"Dziewięć żyć Chloe King #1 - Upadła" Liz Braswell - fragment
-
Upload
jacek-gdaniec -
Category
Documents
-
view
1.750 -
download
2
description
Transcript of "Dziewięć żyć Chloe King #1 - Upadła" Liz Braswell - fragment
CZĘŚĆ IUPADŁA
9
Prolog
Był niezmordowany i bezbłędnie podążał jej tro-pem.
Zwróciła na niego uwagę godzinę temu w barze, kiedy osunął mu się rękaw i dostrzegła ozdobne czarne znamię. Zawijasy atramentu i blizn układały się w do-brze jej znane słowa: Sodalitas Gladii Decimi1.
Musiała uciekać.Wzięła głęboki oddech i spojrzała przed siebie.
Zaczęła przeskakiwać stosy śmieci i kałuże z precyzją akrobatki. Napędzał ją strach. Z którą ulicą łączy się ta alejka? Czy gdzieś niedaleko jest jakieś miejsce – nawet całodobowa stacja benzynowa – w którym mogłaby się schronić? Nagle poczuła zapach świeżego, wilgotnego powietrza i zrozumiała, że ma przed sobą drogę uciecz-
1 Bractwo Dziesiątego Ostrza
10
ki: koniec alei zagradzała brama zwieńczona drutem kolczastym.
Kiedy składała się do skoku, jej głowę wypełniało poczucie triumfu i wolności.
Coś wryło się w jej lewą nogę, rozpruwając mięsień.Chwyciła się kurczowo bramy. Zraniona noga zawi-
sła bezwładnie. Kiedy wyciągnęła rękę, żeby się podcią-gnąć, ledwo słyszalny furkot oznajmił nadejście kolej-nego ataku. Sekundę później leżała na ziemi.
– Obawiam się, że jesteś w potrzasku – powiedział denerwująco spokojny głos.
Rozpaczliwym wysiłkiem próbowała się odczołgać, byle znaleźć się jak najdalej od napastnika, ale nie miała dokąd uciekać.
– Proszę… nie… – pisnęła, wspierając się plecami o mur. – Nie jestem tym, za kogo mnie masz. Nie jestem zła…
– To zrozumiałe, że tak sądzisz.Usłyszała delikatny dźwięk cienkiego, niedużego
ostrza wyciąganego z pochwy.– Nigdy nikogo… Nigdy bym nikogo nie skrzywdzi-
ła! Błagam!Podciął jej gardło.– Id tibi facio, Deus2 – wyszeptał, przykładając do
serca krawędź lewej dłoni, tak że kciuk na środku klatki
2 Robię to dla Ciebie, Boże.
11
piersiowej był skierowany ku górze. Z ust umierającej dziewczyny wydobyło się delikatne westchnienie. Jej szyję znaczyła cienka strużka krwi – dowód doskona-łego wyszkolenia zabójcy. Mężczyzna schylił głowę. – Jako wierny sługa Bractwa Dziesiątego Ostrza. Pater Noster, Rex Gentius3.
Przechylił jej głowę, by wyglądała bardziej natural-nie, i zamknął jej oczy. Następnie wytarł malutkie srebr-ne ostrze w chusteczkę, przykucnął koło swojej ofiary i czekał.
Kiedy się ocknie, zabije ją ponownie.
3 Ojcze Nasz, Panie naszego narodu.
13
roZDZIAŁ 1
Chloe obudziła się i natychmiast postanowiła, że zamiast do liceum im. Parkera S. Shannona, które za-zwyczaj odwiedzała we wtorki, uda się do wieży Coit Tower.
Za niecałe dwadzieścia cztery godziny miała skoń-czyć szesnaście lat i nie zapowiadało się, że będzie jej dane świętować tę okazję w jakikolwiek sensow-ny sposób – Paul spędzał środy w domu swojego ojca w Oakland, na domiar złego jej mama wspomniała coś o „ewentualnym wyjściu do jakiejś dobrej restauracji”. Co to właściwie jest „dobra” restauracja? Knajpa, w któ-rej serwują rybę fugu i foie gras, a karta win ma więcej stron niż podręcznik historii cywilizacji amerykańskiej? Nie, dziękuję.
Gdyby mama Chloe dowiedziała się o planowanej wyprawie do Coit Tower, zabroniłaby córce wychodzić
14
z domu, skutecznie uniemożliwiając zjedzenie obiadu na mieście. Wówczas, uziemiona i samotna, miałaby pełne prawo czuć się nieszczęśliwa w swoje szesnaste urodziny. Nie wiedzieć dlaczego, ta możliwość wydała się Chloe całkiem pociągająca.
Zadzwoniła do Amy.– Hej, nie chcesz się przejść do wieży zamiast na fi-
zykę?– Jasne – odpowiedziała natychmiast Amy. Jej głos
ani trochę nie przypominał głosu osoby, która właśnie wstała z łóżka. Nie było w tym nic dziwnego. Mimo uporczywego pozowania na postpunkową rebeliant-kę, przyjaciółka Chloe należała do rannych ptaszków. Pozostawało zagadką, jak sobie radziła ze spotkaniami poetyckimi odbywającymi się o drugiej nad ranem. – Dobra, będę tam o dziesiątej. Jak załatwisz paliwo, to przyniosę bajgle.
Przez paliwo Amy rozumiała charakterystyczną pół-litrową kawę z Café Eland, którą zaparzano wodą z do-datkiem kofeiny.
– Okej.– Chcesz, żebym zadzwoniła po Paula?Dziwne. Amy nie miała w zwyczaju oferować po-
mocy, a już na pewno nie w organizowaniu wspólnych zajęć.
– Nie, zamierzam wzbudzić w nim wyrzuty su-mienia.
15
– Odważna jesteś. Do zobaczenia.Chloe zwlokła się z łóżka i zawinęła w kołdrę, która
– podobnie jak niemal całe wyposażenie pokoju – pocho-dziła z salonu IKEA. Mama Chloe gustowała w kolorze pomarańczowym i turkusowym, w abstrakcyjnych figur-kach plemiennych oraz blokach piaskowca, z czego nic nie pasowało do ich aktualnego mieszkania w badziew-nym szeregowcu pośrodku średnio zamożnej dzielnicy San Francisco. Budżet designerski samej Chloe również był ograniczony. Jako że butik Pateena Vintage Clothing odmawiał płacenia więcej niż pięć i pół dolara za godzinę, różnokolorowe bryły pochodzenia skandynawskiego oraz meble o niemożliwych do wymówienia nazwach musiały na razie wystarczyć. Wszystko było lepsze niż styl Połu-dniowego Zachodu.
Chloe stanęła naprzeciwko szafy w bokserkach i podkoszulku. Nareszcie doczekała się talii. Sprawia-ło to wrażenie, jakby ktoś ścisnął jej brzuch, którego zawartość rozeszła się na piersi i tyłek. I co z tego, że wyglądała seksowniej, skoro na samą wzmiankę o chło-pakach innych niż Paul matka zabraniała jej wychodzić z domu.
Ziewając, siadła przed komputerem i potrząsnęła myszką. Jeśli Paul żył i nie spał, to niemal na pewno robił coś na swoim komputerze. Tak jak się spodzie-wała, jego imię na liście kontaktów było wyświetlone pogrubioną czcionką.
16
Chloe: Idziemy dzisiaj z Amy do Coit Tower. Chcesz się przejść?
Paul: [długo nic]Chloe: ?Paul: Rozumiem, że mam się zgodzić, bo inaczej
będzie mi głupio, że wyjeżdżam w twoje urodziny?
Chloe: :)Paul: Bosz! Dobra, powiem Wigginsowi, że Na-
tional Honor Society4 zafundowało nam wycieczkę czy coś.
Chloe: Paul, JESTEŚ ZAJEBISTY!!!Paul: Ta, jasne. DZ.
Na twarzy Chloe pojawił się uśmiech. Może jej uro-dziny da się jeszcze uratować.
Wyjrzała przez okno – jak zwykle mgła. Inner Sun-set, czyli dzielnica, w której mieszkały z mamą, było najbardziej zamgloną okolicą w San Francisco – mie-ście słynącym z mgły. Amy ją uwielbiała, ponieważ sprawiała wrażenie nawiedzonej i pełnej tajemnic, a na dodatek przywodziła na myśl Anglię (Amy nigdy nie była w Anglii). Chloe natomiast nie znosiła wilgotnych, napawających smutkiem poranków, wieczorów i po-
4 Amerykańskie stowarzyszenie zrzeszające najlepszych uczniów.
17
południ, przed którymi uciekała, kiedy tylko mogła, w słoneczniejsze, wyżej położone miejsca – jak park Coit Tower.
Chloe postanowiła nie ryzykować i ubrała się jak do szkoły – w dżinsy, T-shirt i dżinsową kurtkę z Pateeny w autentycznym stylu lat osiemdziesiątych. Kurtka na jednym rękawie miała nawet tekst piosenki zespołu Styx, który wyglądał, jakby go ktoś starannie napisał długopisem. Kiedy skończyła z garderobą, opróżniła torbę na ramię i schowała podręczniki pod łóżkiem. Następnie zeszła niedbałym krokiem na parter, starając się naśladować swoje normalne marudne poranne na-stawienie.
– Szybko się dzisiaj pojawiłaś – zauważyła podejrz-liwie matka.
Chloe nie chciała zaczynać tego dnia od kłótni, więc powstrzymała westchnięcie. Od kiedy skończyła dwa-naście lat, każde zachowanie, które odbiegało od normy, spotykało się z podejrzliwością ze strony mamy. Kiedy po raz pierwszy ścięła włosy na krótko – na dodatek za własne pieniądze – mama chciała koniecznie wiedzieć, czy Chloe nie jest lesbijką.
– Umówiłam się z Amy na kawę przed szkołą – od-powiedziała Chloe tak grzecznie, jak tylko potrafiła, przy okazji sięgając do lodówki po pomarańczę.
– Nie chcę, żeby to zabrzmiało staroświecko, ale…– Tak? Przez kawę zatrzymam się w rozwoju?
18
– Zaczniesz brać narkotyki. – Pani King oparła dło-nie na biodrach. W czarnych rybaczkach od Donny Ka-ran, jedwabno-wełnianym sweterku z dużym okrągłym dekoltem i fryzurą na chłopczycę wyglądała bardziej na modelkę z reklamy wina Chardonnay niż na mamę.
– Jasne – wyrwało się Chloe.– W „The Week” jest artykuł. – Mama Chloe przy-
mrużyła szare oczy i wydęła idealnie podkreślone usta. – Picie kawy prowadzi do palenia papierosów, potem przychodzi kolej na marihuanę, a w końcu sięga się po amfetaminę.
– Amfę, mamo. Amfę. – Chloe pocałowała mamę w policzek, kierując się do drzwi.
– Rozmawiam z tobą o szkodliwości palenia, jak ra-dzą w tych telewizyjnych spotach!
– Przyjęłam do wiadomości! – odkrzyknęła Chloe i, nie odwracając się, pomachała jej ręką.
Chloe minęła Irving Street i skierowała się dalej na północ, aż dotarła do południowej granicy parku Gol-den Gate. Po drodze zatrzymała się w Café Eland, gdzie kupiła obiecane kawy oraz colę light dla Paula, który nie brał udziału w kofeinowych ekscesach. Amy czekała na nią na przystanku, zaopatrzona w torbę bajgli, plecak kostkę i komórkę.
– Wiesz, prawdziwe punkówy nie… – Chloe przyło-żyła rękę do ucha i potrząsnęła nią, udając, że rozmawia
19
przez telefon. – Spadaj! – Amy zdjęła plecak i wrzuciła do niego telefon, udając, że jej na nim nie zależy.
Tego dnia była ubrana w krótką, wystylizowaną na kilt spódnicę w szkocką kratę, czarny golf, kabaretki i okulary z oprawkami w kształcie kocich oczu. W su-mie osiągnęła coś pomiędzy zbuntowaną bibliotekarką a punkowym geekiem.
Dziewczyny jechały autobusem w przyjaznym mil-czeniu, popijając kawę i ciesząc się, że mają gdzie usiąść. Amy może i lubiła wcześnie wstawać, ale Chloe potrze-bowała jeszcze co najmniej godziny, aby w pełni od-zyskać zdolność komunikowania się z innymi ludźmi. Jej przyjaciółka zrozumiała to lata temu i od tego czasu uprzejmie się dostosowywała.
Widok przez okno autobusu nie był zachęcający – ot, kolejny zwyczajny czarno-biało-szary wczesny poranek w San Francisco, pełen zmierzających do pracy ludzi o smutnych twarzach i bezdomnych zajmujących swoje miejsca na narożnikach ulic. Odbicie twarzy Chloe w zabrudzonej szybie było prawie monochromatyczne, z wyjątkiem jasnobrązowych oczu. Kiedy autobus dotarł do Kearny Street i wyszło słońce, świeciły niemal na pomarańczowo.
Chloe poczuła, że wraca jej humor – widok, który miała przed sobą, wreszcie przypominał San Francisco z kartek pocztowych i marzeń. Miasto oceanu, nieba i słońca. Było naprawdę piękne.
20
Kiedy dotarły do wieży, Paul już na nie czekał. Sie-dział na schodach i czytał komiks.
– Wszystkiego najlepszego z okazji przedurodzin, Chlo – rzucił, podnosząc się i lekko całując ją w poli-czek, co jak na niego było zaskakująco dojrzałym i deli-katnym zachowaniem. Wyciągnął przed siebie brązową torebkę.
Chloe, zaintrygowana, uśmiechnęła się i odpakowała podarunek. W środku znajdowała się plastikowa butel-ka wódki Popov.
– Stwierdziłem, że skoro już idziemy na wagary, to trzeba się zabrać do tego jak należy. – Uśmiechnął się szeroko, mrużąc oczy tak mocno, że zmieniły się w wą-ziutkie szparki zasznurowane rzęsami. W miejscu, gdzie na jego krótkich czarnych włosach pokrytych nadmier-ną ilością żelu spoczywały słuchawki, pozostało deli-katne wgłębienie.
– Dzięki, Paul! – Chloe wskazała palcem szczyt wie-ży: – To co, idziemy?
– Gdybyście musieli wybrać jeden z tych widoków na całe życie, na który byście się zdecydowali? – zapy-tała Chloe.
Amy i Paul uznali to pytanie za na tyle interesują-ce, by oderwać od siebie wzrok. Cała trójka siedziała na
21
wieży od godziny, nie robiąc nic szczególnego, a para najlepszych przyjaciół Chloe od czasu do czasu wymie-niała się spojrzeniami, po których następował nerwowy śmiech. Bardzo szybko zrobiło się to nudne.
Przez połowę okien Coit Tower widać było zapie-rającą dech w piersiach panoramę skąpanego w słońcu San Francisco, a przez dziewięć pozostałych bezkształt-ną, szarawą otchłań.
– Gdybym musiała wybierać, to poczekałabym, aż wyjdzie słońce – stwierdziła Amy, pragmatyczna jak zawsze. Aby podkreślić swój punkt widzenia, zakręciła trzymanym w ręce kubkiem z kawą, mieszając jego za-wartość. Chloe westchnęła – powinna była przewidzieć tę odpowiedź.
Paul spacerował od okna do okna, okazując dużo większe zainteresowanie zabawą.
– Hmm, most wygląda pięknie jak jest mgła albo chmury, albo zachód słońca, albo o poranku…
– Nuuuda! – przerwała mu Amy.– Transamerica Pyramid5 ma zbyt ostre kształty
i jest jakiś dziwny…– I falliczny.– Chyba najbardziej podoba mi się port – zdecy-
dował Paul. Wyglądając nad jego ramieniem, Chloe
5 Charakterystyczny wieżowiec w kształcie ostrosłupa. Najwyż-szy budynek w San Francisco.
22
zwróciła uwagę na malutkie kolorowe jachty popychane w różne strony przez wiatr oraz senne, rozmyte wyspy widoczne w oddali. Uśmiechnęła się. Dokładnie czegoś takiego spodziewała się po Paulu.
– Na pewno nie Russian Hill – dodała Amy, starając się odzyskać kontrolę nad rozmową. – To osiedle jest obleśne przez duże o.
– Dobrze, że nie zwlekałeś z decyzją, Paul…Na ich oczach nisko wiszące chmury stoczyły się ze
wzgórz i zasłoniły wszystkie dziewięć okien od strony miasta, zastępując dotychczasowe widoki nieprzejrzy-stą bielą. Za sprawą durnej jak zwykle pogody słonecz-ny dzień pod niebieskim niebem pokrytym puchatymi chmurkami, który miał być nagrodą za ucieczkę z Inner Sunset, skończył się tak szybko, jak się zaczął.
Chloe trochę inaczej wyobrażała sobie te urodzino-we wagary.
Szczerze mówiąc, miała w zwyczaju oczekiwać więcej niż należałoby – w tym wypadku zakładała, że przeży-je z przyjaciółmi najlepszą przygodę życia w tylu Stań przy mnie czy też Dnia wolnego pana Ferrisa Buellera.
– Słuchaj – Amy zmieniła nagle temat – o co chodzi z tobą i towarzyszem Ilychovichem?
Chloe westchnęła i osunęła się plecami po ścianie, wypijając ostatni łyk z kubka. Jego zawartość, podob-nie jak kubka Amy, była zaprawiona prezentem urodzi-nowym. Paul zdążył w międzyczasie wypić swoją colę
23
light i teraz popijał wódkę prosto z niewiarygodnie obciachowej plastikowej butelki. Chloe rozmarzonym wzrokiem przyglądała się czarno-czerwonym, cebula-stym kopułom na obwolucie.
– On… jest… po prostu… boski. – I nie masz u niego żadnych szans – zwróciła uwagę
Amy.– Alyec jest młodym Rosjaninem o stalowych oczach
i twarzy wyciosanej z kamienia – wyjaśnił Paul głosem z silnym rosyjskim akcentem. – Prawdopodobnie pracuje jako model. Źrodła podają, że agentka Keira Hendelson niedługo rozpracuje jego… przykrywkę.
– Kij jej w oko! – Chloe cisnęła pustym kubkiem w ścianę, wyobrażając sobie, że trafia w twarz blondynecz-ki przewodzącej komitetowi uczniowskiemu.
– Niewykluczone, że jesteście spokrewnieni – stwierdziła Amy. – Co, jeśli jest twoim kuzynem albo siostrzeńcem, albo jest w jakiś sposób spokrewniony z twoimi rodzicami?
– Związek Radziecki zajmował olbrzymi obszar. Myślę, że z genetyką nie ma problemu. Natomiast nie bardzo wiem, jak mielibyśmy się znaleźć na tej samej randce.
– A nie możesz do niego po prostu podejść i zagadać, czy coś? – zaproponował Paul.
– Ciągle kręci się koło niego Pani Blondynka i jej cztery ochroniarki – przypomniała Chloe.
24
– Kto nie ryzykuje, ten przegrywa dwa razy.Jasne. Tak jakby sam zaprosił kogoś na randkę.Amy dopiła resztkę kawy, beknęła i stwierdziła: – Kurde, muszę iść siku.Paul oblał się rumieńcem. Zawsze się krępował, kiedy
dziewczyny omawiały w jego obecności tematy związane z fizjologią, więc Chloe starała się tego nie robić.
Dzisiaj jednak czuła się… cóż, dziwnie. Niespokojna i zniecierpliwiona. Nie wspominając już o tym, że Paul i Amy trochę ją zdenerwowali. To miały być jej urodziny. A na razie były do bani.
– Szkoda, że nie możesz tego robić na stojąco jak Paul – powiedziała, kątem oka obserwując, jak jej przyjaciel się rumieni. – Mogłabyś stanąć na krawędzi.
Skąd jej to przyszło do głowy?Chloe wstała. Opierając się o kamienną ścianę, spoj-
rzała w dół. Widać było jedynie wirującą biel i, na lewo, jeden zmoczony przez wodę filar mostu Golden Gate.
Co by się stało, gdybym upuściła stąd monetę? – zasta-nowiła się. Zrobiłaby tunel we mgle? To by było fajne. Tu-nel długi na siedemdziesiąt metrów i szeroki na półtora centymetra.
Chloe stanęła w jednym z okien i zaczęła grzebać w kieszeni dżinsów w poszukiwaniu drobniaków, nie przejmując się tym, że właściwie wisi w powietrzu.
Wieża nagle przechyliła się do przodu.– Co się… – zaczęła.
25
Próbowała odzyskać równowagę, odchylając się w kierunku wnęki okiennej i szukając dłonią muru, któ-ry okazał się wilgotny i śliski. W rezultacie zakołysała się gwałtownie i straciła oparcie pod lewą stopą.
– Chloe!Rozpaczliwie szukając sposobu, żeby się uratować,
zarzuciła rękoma do tyłu. Przez krótką chwilę czuła do-tyk ciepłych palców Paula. Spojrzała mu w oczy, a jego twarz rozświetlił uśmiech ulgi, który pokrył różowym rumieńcem czubki wysokich kości policzkowych. Amy wrzeszczała. Ułamki sekundy później Chloe wyślizgnę-ła się Paulowi, wypadła z okna i zaczęła spadać – spadać – z wieży.
To się nie dzieje naprawdę – pomyślała. Nie mogę tak umrzeć!
Stłumione krzyki przyjaciół docierały do niej z coraz większej oddali. Coś ją uratuje, prawda?
W końcu jej głowa uderzyła o ziemię.Ból miażdżonych kości był nie do zniesienia – miała
wrażenie, że jej ciało przeszywają tysiące igieł.Wszystko pociemniało. Czekała na śmierć.