Dominika Figurska, Agata Puścikowska, "I co my z tego mamy?"

24

description

 

Transcript of Dominika Figurska, Agata Puścikowska, "I co my z tego mamy?"

I CO MY Z TEGO MAMY?

DOMINIKA FIGURSKAAGATA PUŚCIKOWSKA

WYDAWNICTWO ZNAK

KRAKÓW 2014

7

I po co to wszystko, czyli tytułem wstępu

Agata Puścikowska: Piątka dzieci, praca na etacie, napięte grafiki i  zobowiązania zawodowe przeplecio-ne chorobami dzieci, problemami małżeńskimi, spra-wami szkolnymi, zakupami, sprzątaniem w  dużej ro-dzinie oraz praniem miliarda skarpetek. Tysiąc zadań wagi lekkiej lub wagi ciężkiej… A  właśnie, waga. Po piątej ciąży wcale nie jest taka, jak była przed ciążą pierwszą…

Dominika Figurska: Brzmi niepokojąco. Do czego zmierzasz?

Nie ma się co okłamywać  – wielodzietność, życie w dużej rodzinie, w małżeństwie, w którym obydwoje rodzice pracują zawodowo, bywa sielanką… Ale zwy-kle nią nie jest. Ktoś, kto patrzy na nas z boku, gdy non

8

i co my z tego mamy?

stop biegamy, działamy, mając niewiele czasu dla sie-bie, pewnie uzna nas za…

Wariatki. I popuka się w głowę.

Ja się sama zresztą też czasem pukam w głowę…

Gdy obserwujesz mnie czy siebie? (śmiech).

Ciebie podziwiam. Czynna zawodowo aktorka, która wychowuje piątkę dzieci, to absolutne zjawisko.

To samo mogłabym powiedzieć o aktywnej zawodowo dziennikarce, matce piątki dzieci. Czyli – jak widać – zja-wisko takie w przyrodzie istnieje. Owszem, jako rzadkość. Jesteśmy rzadkością.

A  jeśli w  przyrodzie coś występuje rzadko, to z  re-guły wywołuje zdziwienie i wieczne pytania: „Jak tak w ogóle można”?

„Jak ty to robisz? Jak ci się udaje pogodzić pracę zawo-dową z  wychowywaniem dzieci?” Tak, często słyszę ta-kie pytania.

Moje życie, funkcjonowanie na co dzień, działanie jest dla mnie czymś naturalnym, jest moją normą. Zwy-kłe, codzienne zmagania. Tymczasem pytanie: „Jak so-

9

I po co to wszystko, czy lI tytułem wstępu

bie radzisz?”, zadawane po wielekroć, czasem w moich uszach brzmi niemal jak: „Czy jesteś kosmitką?”. Mam wrażenie, że dla postronnych obserwatorów nasze życie nie jest… normalne.

A  co dla nich w  ogóle jest normalne? Jakie są normy, które większość społeczeństwa uważa za „zwyczajne”?

Model 2 + 2 oczywiście.

Pewnie tak. Choćby z tego powodu, że statystycznie ro-dzin z  dwójką dzieci jest dużo. Razem z  modelem 2  +  1 stanowią większość polskich rodzin. Wszystkie pozostałe rodziny, które wychodzą poza taką normę, są inne. A kon-kretnie: są postrzegane jako inne.

„Inne” dziwi, szokuje, wywołuje zainteresowa-nie. Czasem może się wydawać szalone lub… niebez- pieczne.

Wręcz patologiczne. Rodzina wielodzietna to w  odbio-rze części społeczeństwa rodzina… dziwna, której nale-ży się bacznie przypatrywać. Mimo że jest XXI wiek, teo-retycznie wolno wszystko, i w dodatku nic nikogo już nie dziwi. Owszem, jest coś, co niezmiennie zadziwia: to ro-dzina, która się decyduje na przyjęcie dziecka czwartego, piątego czy szóstego.

10

i co my z tego mamy?

Zadziwienie może być neutralne. Może mieć jednak wydźwięk negatywny.

Właśnie w sposób negatywny dziwi się część osób ob-serwujących wielodzietnych. Pytanie brzmi: Dlaczego?

Bo wdrukowano ludziom, że rodziny duże to rodzi-ny, w których panuje przemoc, biedne i dysfunkcyjne.

Jeśli taki stereotyp rzeczywiście nadal pokutuje i stra-szy, to jest to postkomunistyczny koszmar.

Mogę cię zapewnić, że pokutuje zarówno na salonach, jak i wśród ludzi skromniej sytuowanych.

Więc czas to zmienić! Trzeba w końcu odczarować nie-prawdziwą wizję wielodzietnych matek, rodzin. Drażni mnie, gdy po raz enty oglądam reportaż o wielodzietnej ro-dzinie, w której królują bieda, alkohol i przemoc.

Są i takie wielodzietne. Gdzieś…

Akurat znam dziesiątki pozytywnie funkcjonujących ro-dzin wielodzietnych i ani jednej rodziny wielodzietnej pa-tologicznej.

Ja znam jedną patologiczną wielodzietną na kilka-dziesiąt dobrych, kochających się wielodzietnych rodzin.

11

I po co to wszystko, czy lI tytułem wstępu

Jasne, że dysfunkcje w  niektórych rodzinach istnieją. Jestem jednak pewna, że statystycznie jest ich tyle samo wśród wielodzietnych, co w modelu uważanym za „nor-malny”. Różnica polega na głośnej narracji: o  rodzinach z szóstką czy siódemką dzieci mówi się najchętniej i naj-głośniej wtedy, gdy dzieje się w nich coś negatywnego.

Słowo „wielodzietny” w ostatnich kilkudziesięciu la-tach stało się niemal zamiennikiem słowa „patologicz-ny”. Straszny to synonim.

Gdy coś dramatycznego wydarzy się w rodzinie 2 + 1, nikt nie podkreśla, że zło wydarzyło się w rodzinie małej. I słusznie zresztą, bo zło się czasem po prostu dzieje, nie- zależnie od liczby dzieci. Niestety czasem może dopaść niemal każdą rodzinę.

Tymczasem przecież ogromna większość rodzin wie-lodzietnych to rodziny zwyczajne. Ani święte, ani z mar-ginesu społecznego. Mające problemy, cieszące się radoś-ciami, próbujące wiązać koniec z końcem.

Być może to wiązanie jest trudniejsze właśnie u wielo-dzietnych. Bo pensja rodziców musi być podzielona przez większą liczbę osób.

Oczywiście. Przy czym skromniejszy budżet to nie pa-tologia. To po prostu trudność, z którą trzeba nauczyć się żyć.

12

i co my z tego mamy?

Akurat znane mi rodziny wielodzietne głodem nie przymierają. Przeciwnie. Są zaradne, rodzice pracu-ją na dobrych stanowiskach. A  kiedy pojawia się nowe dziecko, trzeba po prostu bardziej się starać. Więcej pra-cować, myśleć, jak zapewnić powiększającej się rodzi- nie byt.

Jak to mówią, każde kolejne dziecko przynosi ze sobą chleb.

Przynosi rodzicom przede wszystkim radość. A  wraz z radością – wolę do walki i chęć, by działać. Rodzice chcą zapewnić dzieciom godny byt, gdy decydują się na dwoje dzieci. Podobnie starają się, gdy rodzą się kolejne, a rodzi-na staje się wielodzietna. Nic nadzwyczajnego i przedziw-nego. To rodzicielska norma wynikająca z miłości i odpo-wiedzialności.

To dlaczego, gdy idę z piątką dzieci ulicą, inni space-rowicze niemal pokazują nas palcami?

Moim zdaniem ludzie się dziwią i podejrzliwie obserwu-ją z prostego, starego jak świat powodu: bo nas nie znają. Bo nie mają bliższego kontaktu z pozytywnymi rodzinami wielodzietnymi, a jednocześnie otrzymują negatywny prze-kaz medialny. Lub kiedyś poznali jakąś związaną z wielo-dzietnością patologię. I na jej przykładzie stwo rzyli sobie obraz wszystkich dużych rodzin.

13

I po co to wszystko, czy lI tytułem wstępu

Wygląda więc na to, że aby walczyć ze stereotypem patologicznej wielodzietności, po prostu trzeba dać się poznać. Powiedzieć o  sobie, nienachalnie, pokazać sie-bie i swoją rodzinę.

Warto pokazać prawdę i otworzyć się na innych. Trzeba po prostu trafić do środowisk, w których nie ma rodzin wie-lodzietnych. „Niech nas zobaczą” to modne ostatnio hasło, można je zaadaptować na potrzeby promocji wielodzietno-ści. Jestem pewna, że gdyby zechciano nas poznać i spró-bować zrozumieć, duża liczba dzieci przestałaby się jawić jako dziwactwo.

Jeden biegun postrzegania wielodzietności to nie-sprawiedliwa krytyka, negatywna ocena. Jednak jest i  drugi biegun, który nazywam „przez różowe okulary”.

Wielodzietność jako idealny model rodziny?

Właśnie. Na tym drugim biegunie wiele środowisk, zwykle konserwatywnych, bezkrytycznie zachwala mo-del 2 + „dużo”, traktując posiadanie większej liczby dzieci niemal jak absolutną świętość. Wielodzietny zna-czy bez skazy. Taki wielodzietny bożek.

Nie czuję się specjalnie bosko…

14

i co my z tego mamy?

Ja podobnie, mimo że posiadanie pięciorga dzieci traktuję jako dar od Boga. Dar i zadanie.

Bo duża rodzina to jest dar od Boga. Tyle tylko że nie każdy go otrzymał. I zapewne nie każdy chce przyjąć. Wie-lodzietność to zadanie, które faktycznie do najprostszych nie należy.

Nie każda matka ma odwagę urodzić pięcioro, sześ-cioro, dziesięcioro dzieci.

Zgoda. Posiadanie większej liczby dzieci nie czyni z ma-tek wielodzietnych ani lepszych, ani gorszych. To jest jedna z możliwych dróg macierzyństwa. Ani bezkrytyczna glo-ryfikacja wielodzietności, ani tym bardziej potępianie jej jako patologii nie jest wskazane.

Myślisz, że gdy ktoś przeczyta o tej naszej prawdziw-szej stronie wielodzietności, zapragnie sam być wielo-dzietny?

Nie zamierzam nikogo namawiać do posiadania więk-szej liczby dzieci. Namawiać można na zakup kotka i cho-mika. Nie na powiększenie rodziny. To zbyt poważna spra-wa. Wielodzietność powinna być świadomym wyborem małżeństwa. Rodziców: kobiety i mężczyzny. Bardziej mi zależy, by po prostu zaświadczyć, że można być zwykłą, kochającą wielodzietną matką i żoną. Można jednocześnie

15

I po co to wszystko, czy lI tytułem wstępu

pracować zawodowo i  spełniać się jako ambitna kobieta. I można przy tym… nie zwariować.

Choć czasami na wariację się zbiera…

Oczywiście. Jak w każdej rodzinie, niezależnie od licz-by dzieci.

Choć teoretycznie, gdy jest więcej dzieci, więcej i problemów.

Duża rodzina, konieczność ogarnięcia wszystkich spraw, obowiązków czasem wydaje się ponad siły. Wielość różnych bodźców, dziecięce bunty, problemy małżeńskie – to wszystko potrafi zmęczyć do granic możliwości, wręcz doprowadzić do łez. Jak to w życiu.

Małodzietni też tak mają.

Jasne. Ale pomimo trudów wielodzietność to dla mnie i mojego męża wielkie szczęście. Szczęście, które mnoży się, a nie dzieli. Nasz dom to miłość małżeńska pomnożo-na przez wszystkie dzieci. A ja jestem zachłanna na miłość: wolę mieć więcej niż mniej. Więcej miłości pomaga poko-nywać przeróżne trudności życiowe.

Każde kolejne dziecko to jednak dodatkowa praca. Kolejna wywiadówka, kolejna sterta prania i prasowa-nia, dodatkowe problemy wychowawcze.

16

i co my z tego mamy?

I  dodatkowe uczucie, dodatkowa radość, pełnia. Jeśli u wielodzietnych jest więcej problemów, bo trzeba je mno-żyć przez liczbę dzieci, to i radość się mnoży przez taką samą liczbę. To taka prosta matematyczna zasada.

Zasada, w którą nie wierzą rodzice niektórych jedy-naków.

Trudno. Ich wolny wybór. Zresztą tak naprawdę temu, kto nie doświadczył dzikiej radości z  nowego człowieka pomnożonej przez pięć, kto nie doświadczył fascynujących relacji między rodzeństwem, kto nie doświadczył w końcu dojrzewania do kolejnego macierzyństwa, ciężko wytłu-maczyć, że wielodzietność to pełnia. I gdybym miała jesz-cze raz wybrać, wybrałabym ją zupełnie świadomie. Zna-jąc i dobre, i gorsze jej strony.

Często początki macierzyństwa bywają trudne, ale kilkoro małych dzieci jednocześnie to praca na kilka etatów. A kilkoro dorastających jednocześnie dzieci po-trafi doprowadzić do białej gorączki.

Z białą gorączką pełna zgoda, choć trzeba sobie umieć radzić z fochami i dziecięcym szaleństwem. W dodatku po pewnym czasie okazuje się, że im więcej dzieci, tym łatwiej. Bo nabierasz doświadczenia, uczysz się mądrze wychowy-wać. Co daje dobre efekty.

17

I po co to wszystko, czy lI tytułem wstępu

Gdy wypowiedziałam podobne słowa wśród mało-dzietnych koleżanek, to nie uwierzyły. Niemal mnie wy-śmiały.

Bo to może brzmieć niewiarygodnie z  perspektywy matki jednego dziecka. Każda z nas, matek i kobiet, róż-nie przeżywa macierzyństwo, każda ma za sobą inne do-świadczenia związane z  przychodzeniem na świat dzie-ci, z kryzysami małżeńskimi, z pracą zawodową. Inaczej definiujemy swoją rolę w małżeństwie, swoje życiowe po-wołanie. Na szczęście nie jesteśmy jednakowe, wyko-nane według jednego schematu. Kobieta, matka to nie wzór matematyczny czy jedynie słuszny, idealny mo- del ubrania.

Identyczne nie jesteśmy, choć czasem próbujemy być. Próbujemy równać do jakiegoś ideału, dostosowywać się do wymyślonego wzorca. Boimy się być inne. Czy inaczej: boimy się być sobą.

Właśnie! Ale to jest błąd, który może wywoływać opła-kane skutki. I my same możemy stać się ofiarami takich lęków czy też próby życia w  cudzej skórze. Nie wolno według cudzego modelu życia tworzyć własnego świa-ta. Moje doświadczenie kobiecości, macierzyństwa, wie-lodzietności należy tylko do mnie. Jednocześnie nie zamierzam przedstawiać swojego doświadczenia jako jedy- nie dobrego.

18

i co my z tego mamy?

Życiowa droga każdej z  nas, osobno: droga Figur-skiej, droga Puścikowskiej, Iksińskiej, to nie jest jedy-nie słuszna droga.

Każda z  nas, kobiet, powinna mieć prawo do wolne-go wyboru. Może tworzyć własny model rodziny, szukać szczęścia dla siebie i bliskich. W jednej rodzinie tym szczęś-ciem będzie jedno dziecko. W innej – dzieci piątka. Jedna kobieta będzie spełniać się, wyłącznie pracując w domu, inna nie wytrzymałaby takiego życia, więc powinna praco-wać zawodowo. Niezależnie od tego, ile się ma dzieci, jaki się zawód wykonuje, ile ma się pieniędzy i skąd się pocho-dzi. Ile rodzin – tyle możliwości, tyle wolnych wyborów.

Obawiam się jednak, że o wolny wybór dotyczący mo-delu funkcjonowania rodziny czasem trudno. Kobiety, szczególnie młode, są bombardowane dobrymi radami lub jedynie słusznymi pomysłami na życie. Babcie, mat-ki czy ciotki niemal wymuszają na nich, by dostosowa-ły się do stylu życia, który młode kobiety niekoniecznie uważają za najlepszy.

Tak. Ale naprawdę nie musimy się temu bombardowa-niu poddawać. Choć oczywiście proste to nie jest. Wyma-ga pewnej twardości i umiejętności powiedzenia „nie”. Jest to trudne, szczególnie gdy nie mamy oparcia w kimś, kto nam naprawdę dobrze życzy. W kimś, kto coś już przeżył i wie, co w życiu najważniejsze.

19

I po co to wszystko, czy lI tytułem wstępu

Z  drugiej strony młode kobiety otrzymują wzorce kobiecości i  macierzyństwa  – na przykład z  mediów. Wzorce, które nie zawsze są pozytywne, ale bardzo często modne i wygodne. W takiej zawierusze wartości trudno im czasem w ciszy zastanowić się, czego same by chcia-ły, czego tak naprawdę oczekują od życia.

Dlatego dobrze mieć mądre wsparcie. Gorzej, gdy wo-kół są doradcy nastawieni dość agresywnie i próbują nami manipulować, zmieniać nasze życie na własną modłę. Jeśli czujemy, że wymusza się na nas jakąś postawę – werbalnie lub niewerbalnie – nie wolno się poddawać! Nie starajmy się naśladować pięknej pani z telewizji ani innej celebryt-ki, która w błysku fleszy opowiada o swoim życiu.

Żeby tak postępować, trzeba być silnym. Silną, w za-sadzie.

To prawda. Bo kobieta powinna być silna. Musi umieć samodzielnie podejmować decyzje, umieć zawalczyć o swo-je dobro.

Brzmisz jak feministka.

Jak realistka raczej. Świadomość siebie, własnych po-trzeb, tego, co jest dla mnie i  mojej rodziny dobre, uła-twia życie, porządkuje świat wokół. Od kiedy chęć pozy-tywnego funkcjonowania to wymysł feministyczny? Moim

20

i co my z tego mamy?

zdaniem chęci życia w zgodzie ze sobą, w poszanowaniu swojej kobiecości, swoich potrzeb nie należy łączyć z femi- nizmem.

Pełna zgoda! Jednak w  społecznym, spłaszczonym i  błędnym odbiorze tylko tak zwane skrajne feminist-ki walczą o dobro kobiet. Natomiast matki wielodziet-ne, o poglądach konserwatywnych są często postrzega-ne jako ofiary systemu patriarchalnego, którym nawet siostry feministki nie pomogą.

Tym bardziej więc warto rozprawić się z niektórymi te-zami wojujących feministek. Mam wrażenie, że panie, któ-re walczą o prawa innych kobiet, tak naprawdę niewiele wiedzą o realnych potrzebach większości z nich. Nie mają pojęcia o ich życiu, o codzienności, o marzeniach.

A zamiast w konkretny sposób rzeczywiście pomagać kobietom, histerycznie domagają się na przykład pra-wa do aborcji.

Zabijanie własnego dziecka ma być prawem i ma uszczę-śliwiać kobietę matkę? Naprawdę największym problemem polskich kobiet jest to, że nie mogą w majestacie prawa za-bić swojego dziecka? Kompletny absurd.

Dlatego  – tak jak mówił Jan Paweł II  – światu, ko-bietom, potrzebny jest nowy feminizm. Taki feminizm,

21

I po co to wszystko, czy lI tytułem wstępu

który pomoże odkryć piękno kobiety, jej prawdziwą wartość.

I  pozwoli nam, matkom, możliwie najlepiej się rozwi-jać. Mieć oparcie w szczęśliwym domu, kochającym mężu i dzieciach.

To szykuje się nam długa rozmowa. O wielodzietno-ści jako niepatologii, o trudach i znoju macierzyństwa przeplatanych oczywiście wielkimi radościami. O  fe-minizmie i  samorealizacji. O  małżeńskich kryzysach, o  sposobach na radzenie sobie z  prowadzeniem domu, gdy wokół plącze się piątka dzieci. O różnicach w wy-chowywaniu dziecka pierwszego oraz dziecka piątego. Sporo tego.

Sporo. Mam nadzieję, że ta książka pomoże kobietom, matkom wielodzietnym, ale i matkom jedynaków, niepew-nym swojego macierzyństwa, swoich wyborów. Pomoże im uwierzyć w siebie, swoje możliwości i swoją rodzinę. Chcia-łabym też, żeby nasza rozmowa pomogła im zrozumieć, że problemy, które przeżywają, nie są czymś nadzwyczaj-nym. Nie powinny obwiniać się, czuć się z  tego powodu gorsze. Bo wiele z nas doświadcza podobnych problemów, trosk i trudów.

Które jednak można i trzeba pokonywać.

22

i co my z tego mamy?

Jasne. Problemy i trudności nie oznaczają, że jesteśmy złymi matkami czy żonami. Żeby być dobrą matką, nie trzeba być matką idealną.

Czyli nie będziemy dawać gotowych recept na dobre życie?

A masz takie recepty? Ja nie mam. Prócz tego, że po pro-stu trzeba kochać. Siebie, męża, dzieci. I życie się  kręci…

A  gdy zapytam: „I co my z  tego mamy?”. Z  tej wie-lodzietności, pędu między pracą zawodową a  dziecia-kami? Z ciągłego niedoczasu i niewyspania? Co odpo-wiesz?

Odpowiem pytaniem na pytanie: „A chciałabyś tego nie mieć?”.

I obie się roześmiejemy!

23

I po co to wszystko, czy lI tytułem wstępu

Pragnę (…) wypowiedzieć tę radość, jaką dla każdego z nas stanowią dzieci, wiosna życia, zadatek przyszłości każdej dzisiejszej ojczyzny. Żaden kraj na świecie, żaden system politycz-ny nie może myśleć o swej przyszłości inaczej jak tylko poprzez wizję tych nowych pokoleń, które przejmą od swoich rodziców wielorakie dziedzictwo wartości, zadań i dążeń zarówno własnego narodu, jak też całej rodziny ludz-kiej. Troska o dziecko, jeszcze przed jego naro-dzeniem, od chwili poczęcia, a z kolei w latach dziecięcych i młodzieńczych, jest pierwszym i podstawowym sprawdzianem stosunku czło-wieka do człowieka. I dlatego też czegóż moż-na bardziej życzyć każdemu narodowi i całej ludzkości, wszystkim dzieciom świata, jeśli nie owej lepszej przyszłości, w której poszanowanie praw człowieka stanie się pełną rzeczywistoś-cią w wymiarach nadchodzącego 2000 roku?

Przemówienie Jana Pawła II na forum ONZ, 2 października 1979 r.

i co my z tego mamy?

Rodzina, założona i ożywiana przez miłość, jest wspólnotą osób: mężczyzny i kobiety jako mał-żonków, rodziców, dzieci i krewnych. Pierwszym jej zadaniem jest wierne przeżywanie rzeczywi-stości komunii w ciągłym działaniu na rzecz roz-wijania prawdziwej wspólnoty osób.Wewnętrzną zasadą, trwałą mocą i celem osta-tecznym tego zadania jest miłość: tak jak bez miłości rodzina nie jest wspólnotą osób, tak samo bez miłości nie może ona żyć, wzrastać i doskonalić się jako wspólnota osób. To, co na-pisałem w encyklice Redemptor hominis, znaj-duje swój początek i najwłaściwsze zastosowa-nie w rodzinie jako takiej: „Człowiek nie może żyć bez miłości. Człowiek pozostaje dla siebie istotą niezrozumiałą, jego życie jest pozbawio-ne sensu, jeśli nie objawi mu się Miłość, jeśli nie spotka się z Miłością, jeśli jej nie dotknie i nie uczyni w jakiś sposób swoją, jeśli nie znajdzie w niej żywego uczestnictwa”.

Adhortacja Familiaris consortio III, 18

spis treści

I po co to wszystko, czyli tytułem wstępu  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 7

Wprowadzenie do wielodzietności, czyli o.tym, że trudne bywają dobrego początki i że … nie należy się zniechęcać  . . . . . . . . . 25

Kolejne dzieci, czyli odkrywanie macierzyństwa  . . . . . . . . . . . . . . 45Pełna wielodzietność  Realia i.reakcje  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 73Porady wesołej brygady  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 99Mama w.pracy? Da się! . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 115Wartościowe wychowanie też możliwe . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 141Wiara i.dzieci  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 161Przepis na kryzys . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 179Nowy feminizm w.natarciu  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 195Kochajmy się  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 221

Epilog, czyli kulisy wielodzietnej rozmowy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 237