Naprawdę mnie to wzrusza.

Jonsa też wzruszyło i wcale nie usiłował tego ukryć. Chętnie by się tylko był dowiedział, co też działo się w duszy małego kamrata, kiedy wspinał się na zbocze okopu, ale Tobiasz, gdy go rano o to spytał, nie potrafił nic wyjaśnić. Nie rozumiał nawet, co mogło tu być do wyjaśnienia. — Żyję tym — powiedział tylko — więc jakbym mógł i tutaj żyć inaczej? A skoro tym żyję, mówię o tym, tak samo jak wy opowiadacie swoje historyjki.

— Ale jak tym żyjesz? — zapytał Jons.

Tobiasz spojrzał na niego i Jons po raz pierwszy dostrzegł, jak piękne i łagodne ma tamten oczy. Były wielkie, brązowe, były jak oczy dziecka i nawet ziemia, taka jak ta dookoła, odzwierciedlała się w nich czysto i pogodnie.

— Tego się nie da wyjaśnić — powiedział Tobiasz. — Wierzy się, że jest to największe spośród wszystkiego co kiedykolwiek zostało powiedziane i co kiedykolwiek istniało. Wierzy się tak, że aż się wie i wówczas wszystko to, co dzieje się tutaj, staje się wielką pomyłką.

Gorączkowym majaczeniem. Kiedy wymawiam tamte słowa, czuję jak na czole kładzie mi się chłodna dłoń i jak przemija gorączka.

Wówczas wraca świadomość tego, co pozostanie, gdy tu od nowa rozszumią się lasy.

— A czy się nie boisz?

— A czego miałbym się bać? Kiedy stoi się u drzwi, za którymi płoną świeczki gwiazdkowej choinki, też się człowiek nie boi.

244

Page 245: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

— A jeśliby się tam weszło i zobaczyło, że żadnej choinki nie ma?

Tobiasz uśmiechnął się jak dziecko, które spostrzegło, że dorosły chce je oszukać. — Nawet jeśliby nic nie było — powiedział — Bóg zadba o to, by tamto wydało się nam jaśniejsze od tysiąca świeczek.

Jons nie spytał, co by było, gdyby się okazało, że i Boga nie ma.

Wiedział, że są pytania, których nie należy stawiać komuś, kto ma takie oczy jak Tobiasz.

— Byłoby dobrze, Jeromin — powiedział wieczorem porucznik — gdybyśmy też tak potrafili. Prawda?

Jons pokiwał głową. — Byłoby lżej, panie poruczniku — odrzekł — tylko że my nie należymy do tych, którzy pragną łatwego i pięknego, ale tego co prawdziwe.

— Tak, tak... — powiedział porucznik i palcami wygrzebał z gliny odłamek. — Prawda to piękna rzecz, Jeromin... — ale zabrzmiało to tak, jakby miał co do tego własne zdanie.

Był pierwszym, który ich opuścił, pierwszym z długiego szeregu innych. Podczas jednej z wielu krwawych i bezsensownych prób zdobycia któregoś z tysięcy odcinków okopów, jednego z tysięcy wzgórz, jednego z tysięcy parowów, prób opłacanych setką trupów przypadających na sto metrów zajętego terenu, jeden z bezgłośnych, maleńkich pocisków, zaraz kiedy się poderwali, trafił porucznika w pierś. Oficer biegł jeszcze kilka kroków unosząc prawe ramię w dziwnym, nieskoordynowanym geście, a potem z wolna osunął się na kolana. Jons zatrzymał się przy nim pochylony, ale Schneider schwycił go twardą ręką za ramię. — Naprzód, młody człowieku! — powiedział ponuro. — Tu się umiera w samotności!

Ale kiedy zajęli odcinek okopu — płytkie wgłębienie pełne zabitych oraz rannych — i urządzili się w nim jako tako, skinął na Jonsa.

Razem pobiegli z powrotem do miejsca, gdzie opuścili porucznika.

Grzmiąca ściana zaporowego ognia ciągle jeszcze wyrastała przed nimi, więc zaciągnęli rannego powoli i ostrożnie do jednego z głębszych lejów i tam czekali, póki nie zamilkną działa. Porucznik był przytomny, niewiele bardziej szary na twarzy niż zazwyczaj i ledwo dostrzegalnie skinął im głową. Potem jednak utkwił wzrok w szare niebo, po którym wiatr pędził dymy wybuchów. Schneider pobiegł dalej w poszukiwaniu noszy. Wkrótce powinien zapaść zmierzch, a wtedy będzie można spróbować wynieść rannego.

Jons skulony na brzegu leja nasłuchiwał oddechu porucznika. Znowu ogarnęło go uczucie przerażającego osamotnienia, czuł się jak dziecko na opustoszałym polu, wiedział, że teraz kiedy oficer ich opuści, będzie czuł się jeszcze bardziej zagubiony niż dotychczas.

Chciał powiedzieć leżącemu, jak bardzo go wszyscy kochają za powściągliwość w słowach i troskę, jaką skrycie ich otaczał, ale nie zrobił tego, gdyż umazany gliną hełm leżał tak cicho, jakby również ukryta pod nim twarz pragnęła by ją zostawiono w spokoju.

245

Page 246: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Dopiero kiedy o pierwszym zmierzchu nadeszli sanitariusze i ostrożnie podsunęli pod leżącego nosze, ów otworzył oczy, skinął Schneiderowi i kiwnięciem dłoni przywołał Jonsa bliżej. — No co, Jeromin, jak to teraz jest z tą prawdą? — powiedział. Blady wymuszony uśmiech okolił mu usta i z tym uśmiechem zniknął wśród zapadającej nocy.

Do zdobytego okopu wracali w milczeniu.

Następny był Bollmann, któremu zapalnik szrapnela strzaskał lewe kolano. On też nie tracił słów na pożegnanie i tylko kiedy sanitariusz zauważył, że noga „poszła“, spojrzał na niego pogardliwie swymi małymi, rozbieganymi oczkami, odwrócił twarz i powiedział: — To samo gówno!

Philippa odkopali spod obsuniętej ściany okopu, ale już nie żył.

Z bluzy, w okolicy lewego barku sterczał długi, postrzępiony odłamek i Jons pomyślał, jak to śmierć poczyna sobie z nimi niegodziwie, jeśli małemu, niepozornemu, skromnemu muszkieterowi nadała na pożegnanie wygląd zabitego Zygfryda. Twarz Philippa była spokojna. Zapewne już nie żył, kiedy obsunęła się ziemia i przysypała go.

Tydzień później opuścił ich syn robotnika leśnego, ten który pochodził z tych samych okolic co Jons. Opuścił ich w taki sposób, że nie znaleźli po nim ani śladu. Mina rozerwała go na strzępy.

Tylko trzech, a więc Schneider, mały Tobiasz i Jons ostało się, kiedy luzowano ich w maju. Wychodzili tak ostrożnie jak poparzeni, którzy wydobywają się z rozżarzonego popiołu. O świcie, podczas pierwszej przerwy w marszu, przyjrzeli się sobie, a potem szybko odwrócili wzrok od bladych, bezkrwistych twarzy i skierowali go ku rumieniącej się jutrzence, która rozświetlała skraj lasu i kwitnące na nim głogi. Jons pomyślał, że być może generał, który ogląda ich przemarsz, cieszy się widokiem, ale Bóg ma zapewne mniej powodów do radości. Nie znał myśli obydwu towarzyszy, nawet nie pragnął ich poznać, ale co do jednego zgodzili się: że widok generała wcale nie dał im szczególnego zadowolenia. Nie dał nawet Schneiderowi, który był spośród nich najstarszy i jako jedyny prawdziwy żołnierz najbardziej zdyscyplinowany.

— Popatrz tylko! — powiedział Schneider. — Przyleciał tu w podrygach jak cietrzew na tokowisko i wyślepia się na ten swój karmik.

Chętnie oglądalibyśmy cię gdzie indziej, dostojny panie.

Ale już po chwili poczuł się zmartwiony tą „niesubordynacją“. — On też nie odpowiada za tamten kit — powiedział i ponad ramieniem wskazał kciukiem za siebie. — Młotek wbija gwóźdź, gwóźdź włazi w drzewo.

Jons dorzucił, dość zresztą obojętnie, że na tych właśnie gwoździach zawieszą sobie potem laurowe wieńce.

— A co? Może mają je zawiesić na naszych piersiach? — spytał zdumiony Schneider.

246

Page 247: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

— Dajcie spokój — powiedział Tobiasz. — Może chcielibyście tak zasiadać na fotelach nad mapą i jednym skinieniem palca wtrącać w otchłań pułki? Oni są przecież biedniejsi niż my, a najbiedniejszy jest cesarz, bo siedzi najdalej od śmierci.

— Wcale nie wiedziałem, co to z nas za bogacze — zamruczał Schneider, ale i on i Jons dostrzegli, że Tobiasz miał rację. Na śmierć i w taki sposób można patrzeć, a gorzka duma jest lepsza od fałszywej.

Pomaszerowali na północ, potem załadowano ich do wagonu i w ten sposób przybyli do leśnego garnizonu, gdzie pozostali przez sześć tygodni. Nadeszły posiłki złożone z ludzi starszych i całkiem młodych, ale z nikim nie potrafili się zaprzyjaźnić. Żyli we własnym gronie, niezbyt rozmownym i niezbyt wesołym, wyobcowani spośród innych nie dlatego, że chcieli, ale dlatego że różnili się od nich tym, co zyskali i co stracili w ciągu minionych miesięcy. Na garnizonową służbę, której ich znowu podporządkowano, patrzyli z pobłażaniem, nad niejednym kiwali głowami, a wieczorem oddalali się od gwarnego obozu i szli na skraj lasu, albo na pola, gdzie kwitła pszenica, nad którą unosiło się czyste, ciepłe powietrze.

Horyzont był tu cichy, ale kiedy ciemną nocą dostrzegali błyskawice, nie byli pewni, czy to burza, czy ogień dalekich armat. Powróciła jednak świadomość czasu i przestrzeni oraz wspomnienia ojczystych stron. Pisał Christean i Stilling, przychodziły też listy od Małgorzaty.

Były krótkie, nie zawierały skarg ani zapewnień o miłości, ale tchnęły dojmującym osamotnieniem. Ciągle jeszcze pilnuje sklepu z woskowymi manekinami, życie stało się trudniejsze, choć zapewne wszystko to jest niczym wobec tego, co on przeżywa. I choćby tylko jeden jedyny raz chce go jeszcze zobaczyć.

Jons odbierał listy od niej i od innych, czytał je, odpisywał, cieszył się nimi i martwił, a jednak wszystko to było w jakiś niejasny sposób dalekie, przynależące do nierzeczywistego życia. Nazbyt głęboko tkwiła pamięć minionych dni. Nie tego nawet, co było w nich niebezpieczne i co groziło śmiercią, ale tego co pozostało w nich nie wyjaśnione, co wahało się między sensem i bezsensownością. Przeżył te dni, przeminęły, ale jeszcze mimo wszystko nie wtopiły się w życie, nie stały się jeszcze cząstką jestestwa.

Najczęściej zastanawiał się nad ostatnimi słowami porucznika i nad znaczeniem owego cichego uśmiechu, z jakim ich opuścił. „Jak to teraz jest z tą prawdą?“. Właśnie. Jak to jest z prawdą? Jons uważał, że znaczy ona więcej niż piękno, czy pobożność i ciągłe jeszcze tak myślał, ale uśmiech porucznika odebrał temu przekonaniu trochę pewności. Wyglądało na to, że porucznik chciał w milczący sposób podkreślić, że i prawda należy do wielkich złudzeń ludzkości, tak samo jak należy do nich wielka pobożność małego Tobiasza, wiedza i wiara. Że nikt nie ma prawa poświęconego wierze życia uważać za łatwiejsze od życia oddanego prawdzie. Tym bardziej było to godne wzięcia pod rozwagę, że ów uśmiech i przekonanie, a raczej cicha wątpliwość, ujawniona została przez człowieka, o którego śmierć otarła się lub nawet go zaznaczyła, i który miał przez to większe prawo niż żyjący wyrokować o sensie i wartości tak zwanego życia.

Czy więc miało być tak, że i te ramy, jakie sobie narzucił, nie są wystarczające? Że nie dość było zrezygnować ze „sprawiedliwości na roli“, ale trzeba koniecznie i świadomie zdać się tylko na sprawność rąk, którą postanowił osiągnąć? Że po to, aby zbierać żniwo pracy tych rąk, należy zdać się tylko na przepełnione miłością serce? Czy i Jumbo posiadał przed

247

Page 248: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

śmiercią tę ostateczną świadomość, i czy to ona pozwoliła mu ostrzegać przed „spekulowaniem“? A czyż on sam nie spostrzegł w ciągu minionych miesięcy, że nie jest w stanie zrozumieć takiego zjawiska jak wojna i nie potrafi umiejscowić jej w życiu jako jednej ze składowych części?

Rozmyślaniem osiągnął niewiele i właściwie doszedł do tego, że życie jego, choć bardziej urozmaicone i zasobniejsze w wiedzę niż ojca albo dziadka, wcale nie będzie tak bardzo — jak to myślał kiedyś — różniło się od ich życia. Więc coraz usilniej musi dążyć do tego, by pracą i troskliwością służyć wszystkim, którzy tej pracy i troskliwości najbardziej potrzebują, że oto z wolna powraca do owej prostej formuły, zgodnie z którą przebiegało życie przodków. Nie było bowiem szczególnej różnicy, czy tkwiło się przy mielerzu i wypalało dla ludzi węgiel, czy przesiedziało się całą noc u zabójcy, by poruszyć jego serce, czy też oddawało się ręce służbie dla chorych i zmuszało się śmierć, żeby zawróciła choćby na chwilę, A wspólne było to, że i on nie żąda niczego dla siebie, ani sławy, ani bogactw, ani prawdy czy władzy, że chce tylko służyć tak, jak służyli przodkowie, nawet jeśli zmienił się pan, któremu służy. Możny to i nieprzenikniony władca, a czy nazywa się Bogiem, miłością czy też człowieczeństwem, nie ma to większego znaczenia. Istnieje tylko jedna wartość moralna, nie dająca się nazwać i niemożliwa do nazwania, ale ten, wszystko jedno syn czy wnuk, kto szczerze jej służy i uznaje jej nadrzędność, tak jak uznawali ją ojciec i dziad, znajdzie dla siebie właściwe miejsce.

Przez te wszystkie tygodnie unikał rozmów z Tobiaszem na tematy religii bądź różnych wyznań. Wiedział, że Tobiasz będzie jednym z pastorów, na których bardziej należy patrzeć niźli słuchać. Tak jak musiało się patrzeć na Agricolę. Jons wiedział już, że istnieją nie tylko głosiciele słowa, ale i ludzie czynu. Tobiasza zapytał tylko, czy nie zechciałby odwiedzić go kiedyś w lasach po to, żeby rozejrzeć się, czy nie poweźmie decyzji o wybudowaniu na wzgórzu nowego kościoła, w którym mógłby zostać pastorem. On sam pragnie w tych lasach spędzić życie jako skromny, wiejski lekarz.

Tobiasz odpowiedział, że może się to zdarzyć, choć nie wiadomo, jakie będą jeszcze wobec nich boskie zarządzenia. Gdyby jednak miało się stać tak jak sobie umyślił, to nie sądzi, że okazałby się najpotrzebniejszy tam, gdzie ewangelia ostanie się najdłużej, lecz tam, gdzie dla jej wsparcia wypadnie zaangażować wszystkie ludzkie siły.

A będzie tak nie wśród wielkich lasów, ale w dużych miastach. Spodziewa się, że i Jons jest zdania, iż każdy spośród nich powinien udać się tam, gdzie Bóg ponosi największe porażki.

Jons nie zaprzeczył, a po chwili dodał, że tym co najbardziej umożliwia mu znoszenie całej obecnej niedoli jest myśl, że wśród wszystkich narodów prawdziwymi zwycięzcami w tej wojnie zostaną podobni do Tobiasza. Że będą to zwycięzcy prawdziwi, a nie rzekomi.

A Tobiasz odparł po cichu, że Jons wypowiada w ten sposób ryzykowną pochwałę, w której jego, Tobiasza, upodabnia do Boga, jako że prawdziwym i jedynym zwycięzcą w tej wojnie będzie tylko Bóg.

Pszenica zaczęła się już złocić, zaczęły też się mnożyć nadzieje i przypuszczenia, że zostaną skierowani na jakąś spokojną pozycję na wschodzie. W końcu dotarły jednak do garnizonu pierwsze wzmianki o rzece, która płynie na zachodzie i nosi jakąś pokojowo brzmiącą nazwę. Wówczas ustały przypuszczenia, choć nadzieje nie zamarły. Tylko Schneider pokiwał głową. — Przeczuwam coś — powiedział.

248

Page 249: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Nad brzegami tej rzeczki krew pułków i dywizji lała się tak szerokim strumieniem, że rozwiały się wszystkie z dawna obmyślane plany, a pociągi i ciężarówki dniem i nocą pędziły w kłębach kurzu po szynach i drogach, by dowieźć nową krew dla wyczerpanych korpusów.

Ponieważ śmierć wylatująca z niedostrzegalnych, olbrzymich luf wymacywała dworce, wyładowano żołnierzy na otwartych torach i spiesznymi przemarszami pchnięto na pierwszą linię, gdzie wśród mizernych pagórków i zeschłych lasków odwody wyczekiwały wsparcia.

— A to ci pełen wyrazu horyzont! — powiedział Schneider. — Nie potrzeba przewodnika, bo i ślepy się połapie.

Rzeczywistość przekroczyła i jego wyobrażenie, a obfitujący w parowy teren, na którym spędzili poprzednie miesiące, wydał się im rychło jakąś spokojną i zaciszną okolicą. Potem jednak spostrzegli, że wojna wcale nie jest tu trudniejsza, tylko inna. Oblicze jej zmieniło się w ciągu tych kilku tygodni, podczas których zażywali spokoju. Dojrzało zmierzając do celu wytyczonego w czasie pierwszej walki dwóch piekielnych hord. Celem tym było całkowite i ostateczne, okupione możliwie najmniejszą ceną, zniszczenie możliwie największej liczby żyjących. Jeśli kwitnący ogród przywali się górami piasku, giną owoce, kwiaty i zalążki. Jeśli życie przywali się stertami stali i trucizny, dzieje się z nim to samo. Prosty to bilans.

Tak prosty jak i tamtych poprzednich miesięcy, więc wcale nie trwało długo, zanim go pojęli. To, czy po trzech albo po dziesięciu dniach huraganowego ognia na wpół oślepli i ogłuszeni podniosą się, by chwycić za broń, albo czy przysypani, rozszarpani lub zatruci legną pod rumowiskiem, albo pod zwałami ziemi, nie było niczym innym tylko prymitywnym rachunkiem prawdopodobieństwa.

Poległo wielu, nawet większość, niektórzy jednak — zdawało się, że nieśmiertelni — podnosili się zawsze. Wśród nich znajdowali się Schneider, Tobiasz i Jons. Nie podnieśli się jednak z uczuciem szczególnego szczęścia, lecz raczej z pewnym zdziwieniem, że jeszcze istnieje stara ziemia, że nosi na sobie ludzi, że ludzie ci nadal walczą, śmieją się, odczuwają głód i pragnienie, że zdołali uratować coś, co nazywa się nadzieją.

Tobiasz nie wygłaszał już błogosławieństw ponad przycichłym polem.

Nie było tu cichnącego pola, więc gdyby nawet posiadał taki głos jak sam Bóg, zgniłby on wśród huku i ognia. Czytał jednak błogosławieństwa sam dla siebie, czytał wielkie i uroczyste słowa, ukryty w ziemiance, jednej spośród tych, które sobie wygrzebali.

Czytywał je siedząc na stopniach jamy, jeśli mieli szczęście i jakąś znaleźli. Na stronice książki sypały się kamyki i piasek, osiadał na nich pył. Czasem przeciągano obok jakiegoś rannego i wówczas oczy Tobiasza zwracały się ku krwawej smudze, która pozostawała na ziemi, lecz zawsze zachowywały łagodny i spokojny wyraz. Nie odzwierciedlała się w nich krzycząca z rozpaczy ziemia, lecz cisza świata, dobroci i miłosierdzia, w którym żyły dotąd. Jakby Jons i kapral Schneider nie byli dalecy od jego wiary, siadywali przecież w milczeniu u jego boku, zupełnie tak jak gdyby z cichym głosem teologa spływał na nich czar piękny i wytęskniony. Schneider przesuwał nieraz swą szorstką, od wielu dni nie mytą dłonią po stronicach książeczki i ścierał piasek z drobnych liter.

249

Page 250: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Wiedzieli, że również ich w każdej chwili może dosięgnąć śmierć okrutna i gwałtowna, a jednak cięższe od jakiegokolwiek rodzaju własnej śmierci wydawało się Jonsowi to, że opuścił ich Schneider.

Prosty tokarz i zwykły kapral, jakich w armii zapewne były tysiące, był dla niego wśród wielu ponurych dni i nocy jak ojciec. Był mężczyzną, który posługiwał się chropowatą mową żołnierzy i wojowników, ale dłoń jego była najbardziej miękka spośród wszystkich, jakie Jons spotkał w tym czasie. Był też człowiekiem, który siedział z nim na progu chaty przy mielerzu i był dlań niczym puklerz osłaniający jego młodość.

Czy śmierć była tylko zabawą w minuty i sekundy? Czy znajdowała radość w tym, że ścigając ich przez cztery tygodnie oszczędziła, by nagle, kiedy stanęli żeby odetchnąć spokojnie, uderzyć znienacka?

Niemądre to pytania, ale podsuwa je zgryzota. Dziecinne pytania, tak jakby za nieczułą i ślepą mocą śmierci, za parabolicznym torem jakim rzuca się ona na ofiary, mogła kryć się dusza zdolna do dokonywania wyboru i podejmowania decyzji.

Po czterech tygodniach zluzowano ich o świcie i doszli już do pierwszych zacisznych lasków, oddalonych od huczącego przyboju, który ich wypluł, kiedy Tobiasz podniósł ostrzegawczo rękę i nie przerywając marszu zaczął wyprostowany nasłuchiwać. Zaraz też stamtąd, gdzie pracowano przy kopaniu nowych ziemianek, nadle ciało głośne wołanie zagłuszone natychmiast głuchym wyciem i kiedy padli na ziemię, każdy tam gdzie stał, ciężki pocisk z działa okrętowego ustawionego gdzieś daleko za lasami, wzgórzami i dolinami rąbnął z hukiem gromu w starte na proch ruiny fermy przy drodze.

Wybuch poderwał jeszcze raz w powietrze cały zdruzgotany dom, z przeraźliwym świstem rozrzucił wokół ciężkie, postrzępione odłamki, a jedna z najmniejszych cząstek, na jakie rozerwał się stalowy korpus, doleciała do miejsca, gdzie stał Schneider. Czujny jego umysł poddał się chwilowemu zmęczeniu, droga wiodąca od ucha do reszty okazała się nazbyt długa i tak odłamek trafił między czapkę a ucho, właśnie kiedy kapral padał już na ziemię.

Odwrócili go na wznak i podłożyli pod głowę płaszcz, Zostali przy nim, choć inni rozbiegli się, by zebrać się gdzieś daleko od fermy.

Większość nie spostrzegła nawet, że coś się zdarzyło.

Schneider był jeszcze przytomny, ale wokół jego nozdrzy już rozprzestrzeniały się szare cienie i dopiero kiedy odnalazł wzrokiem twarze obydwóch przyjaciół, uśmiechnął się pod wąsem z właściwym sobie wyrazem kpiny. — Teraz mnie dopadło — powiedział cicho.

Przyklękli z obu stron, żeby być bliżej, co też błądząc wzrokiem dookoła zaraz zauważył. — Jak w beciku. Taki duży chrześniak... — a potem położył rękę na złożonych dłoniach Tobiasza i skinął doń głową. — Ja wprawdzie nie wierzę — powiedział — ale byłaby to prawdziwa pociecha, to o tych, którzy cierpią... Jak to było?

Tobiasz po cichu wygłosił błogosławieństwo.

Schneider kiwnął głową i drugą ręką zaczął szukać Jonsa. Oczy zaszły mu już mgłą. — Wróć do tej swojej zapadłej dziury — powiedział — i zostań tam. Dbaj o nas, szarych ludzi... My

250

Page 251: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

szarzy ludzie potrafimy być wdzięczni, Jons, i może odczułeś to na moim przykładzie... bardzo wdzięczni, mały Ehrenreichu... bardzo...

Cień śmierci pokrył jego twarz jak stora przysłaniająca okno.

Młody porucznik, który dowodził nimi od rana, był zdania, że zabitego mogą pochować ludzie pracujący przy ziemiankach, ale Jons i Tobiasz nie podzielali jego opinii. Pozostali koło przyjaciela nawet wówczas, kiedy słowa stały się ostrzejsze i padła groźba sądu wojennego.

W końcu na widok ich osobliwych oczu porucznikowi zrobiło się nieprzyjemnie i dał im spokój.

Schneidera pochowali na ukwieconym skraju jednego z lasków.

Z dwóch desek, jakie otrzymali potajemnie od podoficera saperów z budowy ziemianek, sporządzili duży krzyż. Na jasnym drewnie wypisali nazwisko poległego, a Tobiasz odmówił modlitwę i pobłogosławił grób.

Potem zabrali swoje rzeczy i ruszyli w drogę.

Długa to była droga, ale na temat umarłego nie padło podczas niej ani jedno słowo.

Dopiero nocą, kiedy wyszli z upalnego baraku i owinięci w namiotowe płachty położyli się z głowami na tornistrach pod milczącą kopułą gwiazd, Tobiasz powiedział: — Życzę Bogu, by miał za sobą wielu szarych ludzi... wówczas byłoby nam łatwiej żyć.

22

Jeszcze raz odmieniło się dla Jonsa oblicze wojny. Nie dlatego, że dysząc ze zmęczenia i marznąc maszerował teraz przez ponure i lodowate karpackie lasy, i nie dlatego że z Nowym Rokiem zajęli pozycje nad brzegiem Dunaju. Również nie dlatego, że obecnie nie byli na całe tygodnie przykuci do jakiegoś rozpadającego się odcinka okopów, których każdy skrawek drążyła śmierć szukając ich tak, jak poszukują krety, lecz przez to, że znajdowali się w ciągłym ruchu. Wróg opierał się lub uciekał, więc zamiast rozpryskującego się żelastwa, widzieli ludzi walczących o życie, tak jak oni walczyli o swoje.

Oblicze wojny zmieniło się także przez to, iż wraz ze śmiercią Schneidera nie stało już na tej wojnie owej niemal ojcowskiej opieki, która łatwiej pozwalała znosić wszystko, co się działo. Odtąd istniał tylko trud codziennych obowiązków, jakie należało wypełnić, owa klątwa rzucona na ludzi. Została szara, przytłaczająca nieskończoność, jaka wyłaniała się spoza każdej dostrzeżonej góry, spoza każdej rzeki i ciągle tak samo odległa. A jeśli kresem wojny miał być pokój, to majaczył zaledwie tak jak jakiś promyk ścigany wokół kuli ziemskiej, a nie dający się nigdy osiągnąć, nikt bowiem nie jest w stanie dogonić słońca, które go rzuca.

Jons nie liczył już dni i miesięcy, tak jak i nie liczył kropli deszczu padających na twarz. Nie zapamiętywał już nazw wsi, rzek i lasów, nie pamiętał nazwisk nowych towarzyszy broni ani przełożonych.

251

Page 252: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Cienie nie potrzebowały nazwisk. Ongiś, kiedy sądzono, że świat przywiązuje wagę do nazwisk, nadano je ludziom, ale teraz okazały się niepotrzebne i pozostało tylko szare, upiorne wojsko, przemieszczające się po ziemi po to, by walczyć z innymi cieniami i sprawdzać, czy pod szynelami nie ukrywają pokoju. Lecz i tamci go nie posiadali.

Czym była śmierć? Tanią loterią rozgrywaną o życie, tak jak gra się w kości lub kamyki? A czy to, że ją zgłębiano i z ogniem w sercach walczono o jej pokonanie przez całe tysiąclecia, nie stało się warte tyle co rosa osiadająca na źdźbłach traw, a strząsana w marszu butami?

Czym było życie, któremu tak wielu spośród nich chciało służyć? Czy było nadal największą i najcudowniejszą na świecie tajemnicą, najwyższą wartością dzieła stworzenia, tym co na tej nietrwałej planecie najświętsze? Tym co było tak wspaniałe, że wszystkie ludy pochodzenie swoje wywodziły z dzieła rąk istoty, którą nazywały Bogiem? Teraz życie nie było więcej warte od kruchej otoczki, jaką mógł zdmuchnąć i rozwiać każdy wietrzyk nadlatujący z lasu, tak jak rozwiewał pył na drodze.

Czym była miłość? Dziecinną mrzonką pozostawioną wśród minionych, barwnych dni dziecięctwa, tak jak porzuca się kolorowe trzewiczki? Uczepioną do słomki mydlaną bańką, w której świat mieni się kolorami, ale którą unosi wiatr, ona zaś rozpływa się, jak wieczorem rozpływają się chmury?

Czym były ludzkie oblicza, które kiedyś jaśniały zapowiedzią nowego jutra? Oblicze ojca, Jumby, porucznika, wysokiego kaprala? Czy były tylko kształtami ulepionymi z gliny, które popękały w ognistym piecu? Czy też były niegodną swojej nazwy i rachuby fuszerką, i tym pozostały? Nawozem przeznaczonym dla pól przyszłości? A gdzież to ziarno, które na tych polach ma być rozsiane?

To co pod nazwiskiem Jonsa Ehrenreicha Jeromina podążało przez lasy wschodu było ponurą poszarzałą twarzą wyzierającą spod szarego hełmu, znużonym ciałem stąpającym krok za krokiem i dwiema rękami, co ładowały broń i strzelały. Daleko, za granicą dawnego, zagubionego świata znajduje się wioska nazwana przez przodków Sowirogiem, czyli Sowim Zakamarkiem, znajduje się kopczyk z popiołu i ziemi, pod którym spoczywa dziadek. Znajdują się mogiły, w których śpi wiele dzieci i śpią bracia. Jest tam niewielki dom, a w nim matka siedząca przy wygasłym ogniu. Jest droga, którą chodzi do lasu młoda kobieta wyglądać, czy nie wraca od wschodu zaginiony. Są inne domy i chaty, a w nich głód, choroby i nędza.

Czekają na ręce, które to wszystko uładzą i uzdrowią. Na opustoszałym wzgórzu, co wynosi się ponad tym wszystkim, stoi „Zmarły Pastor“, który Boga nazwał mordercą. Stoi i ponad dachami wypatruje, czy wreszcie zawita do nich Zbawiciel, prawdziwy Zbawiciel, co łzy osuszy — póki będą płynęły z jeszcze żywych oczu — a nie z takich, które już przysypuje się ziemią.

Jeszcze dalej, za szarymi dachami, na krańcu wyblakłej karty pamięci, siedzi przy wystygłym piecyku dziewczyna, i splótłszy na łonie ręce spogląda oczami — w których nie ma łez — na pustkę tych rąk. Dłonie jej spracowane są od szycia, od obwiązywania sznurkiem kartonowych pudełek, od wspierania innych. Jest to dziewczyna nie znająca poza uciechami ciała innych radości, która musiała i je pogrzebać, gdyż właśnie panuje śmierć, a nie radość.

252

Page 253: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Rok, który zawitał na ziemię, był mroczny i wcale nie stawał się jaśniejszy wskutek zwycięstw i przemówień ani przez wschody słońca nad obcymi rzekami, takimi jak Dunaj, ani przez rakiety wzlatujące ponad rozwalone okopy i rozpadające się trupy. Gdy nadchodził, wielu wiedziało, że będzie taki. Wiedzieli przede wszystkim prości ludzie, podobnie jak przed wszystkimi dostrzegali nadchodzący głód, gradobicie i nieurodzaj. Jons też o tym wiedział, wywodził się spośród ludzi prostych, w których życiu mroczne lata należały do reguły.

Jednak maszerował. Szedł od zaśnieżonych gór karpackich do obcej stacji kolejowej, gdyż powiedziano mu, że otrzymał dwanaście dni urlopu. Niezupełnie w to wierzył i miał rację, gdyż po trzech dniach przyszedł telegram wzywający do powrotu. Matka tylko skinęła głową, ale Małgorzata płacząc wyrzekała na cesarza, Boga i cały świat. Odgarnął z jej czoła mokre włosy i pocieszał ją. Mówił, że to nie jest wina cesarza ani Boga i byłoby lepiej, gdyby nie musiał jej łez zabierać jako ostatnie wspomnienie. Łzy kładą się ciężarem na sercu żołnierza.

Z Karpat powędrował na żyzne równiny Galicji, a stamtąd nad Dźwinę. U boku zawsze miał małego studenta teologii, jako że teraz byli oni jedynymi z drużyny, którzy przeżyli do tej pory. Obaj milczeli i nigdy nie śpiewali. Byli weteranami kompanii — choć nie zawsze najstarszymi wiekiem — najbardziej godnymi zaufania i niemal nieśmiertelnymi. Obydwu, po rozgrywkach ze śmiercią, zdobiły ordery. Tobiasz pozostawał niezachwiany w wierze będącej swoistym wyrazem zaufania do tego co niewidzialne, Jonsowi zaś nieustannie brzmiały w uszach ostatnie słowa poległego pod twierdzą porucznika: „Jak to jest teraz z prawdą, Jeromin?“.

Znad brzegów Dźwiny Tobiasz pomaszerował dalej, coraz dalej ku brzegom morza, Jons zaś został sam, zupełnie sam. W prawe biodro ugodził go odłamek granatu, a Tobiasz pomógł założyć osobisty opatrunek dla zatamowania krwi. Potem jeszcze raz się odwrócił i powiedział: — Nie zapomnij, Jons, że jest to prawe biodro. To samo, które Jakubowi poraził anioł, kiedy się z nim zmagał. — Odszedł i zwarły się nad nim przybrzeżne trzciny. Odszedł mały, smukły, szary żołnierz z torbą ręcznych granatów u boku.

Ból, dziki, świdrujący ból, a ponad nim ogromny słodkawy spokój, niebieski, wrześniowy przestwór z wyblakłym już słońcem i z nitkami babiego lata zasnuwającymi jedwabistą pajęczyną błękitną przestrzeń. Z prawej strony wyniosłe, milczące lasy, a nad nimi ciemne koliska drapieżnych ptaków. Z lewej wysoki dźwięk, z jakim pociski przebijały stalowe burty pontonów, i czarne fontanny bagnistej ziemi opadające z chrzęstem i klaskaniem, i przerażone ptactwo, które krążyło z krzykiem nad zadymioną rzeką.

A wszystko to nierzeczywiste jak jakiś sen i nic nie znaczące.

W smukłym ciele stłoczone całe życie, cudowne zmęczenie stóp, co nie muszą już maszerować, na wpół zamknięte oczy i myśli, które nie poszukują już prawdy. Błękitny zmrok, jak w lesie przy mielerzu, pokrzykiwanie sójek z wierzchołków drzew, ojciec odwracający karty starej Księgi. Raz jeszcze całe życie, spokojne i błogie, ciche jak ziarno rzucone w bruzdę i czekające deszczu, by wyniósł je ku światłu, czekające na to, by dzięki pracy zostało przemienione w chleb.

Nie ucieszył się, że przyszli sanitariusze, że odurzyła go morfina, że w gorączce czuł, jak toczą się koła, najpierw drewniane, potem żelazne, że ocknął się na białym łóżku w niewielkiej sali z zasłonami u okien, a nie na milczącej ziemi wpatrzony w scenę nieba otoczoną kulisami ciemnego lasu.

253

Page 254: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Przyszła pielęgniarka i uśmiechnęła się. Tak, już go operowano i jest nadzieja, że nie będzie kulał. Może będzie trochę powłóczył nogą, prawie niezauważalnie, ale dziewczyny poznają od razu, że jest bohaterem.

Co z rękami? Całe?

Oczywiście. Zupełnie zdrowe. A dlaczego pyta?

Dlatego, że chciał być lekarzem, skromnym lekarzem ubogich, a nie bohaterem, za którym oglądają się dziewczyny.

Zaśmiała się zmieszana i badawczo zajrzała mu w oczy, żeby sprawdzić, czy nie wraca gorączka.

Ale gorączka przyszła później, znów spadła i znów wróciła. Przez cały rok, a nawet dłużej niż rok, został Jons w mieście nad obcą rzeką, której ujście znajdowało się w jego ojczystej prowincji, w mieście, gdzie z wielu kościołów rozbrzmiewały we dnie i w nocy dzwony, póki ich nie zdjęto i nie przetopiono, póki nie uczyniono z bożego głosu tego, co się nazywa ultima ratio regis.

Powrót Jonsa do życia wcale nie był taki łatwy, jak się wydawało sztabowemu lekarzowi. Na ile się dało, powyciągano okruchy kości, na ile się dało zeszyto co było poszarpane, i wszystko powinno było się goić. Podczas operacji, jak zwykle zresztą, wszystko oczyszczono i nawet jeśli strzępki odzieży w ranie wyglądały nader nieprzyjemnie, przecież było wiadome, że odłamki granatu nie napełniają rany ozonem. Z raną było marnie, a co gorsza, kiepsko było z rannym.

Rana to ropiała, to znów przestawała, by zacząć ropieć od nowa.

Gorączka przemijała i wracała, wyłaziły coraz to nowe okruchy... Jednemu Bogu było wiadomo, czy chłopisko nie składa się z samych okruchów. Ranny okazał się zresztą bardziej uciążliwy niż rana. Nie uskarżał się, nie niecierpliwił, tylko błądził jakimś osobliwym spojrzeniem po lekarzu, po jego dłoniach w gumowych rękawiczkach, po białych lub ohydnie cuchnących opatrunkach. A był przecież przyszłym kolegą.

— Powiedzcie mi, Jeromin, czy w ogóle nie chcecie wyzdrowieć?

Oczywiście, że chce.

— A może myślicie, że przy tym waszym przeklętym biodrze zrobiłem coś na opak? Patrzycie tak, jakbym zapomniał w tej waszej ranie igły, kawałka drenu, czy czegoś w tym rodzaju.

Ależ nie, wcale tak nie myśli. Tylko jeśli wolno powiedzieć, pan lekarz sztabowy nie jest lekarzem szarych ludzi.

— No wiecie! — powiedział zaskoczony lekarz. — A cóż to znów za specjaliści, owi lekarze szarych ludzi? Wy też należycie do tych szarych?

254

Page 255: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Jons odparł, że to nie ulega wątpliwości. Szarzy ludzie zaś są staromodni i dziecinni, chcą bowiem wiedzieć, jak bije serce lekarza, podobnie jak dzieci chcą zobaczyć walec pozytywki. Niektórzy, póki tego serca nie dojrzą, nie zdrowieją.

Siostra operacyjna zachichotała, więc lekarz wrzasnął na nią, by zechciała łaskawie zamknąć swój rozpylacz mikrobów, a potem przez chwilę przypatrywał się Jerominowi. Patrzył jakimś szczególnym, rozbieganym wzrokiem, potem wskazującym palcem lewej dłoni dotknął miejsca, gdzie biło serce Jonsa i z wolna powiedział, że ci lekarze, którzy stawiają najszybsze diagnozy, wcale nie są najlepsi. A jeśliby Jeromin zdołał dostrzec to, czego sobie życzy, mianowicie jak bije serce lekarza po trzech latach wojny, mogłoby się okazać, że dostrzeże nie najlepszą i nie najradośniejszą perspektywę dla swego przyszłego zawodu. Jons odpowiedział po chwili, że teraz chce być już zdrowy.

Nie działo się jednak po jego myśli, więc w końcu zaczęło mu się zdawać, że cały ten okres podobny jest do pory, kiedy ziarno tkwi głęboko w ziemi, a światło dnia ujrzy dopiero wówczas, gdy rolę owieje ciepły wiatr. Nie pójdzie już na wojnę, ale jeśli przetrwa szpital, pobyt w nim będzie mógł uznać za czas spokoju poprzedzający drugie narodziny. Musi tylko rozpostrzeć przed sobą, na kołdrze, wszystkie przepełnione ogniem miesiące i zgłębić ich istotę. Zdecydować, czy należy je odrzucić i zapomnieć, czy też może jednak da się dociec, czym były w rzeczywistości. Należy również odgrzebać zabitych, którzy jakże szybko odeszli i wyodrębnić to, co zostało po ich śmierci, od tego co przeminęło. Dużo było do zrobienia, na co przedtem nie starczyło czasu. Wreszcie należało wejrzeć i w samego siebie, poczynając od momentu, w którym kapral Schneider dał mu — jak się wyraził — „lakoniczny termin“, do chwili, w której według słów Tobiasza, pan Bóg poraził biodro.

Rozglądał się także po niewielkiej szpitalnej sali, przypatrywał się lekarzom, pielęgniarkom i obydwu kapelanom, a wreszcie śmierci, która nierzadko gościła przy łóżkach. Śmierć miała długie ramię sięgające od dalekich zaśnieżonych pól bitewnych na wschodzie aż do tego miasta zasobnego w dzwony, a zapewne i jeszcze dalej. Była silniejsza niźli wszyscy, którzy skupili się tu wokół spraw życia.

Jons miał dużo czasu, więcej niż kiedykolwiek w życiu i jeśli tylko gorączka nie mroczyła mu oczu, błądził wzrokiem od łóżka do łóżka.

Przychodzili obydwaj kapelani, którym przysłuchiwał się uważnie i obserwował ich oblicza, zwłaszcza kiedy stawali koło konających.

Słyszał ciche głosy, patrzył na spokojne i uroczyste ruchy dłoni, wpatrywał się w, twarze, które pod wpływem wypowiadanych słów łagodniały i zdawały się rozświetlać wewnętrznym blaskiem. Nie zawsze wprawdzie tak się działo, ale przeważnie. W pomieszczeniu robiło się wówczas cicho i nawet ciężko ranni usiłowali powstrzymać jęki.

Gdy nadchodził koniec i pastor opuszczał salę, Jons odprowadzał go oczami do drzwi i słyszał dawno przebrzmiałe pytanie: „No co, Jeromin, jak to teraz jest z tą prawdą?“ Oczywiście nie był przekonany, że to co właśnie się stało, miało cokolwiek wspólnego z prawdą.

Kiedy zjawiali się sanitariusze, nakrywali zmarłego prześcieradłem i wynosili go, wcale nie wyglądali jak dwaj aniołowie dźwigający zbawioną duszę ku bramom raju. Wyglądali zupełnie inaczej.

255

Page 256: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

To co właśnie się stało, miało więcej wspólnego z pięknem, z owym pięknem baśni, w której iskierki gwiazd spadają z nieba, by rozgrzać marznące dziecko. Dlaczegoż by więc miało się nie upiększać surowych prawideł natury? Przecież w tym obcym kraju z pewnością nie było łatwo umierać po latach przepełnionych ciężkim, codziennym trudem, w obcym łóżku, na którym umarło wielu innych, z dala od wszystkiego, co się kochało, do czego się dążyło, co było jedyną nadzieją. Tamci dwai z krzyżem na piersiach nie przyczynili się jednak do zachowania życia. W tej sprawie byli bezsilni jak dzieci. Może uważali, iż przyczyniają się do zachowania życia wiecznego, tak jak myślał kiedyś Agricola, lecz przecież z. pomocą wiary w wieczne życie nie można zakończyć wojny ani znieść nieprawości i przemocy. Można jedynie złożyć dłonie i łudzić się nadzieją, że Bogu uda się to, czego nie zdołali ludzie.

Potem przychodziła siostra, zabierała tabliczkę z wykresem temperatury, ściągała z łóżka powleczenie i zbierała skromny dobytek umarłego. Jons przyglądał się też pielęgniarkom. Nie były już takie, jakie widywał na dworcach w pierwszym roku wojny. Kto pracował tutaj, wśród cierpień i umierania, nie zawsze czynił to z miłości, ale postępował tak, by wykonywanie obowiązków wyglądało jak miłosierdzie. Nikt nie wiedział, co pielęgniarki robią za progiem szpi tala, a różnymi plotkami krążącymi na ten temat żaden z rannych się nie gorszył. Dobrze wiedzieli, że życie najbujniej rozpala się w kręgu śmierci.

Jons lubił łagodne ruchy pielęgniarek i przelotny dotyk chłodnych, czystych dłoni. Z tego co go gnębiło i wzruszało, niewiele rozumiały, uważały go po trosze za dziwaka, a przenikliwe spojrzenie jego oczu wprawiało je w zakłopotanie. Tylko młodziutka siostra Marianna zatrzymywała się nieraz przy łóżku Jonsa i z tajoną troską spoglądała na wykaz temperatury. — Czy w pańskim lesie nikt na pana nie czeka? — pytała.

— Niewielu jest tych, którzy czekają, siostro — odpowiadał. — Umarli już nie czekają, ale czekają biedni i taka jest prawda.

Najbaczniej przypatrywał się lekarzom i długo trwało, nim rozeznał, jacy są naprawdę w swych białych kitlach i bez nich. Ciągle wiedział najwięcej o lekarzu sztabowym. Najpierw sądził, że jest to przebrany żołnierz, który wchodzi do sali, by dokonać apelu zdrowych i chorych kończyn. Usta miał surowe, surowy głos, młode pielęgniarki drżały przed nim tak samo jak olbrzymi saper z trzema postrzałami ręki. Ale Jons, od chwili kiedy poczuł na sercu obleczony w gumową rękawiczkę palec, wiedział, że serce lekarza sztabowego może wyglądać całkiem inaczej niż jego twarz.

Stół w sali operacyjnej rzadko stał pusty, więc lekarz nigdy nie miał zbyt wiele czasu, ale zawsze zatrzymywał się na chwilę przy łóżku Jonsa i ze zmarszczonym czołem patrzył na wykres temperatury.

— Boli, chłopcze?

— Troszkę, panie lekarzu sztabowy.

— Poślemy was do Rzeszy, gdzie są różne tęgie głowy.

Jons nie chciał. Jeśli Bóg poraził mu biodro, pan lekarz sztabowy naprawi je z pewnością. W tych sprawach lekarze sztabowi mocniejsi są od Boga. Tak mu się w każdym razie zdaje.

256

Page 257: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Starszy lekarz zaśmiał się drwiąco, ale lekarz sztabowy zapytał, co w tym śmiesznego. Miał paskudny zwyczaj stawiania pytań. — No to zobaczymy jeszcze, Jeromin — powiedział roztargniony. — Jeszcze zobaczymy...

Któregoś dnia przyszedł na salę sam i to w zupełnie niezwykłej porze, przysiadł na skraju łóżka Jonsa i oznajmił po cichu, że chciałby go jeszcze raz operować. Waha się ze względu na osłabienie Jonsa, ale dłużej tak nie można. W ranie musi być jeszcze coś, co zapewne przeoczył, a nie chce dopuścić, by szarzy ludzie czekali na Jonsa nazbyt długo, tym bardziej że sądzi, iż dzieje się to ze szkodą dla nich, nie mówiąc już o samym Jonsie.

Jons z wolna wysunął wychudłą dłoń na kołdrę i wbrew wszelkim wojskowym obyczajom położył ją na dłoni lekarza. — Dziękuję panu — powiedział cicho. — Mój ojciec też czeka. Nie żyje od dawna, ale myślę, że czeka. W życiu miał mało radości. Może pań robić ze mną, co pan zechce.

Kiedy pochylił się nieco niżej, Jons spostrzegł po raz pierwszy, że lekarz ma piękne i pełne troski oczy. Zrozumiał też, że będzie żył i wyzdrowieje.

Pierwsze co zobaczył, gdy obudził się po operacji, były znów oczy lekarza. Teraz, zwrócone na niego, miały wyraz skupiony, jakby wraz z dłonią — którą trzymał na pulsie — nasłuchiwały cichych jego uderzeń.

Rozpromieniły się jednak, kiedy wydobywszy prawą dłoń z kieszeni kitla rozwarł ją przed oczyma Jonsa. — Co to jest, chłopcze?

— zapytał dźwięcznym głosem nawykłym do wydawania poleceń.

Jons zobaczył zielonkawą, krągłą płytkę. Kolor wydal mu się nieprzyjemny oraz jadowity i bezradnie pokręcił głową. Lekarz wziął złożony u stóp rannego mundur, ten sam który Jons nosił na froncie i uniósłszy w górę rozpostarł trzymając za rękawy. — Czego tu brak, szeregowy Jeromin? — zapytał.

Jons wymamrotał, że brakuje guzika. Z tyłu.

Lekarz odpowiedział, że guzika brakowało, ale teraz już nie brakuje.

Był uprzejmy schować się na pewien czas w ciele młodzieńca i to w zupełnie niestosownym miejscu. Zzieleniał ze złości ów guzik, ale jeśli teraz młodzieniec nie wyzdrowieje, to on, lekarz sztabowy, zrzuci mundur i zostanie polowym kapelanem. Zrozumiano?

Jons uśmiechnął się, ale oczy same mu się zamykały. Na ostatku dostrzegał jeszcze wysoką, wyprostowaną postać lekarza i malujący się na jego twarzy wyraz triumfu z jakim trzymał w górze, niby wygraną monetę, wydobyty z rany guzik. Pomyślał jeszcze, coraz bardziej ociężały, że i on pragnie stanąć tak kiedyś jako pogromca śmierci, że naprawdę będzie lepiej, jeśli pokona ją w białym lekarskim kitlu, niżby miał ją odziany w czarne szaty przyjmować pokornie jako dopust boży. — Cień skały wielkiej... — zamruczał jeszcze — w ziemi spragnionej... ochrona...

I zasnął.

257

Page 258: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Prawdą było, że lekarz sztabowy pokonał śmierć. Gorączka już nie wróciła, rana zaczęła się goić, pielęgniarki wspominały coś o jakimś wyciągu i o tym, że do tego aby Jons mógł tańczyć, droga jeszcze daleka. A Jons wcale nie zamierzał tańczyć. Spośród wszystkich wyobrażeń, nadziei i trosk, które nawiedzały go w ciągu długich dni i nocy, najbardziej gnębiła go troska, czy będzie mógł chodzić. Nigdy jeszcze nie widział lekarza poruszającego się o kulach, ten zaś, kto chce leczyć, nie powinien sam być kaleką. Matce również byłoby ciężko, gdyby musiała słuchać w domu stukotania czterech kul.

Zapytał lekarza, ale ten go wyśmiał. — Rozpoczniecie młodzieńcze o kulach, zakończycie na skrzydłach — powiedział. — Nawet gdybyście musieli całe życie chodzić o kulach, co nie wchodzi w rachubę, to czyż pewna osoba zapomniała już, że zwykli ludzie chcą zobaczyć, jak bije serce ich lekarza? A czy owa osoba sądzi, że serce to nie będzie bić wsparte o kule?

Jons odrzekł, że jeśli pan lekarz sztabowy tak mówi, jest spokojny o przyszłość. Życzyłby sobie, żeby i jego słowa, kiedyś, w przyszłości, uspokajały chorych tak, jak te go uspokoiły.

Lekarz powiedział, że nie należy mu w ten sposób pochlebiać. Kto znalazł guzik, wcale nie znalazł raju, Chciałby też koniecznie dowiedzieć się, czy Jons przypomina sobie, co mówił po drugiej operacji.

Niby to znane, niby nieznane, w każdym razie długo nie mógł tych słów zapomnieć. Mowa była o jakimś cieniu i o jakiejś skale.

— Gdy byłem mały — powiedział Jons — przesiadywałem z ojcem przy mielerzu, a wieczorami musiałem mu czytać z wielkiej Księgi. Poza nią ojciec nie miał innych książek. A to co mówiłem, to trzydziesty drugi rozdział proroctwa Izajasza. Mowa w nim o „sprawiedliwości, na roli“. Kiedy ojciec był młodszy, myślał, że właśnie to zostało mi przeznaczone. „Książęta w sądzie panować będą“, jest tam napisane, „bo mąż on będzie jako ochrona przed wiatrem i jako osłona przed ulewą, jako strumienie wód w miejscu suchym, jako cień skały wielkiej w ziemi spragnionej“. Kiedy widziałem pana stojącego przede mną z guzikiem w uniesionej dłoni, zrozumiałem, że pokonał pan śmierć i zapewne dlatego przypomniał mi się tamten cytat. Wcale zresztą nie wiem, że coś takiego mówiłem.

— Nie byłoby chyba najgorzej — powiedział z wolna lekarz — gdybyśmy nieco częściej czytywali choćby niektóre z owych starych historii, zamiast czytywać „Kulisy dobrego i złego“, albo „Zorzę“13.

Myślę, że szarzy ludzie żyjący w waszych lasach, kiedy siadają przy łóżku nie bardzo wiedzą, co z tą „Zorzą“ począć.

— Nie wiedzą — odparł Jons. — Więcej pociechy przynoszą im skrzydła jutrzenki.

— Tak to jest, mały Jeromin. Być może przynoszą również i nam, bo rzeczywistość nie zawsze jest pocieszająca. Wiecie o tym tak samo dobrze jak ja. Nie wszyscy lekarze są tak rezolutni jak mój starszy lekarz, który i archaniołowi wyciąłby spokojnie ślepą kiszkę, a potem wystawił solidny rachunek... No tak, młodzieńcze, jutro się wstanie i będzie się kuśtykało o kulach, prawda?

— Prawda.13 W oryginale „Morgenröte“ [przyp. tłum.].

258

Page 259: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Ale cóż to za udręka i trud uczyć się chodzić od nowa. W głowie się kręci, trochę się człowiek wstydzi, a tu jeszcze ziemia odurza swą dawno nie oglądaną wspaniałością. Rozległy ogród dochodził aż do rzeki, za rzeką, ponad lasami wypiętrzały się już groźne; letnie burze.

Horyzont był jeszcze bardziej rozległy niż w domu. Z lewa godziły weń dziwaczne wieże wielu kościołów, a rzeka płynąca w dole niosła liczne tratwy. Wieczorem paliły się na nich niewielkie ogniska, od których dochodziły tony obcych pieśni.

W pięknym ogrodzie nie brakowało nieszczęścia. Cała armia kalek, które zostawiła po sobie wojna, przesiadywała na ławkach i tak jak Jons spoglądała nieruchomymi oczami na rzekę. Większość spośród nich była rozgoryczona, wielu było otępiałych, a tylko nieliczni poddawali się spokojnie losowi, albo byli przepełnieni jakąś żałosną dumą. Dużo będzie roboty na owych trzydziestu morgach przyszłego życia, w wioskach, do których powrócą tacy jak ci tutaj. Zrazu szanowani i honorowani, następnie spowszedniali, w końcu stanowiący tylko ciężar, bo też na wsi ciało jest czymś więcej niż w mieście, jest najważniejszym i jedynym narzędziem. Jest najniezbędniejsze i zarazem najtańsze. Nie ma na wsi miejsca dla parobków, którzy przesiadują na ławce przed domem i opowiadają przygody. Nie dość jest tam słuchaczy, by dało się wyżyć z gry na katarynce lub harmonii.

Manna nie pada z nieba jak ongiś na pustyni, a przegrana wojna także okaleczone czoła odziera z laurów.

Na ławkach, które stały pod rozkwitłymi drzewami, nikt już nie wątpił, że wojna zakończy się przegraną. Jons nigdy nie zastanawiał się zbytnio nad zwycięstwem czy klęską. Każdy dzień przynosił nowy trud, nowy okop, który należało zdobyć, przynosił nieprzyjaciół w błękitnych lub brunatnych mundurach, których należało pobić, powstrzymać albo ścigać. Wojna była abstraktem, ogólnym pojęciem obejmującym wszystko, ale przecież nikt nie był w stanie zobaczyć wszystkiego. Ludy całego świata nie są przecież tym, czym dawniej były dwie walczące hordy. Sądząc po wyżywieniu i wielu innych drobiazgach Jons wiedział, że nadeszła już pora nędzy i niedostatku, a teraz usłyszał po raz pierwszy, że nie tylko nędza i niedostatek domagają się zakończenia wojny.

Trzymał się na osobności, przesiadywał na swej ławce nad rzeką i jeszcze raz próbował dociec, czy los jest sprawiedliwy czy niesprawiedliwy.

Widział mewy uderzające w szarą toń, zdobycz, która na chwilę rozbłyskiwała w ich dziobach, widział, jak gonią się z krzykiem i walczą o ten mizerny łup, i zdawało mu się, że po to, aby stać się czymś więcej niż owe białe ptaki, ludzkość musi przebyć jeszcze długą drogę. Żadna spośród mew, która pierwsza schwyciła rybę, nie przesiadywała na jednym z szarych nadbrzeżnych kamieni i nie mówiła o przysługującym jej prawie. Żadna z pozostałych nie siadała obok, nie przysłuchiwała się, nie kłaniała w podzięce za naukę obyczajności i nie odlatywała posłusznie w dal. Wielkie iluzje zaczynały się dopiero w świecie ludzi, ale byle głód odczuwany przez narody zamieniał je w nicość. Tym co trwało, co w historii było prawdziwie nieśmiertelne, nie była ani sprawiedliwość, ani przeznaczenie, ani opatrzność, lecz władza. Właśnie władza była tą cienką warstwą szminki, która pokrywała zawzięte oblicze przemocy. Również ci, co dostali się tutaj i okaleczeni siadywali w ciszy na ogrodowych ławkach, powstaliby, gdyby nadszedł głód, i wznieśliby swe kule przeciwko tym, co by mniej głodowali albo byli przynajmniej uważani za takich lub mogli być uważani — przeciw lekarzom, pielęgniarkom a nawet sanitariuszom, choć nie różnią się od rannych i co

259

Page 260: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

rano wynoszą ich na słońce. Możliwe, że zwycięstwo uczyniłoby ludzi lepszymi, choć historia nie odnotowała takich przypadków, faktem było, że Jons dostrzegał tylko niewiele twarzy, po których mógłby się spodziewać, że uszlachetni je klęska.

Przyglądał się swoim wychudłym i bezkrwistym dłoniom splecionym, wokół kul i jedno wiedział, to mianowicie, że je zachował. Pozostały mu oczy i dłonie i jeszcze trochę tego, czego nie powinien był utra cić. Dla tego wszystkiego zwycięstwo czy klęska nie stanowiły różnicy, bo nie było w tym pożądania większej ilości chleba, większych obszarów ani abstrakcyjnej sprawiedliwości.

Dzisiaj chciał już tylko postępować uczciwie, tak samo jak choćby w owym dniu, kiedy po raz pierwszy wdział szary mundur, a uczciwym można być bez względu na to, czy się jest zwycięzcą czy zwyciężonym.

W ciągu minionych czterech lat prawo mogło zostać pogrążone przez kłamstwa i przemoc, mogło być powalone na ziemię na wiele lat, ale prawość nie zginęła. Pozostała nieskalana rzekami krwi i nienawiści, jakby przez cały ten czas przebywała na innej planecie i teraz wystarczyło wyciągnąć tylko rękę, by jej dosięgnąć.

Nie umykała i nie kryła się, istniała zawsze nie stawiając wymagań ani nie rzucając obietnic. Trzeba było jedynie jej przestrzegać. Żaden zwycięzca ani żaden pokonany nie są w stanie zniweczyć prawości ani zetrzeć jej ze świata. Jeśli Bóg istnieje, istnieje w niej właśnie, a nie wśród konstelacji Perseusza, czy między niebem i piekłem. Istnieje też tutaj, w zasięgu dłoni, dziś jeszcze trzymających jasne drewno kul, dłoni, które jutro opierać się będą na lasce, a pojutrze schwycą ów tajemniczy kubek napoju, przy pomocy którego można łagodzić sól ziemi.

Zapragnął już wyruszyć, ściągnąć szary mundur i wziąć się do pracy.

Nie chciał ani urlopu, ani wypoczynku. Zdawało mu się, że na progu chaty przy mielerzu czeka nań ojciec.

Ale lekarz sztabowy kręcił głową. Tak szybko to się nie uda. Tego, kogo według słów Jonsa poraził Bóg, żaden na świecie lekarz nie jest w stanie uzdrowić w takim tempie. Poza tym chciałby jeszcze trochę przypatrzyć się, jak to zasobny w honory żołnierz Jeromin będzie się teraz poruszał po błogosławionej ziemi. Człowieka, w którym znalazło się guzik, niechętnie oddaje się w inne ręce. A zasobny w honory żołnierz poruszał się niedołężnie i nadeszła jesień, kiedy lekarz powiedział, że prawie niczego już się nie zauważa i dumny jest z chodzenia Jonsa, jak matka z pierwszych kroków dziecięcia.

A więc mógłby już ruszyć w imię boże, schwycić swoją sprawiedli wość za włosy i zawlec na co nieco zdezelowaną rolę. Obawia się jednak, że rola ta będzie tym co ludzie nazywają poletkiem pana Boga. Bo właśnie kurtyna zaczyna opadać, przedstawienie dobiega końca, a przed nią, na proscenium, w pełnym świetle rampy leży zewłok tej właśnie sprawiedliwości.

Jons odrzekł, że nie wydaje mu się, iżby to, co pan lekarz sztabowy ma na myśli, było najważniejsze, on bowiem sądzi, że prawość żywotna jest w dalszym ciągu, a okazji — by za nią obstawać — na pewno nie zabraknie. — Przez cały okres myślałem sobie, Jons — powiedział lekarz — że tamta stara Księga Ksiąg znów powinna doczekać się uznania, nie stając się oczywiście podręcznikiem medycznym. Sądzę, że kiedy osiągniecie to, iż już

260

Page 261: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

pierwszy chory zapuka do waszych drzwi w Sowim Zakątku i poprosi o zdrój życia, a wy postawicie pierwszą właściwą diagnozę i wypiszecie pierwszą receptę, powinniście na ten dzień zakończyć ordynowanie i pójść do wygasłego mielerza, by poczytać ową Księgę, która pomagała żyć waszemu ojcu. Dobrze by też było, gdybym kiedyś po wielu latach mógł tam na kilka dni zawitać, żeby posłuchać, jak będziecie opowiadali o strumieniach wód na spragnionej ziemi.

Kiedy Jons trzymając między kolanami laskę, jaka ciągle jeszcze była mu potrzebna, zajął miejsce w pociągu i popatrzył ponad rzeką na znajomy, wielki ogród, którego drzewa zasnuła już mgła, pomyślał o swojej wojaczce inaczej niż ci, co siedząc w przedziale obrzucali ją przekleństwami i mówili o niej z goryczą. Ten kto pragnął przejść próbę ognia, nie powinien był unikać i wojny. Mogło też być tak, że również miłość — jeśli w przyszłości miała rozpalać tych, do których zawiodą go drogi — powinna przejść taką samą próbę. Wojna zabrała mu tyle co innym, a prawdopodobnie nawet więcej, lecz nie chciał jednak zapomnieć, że była również hojną dawczynią. Dając, nie przestawała być surowa i przysparzała bólu, lecz przecież to co otrzymało się w taki sposób, zachowa się na długo. Nawet żywoty, które wojna zabrała, nie zostały stracone bezowocnie, bo i jeśli prze padały jak kamienie w niezgłębionej wodzie, kręgi fal wzbudzone przez te kamienie dotknęły go i poruszyły krew, która nigdy już nie straci ich śladów.

Twarze tych, którzy znaleźli spokój, doskonalszy niż ten, co oczekuje żyjących, przywidziały mu się jeszcze raz, wyłoniły się i znów zatarły, kiedy po obu stronach pociągu zaczęły przesuwać się zamglone i ociekające wilgocią lasy. Wiele było tych twarzy, jedna obok drugiej w długim rządzie, domem ich była mgła i w nią wsiąkały.

Niektóre, jak twarz ojca — pełne blasku, niektóre, jak twarz Jumby — zatroskane, niektóre, jak porucznika — uśmiechnięte, niektóre — dzielnych żołnierzy, takich jak kapral — z trudem ukrywające wyraz drwiny. A obok nich inne, ledwie znajome, bezimienne twarze, niby wymłócone snopy rzucone przez śmierć na wielkie klepisko.

A jednak życie okaże się silniejsze od śmierci. W ciągu dziesięciu, dwudziestu lat krew wyschnie, czasy zagłady będą oddalać się coraz bardziej jak zły sen, jak teraz oddalają się mroczne lasy, na których miejsce przed oczami zaczynają roztaczać się pola i pastwiska. Grad spadł na las, ale nigdy jeszcze nikt nie słyszał o gradzie, który by las zniszczył.

— Kolego, przenieśli cię do sztabu generalnego, że tak ci się oczy świecą? — zapytał siedzący naprzeciwko żołnierz z pustym rękawem munduru.

Ale Jons pokręcił głową. Odpowiedział, że właśnie myśli sobie o strumieniach wód na spragnionej ziemi. Obecni w przedziale spojrzeli na niego z ukrywanym współczuciem.

23

Ponieważ od dwóch miesięcy nie było żadnej wieści od Małgorzaty, lekarz sztabowy postarał się, by marszruta Jonsa wiodła przez owo wielkie miasto, w którym uczęszczał był do szkoły.

Małgorzata nigdy nie pisała zbyt często, więc Jons specjalnie się nie martwił. Postał przez chwilę przed narożnym domem, wsparty na lasce, marznący w swym cienkim, wielekroć

261

Page 262: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

połatanym płaszczu i patrzył na manekiny, które pusto i głupio, tak jak to zapamiętał, uśmiechały się spoza wielkiej wystawowej szyby. Przynajmniej na nich wojna nie zostawiła śladów.

Ze sklepu wyszła nieznajoma dziewczyna. Niosła błękitne pudło i zaraz zauważyła Jonsa stojącego po drugiej stronie ulicy, jeszcze raz się obejrzała i ruszyła dalej.

Poczekał póki nie znikła i wówczas wszedł do środka. Zapewne nie było właścicielki, bo trzy młode dziewczyny wsparte o ladę, głowa przy głowie, przyglądały się czemuś, co mogło być miłosnym listem albo jakąś pamiątką.

Chciałby się dowiedzieć, czy pracuje tu jeszcze panna Małgorzata.

Czyżby w jego płaszczu było coś szczególnego, że spojrzały nań jak na upiora? Płaszcz był połatany, miał brunatne plamy po glinie i krwi, ale wszystkie guziki były pozapinane, a klamra pasa, zgodnie z regulaminem, znajdowała się dokładnie pośrodku. Lekki dreszcz przebiegł mu po plecach, choć w pomieszczeniu było ciepło, niemal tak jak w izdebce, gdzie przy piecyku przesiadywał z Małgorzatą.

Najmłodsza z dziewcząt podniosła do oczu chustkę i zaczęła płakać, a pozostałe wpatrywały się w Jonsa z pobladłymi twarzami.

Zanim zaczęły opowiadać jedna przez drugą, zrozumiał wszystko.

Zdjął czapkę i oparł się mocniej na lasce. To było tak, że zachorował jej ojciec, więc żeby więcej zarobić poszła do fabryki amunicji. Przed miesiącem jedna z szop wyleciała w powietrze, a potem jeszcze trzy inne. Nikt nie wie, jak to się stało, w każdym razie po Małgorzacie i po wielu innych nie znaleziono niczego. Wszyscy są zdania, że była to szybka śmierć.

Nie mówił nic i mogło się zdawać, że uszło z niego całe życie, które z takim trudem odzyskał. Po chwili podszedł z wolna i tylko nieznacznie powłócząc prawą nogą do progu na wpół otwartych drzwi i zajrzał do znajomego, niewielkiego pomieszczenia. Wszystko było takie jak wówczas, kiedy je opuszczał.

— Sypia tam ktoś inny? — zapytał zmieszany i wskazał na starą kanapę.

Nikt. Bałyby się, a i do ukradzenia pozostało niewiele.

Przytaknął, popatrzył jeszcze raz kolejno na woskowe popiersia, włożył czapkę, sprawdził palcami, czy bączek jest na właściwym miejscu, pożegnał się i wyszedł.

Ciągle jeszcze było mu zimno, ale nie mógł iść szybciej. Minęło więc sporo czasu, zanim odnalazł miejsce, gdzie schronili się wówczas pod łukami falistej blachy. Teraz węgla było mało, niegdysiejsze góry zmalały do rozmiaru niewielkich kopczyków, a i falistą blachę wywieziono na jeden z licznych frontów. Ostało się zaledwie kilka zardzewiałych, mokrych od mgły łuków. Przysiadł tam na chwilę i poprzez zamgloną przestrzeń spoglądał w stronę portu, gdzie niebo rozcinały cienkie kreski okrętowych masztów. Może jeden z tych statków nazywa się „Małgorzata“ i jest tym właśnie, od którego nadano jej chrzestne imię?

262

Page 263: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Ogarnęło go dawne uczucie osamotnienia, nawet silniejsze niż dawniej.

Otchłań pustki i samotności, w której mogła się zmieścić, cała pustka i samotność, jaką odczuwał przez dwadzieścia lat, samotność szkolnych lat i okresu, który nastąpił po odejściu Jumby, samotność wygasłego mielerza i spalonej wioski, bitewnych pól na zachodzie, nad którymi tak straszliwie rozpalało się niebo i wschodnich lasów oraz równin, a także wielkiej rzeki, nad którą leżał na wznak myśląc, że ogarnia go spokój wiekuisty. Wszystko to mógłby wrzucić do owej otchłani, a przecież zdawało się, że ledwie zakryje tym jej dno. Pozostała przestrzeń wypełniona lodowatym mrokiem była jak studnia, z której cembrowiny sączą się krople i spadają na dno z głuchym odgłosem.

Czym stała się praca, oddanie, poczucie obowiązku, jeśli na ziemi nie stało ludzi? Odeszła Małgorzata, rozpadła się na atomy, gdzież więc jest człowiek, na którego pierś można by skłonić głowę? Lekarz sztabowy nie powinien był wtedy niczego szukać. Nie powinien był wydobyć jadu i stałoby się lepiej, gdyby on sam nie był nigdy się dowiedział, że nie ma już Małgorzaty. Tobiasz mówił, że prości ludzie skupili się wokół Boga, więc może jeśli Bóg jednak istnieje, uda się odnaleźć ją siedzącą przy żelaznym piecyku, w którym płonie wieczny ogień...

— Ach nie, przecież tak nie można tu siedzieć... — powiedział do siebie.

Wstał, przebiegł wokół oczami pełnymi lęku i zszedł ku rzece, która czarna i cicha płynęła między pożółkłymi trzcinowiskami.

Dzieci odwiązały łódź i ciągnęły za nią starą, podartą sieć. Można by w nią złowić tylko jakąś olbrzymią rybę, ale dzieci nie przestawały zarzucać sieci natychmiast, gdy tylko zgrabiałymi rękami wyciągały pustą. Szyje miały pookręcane starymi chustkami, a z oczu, wielkich i rozgorączkowanych, wyzierał głód.

Smutna, szara łódka, z której burt poodpadała farba, spływała wolno z prądem, a Jonsowi przeszło przez myśl, że wśród tych dzieci może znajdować się rodzeństwo Małgorzaty. To całkiem możliwe, skoro ojciec choruje, a ją wraz z zarobkami zabrała śmierć. Wszystko jest możliwe i jeśli nie jest tak jak sobie pomyślał, to przecież istnieją i inne dzieci. Pięć milionów dzieci, które głodują i giną, gdyż ojcowie i bracia nie przynieśli do domu zwycięstwa, tylko klęskę.

Jons szedł dalej, a łódź płynęła obok. Dawno zniknęła za jakimś zakrętem, ale pozostawała pamięć o niej. Nie był to okręt o trzech masztach, ze złocistym galionem na~ dziobie i nie nosił nazwy „Małgorzata“. Była to tylko mała, szara, krucha łupina z pięciorgiem dzieci i podartą siecią. Była to łódź „Małgorzata“, łódź biednych, łódź głodnego, ginącego ludu, który szuka pożywienia zgrabiałymi palcami.

O nie, zasobny w honory żołnierzu, nie przeszedłeś jeszcze wszystkiego, nawet jeśli udało ci się przetrwać wojnę i oprzeć się śmierci.

Oblicze losu nie jest takie proste i nawet jeśli masz dopiero dwadzieścia lat, pora byś się dowiedział, że przeżyć życie to coś o wiele trudniejszego niż przetrwać wszystkie na świecie wojny. O tym można było dowiedzieć się choćby i od ojca, nawet jeśli najczęściej milczał, można to było wyczytać z jego oczu i dłoni, które odwracały karty starej Księgi. Życie jest nie tylko zagonem, który trzeba zryć, życie to nie tylko jego pełnia, trud i różnorakość, ale

263

Page 264: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

pustka i rozwierająca się lodowata otchłań, w którą godziny sączą się niby krople; monotonnie, przerażająco i cicho.

Stanął przed domem, gdzie mieszkał z Jumbą, ale nie wszedł na.

górę. Popatrzył tylko i przekonał się, że dom stoi i czeka na niego.

Na strychu czekają skrzynie z książkami, czeka piec koło starej kanapy i lampa z nieznacznie pękniętym kloszem. Ten kto wraca, jest oczekiwany i nawet jeśli nie czekają nań ludzie, czekają rzeczy, a rzeczy też nie są bezduszne. I sól ziemi czeka, by ją wywarzyć.

Czeka restaurator, który jest pijakiem i dewotem, czeka Stilling, założyciel „Fundacji Nobla“. Może i matka czeka, może pan von Balk, może wieś Sowiróg oraz wiele innych wiosek, jakich nie brakuje na spustoszonej ziemi.

Czekają także umarli, którzy należeli do grona „szarych ludzi“ i zawsze wyczekiwali na to, że kiedyś rozerwą się bramy „Złocistego Miasta“. Kapral pochowany na skraju lasu i dziewczyna, której przepełnione miłością ciało rozszarpała śmierć właściwa tej epoce.

Inni mogą sobie marzyć o wolności lub o zemście, albo o wieczystym pokoju, ale nie czeka na nich ani wolność ani pokój. Nie czeka się na bohaterów ani na marzycieli, tylko na tych, co niosą pomoc i leczą. Pomagać i leczyć, to dzieło obowiązku i pracy. Zawsze tak było i zawsze tak będzie. Sprawiedliwości nie czyni się przeklinając śmierć, lecz ją pokonując.

Jons znów siedział w pociągu i jechał do swego garnizonu, ale nikt go nie zapytał, czy dostał przeniesienie do sztabu generalnego.

Zwolniono go po kilku dniach, a kiedy około południa wyruszył w drogę, rozpoczęło się właśnie zawieszenie broni. Pozwolono mu wziąć tornister i oto szedł do domu tą samą drogą, którą od wieków kobiety z Sowirogu wracały z koszami z targu. W jego postaci nie było nic szczególnego. Płaszcz miał wyszarzały i poplamiony, czerwona wypustka na czapce wyblakła, a i na lasce opierało się wielu tych, którzy teraz, podobnie jak on, ciągnęli w szarej, listopadowej mgle drogami całego kraju. Spotkał kilka furmanek jadących do miasta, ale nikł nie obejrzał się za nim. Dla większości takie szare postacie utraciły blask bohaterstwa. W nieszczęściu pamięć zawodzi.

Nie mógł iść szybko, gdyż drogę miał długą, a bolało go biodro. Spadnie śnieg, on zaś będzie zawsze wiedział o tym kilka dni naprzód.

Więc to, że Bóg poraził mu biodro, na coś się przyda.

Pogodził się z wszystkim. Małgorzata też mówiła, że tylko panowie się kłócą. Szedł i śpiewał. W kompanii mieli pewnego śląskiego tkacza, cichego i łagodnego człowieka i od niego nauczył się owej piosenki: „Tkamy i tkamy szaty ubogich ludzi...“. Była to piosenka łagodna i smutna. W jej rytmie maszerował drogą.

Z brzóz opadły już liście, ptaki odleciały i tylko wrony siedziały na krzywych płotach. Piach drogi był wilgotny, w głębokich koleinach stała woda i dawno to już było, kiedy wieźli tędy obydwie trumny.

264

Page 265: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Rozpoczął się las i Jons zatrzymał się w tym miejscu, gdzie siedział z ojcem wówczas, kiedy łuny rozjaśniały horyzont. Prawdziwa to łaska, że we wspomnieniach zachowuje się wizerunki ludzi. Zresztą nie tylko wizerunki, ale również brzmienie ich słów, a nawet tchnie nie oddechu, ostrą woń żywicy i dymu, która otaczała ojca i świeży zapach młodości i zdrowia, jaki bił z ciała Małgorzaty. Nic więc nie ginie bezpowrotnie, nawet śmierć nie jest w stanie wszystkiego odebrać.

Spoglądał w górę na zmokłe pnie, które jakże nie wyrosłe były wówczas, kiedy dziadek chodził tędy boso do miasta. Znów wróciło poczucie czasu, które stracił na wojnie, wróciło przeświadczenie, że śmierć nie jest gorzka. Gorzka wydaje się jedynie tym, którzy chcą czegokolwiek od zmarłych, którzy nadal pragną choćby samego ich istnienia. Boleść nad zmarłymi wynika z egoizmu tych, co pozostają.

A umarli już nie cierpią. Dotyczy to zarówno ojca jak i Małgorzaty.

Bólu nie czuli oni zresztą i w chwili, kiedy dosięgła ich śmierć. Zgaśli tak nagle jak świeca, której knot chwyta się zwilżonymi palcami.

Teraz pogrążeni są w nicości, nie wiedząc nawet, że już nie istnieją.

Nie wiedzą też, że on jeszcze istnieje i cierpi. Ale ten kto chce leczyć, powinien wyzwalać się z cierpienia, gdyż odbiera ono siły. Cierpienie jest przywilejem tych, którzy mają czas, a lekarze i ubodzy czasu nie mają.

— Tkamy i tkamy... szaty ubogich ludzi... — Szedł teraz przez głęboki las. Zdjął czapką i czuł, jak padają mu na włosy krople ściekające z jodłowych igieł. Wystarczy, jeśli w domu pozostanie przez tydzień.

W ten sposób zdąży jeszcze na początek semestru. Napisze do leciwej panny Holstein, ona zaś każe znieść ze strychu skrzynie. Znowu będzie musiał kraść węgiel i nie będzie uciekał od wspomnień. To jedyna pozostałość po tamtym rozkwitłym życiu. Teraz, być może, osiągnął to, do czego zmierzał rozpoczynając żołnierską służbę: możność poświęcenia się całym niepodzielnym sercem swemu dziełu. Wówczas pragnienie to się nie spełniło, ale obecnie nie musi już dzielić serca, gdyż nie ma nikogo, kto zażądałby jego cząstki.

Kiedy przechodził koło pola Czai, pod wyniosłymi wierzchołkami drzew zaczął już zapadać zmrok. Pług stał zaryty w czarną ziemię, ale konia przy nim nie było, gdyż stał właśnie przed poszarzałą chatą, a Czaja usiłował przybić mu podkowę, którą był rozżarzył w podręcznej kuźni. Czaja nie miał czasu jeździć do wsi z takimi sprawami.

Zmalał tak, jakby znów miał stać się dzieckiem, ale oczy zachowały dawny blask. Oczy baptysty ochrzczonego po raz wtóry. Głębokie, osobliwe oczy, które mogły były oglądać objawienie świętego Jana.

— Mógłbyś mi pomóc, Jons — powiedział nie okazując na jego widok żadnego zdziwienia. — Nigdy nie chce stać spokojnie, choć jest niemal taka stara jak ja.

Jons wetknął laskę w ziemię i przyłożył nogę konia do podkowy.

— Orzesz jeszcze, Czaja? — zapytał.

265

Page 266: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Tak, jeszcze nie skończył. Skręcił sobie nogę na jakimś korzeniu i przez cały dzień musiał stać w bieżącej wodzie, lecz póki nie ma mrozu, można wytrzymać. Spadnie tylko trochę śniegu.

Tak, czuje to w biodrze.

— Co Bóg wywichnął, to i naprostuje — powiedział Czaja. — Ludzi i państwa. A czego nie naprostuje, uzna za dojrzałe i skosi. Jakub był dojrzały.

— Wiedziałeś o tym?

— Wiedziałem już, kiedy odchodził po raz pierwszy.

— A co teraz będzie, Czaja?

Czaja wbił ostatni hufnal, więc puścili nogę konia, który otrząsnął się i z wolna poszedł na pożółkłą łąkę, gdzie zaczął się paść.

— Co będzie? To co zawsze, Jons. Siew i żniwo, mróz i upał, lato i zima, noc i dzień. A może myślałeś, że Bóg zatrzyma bieg wszystkiego tylko dlatego, że w ciągu czterech lat wstrząsnął narodami?

Poruszaj rękami, Jons, i podziękuj Bogu, że ci ich nie poraził.

Zaniósł do szopki młotek i stare podkowy, a Jons wziął laskę i poszedł dalej. Zastanawiał się, czy konie Apokalipsy też miały podkute kopyta.

Chata przy mielerzu była zamknięta, więc spróbował zajrzeć przez okienko. Pod starodrzewiem było jednak ciemno i nie mógł niczego dostrzec.

Wieś wyglądała jak zawsze. Każdy dom odbudowano na dawnym miejscu, deszcze i śniegi powlekały już dachy szarością i jeśli nie przypatrywało się nazbyt dokładnie, można było mniemać, że wszystko to stoi już od wieków. Z kościelnego wzgórza usunięto belki i rumowisko, a „Zmarły Pastor“ wyrósł. Patrzył na Jonsa jakby chciał powiedzieć: „Teraz ty spróbuj, mały Jonsie! Zobaczymy, czy zajdziesz dalej niż ja“. W słowach tych nie było drwiny, a ciemne drzewko odcinało się pięknie od szarzyzny wieczornego nieba.

Jons poczekał, póki z karczmy nie padło w mrok pierwsze światło.

Po cichu otworzył drzwi Jerominów i wszedł do sionki. Kuchenne drzwi były otwarte, więc dostrzegł, że pali się pod płytą. Usłyszeli, jak wchodził, ale nie wiedzieli, że to on. Siedzieli przy ogniu obydwoje, matka, która nie miała nic do roboty i Christean dłubiący nożem w kawałku jasnego drzewa, trzymanym między kolanami.

Jons stanął na progu z uczuciem, że oto jest w domu, Christean sięgnął po kule, a matka spojrzała na laskę przybyłego. Powiedziała, że podobny los spotyka zapewne wiele matek. Spodziewały się, że syn przyniesie berło, a okaże się, że to tylko laska.

— Tak — odrzekł Jons — tyle że różnica niewielka, bo polega jedynie na znaczeniu.

266

Page 267: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

W tym co powiedziała, nie wyczuwało się goryczy, tylko głos miała znużony, jakby mówiła w głębokim śnie.

Laurów też nie ma, poza tymi, które Christean wyrzeźbił na głowie umierającego żołnierza. Przeznaczył go dla nowego kościoła, bo młody pastor powiedział, że będzie go budować.

Wieczerzali w milczeniu, a Jons zauważył, że matka wkrusza do zupy chleb, tak jak to robił ojciec. Opowiedział trochę o szpitalu i o tym, jak lekarz znalazł w ciele guzik, ale o wojnie nie mówił nic.

Zresztą nie pytali.

Gdy się podniósł, by pójść do Marii, matka oświadczyła, że teraz wyprowadzi się do mielerza, tak jak już była zapowiedziała. Tutaj zamieszka dziewczyna z „Biednej Grzesznicy“ i będzie dbać o Christeana.

Mówiła tak, jakby obydwaj byli małymi dziećmi sięgającymi zaledwie jej kolan. Jons odrzekł, że doprawdy nie ma potrzeby się śpieszyć, że może będzie lepiej, jeśli poczeka do wiosny.

Matka chciała pójść jeszcze dokądś, bo zarzuciła dużą, czarną chustę, ale przystanęła w drzwiach i obejrzała się.

— Tak już zmądrzałeś — odezwała się — że nawet wiesz, kiedy właściwa pora dla starej niewiasty?

Poszła do „Biednej Grzesznicy“, choć zapewne żadna droga nie była w jej życiu tak trudna jak ta. Nie zapraszała, tylko oznajmiła, że tak życzył sobie Jakub, a woli umarłego młoda dziewczyna nie będzie się chyba przeciwstawiać. Nie powiedziała „młoda kobieta“ i nie zwróciła uwagi na to, że mały Jons wyciągał do niej rączki.

Kiedy Jons szedł do „Domku Krasnoludków“, płoty zasnuła mgła. Nie ma już piersi, na której mógłby skłonić głowę. Przeminęła też świetność Rzeszy, albo to co tak nazywano. Wszystko stało się w ciągu niespełna trzech lat, które minęły od czasu, gdy stał tu po raz ostatni, z piersią wezbraną miłością do ogółu ubogich wsi na świecie. Ta miłość przetrwała. Więc może miał zostać pouczony, że i miłości nie wolno dzielić? Że nie można na jednej szali kłaść nędzy, na drugiej zaś tego co piękne albo na jednej pracy, a na drugiej szczęścia. Prości ludzie domagają się serca niepodzielnego, gdyż nazbyt długo karmiono ich połowicznością wszystkiego, ten zaś kto nie znajduje szczęścia w pracy i to szczęścia pełnego, nie jest tej pracy wart.

Będzie obywatelem sprawującym swój urząd, otrzymującym pensję i domagającym się urlopu, lecz nie tym, którego pasją jest wytwarzanie soli ziemi. Ziemia może pozwolić na wzięcie urlopu, gdyż zimą wypoczywa, ale gorycz nie może, bo łzy płyną i w zimie. Nie ma lat, ani nawet połówki roku, podczas których nie lałyby się łzy.

W „Domku Krasnoludków“ było jasno jak zwykle i choć pan Stilling zapalił tylko niewielką lampę stojącą wśród książek, zdawało się widniej niż w jakiejś uroczystej sali.

267

Page 268: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Może biła ta jasność od jego białych włosów, może promieniowała z dźwięcznego śmiechu małej Barbary, w każdym razie Jonsowi wydało się, że oto zadomowiła się tu cała radość Sowirogu, że kiedyś, po śmierci pana Stillinga, będzie musiał przejąć i to dziedzictwo, tak jak przejmie dziedzictwo po Jumbie, do czego zobowiązał go restaurator.

Może jest tak, że wszystkie pociemniałe książki, którymi zastawione są ściany tego domu, jednak kryją w sobie jakąś utajoną światłość? A może nawet jeśli i w nich nie da się odnaleźć prawdy, tej prawdy o której mówił porucznik, nie jest wykluczone, że to właśnie ogrom ludzkich usiłowań bije takim światłem i rozjaśnia cały dom, aż po izdebki na strychu.

Maria pocałowała go — była zapewne jedyną, która go pocałuje — a pan Stilling dołożył drew do pieca, żeby gościowi było ciepło.

— Z pewnością nie będą witać was radośnie, ale nie powinieneś sobie nic z tego robić — powiedział. — Z czasem przywykli uważać was za coś w rodzaju Towarzystwa Strzeżenia i Zamykania, więc jeśli tylko w ich budowli zaczyna coś trzeszczeć, myślą, że to wasza wina.

Nawet dla tak zwanych zwycięzców koniec wojny zawsze był bardziej niebezpieczny niż początek.

Jons ciekawy był jednego i zaraz na wstępie zapytał, czy pan Stilling będzie mógł mu pomagać jeszcze przez kilka lat. Chciałby bowiem po ośmiu dniach odjechać i zabrać się do dzieła.

Nauczyciel odpowiedział, że pieniędzy wystarczy jeszcze na tych kilka lat, więc niechaj się nie martwi. A czy się już na coś zdecydował?

Tak, decyzję podjął w szpitalu, a może już wówczas, kiedy poległ kapral, najpewniej zaś przed paroma dniami, gdy zobaczył, jak kilkoro dzieci chciało podartą siecią złowić ryby. Teraz jest już przeświadczony, że chce zostać lekarzem i pracować tutaj. Tym i niczym więcej.

— Tak, tak — powiedział Stilling i spojrzał nań wzrokiem zatroskanym podobnie jak wówczas, kiedy po opowiadaniu Christeana, że królestwo boże podobne jest do króla, który chciał rozliczyć się ze swymi sługami, Jons podniósł się z ławki, mały i odważny. — Tak, tak, Jons — powiedział — Czuję się tak, jakbym się jeszcze raz urodził.

Tak mi się wydaje. Powrót z gór księżycowych... Tak to jest, Jons.

Nie rozumieli tego, co mówił, więc wstał i przyniósł książkę, która leżała pod lampą, a którą zapewne był czytał. — Weź ją, Jons — powiedział. — To dobra książka na osiem dni, a może i na zbliżające się czasy. Przecież nie jesteśmy zdania, że książki są po to, by czytać je tylko w okresach spokoju.

Jons otworzył ją, ale przeczytał tylko motto na pierwszej stronie.

„Gdybyście wiedzieli to, co ja wiem, płakalibyście dużo i śmialibyście się mało“, było tam napisane. Usta jego podobnie jak usta matki wykrzywił grymas goryczy. — To dlatego mam ją czytać?

268

Page 269: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

— O nie, Jons, o tym czytać nie potrzebujemy, bo znamy to dobrze i bez czytania. Otwórz jednak na ostatniej stronie. Tam też jest to samo napisane, ale dwie linijki wyżej coś innego: „Teraz znów powinniśmy wyruszyć do tych, którzy żyją“. Można przecież poczytać o tym jak ktoś, kto podobnie jak wy wszyscy wrócił z gór księżycowych, od pierwszego słowa doszedł właśnie do tych słów.

Słowa o żyjących wydały się Jonsowi dobre i ważkie, toteż kiedy Christean już zasnął, leżał długo w alkowie na pięterku, odbudowanej jak tamta z ich dziecięcych lat, i wpatrywał się w jasną plamę okienka. Za krzyżem, jaki tworzyły ramy, nie wędrowała żadna gwiazda. Nie było zegara wydzwaniającego godziny. Było tak jak w wielkim, mrocznym lesie, gdzie przez nieduży odstęp między wierz chołkami zaziera nocne niebo. Tak zapewne leżał Jumbo oczekując śmierci. Ach, droga do żywych jest o wiele cięższa niż wydaje się to komukolwiek.

Przez trzy dni rąbał i układał przy mielerzu drewno na zimę dla matki. Czasami dostrzegał w oknie jej bladą twarz, nie wiedział jednak, czy patrzy na niego, czy też wpatruje się w wygasły mielerz.

Żadne z nich nigdy się i nie dowie, czy znalazło miejsce w jej sercu.

Ona, matka, nigdy nie wróci z księżycowych gór.

Do domu Jerominów wprowadziła się Erdmutha, ale dopiero wówczas, gdy Jons poprosił ją o to jeszcze raz. Ustalili, że i Maria poczuje się lepiej, jeśli będzie mogła zajmować miejsce przed ogniem, u którego zasiadał ojciec. Zanim Jons wyruszył, mógł więc jeszcze raz przypomnieć sobie wieczory z czasów dzieciństwa, kiedy to Maria stojąc przy kuchni opowiadała pięknym, głębokim głosem bajkę o rybaku i jego żonie.

Kiedy zamknąwszy oczy nasłuchiwało się, jak płomień śpiewa w brzozowym drzewie, można było pomyśleć, że wszystko jest takie jak dawniej. Ale gdy otwierało się oczy, dostrzegało się, że wszystko minione poniosła ciemna rzeka nazywana przez ludzi czasem.

Matka, która chciała być władczynią, żyje przy mielerzu i nikt nie wie, jakie twarze zwidu ją się jej w ogniu paleniska. Od Giny przyszedł do Jonsa list. Napisała, że po jej hrabim pozostał tylko niewielki krzyż na pustyni, przy szlaku karawan wiodącym ku górze Synaj.

Jeśli Jons zechciałby do niej przyjechać, bardzo się ucieszy. „Phoenix“ nadal jest jej niejawną własnością i sądzi, że przyjdą jeszcze czasy, kiedy będzie zadowolona, że coś takiego posiada. Gottholda zwolniono i mówi, się, że zostanie deputowanym do Reichstagu. Jeśli Jons wie cokolwiek o Jumbie, niechaj napisze, bo okazało się, że Jumbo był dobrym prorokiem.

Wszystko poniosła ciemna rzeka, ludzi i narody, i nawet na zamglonej drodze Sowirogu można było dosłuchać się jej mrocznych wirów, którymi dążyła ku morzu. Wrócili pierwsi mężczyźni. Nieliczni gwarnie i hałaśliwie, niektórzy w ponurym milczeniu. Większość była cicha i cierpliwa, jak wówczas, kiedy wracało się do domu z pracy w lesie. Wrócił też młody pastor, jeszcze w szarym mundurze, wszystko bowiem co posiadał, spłonęło — chodził od domu do domu.

Nie postradał swojego Boga, ale Bóg ten stał się milczący. Kiedy pastor otwierał usta, nie mówił o obietnicach, tylko o pierwszej klątwie, tej o pocie czoła. Ale i pastor zdążył się przekonać, że nie było to przekleństwo, lecz błogosławieństwo.

269

Page 270: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Tylko jeńcy nie wracali. I kiedy Maria stawała koło „Biednej Grzesznicy“, wśród mgły osiadającej na jasnych włosach, zdawało się jej, że wielki, milczący, ociekający wilgocią las rozciąga się od jej stóp aż do dalekich wzgórz Uralu i jeszcze dalej po brzegi Oceanu, który nazwano Spokojnym. Jakże w takim lesie może znaleźć drogę ktoś, kto pogrążony w dziecięcych marzeniach młodości często nie znajdował żakietu, kiedy musiał iść do pracy?

Młody pastor wracając z okolicznych wiosek, nieraz spotykał ją tam stojącą, brał ostrożnie za dłoń i wiódł z powrotem do wsi. Mówił, że ten kto wierzy w przystań wiekuistą, nie zabłądzi w największych lasach.

A czy on sam w nią wierzy po czterech latach nienawiści i śmierci?

Wierzy, choć dla takich jak on jest to trudniejsze niż dla innych.

Także i po wizycie w chacie przy mielerzu było mu niełatwo. Tamta kobieta siedziała przy palenisku, z rękami splecionymi na łonie i poprosiła, by zajął miejsce. — Myśli pan — powiedziała — że Bóg mnie zwyciężył i ukorzył? Może połamać len i trzcinę, lasy i plony tak jak sądził Jakub, ale mnie nie złamie. Zesłał co mógł zesłać i nie złamał mnie. Teraz może jeszcze tylko przysłać śmierć. ale ja, gdy ona przyjdzie, otworzę drzwi na oścież. Wasz Bóg jest tak nędzny jak szlifierz, który przyszedł na dziedziniec z żelaznym łomem.

Nie odpowiedział nić i odszedł. Bo i on nie udał się tam, żeby łamać.

Ale wierzy, że i dla niej przygotowana jest wiekuista przystań.

Wśród pierwszych, którzy wrócili, był również pan von Balk. Przyszedł ze szpitala, lewą rękę nosił jeszcze na temblaku, ale już sam powoził bryczką na wysokich kołach, jego zaś mundur i noszona na bakier kawaleryjska czapka z podniesionym denkiem wyglądały tak, jakby nad nimi nie przepłynęła rzeka czasu. Wszyscy jednak spostrzegli, że Balk posiwiał, a zmarszczki biegnące od nozdrzy ku wąskim ustom zarysowały się głębiej na śniadej skórze.

Zgarbiony i chudy usiadł jak zwykle przy ogniu i patrzył na dzieci strojące w papierowe korony drewniane głowy trzech króli wyrzeźbionych przez Christeana. — Wszystko, co doczesne, jest tyle warte co przypowieści, nieprawda, Jons? — powiedział, ale w uśmiechu, który na jego twarzy wydał się obcy i smutny, nie było goryczy.

— Spadają korony, wyrasta drzewo wolności, ale jestem ciekawy, kto zadba o to, żeby rosło i ziarno na chleb. Jeść muszą zarówno zdetronizowani królowie, jak i ukoronowani żebracy, dłonie zaś tych i tamtych nie wydają mi się stworzone do roboty.

— W Sowirogu i we wszystkich wioskach na świecie ludzie będą pracować, panie von Balk — powiedział Jons. — My też będziemy pracować.

— Tego pragną zapewne choćby tylko po to, żeby tych dwoje dzieci mówiło kiedyś o rodzicach z szacunkiem — ciągnął Balk. — Najogólniej biorąc z tym szacunkiem nie będzie najlepiej, żeby już nie wspomnieć o „głębokim szacunku“. A byłoby dobrze, gdyby każdy miał podstawy przynajmniej do pisania samemu do siebie lub wyrażania się o sobie ze „szczególnie głębokim szacunkiem“.

270

Page 271: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Owszem, gorące mleko zawsze chętnie pija, wprawdzie najchętniej z rumem, ale można i tak. Dobrze pamięta filiżankę, z której pił tu ostatnim razem. Napisane było na niej „in memoriam“, co oczywiście znaczy „na pamiątkę“. Teraz, jeśli pozwolą, pójdzie do mielerza, a potem weźmie Jonsa na noc do siebie. Ogień, który płonie w samotności, jest pełen upiorów.

— Myślałem już — oznajmił po powrocie — że jesteście gotowi wsadzić matkę na dach stodoły. Nie wiem jednak, czy ta kobieta jeszcze żyje. Teraz chyba tylko zamarznie i będzie spoczywać niby jakaś królowa w szklanej trumnie. — Czubkiem buta trącił szare węgielki leżące u drzwiczek pieca. — Mogła była być władczynią żyjących — powiedział ponuro — a teraz jest tylko władczynią tego co umarło...

Jedźmy już, Jons.

Pałac ostał się nie naruszony. Trzeba było odbudować tylko jedną stodołę. Park zasnuty był mgłą, a Balk kazał zaraz pozasuwać okiennice i pozaciągać story. — Dzieci i starzy ludzie chętnie przesiadują przy ogniu — powiedział i sięgnął po pierwszą butelkę. — Z kim będę tutaj siadywał, kiedy odejdziesz, Jons?

— A czy i tak nie siedzimy tylko zawsze sami ze sobą, panie von Balk?

— Może masz i rację, ale kiedy ma się siwe włosy, zna się już siebie nazbyt dobrze... Wyciągnąłeś już jakieś wnioski?

— Zacznę pracować, panie von Balk, na razie niczego więcej nie potrzebuję.

— Słusznie. A zaczniesz od wielkiej czy od małej sprawiedliwości?

— Od żadnej. Niech o nich piszą historycy...

— Słusznie. Także mężowie stanu i żołnierze od generała wzwyż.

I poeci i ludzie, którzy potracili swoje korony. Zużyje się na to mnóstwo papieru, Jons. Możesz być pewny. A rola zostanie nie tylko bez sprawiedliwości, ale i bez ziarna... Ciężko było, Jons?

— Nie trudniej niż większości.

— Za młody byłeś, Jons, za młody. Osiemnaście lat to za mało i na miłość, i na krew. Jedno i drugie traktuje się zbyt poważnie, a niewiele jest rzeczy, które należy brać poważnie.

— A to co się teraz dzieje, panie von Balk, należy traktować poważnie?

— Ten kto potraktowałby poważnie zwycięstwo, z taką samą powagą musi przyjąć i klęskę. Ale tylko wówczas. Trudno będzie dopiero wtedy, młodzieńcze, kiedy trzy tysiące morgów żytniej gleby zarosną ostem, zrozumiano? Bo to wbrew naturze. Klęski nie są niczym przeciwnym na turze. Gdybyś wrócił bez rąk, też byłoby trudno. Nie ma lekarzy bez rąk, a przecież chcesz zostać lekarzem, prawda? No więc.

Rąk mogą nie mieć pastorzy, poeci, mężowie stanu i wszyscy inni, a nie rolnik, nie lekarz, nie robotnik. Czysty intelekt zawsze jest czymś podejrzanym, kochasiu. Cieszy mnie, że

271

Page 272: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

pragniesz zadowolić się trzydziestoma morgami. Zawsze się bałem, że zechcesz zostać jakimś małym Izajaszem, albo jak się tam inaczej ci szejkowie nazywają.

— Ale jak jest z prawdą, panie von Balk?

— Czego? Z prawdą? Sądzę, że znasz historyjkę o człowieku, który umywał dłonie w niewinności? Mył je oczywiście we krwi, ale to nic nie szkodzi. Krew ma dużo nazw. I dzisiaj będą umywali swe dłonie, młodzieńcze. I to jak będą je myli! Dostatecznie dużo krwi popłynęło, żeby wszyscy mężowie stanu na tej ziemi mogli umyć w niej ręce. A z prawdą, młodzieńcze, to tak jak z tęczą. Widać ją, choć jej nie ma.

Tylko dzieci biegną tam, gdzie dotyka ziemi. Dorośli składają dłonie i mówią: „Cudowne! Pada deszcz, a gdzieś tam świeci słońce“. Tak to jest, młodzieńcze. Słońce świeci, ale kiedy spojrzeć w górę, napada nam w oczy deszcz.

— Gdzieś przecież jednak naprawdę świeci, panie von Balk.

— Tak, świeci, i jeśli to dla ciebie pociecha, możesz się tym radować.

Ale nie wybieraj się w jego stronę razem z tą swoją wielką sprawiedliwością.

Sprawiedliwe są tylko moździerze, kaliber dwadzieścia jeden, a przecież byłoby niedogodne udać się z moździerzami po prawicy i po lewicy do kolegium. Wzbudziłoby to zdziwienie, a i większość ulic okazałaby się za wąska.

Rzucił w ogień brązową kłodę, aż iskry strzeliły w czarną otchłań kominka. — Pracuj, młodzieńcze! — powiedział ze złością. — Pracuj tak, aż ci paznokcie podbiegną krwią! W całej historii tego świata najbardziej przeklętym świństwem jest to, że wszelka praca nakazywana jest przez ludzi, którzy nagniotki mają na tyłkach, zamiast na dłoniach. I to takie aksamitne nagniotki, rozumiesz? Mam jednak nadzieję, że kiedyś czart powypala im je rozżarzonym drutem. Cienkim, żeby dłużej trwało. „I tak to niejeden luby roczek przesiedziałem na swych aksamitnych nagniotkach“... To takie solo na kornecie z rozpalonym do białości ustnikiem. Całą nadzieję wiążę z czasem, w którym przyjdzie mi się wynieść.

— Chciałbym wiedzieć, panie von Balk, czy nie jest pan nazbyt rozgoryczony?

— Rozgoryczony? Zgorzkniały? O ile wiem, nigdy nie smakowałem jak śmietankowy cukierek i nie zauważyłem, by wojna dolała mi do krwi nowej porcji piołunu. Wojna, młodzieńcze, jest jak grobowiec.

Kiedy grad młóci żyto, stare baby wyją, ale mędrzec wie, że grad padał już za czasów proroka Izajasza. Wojna to rzemiosło takie jak inne, nie najczystsze, nieszczególnie wesołe, ale przecież i nawóz trzeba rozrzucać. Gdy widzę ludzi należących do tak zwanej mojej klasy, jak stoją pod ścianą płaczu, robi mi się niedobrze. Nasz naród ma paskudną skłonność do opluwania tego, co się obaliło, ale u innych też istnieją złe skłonności. Tylko szarzy ludzie, jeśli nie częstowało się ich batem, zawsze byli zacni. Zgorzkniały? Nie. Trochę zmęczony. Widziałem za dużo cynobru. Teraz młodzieńcze, do orki! Od rana do nocy przez osiem dni, a potem podniesie się dawna kurtyna.

-— Nad tą samą sceną?

272

Page 273: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

— Zawsze nad tą samą, kochasiu. „Nowe czasy“ to coś dla ludzi, którzy pisują wiośniane artykuły o pierwszym majowym chrabąszczu. Ale na naszej scenie nieodmiennie rozrzuca się nawóz i sieje się żyto. Kobiety i dziewczyny rodzą dzieci, kochamy się, nienawidzimy, kłaniamy się sobie i mordujemy. Na galerii natomiast stoi zawsze kilku ludzi, którzy marzą o wielkiej sprawiedliwości, albo o wielkiej miłości, tak jak robili to przed dwoma tysiącami lat i jak będą to robić po następnych dwóch tysiącach. Czapkę z głowy, Jons, przed tymi ludźmi! Oni to przypominają nam, że siódmego dnia Bóg pomylił się co nieco i na nas spada obowiązek choćby częściowego naprawiania jego błędów.

Wstał i z butelki stojącej na kominku nalał do szklanicy jasnego płynu. — Znowu piję za dużo, Jons — powiedział wesoło — ale po piątym akcie zawsze odczuwałem potrzebę wypicia jednego. Takie to są niepoetyczne natury odczuwające lekki zawrót głowy na widok ducha unoszącego się nad wodami. Nie wypiję, Jons, za zabitych, ani za morderców, ale za tych, którzy chcą pokonać świat i zabierają się do roboty.

Wypił i rzucił szklankę w ogień. Rozprysła się na ścianie w głębi kominka, a papuga poruszyła się pod zasłoną. — Otto — powiedziała ochrypłym i zaspanym głosem — nie bądź śmieszny, Otto...

Pan von Balk uśmiechnął się. — Ciekawe, co powiedziałaby wówczas — rzekł powoli — gdyby poznała to, co my wiemy?

24

Jest Dzień Pokutny, ale dzwony nie dzwonią. Te z Sowirogu stopiły się w płomieniach, te z innych wiosek zabrała wojna. Dzień jest szary, a na rozmokłą ziemię padają pierwsze płatki śniegu. Na opustoszałym wzgórzu stoi „Zmarły Pastor“ i patrzy na swoją wieś, która wygląda tak, jak wyglądała przed wiekiem. Przetrwała wojnę, głód i śmierć. Mizerne pólka, które do niej należą, są zaorane i zasiane, jezioro nie opadło, dookoła stoją wielkie, mroczne, milczące lasy. Wioska jest tak samo wieczna jak mała.

Najstarszy syn Goguna, tego który utonął w bagnie, podjechał zaprzężonym w niewielkiego konika półkoszem pod bramę obejścia Jerominów. Zawiezie na dworzec bagaż. Drewnianą skrzynię i dużą starą Księgę obszytą w szare płótno. Księga leżała dotąd na stole przy mielerzu, a teraz odjedzie wraz z Jonsem. Jons nie wie, czy będzie często ją czytał, ale wydaje mu się, jakby wyruszał z nim ojciec.

Nie chciał jechać wozem. Chce iść pieszo. Samotnie. Chce być sam.

Dzień jest szary, cichy i przyjemnie patrzeć, jak śnieg otula bielą las. Jons jeszcze podpiera się laską, a z jego twarzy można wyczytać, że opuścił go niejeden spośród tych, których chętnie by zatrzymał.

Twarz Jonsa jest jeszcze młoda i nie potrafi zataić bólu.

273

Page 274: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Odprowadzają go do bramy i patrzą za nim. Stoi Maria, Christean, Erdmutha, mały Jons i Barbara. Patrzą jak odchodzi młodzieniec, krew z ich krwi, ten który chce oddać życie biednym i pokonać śmierć.

Spoglądają za nim ludzie z Sowirogu. — Z Bogiem, Jons! — mówią.

— Idź z Bogiem, Jons! — Kiwa im ręką, i czuje, że ogarnia go wielkie, płomienne szczęście. Za każdym krokiem odczuwa na piersi obecność cienkiego, srebrnego łańcuszka. Wspomnienia dręczą jak zjawy skamlące o kawałek chleba, ale uczucie szczęścia silniejsze jest od zjaw. Uczucie szczęścia przepełniające młodego człowieka, który głodował, marzł, zabijał, przegrał, lecz obecnie może zabrać się do pracy na określonym polu, na trzech albo na trzydziestu morgach, jakie poruszy z pomocą swych rąk i gdzie będzie leczył. Dalekie od „wielkiej“ sprawiedliwości, od owych strumieni wód i od cienia skały wielkiej, więc będzie tylko skromnym i pilnym wyrobnikiem. Sługą sprawiedliwym.

Matka staje na progu i podaje mu rękę. Patrzy na niego, a nie jak zwykle wskroś niego, jemu zaś wydaje się, że w oczach jej dostrzega Golgotę. — Jons, kiedyś cię uderzyłam — mówi. — Teraz ty mnie nie uderz — ale nim zdążył objąć jej kolana, cofnęła się do chaty. Słychać było jak klucz obraca się w zamku.

Potem, zanim nie ogarnie go wielki, bezludny las, dostrzega tylko Czaję. Pada śnieg, a Czaja jeszcze orze. Nie skończył jeszcze i póki nie nadejdzie mróz, nie będzie dlań święta. Koń, niesamowity, nieśmiertelny i mądry koń stał się jeszcze bardziej siwy i jeszcze chudszy, ale kroczy posłusznie wiedziony dłonią małego i zgarbionego Czai. Spłacheć ziemi jest długi i wąski, więc kiedy osiągają przeciwległy kraniec, zdaje się, że znikną w śniegu i w lesie ciągnąc za sobą aż po kres wieczności nie kończącą się bruzdę. Ale zawsze wracają. Kopyta dudnią głucho po bagnistej ziemi, która rozcinana lemieszem szumi jak czarna woda. W opustoszałych lasach nie śpiewa żaden ptak, przed pochylonym, szarym domem Czai nie stoi kobieta. W tym zimowym krajobrazie człowiek i koń są zupełnie, sami. Przez świat, ponad wsią i żyjącymi w niej ludźmi, przetoczyła się wojna, nienawiść i śmierć, ale nie zabrały ze sobą ziemi, którą ów człowiek wykarczował i zaorał. Ochrzczono go powtórnie i może się zdawać, że ten drugi chrzest uczynił go nieśmiertelnym.

Jons stał długo i przyglądał się. Wiele czasu minie, zanim coś takiego zobaczy, nie widział zresztą tego od dawna. Lecz przecież kiedy na wojnie maszerowali od kraju do kraju, z jednego pola bitwy na drugie, tutaj wszystko co dawało się zachować i utrzymać, wszystko co wieczne na tej mrocznej ziemi dokonywało się w spokoju, choć nawet o tym nie pamiętali. Istniał pług, który zagłębiał się w rolę, koń ciągnący go i człowiek, który orał ziemię. Dla tego człowieka i dla niezliczonego mnóstwa jemu podobnych nie miało większego znaczenia, czy wojna zakończy się zwycięstwem, czy klęską. Nigdy nie ubiegali się o zwycięstwo, tylko o chleb, a ci wśród nich, którzy byli największymi prostaczkami, nawet nie o chleb tylko o pracę dla rąk. Pot na czole jest dla nich dostatecznym dobrodziejstwem.

— Bądź zdrów, Czaja! — zawołał ponad polem.

Orzący przeląkł się i skulił w ramionach, potem jednak poznał Jonsa i pokiwał ręką.

— Znów naprostuje! — odkrzyknął wysokim, chłopięcym głosem.

— Znów naprostuje, Jons. Zdaj się na to!

274

Page 275: Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów

Kolejny tuman pędzonego wiatrem śniegu przysłonił go białą, zwiewną kurtyną.

1940/1941

275