Bielszy odcien smierci bernard minier

476

description

 

Transcript of Bielszy odcien smierci bernard minier

Page 1: Bielszy odcien smierci bernard minier
Page 2: Bielszy odcien smierci bernard minier
Page 3: Bielszy odcien smierci bernard minier

Pamięci mojego ojca.Mojej żonie, córce i synowi.

Jean‑Pierre’owi Schamberowii Dominique Matos Venturze,którzy zmienili wszystko.

Page 4: Bielszy odcien smierci bernard minier

Diane Berg

Genewa

Dok to r Wargn ier

In s ty tu t Psych iatryczny Dok to raWargn iera

Sain t-Mart in -de-Comminges

CURRICULUM VITAE

Diane Berg

Psycho log FSP

Specjal is ta p sych o log ii sądowej SSPL

Data u rodzen ia: 1 6 l ipca 1976

Narodowość: Szwajcarska

WYKSZTAŁCENIE:

2002 : Mag is terium z p sycho log ii k l in icznej (DES), Un iwersy tet Genewsk i . Tematp racy dyp lomo wej: „Gospodarka popędami, nek ro fi l ia i rozczłonkowan ie zwłoku kompu lsywnych zabó jców”.

1999 : Licencjat z p sycho log ii , Un iwersy tet Genewsk i . Temat p racy dyp lomowej:„Niek tó re asp ek ty lęków dziecięcych u dzieci w wieku 8–12 lat”.

1995 : Matu ra: p ro fi l k lasyczny i łacina1994 : Firs t cert i ficate o f Eng lish

DOŚWIADCZENIE ZAWODOWE:

2003 – Prywatny gab inet p sycho terap i i i p sycho log ii sądowej, Genewa

2001 – Asy s ten tka dok to ra P. Sp itznera na Wydziale Psycho log ii i Nauko Wychowan iu (FSPE), Un iwersy tet Genewsk i

Page 5: Bielszy odcien smierci bernard minier

1 9 9 9 – 20 0 1 – Staż w Un iwersy teck im In s ty tucie Psycho log ii Sądowej, Genewa

Staż w więzien n y m zak ładzie op iek i zd rowo tnej w Champ Do llon

CZŁONKOSTWO W ORGANIZACJACH ZAWODOWYCH:

In tern at io nal Academy o f Law and Men tal Health (IALMH) Genewsk ieSto warzy szen ie Psy cho logów-Psycho terapeu tów (AGPP)

Szwajcarsk a Fed eracja Psycho logów (FSP)Szwajcarsk ie To warzys two Psycho log ii Sądowej (SSPL)

ZAINTERESOWANIA:

Mu zy k a p oważn a (10 lat g ry na sk rzypcach ), jazz, czy tan ie

Sp o rt : p ły wan ie, b iegan ie, nu rkowan ie, speleo log ia, spadoch ron iars two

Page 6: Bielszy odcien smierci bernard minier

PROLOG

Dgdgdgdgdgdg – taktaktak – ddgdgdgdgdgdg – taktaktak

Ilek roć ś l izg acz wagon ika p rzejeżdżał p rzez umieszczony na podpo rze b lok , domiarowego terk o tan ia l iny do łączał ło sko t ko ła, a kab ina wpadała w d rgan ia.Dochodziło do teg o wszechobecne, świszczące zawodzen ie wiatru , p rzypominającen ieu tu lony szloch dziecka. Oraz g ło sy pasażerów kab iny , k tó rzy s ię p rzek rzyk iwali ,by zag łu szyć p łynące z zewnątrz wycie. Razem z Huysmansem by ło ich p ięciu .

Dgdgdgdgdgdg – taktaktak – ddgdgdgdgdgdg – taktaktak

– Cho lera! Nie znoszę tam wjeżdżać p rzy tak iej pogodzie! – powiedział jedenz mężczyzn .

Huysmans milczał . Przez śn ieżną zamieć, k tó ra o taczała kab inę, wypatrywał tafl ileżącego ty s iąc metrów n iżej do lnego jezio ra. Kab le wyg lądały na dziwn ie luźne, jakdwie łukowate l in ie len iwie zag łęb iające s ię w szaro ść.

Chmury s ię ro zs tąp i ły i ukazało s ię jezio ro . Na k ró tko . Przez chwilę wyg lądałojak kałuża pod sk lep ien iem n ieba, zwyk ła dziu ra wypełn iona wodą pośród gó rsk ichszczy tów i p o szarpanych sk rawków chmur.

– Do d iab ła z pogodą – powiedział inny . – Tak czy s iak , będziemy s iedziel itydzień pod tą p iep rzoną gó rą!

Elek trown ia wodna Arruns : ciąg komór i szto ln i wydrążonych s iedemdzies iątmetrów po d ziemią na wysokości dwóch ty s ięcy metrów nad poziomem morza.Najd łuższy z kanałów miał jedenaście k i lometrów. Woda p łynęła n im z gó rnegozb io rn ika d o b iegnącego w dó ł ru rociągu ciśn ien iowego złożonego z ru r o ś redn icypó łto ra metra, a nas tępn ie spadała na sp ragn ione tu rb iny generato rów leżącychu podnóża. Do po łożonej w sercu gó ry nas tawn i p rowadziła ty lko jedna d roga:najp ierw windą u mieszczoną w szyb ie, k tó rego wlo t znajdował s ię tuż pod szczy temgóry , zjeżd żało s ię do g łównego ko ry tarza; nas tępn ie, p rzy zamkn iętych ś luzach ,dwuosobowym trak to rk iem trzeba by ło pokonać jeszcze o s iem k i lometrów.Godzinna pod róż w zupełnych ciemnościach .

Innym sp oso b em by ł hel ikop ter, ale używano go ty lko w razie

Page 7: Bielszy odcien smierci bernard minier

n ieb ezp ieczeń s twa. W pob liżu gó rnego jezio ra p rzygo towano lądowisko , dos tępnep rzy sp rzy jającej p o godzie.

– Jo ach im ma rację. W taką pogodę hel ikop ter n ie dałby rady nawet wy lądować –p o wied ział n ajs tarszy .

Wszy scy wiedziel i , co to oznacza. Gdy ś luzy zos taną o twarte, ty s iące metrówsześcien n ych wo d y z gó rnego zb io rn ika runą z huk iem do ko ry tarza, od k tó regoteraz d ziel i ich k i lk anaście minu t . W razie wypadku trzeba będzie dwóch godzin nao p ró żn ien ie k o ry tarza z wody , godziny na do tarcie do szybu , p iętnas tu minu t nawy d o s tan ie s ię na powietrze, dzies ięciu na zjazd ko lejką do rozdzieln i i jeszczetrzy d zies tu n a d o jazd do Sain t-Mart in -de-Comminges – p rzy założen iu , że d roga n iezo s tan ie o d cięta.

Gd y b y zd arzy ł s ię wypadek , znaleźl iby s ię w szp i talu n ie p rędzej n iż po jak ichśczterech g o d zin ach . A elek trown ia s ię s tarzała... Działała od 1929 roku . Każdej zimy ,p rzed ro zto p ami, spędzal i tu , odcięci od świata, cztery tygodn ie, nap rawiającp o cho dzącą z u b ieg łego wieku maszynerię. Ciężka, n iebezp ieczna p raca.

Hu y sman s o bserwował o rła, k tó ry szybował unoszony wiatrem jak ieś s to metrówo d k ab in y .

Cisza.

Od wró cił wzro k ku rozciągającym s ię w do le mroźnym p rzepaściom.

Trzy o g ro mn e ru ry p rzyk lejone do zbocza opadały ku o tch łan i . Do lina już dawnozn ik ła z p o la wid zen ia. Trzys ta metrów n iżej o s tatn ia podpo ra, u s tawiona w miejscu ,w k tó rym zb o cze tworzy ło wybrzuszen ie, p rzeb ijała s ię samo tn ie p rzez wars twęmg ły . Wag o n ik wsp inał s ię teraz p ro s to do wy lo tu szybu . Gdyby l ina s ię zerwała,sp ad łb y z wy so k o ści k i lkudzies ięciu metrów i roztrzaskał s ię o skalną ścianę jako rzeszek . Ko ły sał s ię wśród zamieci n iczym koszyk na ramien iu gospos i .

– Hej , k u charzu ! Co tym razem będzie do żarcia?– Na p ewn o żad n ej zd rowej żywności .

Hu y sman s jak o jedyny s ię n ie roześmiał . Śledzi ł wzrok iem żó łtego busajad ącego d ro g ą d o rozdzieln i . By ł to samochód dy rek to ra. Po tem au to zn iknęło muz o czu , p o ch ło n ięte p rzez k łęb iące s ię chmury jak dy liżans pochwycony p rzezIn d ian .

Za k ażd y m razem, k iedy wjeżdżał na gó rę, miał wrażen ie, jakby docierał dojak iejś po d s tawo wej p rawdy swo jej egzys tencj i . Nie by ł jednak w s tan ie powiedziećd o jak iej .

Hu y sman s sp o jrzał na szczy t .

Page 8: Bielszy odcien smierci bernard minier

Ko ń co wa s tacja k o lejk i – metalo we ru sztowan ie wmurowan e w beto nowe wejścied o szy b u – by ła co raz b l iżej . Gdy wag on ik s ię zatrzyma, mężczyźn i ru szą sy s tememk ład ek i s to p n i p rowadzących d o beto n owego b unk ra.

Po ry wy wiatru by ły gwałto wn e. Na zewnątrz mu s iało b yć ok o ło dzies ięciu s to p n ip o n iżej zera.

Hu y sman s zmruży ł powiek i .Ru szto wan ie wy g ląd ało jak oś dziwn ie.

Jak b y by ło tam coś jeszcze...

Co ś jak b y cień międ zy s talowy mi belk ami i po p rzeczn icami k o ły san ymip o d much ami wiatru .

Orzeł , p omyślał . Orzeł wpad ł w s id ła l in i b loczków.

Nie, n on sen s . A jed nak właśn ie tak to wy g lądało : wielk i p tak z rozp o s tartymisk rzy d łami. Mo że sęp , u więziony w g ó rn ej części ko ns tru kcj i , zak leszczony wśródp rętó w i k rat .

– Hej , p atrzcie tam!Gło s Jo ach ima. On też zau waży ł . Po zo s tal i o dwrócil i s ię w s tronę pero nu .

– Bo że! Co to jes t?

W każdy m razie n ie p tak , po myślał Hu y smans .

Naras tał w n im n ieo k reś lo n y n iepok ó j . To coś wis iało n ad p latfo rmą, tu ż podlin ami i belk ami, jakb y w po wietrzu . Przypo minało g ig an tyczneg o ciemnegomo ty la, o d cinającego s ię złowieszczo o d b iel i śn iegu i n ieba.

– Jasn y szlag ! Co to ma być?

Ko lejka zwo ln i ła b ieg . Do b ijal i d o celu . Wiszący k ształ t by ł teraz większy .– Matk o Boska!

To n ie b y ł mo ty l . An i p tak .

Wag o n ik s tan ął , d rzwi au tomatyczn ie s ię o two rzy ły .

Lo do waty p od much n io sący p łatk i śn ieg u u derzy ł ich p ro s to w twarz. Nik t n iewy s iad ł . Zo s tal i wewn ątrz, patrząc na d zieło szaleńs twa i śmierci . Wiedziel i , że n igdyn ie zapo mną tego widok u .

Wiatr wy ł wo kó ł p eron u . Nie b rzmiało to ju ż jak p łacz d zieck a, teraz Huy sman ss ły szał s t raszl iwe od g ło sy in n ych to rtu r, k tó re zag łu szał skowy t wiatru . Co fn ęl i s ięo k ro k w g łąb wag o n ik a.

Strach u d erzy ł w n ich jak ro zpędzon y po ciąg . Hu ysmans rzu ci ł s ię w s tro n ęs łu ch awek i wcisn ął je na g ło wę.

Page 9: Bielszy odcien smierci bernard minier

– ROZDZIELNIA? TU HUYSMANS! WEZWIJCIE ŻANDARMERIĘ! SZYBKO!POWIEDZCIE IM, ŻEBY SIĘ POŚPIESZYLI! NA GÓRZE JEST TRUP! JAKAŚ CHORASPRAWA!

Page 10: Bielszy odcien smierci bernard minier

CZŁOWIEK, KTÓRY LUBIŁ KONIE

Page 11: Bielszy odcien smierci bernard minier

Więcej na: www.eb ook4all .p l

1

Pireneje wy ło n iły s ię p rzed Diane Berg , gdy p rzejeżdżała p rzez jedno ze wzn ies ień .

O b iałą, od leg łą jeszcze zapo rę, zajmu jącą cały ho ryzon t , rozb ijały s ię falepagó rków. Drap ieżny p tak k reś l i ł k ręg i na n ieb ie.

By ła dziewiąta rano , 10 g rudn ia.Wed ług map y samochodowej rozłożonej na desce rozdzielczej Diane powinna

opuścić au to s tradę na najb l iższym zjeździe i sk ierować s ię na po łudn ie, w s tronęHiszpan ii . W wiek owej lanci i n ie by ło GPS-u an i kompu tera pok ładowego .Zobaczy ła tab l icę n ad au to s tradą: „Zjazd n r 17 , Mon tréjeau /Hiszpan ia, 1000 m”.

Zatrzymała s ię na nocleg w Tu luzie: tan i ho tel , maleńk i pokó j z od lanąw p las t iku łazien k ą i min i telewizo rem. W nocy obudziło ją jak ieś wycie. Z walącymsercem s iad ła w g łowach łóżka i nas łuch iwała. Ho tel by ł pog rążony w abso lu tnejciszy . W p ierwszej chwil i Diane pomyślała, że s ię jej p rzyśn iło , jednak po jak imśczas ie wycie znów s ię rozleg ło , nawet jeszcze g ło śn iejsze. Żo łądek podszed ł jej dogard ła. Wreszcie u świadomiła so b ie, że za oknem b iją s ię ko ty . Trudno jej by łoponown ie zasn ąć. Dzień wcześn iej by ła jeszcze w Genewie i świętowała swó j wy jazdw g ron ie znajomych i p rzy jació ł . Patrzy ła na swó j pokó j na uczeln i i zas tanawiałas ię, co p rzyn ies ie p rzyszło ść.

Kiedy na ho telo wym park ingu o twierała d rzwi swo jej lanci i , wśród mokregośn iegu , k tó ry wo lno opadał na samochody , u świadomiła sob ie nag le, że właśn iezos tawia za sobą młodość. Wiedziała, że za tydzień czy dwa zapomni o dawnymżyciu , a w ciągu k i lku mies ięcy p rzejdzie g run towną p rzemianę. Zważywszy nao toczen ie, w k tó rym miała spędzić najb l iższe dwanaście mies ięcy , n ie mog ło być

Page 12: Bielszy odcien smierci bernard minier

in aczej . „Po zo s tań sobą” – radzi ł jej o jciec. Wyjeżdżając z n iewielk iego p lacu , bywłączy ć s ię d o ru ch u na zapchanej już au to s tradzie, zas tanawiała s ię, czy te zmianyb ędą p o zy ty wn e. Ktoś powiedział , że czasem adap tacja oznacza ampu tację – mog łaty lk o mieć n ad zieję, że w jej p rzypadku te s łowa s ię n ie po twierdzą.

Nie mo g ła p rzes tać myś leć o in s ty tucie.

O ty ch , k tó rzy b y li tam zamkn ięci ...Przez cały p o p rzedn i dzień Diane p rześ ladowała jedna myś l: Nie dam rady . To

mn ie p rzeras ta. Mimo że s ię p rzygo towywałam i że mam doskonałe kwalifikacje nato s tan owisk o , n ie mam abso lu tn ie żadnego po jęcia, co mn ie czek a. Ci ludzie będąwe mn ie czy tać jak w o twartej k s iążce.

My ślała o n ich jak o ludziach , o mężczyznach – n ie jak o potworach. A jednak n imib y li : jedn o s tk ami nap rawdę po twornymi, is to tami, k tó re różn ią s ię od n iej , jejro d ziców i wszy s tk ich , k tó rych zna, tak jak tyg rys różn i s ię od ko ta.

Ty g ry sy ... W ten sposób należało na n ich patrzeć: n iep rzewidywaln i ,n ieb ezp ieczn i , zd o ln i do n iewyobrażalnego ok rucieńs twa. Uwięzione w gó rachty g ry sy .

W pu n k cie o p łat zo rien towała s ię, że poch łon ięta myś lami zapomniała, gdziewłoży ła b i let . Go rączkowo p rzetrząsała schowek , po tem to rebkę. Kon tro lerkamierzy ła ją wzro k iem z g roźną miną. A p rzecież n ie by ło pośp iechu : p rócz n ichw zas ięg u wzro k u n ie by ło n ikogo .

Na n as tęp n y m ro ndzie sk ręci ła w k ierunku Hiszpan ii i gó r. Po k i lku k i lometrachró wn in a n ag le s ię skończy ła i z pod łoża wyros ły p ierwsze zbocza p rzedgó rzaPiren ejó w. Dro g a b ieg ła teraz wśród po rośn iętych d rzewami, zaok rąg lonychp agó rk ó w, n ie miały one jednak n ic wspó lnego z wysok imi, pos trzęp ionymiszczy tami, k tó re wid ać by ło w g łęb i . Pogoda także s ię zmien iła: śn ieg padał gęściej .

Za zak rętem d ro ga zaczęła o s tro wsp inać s ię ponad k rajob raz b iałych łąk , rzeki lasó w. Na szczy cie jednego ze wzgó rz Diane zauważy ła go tycką kated rę o toczonązab u d o wan iami mias teczka. Pejzaż widoczny p rzez p racu jące miarowo wycieraczk izaczął p rzyp o min ać s tarą akwafo rtę.

Sp itzn er u p rzed zał ją: „Pireneje to n ie Szwajcaria”.

Zasp y po o b u s tronach d rog i by ły co raz wyższe.

Przez sy p iący śn ieg dos trzeg ła najp ierw świat ła kogu tów, a nas tępn ie b lokadę.Op ad y by ły co raz gęs tsze. Żandarmi machali świet lnymi sygnalizato rami. Diane

Page 13: Bielszy odcien smierci bernard minier

zau waży ła, że są uzb ro jen i . W b rudn ym śn ieg u n a p obo czu , po d okazały mi jo d łamis tała fu rg on etka i d wa mo tocy k le. Gd y Dian e o p uści ła szybę samocho d u , wielk iep łatk i śn ieżn eg o pu ch u natychmias t zmoczy ły jej fo tel .

– Po p roszę p an ią o d oku men ty .

Sch y li ła s ię do sch o wka, by wy jąć p ap iery . Us ły szała s trzęp y wiad omo ścid o b y wających s ię z t rzeszczący ch k ró tko falówek żan darmó w zmieszane z szumemszy b k o p racu jących wy cieraczek i o sk arżycielsk im hałasem ru ry wy d ech owej. Zimn awilg o ć o wion ęła jej twarz.

– Jes t p an i dzien n ik arką?

– Psy cho log iem. Jad ę d o In s ty tu tu Warg n iera.

Żan d arm, p o tężny b lo ndy n , na oko metr dziewięćd zies iąt wzro s tu , sch y li ł s ię doo twarteg o ok na samo ch od u i zmierzy ł ją wzro k iem. Od s trony lasu Dian e s ły szałap o mru k rzek i p rzeb ijający s ię p rzez g ło sy k ró tk o faló wek .

– Co p an ią sp ro wad za w te s tron y ? Szwajcaria to k awał d ro g i s tąd .

– In s ty tu t to szp i tal p sy ch iatryczny , a ja jes tem p sycho log iem. Dos trzeg a panzwiązek ?

Od d ał jej p ap iery .– W p o rządku . Mo że pan i jechać.

Ru szając, zas tan awiała s ię, czy fran cu sk a p o licja zawsze w ten sposó b kon tro lu jesamo ch o d y , czy może coś s ię s tało . Dro ga raz po raz sk ręcała, równo leg le domean d ró w rzek i (wed łu g p rzewo dn ika rzek a w Piren ejach to n ie rzeka, lecz gave)p ły n ącej między d rzewami. Nas tęp n ie las zn ik nął , u s tęp u jąc miejsca ró wn in ie, k tó ramiała co najmn iej p ięć k i lo metró w szero k ości . Dług a, p ro s ta aleja, p o obu s tron achp u s te k emp ing i z banerami t rzepoczącymi smu tno na wietrze, s tacje benzy n owe,u ro k liwe domk i p rzyp ominające alp ejsk ie sch ron iska, parad a b i l lb oard ó wwy ch walających zalety pob lisk ich o ś ro dk ó w n arciarsk ich .

W t le – SAINT-MARTIN-DE-COMMINGES, 2 0 863 MIESZKAŃCÓW, jeś l i wierzy ćwy malo wan ej w żywych ko lo rach tab l icy . Góru jące n ad mias tem szczy ty to nęływ szary ch ch murach . Przeb ijające s ię gd zien ieg d zie s ło ńce jak sno p świat ła latarn iwy d o b y wało z cien ia gó rsk ie g ran ie i zb o cza. Na p ierwszym ron d zie Diane po rzuci łak ieru n ek „cen tru m” i sk ręci ła w p rawo za bud ynk iem z k rzyczącą neon owymili terami witry n ą „Sp o rt & Natu ra”. Na u l icach by ło spo ro p ieszych i wielezap ark o wan y ch samo chod ów. „Niezby t zab awn e miejsce d la mło d ej ko b iety ” –p rzy p omn iała sob ie s łowa Sp itzn era, gdy p rzemierzała u l ice mias ta sam na samz d o b rze zn an ym, u sp o kajający m szu ran iem wy cieraczek .

Page 14: Bielszy odcien smierci bernard minier

Dro g a p ięła s ię wy żej . Przez k ró tk ą chwilę Dian e wid ziała w do le zb o cza skup iskod ach ów. Przy g ru n cie śn ieg zmien iał s ię w ciemn oszare b ło to , k tó re o b ry zg iwałop od wo zie samocho du . „Jes teś p ewn a, że chcesz tam jechać? To n ie to samo coCh amp-Do llo n ”. Ch amp-Do llo n to nazwa szwajcarsk iego więzien ia, w k tó ry m poo b ro n ie l icencjatu z p sy cho log ii rob i ła ek spertyzy p rawne i zajmowała s ięp rzes tępcami seksualn ymi. Zetk nęła s ię tam z sery jnymi g wałcicielami, ped o fi lamii sp rawcami p rzemo cy sek sualnej w ro dzin ie (tak w eu femis tyczny m języ kuad min is tracj i nazywa s ię k aziro dcze g wałty ). Przep ro wad zała też jak o wsp ó łek sp erto cen ę wiary god ności n ieletn ich , k tó rzy uważali s ię za o fiary wy korzy s tywan iasek su alnego , i by ła p rzerażo n a od k ry ciem, jak bard zo – częs to ze szko d ą d lao b iek tywizmu – ok reś lon e zało żen ia ideo log iczne czy moraln e sp ecjal is ty mog ąwp ływać na o sąd w tej d ziedzin ie.

– Dziwne rzeczy o p owiadają o tym In s ty tucie Warg n iera – p owiedział Sp itzner.

– Ro zmawiałam z d ok to rem Warg n ierem p rzez telefo n . Zrob ił n a mn ie b ardzod ob re wrażen ie.

– Tak , Warg n ier jes t bardzo do b ry – p rzy zn ał Sp itzner.

Wiedziała jednak , że to n ie Warg n ier będzie ją p rzy jmo wał, lecz p o chod zącyz Quebecu d o k to r Xav ier, k tó ry p rzy jech ał z In s ty tu tu Pin ela w Mon trealu .Pop rzed n i d y rek to r p ó ł ro k u wcześn iej p rzeszed ł na emery tu rę. To on o p in iował jejk andy datu rę i zaak cep to wał ją p rzed odejściem ze s tan owiska. Pod czas l icznychrozmó w telefo n iczny ch up rzed zał ją o t rud n ościach , jak ie mog ły ją sp o tk ać w no wejp racy .

– To n ie jes t łatwe miejsce d la młodej k o b iety , dok to r Berg . Nie mówię ty lkoo In s ty tu cie, mówię o całej o k o licy . Ta do lin a... Sain t-Mart in ... To są Pireneje. Zimysą d ług ie, rozry wek mało . Chy ba że lub i p an i sp o rty zimo we, ma s ię ro zu mieć.

– Niech p an n ie zapo min a, że jes tem Szwajcark ą – odp owiedziała, śmiejąc s ię.

– W tak im razie, jeś l i mo gę dać pan i pewn ą radę, p ro szę n ie po zwo lić, by p raca zab ardzo pan ią p och ło nęła. Niech p an i zadb a o p rzes trzeń d la s ieb ie i sp ęd za wo lnyczas na zewn ątrz. To miejsce na d łu ższą metę może b yć... szk od liwe.

– Pos taram s ię o tym p amiętać.– I jeszcze jedno : n ie będę miał p rzy jemn ości p an i p rzywitać. Zajmie s ię tym mó j

n as tępca, dok to r Xav ier z Mo n trealu . To b ardzo d o b ry lekarz. Ma p rzy jech aćw p rzyszły m tyg o dn iu . Jes t pełen zapału . Jak p an i wie, on i są t ro ch ę lep s i od n asw leczen iu ag resy wn ych p acjen tów. Myślę, że wy mian a p og ląd ów z n im mo że by ćciekawa.

– Ja też tak u ważam.

Page 15: Bielszy odcien smierci bernard minier

– W k ażd ym razie asy s ten t dy rek to ra od dawna jes t w tej p lacówce po trzebny . Jao ddawałem za mało ob owiązków.

Diane zn owu jech ała wśród d rzew. Droga wciąż p ięła s ię w gó rę, aż zanu rzy ła s ięw wąsk iej , zales io nej do l in ie, k tó ra wy dała s ię jej wręcz n iezd rowo , p rzygn iatającou s tro nna. Dian e uchy li ła szybę. W nozd rza uderzy ł ją p rzen ik l iwy zap ach l iści ,mch ów, ig l iwia i mo k rego śn iegu . Hałas p łynącego w p ob liżu po tok u p rawiezag łu szał warczen ie s i ln ika.

– Oto miejsce pus tynne – po wiedziała g ło śno , b y do dać sob ie o d wag i .Diane p rowadziła o s trożn ie w szaró wce zimowego po ranka. Reflek to ry lanci i

ś l izgały s ię p o k o rze jodeł i buków. Wzd łuż d rog i b ieg ła l in ia elek tryczna. Gałęzied rzew wsp ierały s ię o n ią, jakby n ie mog ły s ię już u trzymać o własnych s i łach .Miejscami las s ię co fał , u s tępu jąc miejsca zamkn iętym, op u szczo n ym s tod o ło mo pok ry tych łu pk iem dachach , k tó re po ras tał mech .

Kawałek d alej , za zak rętem dos trzeg ła jak ieś zabud o wan ia, k tó re wy łon iły s ięzn owu , za nas tępn y m sk rętem. Kilka budyn ków z betonu i d rewna, z dużymi o knamin a p arterze. Od d rog i p rowad ziła do n ich ścieżka – najp ierw żelaznym mostk iemp rzek raczała po tok , a nas tępn ie b ieg ła p rzez zaśn ieżone po la. Na wid o k tychwy raźn ie op uszczon y ch i zru jnowan ych bu dynków zagub ion y ch w g łęb i do l inyDian e zad rżała. Nie wiedziała d laczego .

OŚRODEK KOLONIJNY LES ISARDS, g ło s i ła zardzewiała tab l ica na początkuścieżk i . Nadal n ie b y ło ś ladu szp i tala an i n awet in fo rmacji na jeg o temat .Najwy raźn iej In s ty tu t Wargn iera n ie szukał rek lamy . Diane zaczęła s ię zas tanawiać,czy aby n ie p o myli ła d rog i . Obok n iej , n a miejscu p asażera leżała rozpos tarta mapaw skal i 1 :2 5 00 0 wyd an a p rzez Narodo wy In s ty tu t Geo fizyczny . Po p rzejechan iuk ilo metra i p o konan iu k i lkunas tu zak rętów Diane dos trzeg ła park ing o toczonyk amienn ą b alu s tradą. Zwo ln i ła i sk ręci ła. Lan cia zatrzęs ła s ię, p rzejeżd żając p rzezwy p ełn ione wodą d o ły i wzb ijając fo n tan n y b ło ta. Diane s ięgnęła po mapęi wy s iad ła. Wilgoć od razu ją o b lep i ła jak mok re, lodowate p rześcierad ło .

Mimo syp iąceg o śn iegu rozłoży ła mapę. Budy nk i , k tó re p rzed chwilą minęła,b y ły zaznaczon e trzema małymi p ro s tok ątami. Spo jrzała na t rasę, k tó rą już miała zaso bą, p rzeb iegając wzro k iem s inuso idę powiatowej d rog i . Kawałek dalej zaznaczonod wa in n e p ro s to kąty , zb iegające s ię w k ształ t l i tery T. Nie by ło in fo rmacji na tematch arak teru teg o b u d ynku , n ie mog ło jedn ak chodzić o n ic innego , pon ieważ w ty mmiejscu k o ńczy ła s ię d ro ga i na map ie n ie by ło żadn ych innych symbo li .

By ła już b l isk o .

Page 16: Bielszy odcien smierci bernard minier

Od wróciła s ię, podeszła do mu rk u i zob aczy ła je.

W gó rze rzek i , na p rzeciwnym b rzeg u , wyżej na s to ku s tały d wa d ług ie budy nk iz cio san ego kamien ia. Pomimo znacznej o d leg ło ści Diane domy ślała s ię ichrozmiarów. Arch itek tu ra o lb rzymów. Ten ty p budown ictwa można by ło spo tkaćw gó rach n a każdym k roku : od elek tro wn i, pop rzez zapo ry wodne, aż p oub ieg łowieczne ho tele. To by ło właśn ie to : g ro ta cyk lopa. Z tą ró żn icą, że w g łęb i tejjask in i s ied ział n ie jeden Po lifem, lecz wielu .

Diane n ie należała do o sób , k tó re można łatwo p rzes traszyć. Po d ró żo waław miejsca, k tó re od radzano tu ry s to m, a ryzyk owne spo rty zaczęła up rawiać jakonas to latk a. W dzieciń s twie i w wieku do ros ły m n ie należała d o lęk l iwych . A jedn akcoś w tym widoku sp rawiło , że ścisnął jej s ię żo łądek . Nie, n ie ch o dziło o jak ieśfizy czn e zag rożen ie. To by ło co innego . Skok w n ieznane...

Wy jęła telefon i wybrała n u mer. Nie wiedziała, czy w o ko licy jes t maszt , k tó ryumożliwi jej po łączen ie, ale po trzech syg n ałach w s łuchawce odezwał s ię znanyg ło s .

– Sp itzner.

Od razu poczu ła u lg ę. Ten ciep ły , zd ecy dowany i spoko jny g ło s zawsze działał n an ią ko jąco i sp rawiał , że zn ikały wszelk ie wątp l iwości . To by ł Pierre Sp itzner, jejmen to r n a wydziale. To za jego sp rawą zain teresowała s ię p sycho log ią sąd ową.Dzięk i p rowad zonemu p rzez n ieg o in ten sywnemu ku rsowi SOKRATES na temat p rawdziecka, odbywającemu s ię pod eg idą eu ro p ejsk iej s ieci międzyuczeln ianej o nazwie„Ch ild ren ’s Righ ts”, Diane zb l iży ła s ię do tego dysk retn eg o i czaru jącegomężczy zny , d o b reg o męża i o jca s iedmio rg a dzieci . Znany p sycho log p rzyg arnął jąpo d swo je sk rzy d ła na Wyd ziale Psycho log ii i Nau k o Wychowan iu i pozwo li ł , byz larwy zmien iła s ię w mo ty la – cho ć wymagający u mysł Sp itznera z p ewnościąuznałby tę metafo rę za zby t konwen cjonalną.

– Mó wi Diane. Nie p rzeszkadzam?

– Oczywiście, że n ie. I jak id zie?

– Jeszcze n ie do jech ałam. Jes tem na d rodze. Widzę s tąd In s ty tu t .– Czy co ś s ię s tało?

Ach ten Pierre. Nawet p rzez telefon p o trafi ł rozpo zn ać najmn iejsze d rżen ie jejg ło su .

– Nie, wszys tk o w po rządku . Ty lk o że... on i pos tan owil i od izo lować tych facetówod zewnętrzneg o świata. Wepchnęli ich w n ajdalszy i najbard ziej pon u ry kąt , jak imog li znaleźć. Ta do lin a sp rawia, że dos taję gęs iej skó rk i .

Page 17: Bielszy odcien smierci bernard minier

Od razu po żałowała, że to po wiedziała. Zachowu je s ię jak n as to latka, k tó rap ierwszy raz w życiu jes t zdana sama n a s ieb ie. Alb o jak s fru s trowana s tuden tkazak ochana w swo im p romo to rze, k tó ra rob i wszys tk o , żeb y p rzyciągnąć jego uwag ę.Pomy ślała, że pewn ie Pierre właśn ie zaczął s ię zas tanawiać, jak o na sob ie po radzi ,sk o ro sam widok bud y nków wy wołu je w n iej tak i lęk .

– Poczekaj . Miałaś już na tapecie p rzes tęp có w sek su alny ch , paran o ik ó wi sch izo fren ików, p rawd a? Powiedz sob ie, że tu taj b ęd zie to samo .

– Ale n ie wszyscy b y li mordercami. Prawdę mówiąc, ty lko jeden by ł .Nie po trafi ła n ie p rzywo łać w myśli jego pos taci : szczu p łej twarzy , miodowych

tęczówek , k tó rymi wpatrywał s ię w n ią z łap czy wością d rap ieżn ika. Kurtz by łp rawdziwym socjopatą. Jed ynym, jak iego do tej po ry spo tkała. Zimny ,n iezrówn oważony man ipu lato r. Bez n ajmn iejszych oznak wyrzu tów su mien ia.Zgwałci ł i zab i ł t rzy matk i , z k tó rych najmłodsza miała czterdzieści sześć,a najs tarsza s iedemdzies iąt p ięć lat . To by ła jego specjalność – do jrzałe kob iety .A do teg o sznu ry , więzy , kneb le, węzły samozaciskowe. Im bard ziej u s i łowała o n imn ie myś leć, tym natarczywiej p o jawiał s ię w jej wyobraźn i ze swym p rzewro tnymuśmieszk iem i sp o jrzen iem dzik iego zwierzęcia. Przyp omn iał jej s ię nap is , k tó rySp itzner wy wies i ł na d rzwiach swo jego gab inetu , n a p ierwszym p iętrze w gmachupsycho log ii : NIE MYŚL O SŁONIU.

– Diane, już t rochę za p óźno n a zadawan ie so b ie tak ich py tań , n ie sądzisz?

Zaczerwien iła s ię, s ły sząc tę uwagę.

– Dasz radę, jes tem teg o pewien . Jes teś wymarzon ą k an dydatką na to s tanowisko .Nie mówię, że będzie łatwo , ale zapewn iam cię, że sob ie po radzisz.

– Masz rację – od powiedziała. – Jes tem śmieszna.

– Ależ n ie. Każdy n a two im miejscu zareagowałb y tak samo . Wiem, jak ie s łuchyk rążą o tym miejscu . Nie skup iaj s ię na tym. Skoncen tru j s ię na swo jej p racy . Gdy donas wrócisz, będziesz największą specjal is tk ą od n iezró wnoważonych p sy ch opató wwe wszys tk ich kan tonach . Muszę już kończyć. Czeka na mn ie dziek an , chcerozmawiać o p ien iądzach . Wiesz, jak i on jes t . Będę mu s iał u ży ć wszy s tk ich mo ichzd o ln ości . Po wodzen ia, Diane. Dawaj zn ać, jak leci .

Sy gnał . Sp i tzner s ię rozłączy ł .

Zap an owała cisza. Zak łó cał ją jedyn ie szum po toku , k tó ry spadał na n ią jakmok ra p landeka. Śn ieżna czapa zsunęła s ię z gałęzi i p lasnęła o ziemię. Dianepodskoczy ła. Scho wała telefon do k ieszen i p u chowej ku rtk i , złoży ła mapę i ws iad łado samochodu .

Page 18: Bielszy odcien smierci bernard minier

Wykonała k i lka manewrów i op u ści ła park ing .

Tunel . Świat ła reflek to rów o d b ijały s ię od czarnych , o ciekających wod ą ścian .Żadneg o o świet len ia. Zak ręt p rzy wy jeździe. Niewielk i mos tek na po toku po lewej .I wreszcie p ierwsza tab l ica p rzyb ita do b iałej barierk i : OŚRODEK PSYCHIATRIIPENITENCJARNEJ DR. CHARLES’A WARGNIERA. Sk ręci ła p o wo li i p rzejechałap rzez mos t . Dro ga gwałto wn ie i s t romo p ięła s ię p od gó rę, k reś ląc zyg zak i wśródjodeł i zasp , aż Diane p rzes traszy ła s ię, że jej g ru cho t zaczn ie s ię ś l izgać n aob lodzon ym zboczu . Nie miała opon zimowy ch an i łańcuchó w. Po ch wil i jednakzrob iło s ię bardziej p łasko .

Jeszcze jed en zak ręt i b ędzie po wszys tk im.Ledwie zdąży ła po p rawić s ię na fo telu , gdy zza lasu , śn ieg u i mg ły wy łon iły s ię

bud y nk i .

By ła jedenas ta p iętnaście, ś roda, 10 g ru dn ia.

Page 19: Bielszy odcien smierci bernard minier

2

Ośn ieżone czubk i jodeł widziane z gó ry , w p ionowej, p rzyp rawiającej o zawró tg łowy perspek ty wie. Wcinająca s ię g łęboko pomiędzy o tu lone mg łą pn ie p ro s tawstążka szo sy . Szyb ka defi lada gó rsk ich szczy tów.

W g łęb i , pomiędzy wielk imi d rzewami jeep cherokee rozmiarów ch rząszcza. Jegoreflek to ry p rzeb ijają s ię p rzez falu jące opary mg ły . Po obu s tronach d rog i p iętrzą s ięwysok ie zaspy pozos tawione p rzez p ług śn ieżny . W oddali b iałe gó ry zas łan iająho ryzon t . Nag le las s ię u rywa. Droga o s trym zak rętem omija skal is tą skarpę,a n as tępn ie b ieg n ie wzd łuż p łynącej wartk im nu rtem rzek i , k tó rej wzbu rzone wodyprzelewają s ię p rzez n iewielką tamę. Po d rug iej s t ron ie wycięta w zboczu gó ry czarnapaszcza elek tro wn i wodnej .

Na po boczu tab l ica: SAINT-MARTIN-DE-COMMINGES – KRAINANIEDŹWIEDZI, 7 KM.

Servaz w p rzelo cie zerknął na in fo rmację. Na tab l icy wymalowany by ł n ied źwiedźp irenejsk i na t le gó r i so sen .

Pirenejsk i , ak u rat! W oko licy ży ły n iedźwiedzie s łoweńsk ie. Miejscowi pas terzemarzy li , by wziąć je na muszkę.

Twierdzi l i , że n iedźwiedzie za bardzo zb l iżają s ię do ludzk ich s iedzib , ataku jąs tada i s tają s ię n iebezp ieczne nawet d la człowieka. Jedynym gatunk iemn iebezp ieczn y m d la człowieka jes t sam człowiek , pomyślał Servaz. Rok w rokw kos tn icy w Tu luzie og lądał nowe trupy . I n ie by ły to bynajmn iej o fiaryn iedźwied zi . Sapiens nihil affirmat quod no probet. „Mędrzec n ie po twierdza, czego n ieudowodn ił”, p owiedział do s ieb ie. Zwo ln i ł , gdy d roga zak rętem weszła w las . Terazn ie by ł to jed n ak wysok i las ig las ty , raczej n iskop ienne zagajn ik i wyras tającez n ieok reś lon ego poszycia. Tuż obok szumiał po tok . Servaz s ły szał go p rzez okno ,k tó re uchy li ł , n ie zważając na zimno . Krys tal iczny śp iew wody n iemal zag łu szałp łynące z od twarzacza allegro z V Symfonii Gus tawa Mah lera. Muzyka p rzesyconago rączką i t rwo g ą, doskonale pasu jąca do tego , co go czekało .

Nag le z p rzodu dos trzeg ł migo tan ie kogu tów. Sy lwetk i na ś rodku d rog iwymach iwały świet lnymi sygnalizato rami.

No tak ...

Page 20: Bielszy odcien smierci bernard minier

Kied y żan d armeria n ie wie, od czego zacząć ś ledztwo , u s tawia b lokady .Przy p o mn iał so b ie, co rano w s iedzib ie po l icj i k ryminalnej w Tu luzie mówiłAn to in e Can ter:

– To s ię s tało dziś w nocy w Pirenejach , parę k i lometrów od Sain t-Mart in -de-Co mmin g es . Dzwo n iła Cathy d ’Humières . Chyba już z n ią p racowałeś?

Can ter b y ł o lb rzymem o ch ropowatym akcencie z po łudn iowego zachodu . Tenb y ły b ru taln y zawodn ik rugby lub i ł karać swo ich p rzeciwn ików, b io rąc ichw mły n ek . Glin a wywodzący s ię z n izin , k tó ry awansował na wiceszefa lokalnejp o licj i sąd o wej. Sk ó ra na jego po liczkach , u s iana d robnymi k raterami, wyg lądała jakp iasek p o d eszczu . Wpatrywał s ię w Servaza wielk imi oczyma legwana.

– To s ię s tało ? To znaczy co? – zapy tał Servaz.

Can ter ro zch y li ł warg i . W kącikach jego u s t widać by ło ś lady b iaławego o sadu .

– Nie mam p o jęcia.

Servaz sp o jrzał n a n iego zb i ty z t ropu .

– Jak to?

– Nie chciała n ic powiedzieć p rzez telefon , mówiła ty lko , że czeka na cieb ie i żezależy jej n a całk o witej dysk recj i .

– I to wszy s tk o ?

– Tak .

Servaz p atrzy ł n a szefa zdezo rien towany .

– Sain t-Mart in , czy to n ie tam jes t ten p sych iatryk?

– In s ty tu t Warg n iera – p rzy taknął Can ter. – Placówka p sych iatryczna un ikatowaw skal i Fran cj i , a n awet Eu ropy . Zamykają tam morderców, k tó ry ch sąd uznał zap sych iczn ie ch o ry ch .

Czy żb y jakaś zb rodn ia popełn iona podczas ucieczk i? To by t łumaczy ło b lokady .Serv az zwo ln i ł . Wśród b ron i żandarmów rozpoznał p is to lety maszynowe FAMASi s trzelb y Bro wn in g BPS-SP. Uchy li ł szybę. Wraz z zimnym powietrzem leciały nan ieg o ty s iące p łatków śn iegu . Pomachał leg i tymacją po l icy jną p rzed nosemżan d arma.

– Któ ręd y ?

– Mu si p an jechać do elek trown i wodnej . – Mężczyzna mówił podn ies ionymg ło sem, b y p rzek rzyczeć hałas wydobywający s ię z k ró tko falówek . Jego oddechzamien iał s ię w b iałą parę. – To jak ieś dzies ięć k i lometrów s tąd , w gó rach . Nap ierwszy m ro n d zie p rzy wjeździe do Sain t-Mart in sk ręci pan w p rawo . Po tem, na

Page 21: Bielszy odcien smierci bernard minier

n as tęp n y m ro ndzie, zn o wu w p rawo , k ierun ek na jezio ro As tau . Dalej tak jakp ro wad zi d ro ga.

– Te b lo k ady to czy j po mysł?

– Pan i p ro k u rato r. Zwyk ła ru tyn a. Otwieramy bagażn ik , sp rawd zamy p ap iery .Nigd y n ic n ie wiad omo .

– Mh m... – Servaz ch rząk n ął z powątp iewan iem.

Ru szy ł i pod k ręci ł g ło śno ść o d twarzacza. Dźwięk rogó w g rający ch scherzowy p ełn i ł wn ętrze samoch o du . Od wróciwszy n a ch wilę wzro k od d ro g i , s ięg n ął powsu n ięty w u chwy t kub ek z zimną kawą. Ten ry tuał powtarzał za k ażd ym razem.Zawsze p rzygo towywał s ię tak samo . Wied ział z do świad czen ia, że p ierwszy dzień ,p ierwsza go dzin a są d la ś led ztwa d ecy du jące. Że w tym czas ie t rzeba by ćjed n o cześn ie p rzy tomn ym, sku p io n ym i o twarty m. Kawa na ob u dzen ie, a muzy k a n ak o n cen trację i o czyszczen ie u mysłu . Kofeina i mu zy ka... A d zis iaj jo d ły i śn ieg –p o wied ział do s ieb ie i p o czu ł sku rcz żo łądka. Serv az b y ł u rod zo nym mieszczu ch em.Gó ry o d b ierał jak o wro g ie tery to rium. Przy p omn iał so b ie jednak , że n ie zawsze takb y ło . Kiedy by ł dzieck iem, o jciec co ro k u zab ierał g o na włó częgę p o ty ch do lin ach .Jak d o b ry p ed ag og u czy ł go rozró żn iać d rzewa, sk ały , chmu ry i mło dy Mart in Serv azg o s łu ch ał , pod czas g d y matka rozk ład ała ko c na wio sen n ej t rawie i o twierała k o szz p ik n ik o wy m p ro wian tem, uważając męża za „pedan ta” i „nu d ziarza”. W ty chb ajk o wy ch czasach światem rządzi ła n iewin ność. Wpatru jąc s ię w d ro gę, Serv azzas tan awiał s ię w d u chu , czy p rawd ziwy m powo d em, d la k tó reg o n ig d y tu taj n iewracał , n ie b y ł fak t , że wspomnien ie ty ch d o lin by ło n iero zerwaln ie związan e zewsp o mn ien iem rodzicó w.

Kied y s ię wreszcie od teg o , d o jasn ej ch o lery , uwo ln isz? Przez jak iś czas cho dziłd o p sy ch o log a. Ale p o trzech latach sp ecjal is ta załamał ręce: „Bardzo mi p rzy k ro ,ch ciałem pan u p omó c, ale n ie p o trafię. Nigdy n ie sp o tk ałem tak wielk iego o p o ru ”.Serv az s ię u śmiech nął i o dpo wiedział , że to bez znaczen ia. W tamtej chwil i myś lałp rzed e wszys tk im o po zy tywn y m wp ływie zakoń czen ia p sych o analizy na s tan jegop o rtfela.

Jeszcze raz ro zejrzał s ię dok o ła. Oto rama. Brak o wało ob razu . Can ter o świadczy ł ,że o n iczy m n ie wie. A Cath y d ’Humières , p roku rato r z Sain t-Mart in , naleg ała, żebyp rzy jech ał sam. Dlaczeg o? Nie p rzy zn ał s ię jedn ak , że ta sy tuacja mu o dpo wiada. Stałn a czele s iedmiooso b owej g ru py ś ledczej i jego lu dzie (w tym jedn a ko b ieta) miel iwy s tarczająco d użo rob o ty . Pop rzedn ieg o d n ia zamk nęli ś led ztwo w sp rawiezab ó js twa b ezd o mneg o . Jeg o ciało , ze ś lad ami wcześn iejszeg o po b icia, znaleziono

Page 22: Bielszy odcien smierci bernard minier

d o p o ło wy zanu rzo ne w s tawie w p ob liżu mias teczk a Noé, n ied aleko au to s trady ,k tó rą Serv az wy jechał z mias ta. Wystarczy ło czterd zieści o s iem g o dzin i winowajcys ię zn aleźl i . Włóczęgę – mężczy zn ę o k o ło sześćdzies iątk i – k to ś widział k i lk ag od zin p rzed śmiercią w towarzy s twie t rzech n as to latk ów z o ko licy . Najs tarszyz n ich miał s ied emn aście lat , n ajmło d szy dwanaście. Najp ierw wszys tk iemuzap rzeczal i , ale pó źn iej dość szy b ko s ię p rzyzn al i . Żadny ch mo tywó w zb ro d n i .I żad ny ch wy rzu tó w su mien ia. Najs tarszy po wied ział wręcz: „To b y ł wyrzu teksp o łeczeńs twa. Do n iczeg o n iep rzyd atny”. Żad en z n ich n ie miał wcześn iej doczy n ien ia z p o l icją an i z o p iek ą spo łeczn ą. Młod zi ludzie z do b ry ch d o mów, u czącys ię, n iezadający s ię z p odejrzanym towarzys twem. Ich ob o jętn ość zmro ziła k reww ży łach wszys tk im, k tó rzy u czes tn iczy li w ś led ztwie. Serv az miał jeszcze w pamięciich dziecięce b u zie, d uże oczy , jasne i u ważne, k tó re wpatrywały s ię w n ieg o b ezlęku , wręcz wy zywająco . Pró bował ok reś l ić, k tó ry z n ich po ciągnął p ozos tałych :w teg o ro dzaju sp rawach zawsze b y ł p rzywódca, i Servaz sąd zi ł , że go znalazł . Nie b y łto n ajs tarszy , ale ś redn i spo śród ch łopcó w. Parad oksaln ie, miał n a imię Clémen t ...

– Kto nas wsypał? – spy tał ch ło pak . Wcześn iej wprawił w ko ns tern ację swo jegoad wo kata, k iedy odmówił ro zmo wy z n im, d o k tó rej miał p rawo , twierdząc, żead wo kat to „palan t”.

– To ja jes tem tu taj od zadawan ia py tań – p owiedział po l icjan t .– Mówię wam, to ta s tara ku rwa Sch mitz.

– Spok o jn ie. Pi lnu j swo jego języ ka – o s trzeg ł wyn ajęty p rzez jeg o o jca ad wo kat .

– Nie jes teś n a szko lnym b o isk u – zau waży ł Serv az. – Wiesz, co wam g rozi , tob iei two im ku mplo m?

– To n ieco p rzedwczesn e – zap ro tes tował s łabo ad wo kat .

– Ta su k a dos tan ie wp ierd o l . Zg in ie. Jes tem wk urwio ny .

– Przes tań p rzek lin ać! – adwok at miał d osyć.– Słuch asz mn ie? – Servaz b y ł zły . – Gro zi wam d wadzieścia lat więzien ia. Po licz

so b ie. Kiedy wy jdziesz, będ ziesz s tary .

– Bard zo p ro szę n ie... – zaczął adwok at .

– Tak i s tary jak ty , co ? Ile ty masz lat? Trzy dzieści? Czterd zieści? Fajna tasztruk so wa mary n arka. Musiała ko sztować sp o ro szmalu . Co mi tu wciskacie? To n iemy! Nic, k u rwa, n ie zro b il iśmy ! Nap rawdę. Nic n ie zrob il iśmy . Jes teście id io tami,czy co ?

To zwyczajny nas to latek , p rzyp o mniał sob ie Servaz, by op an ować naras tającyg n iew. Nig d y n ie miał zatarg ów z p o licją. An i p rob lemów w szk o le.

Page 23: Bielszy odcien smierci bernard minier

Adwok at by ł b ardzo b lad y i o b ficie s ię poci ł .

– To n ie serial telewizy jny – po wied ział Servaz spoko jn ie. – Nie wy jdzieszz teg o . Wszy s tko już sk o ńczone. To ty jes teś id io tą.

Każd y in ny n as to latek okazałb y jak ieś po ruszen ie. Ale n ie o n . Nie ch ło p ieco imien iu Clémen t . Ch łop iec o imien iu Clémen t wydawał s ię k omp letn ie n ied os trzeg ać wag i tego , co mu zarzucano . Servaz czy tał t ro chę na ten temat –o n ieletn ich , k tó rzy gwałci l i , zab i jal i , to rtu ro wali i sp rawial i wrażen ie dosko n alen ieświado mych po tworności własn ych czynów. Jakby g ral i w g rę wideo czy RPG,k tó ra p o p ro s tu pechowo s ię skończy ła. Jednak aż do tego dn ia n ie wierzy ł , że takjes t . Uważał , że dzienn ikarze p rzesadzają. I o to s tał twarzą w twarz z tym zjawisk iem.Bo jeszcze b ardziej p rzerażający od obo jętności ty ch trzech zabó jców b y ł fak t , żetego rodzaju sp rawy n ie b y ły już n iczym wy jątkowym. Świat s tał s ię g ig an tyczny mp o letk iem co raz b ard ziej o b łąk an ych doświadczeń , k tó re Bóg , d iabeł czy p rzypadekwarzy li w swo ich p róbó wkach .

Po p owrocie do d omu Servaz d ługo my ł ręce, po czym zrzu ci ł ub ran ie i p rzezd wad zieścia min u t s tał pod p ry szn icem, aż skończy ła s ię ciep ła woda, jak by chciałs ię odk azić. Nas tępn ie s ięg nął na pó łkę po tomik Juwenalisa. Otworzy ł na Saty rzeXIII:

W jakież święto przestają tutaj kraść złodzieje,Nie ma draństwa, oszustwa zysk zbrodni nie siejeI pieniądz bez trucizny zdobywać się umie?Mało tu ludzi dobrych: tyle ich jest w sumie,Ile bram w mieście Tebach i ujść Nilu rzeki*.

To p rzez n as te d zieciak i są tak ie a n ie inne, p owiedział do s ieb ie, zamy kająck s iążkę. Jak ą mają p rzed sobą p rzyszło ść? Żadn ą. Wszys tk o s ię rozłazi . Cwan iacyn apychają so b ie k ieszen ie i p arad u ją w telewizj i , podczas gd y wyrzu cen i z p racyrod zice uchod zą w oczach swo ich dzieci za b iedn ych frajerów. Dlaczeg o s ię n ieb un tu ją? Dlaczeg o zamias t au tobusów i szkó ł n ie po dpalają luksusowych sk lepów,b ankó w, o ś rodk ó w władzy?

Myślę jak s tary p iern ik , zauważy ł . Czy to d latego , że za k i lka ty g odn i miałsk ończyć czterd zieści lat? Zos tawił dzieciak i pod o p ieką g rupy ś ledczej . Cieszy ł s ięz teg o p rzen ies ien ia, mimo że n ie wiedział , co go czeka.

Page 24: Bielszy odcien smierci bernard minier

Zg o dn ie ze wskazówkami żand arma ok rąży ł Sain t-Mart in , n ie wjeżdżając do mias ta.Zaraz za d rug im rondem d roga zaczęła s ię p iąć pod gó rę i Servaz zobaczy ł w do leb iałe d ach y d omó w. Zatrzymał samochó d n a p oboczu i wys iad ł . Mias to b y łobardziej rozleg łe, n iż s ię spodziewał . Przez szarówk ę z t rudem rozpoznawał wielk ieśn ieżne po łacie, k tó rymi wcześn iej jech ał , i p rzemysłową część mias ta na wschod zie,po d rug iej s t ron ie rzek i . Stało tam też k i lka o s ied l i d ług ich , n isk ich b loków. Pociętelab iry n tem wąsk ich u l iczek cen trum u sad owiło s ię u podnóża najwyższejz ok o licznych g ó r. Podwó jny rząd s łu p ów ko lejk i l ino wej b ieg ł p ro s to do g ó ryp rzecin ką w jod łowym les ie po ras tającym jej zbocze.

Mgła i syp iący śn ieg budo wały dys tan s miedzy n im a mias tem, zacierającszczegó ły . Servaz po myślał , że Sain t-Mart in n ie wy jawia łatwo swo ich sek retówi n ależy raczej pod ejść je z boku , n iż s tawać twarzą w twarz.

Wsiad ł z powro tem do jeep a. Droga nad al wiod ła pod gó rę.

Wokó ł ro ś l inność, k tó ra latem mu siała b yć b u jn a, ob fi to ść zielen i , ciern i i mch ów,n ie do uk rycia, n awet pomimo wars twy śn iegu . I wszechobecny szum wody : źród eł ,po tok ó w, s trumien i ... Z opuszczoną szyb ą samochod u Serv az p rzejechał jedn ą czydwie wiosk i , w k tó rych po łowa domów by ła zamkn ięta. Ko lejna tab l ica:ELEKTROWNIA WODNA, 4 KM.

Jod ły zn ikn ęły . Mg ła równ ież. Nie b y ło już żadnej ro ś l inno ści , ty lko lodoweściany wznoszące s ię po ob u s tro n ach d rog i na wysokość człowieka i o s tre p ó łno cn eświat ło . Przełączy ł napęd samocho du n a pozycję „lód”.

Wreszcie po jawiła s ię elek trown ia. Ty powa arch i tek tu ra ery p rzemysłowej:og romny bu d ynek z kamien ia z wysok imi, wąsk imi okn ami, p rzyk ry ty og romn ąpo łacią łu pkoweg o dachu , na k tó ry m zalegała g rub a wars twa śn ieg u . Z ty łu t rzyg igan tyczne ru ry spadające z gó ry . Na park ingu by ł spo ry t łum. Samo ch ody , ludziew mund u rach i dzien n ik arze. Fu rg onetk a telewizj i reg io n alnej z wielk ą p arabo liczn ąan teną na dachu i du żo zwyk łych au t . Servaz zauważy ł iden ty fikato ry p rasowe n ap rzedn ich szybach . Wśród zap arko wanych samochodów by ł także jeden land rov er,t rzy peugeo ty 30 6 i dwa tran s i ty – wszys tko w barwach żandarmeri i , a takżefu rgonetka z p odnoszony m dachem, k tó rą Servaz ziden ty fiko wał jako mob iln elabo rato rium żandarmeri i z Pau . Na lądowisku czekał hel ik op ter.

Zan im wys iad ł , p rzejrzał s ię k ró tko w samocho dowym lu s terku . Miał po dk rążo n eoczy i lek ko zapadn ięte po l iczk i – jak zwy k le wyg ląd ał , jakb y p rzez całą n o cimp rezował, choć wcale tak n ie by ło – jed nocześn ie miał jednak pewność, że n ik t n ie

Page 25: Bielszy odcien smierci bernard minier

dałb y mu czterdzies tu lat . Przy g ład zi ł palcami gęs te, ciemn e włosy , po tarłdwudn iowy zaro s t , żeby s ię obu d zić, i podciągnął spodn ie. Do d iab ła, zno wusch ud ł!

Kilka p łatków śn iegu musn ęło jego p o liczk i , ale to by ło n ic w p o ró wnan iu ześn ieżycą w do lin ie. Pano wał ok ru tny ziąb . Od razu zdał sob ie sp rawę, że powin ienby ł ub rać s ię ciep lej . Dzienn ikarze, kamery i mik ro fo ny – wszys tk o to zwróci ło s ięw jeg o s tronę, ale n ik t go n ie rozpozn ał i ciekawość szybko s ię u lo tn i ła. Ruszy łw s tronę b udynku , p okonał t rzy schod k i i pokazał leg i ty mację.

– Servaz!Gło s w h al lu hu knął jak wys trzał z armatk i śn ieżnej . Servaz odwrócił s ię ku

zmierzającej w jego s tron ę po s taci . Wysoka, szczup ła, eleg ancko ub rana k o b ietaoko ło p ięćdzies iątk i . Włosy farbowan e na b lon d , p łaszcz z alpak i z p rzerzuconymswobod n ie szalem. Catherine d ’Humières o sob iście po fatyg o wała s ię na miejsce,zamias t wys łać ko g oś w zas tęp s twie: Servaz poczu ł p rzyp ływ ad ren al iny .

Jej p ro fi l i b ły szczące o czy p rzypomin ały d rap ieżne zwierzę. Ludzie, k tó rzy jejn ie zn al i , czu l i s ię p rzy n iej on ieśmielen i . Ci , k tó rzy ją zn al i , równ ież. Ktoś k iedyśpowiedział Servazowi, że Cath y d ’Humières go tu je zn ak omite sp aghett i al lapu ttanesca. Servaz zas tanawiał s ię, czy p rzy padk iem n ie dodaje d o so su lu d zk iejk rwi. Podała mu rękę – k ró tk i u ścisk suchej , s i lnej d łon i , jak u mężczyzny .

– Spod jak ieg o znaku pan jes t , Mart in?

Servaz s ię u śmiechnął . Zadawała mu to p y tan ie za każdym razem od czasu , k iedysp o tk al i s ię po raz p ierwszy : o n dop iero co p rzy jechał do wyd ziału zabó js tww Tu lu zie, a o na by ła jeszcze jednym z wielu zas tęp có w.

– Ko zio rożec.

Udała, że n ie zauważy ła u śmiechu .– To by t łumaczy ło pańską o s trożność, fleg matyczność i op an owan ie, co ? –

Przy g lądała mu s ię z natężen iem. – Tym lep iej . Zob aczy my , czy p o czymś tak imbędzie pan równ ie opano wany i flegmaty czn y .

– Po czym?

– Ch o dźmy , p okażę panu .

Pierwsza ru szy ła p rzez hal l . Ich k rok i rozb rzmiewały w rozleg łej , ak u s tycznejp rzes trzen i . Dla kogo s tawian o wszys tk ie te budowle w gó rach? Dla p rzy szłej rasynad lu dzi? Wszys tko w n ich tchn ęło u fnością w wielką i świet laną indus trialnąp rzy szło ść. Dawno min iona epoka wiary , p o myślał Serv az. Sk iero wali s ię kup rzeszk lonemu p omieszczen iu . Wewnątrz s tały metalowe komody i jak ieś dzies ięć

Page 26: Bielszy odcien smierci bernard minier

b iu rek . Przecisnęl i s ię między n imi i d o łączy li d o g rup k i s to jącej p ośro dku .D’Hu mières dokon ała p rezen tacj i : k ap i tan Rémi Mail lard , szef b ryg ad y żandarmeri iw Sain t-Mart in , i k ap i tan Irène Zieg ler z wydziału ś ledczego w Pau ; mer Sain t-Mart in– n iewy sok i , barczys ty mężczyzna z lwią czup ryn ą i wyrazis tą twarzą – o raz dy rek to relek trown i wo d nej , inżyn ier o wy g lądzie inżyn iera: k ró tk ie włosy , oku lary ,spo rtowy go lf i g ruba narciarska ku rtka.

– Pop ros i łam k omen d an ta Servaza o pomoc. Kied y by łam zas tępcą p roku rato raw Tu luzie, miałam okazję k o rzys tać z jego u s łu g . Jego b ry gada p o mog ła namrozwiązać wiele skomplik owanych sp raw.

„Pomog ła nam rozwiązać”, cała d ’Hu mières . Stawian ie s ieb ie w cen trum ob razk aby ło b ardzo w jej s ty lu . Ale n aty chmias t pomyślał , że taka ocena jes t t ro ch ęn iesp rawied liwa – wiedział , że jes t kob ietą, k tó ra lu b i swo ją p racę i n ie szczęd zi n an ią czasu an i wys i łku . Do cen iał to . Servaz lub i ł poważnych lu dzi . Sieb ie tak żezal iczał do tej kateg o ri i : poważn y , uparty i p rawdo p odobn ie n udny .

– Komen dan t Servaz i k ap i tan Zieg ler będą wspó ln ie p rowadzil i ś ledztwo .

Servaz zauważy ł nap ięcie na p ięk nej twarzy k ap itan Zieg ler. Po raz k o lejny p rzezg łowę p rzeb ieg ła mu myśl , że sp rawa musi być poważna. Wspó lne p rowadzen ieś ledztwa p rzez po licję i żan d armerię by ło n iewyczerpanym źród łem k łó tn i ,rywalizacj i , p rzypadków uk rywan ia materiału dowo dowego – ale także wp isywałos ię w ak tu alną tend en cję. A Cathy d ’Hu mières by ła amb itna i n ig d y n ie t raci ła z o czupo li ty czn eg o aspek tu sp raw. Po konała wszys tk ie szczeb le kariery : zas tęp cap roku rato ra, p ierwszy zas tępca, asy s ten t p roku rato ra... Przed p ięcioma laty s tanęła n aczele p roku ratu ry w Sain t-Mart in i Servaz by ł p ewien , że n ie zamierza na tympop rzes tać. Sain t-Mart in to zby t sk romna jedno s tka, za bard zo o d dalo n a odg łówn eg o nu rtu wydarzeń jak na jej wy bu jałą amb icję. By ł p rzek o nany , że za rok czydwa obejmie k tó ry ś z sądów o p ierwszo rzędny m znaczen iu .

– Czy ciało znalezio no tu taj , w elek tro wn i? – zap y tał .

– Nie, n a gó rze, na ko ń cu ko lejk i . – Mail lard wsk azał palcem su fi t .

– Kto ko rzys ta z ko lejk i?

– Rob o tn icy , k tó rzy k onserwu ją maszyny – od powiedział dy rek to r. – To co św ro dzaju podziemn ego zak ładu , k tó ry funkcjonu je samodzieln ie. Zb iera wod ęz gó rneg o zb io rn ik a i p rzesy ła d o ru rociągu ciśn ien ioweg o , k tó ry widać na zewnątrz.Ko lejka to jedyny sposób , by s ię tam dos tać p rzy no rmaln ej p ogodzie. Jes t jeszczehel ik op ter, ale używa s ię go wy łączn ie do pomocy medycznej .

– Nie ma żadnej d rog i an i ścieżk i?

Page 27: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Jes t ścieżka, ale do s tępna ty lko latem. Zimą leży na n iej k i lka metrów śn iegu .

– Chce pan p owiedzieć, że ten , k to to zrob ił , sko rzys tał z ko lejk i . Jak ona działa?

– To b ardzo p ro s te. Uruchamia ją jeden k lucz i jeden guzik . W razie k łopo tówzatrzymu je s ię ją dużym, czerwo nym p rzycisk iem.

– Szafk a, w k tó rej znajdu ją s ię k lu cze, jes t tu taj – włączy ł s ię Mail lard , wskazu jącwiszącą na ścian ie zap lombowaną metalo wą sk rzynkę. – Zamek by ł wy łamany ,a d rzwiczk i u szkodzone. Ciało zawieszono na gó rze, na o s tatn iej p odpo rze. Nie mawątp l iwo ści : sp rawca czy sp rawcy musiel i użyć ko lejk i , by je p rzewieźć.

– Nie ma o d ciskó w p alców?– W każdym razie n ie ma n iczego , co rzucało by s ię w oczy . Jes t mnós two

n iewid o czn ych ś lad ów w wagon iku . Próbk i zo s tały wys łane do labo rato rium.Jes teśmy w trakcie pob ieran ia odcisków palców od wszys tk ich p racown ików, d lap o ró wnan ia.

– W jak im s tan ie b y ło ciało?

– Miało o dciętą g łowę. Płaty skó ry zd arte z ob u boków wyg lądały jak wielk iesk rzyd ła. Zob aczy pan na wideo : nap rawdę mak ab ry czna in scen izacja, ro bo tn icyjeszcze n ie d oszl i d o s ieb ie.

Servaz wpatrywał s ię w żandarma. Wszys tk ie jeg o zmysły by ły teraz w s tan ien ajwyższej go towości . Cho ć p rzemoc o s iągnęła w tych czasach najwyższy po ziom, tasp rawa n ie wy g ląd ała n a banalną. Zauważy ł , że kap itan Zieg ler s ię n ie o dzywa, aleu ważn ie s łucha.

– Jakaś charak teryzacja? – Po trząsnął d łon ią. – Odcięte palce?

W żargon ie p o l icy jnym s łowo „charak tery zacja” o zn acza pozbawien ie o fiaryszczegó łów zewn ętrznego wyg lądu , k tó re u łatwiłyby jej iden ty fikację, bąd źzn iszczen ie ich : twarzy , palcó w, zębów...

Oficer szero ko o tworzy ł oczy ze zd ziwien ia.

– Jak to? Nie powied ziel i panu?

Servaz zmarszczy ł b rwi.

– Czego n ie powied ziel i?Zau waży ł , że Mail lard rzuca n iep ewne spo jrzen ie najp ierw Zieg ler, a po tem

p ro k u rato r d ’Humières .

– To ciało ... – wy jąkał żandarm.

Servaz czu ł , że zaraz s traci cierp l iwość, ale czekał na dalszy ciąg .

– To koń .

Page 28: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Koń?

Servaz z n iedowierzan iem patrzy ł na resztę g rupy .

– Tak . Ko ń . O i le nam wiado mo , czys tej k rwi.Teraz Servaz o dwrócił s ię do Cathy d ’Humières .

– Wezwała mn ie pan i z powod u kon ia?

– Sądziłam, że pan wie – b ron iła s ię. – Can ter panu n ie powied ział?

Servaz p rzypomniał sob ie spo tkan ie z Can terem w jego b iu rze i jego n icn iewiedzącą minę. Wiedział. Wiedział też, że Servaz odmówiłby wy jazdu do ko n ia,mając na g ło wie sp rawę zabó js twa bezdomnego .

– Mam trzech smarkaczy , k tó rzy zmasak rowali bezdomnego człowieka, a pan iwzywa mn ie do jak iegoś konia?

– Nie ch odzi o jak ieg oś kon ia. To koń czys tej k rwi. Bardzo d rog ie zwierzę. Któ ren ależało do Érica Lo mbarda – o dpowiedziała d ’Humières po jednawczo , alezdecy dowan ie.

No , to jes teśmy w d omu , pomyślał . Éric Lombard , syn Hen riego Lo mbarda, wnukÉdouarda Lombarda... Dy nas t ia finans is tów, po ten tatów p rzemy słowychi p rzeds ięb io rców, od sześćdzies ięciu lat rządząca tą częścią Pirenejów,d ep artamen tem, a nawet całym reg ionem. Po s iadająca, rzecz jasna, n ieog ran iczonyd os tęp do wszys tk ich p rzeds io nków wład zy . W tym reg ion ie rasowe k on ie ÉricaLomb arda na pewno l iczy ły s ię bardziej n iż jak iś zamordowany włó częg a.

– I n ie zapominajmy , że n iedaleko s tąd znajdu je s ię zak ład pełen g ro źn ychszaleńców. Jeś l i zrob ił to jeden z n ich , to znaczy , że teraz jes t n a wo lności .

– In s ty tu t Wargn iera. Dzwon il iście d o n ich?

– Tak . Wed ług n ich na apelu n iko go n ie b rak owało . Zresztą n ik t n ie możes tamtąd wychodzić, nawet na jak iś czas . Twierdzą, że n ie da s ię uciec, że ś rodk ib ezp ieczeńs twa są zao s trzone: l iczn e p ierścien ie zabezp ieczające, sy s temyb iometryczn e, wysoko wykwalifikowany person el ... Oczywiście wszys tko tosp rawdzimy . Ale In s ty tu t ma pod tym wzg lędem bardzo dob rą op in ię – ze wzg lędun a swo ją renomę o raz... specyficzny rodzaj pens jonariu szy .

– Koń! – po wtó rzy ł Servaz.

Kątem oka d os trzeg ł , że rezerwa wreszcie zn iknęła z twarzy kap itan Zieg ler,a zamias t n iej p o jawił s ię del ikatn y u śmiech . By ł jedyn ym, k tó ry to zauważy ł .Uśmiech Zieg ler rozb ro i ł naras tający w n im gn iew. Jej zielone oczy miały g łęb ięjezio ra. Spod s łu żb owej czapk i wys tawały b lo nd włosy u p ięte w kok . Servazd omy ślał s ię, że muszą b yć n iezwyk le p iękne. Warg i miała zaledwie mu śn ięte

Page 29: Bielszy odcien smierci bernard minier

szminką.– Po co więc te wszys tk ie b lokady ?

– Dopók i n ie będziemy w s tu p rocen tach pewn i, że żaden z pacjen tów n ie uciek ł ,n ie zdejmiemy ich – odpowiedziała d ’Humières . – Nie chcę b yć o skarżanao zan iedban ie ś rod ków os trożności .

Serv az n ic n ie p owiedział . Ale n ie znaczy to bynajmn iej , że n ie pomy ślał .D’Hu mières i Can ter o trzymali rozkazy z gó ry . Zawsze tak by ło . Cho ć obydwo je by lidob rymi szefami, znaczn ie lep szymi n iż większość karierowiczów zalu dn iającychp roku ratu ry i min is ters twa, miel i na ró wn i z innymi wysoko rozwin ięte wyczuciezag rożen ia. Ktoś na gó rze, może i sam min is ter, rozpętał cały ten cy rk , bywyświadczy ć p rzys ługę Éricowi Lo mbardowi, o sob is temu p rzy jacielowinajwyższych władz pańs twa.

– A Lombard? Gdzie jes t?

– W Stanach , w pod róży s łużbowej. Zan im g o up rzedzimy , chcemy s ię upewn ić,czy to fak tyczn ie jego koń .

– Któ ryś z jego p racown ik ów zg ło s i ł dziś rano zn ikn ięcie jednego zwierzęcia –wy jaśn i ł Mail lard . – Bo ks by ł pus ty . Ten koń pasu je do op isu . Facet powin ien tubyć lada mo men t.

– Kto znalazł kon ia? Robo tn icy ?

– Tak , rano , k iedy wjeżdżal i n a gó rę.– Częs to tam wjeżdżają?

– Co najmn iej dwa razy w ro ku . Na p oczątku zimy i p rzed nadejściem roztopów –odpo wied ział dy rek to r elek trown i. – Nas tawn ia jes t s tara, maszyny też. Trzeb a jereg u larn ie k onserwować, mimo że wszys tko działa au tomaty czn ie. Os tatn i raz by l i nagó rze t rzy mies iące temu .

Serv az zauważy ł , że kap itan Zieg ler n ie spuszcza z n iego oczu .

– Wiadomo , k iedy nas tąp i ła śmierć?

– Ze wstępnych u s taleń wyn ika, że dziś w nocy – odpowiedział Mail lard . –Dok ładn iejsze in fo rmacje b ęd ziemy mieć p o sekcj i . W k ażdym razie wydaje s ię, żeten lub ci , k tó rzy p rzewieźl i zwierzę na gó rę, mus iel i wiedzieć, że n ied ługo będą tamrobo tn icy .

– A jak jes t w nocy? Elek trown ia jes t p i lnowana?– Tak . Jes t dwóch s trażn ików. Stróżówka znajdu je s ię n a końcu tego budynku .

Twierdzą, że n iczego n ie widziel i an i n ie s ły szel i .

Page 30: Bielszy odcien smierci bernard minier

Servaz s ię zawahał . Znowu zmarszczy ł b rwi.

– Ale p rzecież kon ia n ie da s ię tak po p ro s tu p rzen ieść, p rawda? Nawet martwego .Po trzebny jes t jak iś wó z. Fu rgonetka. Nie by ło tu żadnego samochodu? Nic? Możespal i i b o ją s ię p rzyznać? Albo og lądal i mecz. Albo fi lm. No i załadowan ie zwłok dowagon ika, jazda n a g ó rę, p owieszen ie zwłok , jazda w dó ł , to wszys tko tro chę trwa. Àprop os , i lu o sób po trzeba, żeby p rzen ieść kon ia? Czy ko lejka hałasu je podczasjazdy?

– Tak – odezwała s ię p o raz p ierwszy kap itan Zieg ler. – Nie da s ię jej n ie s ły szeć.Servaz odwrócił g łowę. Kap itan Zieg ler ju ż wcześn iej zadawała sob ie te py tan ia.

Coś tu nie grało.– Po trafi pan i to wy jaśn ić?

– Jeszcze n ie.

– Trzeba będzie ich p rzes łu chać o ddzieln ie – s twierdzi ł . – To znaczy dzis iaj ,zan im ich wypuścimy .

– Już ich rozdziel i l iśmy – o świadczy ła Zieg ler pewnym i spoko jn ym g ło sem. –Są w osobnych pomieszczen iach , pod dob rą och roną. Czekają na pana.

Servaz zauważy ł lodowate spo jrzen ie, jak ie rzuci ła w k ierun ku d ’Humières . Nag lepo d łoga zaczęła s ię t rząść. Miał wrażen ie, że wib racje rozchodzą s ię po całymbu dynku . Przez momen t dezo rien tacj i myś lał , że to lawina albo trzęs ien ie ziemi, alepo chwil i zrozumiał : ko lejka. Zieg ler miała rację: tego s ię n ie da n ie zauważyć. Drzwipo mieszczen ia s ię o tworzy ły .

– Zjeżdżają – oznajmił d yżu rny .

– Kto? – zapy tał Servaz.

– Ciało – wy jaśn i ła Zieg ler. – Ko lejką. I techn icy k ryminal is tyk i .

Techn icy : to do n ich należało mob ilne labo rato rium. W środku znajd ował s ięsp rzęt fo tog raficzny , kamery , po jemn ik i do p rzechowy wan ia p róbek b io lo g iczny chi p lomb , k tó re zo s tan ą nas tępn ie p rzes łane do In s ty tu tu Badań Kryminalny chŻandarmeri i Narodo wej, mieszczącego s ię w Rosny -sous-Bo is w reg ion ie pary sk im.Z całą pewnością by ła tam też lodówka na najb ardziej n ietrwałe materiały . I cały tency rk z powodu jednego kon ia.

– Cho dźmy – powiedział . – Chcę zobaczyć gwiazdę dn ia, zdo bywcę Grand Prixmias ta Sain t-Mart in .

Na zewnątrz Servaz zdumiał s ię l iczbą d zienn ikarzy . Zrozumiałby , gdybyp rzyby li tu z powodu morders twa, ale z p owodu k on ia? Najwyraźn iej d rob nep rywatne k łopo ty mil iardera pok ro ju Érica Lombarda by ły tematem g odnym

Page 31: Bielszy odcien smierci bernard minier

zain teresowan ia zarówno d la gazet , jak i ich czy teln ików.Szed ł o s trożn ie, s tarając s ię, na i le to możliwe, n ie p rzemoczyć bu tów i poczu ł , że

znowu jes t p rzedmio tem uważnej ob serwacji kap itan Zieg ler.

A p o tem, nag le, zobaczy ł go .To by ła p iek ielna wizja... Jeżel i p iek ło jes t zrob ione z lodu ...

Od rzuci ło go , ale zmusił s ię do patrzen ia. Ciało kon ia p rzymocowane by łoszerok imi p asami do wó zka podnośn iko wego p rzeznaczonego do tran spo rtu dużychciężarów, wyposażonego w n iewielk i s i ln ik i ag regaty hyd rau liczne. Komendan tpomyślał , że ci , k tó rzy powies i l i zwierzę na g ó rze, mog li s ię pos łużyć podobn ymurządzen iem. By li w trak cie wys iad an ia z k o lejk i . Servaz zauważy ł , że wag on ik jes tspo rych rozmiarów. Przy pomniał so b ie wib racje budynk u . Jak to możliwe, żebys trażn icy n iczego n ie zauważy li?

Nas tępn ie, pokon u jąc od razę, spo jrzał na zwierzę. Nie znał s ię na kon iach , alemiał wrażen ie, że ten mus iał b yć wy jątkowo p ięk ny . Czarny ogon – d ług i i g ęs ty –by ł ciemn iejszy od reszty umaszczen ia, k tó re miało ko lo r p rażo nej kawyz wiśn iowym po ły sk iem. Wspan iały k oń p rzypomin ał rzeźbę z g ładkowypo lerowan eg o egzo tyczn eg o d rewna. Nog i by ły tak samo czarne jak og on i to , cozos tało z g rzywy . Ciało pok ry wała b iel mnó s twa lo dowych k ry ształków. Servazdomyśli ł s ię, że sko ro w rozdzieln i jes t k i lka s topn i po n iżej zera, to tam, na gó rze,mus iało by ć znaczn ie zimn iej . Mo że żandarmi uży li paln ika albo lu town icy doro ztop ien ia lodu wokó ł więzów. Zwierzę by ło jed ną wielką raną. Dwa duże p łatyskó ry , oderwane o d ciała, zwisały po bokach jak rozłożone sk rzyd ła.

Zeb rany mi wstrząsnął d reszcz p rzerażen ia.

Tam, gdzie zd jęto skó rę, wid ać by ło żywe mięso , każdy mięs ień z o sobna, jak nary su nku anatomicznym. Servaz szybko ro zejrzał s ię wokó ł s ieb ie. Zieg leri d ’Humières by ły b lade; dy rek to r elek trown i wyg lądał , jakby zobaczy ł d ucha.Serv az n ieczęs to miał do czyn ien ia z czymś równ ie p rzerażającym. Skons terno wanyzdał sob ie sp rawę, że cierp ien ie zwierzęcia jes t d la n iego bardziej ws trząsającei po ruszające n iż widok ludzk iego cierp ien ia, do k tó rego zdąży ł już p rzy wyknąć.

I wreszcie g łowa – a raczej jej b rak : wielka rana na wysokości karku . Ten b raksp rawiał , że wid ok cało ści by ł tak o sob liwy , że aż t rudny do zn ies ien ia. By ł jakdzieło sztuk i ob jawiające szaleńs two swo jego au to ra. Ten spek tak l by ł w is tocien iep odważalnym świadectwem ob łęd u i Servaz n ie mó g ł s ię powstrzymać odp rzy wo łan ia w myślach In s ty tu tu Wargn iera: t rudno by łoby n ie wiązać ty ch sp raw,mino zapewn ień dy rek to ra, że żaden z p acjen tów n ie miał szans s ię s tamtąd

Page 32: Bielszy odcien smierci bernard minier

wydos tać.In s ty nk town ie p rzyznał , że n iep okó j Cathy d ’Humières by ł uzasadn iony . Tu n ie

chodziło ty lko o kon ia. Sposób , w jak i zwierzę zos tało zab i te, p rzyp rawiało d reszcze.

Du ży czarny japońsk i SUV ukazał s ię n a d rodze i zaparkował k i lka metrów o dn ich . Kamery natychmias t zwróci ły s ię w jego s tronę. Z pewnością dzienn ikarzespodziewali s ię u jrzeć Érica Lo mbarda, ale s ię p rzel iczy l i . Z terenówk io p rzy ciemn ian ych szybach wys iad ł mężczyzna ok o ło sześćdzies iątk i ,o ciemnos iwych włosach ob ciętych na jeża. Wysok i i b arczys ty , wyg lądał jakemery towany żo łn ierz albo d rwal . Kracias ta koszu la równ ież upodabn iała go d od rwala. Rękawy miał podwin ięte na musku larnych p rzed ramionach , jak by n ieodczu wał zimna. Servaz wid ział , że mężczyzna n ie spuszcza oczu z kon ia. Jakby ichn ie zauważy ł – ominął całą g rupę i podszed ł szybko do zwierzęcia. Szerok ie ramionamężczyzny o pad ły .

Kiedy s ię do n ich odwró cił , jego zaczerwien ione o czy b ły szczały . Z bó lu – aletakże z wściek ło ści .

– Co za kanal ia mo g ła to zrob ić?

– Pan André March an d , zarządca s tadn iny pana Lomb arda? – zgad ła Zieg ler.

– Tak , to ja.

– Poznaje pan to zwierzę?

– Tak , to Freedom.– Jes t p an pewien? – sp y tał Servaz.

– Oczywiście.

– Czy móg łby pan mówić jaśn iej? Przecież n ie ma g łowy .

Mężczy zna rzuci ł mu p io ru nu jące spo jrzen ie, a po tem wzru szy ł ramionamii ob ró ci ł s ię w s tronę kon ia.

– Sąd zi pan , że w oko licy jes t wiele gn iadych yearl ingów tak ich jak on? Dla mn ieon jes t tak samo rozpoznawaln y jak d la pana b rat alb o s io s tra. Z g łową czy bez. –Wskazał palcem lewą p rzedn ią no gę. – Pro szę, na p rzyk ład ta skarpetka na ś ród ręczu .

– Co? – zdziwił s ię Servaz.– Biała opaska n ad kopy tem – wy tłumaczy ła Zieg ler. – Dzięku jemy , pan ie

Marchand . Przewieziemy ciało do s tadn iny w Tarbes , gdzie zo s tan ie zb adane. CzyFreedomowi podawano jak ieś lek i?

Servaz n ie wierzy ł własnym uszom: zamierzają poddać ko n ia badan iom

Page 33: Bielszy odcien smierci bernard minier

tok syko log icznym!

– By ł całko wicie zd rów.

– Przywiózł pan dokumen ty?– Są w wozie. – Zarządca po szed ł do samochodu , pog rzebał w scho wku i wróci ł

z p l ik iem pap ierów. – Tu jes t p aszp o rt i k s iążeczka zd ro wia.

Zieg ler p rzejrzała dokumen ty . Patrząc jej p rzez ramię, Servaz zobaczy ł ru b ryk i ,ok ienka i p o la wypełn ione p recyzy jnym od ręcznym p ismem. Oraz ry sunk i k on i ,z p rzodu i z p ro fi lu .

– Pan Lomb ard uwielb iał tego kon ia – s twierdzi ł Marchand . – To b y ł jegou lu b ien iec. Urodził s ię w o środku . Wspan iały yearl ing . – W jego g ło s ie by ło s łychaćsmu tek i wściek ło ść.

–Yearling? – szep nął Servaz do Zieg ler.

– Ko ń czys tej k rwi, k tó ry skończy ł rok .

Zieg ler pochy lała s ię nad pap ierami, a on n ie móg ł oderwać wzrok u od jej p ro fi lu .By ła pociągająca, emanowała z n iej pewność s ieb ie i znajomość rzeczy . Dawał jejjak ieś t rzydzieści lat . Nie nos i ła ob rączk i . Servaz zas tanawiał s ię, czy ma k ogoś , czyjes t samo tna. Chyb a że jes t rozwiedzion a, tak jak on .

– Podo bno dziś rano zauważy ł pan , że jego s tanowisko jes t pus te? – zwróci ł s iędo Marchanda.

Marchand znowu rzuci ł mu o s tre sp o jrzen ie, w k tó rym widać by ło całą pogardęspecjal is ty wobec laika.

– Ależ skąd . Żaden z naszych kon i n ie n ocu je na s tanowisku – wycedził . –Wszy s tk ie mają swo je b oksy . A na dzień wspó lną s tajn ię z wyb ieg iem, co sp rzy ja ichsocjal izacj i . To p rawda, zauważy łem pus ty bok s . I ś lady właman ia.

Servaz n ie widział różn icy między boksem a s tanowisk iem, ale jak widać, d laMarchanda by ła on a is to tna.

– Mam nadzieję, że znajdziecie tych łajdaków, k tó rzy to zro b il i .

– Dlaczego mówi pan w l iczb ie mn og iej?– No chyba pan so b ie n ie wyobraża, że jeden człowiek może wtaszczyć kon ia na

gó rę? Mam nadzieję, że elek tro wn ia by ła p i lnowana?

Nik t s ię n ie kwap ił , by odpo wiedzieć n a to py tan ie. Cathy d ’Hu mières , k tó ra dotej po ry t rzy mała s ię z b oku , podeszła do zarządcy .

– Proszę p rzek azać pan u Lo mbardowi, że do łożymy wszelk ich s tarań , żebyznaleźć sp rawcę lub sp rawcó w. Niech pan mu to powie.

Page 34: Bielszy odcien smierci bernard minier

Marchand wpatrywał s ię w n ią jak etn o log w p rzeds tawicielkę wy jątkowoosob liwego amazońsk iego p lemien ia.

– Powiem mu – ob iecał . – Chciałb ym odeb rać ciało po sekcj i . Pan Lo mbard napewn o zechce pochować je na swo jej ziemi.

– Tarde venientibus ossa – rzuci ł Servaz.Twarz Zieg ler wyrażała zdziwien ie.

– Łacina – zauważy ła. – Co to znaczy?

– Dla p rzychodzącego późno zos tają ty lko kości . Chciałby m wjechać na gó rę.

Pan i kap itan zatop iła spo jrzen ie w jego oczach . By ła p rawie jeg o wzros tu . Serv azdomyślał s ię, że pod mu ndurem k ry je s ię k rzepk ie, zwinne i umięśn ion e ciało .Zd rowa, p iękn a dziewczyna bez kompleksów. Przypomniał sob ie młodą Alexand rę.

– Przed p rzes łuchan iem s trażn ików czy po?

– Przed .– Zawiozę pana.

– Mog ę po jechać sam – powiedział , wskazu jąc do lną s tację ko lejk i .

Zrob iła n ieok reś lony ges t .

– Pierwszy raz widzę g l inę mówiącego po łacin ie – odpowiedziała ze śmiechem. –Ko lejka jes t zap lombowana. Po lecimy hel ik op terem.

Servaz zb lad ł .

– Pan i będzie p i lo to wać?– Czy to pana dziwi?

* W: Trzej satyrycy rzymscy, p rzeł . J . Czub ek , J . Sęk owsk i , op r. Lid ia Winn iczuk , PIW,Warszawa 195 8 , s s . 1 98–199 .

Page 35: Bielszy odcien smierci bernard minier

3

Helikop ter zaatako wał gó rę jak komar u s i łu jący do lecieć do p leców s łon ia. Dużyłupkowy d ach ro zdzieln i i p ełen samochodów park ing szybko s ię oddalały – zaszybko jak na gus t Servaza, k tó ry poczu ł ściskan ie w żo łądku .

Pon iżej techn icy w b iałych kombinezonach chodzil i tam i z powro tem po b iałymśn iegu międ zy do lnym peronem ko lejk i a fu rgonetką-labo rato rium, p rzenoszącwalizeczk i z po b ranymi na gó rze p róbkami. Z tej perspek tywy wyg lądało tozabawn ie, jak wrzen ie w ko lumn ie mrówek . Miał nadzieję, że znają s ię na swo jejrobocie. Nie zawsze tak by ło . Poziom wyszko len ia techn ików p racu jących namiejscu zb ro d n i częs to pozos tawiał wiele do życzen ia. Brak czasu , b rak ś rodków, zamały budżet – ciąg le ta sama śp iewka, pomimo p rzemówień po li tyków ob iecu jącychnadejście lep szych dn i . Ciało kon ia zo s tało w końcu zawin ięte w derkę, zasun iętonad n im zamek b ły skawiczny i pakunek na wielk ich noszach po jechał w s tronęd ług iego ambu lan su , k tó ry czekał z włączoną sy reną, jakby temu b iednemuzwierzęciu jeszcze s ię dokądś sp ieszy ło .

Servaz spo jrzał d o p rzodu p rzez wypuk łe okno z p leks i .Pogoda s ię zep su ła. Trzy g igan tyczne ru ry , k tó re widać by ło na ty łach budynku ,

wsp inały s ię w dó ł po gó rsk im zboczu . Na tej samej t ras ie u s tawione by ły podpo ryko lejk i . Przy p adk iem jeszcze raz spo jrzał w dó ł – i n atychmias t tego pożałował .Elek trown ia w g łęb i do l iny by ła już bardzo od leg ła, samochody i fu rgonetk i malaływ zawro tny m temp ie, zabawne ko lo rowe punkcik i zn ikające wraz z ro snącąwysokością. Ru ry o padały ku do lin ie jak skoczkowie narciarscy po wyb iciu s ięz p rogu : zap ierająca dech w p iers i skalno -lodowa p rzepaść. Servaz zb lad ł , p rzełknąłś l inę i skup ił s ię na gó rnych part iach masywu . Poczu ł , że kawa ze s to jącego w hal luau tomatu , k tó rą wyp ił na do le, podeszła mu do p rzełyku .

– Nie wy g ląda pan dob rze.

– Nie ma p rob lemu . Wszys tko w po rządku .

– Ma pan zawro ty g łowy?

– Nie...

Kap itan Zieg ler u śmiechnęła s ię pod kask iem. Servaz n ie widział już jej oczu

Page 36: Bielszy odcien smierci bernard minier

u k ry ty ch za szk łami oku larów p rzeciwsłonecznych , ale móg ł podziwiać opalen iznęi d el ik atn y jasn y p uszek na jej po l iczkach , muskany o s trym świat łem odb itym odg ran i .

– Cały ten cy rk z powodu jednego kon ia – odezwała s ię nag le.

Zro zu miał , że p odobn ie jak on n ie zgadza s ię z tak im trwon ien iem ś rodkówi k o rzy s tając z o k azj i , że znaleźl i s ię z dala od n iedysk retnych u szu , pos tanowiła goo tym p o in fo rmo wać. Zas tanawiał s ię, czy p rzełożen i zmuszal i ją do zajęcia s ię tąsp rawą. I czy s ię sp rzeciwiała.

– Nie lub i p an i zwierząt? – zażartował .

– Bardzo lu b ię – odpowiedziała poważn ie – ale n ie w tym p rob lem. Mamy tak iesame k ło p o ty jak wy . Brak p ien iędzy , sp rzętu , ludzi . A p rzes tępcy ciąg le są o dwied łu g o ści p rzed n ami. Więc poświęcan ie tak iej energ i i zwierzęciu ...

– A jed n ak czło wiek zdo lny zrob ić co ś tak iego z kon iem...

– Tak – p rzy znała skwap liwie i Servaz domyśli ł s ię, że podziela jego n iepokó j .

– Pro szę mi wy jaśn ić, co s ię wydarzy ło na gó rze.

– Wid zi p an tę metalową p latfo rmę?– Tak .

– To g ó rn a s tacja ko lejk i . To tam by ł powieszony koń , na ramownicy , tuż podlin ami. Prawd ziwa in scen izacja. Zobaczy pan na wideo . Robo tn icy , widząc goz d alek a, my ś lel i n ajp ierw, że to p tak .

– Ilu ich b y ło ?

– Czterech , p lu s kucharz. Górny peron ko lejk i p rowadzi do wy lo tu szybuwejścioweg o : to ten betonowy bunk ier za peronem. W szyb ie jes t winda do zwożen iasp rzętu , k tó ry ład u je s ię na dwa dwuosobowe trak to rk i z p rzyczepą. Szyb schodzis ied emd zies iąt metrów w dó ł i p rowadzi do ko ry tarza wydrążonego w ś rodku gó ry .Sied emd zies iąt metrów to p iek ielny zjazd . Żeby s ię dos tać do nas tawn i, używająteg o samego ko ry tarza, k tó ry dop rowadza wodę z gó rnego jezio ra do ru rociągówciśn ien io wy ch . Na czas , k iedy p rzejeżdżają, ś luzy s ię zamyka.

Maszy na znajd o wała s ię teraz nad peronem, k tó ry wyras tał z gó rsk iego zboczajak wieża wiertn icza, n iemal zawieszony w pus tce Servaz znowu po czu ł , że rob i mus ię n ied o b rze. Po n iżej peronu skalna ściana spadała w dó ł p rzerażającą s tromizną.Ty s iąc metró w n iżej widać by ło o toczony gó rsk imi szczy tami do lny zb io rn ikz o g ro mn ą zapo rą w kształcie łuku .

Wo k ó ł p ero n u Servaz zauważy ł ś lady , tam gdzie techn icy pob ieral i materiał do

Page 37: Bielszy odcien smierci bernard minier

b adan ia i p rzeko p ali śn ieg . W miejscach , w k tó rych co ś znaleźl i , leżały żó ł tep las t iko we p ro s to kąty z czarnymi nu merami. Na metalo wy ch s łup ach nadal wis iałyreflek to ry h alogen o we. Pomy ślał , że p rzy najmn iej tym razem techn icy n ie miel ip ro b lemu z o dg rodzen iem miejsca zb ro dn i , ale zimno musiało u trud n iać im p racę.

Kap itan Zieg ler wskazała ru sztowan ie.

– Ro b o tn icy nawet n ie wys ied l i z wag on ika. Zad zwo n il i n a dó ł i od razu wró ci l i .By li p rzerażen i . Mo że s ię bal i , że ten wariat , k tó ry to zro b ił , jes t jeszcze gd zieśw o k o licy .

Serv az wp atrywał s ię w n ią. Im więcej jej s łu ch ał , tym bardziej ro s ło jegozain tereso wan ie sp rawą i l iczb a n asu wający ch s ię py tań .

– Czy p an i zdan iem jeden czło wiek móg ł wtaszczy ć n ieżywego k o n ia n a tęwy so k o ść i powies ić go wśród tych l in b ez n iczy jej pomo cy? To raczej t rud n e,p rawd a?

– Freedo m to yearl ing o wadze ok o ło dwustu k i log ramów – o dpo wiedziała. –Nawet p o o d jęciu g ło wy i szy i zo s taje jeszcze jak ieś s to p ięćd zies iąt k i lo g ramó wmięsa. Wid ział p an jed n ak ten wózek : co ś tak iego mo że p rzewo zić o g ro mne ciężary .Z ty m że, jeżel i n awet jeden czło wiek dałb y rad ę p rzetran spo rtować ko n ia za pomo cąwó zk a, to na p ewn o n ie zdo łałby go po d n ieść i p rzy wiązać do ramownicy . Po za tymma p an rację: żeb y do jech ać d o elek tro wn i, po trzebny by ł samo chód .

– A s trażn icy n ic n ie wid ziel i .

– I jes t ich d wóch .

– An i n ic n ie s ły szel i .– I jes t ich d wóch .

Ob y d woje do sk onale wied ziel i , że s iedemd zies iąt p ro cen t sp rawców zabó js twwy k ry wa s ię w ciąg u dwud zies tu czterech god zin od pop ełn ien ia zb ro dn i . Ale jeś l io fiarą zabó js twa jes t koń ? Prawdo pod o bn ie s taty s tyk i p o l icy jne n ie o dno towałytak ieg o p rzy padk u .

– To zb y t p ro s te – p o wiedziała Zieg ler. – Tak właśn ie p an myś li . Zby t p ro s te.Dwaj s trażn icy i ko ń . Jak i miel iby po wó d , żeb y to zrob ić? Gdy by chciel i zab ić k on ian ależąceg o d o Érica Lo mbarda, po co wieszal ib y g o aku rat na gó rnej s tacj i ko lejk i ,w miejscu , w k tó rym p racu ją? Żeb y by ć p ierwszymi p odejrzanymi?

Serv az zas tanowił s ię n ad ty m, co p owiedziała. Fak ty czn ie, p o co? Z d ru g iejs tro n y , czy to możliwe, żeby n iczego n ie s ły szel i?

– Zresztą, d laczego miel ib y coś tak iego zro b ić?

Page 38: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Nik t n ie jes t tak p o p ro s tu s trażn ik iem, g l in ą alb o żand armem – p owiedział . –Każdy ma swo je tajemn ice.

– Pan ma?

– A pan i n ie?– Tak , ale jes t jeszcze In s ty tu t Warg n iera – rzuci ła szybk o , wyk onu jąc man ewr

h elik op terem. Serv az znowu wstrzymał o ddech . – Na pewno n iejeden ty p s tamtądb y łb y do tego zd o ln y .

– Ch ce pan i powied zieć, że k to ś móg łby wy jść i wrócić n iezau ważo n y p rzezp erson el? – Zas tanawiał s ię p rzez chwilę. – Pó jść do o śro dka jeźd zieck ieg o , zab ićk on ia, wy n ieść go z bok su i wtaszczy ć d o samochod u? Tak , żeb y n ik t teg o n iezau waży ł an i tu , an i tam? I jeszcze ob ciąć mu g ło wę i wy wieźć n a g ó rę, i ...

– Dobrze, dob rze, to b ez sen su – u cięła. – Ciąg le wracamy do tego samegop un k tu : W jak i sposób k to ś , n awet szalen iec, d ałby rad ę powies ić ko n ia tam n ag ó rze b ez n iczy jej p omo cy ?

– Czyżby w tak im razie d wó ch wariató w wydo s tało s ię n iep o s trzeżen ie i wró ci łod o swo ich cel , zamias t sp ró b ować u cieczk i? To s ię n ie t rzyma ku p y .

– W tej h is to ri i n ic s ię n ie t rzy ma k up y .

Maszy na p rzechy li ła s ię g wałtown ie w p rawo , żeb y o k rąży ć gó rę, a może to gó rap rzechy li ła s ię w lewo – Serv az n ie wiedział . Zn o wu p rzełkn ął ś l inę. Peroni beto nowy b u nk ier zo s tały za n imi. Po d bańk ą z p leks i p rzesu n ęły s ię to ny skał ,p o tem p o jawiło s ię jezio ro . Zn aczn ie mn iejsze od tego w do le, wyg lądało , jak byp rzycu p nęło w sk alnym wy żłob ien iu . Jeg o powierzch n ię p o k ry wała g ru b a wars twalod u i śn ieg u . Sp rawiało wrażen ie zamarzn ięteg o wu lk an icznego k rateru .

Servaz zauważy ł bud y nek mieszkaln y n a b rzeg u jezio ra, p rzy k lejo ny do skaływ p o b liżu n ied użej tamy .

– Gó rny zb io rn ik – wy jaśn i ła Zieg ler. – I ch atka ro b o tn ik ó w. Do s tają s ię tamk o lejką, k tó ra łączy d omek z po dziemn ą nas tawn ią. Tam śp ią, jed zą i o dpo czy wająp o sko ń czo nej d n ió wce. Sp ęd zają tu p ięć d n i , n a weekend wracają d o do lin y , a p o temzn ów wjeżd żają n a g ó rę, i tak p rzez t rzy tyg odn ie. Mają tu wszelk ie n o woczesn eu do g odn ien ia, łączn ie z telewizją satel i tarn ą, ale to i tak wy czerpu jąca p raca.

– Dlaczego n ie do s tają s ię n a miejsce tak jak my teraz, zamias t za każdy m razemzatrzymy wać po dziemn ą rzek ę?

– Elek tro wn ia n ie ma hel ikop tera. Z ląd owiska, teg o n a gó rze i teg o n a do le,k o rzy s ta ty lko w k ry tyczny ch sy tu acjach ek ip a ratun kowa. I ty lk o p rzy do b rejp og o dzie.

Page 39: Bielszy odcien smierci bernard minier

Helik op ter łagodn ie o bn iży ł lo t i znalazł s ię n ad p łaską powierzchn ią,p rzyg o to wan ą pośród ro zrzucony ch pó l fi rnowych i mo ren . Otoczy ła ich chmu rap y łu . Serv az wypatrzy ł na śn ieg u du żą l i terę H.

– Mamy szczęście – ro zleg ł s ię w s łu chawkach jej g ło s . – Pięć g odzin temu , k iedyrob o tn icy znaleźl i ciało , n ie dało s ię tu d o lecieć: by ła fataln a pogo d a.

Płozy maszyn y do tknęły pod łoża. Servaz p o czu ł , że wraca do życia. Wreszcietwardy g run t , ch o ćby n a ponad dwóch ty s iącach metró w wysokości . Ale p rzed n imib y ła jeszcze d ro g a p o wro tna i na tę my ś l znowu poczu ł ściskan ie w do łku .

– O i le dob rze zrozumiałem, p rzy złej p ogodzie, p o napełn ien iu ko ry tarza wo dą,rob o tn icy są tu taj uwięzien i . Co rob ią w razie wyp ad ku?

Kap itan Zieg ler zrob iła wymo wną minę.

– Muszą znowu op różn ić ko ry tarz i wró cić windą d o ko lejk i . Do jazd dorozdzieln i zajmu je co najmn iej d wie godziny , raczej t rzy .

Serv aza zaciekawiło , jak ie dodatk i dos tają ci goście za tak ryzykown ą p racę.

– Do k o go n ależy elek tro wn ia?

– Do g rup y Lombarda.Gru p a Lomb arda. Śledztwo dop iero s ię zaczęło , a już d rug i raz po jawiła s ię na

ek ran ie ich radaru . Serv az wyobrazi ł sob ie mg ławicę spó łek , fi l i i , ho ld ingó w weFrancj i , a p rawd opod o bn ie tak że za g ran icą, o śmio rn icę o s ięg ających wszęd ziemack ach , w k tó rej ciele zamias t k rwi k rąży ły p ien iądze, mil iard ami p łyn ące z jegon ajod leg lejszy ch k rańcó w d o serca. Serv az n ie b y ł ek spertem o d b iznesu , ale jakwszyscy w ty ch czasach mn iej więcej wiedział , co to jes t p rzeds ięb io rs twomiędzyn arod o we. Czy ta s tara elek trown ia b y ła n ap rawdę op łacaln a d la tak iegop o ten tata jak Lomb ard ?

Ło paty zatrzymały s ię i świs t tu rb iny umilk ł .

Cisza.

Zieg ler zd jęła k ask , o two rzy ła d rzwi i s tanęła na śn iegu . Serv az zro b ił to samo .Powo li ru szy li w s tron ę zamarzn iętego jezio ra.

– Jes teśmy n a d wóch ty s iącach metrów – o świadczy ła kob ieta. – To czuć, p rawda?

Serv az g łęb o ko odetchnął up o jn y m, mroźnym, k ry s tal iczn ie czys ty mp owietrzem. Lek ko k ręci ło mu s ię w g łowie – z po wodu lo tu hel iko p terem, a możewy so kości . Uczu cie to jednak by ło raczej radosne n iż n iep oko jące i Servaz sko jarzy łje z efek tem up o jen ia g łębokością. Zas tanawiał s ię, czy is tn ieje co ś tak ieg o jaku po jen ie wy so kością. By ł po ruszony p ięknem i dzik o ścią k rajob razu . Kamienna

Page 40: Bielszy odcien smierci bernard minier

samo tn ia, świet l is te, b iałe pu s tkowie. Servaz wyobrażał sob ie, co mu szą czu ćrobo tn icy , gdy k ażd eg o ranka p rzed zs tąp ien iem w ciemno ści ws tają i o twierająwychodzące n a jezio ro okn a. Ale może myś lą ty lko o jednym: o dn iu , k tó ry czek aich tam na d o le, w g łęb i gó ry , o og łu szającym hałas ie, sztu czn ym świet lei wlo kących s ię, t rudn y ch go d zinach .

– Idzie pan? Szto ln ie zo s tały wy ku te w 1929 , nas tawn ię zbud o wano rok późn iej– wy jaśn i ła, k ieru jąc s ię w s tronę domu .

Bu d ynek miał wysun ięty daszek , wsparty na czterech g rub y ch s łup achz su rowego kamien ia. Na powstały w ten sposób ganek wychodziły wszy s tk ie ok n apo za jedn y m, k tó re by ło z boku . Na jedny m z fi laró w Servaz zauważy ł uchwy t dop rzymocowan ia an teny satel i tarnej .

– Sp rawdzil iście ko ry tarze?

– Oczywiście. Nas i ludzie jeszcze są wewnątrz. Ale n ie sądzę, żebyśmy tucoko lwiek znaleźl i . On albo on i n ie scho d zil i aż tu taj . Wpako wali kon ia do ko lejk i ,po wies i l i go na gó rze i zjechal i z p owro tem.

Pociągnęła d rewn iane d rzwi. Wszys tk ie świat ła wewnątrz by ły zapalone.Wszędzie by l i ludzie: w d wuosobo wych syp ialn iach , w salo n ie z telewizo rem,dwiema so fami i k redensem, w obszernej kuch n i ze s to łem jadaln ym. Zieg lerpo ciągnęła Servaza na ty ł d omu , tam gdzie łączy ł s ię on ze sk ałą. Znajdowało s ię tampo mieszczen ie s łużące jednocześn ie za ś luzę i szatn ię, z metalo wymi szafkamii p rzy moco wanymi d o ściany wieszakami. W g łęb i pomieszczen ia Serv az d o s trzeg łżó ł tą k ratę ko lejk i , a za n im czarną dziu rę wyk u tą w mrocznych wnętrzn ościach gó ry .

Sk in ien iem p okazała mu , żeby wsiad ł , zamknęła k ratę i n acisnęła gu zik . Si ln iknatychmias t zaskoczy ł i wagon ik zad rżał . Trzęsąc s ię d el ikatn ie, zaczął wo lnozjeżdżać p o b ły szczących szyn ach n ach y lo nych pod k ątem czterdzies tu p ięcius topn i . Przez k raty widać b y ło ry tmiczn e migan ie lamp u mieszczo nych na czarnejścian ie. Kory tarz wychod ził na dużą salę wyciętą w żywej skale, jasno o świet lo n ąrzędami jarzen iówek : warsztat pełen o b rab iarek , ru r i k ab l i . Wszędzie k ręci l i s iętechn icy , ub ran i w tak ie same b iałe kombin ezo n y , jak ie nos i l i ci , k tó rych widział n ado le.

– Chciałbym od razu p rzes łu chać ty ch ro bo tn ik ów, choćbyśmy miel i tam spędzićno c. Pro szę ich n ie wypuszczać d o do mu . Czy ci sami robo tn icy p racu ją tu każdejzimy ?

– Co pan ma na my ś li?– Na razie n ic. Śledztwo w tym s tad ium jes t jak sk rzyżo wan ie w les ie: wszys tk ie

Page 41: Bielszy odcien smierci bernard minier

ścieżk i są d o s ieb ie podob ne, ale ty lko jedna jes t właściwa. Te pob y ty w gó rach ,w zamkn ięciu , d aleko od świata muszą tworzy ć więzi , ale także n ap ięcia. Trzeb a byćmocny m.

– By li robo tn icy , k tó rzy mają p retens je d o Lombard a? Po co w tak im razie cała tain scen izacja? Gd y k to ś chce s ię zemścić na swo im p raco dawcy , po jawia s ię z b ron iąw miejscu p racy i s t rzela do szefa albo d o swo ich ko legó w, a nas tępn ie sam paku jeso b ie ku lkę w łeb . Nie zawraca sob ie g łowy wieszan iem ko n ia na s łu p ie ko lejk il inowej .

Servaz wiedział , że ma rację.– Zb ierzmy in fo rmacje o p sych iatrycznej p rzeszło ści wszy s tk ich , k tó rzy p racu ją

lub p racowali w elek tro wn i w o s tatn ich latach . Szczegó ln ie o ty ch , k tó rzy b y liw g rup ach p rzy jeżd żających tu taj .

– W po rządku ! – zawo łała, żeby p rzek rzyczeć hałas . – A co ze s trażn ikami?

– Najp ierw robo tn icy , po tem s trażn icy . Jeś l i b ędzie t rzeba, po s iedzimy tam całąnoc.

– Z powod u ko n ia!

– Z powod u ko n ia – p o twierdzi ł .

– Mamy szczęście! Normaln ie pan u je tu p iek ielny hałas . Ale zamkn ęli zasu wyi woda n ie leci ju ż do komory wlo towej .

Servaz zau waży ł , że i tak jes t dość g ło śn o .

– Jak to działa?! – zapy tał , pod nosząc g ło s .

– Nie zn am s ię na ty m! Zapo ra gó rnego zb io rn ika napełn ia s ię pod czas roztopów.Wo da p łyn ie podziemn ymi szto ln iami do ru ro ciągu ciśn ien iowego : to te og romneru ry , k tó re wid ać na zewnątrz. Prowad zą wo dę do generato ró w elek tro wn i w do lnejczęści do l in y . Si ła sp adającej wody wprawia w ru ch tu rb iny . Ale tu taj też są tu rb in y .Mó wią, że woda p ły n ie p rzez tu rb inę k ask ad owo , czy jakoś tak . Tu rb iny zamien iająs i łę napędową wod y w en erg ię mech an iczną, a nas tępn ie al ternato ry zmien iająen erg ię mechan iczn ą w elek try czn ą, k tó ra jes t odp rowadzana p rzewodami wysok iegonap ięcia. Elek tro wn ia p rodu ku je p ięćdzies iąt cztery mil iony k i lo watogodzinroczn ie, ty le, i le zużywa trzy d zies to ty s ięczne mias to .

Słuchając tego wyk ładu , ko mendan t Serv az n ie móg ł po wstrzymać u śmiech u .

– Jak n a kogo ś , k to s ię n ie zna, jes t pan i zaskaku jąco d ob rze po in fo rmowana.

Omió tł wzrok iem czarne ściany kamien nej jask in i pok ry te k ratami i metalowymikons tru k cjami, k tó rymi b ieg ły wiązk i kab li , rzęd y świet lówek , ru ry wen ty lacy jn e,

Page 42: Bielszy odcien smierci bernard minier

a p o tem o lb rzymie maszyny z pop rzedn iej epok i , szafy s terown icze, betonowąposadzkę...

– W po rządku – powied ział . – Wracamy . Niczego tu n ie zn ajdziemy .

Kiedy wyszl i n a zewn ątrz, okazało s ię, że n iebo pociemn iało . Ru ch liwe szarechmury p rzemieszczały s ię nad zamarzn iętym k raterem, k tó ry nag le p rzyb rałzłowieszczy wyg ląd . Po rywis ty wiatr mio tał p łatkami śn ieg u . Sceneria zaczynałapasować do zb rodn i: b y ło w n iej co ś chao tycznego , czarnego i lodo wateg o . Wyciewiatru mog łoby z łatwością zag łu szy ć rozpaczl iwe rżen ie k on ia.

– Musimy s ię sp ieszyć! – popędzała go Zieg ler. – Pogoda s ię p su je!

Wiatr targał jej b lon d włosy , sp rawiając, że z k oka wy mykały s ię swawo ln ekosmyk i.

Page 43: Bielszy odcien smierci bernard minier

4

– Panno Berg , n ie b ędę uk rywał , że n ie rozumiem, d laczego dok to rowi Wargn ierowizależało na ty m, b y zatrudn ić właśn ie pan ią. Chodzi mi o cały ten miszmaszpsycho log ii k l in icznej , genetycznej i freudyzmu . W sumie wo lałbym już podejścieang lo sask ie.

Dok to r Francis Xav ier s iedział za dużym b iu rk iem. By ł jeszcze młodym,n iewysok im, b ardzo zadbanym mężczyzną z po farbowanymi włosami, w k rawaciez ob fi tymi mo ty wami ro ś l innymi widocznym spod b iałego k i t la o razw eks trawagan ck ich czerwonych oku larach . Jego francusk i lekko zatrącał québécois.

Diane d y sk retn ie rzuci ła ok iem na DSM-IV, k lasy fikację zabu rzeń p sych icznychopub likowaną p rzez Amerykańsk ie Towarzys two Psych iatryczne – by ła to jedynaks iążka na b iu rku lekarza. Dziewczyna lekko zmarszczy ła b rwi. Nie podobał jej s ięob ró t , jak i p rzy jmowała rozmowa, ale czekała, aż n ieduży dok to r do końca wy łożyswo je karty .

– Niech mn ie pan i dob rze zrozumie. Jes tem psych iatrą i ... jak by to powiedzieć?Nie bardzo wid zę, jak ie ko rzyści miałyby wyn ikać z pan i obecności w naszymzak ładzie. Oczywiście bez u razy ...

– Dok to rze Xav ier, jes tem tu taj , aby s ię uczyć i doskonalić mo je umiejętności .Dok to r Warg n ier na pewno panu o tym mówił . Poza tym pańsk i pop rzedn ik powo łałasys ten tkę dy rek to ra p rzed swo im odejściem i wyrazi ł zgodę na mo ją n ieobecność...p rzep raszam, na mo ją obecność tu taj . Us tal i ł to s tanowisko z Un iwersy tetemGenewsk im. Jeś l i by ł pan p rzeciwny mo jemu p rzy jazdowi, należało wcześn iej ...

– Uczy ć s ię i d o skonalić umiejętności? – Xav ier n ieznaczn ie ściągnął u s ta. –Myśli pan i , że to in s ty tucja akademicka? Mordercy , k tó rzy czekają na pan ią w g łęb itych ko ry tarzy – wskazał d rzwi gab inetu – są po tworn iejs i od najbardziejmakab rycznych k reatu r, jak ie k iedyko lwiek nawiedzi ły pan ią we śn ie, panno Berg .To nasza nemezis . Kara za to , że zab i l iśmy Boga i s tworzy liśmy spo łeczeńs twa,w k tó rych zło uzn aje s ię za no rmę.

Ostatn ie zd an ie wydało jej s ię n ieco zby t patetyczne. Jak wszys tko inneu do k to ra Xav iera. Ale sposób , w jak i je wypowiedział – in teresu jąca mieszan inalęku i namiętn ości – sp rawił , że zad rżała. Poczu ła, jak włosy jeżą jej s ię na karku . On

Page 44: Bielszy odcien smierci bernard minier

s ię ich b o i . Prześ ladu ją go w nocy podczas snu albo k iedy s ły szy ich wycie zeswo jeg o p o k o ju .

Przyg ląd ała s ię n ienatu ralnemu ko lo rowi włosów dy rek to ra i p rzypomniał jej s ięGu s tav v o n Asch en bach ze Śmierci w Wenecji, k tó ry po farbował włosy , b rwi i wąsy , byp o d o b ać s ię sp o tk anemu na p laży młodzieńcowi i o szukać zb l iżającą s ię śmierć,n ieświad o my , jak b ardzo jego zachowan ie jes t rozpaczl iwe i patetyczne.

– Mam d o świad czen ie w p sycho log ii sądowej. W ciągu trzech lat miałam doczy n ien ia z p on ad s tu p rzes tępcami seksualnymi.

– Ilu z n ich b y ło mordercami?

– Jed en .

Po s łał jej ch ło d n y u śmieszek i pochy li ł s ię nad jej pap ierami.

– Licen cjat z p sycho log ii i mag is terium z p sycho log ii k l in icznej naUn iwersy tecie Gen ewsk im – p rzeczy tał . Oku lary w czerwonej op rawie zsunęły mu s ięz n o sa.

– Praco wałam cztery lata w p rywatnym gab inecie p sycho terap i i i p sycho log iisąd o wej. Wy k o n y wałam ekspertyzy d la sądów w sp rawach cywilnych i karnych . Towszys tk o jes t w mo im CV.

– Jak ieś s taże w więzienn ictwie?– Staż w więziennych s łużbach medycznych w więzien iu Champ-Do llon

w charak terze wsp ó łeksperta do sp raw ekspertyz p rawnych i ku rato ra p rzes tępcówsek su aln y ch .

– In tern at io n al Academy o f Law and Men tal Health , Genewsk ie Stowarzyszen iePsych o lo g ó w-Psy ch o terapeu tów, Szwajcarsk ie Towarzys two Psycho log ii Sądowej...taaak ... – Zn o wu p rzen ió s ł wzrok na Diane. Poczu ła s ię n iep rzy jemn ie, jak p rzedjak imś ju ry . – Jes t ty lko jeden szkopu ł . Nie ma pan i ab so lu tn ie żadnegod o świad czen ia z p acjen tami tego rodzaju , jes t pan i młoda, mus i s ię pan i jeszczeb ard zo wiele n au czyć. Mog łaby pan i , oczywiście n ieumyśln ie, wsku tek b rakud o świad czen ia, zaszkodzić temu , co p róbu jemy tu taj rob ić. Ty le czynn ików, k tó remo g ły b y s ię p rzy czyn ić do jeszcze większego cierp ien ia naszych „k l ien tów”...

– Do czeg o p an zmierza?

– Bard zo mi p rzyk ro , ale chciałbym, żeby trzymała s ię pan i z dala odn ajn iebezp ieczn iejszych pacjen tów, tych , k tó rzy mieszkają w sek to rze A. I jeszczejed n o : n ie p o trzeb u ję asy s ten ta, pomaga mi szefowa p ielęgn iarek .

Tak d łu g o n ic n ie mówiła, że Xav ier spo jrzał na n ią, unosząc b rew. Kiedy s ię

Page 45: Bielszy odcien smierci bernard minier

o d ezwała, jej g ło s by ł wyważo ny , ale zdecyd owan y .– Do k to rze Xav ier, p rzy jech ałam tu właśn ie ze wzg lęd u n a n ich . Na pewno ma p an

w swo ich do kumen tach k o respo n dencję między d ok to rem Warg n ierem i mn ą.Waru n k i n aszej umo wy są jasne: do k to r Warg n ier n ie ty lko p ozwo li ł mi s ięsp o ty kać z p acjen tami z sek to ra A, ale pop ros i ł mn ie o sp o rząd zen ie na k on iec tychro zmó w rapo rtu zawierającego ekspertyzę p sy ch o lo g iczną; do tyczy to zwłaszczaJu l ian a Hirtman na.

Nach mu rzy ł s ię. Jego u śmiech zn iknął .– Pan no Berg , teraz to ja k ieru ję tą p lacó wk ą. Nie d ok to r Warg n ier.

– W tak im razie n ic tu p o mn ie. Będę mus iała skon tak to wać s ię w tej sp rawiez p ań sk imi p rzeło żo ny mi, a tak że z Un iwersy tetem Genewsk im. I z d ok to remSp itzn erem. Przy jechałam z d aleka, d ok to rze. Po win ien by ł p an o szczęd zić mi tejn iep o trzeb nej po d ró ży .

Dian e wstała.

– No n ie, pann o Berg ! – Xav ier po d n ió s ł s ię z miejsca i ro złoży ł ręce. – Po co tenp o śp iech ? Niech p an i u s iąd zie! Pro szę, n iech pan i u s iąd zie! Jes t p an i tu taj milewidzian a. Niech pan i mn ie zrozumie, ja n ie mam n ic p rzeciwk o p an i . Jes tem p ewien ,że d a p an i z s ieb ie wszys tko . I k to wie? Być mo że sp o jrzen ie... pod ejście,p o wied zmy ... „in terdyscyp lin arne” będzie p o mocne w zrozumien iu tych potworów.Ależ tak , d laczeg o by n ie? Pro szę p an ią ty lko , by n ie mno ży ła pan i ty ch kon tak tó wp o n ad to , co k on ieczn e, i ściś le s to so wała s ię do reg u laminu wewnętrznego . Spo k ó jteg o miejsca zależy od u trzyman ia ró wn owag i, k tó ra jes t bard zo d el ikatna. Mimo żeśro d k i b ezp ieczeń s twa są tu d zies ięć razy o s trzejsze n iż w inny ch szp i talachp sych iatry czn y ch , najmn iejszy nawet bałagan mó g łb y mieć sk u tk i t ru dn e dop rzewid zen ia.

Fran cis Xav ier o k rąży ł b iu rk o .

By ł jeszcze n iższy , n iż sąd zi ła. Dian e miała metr sześćd zies iąt s iedem. Xav ier –z n iewielk imi ob casami włączn ie – mu s iał być tego samego wzro s tu . Zby t o bszerny ,n ien ag an n ie b iały k i tel fru wał wo kó ł n ieg o , k ied y s ię po ruszał .

– Pro szę, pok ażę p an i .

Otwo rzy ł szafę. Na wieszak ach wis iały w ró wn ym rzędzie b iałe k i t le. Wyjął jedeni p o d ał Diane. Po czu ła mieszan in ę s tęch l izn y i zapachu p ro szku do p ran ia.

Niewielka p o s tać n iemal ją mu sn ęła, k ied y Xav ier p o ło ży ł d ło ń o zby twy p ielęg no wany ch paznok ciach na ramien iu Dian e.

– Ci lud zie są n ap rawdę p rzerażający – po wied ział s łod k im g ło sem, p atrząc jej

Page 46: Bielszy odcien smierci bernard minier

p ro s to w oczy . – Niech p an i zapomn i, k im są i co zrob il i . Niech s ię pan i sk o ncen tru jen a swo jej p racy .

Przypo mniała so b ie to , co u s ły szała w rozmo wie telefo n icznej o d Sp itzn era.Niemal to samo , co do s ło wa.

– Miałam ju ż do czy n ien ia z so cjop atami – zao p on o wała, ale tym razem jej g ło sn ie b rzmiał już tak p ewn ie jak p rzed ch wilą.

Za szk łami o ku larów w czerwo nej op rawie zap łonęło n a mo men t dziwn esp o jrzen ie.

– Ale n ie z tak imi, p ro szę p an i . Nie z takimi.

Białe ścian y , b iała p od łoga, b iałe świat ło ... Jak więk szo ść ludzi Zach odu Dian ek o jarzy ła b iel z n iewin nością, czy s to ścią, n ieskalan iem. A ty mczasem wśród tej b iel imieszkal i p o two rn i mord ercy .

– Na p oczątku b iel by ła ko lo rem śmierci i żało by – rzuci ł Xav ier, jakb y czy tał jejw my ślach . – Na Wsch odzie nad al tak jes t . Tak jak czerń , b iel jes t b arwąach romatyczną. To także k o lo r związan y z ry tami p rzejścia. To p asu je d o pan io becnej sy tuacj i , p rawd a? Ale to n ie ja wy b rałem ten wy s tró j . Jes tem tu dop ierok ilka mies ięcy .

Przed n imi i za n imi o twierały s ię i zamy k ały ro zsu wan e k raty , a w g ru bychścian ach szczękały elek tron iczn e zamk i. Xav ier szed ł p rzed Dian e.

– Gdzie jes teśmy? – zapy tała, n ie p rzes tając l iczyć kamer, d rzwi i wy jść.

– Op uszczamy p o mieszczen ia ad min is tracj i i wch odzimy d o części ściś lep sych iatry czn ej . To p ierwszy p ierścień och ro nn y .

Diane p atrzy ła, jak wsu wa k artę magn etyczną do sk rzynk i zamocowanej n aścian ie. Czy tn ik p rzesk anował kartę i wyp lu ł ją. Krata s ię ro zsu nęła. Po d ru g iejs tro n ie zn ajdo wała s ię p rzeszk lo na b ud k a. Wewn ątrz p rzed ek ran ami mon ito rin gus iedziel i dwaj s trażn icy w pomarań czo wych ko mbin ezo nach .

– Obecn ie mamy o s iemdzies ięciu o śmiu pacjen tów u znawan ych zan iebezp ieczn ych , z ry zy k iem p rzejścia do fazy ag res j i . Nasza k l ien tela po ch odziz in s ty tucj i karn y ch i in nych zak ład ów psych iatry czn ych Fran cj i , ale tak że Niemiec,Szwajcari i , Hiszpan ii ... Są to jed n os tk i z p rob lemami p sy ch iczny mi po wiązan y miz p rzemo cą i p rzes tępczością: pacjen ci zby t ag resywn i, by mog li pozo s taćw szp italach , d o k tó rych trafi l i , o raz zatrzy man i , k tó ry ch p sych o zy są zb y t p oważn e,b y mog ły być leczo ne w więzien iu , a także mo rdercy u zn an i p rzez sąd za

Page 47: Bielszy odcien smierci bernard minier

n iepo czy taln y ch . Tak a k l ien tela wymag a wyso k o wykwalifikowanego p ersoneluo raz u rząd zeń , k tó re zapewn ią bezp ieczeńs two ch o ry m, p racown iko mi od wied zającym. Jes teśmy teraz w pawilon ie C. Mamy trzy poziomy zabezp ieczeń :n isk i , ś redn i i wy sok i . W tej chwil i jes teśmy w s trefie n isk ich zabezp ieczeń .

Diane wzd ry g ała s ię nerwowo za każdy m razem, g dy Xav ier mówił o k l ien tachIns ty tu tu .

– In s ty tu t Wargn iera wyk azu je s ię wy jątko wą sku tecznością w op iece nadag resywnymi, n iebezp iecznymi, sk łonnymi do p rzemocy pacjen tami. Naszep ro ced u ry o parte są na n ajwyższy ch i n ajno wszych s tandardach . Na początkuwy k on u jemy eksperty zę p sych iatry czn ą i k ry mino log iczną, ze szczegó lny mu wzg lędn ien iem an al izy fan tazj i i b adan ia p letyzmo graficznego .

Diane po d skoczy ła. Bad an ie p letyzmog raficzn e p o leg a na po miarze reakcj ip acjen ta, k tó rego podd aje s ię wp ływowi bodźców aku s tycznych i wizualn y ch ,wed ług ró żn ych scenariu szy i z wyko rzys tan iem różny ch ob razów – na p rzyk ładn ag iej k ob iety czy dziecka.

– Sto su je pan terap ię awersy jn ą wo b ec o sób wy k azu jących dewiacje pod czasb adan ia p lety zmo graficzn eg o?

– Owszem.

– To bard zo kon trowersy jna metoda.

– Tu taj to działa – rzek ł s tano wczo lekarz.

Zau waży ła, że Xav ier s ię u sztywn ił . Za każdym razem, gdy k to ś mówił o terap i iawersy jnej , Dian e p rzypomin ał s ię fi lm Mechaniczna pomarańcza. Metoda awersy jnap o leg a na p o wiązan iu z n iezd rową fan tazją, od twarzaną na wid eo lu b DVD, taką jako b raz gwałtu , rozeb rany ch d zieci i tak dalej – p rzyk rych lu b b o lesn y ch odczuć, nap rzyk ład p o rażen ia p rądem czy odo ru amon iaku , zamias t miłych u czu ć, k tó rewcześn iej wywoływały u pacjen ta te ob razy . Sys tematyczne powtarzan ie tegod oświadczen ia ma na t rwałe zmo d yfiko wać zach o wan ie jedno s tk i . Tę meto dę,p rzyp omin ającą do p ewnego s topn ia warunk o wan ie Pawłowa, tes towano nasp rawcach n ad użyć seksualnych w n iek tó rych k rajach , na p rzyk ład w Kanadzie.

Xav ier b awił s ię p rzycisk iem d ługo p isu wy s tająceg o z k ieszon k i k i t la.

– Wiem, że wielu lekarzy w tym k raju scep tyczn ie s ię odn o s i do podejściab ehawio ralnego . In sp iracją d la tej terap i i jes t my ś l an g lo saska i do świad czen iaIn s ty tu tu Pin ela w Mo n trealu , z k tó rego p rzy jechałem. Ta metoda daje zadziwiającerezu ltaty . Ale oczywiście pan i francuscy ko ledzy po fachu mają p rob lem z uznan iemmetod y tak bardzo emp irycznej , k tó ra w d odatku p rzyszła zza ocean u . Kry ty k u ją ją

Page 48: Bielszy odcien smierci bernard minier

za to , że n ie b ierze pod uwagę po jęć tak pods tawowych , jak n ieświado mość,superego , mechan izm wyparcia... – Wpatrywał s ię w Diane z i ry tu jącą pob łażl iwo ścią.– W tym k raju spo ro o só b nadal wo li s to sować p odejście op arte na zdo b yczachpsych o analizy , p racę nad p rzemod elowan iem g łębok ich s truk tu r p sych icznych . Nieb io rą p od uwagę fak tu , że całkowity b rak po czu cia winy i u czu ć wy ższy chu perwersy jn y ch p sycho pató w z gó ry skazu je ich u s i łowan ia na p o rażkę. W wypadkutego rodzaju cho rych działa ty lko jedna rzecz: „tresu ra”. – Jego g ło s p rzetoczy ł s ięnad ty m s łowem jak s trużka lodo watej wody . – Wzb udzen ie od powied zialnościjednos tk i dzięk i całej gamie n ag ró d i kar o raz wywo łan ie uwaru n kowany chzachowań . Na wn io sek o rg an ów sądowych lu b szp i tal i wy konu jemy też eksperty zymożliwości popełn ien ia p rzes tęp s twa – mó wił dalej , zatrzymu jąc s ię p rzedko lejnymi d rzwiami ze szk ła an ty właman ioweg o .

– Ale p rzecież większość b ad ań wyk azu je, że tak ie ek spertyzy mają n iewielk ąwarto ść – zauważy ła Dian e. – Wed ług n iek tó rych p sy ch iatryczne eksperty zymożliwości po pełn ien ia p rzes tęps twa w p ięćdzies ięciu p rocen tach p rzy padków b y łyb łędne.

– Tak s ię mówi – p rzyznał Xav ier. – Ale b łąd po lega raczej n a tym, że p rzecen ias ię n iebezp ieczeńs two , a n ie odwro tn ie. W wątp l iwych p rzy padkach w n aszy chsp rawozd an iach konsekwen tn ie opowiad amy s ię za p rzed łużen iem zatrzy man ia lubho sp ital izacj i . Poza ty m – do d ał z zaro zumiałym uśmieszk iem – te ek spertyzy tood p owiedź na g łębo ką po trzeb ę naszych spo łeczeńs tw, panno Berg . Sąd y p ro szą nas ,by śmy zamias t n ich ro związy wali moralny dy lemat, k tó rego tak n ap rawdę n ik t n iejes t w s tan ie rozwiązać: jak można b yć pewny m, czy ś ro dk i pod jęte w s to sunku d on iebezp iecznej jednos tk i spełn iają wymóg och rony spo łeczeńs twa, n ie łamiącjednocześn ie jej pods tawowych p raw? Nik t n ie ma o dpowiedzi na to py tan ie. Sąd yud ają więc, że uważają ek spertyzy p sy ch iatryczne za wiarygo d ne. Oczy wiście n ik tn ikog o n ie o szuku je. Pozwala to jednak , aby tryby mach iny sąd o wn iczej zawszezag rożonej obs trukcją, k ręci ły s ię, dając ludziom i luzję, że sęd ziowie to męd rcy ,po d ejmu jący decyzje ze znajomością rzeczy . Nawiasem mówiąc, jes t to jednoz największych k łamstw, na jak ich zos tały zbu d owane demokraty czn espo łeczeńs twa.

Ko lejna czarn a sk rzy nka wmurowana w ścian ę by ła bardziej wymyślna odpo p rzedn iej . Miała mały ek ran i szesnaście k lawiszy d o wyb ran ia kod u , a także du życzerwony czu jn ik , d o k tó rego Xav ier p rzy ło ży ł p rawy kciu k .

– Oczywiście w p rzypadku n aszych p acjen tów n ie mamy tak ich d y lemató w. On i

Page 49: Bielszy odcien smierci bernard minier

dos tarczy li aż nad to dowodów, że są n iebezp ieczn i . Pro szę, o to d rug i p ierścieńoch ro nny .

Po p rawej s tro n ie zn ajdo wało s ię n ieduże p rzeszk lo ne pomieszczen ie. Za szybąDiane zno wu zobaczy ła dwie pos taci . By ła rozczarowana, że Xav ier p rzeszed ł o bokbez zatrzyman ia. Wo lałaby , żeby p rzeds tawił ją reszcie personelu . Zarazem jednakby ła p rzekonana, że n ie zro b i n ic w tym k ieru nku . Mężczyźn i zza szyby ś ledzi l i ichwzrok iem. Diane nag le zaczęła s ię zas tanawiać, jak ją tu p rzy jmą. Czy Xav ier co śo n iej mówił? Czy z rozmysłem p os tan o wił n ie u łatwiać jej życia?

Przez chwilę zatęskn iła za swo im s tudenck im poko jem, p rzy jació łmiz un iwersy tetu , za gab inetem na wydziale. A p o tem p omy ślała o kimś. Poczu ła, że s ięczerwien i , i z wy s i łk iem odsun ęła ob raz Pierre’a Sp itznera w jak najdalszy zakątekumy słu . Servaz p rzejrzał s ię w lu s trze w n iep ewnym świet le jarzen iówk i. By ł b lady .Oparłszy s ię ob iema rękami o wy szczerb iony b rzeg umy walk i , p róbo wał u spoko ićoddech . Po tem p ochy li ł s ię i o ch lapał twarz zimną wo d ą. Ledwie po ruszał nogami.Miał wrażen ie, że chodzi n a po deszwach wypełn ionych powietrzem. Po wro tn y lo thel ikop terem b y ł b u rzl iwy . Pogoda na g ó rze zepsu ła s ię n a d ob re i kap i tan Zieg lermusiała s ię p rzyp iąć do s terów. Mio tana p odmuchami wiatru maszyn a leciała w dó ł ,ko ły sząc s ię jak łó dź ratunkowa na wzbu rzony m mo rzu . Gdy ty lk o d o tk n ął s to pamiziemi, Servaz rzuci ł s ię w s tron ę toalety i zwymio to wał .

Odwrócił s ię i o parł udami o rząd umywalek . Niek tó re d rzwi by ły po mazaned łu gop isem lub markerem: NIECH WYJE KRÓL GÓR (zwyk ły wy g łu p ); SOFIA TODZIWKA (tu nas tępował numer telefonu komórk owego); DYREKTOR TOPIEPRZONY DUPEK (jakaś wskazówka?); o raz ry sunek à la Keith Haring ,p rzeds tawiający rządek k o pu lu jący ch ze sob ą męsk ich pos taci .

Servaz wy jął z k ieszen i mały aparat cy frowy , k tó ry dos tał od Margo t n a o s tatn ieu ro dzin y , podszed ł do d rzwi i k ażd e z n ich s fo tog rafował .

Nas tępn ie wyszed ł i ru szy ł k o ry tarzem do h al lu .

Na zewn ątrz znowu zaczął sypać śn ieg .

– Lep iej?

W uśmiechu Irène wyczy tał całk o wite zro zu mien ie.– Tak .

– To mo że pó jdziemy p rzes łuchać rob o tn ikó w?

– Jeś l i n ie miałaby p an i n ic p rzeciw temu , wo lałb y m zro b ić to sam.

Zo baczy ł , jak z p ięknej twarzy k ap itan Zieg ler zn ika u śmiech . Z zewnątrz s ły szałg ło s Cathy d ’Hu mières rozmawiającej z d zienn ikarzami: s t rzępk i ko n wencjonalnych

Page 50: Bielszy odcien smierci bernard minier

zdań , typowy s ty l technok ratów.

– Proszę rzu cić ok iem na g raffi t i w toalecie, to zrozumie pan i d laczego –wy jaśn i ł . – By ć może są jak ieś in fo rmacje, k tó re b ęd ą sk łonn i u jawn ić w o becnościmężczy zn y , a k tó re p rzemilczel iby p rzy kob iecie.

– W po rządku . Ale n iech pan n ie zap omina, że p ro wadzimy to ś ledztwo wedwójk ę.

Od p rogu poczu ł n a sob ie sp o jrzen ia p ięciu p ar oczu , w k tó ry ch do s trzeg łmieszan inę n iepo ko ju , zmęczen ia i zło ści . Servaz p rzypo mniał sob ie, że s iedziel i tuzamk n ięci od rana. Zauważy ł , że k to ś zadbał o jedzen ie i n ap o je. Po s to lekon ferency jnym walały s ię o pakowan ia po p izzy i kanapk ach , p us te p las t ikowekub k i i p ełne p o p ieln iczk i . Nieog o lo ne twarze i rozczoch rane włosy sp rawiały , żewy g ląd al i jak rozb itk owie na b ezludn ej wysp ie. Wyjątek s tanowił kucharz – b ro daczo ły sej , b ły szczącej czaszce i p łatkach u szu po p rzeb ijanych wieloma k o lczyk ami.

– Dzień dob ry – p o wiedział Servaz.

Żadnej od powiedzi . Wy pro s towali s ię jedn ak n ieznaczn ie. W ich wzrokuwy czy tał zdziwien ie. Zapowiadano im wizy tę szefa g rupy ś ledczej , a miel i p rzed sob ąwy sp o rtowanego czterd zies to latka o wyg lądzie nauczyciela czy dzien n ik arza,n iedbale ogo loneg o , u b ran eg o w sztruksową ku rtkę i wy s trzęp io ne dżin sy . Serv azbez s ło wa o dsunął p o p lamiony t łu szczem karton po p izzy i kubek z resztką k awy ,w k tó rej p ływały n iedopałk i pap iero sów. Przy s iad ł jednym poś ladk iem n a b rzegus to łu , p rzesun ął d ło n ią po ciemnych włosach i od wrócił s ię w ich k ierunk u .

Przyg ląd ał im s ię u ważn ie, na k i lka chwil zatrzymu jąc wzrok na każdymz o so bna. Wszy scy spuści l i o czy – z wy jątk iem jednego .

– Kto p ierwszy g o zobaczy ł?Facet s iedzący w rog u p oko ju podn ió s ł rękę. Miał na sob ie k racias tą koszu lę,

a n a n iej b luzę z k ró tk im rękawem z nap isem UNIVERSITY OF NEW YORK.

– Jak pan s ię nazywa?

– Huysmans .

Servaz wy jął n o tes z k ieszen i ku rtk i .

– Niech pan opowiada.

Huy smans wes tchnął . Jego cierp l iwość w os tatn ich go d zinach zos taławy s tawion a na ciężk ą p róbę, a z n atu ry n ie by ł człowiek iem cierp l iwym. Zdąży ł ju żopo wied zieć swo ją h is to rię k i lka razy , więc teraz jeg o wypowiedź by ła n iemal

Page 51: Bielszy odcien smierci bernard minier

mechan iczna.– Pos tanowil iście wró cić n a dó ł , chociaż nawet n ie wyszl iście na peron .

Dlaczego ?

Cisza.– Ze s trachu – p rzyznał w końcu nas tępny z robo tn ików. – Baliśmy s ię, że ten

g ość jeszcze s ię tam k ręci . Albo że s ię scho wał w ko ry tarzach .

– Dlaczego myśli pan , że to mężczyzna?

– Wyobraża pan sob ie, żeb y kob ieta zro b iła co ś tak iego ?

– Czy między ro bo tn ik ami zdarzają s ię jak ieś k łó tn ie, spo ry ?

– Jak wszęd zie – odp o wiedział inny . – A to bó jka po p i jaku , a to k łó tn iao kob ietę, a to jeden n ie może z d rug im wy trzymać. Ty le.

– Pana n azwisk o? – zapy tał Serv az.– Etcheverry . Grat ien .

– Życie tam n a gó rze mus i być mimo wszys tko ciężk ie, p rawda? – spy tał Servaz. –Ciąg łe zag rożen ie, izo lacja, ty lu facetów w zamkn iętej p rzes trzen i . To mus i rodzićn ap ięcia.

– Ludzie, k tó rych s ię wysy ła na gó rę, to twardziele, komisarzu . Dyrek to r n ap ewno panu o tym powied ział . Jeś l i k to ś n ie jes t twardy , zo s taje na do le.

– Nie komisarzu . Komen dancie. Ale k iedy jes t bu rza, zła po goda i tak dalej ,wted y można z by le po wodu wy b uchnąć, p rawda? – nalegał . – Sły szałem, że na tejwysokości b ardzo trud no zasnąć.

– To p rawda.

– Niech p an wy tłumaczy .– Pierwszej n ocy człowiek jes t tak wykończon y wysokością i robo tą, że śp i jak

k amień . Ale po tem śp imy co raz mn iej , w o s tatn ie noce dwie, najwyżej t rzy godziny .Tak to jes t w gó rach . Nad rab iamy w weekend .

Servaz znowu spo jrzał na rob o tn ików. Kilku sk inęło g łową na znakp o twierdzen ia.

Wpatrywał s ię w n ich . Faceci n ie do zdarcia, k tó rzy n ie p okończy li wyższychs tud iów, n ie udają gen iu szy an i n ie szukają łatwych p ien ięd zy , ale bez szemran iawykon u ją ciężką p racę d la wspó lneg o dob ra. By li mn iej więcej w jego wieku , międzyczterdzies tką a p ięćdzies iątką, n ajmło dszy móg ł mieć t rzydzieści lat . Nag le zrob iłomu s ię ws tyd z p owodu tego , co w tej chwil i rob i . Pochwy cił uciekające spo jrzen iek ucharza.

Page 52: Bielszy odcien smierci bernard minier

– A ten koń , czy coś wam to mówi? Znaliście go? Widziel iście go wcześn iej?

Po patrzy l i na n iego zdumien i , a po tem pok ręci l i p rzecząco g łowami.

– Czy na gó rze zdarzały s ię już jak ieś wypadk i?– Nieraz – odpowiedział Etcheverry . – Os tatn i dwa lata temu . Jeden go ść zo s tawił

tam rękę.

– Co on teraz rob i?

– Pracu je na do le, tam gdzie są b iu ra.

– Jego nazwisko?

Etcheverry s ię zawahał . Czerwon y i zak łopo tany , spo jrzał na k o leg ów.

– Schaab .Servaz u zn ał , że t rzeba zeb rać in fo rmacje na temat teg o człowieka: Ko ń z o bciętą

g łową – ro bo tn ik z obciętą ręką...

– Jak ieś wypadk i śmiertelne?

Etcheverry znowu po k ręci ł g łową.

Servaz odwrócił s ię w s tronę najs tarszego . Pos tawny mężczy zn a ub ran y w T-sh irt .Kró tk ie rękawy ods łan iały mu sku larne ramiona. Jako jedyny , op rócz kucharza,jeszcze s ię n ie odezwał . To on wcześn iej n ie spuści ł wzrok u . Co więcej , Servazd os trzeg ł w jego jasnych oczach b ły sk wyzwan ia. Płask a, masywna twarz. Zimnespo jrzen ie. Facet o og ran iczonym umyśle, n iezdo lnym do n iuansów, w k tó rym n iema miejsca na wątp l iwości , pomyślał Servaz.

– Pan jes t najs tarszy?

– Taaa...– Jak d ługo pan tu p racu je?

– Na gó rze czy n a do le?

– Na gó rze i na do le.

– Na gó rze dwad zieścia t rzy lata. W sumie czterdzieści dwa.

Płask i g ło s , żadnych zmian in tonacj i . Niezmienny jak gó rsk ie jezio ro .

– Jak s ię pan nazywa?– A d laczego py tasz?

– To ja zadaję py tan ia, okay? No więc jak s ię nazywasz? – Servaz pod jął g ręrozmówcy .

– Tarrieu – wy cedził mężczyzna u rażony .

– Ile masz lat?

– Sześćdzies iąt t rzy .

Page 53: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Jak s ię uk ładają s to sunk i z dy rekcją? Bez ob aw, n ic n ie wy jdzie po za topomieszczen ie. Przed chwilą widziałem w łazience nap is : „Dyrek to r to dupek”.

Przez twarz Tarrieu p rzemknął g rymas pogardy i rozbawien ia.

– To p rawda. Ale gdyby chod ziło o zemstę, to on wis iałby na gó rze. Nie koń . Niesądzisz, panie policjancie?

– A k to tu mówi o zemście? – odpowiedział Servaz tak im samym tonem. – Ch ceszza mn ie p rowadzić ś ledztwo? Chcesz s ię zap isać do po licj i?

Część robo tn ików zarecho tała. Servaz zobaczy ł , że twarz Tarrieu ob lewa s ięrumieńcem. Wyg lądało to jak p lama atramen tu rozp ływająca s ię po p owierzch n iwody . Z pewn ością ten człowiek by ł zdo lny do p rzemocy . Ale do jak iego s top n ia?Oto odwieczne py tan ie. Tarrieu o tworzy ł u s ta, zamierzając od pyskować, alew os tatn iej chwil i zmien ił zdan ie.

– Nie – rzuci ł w końcu .

– Czy k tó ry ś z was zna o ś rodek jeździeck i?

Zako lczykowan y kuch arz p odn ió s ł rękę. Wyg lądał na zak łopo tanego .

– Pan s ię nazywa?– Marousset .

– Jeździ pan konn o , Marousset?

Tarrieu parsknął za jego p lecami. Inn i poszl i w jego ś lady . Servaz poczu ł , żenaras ta w n im gn iew.

– Nie... jes tem ku ch arzem... Od czasu do czasu pomag am szefowi kuchn i panaLombarda... w zamku ... po dczas u roczys to ści ... u rodzin ... 14 l ipca... A o środ ek konnyjes t tuż obok ...

Marousset miał duże, jasne oczy o wielk ich źren icach . Obficie s ię po ci ł .

– A ten k oń , widział go p an już?– Nie in teresu ję s ię końmi. Może i tak ... Tam jes t mnós two kon i ...

– A pan Lombard , częs to go pan widu je?

Marousset po k ręci ł p rzecząco g łową.

– Jes tem tam raz w roku ... albo dwa... i p rawie n ie wychodzę z kuch n i ...

– Ale czasem go pan widu je, p rawda?

– Tak .– Bywa w elek trown i?

– Lo mbard , tu taj? – odezwał s ię Tarrieu d rwiąco . – Ten zak ład to d la Lomb ardaziarenko p iasku . Og lądasz k ażdą trawkę, k iedy kos isz t rawn ik?

Page 54: Bielszy odcien smierci bernard minier

Servaz spo jrzał na p ozos tałych . Po twierdzi l i lekk im sk in ien iem g ło wy .

– Lombard mieszka gdzie ind ziej – ciągnął mężczyzna tym samymprowoku jącym tonem. – W Paryżu , w Nowym Jo rku , na An ty lach , na Korsyce... Olewaten zak ład . Trzyma elek trown ię, bo jego s tary n ap isał w tes tamen cie, że ma jązatrzymać. Ale ma ją gdzieś .

Servaz sk inął g łową. Miał ocho tę na jakąś ciętą ripos tę. Ale po co? Może Tarrieuma swo je powody . Może trafi ł k iedyś na sk o rumpowanych albo n iekompeten tnychg lin iarzy . Ludzie są jak gó ry lodowe, pomyślał . Pod powierzchn ią k ry je s ię całamasa n iedopowied zeń , cierp ien ia i tajemn ic. Tak nap rawdę n ik t n ie jes t tym, na kogowyg ląda.

– Mogę ci co ś do radzić? – zapy tał nag le Tarrieu .

Servaz zamarł i wyos trzy ł czu jność. Ale ton mężczyzny s ię zmien ił : n ie by ł jużwrog i , n ieu fny an i sark as tyczny .

– Słucham.

– Strażn icy – po wied ział s tary . – Zamias t t racić tu z nami czas , powin ieneśp rzes łuchać s trażn ików. Po trząśn i j n imi t rochę.

Servaz wpatrywał s ię w n iego in tensywn ie.

– Dlaczego?Tarrieu wzruszy ł ramionami.

– To ty jes teś g l iną.

Servaz szed ł ko ry tarzem. Ta część budynku by ła p rzeg rzana. Gdy min ął wah ad ło wedrzwi, ud erzy ło w n iego lodowate powietrze wyp ełn iające hal l . Bły sk i fleszy nazewnątrz sp rawiały , że w hal lu raz po raz p o jawiał s ię k ró tk i b lask i wielk ie,n iepok o jące cien ie. Servaz zobaczy ł , że Cath y d ’Humières ws iada do samochodu .Zapadał zmierzch .

– No i jak? – zapy tała Zieg ler.

– Ci faceci najp rawd opodobn iej n ie mają z tym n ic wspó lnego , ale chciałbymko mpletnych in fo rmacji na temat dwóch . Pierwszy to Marousset , kucharz. Drug inazy wa s ię Tarrieu . I jeszcze n a temat n iejak iego Schaaba: gościa, k tó ry w ub ieg łymroku s traci ł rękę w wyp ad ku .

– A tamci dwaj? Dlaczego on i?

– Zwyk ła wery fikacja.

Przypomniały mu s ię oczy Marou sseta.

Page 55: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Pros i łbym jeszcze o skon tak towan ie s ię z b rygadą an tynarko ty kowąi sp rawdzen ie, czy n ie mają go w swo jej bazie.

Kap itan Zieg ler wpatrywała s ię w n iego z uwagą, ale n ic więcej n ie dodał .

– Na jak im etap ie jes teśmy ze ś ledztwem w o ko licy?– Przes łuchu jemy mieszkańców wiosek leżących p rzy d rodze do elek trown i. Na

wypad ek , gdyby k to ś widział w nocy p rzejeżdżający samochód . Na razie n ic n iemamy .

– Co poza ty m?

– Graffi t i n a zewnątrz, na murach budynku . Jeś l i w oko licy są jacyś g rafficiarze,to mo g li co ś zauważyć. Taka in scen izacja na pewno wymagała p rzyg o towan ia,ro zp oznan ia terenu . A to nas p rowadzi do s trażn ików. Może o n i wiedzą, k to jes tau to rem tych nap isów. No i d laczego n iczego n ie widziel i?

Komendan t p rzypomniał sob ie s łowa Tarrieu . Do łączy ł do n ich Mail lard . Ro b iłno tatk i w małym zeszyciku .

– A co z In s ty tu tem Warg n iera? – zapy tał Servaz. – Z jednej s t rony mamyzbro dn ię najwyraźn iej pop ełn ioną p rzez wariata, z d rug iej szalony ch k ryminal is tówzamkn iętych parę k i lometrów s tąd . Nawet jeś l i dy rek to r In s ty tu tu zapewn ia, że żadenz p acjen tów n ie uciek ł , t rzeba s ię tym poważn ie zająć. – Popatrzy ł na Zieg ler,a nas tępn ie na Mail larda. – Macie tu jak iegoś świro loga?

Zapy tan i wymien il i spo jrzen ia.– Psych iatra sądowy p owin ien p rzy jechać w n ajb l iższych dn iach –

odpowiedziała Zieg ler.

Servaz zmarszczy ł b rwi. Psycho log sądowy p rzy jeżdżający z p owodu kon ia...Wiedział , że w tej dziedzin ie, podobn ie jak w innych , żandarmeria wyprzedza po licjęo k i lka d ługości , zas tanawiał s ię jednak , czy ty m razem n ie posunęli s ię o k rok zadaleko . Nawet żandarmeria n ie powinna tak łatwo mob il izować swo ich ekspertów.

Ramię Érica Lo mbarda by ło nap rawdę bardzo d ług ie.

– Ma pan szczęście, że tu taj jes teśmy – rzuci ła i ron iczn ie, wy trącając goz zamyślen ia. – Inaczej mus iałby pan szukać n iezależn eg o eksperta.

Nie pod jął tego wątku . Wied ział , do czego zmierza. Zamias t , tak jak żandarmeria,k ształcić własny ch sp ecjal is tów, g l iny częs to mus iały ko rzys tać z u s ługzewnętrzny ch ekspertów – świro logó w, k tó rzy n ie zawsze by li kompeten tn i w tegoro dzaju p racy .

– Poza tym chodzi ty lko o kon ia – od powiedział bez p rzekonan ia.

Page 56: Bielszy odcien smierci bernard minier

Popatrzy ł na n ią. Irène już s ię n ie u śmiechała. Wyczy tał w jej twarzy n iepo kó ji nap ięcie. Rzuciła mu spo jrzen ie pełne zn ak ów zapy tan ia. Zdał sob ie sp rawę, że onap rzes tała już t rak tować tę h is to rię z p rzymru żen iem o ka. Myśl , że za tymmakab rycznym ak tem może s ię k ryć coś zn aczn ie poważn iejszego , zajmowała co razwięcej miejsca także w jej g łowie.

Page 57: Bielszy odcien smierci bernard minier

Więcej na: www.eb ook4all .p l

5

– Czy tała pan i Wehikuł czasu?

Szli pus tymi ko ry tarzami. Pog ło s k roków dźwięczał w u szach Diane, mieszającs ię z pap lan iną p sych iatry .

– Nie – odpo wied ziała.– Herb ert Geo rge Wells jako socjal is ta in teresował s ię kwes t iami pos tępu

techn icznego , sp rawied liwości spo łecznej i walk i k las . Zajmował s ię g łówn ietematyką man ipu lacj i genetycznych , o czym p isze w Wyspie doktora Moreau, i szaleńs twnauk i , k tó rym p oświęcony jes t Niewidzialny człowiek. W Wehikule czasu s tworzy ł narrato ra,k tó ry odby wa pod róż do p rzyszło ści i odk rywa, że Ang lia s tała s ię czymś w rodzajuraju na ziemi zamieszk iwanego p rzez spoko jny i beztro sk i gatunek ludzi zwanyElo jami. – Nie spuszczając z n iej wzroku , wsunął kartę do ko lejnego czy tn ika. –Elo jowie są po to mkami up rzywilejowanych wars tw mieszczańsk iego spo łeczeńs twa.W ciągu ty s ięcy lat o s iągnęl i taką s tab i lność i komfo rt , że ich i lo raz in tel igencj iobn iży ł s ię do po ziomu p ięcio letn iego dziecka. Pon ieważ p rzez wiek i n ie mus iel ipodejmować żad n ych wys i łków, bardzo łatwo s ię męczą. Te sympatyczne is to ty sąłagodne i weso łe, ale zarazem p rzeraźl iwie obo jętne: gdy jedna z n ich top i s ię naoczach innych , n ik t n ie sp ieszy jej na ratunek .

Diane s łuchała go jednym uchem. Drug im p róbowała uchwycić jak iś znak życia,ludzk iej o becności , by zo rien tować s ię w tym lab iryncie.

– Z nas tan iem nocy narrato r odk rywa inną, jeszcze bardziej p rzerażającąrzeczywis to ść. Is tn ieją n ie ty lko Elo jowie. Pod ziemią mieszka od rażającai s t raszl iwa rasa Morloków. To po tomkowie p ro letariatu . Stopn iowo , z powodu

Page 58: Bielszy odcien smierci bernard minier

ch ciwo ści swo ich panów, oddalal i s ię od wyższych k las , aż w końcu s tworzy lio d ręb n ą rasę. Są tak b rzydcy , jak tamci u rodziwi. Ży ją zepchn ięci do podziemnychk o ry tarzy i s tu d n i . Tak bardzo p rzywyk li do ciemności , że n ie opuszczają swo ich no rp rzed zap ad n ięciem zmroku . Dlatego gdy zachodzi s łońce, Elo jowie w pop łochuo p u szczają swe idy l l iczne łąk i i g romadzą s ię w zru jnowanych pałacach . Morlokowieb o wiem, ab y p rzetrwać, s tal i s ię kan ibalami...

Pap lan in a p sy ch iatry zaczęła i ry tować Diane. Do czego on zmierza? Niewątp l iwieten czło wiek uwielb iał s łuchać samego s ieb ie.

– Czy n ie jes t to w miarę celny op is naszych spo łeczeńs tw, panno Berg? Z jednejs tro n y Elo jo wie, k tó rych in tel igencja i wo la o s łab ły pośród dob roby tu i b rakuzag ro żeń , a eg o izm i obo jętność wzros ły . Z d rug iej d rap ieżcy , k tó rzy udzielają imstarej lek cj i : lek cj i s t rachu . Pan i i ja jes teśmy Elo jami, panno Berg . Nas i pacjenci toMo rlo ko wie.

– Czy to n ie n azb y t duże up roszczen ie?

Zig n o ro wał jej u wagę.

– Czy p an i wie, jak i morał p łyn ie z tej h is to ri i? Bo oczywiście jes t to h is to riaz mo rałem. Zd an iem Wellsa o s łab ien ie in tel igencj i to konsekwencja... n ieobecnościzag ro żen ia. Zwierzę ży jące w doskonałej harmon ii ze swo im o toczen iem działaw spo só b mech an iczny . Natu ra odwo łu je s ię do in tel igencj i jedyn ie wówczas , gdyp rzy zwy czajen ie i in s tynk t są n iewys tarczające. In tel igencja rozwija s ię ty lkow waru n k ach zmian y , tam, gdzie istnieje zagrożenie.

Sp o jrzał n a n ią p rzeciąg le z szerok im uśmiechem na u s tach .

– A p erso n el? – zapy tała. – Jak do tąd n ie spo tkal iśmy wielu o sób . Czy wszys tkotu jes t au to maty czn e?

– Zatru d n iamy trzydzies tu pomocn ików medycznych , sześciu p ielęgn iarzy ,jed n eg o sek su o lo g a, jednego szefa kuchn i , s iedmiu kucharzy i p racown ikówo b s łu g i , d ziewięć o sób do sp rzątan ia. Z powodu cięć budżetowych wszyscy sązatrud n ien i n a p ó ł etatu z wy jątk iem trzech pomocn ików medycznych z nocnejzmian y , n aczeln ej p ielęgn iark i , szefa kuchn i , no i mn ie. Nocami więc śp imy tuw szó s tk ę. Plu s o ch ron iarze, k tó rzy , mam nadzieję, n ie śp ią. – Zaśmiał s ię k ró tkoi o ch ry p le. – Razem z pan ią będzie nas s iedmio ro – podsumował z u śmiechem.

– Sześć o só b ? Na o s iemdzies ięciu o śmiu pacjen tów?

A i lu jes t o ch ro n iarzy? – zas tanowiła s ię w tej samej chwil i . Pomyślała o tymo lb rzy mim b ud y n k u opuszczonym nocą p rzez p racown ików, z o s iemdzies ięciomao śmio ma g roźn y mi p sycho tykami zamkn iętymi w g łęb i pus tych ko ry tarzy ,

Page 59: Bielszy odcien smierci bernard minier

i p rzeszed ł ją d reszcz.

Xav ier jakb y dos trzeg ł jej zak łop o tan ie. Uśmiech nął s ię szerzej i o b jął jąsp o jrzen iem, czarny m i lśn iącym jak p lama b en zy ny .

– Ju ż pan i mó wiłem: zab ezp ieczen ia są n ie ty lko l iczne, są wręcz p rzesad n e.W In s ty tu cie Warg n iera od po czątk u jego is tn ien ia n ie o d no towano żad nej ucieczk ian i n awet żadn eg o go d nego u wag i in cy den tu .

– Jak ich lekó w p an używa?

– Jak p an i wie, s to so wan ie su bs tancj i p rzeciwo bsesy jny ch okazało s ięsk u teczn iejsze od k lasy czn y ch lek ów. Nasza pod s tawo wa terap ia po lega n a łączen iuleczen ia n a bazie h o rmo naln ej ty pu LHRH z an tyd ep resan tami SSRI. Tak a terap iad ziała b ezp o średn io n a p rod u kcję h o rmo nów związan ych z ak ty wnością seksualn ąi zmn iejsza zabu rzen ia ob sesy jne. Ma s ię ro zu mieć, w s to sun k u do s ied miup acjen tó w mieszkających w sek to rze A jes t ona całk o wicie n iesk u teczna...

Zn aleźl i s ię w duży m hal lu u s tóp ażu rowych sch odó w. W p rześwitach s to p n iwidać b y ło ścian ę z su ro wego kamien ia. Diane d omy śli ła s ię, że jes t to jed n a z tychzach wy cający ch ścian u s ian ych rzęd ami n iewielk ich ok ien jak w więzien iu , k tó rewidziała, do jeżd żając do In s ty tu tu . Kamien ne ściany , beto nowe schod y , cemen towap o d ło g a. Zas tan awiała s ię, jak ie b y ło p ierwo tne p rzeznaczen ie tej bu d owli .Ty mczasem za okn em widać by ło , jak zap ad ający zmrok p o wo li poch łan ia g ó rsk ieszczy ty . Dian e b y ła zd ziwion a, że tak szybk o zro b iło s ię ciemno . Nie zau waży łau p ły wu czasu . Nag le po jawił s ię p rzy n iej milczący cień . St łumiła o k rzykzask o czen ia.

– Pan n o Berg , p rzeds tawiam p an i n aszą n aczeln ą p ielęg n iarkę, Él isabeth Fern ey .Liso , jak mają s ię dziś wieczó r nas i „mis trzowie”?

– Są troch ę nerwowi. Nie wiem, jak to zro b il i , ale ju ż są na b ieżącoz wy d arzen iami z elek trown i.

Zimn y , władczy g ło s . Naczelna p ielęg n iark a by ła du żą k ob ietą ok o łoczterd zies tk i o twarzy n ieco su rowej , ale n ie n iep rzy jemn ej . Kasztano we wło sy ,wy n io s ła mina, spo jrzen ie p ro s te, ale d efen sywne. Sły sząc o s tatn ie zd an ie, Dian ep rzy p omn iała sob ie b lo kadę na d rodze.

– Kied y tu jechałam, zatrzy mała mn ie żan darmeria. Co s ię s tało?

Xav ier n ie po fatyg ował s ię, żeby o dpo wied zieć, jakby Dian e nag le s tała s ięp o wietrzem. Lisa Ferney omio tła ją sp o jrzen iem b rązowych o czu , po czym zno wuu tk wiła je w p sych iatrze.

– Nie p lanu je pan chy b a zab rać jej do sek to ra A? W k ażd ym razie n ie dziś .

Page 60: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Liso , pann a Berg to nasz nowy ... psycholog. Przy jechała na jak iś czas . Będziemiała d o s tęp do wszys tk ieg o .

Naczelna p ielęg n iarka znowu zatrzy mała na n iej wzrok .

– W tak im razie p rzyp u szczam, że b ęd ziemy zmuszo ne wid ywać s ię częs to –sk omen towała ju ż n a scho dach .

Beton owe s to pn ie p rowad ziły d o k o lejn ych d rzwi znajd u jących s ię n an ajwyższym p iętrze bu d ynk u . Drzwi n ie b y ły p rzeszk lon e, ale wyko nane z b ardzog ru b ego metalu . Miały p ro s to kątn y świet l ik . Diane sp o jrzała p rzez ok ien koi d o s trzeg ła d rug ie, iden tyczne d rzwi. Śluza – jak n a s tatk u p o dwod n ym albow b an kowym sk arbcu . Umieszczona n ad metalo wą framug ą k amera fi lmowała ich .

– Do bry wieczó r, Lucas – po wied ział Xav ier, k ieru jąc twarz w s tro n ę ob iek ty wu . –Otwo rzysz nam?

Świat ło dwud iod o wej lamp k i zmien iło ko lo r z czerwoneg o na zielon y i Xav ierp ociąg n ął ciężk ie pancern e sk rzyd ło . Zn alazłszy s ię w ś ro dku , czek al i w milczen iu ,aż d rzwi s ię za n imi zamk ną. W tej n iewielk iej p rzes trzen i p ielęgn iarka s tała tu żo bo k Dian e, k tó ra p oczu ła gó ru jącą pon ad zapachami kamien ia i metalu woń jejp erfu m. Nag le zza d ru g ich d rzwi d ob ieg ło p rzeciąg łe wy cie. Diane po d skoczy ła.Krzy k ro zb rzmiewał p rzez d łu ższy czas .

– Jak pan i mó wiłem, w p rzyp ad ku s iedmiu p en s jon ariu szy z sek to ra A s to su jemysp ecjalną terap ię awersy jn ą – p o wiedział Xav ier, k tó ry zd awał s ię n ie s ły szeć wy cia.– Rodzaj „tresu ry ”. – Już d rug i raz u ży ł teg o ok reś len ia i Diane zn o wu zesztywn iała.– Powtarzam, te ty p y to czys tej wody socjopaci : żadn ych wy rzu tów su mien ia, żadnejempati i , żadn ej n ad ziei n a wy leczen ie. Poza tą t resu rą s to su jemy terap ię min imum.Na p rzy k ład reg u larn ie ko n tro lu jemy s tężen ie sero ton iny . Zby t mała zawarto śćsero to n in y we k rwi wiąże s ię z imp u lsywn o ścią i p rzemocą. Co do reszty , ch odzio to , b y n ig d y n ie dop u ścić d o sy tuacj i , w k tó rej mog liby szkod zić. Te po two ryn iczego s ię n ie b o ją. Wied zą, że n igdy s tąd n ie wy jd ą. Nie u gn ą s ię p rzed żadn ąwład zą an i żadną g roźbą.

Zn owu włączy ł s ię sygn ał i Xav ier wyman ik iu ro wan ą d łon ią p opch n ął pancern ed rzwi.

– WITAMY W PIEKLE, PANNO BERG. Ale n ie dzis iaj . Dziś wejdę sam. Lisa pan iąo dp rowadzi .

Servaz wpatrywał s ię w d ru g ieg o s trażn ika.

Page 61: Bielszy odcien smierci bernard minier

– A zatem n iczego n ie s ły szałeś?

– Nie.

– Z p owod u telewizo ra?– Albo rad ia – odpowiedział mężczyzna. – Kied y n ie og lądamy telewizj i ,

s łuchamy rad ia.

– Na cały reg u lato r?

– Tak , d osyć g ło śno .

– A tej n ocy co og lądal iście, czego s łuchal iście?

Strażn ik wes tchn ął . Najp ierw żan darmi, a teraz ten g l ina: t rzeci raz powtarzałswo ją wers ję wy d arzeń .

– Mecz p i łk arsk i Marsy l ia– Atlét ico Madry t .– A po meczu włączy liście DVD, tak?

– Tak .

Jego czaszk a b ły szczała w świet le jarzen iówk i. Servaz widział efek towną b l iznęb iegn ącą w po p rzek ogo lonej na ły so g łowy . Gdy ty lko wszed ł do pomieszczen ia,in s ty nk town ie p o s tanowił zwracać s ię do s trażn ik a na ty . Mając do czyn ien ia z tak imtyp em, t rzeba by ło od razu wejść w jego świat i d ać mu odczuć, k to tu rząd zi .

– Jak i fi lm?

– Horro r... Klasy B: Oczy nocy.

– Jak g ło śno ?– Gło śn o , mó wiłem już.

Strażn ik czu ł d ysko mfo rt , gdy Servaz rob ił d łu ższe pauzy . Miał po trzebę s ięwy tłu maczy ć:

– Ko leg a jes t t rochę g łu ch y . Poza tym jes teśmy tu sami. Po co s ię og ran iczać?

Serv az p rzy tak nął z rozumiejącym wyrazem twarzy . Odpowiedzi n iemal s ło wow s ło wo pok rywały s ię z zezn an iami p ierwszego s trażn ik a.

– Ile t rwa mecz?

Mężczyzn a spo jrzał na n ieg o , jakby miał d o czy n ien ia z p rzyb yszem z inn ejp lanety .

– Dwa razy p o czterdzieści p ięć minu t . Do tego p rzerwa w p o ło wie i p rzerwyw g rze... Jak ieś d wie godziny .

– A fi lm?

– Nie wiem... Pó ł to rej , dwie godziny ...

– O k tó rej zaczął s ię mecz?

Page 62: Bielszy odcien smierci bernard minier

– To b y ł Puchar Eu rop y . Czy li 20 .45 .

– Hmm. A więc w sumie dałoby to mn iej więcej wpó ł d o p ierwszej . Po tempo szl iście na obch ó d?

Strażn ik spuści ł g ło wę z miną winowajcy .– Nie.

– Bo?

– Og lądal iśmy jeszcze jeden fi lm.

Servaz s ię p o chy li ł . Zob aczy ł swo je o d b icie w szy b ie. Za oknem by ła już ciemn ano c. Temperatu ra mus iała spaść spo ro pon iżej zera.

– Znowu ho rro r?

– Nie...– A więc?

– Po rno la.

Servaz un ió s ł b rew i p os łał mu o k ru tny u śmiech s tarego , zd ep rawowanego zająca.Przez chwilę wyg lądał jak po s tać z k resk ówk i.

– Hmm, rozumiem. Do k tó rej?

– Nie wiem. Mn iej więcej do d rug iej .

– Nieźle! A po tem?– Co : po tem?

– Poszl iście na o bchód?

– Nie.

– Jeszcze jeden fi lm?

– Nie, p oszl iśmy spać.

– Nie mus icie rob ić o bchodów?– Mu simy .

– Jak częs to ?

– Co dwie, t rzy g odziny .

– Ale tej nocy n ie zro b il iście an i jednego? My lę s ię?

Strażn ik wlep ił wzrok w czubk i własnych bu tów. Wyg lądał , jak by zn alazł tammałą p lamkę i bez reszty odd awał s ię jej kon temp lacj i .

– Nie.– Nie dos ły szałem.

– NIE.

Page 63: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Bo ?

Teraz s trażn ik pod n ió s ł g ło wę.

– Niech pan pos łu cha... Komu p rzyszłob y do g ło wy wchodzić tu taj w ś ro dkuzimy? Tu n igdy n ikogo n ie ma. To pu s tyn ia. Na co k o mu te obchod y?

– A jed nak za to wam p łacą, p rawda? A g raffi t i n a murach?

– Mło dzież czasami tu p rzycho dzi . Ale ty lko p rzy ładnej p ogodzie...

Servaz jeszcze mocn iej pochy li ł s ię d o p rzodu . Jego twarz znajd owała s ię terazo k i lkanaście cen ty metrów od twarzy s trażn ika.

– Więc gdyby w trakcie fi lmu wjechał tu samochód , n ie s ły szel ibyście tego?

– Nie.

– A ko lejk a?Strażn ik wah ał s ię p rzez u łamek sekundy . Servaz d os trzeg ł to .

– Też n ie.

– Jes teś pewien?

– Eee... tak .

– A wib racje?

– Jak ie wib racje?– Ru ch ko lejk i wy wołu je wib racje. Czu łem je. Wy n ie czu l iście ich tej nocy?

Zn owu wahan ie.

– Fi lm nas wciągnął .

Kłamał. Serv az by ł tego abso lu tn ie pewien . Stek k łamstw, k tó re wymyśli l i razemprzed p rzybyciem żan d armeri i . Iden tyczne odpowiedzi , id en ty czn e mo men tywahan ia.

– Mecz p lu s dwa fi lmy , to daje oko ło p ięciu g odzin – podsumował Servaz, jakbyby ł kelnerem, k tó ry n ab ija rachunek na k as ie fiskalnej . – Ale p rzecież fi lm n ie sk ładas ię ty lko z hałasu , p rawda? W fi lmie są momen ty ciszy , nawet w ho rro rze... Zwłaszczaw ho rro rze. Kiedy emocje ro sną, nap ięcie o s iąg a szczy t ... – Servaz pochy li ł s ięjeszcze b ardziej . Jego twarz n iemal do tykała twarzy s trażn ika. Czu ł jego n ieświeżyoddech . I s t rach . – Os tateczn ie n ie p rzez cały fi lm ak to rzy wrzeszczą i pod rzyn ająso b ie gard ła, p rawda? A ko lejka? Jak d ług o jedzie na g ó rę? Piętn aście minu t?Dwadzieścia? I d rug ie ty le z powro tem. Rozumiesz, do czeg o zmierzam? Mu siałbyzajść ch o lerny zb ieg oko liczności , żeb y od g ło sy fi lmu całkowicie zag łu szy ły h ałasko lejk i , n ie? Jak sąd zisz?

Strażn ik rzuci ł mu spo jrzen ie zaszczu tego zwierzęcia.

Page 64: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Nie wiem – p rzy zn ał . – Może to b y ło wcześn iej ... albo w trakcie meczu ...W k ażd y m razie n iczego n ie s ły szel iśmy .

– Macie jeszcze ten fi lm?

– Eee... tak ...– Świetn ie, zrob imy małą rekons trukcję. Sp rawdzimy , czy to fizyczn ie możliwe,

żeby wasze p ry watne p rzeds tawien ie zag łu szy ło ten hałas . Zrob imy też eksperymen tz meczem. A nawet z po rno lem. To s ię nazywa poważne po d ejście do sp rawy .

Servaz zauważy ł , że twarz s trażn ik a pok ry ła s ię k ropelkami po tu .

– Trochę wyp il iśmy – mężczyzna wydus i ł z s ieb ie te s łowa tak cich o , że Serv azmusiał g o po p ro s ić, żeby powtó rzy ł .

– Słuch am?

– Piliśmy.

– Dużo?– Spo ro .

Strażn ik podn ió s ł ręce z d ło ń mi sk ierowany mi ku gó rze.

– Niech pan p os łu ch a. Nie wyobraża pan so b ie, jak tu jes t w nocy zimą,komisarzu . Widział pan ten k rajob raz? Gdy rob i s ię ciemno , czło wiek ma wrażen ie, żes ię tak wy rażę, jakb y by ł sam na świecie. Tak jakby ... jak by by ł w ś rodku n iewiadomo czego . No , jak na b ezlud n ej wysp ie. Na wysp ie zagub ionej w bezk res ieoceanu lodu i śn iegu – dodał z zaskaku jącym l iryzmem. – W elek trown i wszy scymają gdzieś , co s ię tu z nami dzieje w nocy . Dla n ich jes teśmy n iewid zialn i , n ieis tn iejemy . Zależy im ty lko na tym, żeb y n ik t n ie p rzy szed ł i n ie zn iszczy ł sp rzętu .

– Nie komisarzu . Komen d ancie. A jednak k to ś zdo łał s ię tu taj dos tać, wyważy ćd rzwi, u ruchomić ko lejkę i wn ieść na jej p o k ład martwego kon ia – ciąg nął Serv azcierp l iwie. – To tro chę trwa. Trudno czeg oś tak ieg o n ie zauważyć.

– Zamknęliśmy ok ienn ice. Tamtej nocy b y ła zamieć. A o g rzewan ie jes t k iepsk ie.No więc zamknęliśmy s ię, wyp il iśmy na rozg rzewk ę i włączy liśmy telewizo r albomuzykę na cały regu lato r, żeby n ie s ły szeć, jak wieje. Jeś l i by ł jak iś h ałas , to w tymstan ie mog liśmy go wziąć za odg ło sy wiatru . To p rawda, zawali l iśmy rob o tę. Alez tym k o n iem to n ie my .

Punk t d la n iego , zau waży ł Servaz. Z łatwością móg ł sob ie wyo b razić, czym jes twichu ra w tak im miejscu . Uderzen ia wiatru , śn ieg , s tare b udynk i , w k tó rych hu lająp rzeciąg i , sk rzyp ien ie d rzwi i ok ienn ic... Poczu ł in s tynk towny lęk , tak i , jak i mus iałogarn iać ludzi p ierwo tn ych na wid ok n ieok iełzn anego szaleńs twa żywio łów. To

Page 65: Bielszy odcien smierci bernard minier

samo musiel i czuć ci dwaj tward ziele.Zas tanowił s ię. Wers je obu mężczyzn by ły ze sobą zgodne. A jednak im n ie

wierzy ł . Niezależn ie od tego , jak pod chodził do sp rawy , Servaz by ł pewien jednego :strażnicy kłamią.

– No i?

– Zeznan ia s ię zgadzają.

– Tak .

– Nawet za bardzo .

– Jes tem tego samego zdan ia.

Mail lard , Zieg ler i on zeb ral i s ię w n iewielk im p omieszczen iu bez okna,o świet lonym b lady m świat łem jarzen iówk i. Na ścian ie in fo rmacja: „Medycyn ap racy , p rewencja i o cena ryzyk a zawodowego” z in s truk cjami i numerem telefonu . Natwarzach żan darmów widać by ło zmęczen ie. Servaz wiedział , że wyg ląda podobn ie.O tej go d zin ie i w ty m miejscu miel i wrażen ie, że doszl i do p o tró jnego k resu :wyczerp an ia, świata i n ocy ...

Kto ś p rzyn ió s ł kawę. Servaz spo jrzał na zegarek . By ła 5 .32 . Przed dwiemag odzinami dy rek to r elek trown i, z poszarzałą twarzą i zaczerwien iony mi oczami,p ożegnał s ię ze wszys tk imi i poszed ł do domu . Serv az zmarszczy ł b rwi na widokZieg ler s tu kającej w k lawiatu rę lap topa: mimo zmęczen ia by ła skoncen trowana n ap isan iu rapo rtu .

– Uzgo dn il i odpowiedzi , zan im ich ro zd ziel i l iśmy – podsumował, p rzełykająck awę. – Alb o są winn i , albo mają co ś inn eg o do uk rycia.

– Co rob imy? – zapy tała Zieg ler.

Zas tanawiał s ię p rzez ch wilę. Zgn ió t ł p las t ik owy kubek i rzuci ł n im w s tron ęp o jemn ika n a śmieci , ale n ie t rafi ł .

– Nic n a n ich n ie mamy . – Sch y li ł s ię, by podn ieść kubek . – Wyp uścimy ich .

Servaz jeszcze raz spo tkał s ię ze s trażn ik ami. Żaden z n ich n ie wzbudzał zau fan ia.W swo jej s ied emnas to letn iej karierze miał do czyn ien ia z masą facetów tegop ok ro ju . Zieg ler po wied ziała mu p rzed p rzes łuchan iem, że znalazła ich n azwisk aw p o licy jnym rejes trze. Nie miało to żad nego znaczen ia. W po licy jnej bazie danychfigu rowało co najmn iej d wadzieścia sześć ty s ięcy sp raw, wśród k tó rych znajdowałys ię także d robn e wys tępk i zal iczane d o p iątej katego ri i wyk roczeń . Baza spo tkała s ięz po tęp ien iem ze s tro ny ob rońców wo lności o sob is tych , k tó rzy za s tworzen ie tej

Page 66: Bielszy odcien smierci bernard minier

„in fo rmatycznej wartown i” p rzyznali francusk iej po l icj i n ag rodę Big Bro thera.Ale Servaz i Zieg ler odk ry l i , że nazwiska s trażn ików figu rowały też w p ierwszym

b iu letyn ie rejes tru karn ego . Każd y z n ich ods iedział k i lka wyroków, s to sunkowok ró tk ich jak na p opełn ion e p rzes tęps twa: ob rażen ia ciała, g rożen ie śmiercią,b ezp rawne pozbawien ie wo ln ości , wy łud zen ie p ien iędzy i cała gama rozmaitychak tów p rzemocy , w tym część wobec swo ich partnerek . Choć ich karto tek i by łyrówn ie obszerne jak Bottin Mondain* , spędzi l i za k ratkami wszys tk iego p ięć lat .Podczas p rzes łuchań b y li łagodn i jak barank i , zapewn ial i , że zrozumiel i o trzymanąn au kę i wracają do szeregu . Iden tyczne o świadczen ia wo li , zero wiarygod ności .Klasy czny b lef. Jedyn ie adwokat móg łby udawać, że to ły ka. Servaz in s tynk town iep oczu ł , że gd yby n ie by ł g l iną i zadawał im te same py tan ia na p us ty m park ingu , n ieminąłby cho lerny kwadrans , a ci dwaj z p rzy jemn ością spuści l iby mu lan ie.

Przesunął d łon ią po twarzy . Piękne oczy Irène by ły podk rążone i s twierdzi ł , żeteraz jes t jeszcze bardziej p ociągająca. Zd jęła s łużbową b luzę. Świat ło jarzen ió wk ig rało w jej jasnych włosach . Popatrzy ł na jej szy ję i zauważy ł n iewielk i tatuażwystający spod k o łn ierzyka – ch iń sk i ideog ram.

– Zrob imy so b ie p rzerwę i p rześp imy s ię k i lka godzin . Jak i jes t p ro g ram naju tro?

– Ośrod ek jeździeck i – powiedziała. – Wysłałam już ludzi , żeb y op ieczętowalib oksy . Techn icy będą tam ju tro .

Servaz p rzypo mniał sob ie, że Marchand mówił co ś o właman iu .

– Zaczn iemy od personelu o ś rodka. Niemożliwe, żeby n ik t n iczego n ie wid ziałan i n ie s ły szał . Kap itan ie – zwróci ł s ię do Mail lard a – n ie sądzę, aby b y ł panp o trzebny . Będziemy pana in fo rmować na b ieżąco .

Mail lard sk inął g łową.

– Przede wszys tk im musimy so b ie odpowiedzieć na dwa py tan ia. Gdzie s ięp odziała g łowa kon ia? I p o co k to ś zadał so b ie ty le t rud u , żeby wieszać zwierzę nan ajwyższy m s łup ie ko lejk i? To n a pewn o coś znaczy .

– Elek trown ia jes t własnością g rupy Lombarda – powiedziała Zieg ler. – Freedomb y ł u lub ionym kon iem Érica Lombarda. To jasne, że mus iało chodzić o n iego .

– Oskarżen ie? – zasugerował Mail lard .

– Albo zemsta.

– Zemsta też może być o skarżen iem – o świadczy ł Servaz. – Tak i gość jakLomb ard na pewno ma wrogó w, ale n ie sądzę, żeby zwyk ły rywal w b iznes ie zdoby łs ię na taką in scen izację. Szuk ajmy raczej wśród p racown ik ów: zwo ln iony ch albo

Page 67: Bielszy odcien smierci bernard minier

tak ich , k tó rzy mają za sobą ep izody p sych iatryczne.

– Jes t jeszcze jed na h ipo teza – powiedziała Zieg ler, zamykając lap top . – Lombardto międzynarodo wa g rupa ob ecna w wielu k rajach : w Ros j i , w Amery ce Po łudn iowej ,w Azji Po łud n iowo-Wschodn iej ... Możliwe, że w k tó rymś momencie facet wszed łw d rogę jak imś mafiom czy g rupom p rzes tępczym.

– Świetn ie. Miejmy n a uwadze wszys tk ie h ipo tezy i żadnej na razie n iewyk luczajmy . Czy gdzieś tu taj jes t jak iś sensowny ho tel?

– W Sain t-Mart in jes t ponad p iętnaście ho tel i – odpowiedział Mail lard . – Zależy ,czego p an szuka. Ja n a pana miejscu sp róbowałbym w Le Russel l .

Serv az zarejes trował in fo rmację, n ie p rzes tając jednak myśleć o s trażn ikach , ichzak łopo tan iu i milczen iu .

– Ci faceci s ię b o ją.

– Co?

– Strażn icy . Bo ją s ię czegoś albo kogo ś .

* Roczn ik zawierający nazwiska‚ ad resy i op is koneks j i fran cusk iej ary s tok racj ii bu rżuazj i (p rzyp . t łum.).

Page 68: Bielszy odcien smierci bernard minier

6

Servaz po dskoczy ł , obudzony dzwonk iem telefonu . Spo jrzał na rad iobudzik . By ła8 .37 . Cholera! Nie u s ły szał budzika. Powin ien by ł pop ros ić szefową ho telu , żeby goobudziła. Irèn e Zieg ler miała wpaść po n iego za dwadzieścia minu t . Sięgnął potelefon .

– Servaz.

– I jak tam poszło?Głos Espérand ieu . Jak zwyk le jego asys ten t by ł p ierwszy w b iu rze. Servaz

wyobrazi ł g o sob ie czy tającego japońsk i komiks albo tes tu jącego najnowszepo licy jne ap l ikacje kompu terowe, z kosmyk iem włosów opadającym na czo ło ,ub ranego w markowy sweter wybrany p rzez żonę.

– Trudn o powiedzieć – mówił , id ąc do łazienk i . – Ogó ln ie rzecz b io rąc, to jes t don iczego n iepodobn e.

– Kurczę, ch ciałb ym to zobaczyć.

– Zobaczysz n a wideo .

– Ale co to jes t?

– Koń po wieszo ny na pop rzeczn icy s łupa ko lejk i l inowej na wysokości dwóchty s ięcy metró w. – Servaz wo lną ręką wyregu lował temperatu rę wody pod p ry szn icem.

Nas tąp i ła chwila milczen ia.

– Koń? Na g ó rze ko lejk i?

– Tak .

Znowu zapad ła cisza.

– O ku rwa – powiedział powściąg l iwie Espérand ieu , p i jąc co ś tuż p rzymik ro fon ie.

Servaz do myśli ł s ię, że by ło to raczej co ś musu jącego n iż zwyk ła kawa.Espérand ieu b y ł specjal is tą od leków. Środk i na sen , na pamięć, na energ ię, p rzeciwkaszlowi, k ataro wi, mig ren ie, bó lom żo łąd ka... Najbardziej n iewiarygodny by ł p rzytym fak t , że Esp éran d ieu n ie by ł s tarym po licjan tem, zb l iżającym s ię do emery tu ry ,ale młodym, zaledwie t rzydzies to letn im detek tywem z po licj i k ryminalnej .W doskonałej fo rmie. Któ ry b iegał b rzeg iem Garonny trzy razy w tygodn iu . Bez

Page 69: Bielszy odcien smierci bernard minier

p ro b lemó w z ch o les tero lem i t ró jg l icerydami. Wymyślał sob ie jednak u ro jonech o ro b y i p rzy n ajmn iej n iek tó re z n ich dzięk i jego wy trwało ści s tały s ię fak tem.

– Kied y wracasz? Jes teś tu taj p o trzebny . Gówniarze twierdzą, że po l icja ichuderzyła. Ich ad wo k at mówi, że s tara to p i jaczka – ciągnął Espérand ieu . – I że jejzezn an ia są n ic n iewarte. Pop ros i ł sędziego pen itencjarnego o natychmias towezwo ln ien ie n ajs tarszego ch łopca. Dwaj pozos tal i wróci l i do s ieb ie.

Servaz zas tan awiał s ię chwilę.– A o d cisk i p alców?

– Nie wcześn iej n iż ju tro .

– Zad zwo ń d o zas tępcy . Powiedz mu , żeby p rzy trzymali najs tarszego . Wiemy , żeto o n i . Od cisk i p alców to po twierdzą. Niech powie o tym sędziemu . I pos taraj s ięp o p ch nąć sp rawy w labo rato rium.

Ro złączy ł s ię. Teraz by ł już całkowicie obudzony . Wyszed ł spod p ry szn ica,szy b k o s ię wy tarł i włoży ł czys te ub ran ia. Umył zęby i p rzejrzał s ię w lu s trze nadu my walk ą, my ś ląc o Irène Zieg ler. Zaskoczony zauważy ł , że p rzeg ląda s ię d łużej n iżzwy k le. Zas tan awiał s ię, kogo ona w n im widzi . Jeszcze młodego i w sumie n iczegoso b ie faceta, k tó ry jes t po p ro s tu po tworn ie zmęczony? Nieco og ran iczonego , alesk u teczn eg o g l in ę? Rozwiedzionego mężczyznę, k tó rego twarz i s tan odzieżyzd rad zają, jak b ard zo jes t samo tny? A gdyby on sam miał s ieb ie op isać, co byp o wied ział? Z całą pewnością miał podk rążone oczy , b ruzdę wokó ł u s t i d rugą,p io n o wą, między b rwiami, i wyg lądał , jakby właśn ie wyszed ł z wirówk i. A jednakwciąż b y ł p rzek o n any , że mimo tak iego rozmiaru szkód na powierzchn ię wciążp rzeb ija s ię jak aś młodzieńczość i żywo tność. Ps iak rew! Co on wyrab ia? Nag lep o czu ł s ię jak n ap alony nas to latek . Wzruszy ł ramionami i wyszed ł na balkonswo jeg o p o k o ju . Ho tel Le Russel l s tał na jednej z wyżej po łożonych u l ic Sain t-Mart in i z p o k o ju Servaza rozciągał s ię widok na spo rą część dachów mias ta.Z d ło ń mi wsp arty mi na po ręczy obserwował, jak ciemności zalegające w wąsk ichu liczk ach u s tęp u ją miejsca b laskowi po ranka. O tej po rze n iebo nad gó rami by łop rzejrzy s te i b ły szczące jak k ry ształowa kopu ła. Lodowce na wysokości dwóch i pó łty s iąca metró w wychodziły z cien ia, migocąc w s łońcu , k tó re wciąż pozos tawałow u k ry ciu . Na wp ro s t widać by ło s tarówkę, h is to ryczne cen trum mias ta. Na lewo , nad ru g im b rzeg u rzek i , ciąg i b lokowisk . Po d rug iej s t ron ie rozleg łej n ieck i ,w o d leg ło ści d wó ch k i lometrów, wznos i ło s ię jak fala wysok ie, zales ione zbocze,p rzecięte szero k ą raną t rasy ko lejk i l inowej . Ze swo jego punk tu obserwacy jnegoServ az p atrzy ł n a ludzi p rzemieszczających s ię w cien iu u l iczek do swo ich miejsc

Page 70: Bielszy odcien smierci bernard minier

p racy , świat ła samoch o dó w do s tawczych , sp rzed awcó w po d no szących metalowero lety sk lep ó w, n as to latk ów n a ry czący ch sku terach , k tó rzy ud awali s ię domiejsco wy ch g imn azjów i l iceów. Zad rżał , ale n ie z p owod u zimn a. Po myślał o ko n iup o wieszo n ym na gó rze i o tym – alb o o tych – k tó rzy to zro b il i .

Przech y li ł s ię p rzez po ręcz. Zieg ler czekała na d o le. Zamias t mun duru miała n aso b ie g o lf i sk ó rzaną ku rtk ę. Stała o parta o s łu żb oweg o p eu geo ta 3 06 z to rb ąp rzewieszoną p rzez ramię i p al i ła p ap iero sa.

Serv az zszed ł do n iej i zap rop o no wał kawę. By ł g łod n y i ch ciał p rzed wy jazd emco ś p rzek ąs ić. Zerk n ęła na zegarek i wy krzy wiła warg i z dezap ro b atą, ale w k ońcuo d erwała s ię o d samoch o du i poszła za n im. Ho tel Le Ru ssel l zbu dowano w latachtrzy d zies ty ch dwud zies tego wieku – n iedo g rzane p ok o je, n ieko ń czące s ię mro czn ek o ry tarze i wysok ie, o zd ob ione gzymsem su fi ty . Za to z mieszczącej s ię na o bszernejweran dzie res tau racj i , w k tó rej u s tawiono sy mpaty czn e, o zdob ion e k wiatami s to l ik i ,ro zciąg ał s ię wid o k zap ierający d ech w p iers i . Serv az zajął miejsce p rzy o kn iei zamó wił czarną k awę i k ro mkę ch leb a z mas łem. Zieg ler pop ros i ła o wycisk an y sokz p o marańczy . Przy sąs iedn im s to l iku p ierwsi w tym sezo n ie h iszp ańscy tu ry ścip ro wad zil i o żywion ą rozmo wę, p rzep latan ą o d ważn y mi p rzery wn ikami.

Kied y od wrócił g łowę, jego uwagę p rzy ciągn ął pewien szczegó ł , k tó ry wp rawiłg o w zad umę: Irène Zieg ler n ie ty lko by ła w cy wilu . W lewej dziu rce jej n o sa Servazzau waży ł d el ik atny zło ty ko lczyk , k tó ry lśn i ł w świet le wp ad ający m p rzez szy b ę.Tak iej b iżu teri i spo d ziewałby s ię raczej u swo jej có rk i n iż u kob iety , k tó ra by łao ficerem żan darmeri i . Czasy s ię zmien iają, po myślał .

– Wy sp an a? – zap y tał .

– Nie. W ko ń cu wzięłam pó ł tab letk i nasennej . A pan?

– Nie u s ły szałem b udzik a. W ho telu jes t spo k ó j , p rzy najmn iej ty le. Większo śćtu ry s tó w jeszcze n ie p rzy jechała.

– Przy jad ą n ie wcześn iej n iż za dwa ty god n ie. O tej po rze zawsze jes t spo k o jn ie.

– Czy tam, d o kąd d o chod zi ko lejk a, jes t o ś ro dek n arciarsk i? – Servaz wsk azałp o d wó jn y rząd s łup ów na p rzeciwleg łym zb oczu .

– Tak , Sain t-Mart in 2 000 . Dwadzieścia o s iem tras , z czeg o sześć czarny ch ,w su mie czterdzieści k i lo metró w. Cztery wy ciąg i k rzesełko we, d zies ięć o rczyk ó w.Ale jes t jeszcze o ś ro dek w Pey rag u des , p iętn aście k i lo metró w s tąd . Jeździ p an n an artach ?

Na twarzy Servaza p o jawił s ię au to iro n iczny u śmiech .

– Po raz o s tatn i miałem narty na no g ach jako cztern as to latek . Nie mam zb y t

Page 71: Bielszy odcien smierci bernard minier

d ob rych wspo mnień . Nie jes tem... wielkim fanem sportu.

– Wyg ląda pan całk iem n ieźle – u śmiech n ęła s ię Zieg ler.

– Pan i też.Nieoczek iwan ie ob lała s ię rumień cem. Ro zmowa p rzes tała s ię k leić.

Pop rzed n ieg o dn ia b y l i dwó jk ą p o licjan tó w p och łon iętych ty m samym ś led ztwem,k tó rzy wymien ial i fach owe uwag i . Teraz p ró bowali nawiązać zn ajomo śći wychod ziło to d o ść n iepo radn ie.

– Mog ę p an a o coś zap y tać?

Servaz sk inął g ło wą.

– Wczo raj po p ro s i ł p an o zeb ran ie wiado mości n a temat t rzech ro b o tn ik ó w.Dlaczego ?

Kelner p rzyn ió s ł im to , co zamówil i . Wyg lądał tak s taro i smu tno jak h o tel ,k tó rego by ł p raco wn ik iem. Servaz zaczek ał , aż od ejdzie, p o czym opo wiedziało wczo rajszym p rzes łuchan iu .

– A ten Tarrieu? – zapy tała. – Jak ie zrob ił n a p anu wrażen ie?Servaz p rzyp omn iał sob ie masy wną, p łaską twarz o zimny m sp o jrzen iu .

– In tel igen tny czło wiek pełen zło ści .

– In tel igen tny . To ciekawe.

– Dlaczego ?

– Cała ta in scen izacja... to szaleństwo... Myś lę, że ten , k to to zro b ił , jes t n ie ty lkoszalo ny , ale równ ież in tel igen tn y . I to bard zo .

– W tak im razie mo żemy sk reś l ić s trażn ików – p o wiedział .– Być mo że. Chy ba że jed en z n ich u daje.

Wyjęła z to rb y lap to p i p o ło ży ła na s to l iku między sok iem po marańczowymi kawą. Czasy s ię zmien iają, pomy ślał zno wu Servaz. Nowe pok o len ie d etek ty wó wp rzejmu je p ałeczk ę. Mo że b raku je jej jeszcze d o świadczen ia, ale jes t na b ieżącoz d uchem czasu . A d oświadczen ie tak czy o wak p rzy jdzie.

Stukała co ś na k lawiatu rze. Servaz sk o rzys tał z okazj i , b y jej s ię p rzy jrzeć.Wy g lądała zu pełn ie in aczej n iż p o p rzed n iego dn ia, gdy widział ją w mu n du rze.Pop atrzy ł n a n iewielk i ch iń sk i ideog ram wy tatu owan y na szy i , k tó ry wy s tawał sp odg o lfu . Pomy ślał o Margo t . Co za mod a z ty mi tatu ażami? I ten p iercin g . Co towszys tk o oznacza? Zieg ler ma tatuaż i p rzek łu ty nos . A mo że g d zie ind ziej też nos ik o lczy k i? W p ępku alb o n awet w su tk ach i w miejscach in tymn ych? Gd zieś o tymczy tał . Ta my ś l go zan iep oko iła. Czy to mo że mieć wp ływ na jej sp osób

Page 72: Bielszy odcien smierci bernard minier

rozumo wan ia? Nag le zaczął s ię zas tanawiać, jak wyg ląda ży cie in ty mne tak iejk ob iety jak o na. Nie zap ominał , że jeś l i o n ieg o ch odzi , to od k i lku lat jes t onozred uk o wan e d o zera. Odeg n ał tę my ś l .

– Dlaczego żand armeria? – zapy tał .

Po dn io s ła g ło wę i p rzez chwilę s ię zawahała.– Aha – po wied ziała – ch odzi p anu o to , d laczego pos tanowiłam wstąp ić do

żan d armeri i?

Przy takn ął , n ie od rywając o d n iej oczu . Uśmiechnęła s ię.

– Myślę, że ze wzg lędu na s tab i lność zatru dn ien ia. I żeby s ię n ie s tać jak inn i ...

– To znaczy ?

– Stud iowałam socjo log ię. By łam w g rup ie anarch is tów, mieszkałam n awet nasq uacie. Glin y , żan d armi, to by ł wróg : p sy go ńcze reżimu , fo rp oczta reakcj i , faszyści ,k tó rzy db ają o wy godę bu rżu jów, a ucisk ają s łab ych , imig ran tów, bezdomnych . Mó jo jciec b y ł żand armem, wiedziałam, że tak i n ie jes t , ale mimo wszys tko my ś lałam, żek o led zy z wy działu mają rację, a o jciec jes t po p ro s tu wy jątk iem. A p o tem, pos tud iach , k ied y zob aczy łam, jak mo i zb un towan i p rzy jaciele s tają s ię lekarzami,ap l ik an tami no tarialny mi, p racown ik ami banków czy haerowcami i co raz więcejmówią o k as ie, lok atach , inwes tycjach , s topach zwro tu , zaczęłam s ię zas tanawiać.Pon ieważ by łam na bezrobociu , wzięłam u dział w ko nku rs ie.

Jak ie to p ro s te, p o myślał .– Servaz to n ie jes t nazwisk o s tąd – zauważy ła.

– Zieg ler też.

– Uro dziłam s ię w Lin go lsh eim, ko ło Strasbu rga.

Właśn ie miał odpowiedzieć, k ied y jej telefon zab rzęczał . Zro b iła p rzep raszającąminę i o deb rała. Zau waży ł , że s łu ch ając rozmówcy , marszczy b rwi. Zatrzasnęła k lapkętelefo nu i p os łała mu spo jrzen ie b ez wy razu .

– To Mail lard . Znalazł g łowę kon ia.

– Gdzie?– W ośro dku jeździeck im.

Wy jech al i z Sain t-Mart in inną d ro gą n iż ta, k tó rą s ię tu dos tał . Opuszczając mias to ,minęl i po s teru n ek żan d armeri i g ó rsk iej – jej p rzeds tawiciele wraz ze wzros temp opu larn ości spo rtów ek s tremalnych miel i co raz więcej p racy .

Po trzech k i lo metrach zjechal i z g łówn ej szosy . Droga p ro wadziła teraz szeroką

Page 73: Bielszy odcien smierci bernard minier

równ iną o toczoną g ó rami, k tó re jedn ak by ły dość dalek o . Servaz poczu ł , że wreszcieod d ycha. Wk ró tce po obu s tronach d rog i p o jawiły s ię b arierk i og rodzeń . Sło ńceod b ijało s ię od śn iegu o ś lep iający m b lask iem.

– To p o s iad ło ść rodziny Lombard ów – o świad czy ła Zieg ler.

Prowadziła szybko , mimo n ierówności . Do jech al i do sk rzyżowan ia, na k tó rymich d ro g a p rzecin ała leśną aleję. Dwoje jeźd źcó w w toczkach , ko b ieta i mężczyzna,p rzyg lądało im s ię, gdy p rzejeżdżal i . Ich wierzch o wce miały tak ie samo czarno -b rązowe u maszczen ie jak martwy Freedom. Gn iad e – p rzypomniał so b ie Servaz.Kawałek dalej tab l ica OŚRODEK JEŹDZIECKI k azała im sk ręcić w lewo .

Las s ię sk o ńczy ł .

Min ęl i k i lka n isk ich , p rzy p ominających s tod o ły bud ynków. Dalej Servazzauważy ł d u że, p ro s tokątne zag ro dy u s iane p rzeszk odami, pod łużny barak ,w k tó rym znajdowały s ię b o ksy , padok , a także bard ziej o k azały budy nek –p rawd o podobn ie u jeżdżaln ię. Stała p rzed n im fu rgo netk a żandarmeri i .

– Piękne miejsce – powied ziała Zieg ler, wys iadając z samochodu . Rozejrzała s iępo og rodzon ej p rzes trzen i . – Trzy p lace: jed en parku r z p rzeszko d ami, jed nau jeżdżaln ia i jed en to r cro ssowy , a p rzed e wszys tk im, tam, w g łęb i , to r do galo pu .

Wyszed ł do n ich jeden z żan d armów. Servaz i Zieg ler ru szy li za n im. Powitało ichnerwo we rżen ie i o dg ło sy g rzeban ia kopy tami, jakby ko n ie wyczuwały , że co ś s iędzieje. Servaz natychmias t poczu ł s trużk i po tu ściekające po p lecach . Kiedy by łmło dszy , p róbował jazdy kon nej . Pon ió s ł d ruzgocącą p o rażkę. Bał s ię kon i ,po d obn ie jak p rędkości , wysokości i t łumó w. Gdy doszl i do k o ńca b oksów, z b oku ,w o d leg ło ści jak ichś dwóch metrów od bu d ynku zauważy li teren zag rodzony żó ł tątaśmą z nap isem „żan d armeria narodowa”. Musiel i iść po śn iegu , żeby go ok rążyć.Marchand i kap i tan Mail lard czekal i na n ich z ty łu , za odg rodzon ą p rzes trzen ią,z dwo ma in nymi funkcjonariu szami żandarmeri i . W cien iu ceg lanego muru widaćby ło spo rą s tertę śn iegu . Servaz wpatrywał s ię w n ią p rzez jak iś czas , aż d o s trzeg łk i lka b rązowy ch p lam. Zad rżał , gd y rozró żn ił wśró d n ich ko ńsk ie u szy i ok oz opuszczoną powieką. Mail lard i jego lu dzie wyk o nali dob rą robo tę: k iedy ty lkos ię zo rien towali , n a co t rafi l i , odg rodzil i teren , nawet s ię n ie zb l iżając d o zaspy .Śn ieg zos tał wydep tany na pewno p rzed ich p rzy jściem, ch o ćby p rzez człowieka,k tó ry znalazł g łowę. Zadbali o to , by n ie dodawać już swo ich ś lad ów. Tech n icyjeszcze n ie do tarl i n a miejsce. Dopók i on i n ie skończą p racy , n ik t n ie wejdzie nazag rodzony teren .

– Kto ją znalazł? – zap y tała Zieg ler.

Page 74: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Ja – odpowiedział Marchand . – Dziś rano , gdy p rzechodziłem obo k boksów,zo baczy łem ś lady na śn iegu , k tó re b ieg ły wok ó ł bud y nku . Po szed łem za n imii znalazłem tę zaspę. Od razu s ię domyśli łem, o co chodzi .

– Szed ł pan po śladach? – zapy tała Zieg ler.

– Tak . Ale ze wzg lędu na o ko liczno ści od razu p omy ślałem o was i żeby ich n iezad ep tać, szed łem w pewnej od leg ło ści .

Servaz wyos trzy ł uwagę.

– Ch ce pan p rzez to powiedzieć, że ś lady są n ietkn ięte i n ik t p o n ich n ie chodził?

– Zab ron iłem mo im p racown iko m zb liżać s ię do tego miejsca i chodzić pośn iegu . Tu taj są ty lko dwa rodzaje ś ladów: mo je i tego bandy ty , k tó ry ściął mo jegokon ia.

– Gd ybym miała dość śmiało ści , u ściskałab ym pana, pan ie Marchand –oświadczy ła Zieg ler.

Servaz zobaczy ł , jak s tary zarządca ob lewa s ię rumieńcem. Uśmiech nął s ię.Wrócil i do o g ląd an ia terenu , patrząc ponad og rodzen iem z żó ł tej taśmy .

– Tam. – March and wskazał ś lad y b iegnące wzd łuż bud y nku , tak wyraźne, żekażdy techn ik wpad łby w zachwy t. – To jeg o ś lady ; mo je są tu taj .

Marchand s tarał s ię t rzymać dob ry metr od wcześn iej wydep tanych ś ladów.W żadnym miejscu ich ścieżk i s ię n ie p rzecinały . Nie oparł s ię jednak poku s iei podszed ł do s terty śn iegu , o czym świadczy ła k o ńcówka jeg o marszru ty .

– Nie d o ty kał pan tej zaspy? – zapy tała Zieg ler, wid ząc, do kąd p rowad zą ś lad y .

Sp uści ł g ło wę.

– Do ty kałem. To ja od k opałem uszy i oko . Mó wiłem już pan i k o leg om: małob rak o wało , a od k ry łbym całą g ło wę, ale w samą p o rę zdąży łem p omy śleći p rzes tałem.

– Bardzo dob rze pan zro b ił , p an ie Marchand – po g ratu lowała mu Zieg ler.

Marchand patrzy ł na n ich og łup iały . W jego o czach malo wały s ię n iepokó ji n iezrozumien ie.

– Co za czło wiek móg ł zrob ić co ś tak iego kon iowi? Ktoś z tego towarzy s twa cośz tego rozumie? Czy my już całk iem powariowaliśmy?

– Ob łęd jes t zaraźl iwy – od powiedział Serv az. – Tak jak g rypa. Psy ch iatrzy jużdawno powinn i do tego do jść.

– Zaraźl iwy ? – p owiedział Marchand zb i ty z t ropu .

– Nie p rzechodzi z jedn eg o człowiek a n a d rug iego – wy jaśn i ł Servaz – ale

Page 75: Bielszy odcien smierci bernard minier

z jedn ej g rupy lu dzi na in ną. I zaraża całe pok o len ie. Nos icielem malari i jes t k omar.No s icielem ob łędu , w każdym razie no s icielem szczegó ln ie u p rzywilejowany m, sąmed ia.

Marchand i Zieg ler wp atrywali s ię w n iego zaskoczen i . Serv az machn ął ręk ą, comiało oznaczać: „Nie zwracajcie na mn ie u wag i” i od szed ł k awałek dalej . Zieg lerpop atrzy ła na zegarek . By ła 9 .4 3 . Spo jrzała na s łońce, k tó re świeci ło już ponadd rzewami.

– Ps iak rew! Co o n i wyp rawiają? Śn ieg zaraz zaczn ie topn ieć.Rzeczywiście, s łońce s ię p rzesunęło i część ś ladów, k tó re by ły w cien iu , k iedy

p rzyszl i , teraz wy s tawiona by ła n a działan ie jego p romien i . By ło jeszcze zimnoi śn ieg s ię u trzymywał, ale to n ie mog ło t rwać w n ieskoń czo ność. Wreszcie od s tronylasu u s ły szel i wycie sy reny . Minu tę późn iej fu rgonetka-labo rato riu m wy łon iła s ięspośród d rzew.

Trzyosobo wa ek ipa tech n ik ó w ponad godzinę o b fo tog rafowy wała i fi lmowała teren ,spo rządzała elas tomero we odcisk i ś ladów, po b ierała p róbk i śn iegu z zag łęb ieńzrob ionych p rzez p o deszwy i wreszcie p owo li wydoby ła g łowę kon ia, n ie p rzes tającpob ierać p róbek i rob ić zd jęć na całym og rodzony m o bszarze i po za n im. Zieg ler,zaopatrzo na w ko łono tatn ik , sk rupu latn ie zap isywała każdy etap tej p ro ced u ryi ko men tarze tech n ik ó w.

Servaz w tym czas ie spacerował jak ieś dzies ięć metrów dalej wzd łuż s trumyka,k tó rego o ba b rzeg i po ras tały k rzewy jeżyn , i p al i ł p ap iero sa za pap iero sem. Pochwil i jedn ak podszed ł b l iżej i n ie wchod ząc za żó ł tą taśmę, p rzyg lądał s ię p racytechn ików. Jeden z żandarmó w p odszed ł do n ieg o z termosem i nalał mu kawy .

Obo k k ażd eg o fo tog rafowanego ś ladu i miejsca na śn iegu leżał żó ł ty p las t ikowypros tokąt z czarnym numerem. Jeden z tech n ik ó w, p rzykucnąwszy p rzed k tó ry mś ześ ladów, fo tog rafował g o , b ły skając fleszem, na zmianę zmn iejszając i zwiększającg łęb ię o s tro ści . Na śn iegu , obok fo tog rafo wanego o b iek tu sp oczywała mała,zrob iona z PCV l in i jk a z po działką. Teraz zb l iży ł s ię d ru g i mężczyzna z k u ferk iem –gdy go o tworzy ł , Servaz rozp o znał k i t do p ob ieran ia od cisków. Pierwszyz tech n ik ó w pośp ieszy ł mu z pomocą. Trzeba by ło działać szybko , p on ieważ śn iegw wielu miejscach zaczął ju ż topn ieć. W tym samym czas ie t rzeci mężczy zn aods łan iał g łowę kon ia. Ściana zas łan iała zaspę od pó łno cy , więc w p rzeciwieńs twiedo ko legów n ie mus iał s ię śp ieszyć. Servaz miał wrażen ie, że ob serwu je p racęarcheo lo ga wydoby wająceg o spo d ziemi jak ieś szczegó ln ie warto ścio we zn alezisko .

Page 76: Bielszy odcien smierci bernard minier

Wreszcie ukazała s ię cała g łowa. Servaz n ie by ł zn awcą kon i , ale uznał , że nawet d lasp ecjal is ty Freedom mu siał być wsp an iały m ok azem. Zamkn ięte oczy sp rawiaływrażen ie, że zwierzę śp i .

– Wy g ląd a, jakby p rzed ścięciem zos tał u śp iony – zauważy ł Marchand . – Jeś l itak by ło , to p rzy najmn iej n ie cierp iał . I to by wy jaśn iało , d laczego n ik t n iczego n ies ły szał .

Servaz spo jrzał na Zieg ler. Bad an ie tok sy ko log iczne to wy jaśn i , ale by łab y top ierwsza odpowiedź na p y tan ia, jak ie sob ie s tawial i . Po d rug iej s t ron ie taśmytechn icy pob ieral i p incetą o s tatn ie p róbk i i wk ładal i je d o p robówek , k tó ren as tępn ie p ieczętowali . Serv az wiedział , że n iespełna s iedem p rocen t ś ledztwrozwiązu je s ię d zięk i dowo dom zn aleziony m na miejscu zb rodn i , n ie zmn iejszało tojednak jego p o dziwu d la cierp l iwości i sk rup u latności tych mężczyzn .

Kiedy skończy li , jak o p ierwszy wszed ł za taśmę i p ochy li ł s ię nad ś ladami.

– Ro zmiar czterdzieści p ięć, czterd zieści sześć. Na dziewięćd zies iąt dziewięćp ro cen t mężczyzna.

– Wed ług techn ika to są bu ty t rekk ingowe – powiedziała Zieg ler. – Człowiek ,k tó ry je nos i , o d ro b in ę za bardzo n aciska na p ięty i zewnętrzne k rawędzie s tóp . Aleto ledwie zauważalne, ch yba że jes t s ię o rtopedą. Są też specy ficzne u szko dzen ia: tu ,tu i tu .

Jak na cy frowy m ob razie ś lady w śn iegu odb ijały n ie ty lk o wzó r i ro zmiarp odeszwy , ale tak że całą serię d robnych u szko dzeń powstałych p odczas chodzen ia:ś lady zu życia, kawałk i żwiru wb ite w podeszwę, pękn ięcia, nacięcia i u by tk isp owodo wane kon tak tem z patykami, gwoźdźmi, od łamkami szk ła, metalu czyo s trymi kamykami. Ty le że w o d ró żn ien iu od cy frowego ob razu , t rwało ść tychś ladów by ła bard zo og ran iczo n a. Ty lko b ły skawiczne po równ an ie z o ryg inałemp ozwo li ło b y na dokon an ie iden ty fikacj i – zan im k o lejne k i lometry , jak ie ichwłaściciel p rzejd zie po wszelk iego rodzaju nawierzchn i , n ie zamażą tych d robnychu szk odzeń , zas tępu jąc je nowymi.

– Zawiadomil iście pana Lomb arda? – zapy tał Marchanda.

– Tak , jes t p rzyg nęb io ny . Zamierza sk rócić swó j p oby t w Stanach i p rzy jechaćn ajszybciej , jak to możliwe. Wylatu je dziś wieczó r.

– A zatem to pan zarządza s tajn ią?

– Ośrodk iem jeździeck im. Tak , ja.

– Ile o sób tu p racu je?

– To n ie jes t duży o śro dek . Zimą jes teśmy tu we czwórkę. Każdy zajmu je s ię

Page 77: Bielszy odcien smierci bernard minier

mniej lub bard ziej wszy s tk im. Ale o ficjaln ie jes t s tajenny , ja, Hermin e, pod k tó rejo p iek ą jes t p rzede wszy s tk im Freed om i dwa inne kon ie. Ją ta sp rawa najbard ziejd o tknęła. I jeden in s truk to r. Latem zatrudn iamy dodatkowy personel : in s truk to rów,p rzewodn ików do jazdy w teren ie i p racown ikó w sezonowych .

– Ile o sób tu taj nocu je?

– Dwie: s tajen ny i ja.– Wszy scy są dziś na miejscu?

Marchand spo jrzał ko lejno na każde z n ich .

– In s truk to r jes t na u rlo p ie do ko ńca tygodn ia. Jes ień to martwy sezon . Nie wiem,czy Hermine dziś p rzyszła. Jes t bardzo po ruszo na. Pro szę za mną.

Przecięl i podwórze, k ieru jąc s ię w s tronę najwyższego b udynku . Już p rzy wejściuServaza uderzy ł zapach ko ńsk ich odchodów. Jego twarz n atychmias t p ok ry ła s ięp o tem. Minęl i s iod larn ię i s tanęl i u wejścia do dużego , k ry tego man eżu . Zob aczy lik ob ietę u jeżdżającą b iało umaszczonego kon ia, k tó ry s tawiał każdy k rokz n iezwyk łą g racją. Amazonk a i wierzchowiec wyg lądal i jak n iero zerwalna cało ść.Biała s ierść kon ia miała n ieb ieskawy odcień . Z daleka jeg o pysk i k latka p iers iowawyg lądały jak zrob ione z po rcelany . Servazowi ten widok p rzywiód ł na myś lżeńsk iego cen tau ra.

– Hermine! – zawo łał zarząd ca.

Amazonk a odwróciła g łowę i p owo li sk ierowała zwierzę w ich s tronę, a n as tępn iezatrzymała i zeszła na ziemię. Servaz zauważy ł , że dziewczyna ma zaczerwien ion e,p odpuchn ięte oczy .

– Co jes t? – zapy tała, g łaszcząc szy ję i czo ło kon ia.

– Zawo łaj Hecto ra. Po licja chce was p rzes łuchać. Id źcie do mo jego b iu ra.

Przy taknęła b ez s łowa. Miała najwyżej dwadzieścia lat . Niewysoka, raczej ładn a,trochę ch ło p ięca, p iego wata, o włosach w ko lo rze mokrego s iana. Rzuciła Servazowizbo lałe sp o jrzen ie, a po tem odeszła ze sp uszczo ną g łową, ciągnąc za sobąwierzchowca.

– Hermine u wielb ia ko n ie. To świetn a amazonk a i znakomita t renerka. Jes twspan iałą dziewczyn ą, ale ma cho lern ie t rudn y charak ter. Musi po p ro s tu t rochęd o jrzeć. To pod jej op ieką by ł Freedom. Od u ro dzen ia.

– Na czym to po legało? – zapy tał Servaz.

– Na wstawan iu wcześn ie rano , p ielęgnowan iu i czy szczen iu kon ia, karmien iu go ,wyprowadzan iu na zewnątrz i zabawie z n im. Masztalerz to tak i jeździec-op iekun .

Page 78: Bielszy odcien smierci bernard minier

Hermine zajmu je s ię też dwoma do ros łymi ko ńmi. Oczywiście u jeżdżan ie Freed omamiała zacząć dop iero w p rzy szłym roku . Pan Lo mbard i ona z n iecierp l iwością na toczekal i . To by ł bardzo o b iecu jący k oń , ze świetnym ro dowod em. By ł t rochę n asząmask o tką.

– A Hecto r?

– Jes t najs tarszy z nas . Pracu je tu od zawsze. By ł tu na d ługo p rzede mną, nad ługo p rzed nami wszys tk imi.

– Ile tu jes t kon i? – zapy tała Zieg ler.

– Dwadzieścia jeden . Czy s tej k rwi, kon ie rasy Sel le français , jeden Ho ls tein .Czternaście naszych , pozos tałe to pens jonariu sze. Mamy p ens jon at , zajmu jemy s ięrozro dem i p rowadzimy tren ing i d la zewnętrzn ych k l ien tów.

– Ile jes t boksów?

– Trzydzieści dwa. Plu s jed en specjalny bo ks do wyźreb ień , o p owierzch n iczterdzies tu metrów kwadratowych , z kamerą do mo n ito ringu . A tak że dwas tanowiska g ineko log iczne, my jn ie, s tajn ie wo lnowy b iegowe, punk t in semin acj i ,dwa p lace wyścigo we, jeden p ro fes jonalny to r p rzeszk ód , o s iem hek tarów padokó w,zag rody i wyb ieg i z wiatami o raz to r do galopu .

– Bardzo p iękny o środek – wyrazi ła podziw Zieg ler.

– W nocy jes t was ty lk o dwóch do p i lnowan ia tego wszys tk iego?– Jes t sy s tem alarmowy , a wszys tk ie boksy i bud ynk i są zamyk an e na k lucz. Te

kon ie d użo ko sztu ją.

– I n ic n ie s ły szel iście?

– Nie, n ic.

– Bierze pan coś n a sen?

Marchand ob rzuci ł go pogard l iwy m spo jrzen iem.

– To n ie mias to . Tu taj człowiek d ob rze śp i . Ży jemy tak , jak s ię p owinno żyć,zgodn ie z ry tmem natu ry .

– Żadnego podejrzanego hałasu? Niczego szczegó lnego? A może coś panaobud ziło w ś rodku nocy? Niech pan sp róbu je sob ie p rzyp omn ieć.

– Ju ż s ię nad tym zas tanawiałem. Gdyb ym coś s ły szał , powiedziałbym p anu .W tak im miejscu zawsze s łychać jak ieś o dg ło sy : zwierzęta s ię po ruszają, d rzewotrzaska. Gd y ma s ię las pod bok iem, n igdy n ie jes t cicho . Już dawno p rzes tałemzwracać na to uwag ę. Po za tym są Cisco i Enzo , szczekałyby , gdyby coś s ię działo .

– Psy – powiedziała Zieg ler. – Jak iej rasy?

Page 79: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Cane co rso .

– Nie widzę ich . Gdzie są?

– Zamkn ęliśmy je.Dwa psy i sy s tem alarmowy .

I dwóch ludzi n a miejscu .

Ile waży ł koń? Usiłował sob ie p rzy pomnieć, co mówiła Zieg ler: oko ło dwustuk ilog ramów. Ci ludzie n ie mog li p rzebyć tej d rog i w ob ie s trony p ieszo . Jak tomożliwe, żeb y zdo łal i zab ić kon ia, odciąć mu g łowę, załadować go na samochódi o d jechać, n ie b udząc p sów an i domowników? I n ie u ruchamiając alarmu? Servaz n icz teg o n ie rozumiał .

Nic n ie zaalarmo wało p sów an i mieszkańców. Strażn icy w elek trown i takżen iczego n ie s ły szel i . To p o p ro s tu n iemożliwe. Odwrócił s ię do Zieg ler.

– Czy można by wezwać weterynarza i pop ro s ić, żeby zrob ił p so m badan ie k rwi?W nocy b iegają luźno czy są zamykane? – zapy tał Marchanda.

– Są na zewnątrz, uwiązane na d ług im łańcuchu . Nie da s ię do jść d o bok sów tak ,żeby n ie znaleźć s ię w ich zas ięgu . Ob udziłbym s ię, gdy by szczekały . Myśli pan , żek to ś im coś podał , tak? Zdziwiłb ym s ię: rano b y ły całk iem p rzy tomnei zacho wywały s ię jak zwyk le.

– Badan ie toksyko log iczne wszys tk o wy każe – od powiedział Servaz,zas tanawiając s ię, d laczego k to ś u śp i ł kon ia, a n ie widział p o trzeby , by u śp ić p sy .

Gab inet Marchand a by ł n iewielk im pomieszczen iem wciśn iętym między s io d larn iea s tajn ie. Pó łk i znajdu jących s ię w n im regałów by ły pełne różnych tro feów. Oknowychodziło na las i pok ry te śn ieg iem łąk i , pop rzeg radzan e skomplikowan ą s ieciąbarierek , parkanów i żywo p ło tów. Na b iu rku leżał lap top , lampka o raz s tertarachunkó w, seg reg ato rów i k s iążek o kon iach .

W ciągu pó łgodziny Zieg ler i Servaz o beszl i zabu dowan ia i zbadal i boksFreedoma, w k tó rym p racowali już techn icy . Drzwi boksu by ły wy łamane, napo d łodze zauważy li dużo k rwi. Nie by ło wątp l iwości , że koń zos tał ścięty namiejscu . Prawdo podobn ie uży to do tego p i ły , a zwierzę wcześn iej u śp iono . Servazod wrócił s ię do s tajennego .

– Nic pan n ie s ły szał tamtej nocy?

– Spałem – odp owiedział po tężn ie zbudowany s tarzec.By ł n ieogo lony . Wyg lądał na człowieka, k tó ry już d awno p rzek roczy ł wiek

Page 80: Bielszy odcien smierci bernard minier

emery talny . Szary zaro s t na jego podb ró dku i po l iczkach p rzypomin ał ko lcejeżozwierza.

– Nic pan n ie s ły szał? Żadny ch hałasów?

– W s tajn i zawsze s łychać jak ieś od g ło sy . – Jego odpowiedź p ok rywała s ię zes łowami Marchanda, ale w p rzeciwieńs twie do zeznań s trażn ików, Servaz n ie miałwrażen ia, żeby by ła wcześn iej p rzygo towana.

– Od dawna p racu je pan d la pana Lombarda?

– Od zawsze. Wcześn iej p racowałem d la jego o jca.

Miał p rzek rwione oczy , a pod zby t cienką sk ó rą na nos ie i k o ściachpo liczko wych widać by ło s iatkę del ikatnych fio letowych ży łek . Servaz p rzys iąg łby ,że ten człowiek n ie k o rzys ta z tab letek nasennych , ale zawsze ma pod ręką innyusyp iacz pod pos tacią p łynu .

– Jak i on jes t?

Mężczyzna patrzy ł na Servaza czerwonymi oczami.

– Nie widu ję go częs to , ale to dob ry szef. I uwielb ia kon ie. Freedom to by ł jegou lub ien iec. Urodzon y tu taj . Z k ró lewsk im rodowodem. Szalał na punk cie tego kon ia.Tak jak Hermine.

Starzec zwies i ł g łowę. Servaz zauważy ł , że s to jąca o bok d ziewczyna u s i łu jepowstrzymać łzy .

– Sądzi pan , że k to ś móg łby mieć jak ieś p reten s je do pana Lombarda?

Mężczyzna znowu spuści ł g łowę.

– Nic mi d o tego .

– Nigdy pan n ie s ły szał , żeby k to ś mu g rozi ł?

– Nie.– Pan Lombard ma wielu wro gów – wtrąci ł s ię Marchand .

Servaz i Zieg ler odwrócil i s ię w jego s tronę.

– Co pan ma na myś li?

– To , co powiedziałem.

– Zna pan jak ichś?

– Nie zajmu ję s ię sp rawami Érica. In teresu ją mn ie ty lko ko n ie.– Ale uży ł pan s łowa „wrogo wie”. To n ie jes t bez znaczen ia.

– Tak s ię mó wi.

– To znaczy?

– W in teresach Érica zawsze są jak ieś nap ięcia.

Page 81: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Wyraża s ię pan szalen ie n iep recy zy jn ie – nalegał Servaz. – Rob i pan tospecjaln ie czy ty lko tak wychodzi?

– Zapomnijcie o tym. Tak mi s ię powiedziało . Nic n ie wiem o in teresach p anaLombarda – odpo wiedział zarządca.

Servaz n ie u wierzy ł , ale mimo to podziękował Marchandowi.

Gdy wyszed ł z bu dynku , w oczy u derzy ł go widok b łęk i tnego n ieb a i śn ieg utopn iejącego pod wp ływem p romien i s łonecznych . Z k ońsk ich g łów wys tającychz boksów unos i ła s ię para. Część zwierząt by ła na zewnątrz i ćwiczy ła skok i p rzezp rzeszkody . Servaz s tał z twarzą wys tawioną do s łońca i u s i łował zeb rać myś li .

Dwa psy i sy s tem alarmowy . I dwóch ludzi n a miejscu .

I n ik t n iczego n ie wid ział an i n ie s ły szał . An i tu taj , an i w elek trown i. Niemo żliwe.Bez sensu .

W miarę jak odk rywał szczegó ły , afera z kon iem zajmowała w jego g łowie co razwięcej miejsca. Czu ł s ię jak lekarz sądowy , k tó ry wydo bywa spod ziemi najp ierwpalec, nas tępn ie d łoń , po tem rękę i wreszcie całego trupa. Wszy s tko w tej h is to ri iby ło n iezwyk łe. I n iezro zu miałe. In s tynk town ie, jak zwierzę, Servaz wyczu wałn iebezp ieczeńs two . Uświadomił sob ie, że d rży , mimo że s to i w s łońcu .

Page 82: Bielszy odcien smierci bernard minier

7

Vincen t Espérand ieu un ió s ł b rew, gdy zobaczy ł , jak Servaz wchodzi do jegogab inetu na b u lwarze Embouchu re z twarzą sp ieczoną na raka.

– Oparzen ie s ło neczne – zauważy ł .

– Słońce odb ite od śn iegu – od powiedział Servaz na powitan ie. – Poza tymleciałem h el ikop terem.

– Heliko p terem? Ty?

Espéran d ieu wiedział n ie od dziś , że jego szef n ie jes t amato rem an i dużychp rędkości , an i wysokości : po p rzek roczen iu s tu t rzydzies tu k i lometrów na godzinęs taje s ię b lad y i ku l i s ię w fo telu .

– Masz co ś o d bó lu g łowy?

– Asp iry n a? Paracetamo l? Ibup ro fen?

– Coś musu jąceg o .

Asys ten t wy jął małą bu telkę wody mineralnej i szk lankę i podał Servazowi.Nas tępn ie p o łoży ł p rzed n im dużą ok rąg łą tab letkę, po czym sam po łknął jakąśkapsu łkę i p o p ił wodą. Przez o twarte d rzwi s łychać by ło , jak k to ś całk iem umiejętn ienaś ladu je rżen ie ko n ia. Kilka o sób parsknęło śmiechem.

– Band a k retynów – s twierdzi ł Servaz.

– A jed nak mają rację: żeby wzywać b rygadę k ryminalną do kon ia...

– Ten ko ń by ł własnością Érica Lombarda.

– Ach tak .

– Gdyb yś go widział , zas tanawiałbyś s ię tak jak ja, czy ci , k tó rzy to zrob il i , n ie sązdo ln i do czego ś go rszego .

– Powied ziałeś „ci”? Myślisz, że sp rawców jes t k i lku?Servaz sp o jrzał roztargn ionym wzrok iem na mon ito r kompu tera Espérand ieu , na

k tó rym p rześ l iczna jasnowłosa dziewczynka w mak ijażu k launa, z wielką gwiazdąwymalowan ą wokó ł lewego oka, szczerzy ła w u śmiechu wszys tk ie zęby .

– Wyobrażasz sob ie, że sam w ś rodku nocy taszczysz dwieście k i lo ścierwa,a po tem wieszasz je t rzy metry nad ziemią?

– Argumen t n ie do podważen ia – p rzyznał asy s ten t .

Page 83: Bielszy odcien smierci bernard minier

Servaz wzru szy ł ramionami i rozejrzał s ię doko ła.

Zaciąg n ięte ro lety z jednej s t rony zas łan iały szare n iebo i dachy Tu luzy , a zd ru g iej szk lan ą ścianę oddzielającą gab inet od ko ry tarza. Drug ie b iu rko , zajmowanep rzez p racu jącą tu o d n iedawna Samirę Cheung , by ło pus te.

– A jak tam d zieciak i? – zapy tał .– Najs tarszy jes t w tymczasowym areszcie. Dwaj pozos tal i wróci l i do s ieb ie, tak

jak ci mó wiłem.

Servaz sk in ął g ło wą.

– Ro zmawiałem z o jcem najs tarszego – dodał asy s ten t . – Jes t agen temu b ezp ieczen iowy m. Nic n ie rozumie. Jes t załamany . Ale k iedy powiedziałem cośo o fierze, wściek ł s ię: „Ten facet to by ł włóczęga, p rzez cały boży dzień chodziłp i jan y ! Ch y b a n ie wsadzicie dzieciaków do więzien ia z powodu jak iegośb ezd o mn eg o ?”.

– Tak p o wied ział?

– Co d o s ło wa. Przy jął mn ie w dużym gab inecie. Pierwsze, co mi powiedział , to :„Mó j sy n n iczeg o n ie zrob ił . Otrzymał po rządne wychowan ie. To p rzez tamtychd wó ch . To ten Jerô me go namówił , jego o jciec jes t na bezrobociu”. Powiedział tow tak i spo só b , jak b y bezrobocie znaczy ło d la n iego to samo co handel narko tykamiczy p edo fi l ia.

– Jeg o sy n to k tó ry?– Ch ło p ak ma n a imię Clémen t .

Przywó d ca, p o myślał Servaz. Jak i o jciec, tak i syn . Taka sama pogarda d la innych .

– Ich ad wo k at k on tak tował s ię z sędzią – ciągnął Espérand ieu . – Wyg ląda na to ,że mają ju ż u s talon ą s trateg ię: będą chciel i obciążyć najs tarszego .

– Syn a b ezro b o tnego?

– Tak .

– Najs łab sze o g n iwo .– Rzy g ać mi s ię chce, jak patrzę na tych ludzi – s twierdzi ł Espérand ieu .

Miał mło d y g ło s i mówił powo li . By ł też od rob inę zman ierowany , d lategon iek tó rzy z k o leg ó w podejrzewali , że gus tu je n ie ty lko w kob ietach , choćby by ły takp ięk n e jak jeg o żo n a. Servaz też s ię nad tym zas tanawiał , k iedy Espérand ieu zaczynałp racę. Tak że u p o d o ban ia odzieżowe Vincen ta Espérand ieu sp rawiały , że n iek tó rymjask in io wco m z b ry gady włos s ię jeży ł na g łowie – tym, wed ług k tó rych p rawdziwag o d n o ść g l in y o b jawia s ię w eksponowan iu wszelk ich atrybu tów męskości

Page 84: Bielszy odcien smierci bernard minier

i t riu mfu jąceg o mach ismo .

Ży cie u śmiech nęło s ię do Esp érand ieu . W wieku trzyd zies tu lat by ł ju ższczęś l iwy m małżon k iem i miał ś l iczną p ięcio letn ią có reczkę – to właśn ie on au śmiech ała s ię na mon ito rze. Serv az szyb ko zako legował s ię ze swo im asy s ten temi w ciąg u dwóch lat jeg o p racy w b ry gadzie k i lka razy b y ł u n ieg o n a ko lacj i . Żon ai có rk a Esp éran d ieu za każdym razem ro zb rajały go swo im czarem i in tel igencją:o b ie mo g łyby rek lamo wać w ko lo ro wych czaso p ismach p as ty do zęb ó w, p od róże lubro d zin n e wakacje.

Któ rego ś dn ia d oszło do zatarg u między no wo p rzyb y ły m a weteranamiz b ry g ad y , w k tó rych p erspek ty wa d zielen ia cod zienno ści z b yć może b iseksu alnymmło d y m ko leg ą bud ziła mo rd ercze in s ty n k ty . Serv az mus iał in terwen io wać, p rzez comiał teraz śmierteln y ch wrogó w: w jedn o s tce b y ło dwó ch „kark ów”, facetó wtward y ch jak b eton i zap amiętałych mach o , z gatu n ku ty ch , co n ig dy n ie wy baczają.Jed n y m z n ich po d czas sk ład an ia wy jaśn ień trzeb a b y ło n ieco p o trząsn ąć. Swo jąp o s tawą Servaz zy sk ał jednak także d ozgo n ną wdzięczn o ść i uznan ie ze s tronyEspéran d ieu , k tó ry p o p ro s i ł go , b y b y ł o jcem ch rzes tnym jeg o d ru g iego d zieck a,jak o że Charlèn e Espéran d ieu zno wu by ła w ciąży .

– Dzwo n ił jak iś dzien n ik arz z France 3 i k i lk unas tu z p rasy . Py tal i , czy mamyjak ieś d o wo d y p rzeciwk o tym dzieciak om. Ale p rzede wszys tk im chciel i wied zieć,czy ich b i l iśmy . „Pog ło sk i o p rzemo cy po licjan tów wo bec n ieletn ich ”, tak iegowy rażen ia uży wali . Jak zwyk le p owtarzają to samo na zasadzie k o p iu j-wk lej , towszy s tk o , n a co ich s tać. Ale k to ś p ierwszy puści ł p lo tkę.

Serv az zmarszczy ł czo ło . Jeś l i d zienn ikarze zwietrzą sensację, telefo n n iep rzes tan ie d zwon ić. Będą o świadczen ia, sp ro s towan ia, k on ferencje, a w telewizj ip o jawi s ię jak iś min is ter, k tó ry ob ieca wy jaśn ić sp rawę do k o ńca. I n awet gd ybyu d o wo d n iono , że wszys tk o d ziało s ię zg od n ie z ob o wiązu jącymi zasadami,p o d ejrzen ia i tak by pozos tały .

– Ch cesz kawy? – zapy tał asy s ten t .

Serv az p rzy taknął .

Esp érand ieu wstał i wy szed ł . Serv az patrzy ł na migające w p ó łmroku mo n ito ryk o mp u terów. Zno wu myślał o t rzech mło dych lud ziach i o tym, co ich d o p ro wad ziłod o p o pełn ien ia tak bezsen sownego czyn u .

Ty m dzieciako m o d rana do wieczo ra sp rzedawano marzen ia i k łamstwa.Sprzedawano: n ie d os tawali ich za darmo . Cy n iczn i h an d larze zwietrzy l iw mło d zień czy m n ienasycen iu do sk onały rynek . By lejak o ść, po rno g rafia, p rzemo c,

Page 85: Bielszy odcien smierci bernard minier

k łamstwa, n ienawiść, alko h o l , n arko tyk i – wszys tk o jes t wys tawione na sp rzed ażw mig o cący ch witryn ach sp o łeczeńs twa maso wej kon su mpcji . Młod zież towy marzon a k l ien tela.

Esp érand ieu wróci ł z d wiema fi l iżank ami kawy .

– A co z po k o jami ty ch ch ło p ak ów? – zapy tał Serv az.Weszła Samira Cheu n g . Ich n owa ko leżan ka b y ła u b ran a w k ró tk ą skó rzan ą

k u rtkę, zb y t lek k ą jak n a tę po rę roku , b luzę z k rzy czącym nap isem I am an Anarchist,sp odn ie z czarn ej skó ry i wyso k ie czerwone kalo sze.

– Cześć – po wied ziała. Na szy i d y ndały jej s łuchawk i iPo d a, w ręku trzymałap aru jący kub ek .

Servaz o d po wied ział na p owitan ie, o dczuwając w ob liczu n ie zwy k łego wyg ląduswo jej p odwład n ej mieszan inę fascy nacj i i sk o n fu ndo wan ie. Samira miała ch iń sk iek o rzen ie po o jcu i francusko -maro kańsk ie po matce. Op owiadała Espéran d ieu (k tó ryn ie omieszk ał zrelacjo no wać wszy s tk ieg o Serv azo wi), że jej matka, światowej s ławyd eko rato rka wn ętrz, p rzed dwud zies tu sześciu laty zak ochała s ię n a zabó j w pewnymk lien cie z Ho n gko ngu , k tó ry – jeś l i wierzyć Samirze – b y ł człowiek iem n iezwy k łeju ro d y i in tel igen cj i . Ciężarn a deko rato rka o dk ry ła jedn ak , że o jciec Samiry tozap alony amato r twardy ch narko tykó w, n iemal cod zien n ie od wied zający p ro s ty tu tk i– i wró ci ła do Pary ża. Kło p o tl iwy szczeg ó ł: pos tać Samiry Ch eu ng s tan owiłap o łączen ie perfek cy jn eg o ciała z jedn ą z n ajb rzy dszych twarzy , jak ie Serv azk iedy ko lwiek widział . Wy łup ias te o czy pod k reś lo ne g ru b ą k reską ko n tu rówk i,o g ro mne u s ta w ko lo rze ag resywnej czerwien i i sp iczas ty p o db ród ek . Jedenz p racu jących w b ryg ad zie fal lo k ratów p odsu mował jej wy g ląd jed ny m zd an iem:„Halloween każdego d n ia”. W jedny m p un k cie t rzeb a b y ło o ddać sp rawied liwość jejg enom lub wy kształcen iu : Samira Ch eung miała zn ak omicie działający mózg . I n iewah ała s ię z n iego k o rzys tać. Bardzo szy b ko p rzyswo iła so b ie p o ds tawy zawo dui częs to p rzejawiała in icjaty wę. Serv az spon tan iczn ie p owierzał jej co raz b ardziejsk omp lik owan e sp rawy , a o na ze swo jej s t ron y b rała co raz więcej nadgo dzin , ab y jerozwiązać.

– Przeszu k aliśmy p oko je ch łop có w – od powied ziała n a p y tan ie szefa. – W sumien iewiele znaleźl iśmy . Poza jedną rzeczą.

Servaz sp o jrzał na n ią.

– U d wó ch p ierwszy ch by ły bard zo b ru taln e g ry wideo . Tak ie, w k tó rychmaksymaln ą l iczbę pun k tó w zdob ywa s ię za wysadzen ie g łowy p rzeciwn ika albow k tó rych trzeba b o mbard ować całe g ru py lud n ości lu b zab ijać wrog a

Page 86: Bielszy odcien smierci bernard minier

n ajwymy śln iejszy mi ro d zajami b ron i . No , bardzo k rwis te g ry .Serv az p rzy pomniał sob ie p o lemikę n a temat naszp ikowany ch p rzemocą g ier,

k tó ra n ied awno p rzetoczy ła s ię p rzez p rasę. Wydawcy g ier s ię obu rzal i , d ek laru jąc, że„są b ardzo u wrażl iwien i na p rob lem p rzemocy i n ie rob ią g łup s tw”. Niek tó reo skarżen ia u zn al i za „n ie do p rzy jęcia”, o feru jąc jednocześn ie g ry , w k tó rychu ży tk own ik mó g ł do wo li mo rdo wać, n ap ad ać i to rtu ro wać. Przy tej okazj i n iek tó rzyu znan i p sych iatrzy o rzek li , że między g rami wideo i p rzemo cą wśród młodzieży n iema żadn eg o związk u . In ne b ad an ia wykazywały jed nak coś p rzeciwnego – że młod zilud zie spędzający czas na b ru talnych g rach wid eo s tają s ię co raz bard ziej obo jętn ii n iewrażl iwi na cierp ien ie innych .

– Za to u teg o , k tó ry ma na imię Clémen t , n ie by ło żadnej g ry . Ale b y ła konso la...– Jakb y k to ś wszy s tko posp rzątał – do dał Espérand ieu .

– Ojciec... – zasugerował Servaz.

– Tak . Po dejrzewamy , że to on u sunął te g ry , żeby sy n wy g ląd ał n a jeszczep o rząd n iejszego . I żeby bardziej o bciążyć pozos tały ch .

– Zap lombowaliście poko je?

– Tak , ale adwok at wn iós ł odwo łan ie, żeby zd jąć p ieczęcie, po n ieważ poko je n iesą miejscem zb rod n i .

– W po k o jach d zieciak ów b y ły kompu tery?– Tak , sp rawd zil iśmy je, ale k to ś mó g ł bez p rob lemu wy k aso wać dane.

Po leci l iśmy rod zicom, żeby n iczego n ie ru szal i . Trzeba by tam wrócić z fachowcemi sp rawdzić tward e d y sk i .

– Możemy pos tawić zarzu t działan ia z p remedy tacją – włączy ła s ię Samira – jeżel ib ędziemy w s tan ie udowodn ić, że ch ło p cy wcześn iej p rzygo towali zb rodn ię. Wtedyo dpad łaby h ipo teza o n ieszczęś l iwy m wypadk u .

Serv az sp o jrzał n a n ią py tająco .

– Jak to ?

– No bo jak do tąd n ic n ie wskazu je n a to , że fak ty czn ie chciel i go zab ić. Ofiaramiała wyso k ie s tężen ie alkoho lu we k rwi. Adwokaci będą p rawd o podobn iesu gero wali , że g łó wną p rzy czy ną zgon u by ło u ton ięcie. To będzie zależało odwy n ik ó w sek cj i zwłok .

– Uto n ięcie n a g łęb okości pó ł metra?– Dlaczego n ie? Bywały już tak ie p rzypadk i .

Serv az zas tan o wił s ię p rzez chwilę. Samira miała rację.

Page 87: Bielszy odcien smierci bernard minier

– A o dcisk i p alców?

– Czekamy .

Wstała.– Mu szę iść. Mam spo tkan ie z sęd zią.

– Dobry naby tek , co ? – powiedział Espérand ieu , k ied y wy szła z poko ju .

Uśmiech ając s ię, Servaz k iwn ął g ło wą.

– Wy g ląd a na to , że ją d ocen iasz.

– Rob i d ob rą robo tę, p rzes trzeg a zasad , po trzeba jej ty lko doświadczen ia.

Servaz p rzy taknął . Nie wahał s ię p o wierzyć g łówn ej części ś ledztwa w sp rawieśmierci bezdomnego Vincen towi i Samirze. Dziel i l i jeden g ab in et , miel i n iemałowsp ó ln ych u podobań (w ty m n iek tó re do tyczące ub io ru ) i wydawało s ię, że s ięrozumieją w s to p n iu , jak iego można oczek iwać o d dwó jk i g l in o twardy chcharak terach .

– Organ izu jemy w sobo tę małe p rzy jęcie – powiedział Vincen t . – Jes teśzap roszony . Charlène n alega, żebyś p rzy szed ł .

Servaz pomyślał o ek scy tu jącej u rod zie żon y swo jego asy s ten ta. Kiedy wid ział jąo s tatn im razem, miała na so b ie czerwoną wieczo ro wą sukn ię, k tó ra po dk reś lałazg rabne k ształ ty , a jej rud e włosy tańczy ły w świet le jak p łomien ie, tak że poczu łściskan ie w g ard le. Charlèn e i Vincen t okazal i s ię p rzemiły mi gosp o darzami i Servazspędził z n imi wspan iały wieczó r, n ie chciał jedn ak zos tać włączony do k ręgu ichp rzy jació ł . Wymówił s ię p retek s tem, że ten wieczó r o b iecał już có rce.

– Po łoży łem ak ta d zieciaków n a two im b iu rku ! – rzuci ł asy s ten t , g d y Servazwychodził .

Kiedy k omend an t zn alazł s ię w swo im gab inecie, p o d łączy ł ko mórkę doładowark i i u ru ch omił ko mpu ter. Dwie sek undy późn iej telefon zak omu n iko wałp rzy jście esemesa i Servaz od su nął k lapk ę. Zrob ił to z n iech ęcią. W g łęb i serca by łb l isk i uznan ia telefonów ko mórkowych za o s tateczne s tad ium techn o lo g icznegoob łędu . Margo t zmusiła g o jednak d o naby cia k omó rk i p o tym, jak k tó rego ś razup rzyszed ł na spo tkan ie z n ią sp óźn io ny o pó ł g odziny .

tato to ja w sob po polud będziesz wolny? Buziaki

Co to za język? – pomyślał . Czy po tym, jak zeszl iśmy z d rzew, z p o wro tem n a n iewch odzimy? Nag le poczu ł s ię jak k to ś , k to zgu b ił k lucz. Tak działał na n iego

Page 88: Bielszy odcien smierci bernard minier

wspó łczesny świat . Nie czu łb y s ię bardziej obco , gdyb y nag le n a po k ład zieweh iku łu czasu p rzen ió s ł s ię w sam ś rodek o s iemnas tego wiek u . Wybrał z pamięcitelefo nu numer có rk i i u s ły szał jej g ło s , k tó rym zwięźle wy jaśn iała, że odd zwon i dokażdego , k to zos tawi jej wiadomość. Sły sząc podk ład d źwięk owy , na k tó rymnag ran a by ła in fo rmacja, Servaz po myślał , że p iek ło mu s i być p ełne k iepsk ichmuzyk ów.

Nas tępn ie jego wzrok sp oczął na teczce z ak tami sp rawy bezdomnego . Lo g iczn ierzecz b io rąc, powin ien s ię n iezwłoczn ie zab rać do ich s tud iowan ia. By ł to win ientemu b ied n emu czło wiekowi, k tó rego wys tarczająco już up rzyk rzone ży ciesk ończy ło s ię w najg łupszy z mo żliwy ch sposob ó w. Ale n ie czu ł s ię na s i łach .

Co in nego zajmowało myś li Servaza. Us iad ł p rzed k omp u terem, o tworzy ł Goog lei wys tukał k luczowe s ło wa: „Éric Lomb ard g rupa p rzeds ięb io rs two”. Wyszuk iwarkawyświet l i ła ponad 20 800 wyn ików. Mn iej , n iż gdyby wp isał Ob amę czy Beatlesów,ale i tak by ła to znaczna l iczba. I n ic dziwn eg o : Éric Lo mbard by ł pos taciąch aryzmatyczną i med ialn ą i zajmo wał p iąte lub szós te miejsce w rank ingunajb o gatszych ludzi w k raju .

Servaz szybk o p rzejrzał p ierwsze wy n ik i wyszuk iwan ia. Wiele s tronp rzeds tawiało b io g rafie Érica Lomb arda, jego o jca Hen riego i dziad k a Éd ouard a.By ło też k i lka artyku łów z p rasy ekonomicznej , czasop ism poświęcony ch znanymlud ziom, a nawet spo rtowy ch , pon ieważ Éric Lombard p rowadził s tajn ię dob rzezap owiadający ch s ię czemp io n ów. Kilka artyku łów poświęcony ch spo rtowymwyczynom samego Érica Lo mbarda, k tó ry by ł p rawdziwym wyczynowcem i łowcąp rzy g ód : zap alon y m alp in is tą, maratoń czy k iem, t riath lon is tą, p i lo tem rajdowym;b rał tak że ud ział w wyprawach na b iegun pó łnocny i do Amazon ii . Wiele zd jęćp rzeds tawiało go jadącego na mo to rze p rzez pu s tyn ię lub s iedzącego za s teramisamo lo tu . Artyku ły u s iane b y ły ang ielsk imi s łowami, k tó re k omp letn ie n icServ azo wi n ie mówiły : freeride, base jump, kitesurf...

W części artyku łów powtarzało s ię to samo ch arak tery s ty czn e zd jęcie. Wik ing –pomy ślał Servaz n a jeg o widok . Blo nd włosy , b lond b roda i metal iczn ie n ieb iesk iesp o jrzen ie. Opalony , zd rowy , energ iczny , męsk i , pewny s ieb ie. Patrzący w ob iek ty wtak , jak zapewn e patrzy ł n a swo ich rozmó wców: z n iecierp l iwością człowieka, nak tó rego czekają jed nocześn ie w k i lku miejscach .

Ży wa rek lama g rupy Lomb arda.

Wiek : t rzy dzieści sześć lat .

Z p rawn ego punk tu widzen ia g ru pa Lomb arda by ła spó łką koman dy towo-

Page 89: Bielszy odcien smierci bernard minier

akcy jną (S.K.A), ale sp ó łk a-matk a – Lombard En trep rises – by ła ho ld ing iem.Cztery zasad n icze spó łk i zależn e to : Lombard Med ia (k s iążk i , p rasa, d ys trybu cja,

aud iowizualne ś rodk i p rzekazu ), Lombard Grou p (sp rzed aż sp rzętu spo rtowego ,odzieży , wy cieczek i dó b r luksusowych , czwarte miejsce w świato wym rank ingusp rzedawców d ób r luk su sowych ), Lomb ard Ch imie (chemia, farmacja) i AIR,p roducen t sp rzętu lo tn iczego , kosmiczn ego i ob ronn eg o . Gru pa Lombarda pos iadałap iętn aście p rocen t udziałó w w AIR za pośred n ictwem ho ld ingu -matk i , LombardEn trep rises . Sam Éric Lombard b y ł partn erem zarządzający m i d y rek to remgeneraln ym Lombard S.K.A., dy rek to rem generalnym Lombard Group i LombardCh imie o raz p rezesem zarządu AIR. Jak o abso lwen t jednej z francusk ich ak ad emiiekono micznych o raz Lo ndon Schoo l o f Econ o mics , Lomb ard zaczy n ał k arieręw jednej z fi rm p od leg ły ch Lo mbard Group , b ędącej rozpoznawalnym sp rzedawcąsp rzętu spo rtowego .

Grupa zatrudn iała ponad 78 ty s ięcy o sób w 7 5 k rajach . Jej ob ro ty s ięgaływ pop rzedn im ro k u 17 928 mil ionó w eu ro , zy sk o peracy jny wyn iós ł 153 7 mil ionóweuro , a zy sk net to 67 7 mil ionów, podczas gd y zobo wiązan ia finansowe g rupyoszacowan o n a 3 5 58 mil io nów eu ro . Te l iczb y u k ażd eg o zwyczajnego człowiek awy wołały by zawró t g łowy , być mo że jednak d la sp ecjal is tów w d ziedzin ie finansówmiędzy n arod owych n ie są czy mś n ad zwyczajnym. Odkrywając je, Servaz u świado miłsob ie, że p rzy czy ny , d la k tó rych g ru pa zachowała s tarzejącą s ię elek trown ię wodną,mog ły b yć wy łączn ie h is to ryczne lub emocjonalne. To właśn ie tu taj , w Pirenejach ,narodzi ło s ię imp erium Lombardów.

Powieszen ie kon ia w tak im miejscu miało więc zn aczen ie symbo liczn e. Kto śchciał u derzyć zarówn o w h is to rię rodziny Érica Lomb arda, jak i w największą z jegopas j i : kon ie.

Z artyku łów poświęconych o s tatn iej męsk iej lato ro ś l i rodu Lombardówwy n ik ało bowiem, że wśród wszys tk ich jego zain teresowań k o n ie by ły n a p ierwszymmiejscu . Éric Lo mbard miał s tadn iny w wielu k rajach – Arg en ty n ie, Włoszech ,Francj i ... Zawsze jednak wracał do swo jej p ierwszej miło ści , o ś ro d ka jeźd zieck iego ,w k tó rym s tawiał p ierwsze k rok i , po łożo n ego w p o b liżu rodzinnego zamku , w tejwłaśn ie do l in ie, w reg ion ie Comminges .

Servaz nag le n ab rał p rzeko n an ia, że in scen izacja w elek trown i n ie by ła dziełemjak ieg oś zb ieg łego z In s ty tu tu Wargn iera szaleńca, ale świado mym, zap lanowanymi p rzemy ślany m czy nem.

Przerwał lek tu rę, żeby zeb rać myś li . Wah ał s ię p rzed wy ciągan iem wszys tk ich

Page 90: Bielszy odcien smierci bernard minier

t rupów z szaf p rzemysłowego imperiu m ty lko po to , by wy jaśn ić tajemn icę śmiercik on ia. Z d rug iej s t rony wciąż pamiętał po tworny widok pozbawio nego g łowyzwierzęcia p rzywiezionego ko lejk ą i szok , jak i wówczas p rzeży ł . Jak to powiedziałMarchand? „Pan Lo mbard ma wielu wrogów”.

Zad zwon ił telefon . Servaz od eb rał . To by ła d ’Humières .

– Strażn icy zn ik nęl i .

– Niech s ię pan i n igdy n ie odwraca do n ich p lecami – po wied ział do k to r Xav ier.

Za dużymi oknami gó ry p ło nęły zach odem s ło ńca. Czerwony b lask zalewał salę.

– Niech p an i będzie uważna. W każdej sekundzie. Tu taj n ie ma miejsca na b łędy .Szybko s ię pan i nauczy rozpoznawać sygnały : uciek ające spo jrzen ie, szyderczyu śmiech , p rzy śp ieszony oddech ... Niech pan i n igdy n ie o s łab ia czu jn ości . I n igdyn ie odwraca s ię d o n ich p lecami.

Diane sk inęła g łową. Zb liżał s ię pacjen t . Trzymał s ię za b rzuch .

– Gdzie jes t karetk a, d ok to rze?– Karetk a? – odpowiedział Xav ier u śmiechn ięty od ucha d o ucha.

– Karetk a, k tó ra ma mn ie zawieźć n a p o rod ówkę. Odeszły mi wod y . Już powinn atu być.

Stał p rzed n imi mężczyzna o ko ło czterd zies tk i . Miał p onad metr dziewięćdzies iątwzro s tu i mus iał ważyć jak ieś s to p ięćdzies iąt k i log ramów. Dług ie włosy , gęs tab ro d a, d robn e, n iespoko jn ie b ły szczące oczka. Xav ier wyg lądał p rzy n im jakd ziecko . Nie ro b i ł jedn ak wrażen ia zak ło po tanego .

– Zaraz p rzy jed zie – od powiedział . – To ch łop iec czy dziewczy nka?

Małe oczka wpatry wały s ię w dok to ra.

– To an ty ch ry s t .Odszed ł . Diane zauważy ła, że jeden z p ielęgn iarzy ś ledzi wzrok iem każdy jego

ruch . Na wsp ó ln ej sal i b y ło mo że z p iętn as tu pacjen tów.

– Mamy tu spo ro bog ów i p ro roków – skomen tował Xav ier, n ie p rzes tając s ięu śmiechać. – Szaleńs two o d zawsze czerp ie z rep ertuaru po li ty k i i rel ig i i . Dawn iejn as i pacjenci wszędzie widziel i k o mun is tó w. Dziś wid zą terro ry s tów. Pro szę za mną.

Psy ch iatra pod szed ł do o k rąg łego s to l ika, p rzy k tó rym trzech mężczyzn g rałow karty . Jed en z n ich – z umięśn io nymi, wy tatuo wanymi ramionami – p rzypominałwięźn ia. Pozo s tal i wyg lądal i no rmaln ie.

– Przeds tawiam pan i An ton ia. – Xav ier wskazał mężczyznę w tatu ażach . –

Page 91: Bielszy odcien smierci bernard minier

Anton io s łuży ł w Leg ii Cudzoziemsk iej . Nies tety by ł p rzeko nany , że obóz, dok tó rego go p rzyd zielono , jes t pełen szp iegów, i w końcu pewnej nocy jedn egou dus i ł . Prawda, An ton io ?

An to n io sk inął g łową, n ie p rzes tając wpatry wać s ię w karty .

– Mosad – powiedział . – Są wszędzie.– Robert z ko lei rzuci ł s ię n a rodziców. Nie, n ie zab i ł ich , po p ro s tu bardzo ich

o szpeci ł . Trzeba powiedzieć, że rod zice od s iódmego roku życia zmuszal i go dociężk ich p rac, karmil i ty lko ch lebem i mlek iem i kazal i sp ać w p iwn icy . Robert matrzydzieści s iedem lat . To ich powinno s ię zamknąć, n ie jego , jeś l i chce pan i znaćmo je zdan ie.

– To g ło sy mi kazały tak zrob ić – powiedział Ro bert .

– A to jes t Greg . Być może najciekawszy p rzyp adek . Greg w ciągu n iecałychd wóch lat zgwałci ł dzies ięć kob iet . Wyhaczał je na poczcie lub w h ipermarkecie,a p o tem szed ł za n imi, żeby s ię dowiedzieć, gdzie mieszkają. Nas tępn ie, gdy sp ały ,wchodził do mieszkan ia, b i ł je, wiązał i k ład ł n a b rzuchu , po czym zapalał świat ło .Nie wdawajmy s ię w szczeg ó ły n a temat teg o , co mus iały znos ić. Wystarczy pan iwiedzieć, że nas tęps twa tych cierp ień pozos taną w n ich do końca życia. Ale n iezab ijał ich , n ie. Za to k tó rego ś ran ka zaczął do n ich p isać. By ł p rzekonany , żew wyn iku tych ... stosunków ko b iety zakochały s ię w n im i zaszły w ciążę. Podał imwięc swo je nazwisko i ad res . Po licja szybko do n iego do tarła. Greg ciąg le do n ichp isze. Oczywiście n ie wysy łamy jego l is tó w. Pokażę je pan i . Są cudowne.

Diane p opatrzy ła na Grega. By ł pociągającym mężczyzną oko ło t rzydzies tk i :b rązowe włosy , jasne oczy – ale k iedy ich spo jrzen ia s ię spo tkały , Diane zad rżała.

– Idziemy d alej?

Dług i ko ry tarz zalany by ł czerwonym b lask iem zachodu .Na lewo d rzwi z ok ienk iem, zza k tó rych d ochodziły jak ieś g ło sy . Szyb k ie,

n erwowe, pośp ieszn ie wypowiadane s łowa. Przechodząc, rzuci ła ok iem do ś ro dkai doznała szoku . Na s to le operacy jn ym leżał mężczyzna w masce t lenowej,z elek trodami na sk ron iach . Wokó ł s tal i p ielęgn iarze.

– Co to jes t? – zapy tała

– Terap ia elek trowstrząso wa.

Elek tro wstrząsy ... Diane poczu ła, jak wło sy jeżą jej s ię na karku . Od samegop oczątku , gdy w latach trzydzies tych ub ieg łeg o wieku zaczęto wykorzys tywać jew psych iatri i , elek trowstrząsy by ły p rzedmio tem spo rów. Kry tycy tej metodyu zn awali ją za n ieludzką i po równywali do to rtu r. Dlatego też, k iedy w latach

Page 92: Bielszy odcien smierci bernard minier

sześćdzies iąty ch po jawiły s ię neu ro lep ty k i , popu larność terap i i elek trowstrząsowejznaczn ie zmalała. Aż do lat o s iemdzies iąty ch , k iedy to wiele k rajów – w tym Francja– wróci ło do n iej z jeszcze większy m zapałem.

– Proszę to dob rze zrozumieć – powiedział Xav ier, dos trzegając jej milczen ie –dzis iejsze elek trowstrząsy n ie mają n ic wspó lnego z ses jami, jak ie p rzep rowadzanodawn iej . Ap liku je s ię je pacjen to m do tkn iętym ciężką dep res ją, podając zn ieczu len ieogó lne i ś ro dek rozluźn iający nap ięcie mięśn iowe, k tó ry jes t szyb ko u suwanyz o rgan izmu . Ta terap ia d aje do b re wyn ik i , jes t sku teczn a w o s iemdzies ięciu p ięciup rocen tach p rzypadków po ważnej d ep res j i . Sku teczn iejsza n iż an tydep resan ty . Jes tbezbo lesna i dzięk i wspó łczesnym metodom n ie pozos tawia już nas tęps tww uk ładzie kos tnym an i p owik łań o rtopedycznych .

– Ale po zo s tawia nas tęps twa w obszarze pamięci i poznan ia. Po zab iegu p rzezwiele godzin może s ię u trzymywać sp lątan ie. I wciąż n ie wiadomo , jakelek trowstrząsy nap rawdę działają na mózg . Macie tu dużo p acjen tów z dep res ją?

Xav ier spo jrzał na n ią po dejrzl iwie.

– Nie. Ty lko dzies ięć p ro cen t .

– A i lu sch izo fren ików i p sychopató w?

– Oko ło p ięćdzies ięciu p rocen t to sch izo fren icy , dwadzieścia p ięć p ro cen tp sychopaci , t rzydzieści p rocen t p sycho ty cy . Dlaczego pan i py ta?

– I oczy wiście s to su jecie terap ię elek trowstrząsową wy łączn ie w p rzypadkudep res j i?

Poczu ła jakby del ikatny podmuch powietrza. Xav ier u tkwił w n iej spo jrzen ie.– Nie. Sto su jemy ją także wobec pacjen tów mieszkających w sek to rze A.

Un ios ła b rew, rob iąc zdziwioną minę.

– Myślałam, że do tego p o trzeba zgo dy p acjen ta lub op iekuna p rawnego .

– W tym jednym wypadk u obch odzimy s ię bez n iej .

Jej wzro k ś l izgał s ię po n iep rzen ik n ionej twarzy Xav iera. Coś jej s ię wymykało .Wzięła g łębok i oddech i s tarała s ię mówić jak najbardziej neu tralnym tonem:

– W jak im celu? Bo p rzecież n ie terapeu tyczn ym. Sku teczność elek trowstrząsówwykazano wy łączn ie w p rzypadku dep res j i , man ii i n iel icznych fo rm sch izo fren i i ...

– Ze względów społecznych.

Diane lekko zmarszczy ła czo ło .

– Nie rozumiem.

– Ależ to oczywis te: chodzi o wymierzen ie kary .

Page 93: Bielszy odcien smierci bernard minier

Stał teraz odwrócony d o n iej ty łem i wp atrywał s ię w pomarańczowe s łońcechowające s ię za czarnymi gó rami. Na p od łodze rozciągał s ię jeg o cień .

– Panno Berg , zan im znajd zie s ię pan i w sek to rze A, mus i pan i zrozumieć jedno :tych s iedmiu ludzi n ic n ie jes t w s tan ie p rzes traszyć. Nawet izo lacja. Ży ją wewłasny m świecie i n ic ich n ie ru sza. Niech sob ie to pan i dob rze wb ije do g łowy :n igd y n ie spo tkała pan i tak ich p acjen tów. Nigdy . A p rzy tym, rzecz jasna, karycielesn e są tu taj zab ron ione, tak jak wszędzie. – Odwrócił s ię i spo jrzał na n ią. –Ty lk o jednego s ię bo ją. Elek trowstrząsów.

– Ch ce pan powiedzieć – zawahała s ię – że s to su jecie n a n ich elek trowstrząsybez...?

– Bez zn ieczu len ia.

Page 94: Bielszy odcien smierci bernard minier

8

Następnego dn ia, jadąc au to s tradą, Servaz rozmyślał o s trażn ikach . Wed ług Cathyd ’Humières n ie p o jawil i s ię wczo raj w p racy . Dyrek to r elek trown i odeb rał telefondop iero po godzin ie.

Dyrek to r p ró b o wał s ię do n ich dodzwon ić na ich telefony komórkowe, ale żadenn ie odb ierał . Morane powiadomił więc żandarmerię, k tó ra wys łała ludzi do ichdomów. Mężczy źn i mieszkal i samo tn ie – jeden dwadzieścia, a d rug i czterdzieścik i lometrów od Sain t-Mart in . Obydwaj miel i zakaz mieszkan ia w tym samymdepartamencie co ich dawne partnerk i , k tó rym wielok ro tn ie g rozi l i śmiercią, cop rzynajmn iej w p rzypadku jednej z n ich skończy ło s ię poby tem w szp italu . Servazdoskonale wiedział , że w p rak tyce po licja bynajmn iej n ie zawraca sob ie g łowyegzekwowan iem tego rodzaju zobowiązań . Rzecz by ła n ie do zreal izowan iaz oczywis tego powodu : by ło zby t wielu p rzes tępców, za dużo decyzj i o nadzo rzesądowym, to czący ch s ię pos tępowań i og ło szonych wyroków. Sto ty s ięcy skazanychna karę więzien ia by ło na wo lności . Część z n ich oczek iwała na swo ją ko lejkę,a n iek tó rzy po s tan owil i s ię u lo tn ić natychmias t po opuszczen iu sal i sądowej,wiedząc, że is tn ieje n iewielk ie ryzyko , by pańs two francusk ie poświęci ło p ien iądzei ludzi na ich poszuk iwan ia, i mając nadzieję, że gdy nadejdzie czas ich ods iadk i ,n ik t n ie będzie już o n ich pamiętał .

Po in fo rmowawszy go o zn ikn ięciu s trażn ików, pan i p roku rato r oznajmiła, że ÉricLombard wraca ze Stanów i chciałby n iezwłoczn ie rozmawiać z o sobamip rowadzący mi ś led ztwo . Servaz o mało n ie s traci ł panowan ia nad sobą. Miał nag łowie sp rawę morders twa i chociaż chciał s ię dowiedzieć, k to zab i ł kon ia,domyślając s ię zresztą, że by ło to zaledwie p relud ium do czegoś znaczn iepoważn iejszego , n ie oznaczało to , że jes t na każde zawo łan ie Érica Lombarda.

– Nie wiem, czy będę móg ł – oznajmił sucho . – Mam spo ro robo ty w związkuz tym zamordowan ym bezdomnym.

– By ło b y lep iej , gdyby pan p rzy jechał – nalegała d ’Humières . – Wyg ląda na to ,że Lombard skon tak tował s ię z Min is ters twem Sp rawied liwości , on i zadzwon il i dop rezesa sądu p ierwszej in s tancj i , a on zatelefonował do mn ie. No i z ko lei ja dzwon iędo pana. Reakcja łańcuchowa. Poza tym Can ter powie panu to samo . Jes tem pewna, że

Page 95: Bielszy odcien smierci bernard minier

Lo mb ard d zwo n ił równ ież do Min is ters twa Sp raw Wewnętrznych . Swo ją d rogąmy ślałam, że ma p an już zabó jców bezdomnego .

– Mamy zezn an ia dość s łabego świadka – odpowiedział Servaz n iechętn ie; n iezamierzał w ty m mo mencie wdawać s ię w szczegó ły . – Czekamy na wyn ik i anal izyś lad ó w. Sp o ro ich b y ło na miejscu : odcisk i palców, ś lady bu tów, k rew...

– W ko ń cu jes t pan kozio rożcem, p rawda? Servaz, n iech mi pan tu n ie zg rywap rzep raco wan eg o p o licjan ta, n ie cierp ię tego . Pro szę mi wyświadczyć tę p rzys ługę.Kied y mo że p an tam wrócić? Éric Lombard będzie na pana czekał od ju tra. Spędziw d o lin ie cały week end . Niech pan znajdzie chwilę.

– W p o rządk u . Ale zaraz po aud iencj i wracam do ś ledztwa w sp rawie bezdomnego .

Zatrzy mał s ię n a s tacj i benzynowej, żeby zatankować. Świeci ło s łońce, chmuryu ciek ły d alek o . Sk o rzys tał z okazj i i zadzwon ił do Zieg ler. O dziewiątej miałaasy s to wać p rzy sek cj i zwłok kon ia w s tadn in ie w Tarbes . Zap roponowała, żeby tamp o d jech ał . Serv az s ię zgodził , ale powiedział , że zaczeka na zewnątrz.

– Jak p an ch ce – odpowiedziała, n ie k ry jąc zaskoczen ia.

Jak miał jej wy tłumaczyć, że bo i s ię kon i? Że p rzejście p rzez pełną zwierząts tad n inę jes t p o n ad jego s i ły? Rzuciła nazwę pob lisk iej kafejk i , w alei Rég imen t-de-Bigo rre. Do łączy d o n iego , gdy skończą. Kiedy do jechał na miejsce, mias to tonęłow p ro mien iach p rawie wiosennego s łońca. Zabudowan ia Tarbes , mias ta po łożonegou wró t Park u Naro d o wego Pirenejów, wznos i ły s ię wśród zielen i . W g łęb i widać by łościan ę n iep o k alan ie b iałych gó r. Na b łęk i tnym n ieb ie n ie by ło an i jednej chmurk i .Mig o czące w s ło ń cu gó rsk ie szczy ty wyg lądały lekko i u lo tn ie jak balony go towew każd ej ch wil i wzn ieść s ię w gó rę. To jakby p sych iczna bariera, pomyślał Servaz naich wido k . Umy sł rozb ija s ię o te gó ry jak o mur. Jakby by ło to tery to riumn iep rzy jazn e d la lu d zi , terra incognita, w sens ie dos łownym – ziemia n ieznana.

Wszed ł d o u mó wionej kafejk i , u s iad ł p rzy s to l iku ko ło okna i zamówił b iałąk awę z cro issan tem. W s to jącym w kącie nad barem telewizo rze z g ło śnościąp o d k ręco n ą d o maks imum bez p rzerwy leciały wiadomości . Servaz n ie móg ł s ięsk up ić. Ju ż miał p o p ros ić o ściszen ie, gdy z ek ranu pad ło nazwisko Érica Lombarda.Wy p o wiad ający je d zienn ikarz s tał na sk raju pasa s tartowego n iewielk iego lo tn iskaz mik ro fon em w ręk u . W t le zaśn ieżone gó ry , podobne do tych na zewnątrz. Obraz naek ran ie po ch ło n ął uwagę Servaza, a k iedy po jawiła s ię twarz Érica Lombarda,p o licjan t po d szed ł do baru .

Mil iard er u d zielał wywiadu tuż po wy lądowan iu na lo tn isku w Tarbes . Za n imstał mały p ry watn y samo lo t z n ieb iesk imi l i terami LOMBARD wymalowanymi na

Page 96: Bielszy odcien smierci bernard minier

lśn iącej b ielą bu rcie. Lo mbard miał po ważn ą minę człowiek a, k tó ry s traci ł u ko ch an ąis to tę. Dzien n ik arz py tał go właśn ie, czy to zwierzę miało d la n iego szczeg ó ln ąwarto ść.

– To by ł n ie ty lk o k o ń – o d po wied ział b izn esmen . W jego g ło s ie s łychać b y łos taran n ie d awko wan e po ruszen ie i p ewno ść s ieb ie. – To by ł towarzysz, p rzy jaciel ,p artn er. Ci , k tó rzy nap rawd ę ko ch ają k on ie, wiedzą, że to n ie są ty lk o zwierzęta.A Freed om by ł wy jątk owy . Pok ładal iśmy w n im duże nadzieje. Ale poza wszy s tk imn ajs traszn iejszy jes t sp o sób , w jak i zg inął . Dop iln u ję, aby uczyn ion o wszy s tko , byzn aleźć winowajców.

Serv az zo baczy ł , jak Lo mbard p rzesu wa wzrok , b y u tkwić go w ob iek ty wiek amery , a za jej p ośred n ictwem – w o czach wid zó w. Jego sp o jrzen ie wyrażałok o lejn o b ó l , wściek ło ść, wy zwan ie i g ro źbę.

– Ci , k tó rzy to zrob il i , p owin n i so b ie u świad omić, że mi n ie uciek n ą. I że jes temczło wiek iem sp ragn ion ym sp rawied liwo ści .

Serv az rozejrzał s ię wo kó ł s ieb ie. Wszyscy wp atry wali s ię w ek ran telewizo ra.Nieźle, p o myślał , ładn y nu mer. Nie u legało wątp l iwości , że zo s tał p rzygo towanywcześn iej , ale to n ie p ozbawiło g o b ru talnej szczero ści . Servaz zas tanawiał s ię, jakd alek o czło wiek po k ro ju Érica Lo mbard a jes t w s tan ie s ię p o sunąć, b y zreal izowaćswo ją g ro źbę. Nas tęp ne dwie g odzin y spędzi ł na ro b ien iu b i lan su rzeczy , k tó re ju żwied ziel i , i ty ch , na k tó ry ch temat n ie miel i in fo rmacji . Tych d ru g ich b y łozd ecy do wan ie więcej . Gd y Irèn e Zieg ler p o jawiła s ię wreszcie na chod n ik u za okn em,Serv azo wi na ch wilę zaparło dech . By ła u b ran a w ko mbinezon mo tocy k lo wyz czarn ej skó ry z nako lann ikami i naramienn ikami wy k on an y mi z szarego metalui b u ty z o kuciami n a no sk ach i obcasach . W ręk u trzymała kask . Amazo nka... Servazazn owu ud erzy ła jej u ro d a. Uświad omił sob ie, że jes t n iemal tak p iękna jak Charlèn eEspéran d ieu , ale w in ny sp osób – b ardziej spo rtowy , mn iej wyszukan y . Charlèn ewy g ląd ała jak modelk a, Irèn e jak mis trzy n i windsu rfin gu . Znowu poczu łp o d n iecen ie. Przyp omn iał sob ie, co myś lał , k iedy zobaczy ł ko lczy k w jej no s ie.Niewątp l iwie Irèn e Zieg ler by ła p ociąg ającą k o b ietą.

Serv az sp o jrzał na zegarek . By ła jedenas ta.

– I jak ? – zapy tał .

Od p o wiedziała, że sekcja n ie wn io s ła wiele no wego d o ś led ztwa po za in fo rmacją,że zwierzęciu o bcięto g ło wę po śmierci . March and tak że p rzy jechał . Lekarz sądo wyd ał im d o zro zu mien ia, że zwierzę p rawdop odo bn ie zo s tało u śp ione i że badan ieto k sy ko log iczn e to p o twierdzi . Kiedy zarządca o ś rod k a wycho dził z sal i , wy g ląd ał ,

Page 97: Bielszy odcien smierci bernard minier

jakby mu u lży ło . Zg odził s ię wreszcie n a zab ran ie ciała do u ty l izacj i . Po za g łową,k tó rą chce zacho wać jeg o szef. Wed ług March an da Lo mbard zamierzał ją wyp ch aći po wies ić n a ścian ie.

– Powies ić na ścian ie? – p owtó rzy ł Servaz z n iedo wierzan iem.

– Myśli pan , że on i są win n i?– Kto ?

– Strażn icy .

– Nie wiem.

Servaz wy jął telefon i wybrał numer zamku . Us ły szał w s łu ch awce damsk i g ło s .

– Mówi komen dan t Servaz, po l icja k ryminaln a w Tu lu zie. Chciałbym ro zmawiaćz p an em Lombard em.

– Jak n azwisk o ?– Servaz.

– Proszę s ię n ie rozłączać.

Dłu g i sy gnał oczek iwan ia. Wreszcie od ezwał s ię mężczyzna w n ieo k reś lo nymwiek u :

– Tak ?

– Komen dan t Servaz, po l icja k ryminaln a.

– W jak iej sp rawie?Servaz p oczu ł , że zaraz wy buch n ie.

– Niech p an p os łu ch a, to pańsk i szef ch ciał s ię ze mn ą spo tkać. To n ie jes t mo jejedyn e zajęcie. Nie zamierzam tracić czasu !

– Pro szę po wo li p rzel i tero wać nazwisko i p rzy po mnieć mi, w jak iej sp rawie pand zwo n i – p owiedział mężczyzna p o d rug iej s t ron ie n iewzruszony m g ło sem. – PanLomb ard tak że n ie zamierza t racić czasu .

Aro g ancja tego czło wiek a sp rawiła, że Serv az zan iemó wił . O mało n ie p rzerwałrozmo wy , ale s ię p owstrzy mał.

– Servaz. S, E, R, V, A, Z. Dzwo n ię w sp rawie ko n ia o imien iu Freed om.

– Nie mó g ł p an od razu tak mó wić? Pro szę s ię n ie rozłączać. Pan Lombardo czek u je p an a d ziś o p iętnas tej .

To n ie b rzmiało jak zap ro szen ie, ale jak ro zkaz.

Kied y zn aleźl i s ię n a ziemiach Érica Lomb arda, p oczu li s ię jak w k rain ie z b ajk i .

Page 98: Bielszy odcien smierci bernard minier

Zostawil i samochó d i mo tocyk l na park ingu żandarmeri i w Sain t-Mart in i p rzes ied l is ię d o s łu żb owego au ta. Ta sama d roga, k tó ra p rowadziła do o środka jeździeck ieg o ,ale w les ie zamias t sk ręcić w lewo , po jechal i na wpro s t .

Nas tępn ie jechal i p rzez rozleg łe, po fałd owane łąk i , wysadzone l ipami, dęb ami,so sn ami i wiązami. Pos iad ło ść b y ła og romna, ciągnęła s ię aż p o ho ryzon t . Wszęd zieb y ły b arierk i , n a pas twiskach p as ły s ię kon ie, p rzy d ro gach s tały maszyn y ro ln iczew każdej ch wil i g o towe d o użycia. Gdzien iegdzie leżał śn ieg , ale powietrze by łop rzejrzy s te i jasne. Krajob raz p rzyp ominał Servazowi ran czo w Mon tan ie alboh acjendę w Argen ty n ie. Od samego początku widziel i powieszone na p n iach d rzewi b arierk ach tab l ice z nap isem: TEREN PRYWATNY/WSTĘP WZBRONIONY. Ale n ien atkn ęl i s ię na żad ną b ramę. Pięć k i lometrów dalej zobaczy li kamienny mu r. Miałcztery metry wysokości i zas łan iał część k rajob razu . Teren za murem by ł p o ro śn iętyd rzewami. Zah amowali p rzed k ratą. Do jednego z fi larów p rzymo cowana by łamarmu rowa tab l ica.

Serv az p rzeczy tał złocone l i tery : BIAŁY ZAMEK.Kamera umieszczona na szczycie fi lara odwróciła s ię w ich s tronę. Nie mus iel i

wy s iadać z samoch odu , żeby s ię p rzeds tawić p rzez d omo fon : k raty o tworzy ły s ięn iemal n atychmias t .

Jech al i jeszcze d ob ry k i lometr aleją wysadzaną s tu letn imi dębami. Pro s ta d ro ga,wy lana równy m, czarn ym asfal tem, b ieg ła sk arpą pod p o wykręcanymi gałęziamid rzew. Serv az do s trzeg ł b udynek powo li wy łan iający s ię w g łęb i parku . Po k i lkuch wilach zatrzy mali samochód p rzed k lombem p rzyk ry tych śn ieg iem zimo wychwrzo sów i b lado różowych kameli i . Servaz by ł rozczaro wany : zamek by ł mn iejszy ,n iż s ię sp o dziewał . Ale gdy spo jrzał d rug i raz, rozczarowan ie minęło . Stal i p rzedp ełny m d ziecięcego u roku bud y nk iem pochod zącym p rawdopod obn ie z końcad ziewiętn as teg o lu b z początku dwu dzies tego wieku . Budowla w po łowiep rzyp omin ała zamk i nad Loarą, a w po łowie ang ielsk i dwór. Zamek z bajk i ... Przedo knami parteru s tał szpaler d użych k rzewów, od cinających s ię od śn ieg u ,p rzys trzyżon y ch n a k ształ t zwierząt : b y ły tam s łoń , koń , ży rafa i jeleń . Na lewo , powscho d n iej s t ron ie, Servaz zauważy ł fran cusk i og ród z rzeźb ami zamyślonychp os taci i sad zawkami. Przyk ry ty p land ek ą basen i ko rt ten isowy . W g łęb i dużao ranżeria z d ziwn ymi an tenami n a dachu .

Przy po mniał sob ie znalezion e w In tern ecie l iczb y : Éric Lombard by łwłaścicielem jednego z n ajwiększych majątk ów we Fran cj i i jednym z jej najbardziejwp ływowych o bywatel i . Stał na czele imperium, k tó re p rowadziło in teresy

Page 99: Bielszy odcien smierci bernard minier

w s ied emdzies ięciu k rajach . Wyg lądało na to , że dawna letn ia o ranżeria zo s tałap rzerob iona na supernowoczesne cen trum ko mun ikacy jne. Zieg ler zatrzasnęła d rzwiwozu .

– Niech pan patrzy .

Wskazywała na d rzewa. Podąży ł wzrok iem za jej ręką. Wśró d gałęzi n al iczy łtrzy dzieści k amer. Mu siały o bejmować cały obszar. Żadnych kątów martwych .W k tó rymko lwiek miejscu zamku by s ię znaleźl i , by l i pod obserwacją. Poszl iwysypaną żwirk iem alejką, na k tó rej b rzegach ro s ły k ęp y kwiatów, i p rzeszl i międ zydwoma k rzewami p rzyciętymi n a k ształ t s iedzących lwów. Dziwne, p omy ślał Servaz.Ten og ród wyg ląda jak miejsce zabaw d la bardzo b ogatych dzieci . Nig dzie jedn akn ie czy tał , żeby Éric Lombard miał dzieci . Przeciwn ie, większość arty ku łów p isałao zatwardziałym kawalerze i jeg o l icznych po dbo jach . A może te zielone rzeźbypo ch odzą z czasów jego dzieciń s twa? Na szczycie schodów czekał na n ich mężczy zn aok o ło sześćd zies iątk i . Wysok i , ub rany na czarno . Sp o jrzen ie twarde jak lód . Ch o ćServaz widział go p ierwszy raz, domy śli ł s ię, z k im ma do czy n ien ia. To ten samczłowiek , z k tó rym ro zmawiał p rzez telefon . Serv az zn o wu poczu ł naras tający gn iew.Facet p rzywitał ich bez u śmiech u i p op ros i ł , by szl i za n im, po czy m ru szy ł p rzeds ieb ie. Ton , jak im s ię do n ich zwracał , wskazywał, że i ty m razem n ie chodzio p ro śbę, ale o rozkaz.

Przeszl i p rzez p róg .

Amfilada p rzes tronn ych , p u s tych i ak u s tyczny ch salon ów ciągnęła s ię na całejd ługo ści b udynku , g d yż w g łęb i , n a d rug im k rań cu dos trzeg li d zienne świat ło ,jakby doch o dzące z ko ńca tun elu . Wn ętrze by ło mon umen talne. Okna p ierwszegop iętra o świet lały hal l . Su fi t by ł bardzo wysoko . Mężczy zn a w czern i p rzeszed ł p rzedn imi p rzez hal l i p ierwszy z p us ty ch salon ów, a nas tęp n ie sk ręci ł w p rawo kupo d wó jnym d rzwio m. Znaleźl i s ię w b ib l io tece. Pod ścianami s tały regały pełn es tary ch k s iążek . Cztery balkonowe okna wychodziły na las . Przed jednym z n ich s tałÉric Lomb ard . Servaz naty ch mias t g o ro zp oznał , choć mężczy zn a b y ł d o n ichod wrócony p lecami. Biznesmen p rowadził rozmowę telefon iczn ą p rzez zes tawsłuchawk o wy .

– Po licja już jes t – powiedział mężczyzna w czern i to nem, w k tó rym s ły ch ać b y łoob o jętność i pogardę wobec go ści .

– Dzięk u ję, Otto .

Otto wy szed ł z po mieszczen ia. Lombard zak ończy ł ro zmowę po ang ielsk u , zd jąłs łuchawk i i p o ło ży ł je n a d ęb owym s to le. Sp o jrzał k o lejno na każde na n ich –

Page 100: Bielszy odcien smierci bernard minier

najp ierw na Servaza, a po tem na Zieg ler. Przy g lądał jej s ię d łuższą chwilę. W jegooczach po jawił s ię b ły sk zdumien ia n a widok jej s t ro ju . Uśmiech n ął s ię ciep ło .

– Proszę wy baczyć Otto n owi. Jes t n ie z tej ep o k i . Czasami ma sk ło n ność dotrak towan ia mn ie jak k s ięcia czy k ró la. Ale to zau fany człowiek , mog ę na n iegoliczyć w każdej sy tuacj i .

Servaz n ic n ie powied ział . Czekał na dalszy ciąg .– Wiem, że jes teście pań s two b ardzo zajęci . I że n ie możecie t racić czasu . Ja też

n ie mog ę. Ogro mnie mi zależało na tym ko n iu . To by ło wsp an iałe zwierzę. Muszęmieć pewność, że zo s tan ie zrob ione wszys tk o , ab so lu tn ie wszys tko , żeby zn aleźćczłowieka, k tó ry popełn i ł tę zb rodn ię. – Znowu n a n ich p atrzy ł . W jego n ieb iesk ichoczach malował s ię smu tek , ale także s tanowczo ść i pewno ść s ieb ie. – Chcę, żeby ściewiedziel i , że mo żecie d o mn ie dzwo n ić o k ażd ej p o rze dn ia i no cy i zadawać miwszys tk ie py tan ia, jak ie uznacie za s to sowne, n awet najbardziej ab su rdaln e.Zap ro s i łem was tu taj , żeby s ię u pewn ić, że n ie pomin iecie żadnego tropu i uży jeciewszelk ich ś rodków, żeby dop rowad zić to ś ledztwo do koń ca. Chcę, żeby sp rawazo s tała całkowicie wy jaśn io na. Otrzymałem zapewn ien ie, że jes teście świetn ymidetek tywami. – Uśmiechnął s ię, ale jego u śmiech zaraz zn ikn ął . – Gdyb y s ię jednakokazało , że zan ied bu jecie tę sp rawę lub ją lekceważycie pod p retek s tem, że chodzity lko o k on ia, b ędę bezl i to sny .

Nawet n ie zakamu flował swo jej g roźb y . „Chcę...” Ten człowiek n ie s to sowałwyb iegów. Nie chciał t racić czasu i zmierzał p ro s to do celu . Nag le wy dał s ięServ azo wi n iemal sy mpatyczny . Tak jak jego miło ść do kon ia.

Ale Irène Zieg ler najwyraźn iej s ły szała go na inn ej częs to t l iwości . Servazzau waży ł , że zb lad ła.

– Groźbami n iczego p an n ie o s iągn ie – rzuci ła lodo wato .

Lo mbard spo jrzał n a n ią. Nag le jego ry sy złagod n iały . Wyg lądał na szczerzesk ru szo n ego .

– Proszę mi wy baczyć. Nie wątp ię, że jes teście doskonałymi, sumienn ymifachowcami. Was i p rzeło żen i b ardzo was chwalą. Zach o wałem s ię jak id io ta. Te...wydarzenia mną wstrząsn ęły . Pan i kap itan Zieg ler, p ro szę p rzy jąć mo je p rzep ros iny . Sąnap rawdę szczere.

Irène n iechętn ie k iwnęła g łową. Nic n ie po wied ziała.

– Jeś l i n ie wyda s ię to panu n ies to so wne – włączy ł s ię Servaz – sko ro ju ż tujes teśmy , chciałbym od razu zadać pan u parę py tań .

– Oczywiście. Pro szę za mną. Pozwó lcie, że po częs tu ję pańs twa kawą.

Page 101: Bielszy odcien smierci bernard minier

Éric Lomb ard o tworzy ł d rzwi w g łęb i b ib l io tek i . Zn aleźl i s ię w salon ie. Pro mien ies łońca wpadające p rzez balkonowe okna o świet lały dwie skó rzane so fy i n isk is to l ik . Na tacy s tały t rzy fi l iżan k i i d zbanek z wodą. Servaz ocen ił , że podob n ie jakmeb le, dzb an ek musi być zab y tk owy i bardzo cenn y . Wszys tko by ło p rzyg o to wane –także cuk ier, koszyk s łodk iego p ieczywa i dzbanuszek z mlek iem.

Servaz bezzwłoczn ie p rzeszed ł do rzeczy :

– Pierwsze p y tan ie. Czy widzi pan kogoś , k to móg łby pop ełn ić tę zb rodn ię albochociaż miałby powód , żeby to zro b ić?

Éric Lombard aku rat pod awał kawę.

Przerwał i zan u rzy ł spo jrzen ie w o czach Servaza. Duże lu s tro z ty łu odb ijało jegob lond czup rynę. Miał na sob ie g o lf i spodn ie z pop ielatej wełn y . I by ł b ardzoopalony .

Odp o wiedział b ez zmrużen ia p owiek .

– Tak .

Servaz s ię wzd ryg n ął . Siedząca ob ok Zieg ler także s ię po ruszy ła.

– I n ie – d o rzu ci ł p o chwil i . – To są d wa py tan ia w jednym. Tak , bo znammnóstwo o sób , k tó re mog ły mieć powody , żeby to zrob ić. Nie, p on ieważ n ie znamn ikogo , k to by łby do tego zdo lny .

– Niech p an u ściś l i – p owiedziała Zieg ler ro zd rażn iona. – Dlaczego miel ibypowody , żeby zab ić to zwierzę?

– Żeby mn ie sk rzywd zić, żeby s ię zemścić, żeby zrob ić n a mn ie wrażen ie. Jak s iępewn ie domyślacie, w mo im zawodzie i dysponu jąc tak im majątk iem, człowiek ro b isob ie wrogów, wzb udza zazd rość, podk rada rynk i konku rencj i , od rzuca o ferty ,dop rowadza innych do ru in y , zwaln ia setk i o sób ... Gd ybym miał zrob ić l is tę tych ,k tó rzy mn ie n ienawidzą, miałaby ob jęto ść g ru bego tomu .

– Nie mó g łb y s ię pan wy rażać n ieco bard ziej p recyzy jn ie?

– Nies tety n ie. Rozumiem wasz to k myś len ia: k to ś zab i ł mo jego u lub ionegokon ia i powies i ł na n ajwy ższy m s łup ie ko lejk i l in owej , k tó ra należy d o mn ie.A zatem k to ś ma do mn ie p retens je. Wszys tko wskazu je na mn ie, zgadzam s ię z wami.Ale k to to zrob ił? Nie mam żadnego pomysłu .

– Nie o trzymywał pan żad nych pog różek u s tn ych albo p isemnych , żadnychanon imów?

– Nie.– Pan a g rupa działa w s iedemd zies ięciu p ięciu k rajach – s twierdzi ł Serv az.

Page 102: Bielszy odcien smierci bernard minier

– W s iedemd zies ięciu o śmiu – p op rawił go Lombard .

– Czy g rupa ma związk i , nawet n iebezpośred n ie, z mafiami, z p rzes tępczościązo rgan izowaną? Wy obrażam sob ie, że w n iek tó rych k rajach ten rodzaj ... kontaktów jes tmn iej lub b ardziej n ie d o un ikn ięcia.

Lo mbard zn o wu in tensywn ie wpatrywał s ię w Servaza, ale tym razem bez ag res j i .Pozwo li ł sob ie nawet na u śmiech .

– Jes t pan bardzo bezpośredn i , komend ancie. Ma pan pewn ie na myś li scen ęz Ojca chrzestnego z o dciętą g łową kon ia? Nie, mo ja g rup a n ie ma związkówz p rzes tęp czo ścią zo rgan izowaną. Przynajmn iej ja n ic o tym n ie wiem. Nie mówię, żew n iek tó rych k rajach Afryk i czy Azji n ie mus imy p rzymykać oczu na pewn ep rak tyk i , ale powied zmy wpros t , tam chodzi o dyk tatu ry , n ie o mafie.

– Nie p rzeszkadza to panu? – zapy tała Zieg ler.

Lo mbard un ió s ł b rew.

– Rob ien ie in teresó w z dyk tato rami – u ściś l i ła.

Na twarzy Lo mbarda znowu po jawił s ię pob łażl iwy u śmiech . Tym razem jednakb y ł to u śmiech mo n archy , k tó ry s ię waha, czy wykp ić impertynencję swo jegop oddanego , czy też kazać go ściąć na miejscu .

– Nie sądzę, by odpo wied ź na to py tan ie miała w is to tny sposób p omó cw waszy m ś ledztwie – o d powiedział . – Musicie też wiedzieć, że wbrew pozo rom n iejes tem jedy n ym szefem: w wielu d ziedzin ach mamy p artnerów, p ierwszym z n ich jes tfrancusk i rząd . Is tn ieją pewn e aspek ty „po li tyczne”, za k tó re n ie ja odpowiad am.

Bezp ośred n i , ale jeś l i t rzeba, świetn ie żong lu je po l i tyczn ie pop rawn ymp usto s łowiem, zauważy ł Servaz.

– Ch ciałbym zrozumieć jedn ą rzecz. Mian owicie, jak to możliwe, żeby n ik t , an iw ośrodku jeźd zieck im, an i w elek trown i, n iczego n ie zauważy ł . Nie da s ię o t tak ,w ś rodku nocy p rzetranspo rtować k on ia.

Lo mbard sp osępn iał .

– Ma p an rację. Ja także zadawałem sob ie to py tan ie. Z całą pewnością k to śk łamie. I bardzo chciałbym wiedzieć, kto to jest – dodał tonem g roźby . Ods tawił fi l iżankę takg wałto wn ie, że Servaz i Zieg ler pod sk oczy li . – Zwo łałem wszys tk ich , cały dziennyi nocny p erson el elek trown i i p racown ików s tadn iny . Zaraz po p rzy jeździe każdegoz n ich p rzes łu ch ałem. Zajęło mi to cztery godziny . Nie o sądzajcie mn ie, p rzyznajęs ię, że uży łem wobec n ich wszelk ich dos tępn ych ś ro dków nacisku . Tamtej nocy n ik tn iczego n ie s ły szał . Ale to oczywiście n iemożliwe. Nie mam najmn iejszychwątp l iwo ści , że Marchand i Hecto r mówią p rawdę. Nig dy n ie sk rzy wdzil iby kon ia

Page 103: Bielszy odcien smierci bernard minier

i s łużą naszej rodzin ie od bardzo dawna. To p rawi i kompeten tn i ludzie. Naszes to sunk i zawsze by ły bardzo dob re. Można powiedzieć, że należą do rodziny .Możecie ich sk reś l ić z waszej l is ty . To samo d o tyczy Hermine. To wsp an iaład ziewczyn a, k tó ra uwielb iała Freedoma. Jes t załamana tą h is to rią.

– Wie pan o zn ikn ięciu s trażn ików?

Lo mbard zmarszczy ł b rwi.– Tak . Ty lko ich n ie p rzes łu chałem.

– Jes t ich dwó ch . Żeby powies ić kon ia na gó rze, t rzeba by ło co najmn iej dwócho só b . I by l i już skazan i .

– Idealn i podejrzan i – skomen tował Lo mbard z powątp iewan iem.

– Nie wyg ląda pan na p rzekon an eg o .

– Nie wiem... Po co ci goście miel iby wieszać Freedoma tam, gdzie p racu ją? Ton ajlep szy sp osób n a ściąg n ięcie na s ieb ie podejrzeń , p rawda?

Servaz sk inął g łową z ap rob atą.– A jednak s ię u lo tn i l i – zauważy ł .

– Niech s ię pan p os tawi na ich miejscu . Z tak imi karto tekami. Niech pan tego n ieb ierze do s ieb ie, ale on i dob rze wiedzą, że jeś l i po l icja znajdzie sob ie winnego ,rzadko szuka d alej .

– Kto ich zatrudn ił? – zapy tała Zieg ler. – Co p an o n ich wie? Jak sądzę, zdąży łp an od wczo raj zeb rać in fo rmacje.

– Oczywiście. Zatrudn ił ich Marc Morane, dy rek to r elek tro wn i. W ramachp rog ramu readap tacj i zawodowej by łych skazany ch z więzien ia Lannemezan .

– Czy podczas p racy w elek trown i rob i l i ju ż jak ieś numery?

– Morane zapewn iał mn ie, że n ie.– Czy w os tatn ich latach wy rzucon o ko goś z p racy w elek trown i lu b w majątku?

Lo mbard pop atrzy ł po n ich . Blo nd włosy , b roda i n ieb iesk ie oczy nadawały mup ociągający wyg ląd wilka morsk iego . Wyg lądał po dobn ie jak na zd jęciach , k tó reo g ląd al i .

– Nie zajmu ję s ię tak imi szczegó łami. Zarządzan ie personelem to n ie mo jasp rawa. Po dobn ie w p rzy padku tak n iewielk iego zak ładu , jak im jes t elek trown ia. Alemożecie mieć dos tęp do wszys tk ich ak t personalnych , a mo i wspó łp raco wn icy są dowaszej dyspozy cji . Wszys tk im wydałem s to sowne po lecen ia w tym wzg lęd zie. Mo jasek retarka p rześ le wam l is tę nazwisk z n umerami telefon ów. Nie wahajcie s ię zwracaćd o mo ich ludzi . Gdyby k tó ry ś z n ich rob ił jak ieś t rudności , d zwońcie do mn ie.

Page 104: Bielszy odcien smierci bernard minier

Powiedziałem wam: d la mn ie to jes t sp rawa n ajwy ższej wag i i jes tem d o waszejdyspozycji dwadzieścia cztery god ziny na do bę. – Wyjął wizy tówkę i podał Zieg ler.– Poza tym widziel iście elek trown ię. Jes t p rzes tarzała i tak nap rawdę n ieren towna.Utrzymujemy ją ty lko d latego , że ma h is to ryczne znaczen ie d la g rupy Lomb ardai naszej ro dziny . Jej obecnego dy rek to ra, Marca Morane’a, znam od dziecka.Chodzil iśmy razem d o po ds tawó wki. Ale n ie widziałem go p rzez wiele lat .

Serv az zrozumiał , że o s tatn ia uwag a miała na celu u świadomien ie im h ierarch i io sób . Dla dziedzica imperium dy rek to r elek trown i by ł po p ro s tu jedn ym z wielup racown ików i s tał na samym do le d rab in y , na równ i lu b n iemal n a równ iz robo tn ikami.

– Ile dn i w roku spędza p an tu taj , p an ie Lomb ard? – zapy tała Zieg ler.– To trudne py tan ie: n iech s ię zas tano wię... Powiedzmy , że sześć do d zies ięciu

tygodn i . Nie więcej . Oczywiście więcej czasu spędzam w mo im parysk im mieszkan iun iż w tym s tarym zamku . Spo ro b ywam także w Nowym Jo rku . I, szczerze mówiąc,po łowę czasu zajmu ją mi po d róże. Ale uwielb iam tu taj p rzy jeżdżać, szczegó ln ie zimąw czas ie sezonu narciarsk iego , i latem, k iedy mogę jeździć na mo ich kon iach . Maminne s tajn ie, by ć może o tym wiecie. Ale najważn iejsze lata dzieciń s twa i młod ościspędzi łem tu taj , do czasu , k iedy o jciec wys łał mn ie do szko ły . Ten bud ynek mo żes ię wam wydawać p rzyg nęb iający , ale czu ję s ię tu u s ieb ie. Ty le tu p rzeży łemdobrego i złego . Ale nawet złe rzeczy z b ieg iem czasu wydają s ię dob re: pamięćwszys tko p rzetwarza...

Pod kon iec jego g ło s jak by zmatowiał . Servaz s ię wypros tował , s tawiającwszys tk ie zmysły w s tan go towości . Czekał , co będzie dalej . Ale dalszy ciąg n ienas tąp i ł .

– Co miał pan n a my ś li , mó wiąc „dob rego i złeg o”? – zap y tała łagod n ie Zieg ler.

Lombard zby ł p y tan ie ges tem ręk i .

– To bez znaczen ia. Wszys tko jes t już tak od leg łe... To n ie ma żadnego związku ześmiercią mo jego kon ia.

– Ocen a ewen tualnego związk u należy do nas – od parła Zieg ler.Lombard s ię zawahał .

– Powiedzmy , że mog łoby s ię wydawać, że życie ch łop ca, jak im by łem, w tak immiejscu , to jedna wielka idy l la. Ale wcale n ią n ie by ło .

– Ach tak?

Serv az zauważy ł , jak Lombard rzuca jej o s trożne spo jrzen ie.

Page 105: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Niech pan i pos łucha, n ie sądzę, że...

– Że co?

– Dajmy spokó j . To n ie ma znaczen ia.Servaz u s ły szał wes tchn ien ie Zieg ler.

– Pan ie Lombard – p owiedziała. – Naciskał pan na nas , mówiąc, że jeżel izlekceważymy tę sp rawę, pożału jemy tego . Zachęcał nas pan , żebyśmy s ię n ie wah alizbad ać każdego tropu , nawet gdyb y s ię wydawał n ajbardziej ab su rdaln y . Jes teśmydetek tywami, n ie fak irami albo jasnowidzami. Musimy wiedzieć jak najwięcej natemat ko n teks tu tego ś ledztwa. Kto wie, czy ta rzeźn ia n ie ma związk u z jak imśwydarzen iem z p rzeszło ści?

– Szukan ie związków i mo tywó w to nasza p raca – po twierd zi ł Servaz.

– Pozwó lcie, że opo wiem wam o Hen rim i Édouardzie Lombard ach , mo im o jcui dziadku – po wiedział nag le. – Szalen ie budu jąca h is to ria. Niech mi będzie wo lnopo wiedzieć, k im by ł n ap rawdę Hen ri Lomb ard . By ł człowiek iem zimnym jak lód ,twardym jak kamień i ab so lu tn ie bezkompromisowym. By ł także ag resywnymego is tą. I fanatyk iem po rządku , tak samo jak p rzed tem jego o jciec.

Na twarzy Zieg ler malowało s ię zdumien ie. Servaz ws trzymał oddech . Lombardznowu p rzerwał . Przez chwilę mierzy ł ich wzro k iem. Dwójka detek tywów w milczen iuczekała na dalszy ciąg h is to ri i . Cisza wydawała s ię t rwać całe wiek i .

– Jak może wiecie, p rzeds ięb io rs two Lo mbardów zaczęło nap rawdę dob rzep rosperować po dczas d rug iej wo jny światowej . Trzeba powiedzieć, że mó j o jcieci dziadek bynajmn iej n ie patrzy l i na wkroczen ie Niemców n ieżyczl iwy m ok iem.Ojciec miał n iespełna dwadzieścia lat , p rzeds ięb io rs twem k iero wał dziadek . Tu taj i wParyżu . By ł to jeden z najb ardziej dochod owych ok resów w h is to ri i fi rmy , k tó rarob iła z nazis tami zn ak omite in teresy . – Pochy li ł s ię do p rzodu . Jego odb iciew wiszącym za p lecami lu s trze powtó rzy ło ten ges t : wyg lądało to tak , jak by kop iady s tansowała s ię od tego , co mówi o ryg inał . – Po wyzwo len iu mó j dziad ek by łsądzon y za ko labo rację. Skazan o go n a śmierć, ale o s tateczn ie zo s tał u łaskawiony .Siedział w Clairvau x , gdzie, n awiasem mówiąc, jego sąs iadem by ł Reb atet . W 19 52zos tał zwo ln iony . Umarł rok późn iej na serce. W międzyczas ie s teryw p rzeds ięb io rs twie p rzejął jego sy n Hen ri . Pos tanowił rozwinąć rodzinny in teres ,zróżn icować g o i zmo dern izować. W p rzeciwieńs twie do dziadka mó j o jciec pomimo ,a może właśn ie z powodu mło dego wieku , w 1943 roku wyczu ł zmien iający s ięk ierunek wiatru i za p lecami własnego o jca nawiązał kon tak ty z ruchem o po rui gau ll is tami. Nie, n ie ze wzg lędu na ideały . Z czys tego op o rtun izmu . By ł

Page 106: Bielszy odcien smierci bernard minier

człowiek iem b ły sko tl iwym, wręcz wizjo nerem. Po Stal in g rad zie zrozumiał , że dn iTrzeciej Rzeszy są po l iczone, i zaczął g rać na dwa fron ty : z jednej s t rony z Niemcami,z d rug iej – z ruchem o po ru . To mó j o jciec w latach p ięćdzies iątych , sześćdzies iątychi s iedemdzies iątych zrob ił z g rupy Lombarda to , czym jes t ona teraz. Po wo jn ie u tkałs ieć decydu jących kon tak tów pomiędzy baronami gau ll izmu a dawnymibo jown ikami ruchu opo ru , k tó rych obsadzi ł n a najważn iejszych s tanowiskach . By łwielk im po ten tatem p rzemysłowym, budown iczy m imperium i wizjonerem, w domujedn ak by ł ty ranem, b ru talnym o jcem i mężem. Nieczu łym i dalek im. Fizy czn iebudził podziw: wysok i , smuk ły , zawsze u b ran y na czarno . Wśród mieszkańcówSain t-Mart in jedn i go szanowali , a inn i n ienawidzi l i , ale wszyscy s ię go bal i . Tenczłowiek tak bardzo kochał samego s ieb ie, że d la innych miło ści już n ie s tarczało .Nawet d la własnej żony i dzieci ...

Éric Lo mbard wstał i podszed ł do k redensu . Chwycił op rawione w ramk i zd jęciei podał Servazo wi. Ciemne ub ran ie, n ieskalan ie b iała koszu la, wysok i mężczyznao s rog ich ry sach , d ług im, wyrazis tym nos ie, s iwych wło sach i d rap ieżn ieb ły szczących o czach . Hen ri Lombard n ie b y ł an i t rochę podobny do swo jego syna.Przy pominał raczej ang likańsk iego p as to ra albo fanatycznego kaznod zieję. Servazn ie móg ł n ie pomyśleć o własny m o jcu , szczup łym mężczyźn ie pełnym natu ralnejszlachetności , k tó rego twarz n ie chciała s ię u trwalić na fo tog raficznej k l iszy jegopamięci .

– W domu i w swo ich spó łkach o jciec wprowadził terro r. Sto sował p rawdziwąp rzemoc p sych iczną, a nawet fizyczną wobec swo ich p racown ików, żony i d zieci . –Serv az zauważy ł , że g ło s Lombarda s ię łamie. No woczesny poszuk iwacz p rzygód ,mod el z ko lo rowych czaso p ism, u s tąp i ł miejsca innej o sob ie. – Mo ja matka umarłana raka w wieku czterdzies tu d ziewięciu lat . By ła jego trzecią żon ą. Przezdziewiętnaście lat małżeńs twa z mo im o jcem s tale cierp iała z po wodu jego ty ran i i ,ataków wściek ło ści , sarkazmu i z powodu b icia. Wyrzuci ł wielu s łużącychi p racown ikó w. W naszym środo wisku twardość jes t cno tą. Ale mó j o jciec p rzeb rałmiarę. Jego mózg pożerały cien ie.

Servaz i Zieg ler spo jrzel i n a s ieb ie. Zdawali sob ie sp rawę, że dziedzic imperiumserwu je im właśn ie n iesamowitą opowieść; by łaby to n ie lad a g ratka d la b rukowców.Najwyraźn iej Éric Lo mbard po s tanowił im zau fać. Dlaczego? Nag le Servaz zrozumiał .W ciągu o s tatn ich dwudzies tu czterech godzin b iznesmen musiał odby ć wielero zmów telefon icznych . Komendan t jeszcze raz p rzypomniał sob ie zawro tne l iczby ,o k tó rych czy tał w s ieci , i poczu ł n iep rzy jemne łask o tan ie wzd łuż k ręgos łupa. Éric

Page 107: Bielszy odcien smierci bernard minier

Lombard miał dość p ien iędzy i władzy , żeby zdobyć każdą in fo rmację. Po licjan t o drazu zaczął s ię zas tanawiać, czy aby Lombard n ie p ro wadzi równo leg łego ś ledztwa –ś ledztwa w ś ledztwie – k tó re do ty czy n ie ty lko śmierci kon ia, ale także – i toz bardzo b l iska – samy ch d etek tywó w. To by ło jasne. Lombard wiedział o n ichp rzynajmn iej ty le, i le on i wiedziel i o n im.

– To ważna in fo rmacja – o świadczy ła Zieg ler. – Dobrze pan zro b ił , mówiąc namo ty m.

– Tak pan i sądzi? Wątp ię. Wszys tk ie te sp rawy już dawno zo s tały pog rzebane.Oczywiście to , co wam powiedziałem, jes t ściś le pou fne.

– Jeś l i to , co pan mówi, pok rywa s ię z rzeczywis to ścią, mamy mo ty w zb rodn i:n ienawiść, zemsta. Na p rzyk ład ze s trony dawnego p racown ik a, by łego znajomego ,s tareg o wrog a pańsk iego o jca.

Lombard scep tyczn ie po trząsnął g łową.

– Gdyby tak by ło , to d laczego tak pó źn o? Mój o jciec umarł jedenaście lat temu .

Miał jeszcze coś dodać, gdy telefon Irène Zieg ler zab rzęczał . Sp rawdziła numeri spo jrzała na n ich .

– Przep raszam.

Wstała i odeszła w od leg ły kąt salonu .– O i le s ię n ie my lę, pańsk i o jciec u rodzi ł s ię w 1920 ro ku – ciągnął Servaz.

A pan w 1972 . Delikatn ie mó wiąc, p óźno zos tał o jcem. Miał jeszcze jak ieś dzieci?

– Moją s io s trę Maud . Urodziła s ię w 1976 , cztery lata po mn ie. Obydwojepochodzil iśmy z jego trzeciego i o s tatn iego małżeńs twa. Przed tem n ie miał dzieci .Wed ług o ficjalnej wers j i wydarzeń spo tkał mo ją matkę w Paryżu , w teatrze, gdzieby ła ak to rką...

Lombard znowu wyg ląd ał tak , jakby s ię zas tanawiał , jak daleko może s ię po su nąćw swo ich wyznan iach . Badał Servaza, wpatru jąc s ię w jego oczy . Po chwil i pod jąłdecyzję.

– Mo ja matka rzeczywiście by ła n iezłą ak to rką, ale n igdy n ie pos tawiła nog i nascen ie an i w teatrze, chy ba że w charak terze widza. Nig dy też n ie wys tęp owaław k in ie. Jej talen t po legał raczej na odg rywan iu komed ii p rzezn aczonej za każdymrazem d la jednego ty lko widza: g rała d la do jrzałych , bogatych mężczyzn , k tó rzybardzo d rogo p łaci l i za jej towarzys two . Zdaje s ię, że miała wierną k l ien telę wśró dbog atych b iznesmen ów. By ła ro zchwy tywana. Mó j o jciec by ł jednymz najgo rl iwszych . Z całą pewnością bardzo szybko zrob ił s ię zazd ro sn y . Chciał jąmieć ty lko d la s ieb ie. Tak jak w innych sy tuacjach mus iał być p ierwszy i w ten czy

Page 108: Bielszy odcien smierci bernard minier

inn y sposób odsunąć rywali . A zatem p oś lub ił ją. Inn ymi s łowy , co b ardziej don iego pasu je, „kup ił”. Na swó j sposób . Nigd y n ie p rzes tał uważać jej za... kurwę, n awetpo ś lub ie. Kiedy mó j o jciec s ię z n ią ożen ił , miał p ięćdzies iąt jeden lat , onatrzydzieści . Ze swo jej s t ron y matka mus iała do jść do wn iosku , że jej „kariera”dob iega końca i najwyższy czas pomyśleć o nawrócen iu . Nie wiedziała jed nak , żeczłowiek , za k tó reg o wy ch odzi , jes t ag resywny . Cierp iała p rzez n iego .

Nag le Éric Lombard spochmurn iał . Nigdy n ie wybaczy ł swo jemu o jcu . Servazz d rżen iem uświadomił sob ie, że łączy ło go z Lombardem duże podob ieńs two : d lakażdego z n ich rodzinne wspomnien ia tworzy ły p rzek ładan iec rado ści i cierp ień ,jasny ch ch wil i ok ropności . Kątem oka obserwował Zieg ler. Ciąg le rozmawiała p rzeztelefon , s to jąc na d rug im końcu pomieszczen ia, odwrócon a do n ich p lecami.

Nag le s ię odwró ciła i jej wzrok napo tkał spo jrzen ie Servaza.Po licjan t p oczu ł n iepokó j: mus iała u s ły szeć p rzez telefon coś , co n ią

wstrząsnęło .

– Od kog o s ię pan dowiedział tego wszys tk iego o rodzicach?

Lombard u śmiechnął s ię smu tno .

– Kilka lat temu wynająłem dzienn ikarza, żeby p og rzeb ać w rodzinnej h is to ri i ... –Zawahał s ię p rzez chwilę. – Od dawna ch ciałem s ię dowiedzieć czegoś więcej na tematmo jego o jca i matk i . Dob rze wied ziałem, że n ie by l i zg raną parą, del ikatn ie mówiąc.Ale n ie spo dziewałem s ię, że to aż tak i k ram. Po tem ku p iłem milczen ie tegodzien n ikarza. Drogo . Ale warto by ło .

– I od tamtej po ry już żaden dzienn ikarz n ie p ch ał nosa w te sp rawy?

Lombard spo jrzał na Servaza. Znowu by ł n ieus tęp l iwym b iznesmenem.– Ależ tak . Oczywiście. Kup iłem ich wszys tk ich . Jednego po d rug im. Wydałem

fo rtunę. Ale powyżej pewnej sumy każdeg o można ku p ić...

Spo jrzał na Servaza, k tó ry zrozumiał p rzekaz: każd eg o , nawet pana. Po licjan tpoczu ł n aras tający gn iew. By ł obu rzony jeg o arogancją. A jedno cześn ie wiedział , żemężczyzna s iedzący nap rzeciwko ma rację. Być może – w imię ko deksu etyczneg o ,k tó ry p rzy jął , ws tęp u jąc do po licj i – miałby s i łę odmówić, gdy by chodziło ty lkoo n iego . Ale g dyby by ł d zienn ikarzem, a s iedzący n ap rzeciw czło wiek p ro ponowałmu op łacen ie naj lep szych szkó ł d la jego có rk i , n aj lep szy ch nauczyciel ii un iwersy tetów, a w dalszej ko lejności p racę w jej wymarzo nym zawodzie... Czyokazałb y s ię na ty le n iezło mny , żeby zrezygnować z tak iej p rzyszło ści d la Margo t?W pewnym sens ie Lombard miał rację: po p rzek ro czen iu pewnej g ran icy każdegomożn a kup ić. Ojciec kup ił sob ie żonę. Syn kup ował d zienn ikarzy – i z całą

Page 109: Bielszy odcien smierci bernard minier

pewn ością także po li tyków. Éric Lombard by ł bardziej po dobny do swo jego o jca,n iż myś lał .

Servaz n ie miał więcej py tań .

Ods tawił pu s tą fi l iżankę. Zieg ler po deszła do n ich . Przyg lądał jej s ię dysk retn ie.By ła sp ięta i zan iepo ko jo na.

– No dob rze, w tak im razie chciałbym wiedzieć, czy macie jak iś t rop – powiedziałch łodno Lombard .

Sympatia, k tó rą Servaz p rzez chwilę do n iego czu ł , natych mias t wyp arowała. Tenczłowiek znowu zwracał s ię do n ich jak do swo jej s łu żby .

– Bardzo mi p rzyk ro – odpowiedział szy bko z u śmiechem kon tro lerapodatkowego . – Na tym etap ie ś ledztwa wo lel ibyśmy n ie omawiać go z żadną z o sób ,k tó rych o no d o tyczy .

Lombard d ługo mierzy ł go wzrok iem. Servaz dos trzeg ł , że rozważa ko lejno dwieopcje: ko lejnej g roźby i od roczen ia. Wyb rał tę d rugą.

– Rozumiem. W każdym razie wiem, do k ogo s ię zwrócić po in fo rmację. Dzięku ję,że p rzyszl iście i po święci l iście mi czas .

Wstał . Aud iencja zakończo na. Nie by ło n ic do dodan ia.Ruszy li tą samą d rogą do wy jścia. Amfilada salonów pog rążała s ię w mro ku . Na

zewnątrz wzmóg ł s ię wiatr. Drzewa ko ły sały s ię i szu miały . Serv az zas tanawiał s ię,czy znowu zaczn ie sy pać śn ieg . Spo jrzał na zegarek . By ła szesnas ta czterdzieści .Słońce zachodziło i n a t rawn iku k ład ły s ię d ług ie cien ie rzucane p rzez ro ś l innerzeźb y zwierząt . Zerknął za s ieb ie, w s tron ę fasady zamku : Éric Lombard obserwowałich p rzez jedno z wielu ok ien n a p iętrze. Stał n ieruchomo w towarzy s twie dwó chmężczy zn . Jedny m z n ich by ł Otto . Servaz p rzyp omniał sob ie własną h ipo tezę:ś ledczy jako p rzed mio t ś ledztwa. W ciemnym p ros tokącie okna Lombard i jegop rzyboczn i wyg lądal i jak lu s trzane odb icia. Dziwne, milczące i n iepoko jące. Gdywsied l i do samochodu , Servaz odezwał s ię do Zieg ler:

– Co s ię dzieje?

– Dzwon il i z Rosny -sous-Bo is . Skończy li badan ie DNA.

Patrzy ł na n ią z n iedowierzan iem. Próbk i zo s tały po b ran e n iespełna czterdzieścio s iem g odzin wcześn iej . Badan ie DNA n igdy n ie t rwało tak k ró tko : labo rato ria by łyp rzeciążone! Ktoś bardzo wysoko p os tawiony musiał po łożyć teczk ę na samymwierzchu .

– Więk szość ś ladów DNA znalezionych w wagon iku : włosy , ś l ina, zaro s t ,

Page 110: Bielszy odcien smierci bernard minier

pazn okcie, n ależy do robo tn ików alb o p racown ików elek trown i. Ale na szyb iezn aleźl i jeszcze ś lad ś l in y człowieka spoza elek trown i. Jego p róbka jes t w bazie. Taosoba nigdy nie powinna była się tam znaleźć...

Servaz s ię wypros to wał . Zieg ler miała na myś l i k rajową bazę danych DNA. Rejes trby ł kon tro wersy jny : znajdowały s ię tam n ie ty lk o p róbk i DNA gwałciciel i ,morderców i pedo fi lów, ale także o sób , k tó re popełn i ły d rob ne p rzes tęps twa, odk radzieży w sk lep ie po pos iadan ie k i lku g ramów marihu an y . Efek t: w po p rzed n imroku l iczba p ro fi l i w bazie wzros ła d o 470 492 . Choć bazie zapewn iono najwy ższąkon tro lę p rawną we Francj i , jej n ienatu ralny rozro s t budził uzasadn ion ą tro sk ęad wokatów i sędziów. Tendencja ta p rzyczyn iła s ię jednak do k i lku b rawuro wy chzatrzymań , jako że p rzes tępczość częs to n ie mieści s ię w szu fladkach , w k tó ry chch ciałoby s ię ją poseg regować – tak i gwałciciel może być jednocześn iewłamywaczem i b an dy tą napadającym z b ron ią w ręku . A ś lady DNA znalezione p rzyokazj i włamań dop rowadziły już do k i lku aresztowań sery jnych gwałciciel i .

– Kto? – zapy tał .Zieg ler rzuci ła mu zmieszane spo jrzen ie.

– Ju l ian Hirtmann , mówi to panu co ś?

Z zimo wego n ieba znowu leciały p łatk i śn iegu . Podmuch szaleńs twa wtarg nął doich k ry jó wk i. Niemo żliwe! – k rzyczał mó zg Servaza.

Servaz p rzyp omniał sob ie, że czy tał spo ro artyku łów, k tó re ukazały s ięw „Dépêch e du Mid i” p rzy okazj i p rzen ies ien ia s łynnego szwajcarsk iego sery jnegomordercy do zak ładu w Pirenejach . Au to rzy artyku łów rozp isy wali s ię na tematś rodków bezp ieczeńs twa pod jętych na czas tej pod róży . W jak i sp osób Hirtmannmóg ł s ię wydos tać po za mu ry In s ty tu tu , popełn ić ten szalony czyn , a po tem wró cićdo swo jej cel i?

– To n iemożliwe – szepnęła Zieg ler, ub ierając w s łowa jego myś li .

Spo jrzał na n ią, wciąż z tak im samy m n iedowierzan iem. Po tem p rzez ch wilępatrzy ł p rzez p rzedn ią szyb ę na wiru jące p łatk i śn iegu .

– Credo, quia absurdum – powiedział w koń cu .

– Znowu łacina – zauważy ła. – To znaczy?

– Wierzę, bo to n iedo rzeczno ść.

Page 111: Bielszy odcien smierci bernard minier

9

Diane od god ziny s iedziała p rzy swo im b iu rku , k iedy nag le d rzwi gwałtown ie s ięo tworzy ły i zamkn ęły . Podn io s ła oczy , zas tanawiając s ię, k to móg ł wejść w tensposób bez p ukan ia. Spodziewała s ię, że zobaczy p rzed sobą Xav iera albo LisęFerney .

Nie zobaczy ła n ikogo .

Zdezo rien to wana wpatrywała s ię w zamkn ięte d rzwi. W poko ju s łychać by łok rok i . Ale pokó j by ł pus ty ... Szaron ieb iesk ie świat ło wpadające p rzez oknoz mlecznego szk ła o świet lało ty lko ścianę pok ry tą tapetą i metalowy regał . Krok iucich ły , k to ś odsu nął k rzes ło . Inne k rok i – Diane rozpoznała damsk ie obcasy –także s ię zatrzy mały .

– Jak s ię d ziś mają pacjenci? – rozleg ł s ię g ło s Xav iera.

Diane spo jrzała na ścianę. Obok znajdował s ię gab inet p sych iatry , to s tamtąddochodziły d źwięk i . Ale p rzecież pomieszczen ia dziel i ł g ruby mur. Nie minęło pó łsekundy i zro zumiała. Jej wzrok spoczął na o tworze wen ty lacy jnym w rogu podsu fi tem.

– Nerwowi – odpowiedziała Lisa Ferney . – Wszyscy mówią ty lko o tej h is to ri iz kon iem. Mo żn a po wiedzieć, że ich to podn ieca.

Dziwne zjawisk o akus tyczne sp rawiało , że każde s łowo , każda sy labawypowied zian a p rzez szefową p ielęgn iarek by ły doskonale s ły szalne.

– Jeś l i będzie t rzeba, zwiększcie dawk i – powiedział Xav ier.

– Już to zrob il iśmy .– Bardzo do b rze.

Mog ła u chwycić najd robn iejszy szczegó ł , najmn iejsze załaman ie g ło su – nawetwtedy , gd y rozmowa p rzechodziła w szep t . Zas tanawiała s ię, czy Xav ier o tym wie.Prawdopodobn ie n igdy tego n ie zauważy ł . Przed Diane n ik t n ie ko rzys tał z tegopoko ju , a o na n ie rob i ła dużo hałasu . Może nawet dźwięk i p rzechodziły ty lkow jedną s tro n ę. Zajmowała zaku rzony poko ik o wymiarach cztery metry na dwa,k tó ry wcześn iej b y ł g raciarn ią – w kącie nadal s tał s to s pudełek , w k tó rych mieści łos ię arch iwum. Pachn iało ku rzem i czymś jeszcze. Nieok reś lony n iep rzy jemny zapach .

Page 112: Bielszy odcien smierci bernard minier

Nic n ie p o mag ało p rowizo ryczn ie ws tawione b iu rko , kompu ter i fo tel – efek t by łtak i sam, jak b y k to ś u rządzi ł sob ie gab inet w pomieszczen iu na odpady .

– A co my ś lisz o tej nowej? – zapy tała Élisabeth Ferney .

Dian e wstała i n ads tawiła u szu .– A ty co o n iej myś l isz?

– Nie wiem i to jes t właśn ie p rob lem. Pomyślałeś , że w związku z tym kon iem nap ewn o p o jawi s ię tu po l icja?

– I co ?

– Będ ą wszęd zie węszyć. Nie bo isz s ię?

– Czeg o ? – zap y tał Xav ier.

Cisza. Diane wy ciągnęła szy ję w s tronę o tworu wen ty lacy jnego .– Czeg o miałb y m s ię bać? Nie mam n ic do uk rycia.

Ale w to n ie g ło su p sych iatry , mimo że dochodził p rzez o twór wen ty lacy jny , dałos ię wyczuć co ś wręcz p rzeciwnego . Nag le Diane poczu ła s ię bardzo n ieswo jo . Mimowo li p o d s łu ch iwała właśn ie rozmowę, k tó ra p rzyb ierała sk rajn ie n iepoko jącyi zaskak u jący o b ró t . Sięgnęła do k ieszen i k i t la po telefon komórkowy i czymp ręd zej g o wy łączy ła, jakko lwiek n iewielk ie by ło ryzyko , by k to ś do n iej zadzwon ił .

– Na two im miejscu zadbałabym o to , żeby zobaczy li jak najmn iej – s twierdzi łap ielęg n iark a. – Zamierzasz im pokazać Ju l iana?

– Wy łączn ie jeś l i o to pop roszą.

– W tak im razie może powinnam go odwiedzić.

– Tak .Dian e u s ły szała szeles t za ścianą. Znowu cisza.

– Przes tań – o d ezwał s ię po chwil i Xav ier. – To n ie jes t dob ry momen t.

– Jes teś tak i sp ięty , mog łabym ci pomóc.

Gło s n aczeln ej p ielęgn iark i dob iegający z o tworu wen ty lacy jnego b rzmiału wo d zicielsk o i p ieszczo tl iwie.

– Ch o lera, Liso ... gdyby k to ś tu wszed ł ...

– Ty świn tu ch u , odpalasz na ćwierć ob ro tu .– Liso . Liso , p ro szę... Nie tu taj ... O mó j Boże, Liso ...

Dian e p o czu ła, że jej po l iczk i ob lewa gwałtowny rumien iec. Od jak dawna Xav ieri Lisa b y l i k o ch an k ami? Psych iatra by ł w In s ty tucie dop iero od sześciu mies ięcy .Po tem p rzy p o mn iała sob ie, że p rzecież ona i Spitzner... Nie po trafi ła zobaczyć tegow ty m samy m świet le. Może to sp rawa tego miejsca, w k tó rym popędy , n ienawiści ,

Page 113: Bielszy odcien smierci bernard minier

p sych o zy , nap ad y wściek ło ści , man ie b u lg o tały jak t ru jąca zu pa – w każdy m raziew tej wy mian ie s łów by ło co ś g łębok o n iezd rowego .

– Ch cesz, żeb y m p rzes tała, tak? – zamruczała Lisa Ferney za ścian ą. – Powiedz to .No , p o wied z, żeby m p rzes tała.

– Nieeeeee...

– Jed źmy już. Ob serwu ją nas .

Zap ad ł zmrok . Teraz to Zieg ler od wróciła g ło wę i zobaczy ła s to jącego w o kn ieLo mb ard a. By ł już sam.

Uru ch omiła s i ln ik i sk ręci ła w aleję. Kraty o twarły s ię p rzed n imi tak jakp o p rzed n io . Serv az spo jrzał we wsteczn e lu s terk o . Wy dawało mu s ię, że w co razb ard ziej malejący m okn ie widzi o ddalającą s ię p o s tać Lomb arda.

– A o d cisk i p alców, inn e p ró b k i? – zap y tał .

– Na razie n ie ma n ic p rzek onu jąceg o . Są setk i o d ciskó w p alców i różnychś lad ó w. To ro b o ta na wiele dn i . Jak do tąd wy g ląda na to , że wszys tk ie n ależą dop erso n elu . Ten , k to to zrob ił , u ży wał rękawiczek , to o czy wis te.

– A jed nak zos tawił na szy b ie t roch ę ś l iny .

– My śli pan , że to jak iś jeg o ko mun ikat?

Na ch wilę o d erwała wzrok o d d ro g i i spo jrzała na n ieg o .

– Wy zwan ie... Kto wie? – p owiedział . – W tej sp rawie n iczeg o n ie mo żn ao d rzu cać.

– Alb o b analn y p rzyp ad ek . To s ię zd arza częściej , n iż s ię zdaje. Wystarczy , żek ich n ął w pob liżu szyb y .

– Co p an i wie o tym Hirtman n ie?Zieg ler włączy ła wy cieraczk i . Z ciemn eg o n ieba co raz gęściej leciały p łatk i

śn ieg u .

– To d o b rze zo rg an izowany zabó jca. Nie mo rd u je w szale czy p sycho zie, jakn iek tó rzy p acjenci In s ty tu tu . To s traszny , zboczon y p sycho pata, sp o łecznyd rap ieżca, n iezwyk le in tel igen tny i p rzerażający . Zo s tał sk azan y za zab ó js two swo jejżo ny i jej k ochank a w po tworn ych o ko liczno ściach , ale o p ró cz tego jes t teżp o d ejrzany o zamord owan ie p rawie czterdzies tu inn ych o só b . Wy łączn ie k o b iet .W Szwajcari i , w Sabaud ii , w pó łno cn ych Wło szech , w Au s tri i ... W su mie w p ięciuk rajach . Ale n ig dy s ię n ie p rzy zn ał . I n ie zdo łano mu n iczego udo wo d n ić. Nawet potej sp rawie z żon ą n ig d y n ie u dało by s ię g o złapać, g dy b y n ie zb ieg ok o liczn ości .

Page 114: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Wyg ląda na to , że d o b rze pan i zna jego ak ta.

– In teresowałam s ię n im trochę w wo lny ch chwilach szesn aście mies ięcy temu ,k iedy p rzewo zil i g o d o In s ty tu tu Warg n iera. Prasa o n im p isała p rzy tej ok azj i . Alen ig d y go n ie spo tkałam.

– W k ażd ym razie to wszys tk o zmien ia. Musimy teraz p rzy jąć h ip o tezę, że toHirtman n jes t czło wiek iem, k tó rego szu kamy . Nawet jeś l i n a p ierwszy rzu t oka to s ięwy daje n iemo żliwe. Co o n im wiemy ? W jak ich waru nkach jes t zamkn iętyw In s ty tucie? Te py tan ia s tają s ię p rio ry teto we.

Po twierd zi ła sk in ien iem g łowy , n ie p rzes tając wp atry wać s ię w d ro gę.

– Mu simy s ię też zas tan owić, co p owiemy – do dał Servaz. – Nad p y tan iami, k tó remu p os tawimy . Mu simy p rzy go to wać tę wizy tę. Nie znam jeg o ak t tak dob rze jakp an i , ale jed no jes t jasne: Hirtman n to n ie by le k to .

– Jes t jeszcze k wes t ia ewen tualn ych wspó ln ik ów wewn ątrz In s ty tu tu – zau waży łaZieg ler. – I szczel in w sy s temie zab ezp ieczeń .

Servaz p rzy taknął .

– Bezwzg lęd n ie ko n ieczne jes t sp o tk an ie rob o cze. Sp rawa nag le s ię u kon k retn i ła,ale jedno cześn ie sko mpliko wała. Zan im tam po jedziemy , mus imy n ak reś l ićwszys tk ie aspek ty p ro b lemu .

Zieg ler s ię zg o dziła. In s ty tu t s tawał s ię p rio ry tetem – n ie miel i jednakwszys tk ich wymag anych u p rawn ień an i wszy s tk ich kart w ręku .

– Psy ch o lo g p rzy jeżdża z Pary ża w p on iedziałek . Ju tro w Bo rd eaux mam referatn a temat do tychczasowych u s taleń . Mimo wszy s tko n ie b ęd ę go odwo ływaćz p owodu kon ia! Propo nu ję, żeby śmy zaczek al i z wizy tą w In s ty tucie dop on iedziałk u .

– Z d rug iej s t ro n y – po wied ział Servaz – jeś l i Hirtmann rzeczywiście za tym s to ii jeś l i udało mu s ię wyd o s tać z In s ty tu tu , mus imy s ię za wszelk ą cenę up ewn ić, czyinn i pacjenci też n ie mają tak iej mo żliwo ści .

– Pop ros i łam o wsp arcie ok ręg owy o d dział żand armeri i z Sain t-Gaud en s . Sąw d rod ze.

– Trzeb a p i ln ować wszy s tk ich wejść na teren In s ty tu tu , sp rawd zać wszy s tk iesamo chod y , k tó re wjeżdżają i wy jeżdżają, nawet te, k tó re n ależą d o perso nelu .I uk ryć lu dzi w gó rach , żeb y ob serwo wali ok o licę.

Zieg ler k iwnęła g łową.

– Dziś wieczo rem wcho d zą wzmo cn ien ia. Pop ros i łam też o sp rzęt nok towizy jny .

Page 115: Bielszy odcien smierci bernard minier

I jeszcze o d rug ie ty le lu d zi na miejscu , ale zdziwiłab ym s ię, gd y by udało s ię tou zyskać. Zg ło s i ły s ię też dwie ek ipy z p sami ch ętne d o pomocy . W każdym razien iek tó ry ch gó r k o ło In s ty tu tu n ie da s ię po k onać bez sp rzętu . Tak nap rawdę d os taćs ię tam możn a jed yn ie d rogą, k tó ra b iegn ie d o l iną. A więc tym razem n awet g dybyHirtman n p rzed os tał s ię jakoś p rzez sy s tem zabezp ieczeń , dalej już s ię n ie wy mkn ie.

Już n ie ch o dzi o ko n ia, po myślał Servaz, ale o co ś znaczn ie poważn iejszego .

By ła pó łno c, a Serv az jeszcze n ie spał . Wy łączy ł swó j k omp u ter – n iemalzab y tk o weg o g rata z p rzes tarzałym sys temem o p eracy jnym Win d ows 98 – k tó ryp rzyp ad ł mu p o rozwodzie, zgas i ł lampkę na b iu rk u i wyszed ł z po ko ju . Przeszed łp rzez salon i o tworzy ł d rzwi na balkon . Zn ajdu jąca s ię t rzy p iętra n iżej u l ica by łap us ta. Ty lko czasem jak iś samochód u s i ło wał u to rować so b ie d ro gę międ zy dwo marzęd ami au t zapark owan y ch zd erzak w zderzak . Jak w więk szo ści mias t , p ano wał tut ło k . I jak większość mias t – choć jego mieszkańcy spal i – Tu lu za n igdy n ie by łacałk owicie u śp io na. Z res tau racj i dob iegał b rzęk naczy ń . Sk ądś dochodziło echorozmo wy , mo że raczej k łó tn i , międ zy k ob ietą i mężczyzną. Jak iś facet sp acerowałz p sem, k tó ry p rzys tanął i s ikał obok samocho du . Serv az wróci ł do salon u ,p og rzeb ał w k o lek cj i p ły t kompak to wych i włączy ł IX Symfonię Mah lera pod batu tąBern s tein a, n ie p rzesadzając z g ło śnością. O tej po rze jego sąs iedzi z g ó ry , k tó rzywcześn ie s ię k ład l i , ju ż d awno by li pog rążen i w g łęb ok im śn ie. Nie obudziło by ichn awet s traszne walen ie mło ta w Szóstej an i s ły nny dysonu jący ak o rd X Symfonii.

Ju l ian Hirtmann ...

Zn owu to n azwisko . Unos i ło s ię w p owietrzu , odkąd Irène Zieg ler wymó wiła jek i lk a go dzin wcześn iej w samo chodzie. Od tamtej ch wil i Servaz p róbo wał s ięd owiedzieć jak n ajwięcej na temat tego p acjen ta In s ty tu tu Wargn iera. Nie bezzd ziwien ia o d k ry ł , że Ju l ian Hirtmann , podo b n ie jak on , miał szczegó lnezamiło wan ie do muzyk i Mah lera. To by ła ich wsp ó ln a cech a. Przez wiele godzinsu rfo wał p o In ternecie i rob i ł n o tatk i . Podobn ie jak w p rzyp ad ku Érica Lombarda,ch oć z inn y ch powodó w, w s ieci by ły setk i s t ron poświęconych Szwajcarowi.

Najgo rsze p rzeczucie, jak ie od początku towarzyszy ło Serv azo wi,rozp rzes trzen iało s ię teraz jak ch mura toksy czn eg o gazu . Do tychczas n ie miel i n icp oza dziwaczną h is to rią – śmiercią ko n ia w n iezwyk łych oko licznościach – k tó ran ig d y n ie u ro s łab y do tak iego rozmiaru , gd yby właścicielem zwierzęcia zamias tmil iardera b y ł jak iś miejscowy ro ln ik . I o to okazało s ię, że ma ona związek – choćServaz n ie móg ł zrozumieć jak an i d laczego – z jed nym z n ajs traszl iwszych

Page 116: Bielszy odcien smierci bernard minier

wsp ó łczesny ch morderców. Nag le p oczu ł s ię tak , jak by s tał p rzed ko ry tarzempełnym zamk n iętych d rzwi. Za każdymi z n ich k ry ł s ię jak iś n ieoczek iwanyi n iep oko jący asp ek t ś ledztwa. Ob awiał s ię wejść i sp rób ować je o two rzyć. Kory tarz,k tó ry widział w wy obraźn i , o świet lało czerwon e świat ło – czerwone jak k rew, jakfu ria, jak b i jące serce. Kiedy p rzemy wał twarz zimną wo d ą, czu jąc w żo łądkuzaciskający s ię supeł s t rach u , nag le nab rał pewn ości , że wiele in n ych d rzwi wkró tces ię o tworzy , umożliwiając dos tęp do co raz mroczn iejszy ch pomieszczeń . A to by łdo p iero początek ...

Ju l ian Alo is Hirtman n już od n iemal szesnas tu mies ięcy by ł zamkn iętyw sek to rze A In s ty tu tu Wargn iera, p rzeznaczonym d la najn ieb ezp ieczn iejszy chd rap ieżn ik ów spo łecznych , w k tó ry m p rzetrzy mywan o zaled wie s ied miu pacjen tów.Ale Hirtmann różn ił s ię od sześciu pozos tały ch w k i lk u sp rawach :

1 . by ł in tel igen tny , o p anowany i n igdy n ie udo wodn iono mu seri ip rzyp isywanych mu morders tw;

2 . zajmował – co rzad k ie, ale n ie całk iem wy jątkowe wśród sery jnychp rzes tępców – wysok ą pozycję spo łeczną: w chwil i aresztowan ia by łp roku rato rem w sądzie w Gen ewie;

3 . jego areszto wan ie, k tó re nas tąp i ło w wyn iku n ieszczęś l iweg o zb ieguoko liczności , wywołało p o li tyczno -k ryminalne zamieszan ie b ez p reced en suw h is to ri i szwajcarsk iego sądown ictwa.

Zb ieg o ko liczności , o k tó rym wsp ominała Zieg ler, by ł n iep rawd opodob n ąh is to rią, k tó ra mog łaby s ię wydać zab awna, gdy by n ie fak t , że by ła p rzedewszy s tk im trag iczna i n iewiaryg o dn ie ob rzyd liwa. Wieczo rem 21 czerwca 2004 roku ,k iedy n ad Jezio ro Genewsk ie n adciągała gwałtowna bu rza, Ju l ian Hirtmanno rgan izował w swo jej pos iad ło ści ko lację, na k tó rą w geście wielk iejwsp an iałomyśln ości zap ros i ł koch an ka swo jej żony . Jak o powód zap roszen ia p odał„chęć wy jaśn ien ia sob ie pewnych sp raw i zo rgan izowan ia, jak dwóch d żen telmen ów,od ejścia Alex ii”.

Jego o lśn iewająca małżonka o b wieści ła mu bowiem, że p ragn ie go opuścići zamieszkać ze swo im k ochank iem, k tó ry by ł sędzią i tak jak on p raco wałw g en ewsk im sądzie. Pod kon iec pos i łk u , podczas k tó reg o p rzy wy szu kanymakompan iamen cie Kindertotenlieder Mah lera omawial i ok o liczności ro zwodu (Servazzatrzy mał s ię na tej in fo rmacji i p rzez ch wilę zas tanawiał s ię, zaskoczonysk rupu latnością d etek tywa, k tó ry zano tował ten szczeg ó ł: Treny dziecięce by ły jed nymz jego u lub ion ych u tworów), Hirtmann wy jął b roń i zmusił parę, by zeszła do p iwn ic

Page 117: Bielszy odcien smierci bernard minier

budynk u , k tó re razem z żoną zamien il i wcześn iej w „jask in ię sad o masoch is tycznychrozk o szy ”. Organ izowali tam o rg ie, w k tó rych b ral i u dział ich p rzy jaciele n ależącydo g en ewsk iej śmietan k i . Hirtmann lub i ł bowiem patrzeć, jak jego p iękn ą żonęb ierze w pos iad an ie i b i je wielu mężczyzn , jak podd ają ją wy rafinowany m to rtu rom,zak uwają w kajdank i i łańcuchy , ch ło s tają i t rak tu ją ro zmaity mi p rzy rządamisp rzedawanymi w specjal is tyczny ch sk lep ach w Niemczech i Ho lan d ii . A jednak nawieść, że żona zamierza po rzucić go d la innego , o szalał z zazd rości . Ok o licznośćobciążająca: uważał jej koch an ka za b ezg ran iczn ie nud nego g łup ca.

W jednym z wielu arty ku łów, k tó re Servaz p rzejrzał , zn ajdowało s ię zd jęcieHirtmanna po zu jącego w genewsk im sądzie w towarzys twie swo jej p rzyszłej o fiary .

Mężczyzna wydawał s ię mały p rzy wy sok im, szczu p ły m p roku rato rze. Na ty mzd jęciu Servaz dałb y mu czterd zies tkę. Wielko lud w p rzy jacielsk im geście po łoży łrękę n a ramien iu k ochanka swo jej żony i spo g lądał na n iego tak , jak ty g ry s patrzyna swo ją zdoby cz. Servaz zas tanawiał s ię, czy Hirtmann już wted y wiedział , że gozab ije. Podp is pod zd jęciem g ło s i ł : Prokurator Hirtmann i jego przyszła ofiara, sędzia AdalbertBerger, w prawniczych togach w sądowej poczekalni.

Tamtej n ocy 21 czerwca Hirtmann zmusił żonę i jej koch an ka, by s ię rozeb ral ii p o ło ży li na łóżku w p iwn icy , a nas tępn ie p i l i szampana, aż obydwo je b y li p i jan i .Po tem kazał kochan k owi wy lać dwu li t rową bu telk ę szamp an a na ciało Alex ii . Onsam ob lał k ochanka. Po tej l ibacj i p o dał Berg erowi jeden z walających s ię pop iwn icy gadżetów: p rzed mio t p rzypominający og romną elek tryczną wiertarkę, k tó rejwiert ło zas tąp io no wib rato rem. Tego rodzaju narzęd zia, jakko lwiek więk szo ściśmierteln ików mog łyby s ię wy dawać dziwne, n ie są jednak rzadko ściąw sp ecjal is tycznych bu tik ach i go ście p rzy jęć o rgan izowanych p rzez Hirtman nów odczasu do czasu z n ich k o rzy s tal i . Tamteg o popo łud n ia Hirtman n s tarann iep rzy g o to wał u rządzen ie, tak aby w razie badan ia jego g o łe kab le wyg lądały w oczachpodejrzl iwego specjal is ty na czys to p rzypad k owe u szk odzen ie. Wymien ił teżbędący w doskonałym s tan ie b ezp ieczn ik na tab l icy elek trycznej na kompletn ien iesp rawn ą p od róbkę, jaką bez t ru du można dos tać n a b azarze. Kied y kochanek jegożo ny wprowad ził migocący p rzed mio t d o pochwy ko b iety , Hirtmann d łon iąw gu mowej rękawiczce pod łączy ł u rządzen ie do p rądu . Na rezu ltat n ie t rzeba by łod łu go czek ać, najwyraźn iej szampan ok azał s ię do b ry m p rzewodn ik iem. Hirtmannn iewątp l iwie doświad czał g łębok iej p rzy jemności , o bserwu jąc ciała mio tające s iępod wp ływem n ieko n tro lowan y ch wstrząsów. Ale właśn ie w tej chwil i nas tąp i ł„zb ieg oko liczn ości”, o k tó ry m mó wiła Zieg ler.

Page 118: Bielszy odcien smierci bernard minier

Pon ieważ b ezp ieczn ik by ł u szk o dzony , n iemożliwe by ło odcięcie elek tryczno ści ,k tó re u ratowałoby ko ch an ków od po rażen ia p rądem, ale zby t wy so k ie nap ięciewy wołało efek t , k tó reg o Hirtmann n ie p rzewidział : u ruchomiło sy s tem alarmowydomu . Hirtman n ledwie zdąży ł s ię zo rien tować, co s ię dzieje, a już b ły skawiczn iedziałająca szwajcarska po licja, zaalarmowana p rzez don o śne wycie sy reny o raz p rzezsąs iad ów, s tała pod d rzwiami.

Proku rato r b y najmn iej n ie s traci ł p rzy tomn o ści umysłu . Zro b ił to , co zap lano wałna p óźn iej : p rzeds tawiwszy s ię, k im jes t i jak i p ias tu je u rząd , o świadczy ł załamanyi zmieszany , że w p iwn icy zd arzy ł s ię t rag iczny wyp ad ek . Nas tępn ie, zawstydzonyi ws trząśn ięty , pop ros i ł funk cjon ariu szy po licj i , by zeszl i tam razem z n im. Wtedynas tąp i ł ko lejny zb ieg oko liczności . Aby uciszyć sy ren ę i s tworzyć po zo ry , jakobyp róbował ratować k ochanków, Hirtmann by ł zmuszony – choć z pewnymopó źn ien iem – od łączyć p rąd . Żand arm Chris t ian Gan der z p o l icj i k an tonalnejw Gen ewie o świadczy ł , że k iedy on i ko lega weszl i do p iwn icy , jedna z o fiar jeszczeży ła. By ła to Alex ia, żona Hirtman na. Ocknęła s ię n ag le w świet le ich latarek i tu żp rzed śmiercią zdąży ła wskazać po tworn eg o kata. Żandarmi p rzy łoży li więcHirtmanno wi p is to let d o sk ron i i zak u li go w kajdank i , n ie zważając na jeg o p ro tes tyi g roźby . Nas tęp n ie wyk o nali dwa po łączen ia telefo n iczn e: p ierwsze, by wezwaćwsp arcie, i d rug ie do genewsk iej b ry gady k ry minalnej . Pos i łk i p rzyb y ły na miejscepo p iętnas tu minu tach . W trakcie sy s tematycznego p rzeszuk iwan ia domu szybkoznalezion o naładowany p is to let au tomatyczny o raz zd emon towan y wcześn iejbezp ieczn ik wepchn ięty pod jak iś mebel . Zab rano Hirtmanna i wezwano techn ikówkrymin alis ty czn ych . Analiza resztek ko lacj i wyk azała późn iej , że p rok u rato r-mord erca podał swo im o fiaro m nark o ty k i .

Wycin k i z gazet zn alezione n ieco późn iej w b iu rku Hirtmanna wsk azały n a jegozwiązek ze zn ik n ięciem d wudzies tu młodych ko b iet w ciągu o s tatn ich p iętnas tu lat ;i żadn a z ty ch sp raw n ie zo s tała rozwiązana. Nag le wszys tko nab rało innychwy miaró w: n ie ch o dziło ju ż o d ramat namiętności , ty lko o ko lejną zb ro dn ięsery jn eg o mord ercy . Otwarcie sejfu bank o wego p ozwo li ło na wyd o bycie wieluseg regato rów wyp ełn ionych wycinkami z gazet do tyczących innych zn ikn ięć kob ietw p ięciu reg ionach : w Alp ach Francusk ich , w Do lomitach , w Bawari i , Aus tri ii Szwajcari i . W su mie czterdzieści p rzypadków w ciągu dwudzies tu p ięciu lat . Żadn ez ty ch zn ikn ięć n ig dy n ie zo s tało wy jaśn ione. Ma s ię rozumieć, Hirtmannu trzy mywał, że in teresował s ię tymi sp rawami wy łączn ie ze wzg lędów zawodowych .Wykazał nawet swo is te poczucie hu moru , o świadczając, iż podejrzewa, że wszys tk ie

Page 119: Bielszy odcien smierci bernard minier

te kob iety są o fiarami tego sameg o zabó jcy . Sp rawy te z p rawnego punk tu widzen iaróżn iły s ię jednak o d p ierwszej – zarówno p od wzg lędem mo tywu , jak i samej natu ryzb rod n i .

Gdy p rzyszło d o p rzes łuchan ia, Hirtmann odk ry ł wreszcie swą p rawdziwą n atu rę.Bynajmn iej n ie p ró bował min imalizować swo ich sk łonn ości , p rzeciwn ie – ro zwodziłs ię nad n imi z wy raźną p rzy jemnością. W trak cie p rocesu wybuch ła seria skand ali ,k iedy wyszło na jaw, że w o rgan izowanych p rzez n iego p rzy jęciach uczes tn iczy łowielu człon k ów sądu i genewsk ich el i t . Hirtmann z lubo ścią rzucał ich nazwiska n ażer pub liczności , ru jnu jąc całe mnós two n iesk alanych repu tacj i . Sp rawa ta s tała s ięb ezp recedensowym po li tyczno -k ry minalnym trzęs ien iem ziemi, ukazu jąc p lątan in ęp owiązań wy miaru sp rawied liwości i med iów z seksem, narko tykami i wielk imip ien iędzmi. Z tego ok resu poch o dziły legendarne zd jęcia, k tó re ukazywały s ięw świato wej p ras ie: Makabryczny dom (na k tó rym widać by ło s to jący nad jezio remb udynek z fasadą po rośn iętą b lu szczem), Potwór wychodzi z sądu (Hirtmann ub ranyw kamizelkę ku loodpo rną w o b s tawie n iższych od n iego o g łowę po licjan tów),Genewa pogrążona w bólu, X. oskarżony o udział w orgiach u Hirtmanna i tak dalej .

W czas ie tych wirtualn y ch pod róży Servaz s twierd zi ł , że n iek tó rzy in ternaucio taczają zabó jcę z Genewy p rawdziwym k u ltem. Znalazł wiele poświęconychHirtman nowi s tro n , u kazu jących go n ie jako szalonego p rzes tępcę, ale jako ikon ęsad o masoch izmu lub – całk iem serio – jak o symbo l „wo li mocy”, jako „jaśn iejącąg wiazdę satan is tycznej galak tyk i” czy wręcz jako „n ietzscheańsk iego nadczłowieka”i „skałę”. Fo ra in ternetowe by ły jeszcze go rsze. Nawet Servaz, choć by ł po l icjan tem,n ig d y n ie pomyślałby , że w s ieci jes t ty lu pomyleńców. Ludzie wymyślający so b ien ick i tak g ro tesk o we, jak 6 -BORG, SYMPATHY FOR THE DEVIL albo BOGINI KALI,rozpo wszechn ial i teo rie ró wn ie mętne jak ich p seudon imy . Ten równo leg ły świat ,fo ra, s t ro ny in ternetowe – wszys tko to podziałało na Servaza p rzygnęb iająco .Dawn iej k ażd y z tych wariatów uważałb y s ię za jed ynego w swo im ro dzajui s iedziałb y w swo jej no rze, pomyślał . Dzis iaj dzięk i nowoczesn ym środk omk omu n ik acj i , k tó re s łużą p rzede wszy s tk im rozpowszechn ian iu g łu po ty i szaleńs twa– lu b też, mówiąc b ardziej o g lęd n ie, wied zy – ci p omyleńcy odk ry wają, że n ie sąo dosobn ien i , i ko n tak tu ją s ię ze sob ą, co ty lko u twierdza ich w ob łędzie. Servazp rzyp omn iał sob ie to , co po wied ział Marchando wi, i sam s ieb ie pop rawił w myślach .Ob łęd rzeczywiście jes t ep id emią, ale ma dwa u lub ione kanały rozp rzes trzen ian ias ię: med ia i In ternet .

Nag le p rzy pomn iał sob ie o esemes ie od có rk i , k tó ra py tała, czy w so bo tę będzie

Page 120: Bielszy odcien smierci bernard minier

wolny . Popatrzy ł na zegarek by ła 1 .07 . Sobo ta to już ju tro . Zawahał s ię. Wreszciewybrał numer, zamierzając nag rać wiado mość n a poczcie g ło sowej.

– Halo?

Wzdrygnął s ię. Odeb rała natychmias t . Jej g ło s by ł tak inny od tego , k tó rymmówiła na co d zień , że Servaz zas tanawiał s ię, czy n ie pomyli ł numeru .

– Margo t?

– To ty , tato? – zawo łała s t łumionym g ło sem. – Wiesz, k tó ra jes t god zina?!

Rap tem odgad ł , że czekała na telefo n od kogo innego . Pewn ie b ez wiedzy matk ii o jczyma zos tawiła telefon włączony na noc i rozmawia z g ło wą pod ko łd rą. Ktomiał dzwon ić? Jej ch łopak? Co to mu s i być za typ , sko ro dzwon i o tej po rze? Po temp rzyp omniał sob ie, że jes t p iątek wieczó r – dzień , k iedy s tudenci wychodzą, żeby s ięzabawić.

– Obud ziłem cię?

– A jak myś lisz?

– Ch ciałem ci ty lk o po wiedzieć, że dos tałem two ją wiadomość. Po po łudn iup os taram s ię być wo lny . O s ied emnas tej , może być?

– Tato , na pewno wszys tk o w po rządku? Masz jak iś dziwny g ło s .

– W po rządku , p ch ełko . Ty lko ... mam teraz dużo p racy .

– Zawsze tak mó wisz.

– Bo tak jes t . Widzisz, n ie należy sąd zić, że ty lko ci , k tó rzy dużo zarab iają, mająd użo p racy . To k łamstwo .

– Wiem, tato .

– Nigdy n ie wierz po l i ty kom – dodał bez zas tanowien ia. – Kob ietom an imężczyznom. To k łamcy .

– Tato , patrzy łeś na zegarek? Nie mog libyśmy o tym po ro zmawiać k iedy indziej?

– Masz rację. Poza tym rodzice n ie powinn i p róbować man ipu lo wać dziećmi,n awet jeś l i uważają, że to , co mówią, jes t s łu szne. Powin n i raczej u czyć dziecisamodzielnego myślen ia. Nawet gdyb y dzieci miały myś leć inaczej n iż on i ...

Jak na tak p óźną po rę jego p rzemowa by ła n ieco p rzyd ługa.

– Nie man ipu lu jesz mn ą, tato . To s ię nazywa wymiana pog lądów. Po trafię myś lećsamodzieln ie.

Servaz poczu ł nag le, że s ię wy g łup ił . Ale u śmiechnął s ię.

– Mam cudowną có rkę – s twierdzi ł .Zaśmiała s ię cicho .

Page 121: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Nareszcie s ły szę, że jes teś w fo rmie.

– Jes tem w dosko nałej fo rmie o p ierwszej p iętnaście w n ocy . Ży cie jes t cudowne.Moja có rka też. Dobranoc, có reczko . Do ju tra.

– Dobranoc, tato .Wrócił na balkon . Nad dzwon n icą bazy lik i Sain t-Sern in świeci ł k s iężyc. Ulicą

p rzechodziła hałaś l iwa g romadk a s tuden tów. Krzy k i , ch icho ty , p rzepy ch ank i –weso ła ko mpan ia zn iknęła w ciemności , a jej śmiech s łychać by ło jeszcze p rzez jak iśczas jak dalek ie echo młodo ści . By ło ko ło d rug iej , k iedy Servaz wreszcie po ło ży ł s iędo łó żk a i zasnął .

Nas tępnego d n ia, w sobo tę 13 g rudn ia, Servaz zeb rał część g rupy zajmu jącej s ięśmiercią bezdo mnego , żeby u s tal ić, na jak im etap ie znajdu je s ię ś ledztwo . SamiraCheu ng miała n a sob ie tego ranka podko lanó wk i w b iało -czerwone pop rzecznep rążk i , ściś le p rzy legające skó rzane szo rty i bo tk i na dwunas tocen ty metrowychobcasach , z ty łu ob ficie nab ite metalo wymi ćwiek ami. Servaz pomyślał , że gdybySamira miała za zadan ie in fi l t rację ś rod owisk miejscowej p ro s ty tucj i , wcale n iemu siałaby s ię p rzeb ierać. Nas tępn ie u świadomił so b ie, że myś l i jak Pu jo l i Simeo n i– dwóch byczków z b ry gady , k tó rzy zaczep ial i jego asys ten ta. Espérand ieunatomias t by ł u b ran y w marynarsk i sweterek w p ask i , w k tó ry m wyg ląd ał jeszczemłod ziej i zdecydowan ie n ie p rzypomin ał g l in iarza. Przez chwilę Servaz od czu łczys ty metafizyczny lęk : zas tanawiał s ię, czy rzeczywiście k ieru je g rupą ś ledczą, czymo że telepo rtował s ię na wydział l i teratu ry . Samira i Vincen t wyciągnęli swo jelap to py . Dziewczyna jak zawsze miała na szy i s łuchawk i swo jej empetró jk i ,a Espérand ieu p rzesuwał palcem po ek ran ie iPhone’a – czarnego gadżetu , k tó ryp rzypominał Servazowi wielk i , superp łask i telefon ko mórkowy – jakby p rzewracałkartk i k s iążk i . Na jego p ro śbę Samira znowu p odk reś l i ła jeden ze s łabych punk tówoskarżen ia: n ie by ło żadnych dowod ów, że t rzej mło dzi ludzie są bezp ośredn iowmieszan i w śmierć bezdomnego . Sekcja zwło k wykazała, że o fiara u tonęła w wo dzieo g łębokości p ięćdzies ięciu cen tymetrów, s traciwszy up rzedn io p rzy tomność –n iewątp l iwie wsk u tek seri i cio sów, sp ośró d k tó rych jeden , b ardzo s i lny ,wymierzono w g łowę. Słowo „n iewątp l iwie” by ło jednak og ro mnie p rob lematyczn ie,pon ieważ w chwil i zajścia b ezdomny miał we k rwi 1 ,9 p romila alkoho lu . Serv azi Espérand ieu doskon ale zdawali sob ie sp rawę, że rapo rt z sekcj i zwło k zos tan iewykorzys tany p rzez ob ronę w celu zmian y kwalifikacj i czy nu na „pob icie zesku tk iem śmiertelnym” albo n awet podan ia w wątp l iwo ść fak tu , jakoby zadane cio sy

Page 122: Bielszy odcien smierci bernard minier

by ły p rzyczyn ą u ton ięcia, k tó re można p rzyp isać n ietrzeźwości o fiary . Na raziejednak s tarann ie omijal i ten temat .

– To już należy do kompetencj i sędziego – u ciął sp rawę Servaz. – Niech pan iop iera swo je rap o rty na tym, co pan i wie, a n ie na podejrzen iach .

W tę samą sobo tę Servaz n iepewn ie wpatrywał s ię w l is tę, k tó rą wręczy ła mu có rka.

– Co to jes t?

– Lis ta p rezen tów d la mn ie. Na gwiazd kę.

– Wszys tko?

– Tato , to ty lko l is ta. Nie mus isz kupować wszys tk iego – zażartowała.

Spo jrzał na n ią. W do lnej wardze wciąż tkwiło del ikatne zło te kó łko , w lewejb rwi, równ ież bez zmian – ko lczyk ko lo ru czerwoneg o , za to w lewym uchu obokczterech znanych mu ko lczykó w po jawił s ię p iąty . Serv azowi p rzemknęła w pamięcitwarz Irène Zieg ler. Zauważy ł też s in iaka na kości jarzmowej p rawego po liczkaMargo t; mus iała s ię uderzyć. Nas tęp n ie znowu p rzeb ieg ł wzrok iem l is tę: iPod ,cy frowa ramka do zd jęć (có rka wy tłumaczy ła mu , że chodzi o ramkę z ek ranem, nak tó rym zmien iają s ię zd jęcia zg ro madzone w pamięci), p rzenośna konso la do g ierNin tendo DS Lite (z p rog ramem „More Brain Train ing from Dr Kawash ima”), aparatcy frowy (jeś l i to mo żliwe z matrycą o rozdzielczo ści s iedmiu megap ik sel i ,po tró jnym zoomem, dwu ipó łcalowym ek ranem i s tab i l izato rem ob razu ) i lap topz ek ranem o p rzekątnej s ied emnaście cal i (i – najchętn iej – p ro ceso rem In telCen trino 2 Duo , 2 GB pamięci operacy jn ej , dysk twardy 250 GB, nag rywarka CD-DVD). Zas tanawiała s ię jeszcze nad iPh one’em, ale o s tateczn ie uznała, że to byjednak by ło „trochę d rogo”. Servaz n ie miał b ladego po jęcia, i le te wszys tk ichp rzedmio ty mogą kosztować, n ie wiedział też, co znaczy , na p rzyk ład „2 GB pamięciop eracy jnej”. Ale wiedział p rzy najmn iej jedno : n ie ma n iewinn ych techno log ii .W tym opano wanym p rzez tech n ikę i op lecion ym s iecią wzajemny ch powiązańświecie oazy wo lno ści i au ten tycznej myś l i są co raz rzadsze. Całe to szaleń s twoku powan ia, fascynacja n ajbardziej zby tkownymi gad żetami – do czego to podo bne?Dlaczego człon ek p lemien ia z No wej Gwinei wydaje mu s ię zd rowszy na umyślei ro zsądn iejszy n iż większość lud zi , k tó rych spo tyka na co dzień? Czy rzeczywiścietak jes t , czy też Serv az kon temp lu je ten zwariowany świat jak s tary fi lozo f s iedzącyw beczce? Wsunął l is tę do k ieszen i i pocało wał có rkę w czo ło .

– Zas tanowię s ię.

Page 123: Bielszy odcien smierci bernard minier

Po po łudn iu pogoda s ię zepsu ła. Padał deszcz i mocno wiało . Schowali s ię podp łócienn ym daszk iem, k tó ry m targały po rywy wiatru , p rzed jedną z jasnooświet lony ch witryn w cen trum mias ta. Ulice by ły pełne lu dzi , samochod ówi świątecznych deko racj i .

Jak a pogoda jes t na gó rze? – pomyślał nag le. Czy nad In s ty tu tem pada śn ieg?Serv az wyobrazi ł so b ie, jak Ju l ian Hirtmann wyciąga swo je o lb rzymie ciało , byz okna obserwować syp iący cicho śn ieg . Od pop rzedn iego wieczo ru , odkąd kap itanZieg ler p rzeds tawiła mu w samo chodzie swo je rewelacje, myś l o szwajcarsk imo lb rzy mie p rak tyczn ie go n ie opu szczała.

– Tato , s łuchasz mn ie?– Tak , oczywiście.

– Nie zapomnisz o mo jej l iście, h ę?

Zapewn ił ją, że n ie zapomni. Po tem zap roponował, żeby po szl i s ię czegoś nap ićdo kawiarn i na p lacu Cap ito le. Ku jego wielk iemu zdziwien iu Margo t zamówiłap iwo . Do tej po ry zawsze b rała co lę l ig h t . W ten b ru talny sposób Servaz u świadomiłsob ie, że jeg o có rk a ma już s iedemnaście lat , a on wciąż, pomimo anatomicznejoczywis to ści , p atrzy na n ią, jakby by ła o p ięć lat młodsza. Może właśn ie z powodutej k ró tkowzroczno ści od jak iego ś czasu n ie wiedział , jak z n ią rozmawiać. Jegospo jrzen ie znowu pad ło na s in iak na po liczku có rk i . Wpatrywał s ię w n ią p rzezchwilę. Miała podk rążone o czy i s ied ziała ze wzrok iem smu tno wb itym w ku fel p iwa.Nag le do g łowy Servaza zaczęły nap ływać p y tan ia: Dlaczego jes t smu tn a? Na czy jtelefon czekała o p ierwszej w nocy? Co to za s in iak na p o liczku? Py tan ia g l iny ,pomyślał . Nie: py tan ia o jca...

– Jak so b ie nab iłaś tego s in iaka?

Podn ios ła oczy .

– Co?– Ten s in iak na p o liczku . Skąd go masz?

– Aaa... ud erzy łam s ię. Dlaczego py tasz?

– Gdzie s ię uderzy łaś?

– A czy to ważne?

Jej ton by ł o s try . Servaz n ie mó g ł p owstrzymać rumieńca. Łatwiej by łop rzes łuch iwać podejrzaneg o n iż własną có rkę.

– Nie – po wied ział .– Mama mówi, że twó j p rob lem po lega na tym, że wszędzie widzisz zło . Zb oczen ie

Page 124: Bielszy odcien smierci bernard minier

zawodowe.

– Mo że ma rację.

Teraz on spuści ł wzrok i wpatrywał s ię w p iwo .– Wstałam po ciemku , żeby zrob ić s iku , i wpad łam na d rzwi. Dob ra odpowiedź?

Patrzy ł na n ią i zas tan awiał s ię, czy ma w to wierzyć. Tak ie wy tłu maczen ie b y łodo p rzy jęcia. Jemu też w ś rodku nocy zdarzy ło s ię czo łowe zderzen ie z d rzwiami.A jednak w ag resywnym ton ie jej odpowiedzi by ło coś , co go zan iepoko iło . A możecoś wymy śla? Dlaczego zwyk le jes t tak p rzen ik l iwy w s to sunku d op rzes łuch iwanych o sób , a własna có rk a jes t d la n iego tak wielk ą tajemn icą? I –patrząc szerzej – d laczego czu je s ię jak ryba w wodzie, p rowadząc ś ledztwo , a takk iepsko so b ie radzi w relacjach z ludźmi? Wiedział , jak a by łaby odpo wiedźpsych o log a. Mówiłby mu o dzieciń s twie...

– A może pó jd ziemy do k ina? – zap roponował.

Wieczo rem odg rzał w mik ro falówce jak ieś go towe dan ie, wyp ił kawę (za późn ozauważy ł , że s ię skończy ła, i mus iał wy grzebać p uszkę p rzetermino wanejrozpuszczalnej) i znowu zanu rzy ł s ię w b io g rafi i Ju l iana Alo isa Hirtmanna. NadTu luzą zap ad ła już noc. Na zewn ątrz by ło deszczowo i wietrzn ie, ale w jego gab ineciek ró lowała doch odząca z salon u mu zy ka Gus tava Mah lera (VI Symfonia), i s tang łębok iego sku p ien ia, k tó remu sp rzy jała późna po ra i pó łmrok p rzełamany ty lk oświat łem małej lampk i na b iu rk u i b lask iem mon ito ra. Servaz s ięgnął p o no tatn iki kon tynuował zap isk i . Zajmowały już wiele s tron . Przy dochodzących z salon udźwiękach sk rzyp iec s tud io wał ży cio ry s sery jn eg o mordercy . W wyn ik u badan iapsych iatry cznego , k tó re zleci ł szwajcarsk i sęd zia w celu u s talen ia zak resuodp owiedzialności karnej Hirtmanna, po d ług iej seri i rozmów sp ecjal iści s twierd zi l i„całkowitą n iepoczy taln ość”, u zasadn iając ją majaczen iami, omamami, in tensywnymzażywan iem su bs tancj i p sychoak tywnych , k tó re upoś ledzi ły zdo lność do o sądu ,o raz abso lu tny b rak empati i – ten o s tatn i punk t by ł n iezap rzeczaln y , nawet d laServaza. Jak do nos i ł rap o rt , p acjen t n ie dy sp onował „p sych iczny mi ś rodkamipo trzebnymi do kon tro lowan ia własnych czy nów an i wewnętrzną wo lnościąumożliwiającą do konywan ie wyb oru i pod ejmowan ie decy zj i”.

Jeś l i wierzy ć danym, z jak imi Servaz zapoznał s ię na n iek tó rych s tron achdo tyczących p sych iatri i sądowej, powo łan i ek sperci miel i s łabość do metodo log iinaukowej, k tó ra pozos tawia n iewiele miejsca na o sob is te in terp retacje: poddaliHirtmanna seri i s tand aryzowanych tes tów, t łumacząc, że op ieral i s ię na DSM-IV,

Page 125: Bielszy odcien smierci bernard minier

s taty s tycznej k lasy fik acj i zab u rzeń p sy ch icznych . Servaz zas tanawiał s ię, czy abyw chwil i badan ia Hirtmann n ie znał tego pod ręczn ika co najmn iej tak samo dob rzejak on i .

Jedn ak owoż, u zn ając pacjen ta za n iebezp iecznego , zaleci l i pod jęcie ś rodkówbezp ieczeńs twa i umieszczen ie go w specjal is ty czny m zak ładzie „na czasn ieok reś lony”. Przed p rzyb yciem do In s ty tu tu Warg n iera Hirtmann p rzebywałw d wóch szp i talach p sych iatrycznych w Szwajcari i . Nie by ł jedynym pacjen temsek to ra A p rzyby łym z zag ran icy . In s ty tu t by ł bo wiem jedynym w Europ ie zak ładempsych iatrycznym o twartym w ramach p rzyszłego wspó lnego ob szaru p rawneg o Un ii .Czy tając te s ło wa, Servaz zmarszczy ł b rwi: co mo że s ię k ryć po d tym po jęciem, sko rowymiary sp rawied liwo ści w k rajach Eu ropy tak bardzo s ię różn ią w kwes t i ip rawodawstwa, d ługości kar i zasobności , k iedy budżet p rzypadający n a jednegomieszkańca we Francj i s tanowi po łowę tego , k tó rym dysponu ją Niemcy , Ho land iaczy nawet Wielka Bry tan ia?

Servaz wstał , żeby wy jąć p iwo z lodówk i, i zamyśli ł s ię: między zin teg rowanąspo łeczn ie, uznaną na g runcie zawo dowym osobowością op isywaną p rzez p rasę a tąmroczną, wy daną na pas twę n iekon tro lo wanych mo rderczych fan tazj i i p ato log iczn ejzazd rości , jak a wy łan iała s ię z ek sperty zy specjal is tów, is tn iała ewiden tnasp rzeczność. Jeky ll i Hyde? A może Hirtmann d zięk i swy m zdo lnościom doman ipu lacj i zdo łał w ten sposób un iknąć więzien ia? Servaz by ł sk łonny p rzy jąćraczej tę d rugą h ipo tezę. By ł p rzekonany , że k iedy Szwajcar po raz p ierwszy s tan ąłp rzed ekspertami, dok ładn ie wiedział , jak s ię zachować i co mówić. A to byoznaczało , że także on i Zieg ler zo s taną skon fron towan i z n iemającym sob ierównych ak to rem i man ipu lato rem. Jak p rzen iknąć jego g rę? Czy uda s ię topsycho logowi p rzys łanemu p rzez żan darmerię, sko ro t rzech szwajcarsk ich ekspertówdało s ię wypro wadzić w po le?

Po tem Servaz zaczął s ię zas tanawiać, jak i tok rozumowan ia móg ł dop rowadzićHirtmanna do Lombarda. Jedy nym oczywis tym związk iem między n imi by łopo łożen ie g eo g raficzne. Czyżby Hirtman n zab ił tego kon ia p rzez p rzypadek? Możeten pomysł p rzyszed ł mu do g ło wy , k iedy p rzejeżdżał ob ok s tadn iny? Ośrodekznajd ował s ię w pewnej od leg ło ści od g łównych ciągó w komun ikacy jnychw do lin ie. Hirtmann n ie miał żadnego powo du , żeby s ię tam znaleźć. A jeś l i to onzab ił k on ia, to d laczego p sy n ie wyczu ły jego obecności? I d laczego n ie sko rzys tałz okazj i do u cieczk i? W jak i sposób ominął sy s tem zabezp ieczeń In s ty tu tu? Każdepy tan ie pociągało za sobą ko lejn e.

Page 126: Bielszy odcien smierci bernard minier

Nag le Servaz zaczął myś leć o czymś innym: jego có rka miała podk rążone oczyi smu tne spo jrzen ie. Dlaczego? Dlaczego wyg lądała na tak smu tną i tak zmęczoną?Od eb rała telefon o p ierwszej w nocy . Na czy j telefon czekała? I ten s in iak :t łu maczen ia Margo t bynajmn iej go n ie p rzekonały . Ob iecał sob ie, że po rozmawiao tym z jej matką.

Wró cił do zg łęb ian ia b iog rafi i Hirtman na. Skończy ł nad ranem. Kiedy wreszciew n iedzielę 14 g rudn ia k ład ł s ię do łóżka, miał wrażen ie, że t rzyma w ręku elemen typuzzl i pochodzące z dwóch różnych uk ładanek : n ic do n iczego n ie pasowało .

Jego có rka miała po dk rążo ne oczy i smu tn e spo jrzen ie. I s in iaka na po liczk u . Coto znaczy ło?

Tego samego wieczo ru Diane rozmyślała o swo ich rodzicach . Jej o jciec by łzamk n iętym człowiek iem, mieszczan inem, zatwardziałym i zdy s tansowanymkalwin is tą: Szwajcaria wy twarzała ten typ ludzi z równą łatwością, z jakąp rzychodziła jej p roduk cja czeko lady i kas pancernych . Matk a ży ła we własnymświecie, w tajemn iczym świecie wyobraźn i , w k tó rym s łuchała an ielsk iej mu zyk ii k tó rego sama by ła o ś ro dk iem i racją by tu . Jej nas tró j n ieus tann ie wahał s ię międ zyeu fo rią a dep res ją. Jako matka za bardzo by ła zajęta sobą, by móc o fiarować dzieciomcoś więcej n iż ok ruchy uczucia, i Diane bardzo szybko po jęła, że dziwny świat jejrodziców n ie jes t jej światem.

Pierwszy raz u ciek ła z domu w wieku czternas tu lat . Nie udało jej s ię odejśćdaleko . Genewska po licja odp rowadziła ją d o d omu po p rzy łapan iu jej na k radzieżyp ły ty Led Zep pelin w towarzys twie ch łopca w jej wieku , k tó rego spo tkała dwiegodziny wcześn iej . Gdy ży ło s ię w tak „harmon ijnym” o toczen iu , bun t by łn ieun ikn iony . Diane zal iczy ła ko lejno g runge, neo p unka i go tyk , a wreszcie poszłana p sycho log ię, gd zie n au czy ła s ię poznawać samą s ieb ie. Nauczy ła s ię też poznawaćswo ich ro dziców, sko ro n ie mog ła ich zro zu mieć.

Spo tkan ie ze Sp itznerem by ło d la n iej decydu jące. Diane miała p rzed n imn iewielu k ochanków, choć na zewnątrz wyg lądała na p ewną s ieb ie i p rzeds ięb io rczą.Ale n ie d la Sp itzn era, k tó ry bardzo szyb ko p rzejrzał ją na wy lo t . Od początkupodejrzewała, że n ie by ła jego p ierwszą zdobyczą wśród s tud en tek , co zresztą sampo twierdzi ł . Ale miała to g dzieś , podob n ie jak n ic so b ie n ie rob i ła z różn icy wiekumiędzy n imi o raz z fak tu , że Sp itzner by ł żo naty i miał s iedmio ro dzieci . Gdybyzechciała wyprób ować swo je p sy ch o log iczne zdo lności n a własnym p rzy padku ,odk ry łaby w tej relacj i czys tej wody s tereo typ : Pierre Sp itzner rep rezen tował d la n iej

Page 127: Bielszy odcien smierci bernard minier

to wszys tko , czym n ie by l i rodzice. I wszys tko , czego n ienawidzi l i .

Przypomniała sob ie, że k tó regoś razu odby li d ługą, bardzo poważną rozmo wę. Nazako ńczen ie Sp itzner powiedział :

– Nie jes tem two im o jcem. An i two ją matką. Nie wymagaj o de mn ie tego , czegon igd y n ie b ędę móg ł ci dać.

Leżał na so fie w małym kawalersk im poko iku , k tó ry miał do dyspozycji n aun iwersy tecie, ze szk lanką Jacka Dan iels ’a w ręku , zaro śn ięty , ro zczoch ran y ,z obnażo nym to rsem, z pewn ą do zą p różności ek sp onu jąc ciało nad po dziw jęd rn ejak na mężczyznę w jego wiek u .

– Na p rzyk ład?

– Na p rzyk ład wierności .

– Syp iasz teraz z innymi kob ietami?

– Tak , z mo ją żon ą.

– Miałam na myś li inne kob iety .– Nie, w tej chwil i n ie. Zadowo lona?

– Mam to gdzieś .

– Kłamstwo .

– No dob rze, n ie mam tego gdzieś .

– A ja mam g dzieś , z k im ty syp iasz – odpowiedział .

By ło jednak coś , czego n ie zauważy ł an i on , an i n ik t inny : p rzyzwyczajen ie dozamkn iętych d rzwi, do miejsc, do k tó rych jes t „zakaz wstępu ”, i maminych tajemn icsp rawiło , że u Dian e rozwinęła s ię ciekawość dalek o wykraczająca ponad p rzeciętn ą.Cecha ta by ła p rzydatna w jej zawodzie, ale czasami sp rawiała, że dziewczy n apakowała s ię w bardzo n iewygodne sy tuacje. Diane wynurzy ła s ię z zamy ślen iai patrzy ła n a k s iężyc sun ący za chmurami, k tó re s trzęp i ły s ię, jakby by ły z gazy . Pok ilku seku ndach k s ięży c wy łon ił s ię w nas tępnej dziu rze i znowu zn iknął . Po k ry taśn ieg iem gałąź so sny za jej oknem b ły szczała p rzez chwilę od b itym świat łem p ośródopadających z g ó ry p łatk ów. Po czym znowu zapad ła s ię w ciemno ść.

Diane odwróciła s ię o d wąsk iej i g łębok iej ok iennej wnęk i . Czerwon e cy ferk irad iobud zika b ły szczały w pó łmro ku : 0 .25 . Nie by ło s łychać żadnego ru ch u .Wiedziała, że na p iętrze jes t jeden czy dwóch och ron iarzy , k tó rzy n ie śp ią.Prawdopodobn ie jednak aku rat og lądal i telewizję, rozciągn ięci w swo ich fo telach n ad rug im k ońcu b udynku .

Ta część In s ty tu tu by ła pog rążona w ciszy i śn ie.

Page 128: Bielszy odcien smierci bernard minier

Ale n ie d la wszys tk ich ...

Pod eszła d o d rzwi p oko ju . Pon ieważ p o d d rzwiami b y ła szp ara, Diane zg as i łaświat ło . Po czu ła na b o sy ch s to p ach pod mu ch mro źn eg o p o wietrza i zad rżała.Z zimna, ale tak że wsku tek ad renal in y , k tó ra p ły n ęła w jej ży łach . Co ś o b udziło jejciek awość.

By ło pó ł god zin y po pó łnocy .Szmer by ł tak cich y , że p rawie u szed ł jej u wag i .

Jak p o p rzedn iej nocy . Jak co n o c.

Otwo rzy ły s ię jak ieś d rzwi. Bardzo po wo li . A po tem cisza. Ktoś n ie chciał , b y gozauważo n o .

Zno wu cisza.

Ktoś s ię czai ł . Tak jak o n a.

Ps try k n ięcie wy łączn ik a, s t ru mień świat ła p o d jej d rzwiami. Krok i w k o ry tarzu .Tak cich e, że uderzen ia jej serca p rawie je zag łu szały . Przez chwilę cień zas łan iałświat ło wpadające do jej p o ko ju . Zawah ała s ię. Po tem nag le s ię zd ecy d o wałai o tworzy ła. Za p ó źn o . Cień zn iknął .

Znó w zap ad ła cisza. Świat ło zg as ło .

Us iad ła n a b rzegu łóżka w ciemn ości , t rzęsąc s ię pomimo g rub ej p iżamyi szlafro ka z k ap tu rem. Ko lejny raz zas tan awiała s ię, k im jes t o so b a, k tó ra no camik rąży po In s ty tu cie. A p rzed e wszy s tk im – po co to ro b i? Z całą p ewn o ścią ch o d ziłoo jakąś tajemn icę, p on ieważ ten k to ś bard zo d b ał o to , by n ik t g o n ie s ły szał .

Pierwszej n ocy Dian e p o myślała, że pewn ie k to ś zg ło d n iał – jak iś p o mo cn ikmed y czn y czy p ielęg n iark a – i n ie chce, by go p rzy łapano na ob jad an iu s ięu k radk iem. Ale n ie mo g ła zasnąć i zau waży ła, że świat ło zap ala s ię zn owu dop iero pod wó ch g odzin ach . Nas tęp n ej no cy b y ła tak wyko ń czo n a, że sp ała. Ale o s tatn iosy tuacja s ię p owtó rzy ła: bezsen n o ść wró ci ła, d rzwi zn ów leciu tk o zask rzy p iały ,świat ło w k o ry tarzu s ię zapal i ło i jak iś cień uk rad k iem p rzemkn ął w s tro n ę scho d ó w.Zmęczen ie wzięło jed n ak g ó rę i Diane p rzesp ała jeg o powró t .

Wślizn ęła s ię p o d ko łd rę i w b lad y m p ro s to kącie o kna patrzy ła n a swó j lodo watyp oko ik o po wierzchn i dwu nas tu metró w k wadrato wy ch , z łazienk ą i toaletą. Powin n asp ać. Ju tro n ied ziela – czas wo ln y . Zamierzała g o wy korzy s tać n a p rzejrzen ien o tatek , a po tem wy jazd d o Sain t-Mart in . Po n iedziałek miał by ć d ecydu jący . Dok to rXav ier już zap o wied ział , że w p on ied ziałek zab ierze ją do sek to ra A.

Powin n a spać.

Page 129: Bielszy odcien smierci bernard minier

Cztery dn i ... Spędziła w In s ty tu cie cztery dn i i miała wrażen ie, że w tym k ró tk imczas ie jej zmy sły s ię wyo s trzy ły . Czy czło wiek może s ię tak szyb k o zmien ić? Jeś l itak , to co będzie za ro k , k ied y b ęd zie o puszczała to miejsce, żeb y wrócić do Gen ewy ?Sk arci ła s ieb ie. Mu si p rzes tać o tym myśleć. Przy jechała tu n a wiele mies ięcy .

Wciąż n ie po trafi ła zrozu mieć, jak można by ło zamk n ąć szalon y ch k ryminal is tó ww tak im miejscu . By ła to n ajbard ziej mro czn a i n ajdziwn iejsza ok o lica, jak ąk iedyk o lwiek widziała.

Ale p rzez najb l iższy rok to jes t twó j d o m, mo ja d ro g a.Na tę myś l całk o wicie o d ech ciało jej s ię sp ać.

Us iad ła w g ło wach łó żk a i zapal i ła nocną lamp k ę. Nas tępn ie włączy ła lap to p dos ieci , o two rzy ła i p o czekała, aż s ię u rucho mi, zamierzając sp rawdzić po cztę. Naszczęście In s ty tu t miał łącze in terneto we i by ł wy p osażo n y w s ieć Wi-Fi .

[Brak n owy ch wiad omości .]

Miała mieszan e u czucia. Czy n ap rawdę o czeku je, że o n do n iej n ap isze? Po tym,co s ię s tało? To ona zdecy dowała s ię na zakoń czen ie teg o związk u , mimo żep rzyp łaci ła to g łęb o k im rozdarciem. On p rzy jął jej d ecy zję z właściwy m sob ies to ick im sp o k o jem, tak że Diane p oczu ła s ię zran io n a. By ła zask oczo na g łęb iąwłasnej ro zp aczy .

Zawahała s ię, zan im zaczęła s tukać w k lawiatu rę.

Wied ziała, że milczen ie z jej s t rony b ęd zie d la n ieg o n iezro zu miałe. Ob iecała, żen ap isze do n iego szy bko i ze szczeg ó łami. Jak wszy scy specjal iści zajmu jący s ięp sy ch iatrią sąd ową, Pierre Sp itzner p ło nął z ciekawo ści n a temat wszys tk ieg o , cod o ty czy ło In s ty tu tu Warg n iera. Kiedy s ię d owiedział , że kand y d atu ra Dian e zos tałap rzy jęta, po trak to wał ten fak t n ie ty lko jak o szansę d la n iej , ale także jako ok azję, bysamemu do wied zieć s ię więcej n a temat teg o miejsca, o k tó ry m k rąży ło ty le p lo tek .

Wy stu kała p ierwsze s ło wa:

Drogi Pierre,

Mam się dobrze. To miejsce...

Nag le jej ręka zn ierucho miała.

Page 130: Bielszy odcien smierci bernard minier

Z pamięci wy łon ił s ię ob raz. Jasn y b ły sk , o s try jak k rawęd ź lodu .

Du ży d om Sp itznera n ad b rzeg iem jezio ra, tonący w pó łmrok u p okó j , ciszap u s teg o b u d ynk u . W o bszernym łóżku Pierre i on a. Po czątk o wo miel i ty lko zab raćjak ąś teczkę, k tó rej o n zap omn iał . Jeg o żona b y ła na lo tn isk u i czekała n a samo lo td o Pary ża, g d zie miała wyg ło s ić wy k ład zaty tu ło wan y „Pos taci i pun k ty wid zen ia”(żo n a Sp itznera b y ła au to rką d zies ięciu k rwawy ch k ry minałó w o zło żo n ej in try d zei l iczn y ch kon o tacjach sek su alnych ; te k s iążk i p rzy n io s ły jej n awet pewn ą s ławę).Pierre sk o rzys tał z tego fak tu , by zap ro s ić Diane d o do mu . Kiedy zn aleźl i s ię p odd rzwiami małżeńsk iej sy p ialn i , o two rzy ł i wziął Dian e za rękę. Najp ierw o d mówiłau p rawian ia sek su w ty m miejscu , ale o n n aleg ał , rob iąc tę swo ją dziecięcą min ę, k tó razawsze ją wzru szała i p rzełamy wała jej o p ó r. Naleg ał także, b y Dian e wło ży ła b iel izn ęjeg o żon y . Ku p io n ą w najd roższy ch genewsk ich b u tik ach . Dian e s ię zawahała. Aleatmo sfera p rzek raczan ia g ran ic i smak rzeczy zak azanych d ziałały na n ią takp o ciąg ająco , że wkró tce p rzes tała s łuchać swo ich sk rup u łów. Zauważy ła, że n o s i tensam ro zmiar co żo na kochanka. Leżała p od n im z zamk n iętymi oczami, ich sp lecion eciała zn ajd owały s ię w do sk o nałej h armon ii , pu rp u ro wa twarz Pierre’a n ad jejtwarzą... I n ag le od p rogu p o k o ju u s ły szel i obo jętny , suchy , s tanowczy g ło s :

– Zab ieraj s tąd swo ją ku rwę.

Wyłączy ła k o mpu ter. Wszelk a ch ęć p isan ia o d p ły n ęła. Od wró ciła g łowę, by zg as ićświat ło . Nag le d rgnęła. Cień by ł p o d jej d rzwiami. Nieruchomy. Wstrzy mała od d ech ,n iezd o ln a do n ajmn iejszego ru ch u . Wreszcie ciek awość i i ry tacja wzięły gó rę i Dian erzu ci ła s ię d o d rzwi.

Ale cień zno wu zn ik n ął .

Page 131: Bielszy odcien smierci bernard minier

WITAMY W PIEKLE

Page 132: Bielszy odcien smierci bernard minier

Więcej na: www.eb ook4all .p l

10

W n iedzielę 1 4 g rudn ia o godzin ie 7 .45 Damien Ryck , zwany Rico , wybrał s ię nasamo tną g ó rską p rzeb ieżkę. Dzień by ł szary i Damien wiedział , że n ie ma co l iczyć nas łońce. Zaraz po p rzebudzen iu wyszed ł na duży taras swo jego domu i zobaczy ł gęs tąmg łę sp ływającą n a dachy i u l ice Sain t-Mart in . Wokó ł gó ru jących nad mias temszczy tów chmu ry malowały ciemne arabesk i .

Z powod u tej pogody zdecydował s ię na k ró tk i odświeżający b ieg trasą, k tó rąznał na pamięć. Pop rzedn iego dn ia, a mówiąc dok ładn iej jeszcze p rzed k i lkomagodzinami, by ł u p rzy jació ł na mocno zak rap ianej imprezie, podczas k tó rej wypali łspo ro jo in tó w. Wrócił do domu na miękk ich nogach i n ie zdejmu jąc ub ran ia,po łoży ł s ię sp ać. Kiedy s ię obudził , po p ry szn icu , kubku czarnej kawy i ko lejnymjo incie wyp alonym na taras ie uznał , że naj lep iej zrob i mu czys te gó rsk ie powietrze.Po powrocie Rico zamierzał dokończyć nanoszen ie tu szu na pod rys – del ikatnap raca, wymagająca p ewnej ręk i .

Rico by ł ry sown ik iem komiksów.Wspan iały zawó d , k tó ry pozwalał mu p racować w domu i u trzymywać s ię ze

swo jej pas j i . Jego mroczne, czarno -b iałe komiksy by ły docen iane p rzez koneserów.By ł co raz bardziej znany w n iezależnym światku ry sown ików. Ten miło śn ikpozatrasoweg o narciars twa, alp in izmu , ko lars twa gó rsk iego i paralo tn iars twa, a takżewielk i po d ró żn ik uznał Sain t-Mart in za doskonałe miejsce na rzucen ie ko twicy .Wykonywany zawód i nowoczesne narzędzia komun ikacj i pozwalały mu na życiez dala od Paryża, gdzie znajdowała s ię s iedziba wydawn ictwa In fernum, do k tó rejjeździ ł sześć razy w roku . Początk owo mieszkańcy Sain t-Mart in miel i pewien k łopo t

Page 133: Bielszy odcien smierci bernard minier

z p rzy zwy czajen iem s ię do jego karykatu raln ie al terg lobal is tycznejp o wierzch o wno ści : czarno -żó łtych d redów, bandany , pomarańczowego poncho ,wielu k o lczy k ó w i różowej b ródk i . Kiedy nadeszło lato , mog li dodatkowo podziwiaćk ilk an aście tatu aży pok rywających jego n iemal ano rek tyczne ciało : ramiona, ręce,p lecy , szy ję, ły d k i , uda... Spod jego szo rtów i podkoszu lków wy łan iały s ięp rawd ziwe tró jk o lo rowe dzieła sztuk i . A jednak dob rze by ło znać Rica. Nie ty lkod lateg o , że b y ł u talen towanym rysown ik iem. By ł także czaru jącym facetem,cech u jący m s ię i ron icznym poczuciem humoru i n iebywałą up rzejmościąw s to sun k u d o sąs iadów, dzieci i o sób w podeszłym wieku .

Teg o ran k a Rico włoży ł gó rsk ie b u ty , na s łuchawk i empetró jk i włoży ł andy jskączap k ę i lek k im k łu sem wb ieg ł na szlak , k tó ry zaczynał s ię zaraz za h ipermarketem,d wieście metró w o d jego domu .

Mg ła s ię n ie p o dnos i ła. Na opus to szałym park ingu Rico mus iał ok rążyć rzędysk lep o wy ch wó zk ó w. Gdy znalazł s ię na ścieżce, wyd łuży ł k rok . Za jego p lecamid zwo n y n a wieży k o ścielnej właśn ie wyb ijały ó smą. Miał wrażen ie, jakby ich dźwiękd o cho dził d o jeg o u szu p rzez k i lka wars tw waty .

Mu siał u ważać, b y n ie sk ręcić kos tk i na n ierównym pod łożu , z k tó rego s terczałyk o rzen ie i d u że k amien ie. Na odcinku dwóch k i lometrów ścieżka del ikatn ie wznos i łas ię w g ó rę p rzy ak o mpan iamencie s trumien ia, k tó ry p rzecinała raz po raz, p rowadzącp o so l id n y ch k ład k ach z so snowych bal i . Po tem zrob iło s ię bardziej s t romo i Ricop o czu ł to w k o lan ach . Mg ła t rochę s ię p rzerzedzi ła. Zauważy ł metalowy mostekp rzerzu co ny p rzez po tok n ieco wyżej , nad huczącym wodospadem. Najbardziejs tro my o d cin ek trasy . Gdy udało s ię już wsp iąć na gó rę, rob i ło s ię n iemal p łasko .Rico b ieg ł , d awk u jąc wys i łek . Kiedy un ió s ł g łowę, zauważy ł , że co ś wis i na moście.Z metalo wej p latfo rmy zwisała jakaś to rba albo duży p rzedmio t .

Po ch y li ł g ło wę, żeby pokonać o s tatn ie zakosy . Na wysokości mos tuwy p ro s to wał s ię. Serce wali ło mu z częs to t l iwością s tu p ięćdzies ięciu uderzeń namin u tę. Ale k ied y p odn ió s ł oczy , p rawie eksp lodowało . To n ie to rb a zwisała z mos tu– to b y ł czło wiek ! Rico zamarł . Szok i zadyszka sp rawiły , że na momen t p rzes tało d d y chać. Z szero k o o twartymi oczami wpatrywał s ię w ciało i p róbował złapaćo d d ech . Os tatn ie metry pokonał wo lnym k rok iem, z rękami na b iod rach .

CHOLERA, co to ma być?

W p ierwszej ch wil i t rudno mu by ło zrozumieć, co ma p rzed sobą. Zas tanawiał s ię,czy n ie p ad ł p rzy padk iem o fiarą halucynacj i , wywo łanej być może p rzez nocneek scesy . Szy b k o s ię jednak p rzekonał , że to n ie p rzywidzen ie. Widok by ł zby t

Page 134: Bielszy odcien smierci bernard minier

rzeczy wis ty , zb y t p rzerażający . W n iczy m n iep asu jący d o ho rro rów, k tó re Ricou wielb iał . To , co miał p rzed o czami, to by ł czło wiek ... n ieżywy , n ag i , zwisającyz mo s tu !

KURWA MAĆ!!!

Po czu ł , jak w jeg o ży łach rozlewa s ię lod owate zimn o .Ro zejrzał s ię do oko ła i wzd łu ż k ręgos łupa p rzeb ieg ł mu mro źny d reszcz.

Mężczy zna n ie p owies i ł s ię sam, n ie pop ełn i ł samobó js twa. Op ró cz taśmy zaciśn iętejn a szy i by ło k i lka in nych , k tó rymi ciało by ło p rzymo co wan e d o metalo wejk o n s tru k cj i mo s tu , a na g łowę o fiary k to ś założy ł ... kaptur. Niep rzemak alny kap tu rzak ry wający twarz b y ł częścią pelery ny , k tó ra zwisała wzd łu ż p leców.

KURWA! KURWA! KURWA!

Og arn ęła g o pan ik a. Nig dy n ie wid ział czego ś p o dob nego . Ten wido k sp rawiał , żed o jeg o k rwi wsączała s ię t rucizna s trach u . By ł sam w gó rach , cztery k i lo metry odjak ich k o lwiek zabud owań , w miejscu , d o k tó rego p ro wadziła ty lko jedna d roga – ta,k tó rą s ię tu d os tał .

Tę samą d rogę po kon ał morderca...

Zas tan awiał s ię, czy zb rodn ię p opełn io n o n iedawno . In aczej mówiąc, czymo rd erca n ie znajd u je s ię w p ob liżu . Rico z lęk iem p rzeczesał wzrok iem p ob lisk iesk ały i zamg lon ą ok o licę. Nas tęp n ie wziął d wa g łębo k ie o ddechy i ru szy ł w d rog ęp o wro tn ą. Po ch wil i zb iegał już ścieżką w k ieru nku Sain t-Mart in .

Serv az n igd y n ie by ł zby t wy sp o rtowany . Prawd ę mówiąc, n ie zno s i ł spo rtu .W żad n ej pos taci . Na s tad io nach an i w telewizj i . Nie zn os i ł og ląd an ia wydarzeńsp o rto wy ch w ró wn ym s to p n iu , jak sameg o up rawian ia spo rtu . Jedn ym z powod ó w,d la k tó ry ch n ie miał telewizo ra, by ł fak t , że w jego o p in i i w telewizj i by ło za dużosp o rtu , i to w dod atku b ez wzg lęd u na po rę.

Dawn iej , to zn aczy p rzez p iętn aście lat swo jeg o małżeńs twa, zmuszał s ię jedn akd o min imu m ak tywno ści fizycznej , a mianowicie do trzydzies tu p ięciu min u tb ieg an ia – i an i ch wil i d łu żej – w każdą n iedzielę. Mimo to , a może właśn ie d zięk itemu , d o trzy dzies teg o ó smeg o rok u ży cia n ie p rzy ty ł n awet o k i log ram i wciążk u p o wał spo dn ie w ty m samym rozmiarze. Wiedział , czemu zawdzięcza ten cu d : miałg eny p o o jcu , k tó ry p rzez całe życie b y ł szczup ły i ru ch liwy jak chart – p oza samąk o ń có wk ą, k iedy alkoh o lizm i dep res ja zrob iły z n iego n iemal szk ielet .

Ale o d czasu ro zwo du Servaz zap rzes tał wszelk iej ak tywn o ści , k tó ra ch oćby

Page 135: Bielszy odcien smierci bernard minier

w min imalny m s top n iu p rzyp omin ała spo rt .

W ten n ied zieln y po ranek pos tan o wił wrócić d o b iegan ia. Stało s ię to za sp rawąs łów, k tó re pop rzedn ieg o wieczo ru u s ły szał od Marg o t: „Tato , po s tanowiłam, żeletn ie wakacje spędzimy razem. We dwo je. Ty lk o ty i ja. Bardzo d alek o od Tu lu zy ”.Op owiedziała mu o Ch o rwacji , o jej zato czk ach , g ó rzy s tych wysepk ach , zab y tk achi s ło ń cu . Chciała sp ęd zić wak acje jedno cześn ie rozrywkowo i spo rtowo : to zn aczyrano jo gg ing i p ły wan ie, p o p o łu dn iu farniente i zwied zan ie zaby tków, a wieczo ramitańce alb o sp acery b rzeg iem morza. Prog ram b y ł u s talo ny . Inaczej mówiąc, Serv azmiał ży wo tny in teres w ty m, by wró cić do fo rmy .

Wło ży ł więc s tare, rozciąg n ięte szo rty i T-sh irt , n a no g i wło ży ł t rampk i i udał s ięn a b ło n ia n ad Garo n ną. Na zewn ątrz by ło szaro i t ro ch ę mg liście. On , k tó ry , gd y n ieb y ł n a s łużb ie, zazwyczaj n ie wychy lał n o sa n a zewnątrz p rzed p o łu d n iem, n ag le zdałso b ie sp rawę, że n ad różo wy m mias tem uno s i s ię zadziwiająco spok o jn a au ra, takjakby w n iedzielny p o ranek n awet łajdacy i id ioci ro b i l i sob ie wo ln e.

Biegn ąc u miark owanym tempem, p rzyp omn iał sob ie s łowa có rk i . „Bardzo d alekoo d Tu luzy ”... Dlaczeg o bard zo dalek o od Tu lu zy ? Znowu miał p rzed o czami jejsmu tn ą i zmęczo n ą twarz i ob udził s ię w n im n iepok ó j . Czyżby w Tu luzie b y ło co ś ,p rzed czym chce uciec? Co ś? A mo że k to ś? Przyp omn iał sob ie o s in iak u na jejp o l iczku i n ag le og arnęły go złe p rzeczu cia.

Chwilę p óźn iej poczu ł zad yszkę.

Narzuci ł sob ie zb y t d u że tempo ...

Zatrzymał s ię, sap iąc, z rękami na ko lanach . Jego p łu ca p łon ęły . Koszu lk a by łamokra od po tu . Servaz zerk n ął n a zeg arek . Dzies ięć minu t! Wy trzy mał ty lk o d zies ięćmin u t! A miał wrażen ie, że b iegn ie już pó ł g odzin y ! Ps iak rew, by ł wy k oń czo n y !Niecałe czterd zieści lat , a wlok ę s ię jak s taru szek ! – użalał s ię nad sobą, k iedyw k ieszen i jeg o szo rtó w zab rzęczał telefo n .

– Servaz – wydy szał .

– Co s ię d zieje? – zapy tała Cath y d ’Hu mières . – Źle s ię pan czu je?– Ćwiczy łem – wycharczał .

– Fak tyczn ie, mam wrażen ie, że w p an a wyp ad k u to wsk azan e. Przep raszam, żezak łócam p an u n iedzielę. Jes t co ś no weg o . Obawiam s ię, że tym razem n ie ch odzio kon ia.

– Jak to?

– Trup . W Sain t-Mart in .

Page 136: Bielszy odcien smierci bernard minier

Po dn iós ł s ię.

– Trup ? – Ciąg le p ró b ował złapać od d ech . – Jak i t rup? Wiadomo ... k to to jes t?

– Jeszcze n ie.– Nie miał pap ieró w?

– Nie. By ł n ag i . Miał na sob ie ty lk o bu ty i czarn ą pelery nę.

Serv az czu ł s ię, jakby dos tał obu ch em w g ło wę. D’Hu mières zrelacjo nowała muto , co wiedziała: młody człowiek , k tó ry wyszed ł p o b ieg ać dook o ła jezio ra, metalo wymost n a p o to k u , ciało zwisające z mos tu ...

– Sk o ro wis iał na moście, to może być samo bó js two – rzu ci ł bez p rzek o nan ia, bok to ch ciałby wy b ierać s ię na tamten świat w tak im s tro ju .

– Wed ług wstępnych u s taleń to raczej mo rders two . Nie znam więcej szczegó łów.Ch ciałaby m s ię z p anem sp o tkać na miejscu .

Serv az p oczu ł do tyk zimnej d łon i na k arku . Stało s ię to , czego s ię obawiał .Najp ierw DNA Hirtman na, a teraz to . Co to znaczy? Czyżby początek jak iejś seri i?Tym razem Hirtmann n ie móg ł s ię wymknąć z In s ty tu tu . Kto w tak im razie zab i łmężczyzn ę p owieszonego pod mostem?

– W po rząd ku – odpowied ział . – Zawiad o mię Esp érand ieu .

Po wiedziała mu , d okąd ma jechać, i rozłączy ła s ię. Servaz u s iad ł na pob lisk iejławce. Zn ajdo wał s ię u s tóp Pon t-Neu f, w parku dzieln icy Prairie des Fi l t res , k tó regotrawn ik i łag odn ie opadały ku rzece. Wzd łuż Garonny b iegało wielu amato rówjog g in g u .

– Esp érand ieu – powied ział Vincen t .

– Mamy trup a w Sain t-Mart in .

Cisza. Po tem Servaz u s ły szał , jak Espérand ieu z k imś rozmawia. Głos by łzd uszony , asy s ten t Servaza zak ry ł d łon ią mik ro fo n telefonu . Po licjan t zas tan awiałs ię, czy Esp érand ieu jes t jeszcze w łóżku z Ch arlène.

– W po rząd ku . Zb ieram s ię.– Wpadn ę p o cieb ie za dwadzieścia minu t .

Po tem, g dy by ło już za późn o , zo rien tował s ię, że to n iemożliwe: do tarcie tu tajb ieg iem zajęło mu d zies ięć minu t , ale w ak tualnym s tan ie n ie da rady p okonać d rog ip owro tnej w tak im temp ie. Zad zwon ił jeszcze raz.

– Tak ?

– Nie śp iesz s ię. Będ ę najp ręd zej za pó ł go dzin y .

– Nie jes teś u s ieb ie? – zapy tał Espérand ieu zaskoczony .

Page 137: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Ćwiczy łem.

– Ćwiczy łeś? Co to za ćwiczen ia?

W ton ie g ło su asys ten ta s łychać by ło n iedowierzan ie.– Biegan ie.

– To ty b ieg asz?

– To b y ł p ierwszy raz – t łumaczy ł s ię Servaz rozd rażn io ny .

Do myślał s ię, że Espérand ieu po d rug iej s t ron ie s łuchawk i s ię u śmiech a. By ćmoże leżąca ob ok męża Charlène także s ię śmieje. Czy k iedy są sami, zdarza im s ięz n iego wyśmiewać, kp ić z jeg o d ziwactw rozwodn ika? Z d ru g iej s t ron y jedn eg o by łpewien : Vincen t go podziwia. Kiedy Servaz zgodził s ię zo s tać o jcem ch rzes tnymjego d ru g ieg o dziecka, asy s ten t wpad ł w jakąś absu rdalną d u mę.

Wró cił d o samochodu , k tó ry zos tawił na park ing u p rzy Cours Vil lon . Ko lk ak łu ła go w boku jak gwóźdź. Po p rzy jeździe do domu wziął p ry szn ic, ogo li ł s ięi zmien ił u b ran ie, a p o tem wy jech ał , k ieru jąc s ię ku p rzedmieściom.

No wy bu d ynek , a p rzed n im n ieo g ro d zo ny trawn ik . Do wejścia i g arażup rowad ziła p ó łk o lis ta as fal towa alejka w amerykańsk im s ty lu . Servaz wys iad łz samocho du . Mężczyzna s to jący na szczycie d rab iny in s talował Świętego Miko łajana k rawędzi d ach u swo jeg o do mu . Kawałek d alej n a u l icy d zieci g rały w p i łkę.Chodn ik iem p rzeb ieg ło małżeńs two ok o ło p ięćdzies iątk i – o b ydwo je wysocy ,szczup li , w p rzy legający ch o db lask owych s tro jach . Servaz ru szy ł alejką do d rzwi.Zadzwon ił .

Od wrócił g łowę i p rzyg lądał s ię n ieb ezp iecznym ewo lu cjom sąs iada, k tó ry naszczycie d rab iny walczy ł ze Świętym Mik o łajem i bo żo naro d zen io wymi g irlandami.

Kiedy zn o wu o b ró ci ł s ię ku d rzwiom, o mało n ie p odskoczy ł: Charlèn eEspérand ieu o two rzy ła bezg ło śn ie i teraz s tała nap rzeciw n iego , u śmiechając s ię.Miała na sob ie l i l io wy T-sh irt , rozp ięty sweterek z jasn ej włóczk i z k ap tu remi ciążowe dżin sy . By ła boso . Nie dało s ię n ie zauważy ć zaok rąg lonego b rzu ch a. An ijej o lśn iewającej u rody . Wszys tko w Charlène Espéran d ieu b y ło jedną wielk ąlekkością, b ys tro ścią i sub teln ością. Tak jakb y nawet ciąża n ie by ła w s tan ie uczyn ićjej cięższą, pozbawić jej sk rzydeł arty s tk i i humoru . Charlèn e p ro wadziła galerięsztuk i w cen trum Tu luzy . Serv az k i lkak ro tn ie by ł tam zap raszany na wern isaże. Nab iałych ścianach galeri i miał o kazję o g ląd ać dzieła d ziwn e, p rowoku jące, czasemfascynu jące. Przez chwilę s tał bez ruchu , ale zaraz d oszed ł d o s ieb ie i u śmiechnął s ięz szacun k iem.

– Wejdź. Vincen t k o ńczy s ię zb ierać. Nap ijesz s ię k awy?

Page 138: Bielszy odcien smierci bernard minier

Zd ał sob ie sp rawę, że jeszcze n ic n ie jad ł .

– Vincen t mówił , że zab rałeś s ię do up rawian ia spo rtu – powiedziała, podsuwającmu fi l iżan kę.

Nie umknął mu żarto b l iwy ton . By ł jej wdzięczn y za rozładowan ie atmosfery .– To by ła ty lko p rób a. Muszę p rzy zn ać, że dość żało sna.

– Wytrwaj , n ie p oddawaj s ię.

– Labor omnia vincit improbus, sy s tematyczna p raca wszys tko zwy cięża –p rzet łumaczy ł , k iwając g łową.

Uśmiechnęła s ię.

– Vincen t mówił , że częs to używasz łaciń sk ich sen tencj i .

– To tak i mały t rik , k tó ry pomaga p rzyciągnąć u wagę w ważn ych chwilach .Przez momen t miał ocho tę opowiedzieć jej o swo im o jcu . Z n ik im o n im n ie

rozmawiał , ale jeś l i is tn iała o soba, k tó rej mó g łb y s ię zwierzyć, b y ła n ią właśn ieCharlèn e. Czu ł to od p ierwszego wieczo ru , k iedy pod d ała go p rawdziwemuprzes łuchan iu – by ło to jednak p rzes łuchan ie p rzy jacielsk ie, a momen tami wręczczu łe. Sk inęła g łową, a po tem oświadczy ła:

– Vincen t b ardzo cię podziwia. Widzę, że czasami p róbu je cię n aś ladować,zach o wywać s ię czy odpowiadać, tak jak sob ie wyob raża, że ty byś s ię zachował alboodezwał. Na p oczątku n ie rozumiałam, skąd u n iego te zmiany . Ale poob serwo wałamcieb ie i zrozumiałam.

– Mam nadzieję, że b ęd zie naś lado wał ty lko d o b re rzeczy .

– Ja także.

Nie k on tynuował tematu . Espéran d ieu wpad ł do ku ch n i , wciągając s reb rnąku rtkę, k tó ra wydała s ię Servazowi n ie na miejscu w tych oko liczn ościach .

– Jes tem go towy! – Po ło ży ł d łoń na ok rąg ły m b rzu ch u żony . – Uważajcie nas ieb ie.

– Któ ry to mies iąc? – zap y tał Servaz ju ż w samocho dzie.

– Siódmy . Może s treścisz mi, co s ię s tało?

Pó łto rej godziny późn iej zatrzymali jeep a ob ok h ipermarketu . Na park ingu ro i ło s ięod samochodów żandarmeri i , mo tocyk li i g ap iów. Wiadomo ść mu s iała s ię w jak iśsp osób rozn ieść. Mg ła n ieco s ię pod n io s ła, tworząc p rzed ich oczami p rzezro czy s tązas łonę, jakb y o g ląd al i rzeczywis to ść p rzez zaparowaną szybę. Servaz zauważy łwiele samo chodów n ależących do p rasy i jeden wóz reg io naln ej telewizj i .

Page 139: Bielszy odcien smierci bernard minier

Dzienn ikarze i ciekawscy k łęb i l i s ię p on iżej beto nowego pod jazdu . Żó łta taśmażandarmeri i rozciągn ięta w po łowie jeg o wy sokości zab ran iała wejścia d alej . Serv azwy jął leg i tymację i podn ió s ł taśmę. Jed en z p i ln u jących pok azał im ścieżkę.Zos tawiwszy harmider za sobą, szl i ścieżką, milczący i co raz bardziej nap ięci . Aż dop ierwszych zak rętów n ikog o n ie spo tkal i . W miarę jak posuwali s ię nap rzód , mg łagęs tn iała. By ła zimna i wilg o tn a jak p rzemo czo n a rękawiczka.

W po łowie wzn ies ien ia Serv az znowu po czu ł k łu cie w boku . Zwo ln i ł , żeby p rzedatak iem na o s tatn i zak ręt złapać oddech , i un ió s ł g łowę. Wyżej zobaczy ł wielepos taci p rzemieszczających s ię tam i z p owro tem we mg le. I wielk i k rąg b iałegoświat ła – jakby na gó rze p arko wała ciężarówka, k tó rej k ierowca zapal i ł wszys tk ieświat ła.

Os tatn i s t romy s tumetrowy o d cinek poko nał z naras tającym po czu ciem, żemord erca sp ecjaln ie wy brał tę scen erię. Jak pop rzedn io .

Niczego n ie zo s tawia p rzy padkowi.

Zna o ko licę.

To s ię n ie t rzyma ku p y , pomyślał . Czyżby Hirtmann by ł tu taj , zan imprzewiezio n o go do In s ty tu tu? Czy to mo żliwe, żeby zn ał te oko lice? Na wszys tk ie tepy tan ia t rzeba będzie zn aleźć odpo wiedź. Przypomniał sob ie, jaka myś l p rzyszła mudo g łowy w p ierwszej chwil i po telefo n ie d ’Humières : tym razem Hirtmann n ie mó g łs ię wy mkn ąć z In s ty tu tu . Kto w tak im razie zab i ł człowiek a powieszonego podmostem?

Servaz rozpoznał we mg le Zieg ler i Mail larda. Pan i k ap itan p rowadziła ożywion ąrozmo wę z n iewysok im, o palo n ym człowiek iem z b iałą lwią g rzywą. Serv az miałwrażen ie, że już go gdzieś wid ział . Po ch wil i sob ie p rzypomniał – to Chaperon , mermias ta, k tó rego spo tkał w elek trown i. Zieg ler powiedziała jeszcze k i lka s łów domera, po czym ru szy ła w ich k ierunku . Servaz p rzeds tawił ją Esp érand ieu . Pokazałaim s talowy most , p o d k tó rym wid ać by ło n iewyraźną lu dzką sy lwetkę w b iałymkręgu świat ła.

– Okropność! – zawo łała, p rzek rzyku jąc hu k sp ien ionej wo dy .

– Co mówią?! – odk rzyknął Servaz.Kob ieta wskazała s iedzącego na kamien iu młod eg o człowieka ub ranego

w p omarańczowe p o ncho , a p o tem s treści ła sy tuację: ch łop ak na po rannejp rzeb ieżce, ciało wiszące pod mostem, k ap itan Mail lard , k tó ry odg rod ził tereni sk on fisko wał telefo n jedyn eg o świadka, a mimo to in fo rmacja p rzed os tała s ię dop rasy .

Page 140: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Co tu taj rob i mer? – chciał s ię dowied zieć Servaz.

– Wezwaliśmy go , żeby zid en ty fikował ciało , n a wypadek gdyb y to by ł k tó ry śz jego podwładny ch . Może to on po in fo rmował p rasę. Po li tycy zawsze po trzeb u jąd zienn ikarzy , n awet tacy d robn i . – Odwró ciła s ię i ru szy ła w s tronę miejsca zb rodn i .– Ofiara zo s tała zid en ty fikowana z całą pewnością. Zdan iem mera i Mail larda tenczłowiek to n iejak i Grimm, ap tek arz z Sain t-Mart in . Wed ług Mail larda jeg o żon ad zwon iła do żandarmeri i , żeby zg ło s ić jego zn ikn ięcie.

– Zn ikn ięcie?– Powiedziała, że mąż wyszed ł wczo raj wieczo rem na sobo tn ią party jk ę p okera

i p owin ien by ł wrócić oko ło pó łnocy . Zadzwon iła, żeby po wiedzieć, że n ie wróci łi n ie ma od n ieg o żadny ch wiadomości .

– O k tó rej?

– O ó smej. Rano , k iedy s ię obu d ziła, zdziwiła s ię, że n ie ma go w d omu , a jegołóżko jes t zimne.

– Jego łó żk o ?

– Miel i o sob ne syp ialn ie – p o twierdzi ła.

By li już b l isko . Servaz p rzygo towywał s ię p sych iczn ie. Most o świet lały zewszys tk ich s tron po tężne reflek to ry . Snu jąca s ię mg ła p rzypo minała armatn i d ym n ap o lu b i twy . W o ś lep iający m b lask u wszys tko parowało i dymiło . Opary unos i ły s ięn awet z po tok u , a także ze skał o o s trych i b ły szczących jak b iała b roń k rawędziach .Servaz podszed ł b l iżej . Ryk wody wypełn iał mu u szy , mieszając s ię z szumem jegok rwi.

Ciało by ło nag ie.

Tłu s te.

Białe.

Z powodu wilg o ci skó ra b ły szczała w o ś lep iającym świet le reflek to rów, jakbyb y ła posmarowan a o l iwą. Servaz po myślał najp ierw, że ap tekarz jes t g ruby , a nawetza g ruby . Jego uwagę p rzyku ło g n iazdo czarnego owłos ien ia i maleń k iep rzy rodzen ie sku rczone międ zy masywnymi, o t łu szczonymi udami. Nas tęp n iewędrował wzrok iem wzd łuż wypuk łeg o , b iałego i pozbawionego zaro s tu to rsu , n ak tó rym, tak jak n a udach , p ełno by ło fałd t łu szczu – aż do szy i ściśn iętej taśmą takg łębo ko wrzynającą s ię w ciało , że p rawie n iewidoczną. Cało ść wieńczy ł naciągn iętyn a twarz kap tu r i czarna n iep rzemak alna peleryna zwisająca wzd łuż p lecó w.

– Po co wk ładać pelerynę na g ło wę o fiary , a po tem rozb ierać ją d o naga? – zapy tał

Page 141: Bielszy odcien smierci bernard minier

Esp érand ieu zmien ionym g ło sem, jednocześn ie ch ryp iącym i wysok im.– Pon ieważ peleryna ma jak ieś znaczen ie – wy jaśn i ł Servaz. – Nagość też.

– Cho lerny sp ek tak l – po dsumo wał asy s ten t .Servaz odwrócił s ię do n iego . Wskazał na młodeg o człowieka ub ran ego

w pomarańczowe poncho , k tó ry s iedział kawałek n iżej .

– Pożycz jak iś samochód , zab ierz go do żandarmeri i i sp isz jego zeznan ia.

– Okay – rzuci ł Espérand ieu i szyb ko s ię od dali ł .

Dwóch techn ików w b iałych kombinezonach i maskach ch iru rg iczn ychp rzechy lało s ię p rzez metalową barierkę. Jeden z n ich wy jął latark ę i p rzesuwałwiązk ę świat ła po zwisającym n iżej ciele o fiary .

Zieg ler wyciągnęła palec w jego s tronę.

– Lekarz sądowy uważa, że p rzyczy ną zgonu by ło uduszen ie. Widzi p an te taśmy ?Opró cz naciągn iętej p iono wo po liamidowej taśmy wrzynającej s ię w szy ję

zmarłego Servaz dos trzeg ł jeszcze dwie opask i mocn o zaciśn ięte wokó łn ad gars tków. Końce taśmy p rzymocowane by ły do mos tu powyżej , tak że ramionao fiary by ły un ies io ne nad g łową i rozciągn ięte szerok o , na k ształ t l i tery V.

– Wyg ląda na to , że morderca s topn iowo opuszczał ciało , regu lu jąc d ługość tychb ocznych taśm. Im b ardziej je luzował, tym mocn iej g łówna taśma zaciskała s ię naszy i o fiary i ją dus i ła. Ten człowiek mus iał u mierać bardzo d ługo .

– Po tworna śmierć – odezwał s ię k to ś za n imi.

Odwrócil i s ię. Cath y d ’Humières wpatrywała s ię w zmarłego . Jej twarz nag lewydała s ię Servazov i po s tarzała i zn iszczo na.

– Mój mąż ch ce sp rzedać swo je udziały w firmie PR-owsk iej i o two rzyć k lubn u rkowy n a Korsyce. Chciałby , żebym zrezygnowała z p racy w sądzie. W tak iep o ran k i jak dzis iaj mam ocho tę go po s łuchać.

Servaz wiedział , że tego n ie zrob i . Bez tru du móg ł ją sob ie wyobrazić w ro l i„żony szybk iego reagowan ia”, d zielnego żo łn ierzyka światowego życia, k tó ry powyczerp u jącym dn iu p racy jes t w s tan ie p rzy jmować p rzy jació ł , śmiać s ię z n imii bez mrugn ięcia ok iem znos ić życiowe traged ie, jakby ch odziło ty lko o k iel iszekrozlanego wina.

– Wiadomo , k im jes t o fiara?

Zieg ler powtó rzy ła to , co mówiła Servazowi.

– Jak s ię nazywa ten lekarz? – zapy tał komendan t .

Zieg ler podeszła do lekarza i wróci ła, by p rzekazać in fo rmację. Servaz

Page 142: Bielszy odcien smierci bernard minier

z zadowo len iem k iwnął g łową. Na początku swo jej k ariery miał zatarg z pewnąlek arką medycyny sądowej, k tó ra po dczas p rowadzonego p rzez n iego ś ledztwaodmówiła udan ia s ię na miejsce zb rod n i . Servaz s ię wściek ł i wy b rał s ię do szp i talaun iwersy teck iego w Tu luzie. Ale pan i do k to r s ię pos tawiła. Późn iej dowiedział s ię,że ta sama o so ba znalazła s ię na p ierwszych s tronach lokalnych gazet w związku zes ły nną sp rawą sery jnego zabó jcy , k tó rego morders twa dokonywane na młodychkob ietach z oko licy wsku tek n iewiarygodnych zan iedb ań uznano za samobó js twa.

– Będą wciągać t rupa – oznajmiła Zieg ler.

Panowało tu tak ie samo zimno i wilgo ć jak na do le i Servaz mocn iej zawiązałszal ik wok ó ł szy i . Nag le pomyślał o taśmie zaciśn iętej na szy i n iebo szczyk a i czymprędzej po luzował węzeł .

Wtem rzuci ły mu s ię w oczy dwa szczegó ły , na k tó re p oczątkowo z powodu szokun ie zwróci ł uwag i .

Pierwszy m by ły wysok ie skó rzane bu ty , jed yny op rócz peleryny elemen todzieży , jak i miała n a sob ie o fiara. Rob iły wrażen ie o wiele za małych n a takpo tężnego człowieka.

Drug im szczegó łem by ła p rawa ręka o fiary .

Brakowało jedn eg o palca.

Serd eczn eg o .Został odcięty.

– Chodźmy – powiedziała d ’Humières , k ied y techn icy wciągnęli ciało i u łoży li je namo ście.

Metalowy mostek wpadał w d rgan ia i od b ijał echem ich k ro k i . Serv az p rzeży łchwilę czys tej t rwog i , spog lądając w o tch łań , w k tó rą z impetem sp ad ał po tok .Przykucn ięci wok ó ł ciała techn icy o s trożn ie zdejmowali kap tu r. Drgnęli , jakbywidok , k tó ry u jrzel i , od rzuci ł ich do ty łu . Rozdęta twarz z u s tami zalep ionymimo cną taśmą samoprzy lepną s reb rnego ko lo ru . Serv az bez żadn eg o trudu wyobrazi łsob ie wy cie cierp iącej męczarn ie o fiary , zduszone p rzez taśmę: oczy ap tekarza by ływy trzeszczo ne. Gd y Servaz p rzy jrzał s ię im d ok ładn iej , zauważy ł , że wy trzeszcz n iejes t natu ralny . Morderca odwró cił powiek i . Złapał je od gó ry , najp rawdopod obn iejza po mocą p incety , a nas tęp n ie p rzyp iął ag rafkami – pod b rwiami i do po liczkó w.Zmusił Grimma d o patrzen ia... W dodatku tak bardzo zmasak rował mu twarz jak imściężk im n arzędziem, może mło tk iem lub czekanem, że p rawie wyrwał nos , k tó rywis iał ty lko na cienk im kawałku skó ry i ch rząs tk i . Na samym końcu Servaz zauważy ł

Page 143: Bielszy odcien smierci bernard minier

we włosach ap tekarza ś lady b ło ta.

Przez chwilę n ik t n ic n ie mówił . Po tem Zieg ler odwróciła s ię w s tronę s trumien ia.Dała znak Mail lardowi, k tó ry chwycił mera po d ramię. Servaz patrzy ł , jak podchodzą.Chaperon miał p rzerażoną minę.

– Tak , to on – wy jąkał . – To Grimm. Boże! Co z n im zrob il i !Zieg ler del ikatn ie pop chnęła Mail lard a, żeby odciągnął mera od n iebo szczyk a.

– Wczo raj wieczo rem g rał w pokera z Grimmem i jeszcze jednym p rzy jacielem –wy jaśn i ła. – Są o s tatn imi o sobami, k tó re go wid ziały .

– Myślę, że tym razem mamy p rob lem – powied ziała d ’Humières , ws tając.

Servaz i Zieg ler spo jrzel i n a n ią.

– Będziemy miel i zaszczy t g ościć na p ierwszych s tronach gazet . I to n ie ty lkolokalnych .

Servaz zrozumiał , do czego zmierza. Dzienn ik i , tygodn ik i , wiadomościtelewizy jne o zas ięgu ogó lnok rajowym. Będą w oku cyk lonu . W sercu med ialnejbu rzy . Nie są to naj lep sze warunk i do p rowadzen ie ś ledztwa, ale n ie mają wyboru .W tej ch wil i dos trzeg ł pewien szczegó ł , k tó ry na początk u całkowicie umknął jegouwag i: Cathy d ’Humières by ła bardzo elegancko ub rana. Nie rzucało s ię to w oczy ,by ło n iemal n iedos trzegalne, pon ieważ pan i p roku rato r zawsze nos i ła s ię z wielk imsmak iem, można b y ło jednak zauważyć, że tym razem szczegó ln ie s ię po s tarała.Bluzka, ko s t ium, p łaszcz, naszy jn ik , ko lczyk i – wszys tko by ło perfekcy jn iedo b ran e. Aż po mak ijaż, k tó ry podk reś lał jej zarazem su rowe i p rzy jemne ry sy .Mak ijaż b y ł sk romny , ale mus iała spędzić p rzed lu s trem wiele czasu , by uzyskać tenrodzaj sk romności .

Przewidziała obecność p rasy i p rzygo towała s ię na tę okazję.

W p rzeciwieńs twie do Servaza, k tó ry nawet s ię n ie uczesał . Szczęście, żep rzynajmn iej s ię o go li ł !

Jednego jednak n ie p rzewidziała: spus to szeń , jak ie poczyn i na jej twarzyog lądan ie n ieboszczyka. Część jej p o rannych zab iegów zos tała zn iweczo nai d ’Hu mières wyg lądała n a pods tarzałą, zmęczoną, gon iącą resztkami s i ł kob ietę.Servaz podszed ł do techn ik a, k tó ry b ły skając aparatem, u wijał s ię wokó ł ciała.

– Liczę, że dop ilnu je pan , by żadne z tych zd jęć n ie zg in ęło . Niech pan ichn igd zie n ie zo s tawia.

Techn ik sk inął g łową. Czy zrozumiał po lecen ie? Jeś l i k tó raś z odb itekp rzedos tan ie s ię do p rasy , Servaz pociągn ie go do o sob is tej o dpowiedzialności .

Page 144: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Czy lekarz zbadał p rawą d łoń? – zwróci ł s ię do Zieg ler.

– Tak . Jego zdan iem palec zos tał odcięty o s trym narzędziem: obcęgami lubsekato rem. Dok ładn iejsze badan ie to p o twierdzi .

– Palec serdeczny p rawej ręk i – zauważy ł Servaz.– A ob rączka i inne palce są n ietkn ięte – dodała Zieg ler.

– Myślimy o tym samym?

– Jak iś sygn et albo p ierścionek .

– Tak jak by mord erca chciał go uk raść w charak terze t ro feum albo u su nąć, żebyn ik t go n ie zobaczy ł ...

Zieg ler patrzy ła na n iego zdumio na.

– Ale po co miałby go u k rywać? Zresztą wys tarczy ło zd jąć.– Może n ie dał rady . Grimm ma g rube palce.

Schodząc, Servaz do s trzeg ł k łęb iącą s ię na do le ciżbę dzien n ikarzy i gap iówi natychmias t miał ocho tę zawrócić. Ale betonowy pod jazd na ty łach h ip ermark etuby ł jedyn ą d rogą. Inny m wy jściem by ło ty lko p rzedzieran ie s ię p rzez gó ry .Komendan t p rzyb rał s to sowny do oko liczności wyraz twarzy i już miał rzucić s ięw t łum, k iedy zatrzy mała go czy jaś ręk a.

– Ja s ię tym zajmę.

Catherine d ’Hu mières od zy skała rezon . Serv az s tanął z boku i podziwiał jejwys tęp . By ła mis trzyn ią w lan iu wody , k tó rą s łuchacze sp i jal i z jej u s t jaknajb ardziej up ragn ion e rewelacje. Odpowiadała każdemu z dzienn ikarzy ,spog lądając mu p ro s to w oczy , z powagą, po dk reś lając odp owiedź del ikatnym,po rozumiewawczym, ale powściąg l iwym uśmieszk iem osoby , k tó ra n ie t raci z oczucałej p o tworności sy tuacj i .

Wspan iała g ra.Przecisnął s ię międ zy dzienn ikarzami do samochod u , n ie czekając na

zakończen ie p rzemowy . Jego jeep Cherokee s tał na d rug im koń cu park in gu , zarzędami wó zk ów. Ledwie go wid ział p rzez mg łę. Czu jąc na sob ie ud erzen ia wiatru ,un ió s ł ko łn ierz ku rtk i i rozmyślał o arty ście, k tó ry skomponował ten p rzerażającyob raz na gó rze. Jeś l i to ten sam, k tó ry zab ił ko n ia, to mus i być miło śn ik iemwysok ości .

Gdy znalazł s ię b l iżej jeepa, nag le do tarło do n iego , że samochó d wyg ląda jakośdziwn ie. Przyg lądał mu s ię p rzez ch wilę i wreszcie zro zu miał . Sp łaszczone o pony

Page 145: Bielszy odcien smierci bernard minier

leżały na as falcie jak p i łk i , z k tó rych k to ś spuści ł powietrze. Przeb ite. Wszys tk iecztery . Karoseria by ła po rysowana k lu czem lub innym os trym p rzed mio tem.

Witamy w Sain t-Mart in , p omy ślał .

Page 146: Bielszy odcien smierci bernard minier

11

W n iedzielny po ranek w In s ty tucie panował dziwny spokó j . Diane miała wrażen ie,jakby wszy scy mieszkańcy wy jechal i . Zupełna cisza. Wygrzebała s ię spod ko łd ryi poszła do maleń k iej lodowatej łazienk i . Z powodu zimna umy ła i wysuszy ła włosyi wyszczo tk o wała zęby najszybciej , jak s ię dało .

Wycho dząc z łazienk i , rzuci ła ok iem za okno . Mg ła jak jak iś duch zagn ieździ łas ię tu pod o s łoną nocy . Unos i ła s ię nad g rubą wars twą śn iegu , zalewając b iałe jod ły .In s ty tu t b y ł o toczony p rzez mg łę. Dzies ięć metrów dalej wzrok natrafiał na ścianęparu jącej b iel i . Dian e ciaśn iej owinęła s ię szlafrok iem.

Zamierzała zjechać i zrob ić rundkę po Sain t-Mart in . Szybko s ię ub rała i wyszłaz p oko ju . Kawiaren ka na parterze by ła pus ta, jeś l i n ie l iczyć personelu . Dianezamówiła cap p uccino i cro issan ta i po szła do s to l ika p rzy okn ie. Po mn iej n iżdzies ięciu min u tach do sal i wszed ł mężczyzna oko ło t rzydzies tk i w b iałym k it lui wziął tacę. Diane p rzyg lądała s ię uk radk iem, jak zamawia dużą kawę z mlek iem, sokpomarańczowy i dwa cro issan ty , a nas tępn ie z tacą w rękach zmierza w jej k ierunku .

– Dzień dob ry , mogę s ię p rzys iąść?

Uśmiech n ęła s ię i sk inęła g łową.

– Diane Berg – powiedziała, wyciągając rękę. – Jes tem...

– Wiem. Alex . Pracu ję jako p ielęgn iarz p sych iatryczny . I jak , p rzyzwyczaja s iępan i?

– Dop iero p rzy jechałam.

– Nie jes t lek ko , co? Kiedy p ierwszy raz tu p rzy jechałem i zobaczy łem to miejsce,o mało n ie ws iad łem z powro tem do samochodu i n ie uciek łem. A poza tym ja tu n ienocu ję.

– Mieszk a p an w Sain t-Mart in?

– Nie, n ie mieszk am w do lin ie.

Jego ton b rzmiał tak , jakby by ła to o s tatn ia rzecz, k tó rą miał ocho tę powiedzieć.

– Nie o rien tu je s ię pan , czy zimą w poko jach zawsze jes t tak lodowato? –zapy tała.

Patrzy ł n a n ią z u śmiechem. Miał raczej miłą, o twartą twarz, ciep łe, b rązowe oczy

Page 147: Bielszy odcien smierci bernard minier

i k ręco n e wło sy . Na ś rodku czo ła widn iało duże znamię, k tó re wyg lądało jak t rzecieo k o . Przez chwilę jej wzrok n iep rzy jemn ie uciekał w tę s tronę i Diane zaczerwien iłas ię, g d y s ię zo rien to wała, że Alex to zauważy ł .

– Ob awiam s ię, że tak – powiedział . – Na o s tatn im p iętrze są p rzeciąg i ,a in s talacja g rzewcza jes t dość s tara.

Za d u ży m o k n em śn ieżny pejzaż z jod łami tonącymi we mg le wyg lądał cudown iei b y ł n a wy ciąg n ięcie ręk i . Fak t , że s iedzą tu taj i p i ją ciep łą kawę oddzielen i od całejtej b iel i zwy k łą szybą, by ł d la Diane czymś tak n iesamowitym, że miała wrażen ie,jak b y zn alazła s ię w k in ie.

– Czy m k o n k retn ie s ię pan zajmu je? – zapy tała, zdecydowana n ie s tracićn adarzającej s ię wreszcie okazj i , by dowiedzieć s ię więcej .

– Ch o d zi p an i o to , czym zajmu ją s ię tu taj p ielęgn iarze?

– Tak .

– No więc... Jak o p ielęgn iarze p sych iatryczn i p rzygo towu jemy i rozdzielamylek i , sp rawd zamy , czy pacjenci je zażywają, czy po zażyciu n ie ma sku tkówjatro g en n ych . Oczy wiście także p i lnu jemy pacjen tów. Choć n ie skup iamy s ię naty m. Raczej o rg an izu jemy im zajęcia, rozmawiamy z n imi, obserwu jemy ich ,jes teśmy d o ich d y spozycji , s łuchamy ... Ale bez p rzesady . Robo ta p ielęgn iarza ma tod o s ieb ie, że n ie może być an i za bardzo obecny , an i za bardzo n ieobecny . An io b o jętn y , an i zawsze do u s ług . Musimy wiedzieć, gdzie jes t nasze miejsce.Szczeg ó ln ie tu taj . Z tymi...

– A leczen ie? – zapy tała, u s i łu jąc n ie wpatrywać s ię już w znamię na jego czo le. –Sto su jecie ciężk ie lek i?

Rzu cił jej p o d ejrzl iwe spo jrzen ie.– Tak ... Dawk i tu taj znaczn ie p rzek raczają zalecane no rmy . To taka lekowa

Hiro szima. Nie bawimy s ię w ko ronkową robo tę. Ale to n ie znaczy , że ichszp ry cu jemy . Nie ch odzą jak zombie. Po p ro s tu większość tych ... typów... jes t odpo rnan a lek i . A więc ro b imy kok taj le u spokajaczy z neu ro lep tykami, końsk ie dawk i,cztery razy d zien n ie zamias t t rzech . Do tego elek trowstrząsy , kaftan , a jeś l i ju ż n icn ie działa, s ięg amy po cudowny specy fik : k lozap inę.

Dian e o n im s ły szała. Klozap ina to atypowy ś rodek an typsycho tyczny , używanyw leczen iu sch izo fren i i odpo rnej na inne lek i . Jak większość subs tancj is to so wan y ch w p sy ch iatri i może wywoływać g roźne sku tk i uboczne: n ietrzyman ies to lca, n ad miern e wydzielan ie ś l iny , zabu rzen ia wzroku , p rzy ros t masy ciała,d rg awk i, zak rzep ica.

Page 148: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Musi pan i zro zu mieć – d odał z pó łu śmieszk iem, k tó ry zas ty g ł n a jego twarzy –że w ty m miejscu p rzemo c zawsze jes t b l isk o . I n iebezp ieczeńs two ...

Miała wrażen ie, jak by s łuchała Xav iera: „In tel ig en cja rozwija s ię ty lkow waru n k ach zmian y – tam, gdzie istnieje zagrożenie”.

– A jedn ocześn ie – sp ro s tował , ch ich ocząc – to miejsce jes t p ewn iejsze n iżn iek tó re dzieln ice d użych mias t . – Pok iwał g łową. – Mó wiąc międ zy nami, jeszczecałk iem n ied awn o p sych iatria by ła w ep oce k amien ia łu panego . Pacjen ci b y l ip o d d awan i n iewiary go d n ie barb arzyńsk im doświad czen iom. Ink wizycja lubn azis to wscy lekarze mo g liby nam p o zazd rościć. To s ię zmien iło , ale jes t jeszczewiele d o zro b ien ia. Tu taj n ie ma mowy o wy leczen iu . Ty lk o o s tab i l izacj i ,ro zlu źn ien iu ...

– Macie jeszcze jak ieś ob o wiązk i?

– Tak . Cała ro b o ta admin is tracy jn a. Pap iero lo g ia, fo rmalno ści ... – Rzu cił o k iemn a zewn ątrz. – I jeszcze wywiad y p ielęgn iarsk ie zlecane p rzez d ok to ra Xav ierai n aczeln ą p ielęgn iarkę.

– Na czym to po leg a?

– To bard zo sch ematyczne. Używamy sp rawdzo n ych tech n ik . Us truk tu ry zo wan ewy wiad y , mn iej lub b ardziej s tan d ardo we kwes t io nariu sze. Czasem zdarza n am s ięimp ro wizo wać. Trzeba s ię zachowywać jak n ajbard ziej n eu traln ie, żeby zmn iejszy ćn iep o kó j , szano wać ch wile milczen ia, rob ić p au zy ... W p rzeciwn y m razie bardzoszy b k o może s ię po jawić p rob lem...

– Xav ier i Ferney też p rzep ro wadzają wywiad y?

– Tak , oczywiście.– Jak a jes t różn ica między wywiad ami p rzep rowadzany mi p rzez was i p rzez n ich ?

– Właściwie żadna. Ty le że n iek tó rzy pacjenci zwierzają n am s ię z tego , czego byim n ie p o wiedziel i . Bo my jes teśmy b l iżej n ich n a co dzień , s taramy s ię bu d owaćmięd zy p acjen tami i o p iek u nami relacje o parte n a zau fan iu , choć n ie zapominamyo terap eu ty czn ym d ys tans ie. Ale to Xav ier i Él isab eth u s talają terap ię i p ro to k ó łleczen ia.

Os tatn ie zd an ie wyp owiedział dziwn ym g ło sem. Diane n ieznaczn ie zmarszczy łab rwi.

– Wy g ląda na to , że n ie zawsze s ię pan zgadza z ich decyzjami?

Jeg o milczen ie ją zasko czy ło . Po trzebo wał ty le czasu na o dpo wiedź, że Dian eu n io s ła b rew.

Page 149: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Dian e, jes t pan i n owa. Zob aczy p an i ...

– Co zo b aczę?

Sp o jrzał na n ią spo de łb a. Najwyraźn iej n ie miał o ch o ty zap uszczać s ię na tenteren . Ale Diane czekała, patrząc n a n iego p y tająco .

– Jak b y to p o wiedzieć? Ro zumie p an i , że jes t pan i w miejscu , k tó re n ie jes tp od o bne do żad nego in nego . Zajmu jemy s ię pacjen tami, k tó rymi żad en in ny zak ładn ie by ł w s tan ie s ię zaop iek ować. To , co s ię tu taj dzieje, n i jak s ię ma d o tego , co s ięd zieje gd zie ind ziej .

– Na p rzy k ład elek trowstrząsy bez zn ieczu len ia d la p acjen tó w z sek to ra A, tak?

Natych mias t po żałowała, że to p owied ziała. Jeg o sp o jrzen ie s tało s ięo k i lkanaście s to p n i zimn iejsze.

– Kto pan i o tym mówił?

– Xav ier.

– Niech p an i d a spo kó j .Sp uści ł wzrok i wp atrywał s ię w swo ją kawę, marszcząc b rwi. Wy g ląd ał n a

n iezadowo lon eg o , że d ał s ię wciągnąć w tę dysk u s ję.

– Nie jes tem nawet p ewn a, czy to jes t legaln e – b rnęła dalej Diane. – Czyfran cu sk ie p rawo p ozwala na tak ie rzeczy ?

– Francusk ie p rawo? Czy pan i wie, i le w tym k raju k ażd eg o ro k u jes tp rzymusowych h o sp ital izacj i p sy ch iatryczny ch ? Pięćdziesiąt tysięcy... Wewsp ó łczesn ych d emokracjach ho sp ital izacja z u rzęd u bez zgo d y p acjen ta jes tab so lu tny m wy jątk iem. Ale n ie u n as . Cho rzy p sy ch iczn ie, a nawet o so by , u k tó rychjedyn ie po d ejrzewa s ię ch o ro bę, mają mn iej p raw n iż no rmaln i ob ywatele. Chce pan izatrzymać band y tę? Musi p an i czekać do szó s tej rano . Za to jeś l i czło wiek zo s tan ieo skarżon y p rzez sąs iad a, że zwario wał , i sąs iad po d p isze wn iosek o ho sp ital izację n ap ro śb ę o so b y trzeciej , po l icja może g o zg arnąć o k ażd ej p o rze d n ia i n ocy . Wy miarsp rawied liwości wkro czy d o p iero wtedy , gd y ta o soba zo s tan ie ju ż p o zbawion awo lno ści . I to ty lk o po d warun k iem, że zn a swo je p rawa i po trafi s ię domag ać, żebyje resp ek to wan o . Tak wyg ląda p sych iatria w tym k raju . To , p lu s b rak ś ro dk ó w,n aduży wan ie neu ro lep tyk ów, złe t rak towan ie... Nasze szp i tale p sych iatry czn e sąg n iazd ami bezp rawia. A ten jes t n im jeszcze bard ziej n iż inn e. – Całą tę d ług ą ty rad ęwy powied ział go rzk im to nem. Na jeg o twarzy n ie b y ło ju ż cien ia u śmiech u . Wstał ,o dp y chając k rzes ło . – Niech pan i rzu ci ok iem n a wszys tk o i wyro b i so b ie własn ezd an ie – p o radzi ł .

– Własne zdan ie na jak i temat?

Page 150: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Na temat teg o , co s ię tu taj dzieje.

– A coś s ię dzieje?

– A jak ie to ma znaczen ie? Przecież to pan i chciała s ię więcej dowiedzieć, n ie?Patrzy ła, jak o dnos i tacę i wychodzi z sal i .

Pierwszą rzeczą, jak ą Servaz zro b ił , by ło o puszczen ie ro let i zapalen ie świet lówek .Wo lał n ie zn aleźć s ię w kad rze teleob iek tywu jak ieg o ś p rzyczajo nego d zienn ikarza.Mło dy au to r komiksów wrócił do s ieb ie. W sal i zeb rań Espérand ieu i Zieg ler s tukal iw k lawiatu rę lap to p ó w. Cathy d ’Hu mières s tała w kącie i rozmawiała p rzez telefo n .Gd y sko ń czy ła, u s iad ła p rzy s to le. Servaz o b serwował ich p rzez chwilę, a po temo dwró cił s ię na p ięcie.

W k ącie p rzy o kn ie s tała b iała tab l ica. Servaz p rzesunął ją do świat ła, wziął doręk i marker i n ap isał w dwóch ko lumnach :

KOŃ GRIMM

ob darty ze sk ó ry nag i

ścięty uduszony

odcięty palec, b u ty , p eleryna

zab ity w nocy? zab ity w n ocy?

DNA Hirtman na DNA Hirtmann a?

– Czy to wys tarczy , b y s twierd zić, że oba p rzes tęps twa zos tały pop ełn ione p rzezte same o so by? – zapy tał .

– Są p odo b ieńs twa i są różn ice – o dpowiedziała Zieg ler.

– A jedn ak do obu zb rodn i doszło w tym samym mieście w p rzedziale czasowy mczterech dn i – zau waży ł Espérand ieu .

– W po rządk u . Hipo teza is tn ien ia d ru g ieg o mordercy jes t wysocen iep rawd opo d obn a. To z całą pewno ścią ta sama o so ba.

– Albo te same o soby – u ściś l i ł komendan t . – Niech pan i n ie zapomin a, o czy mrozmawial iśmy w hel ikop terze.

– Nie zap omin am. W k ażd ym razie jes t jeden elemen t , k tó ry po zwo li łby n amo stateczn ie s twierdzić związek między ty mi morders twami.

Page 151: Bielszy odcien smierci bernard minier

– DNA Hirtmanna.

– DNA Hirtmanna – p o twierdzi ła.

Servaz un ió s ł k rawęd ź ro lety . Rzu cił ok iem n a zewnątrz i opuści ł ją z suchymtrzask iem.

– Nap rawdę sądzi p an i , że mó g ł u ciec z In s ty tu tu i zmy lić czu jność waszy chludzi? – zapy tał , odwró ciwszy s ię w jej s t ronę.

– Nie, to n iemożliwe. Osob iście sp rawdziłam ich rozmieszczen ie. Nie móg łp rzen iknąć p rzez tak ie s i to .

– W tak im razie to n ie Hirtman n .

– W każdym razie n ie tym razem.

– Jeś l i ty m razem to n ie Hirtmann , to ch yba można wziąć pod uwagę tak ąewen tualność, że także p op rzed n im razem to n ie by ł on – zasug erował Espéran d ieu .

Wszys tk ie g ło wy ob róci ły s ię w jego s tron ę.– Hirtmann n igdy n ie wjeżdżał ko lejk ą n a g ó rę. Ktoś inny to zro b ił . Kto ś , k to ma

z n im k on tak t w In s ty tucie i k to , celowo lub n ie, p rzen ió s ł jed en z jego włosów.

Zieg ler rzuci ła Servazowi p y tające spo jrzen ie. Zo rien towała s ię, że n ie powiedziałasys ten towi wszy s tk iego .

– Ty lko że w wagon iku znaleziono n ie włos , ale ś l in ę – u ściś l i ła.

Espérand ieu po patrzy ł na n ią. Nas tęp n ie p rzen ió s ł wzrok n a komendan ta, k tó ryp rzep raszająco sp uści ł g łowę.

– Nie widzę w tym wszys tk im za g ro sz log ik i – po wiedział Servaz. – Po co zab ijaćnajp ierw kon ia, a po tem człowieka? Po co wieszać zwierzę n a s łup ie ko lejk i?A człowieka po d mostem? Do czego to po dobne?

– Na swó j sposób oba ciała zo s tały powieszon e – s twierdzi ła Zieg ler.Servaz wpatrywał s ię w n ią p rzez chwilę.

– Bardzo s łu szn ie.

Podszed ł d o tab l icy , s tarł część no tatek i pop rawił k o lu mny :

KOŃ GRIMM

p owieszony n a s łup iek o lejk i

p o wieszo ny n a metalowy mmoście

u s tronne miejsce u s tronne miejsce

o bdarty ze skó ry n ag i

Page 152: Bielszy odcien smierci bernard minier

ścięty uduszony , o dcięty palec, bu ty ,peleryn a

zab ity w nocy? zab ity w nocy?

DNA Hirtman na DNA Hirtman na?

– W po rządku . Po co zab ijać zwierzę?

– Żeby do tknąć Érica Lombard a – powtó rzy ła Zieg ler ko lej ny raz. – Elek trown iai koń wskazu ją na n ieg o . To jes t wymierzone w Lombarda.

– Niech będzie. Przy jmijmy , że Lombard jes t celem. Ty lko co w tym wszys tk imrob i ap tekarz? Z d rug iej s t ro n y , k oń zos tał ścięty i częścio wo o b darty ze sk ó ry ,a ap tekarz by ł nag i i częściowo w pelery n ie. Co łączy te morders twa?

– Obed rzeć zwierzę ze skó ry to t rochę tak , jakby rozeb rać je d o naga –zaryzyk o wał Espérand ieu .

– Ko ń miał dwa p łaty skó ry zwisające po bokach – p owiedziała Zieg ler. –Początk o wo sądzi l iśmy , że mają n aś ladować sk rzyd ła. Ale równ ie d ob rze mog łobych odzić o pelerynę...

– Możliwe – p owiedział Servaz bez p rzekonan ia. – Ale p o co obcięto mu g łowę?A ta p eleryna i b u ty ? Co miałyby znaczyć? – Nik t n ie po trafi ł mu o dpowiedzieć.Po licjan t kon tyn u ował: – I ciąg le po tyk amy s ię o to samo py tan ie: Co w ty mwszys tk im rob i Hirtmann?

– Rzuca wam wy zwan ie! – zawo łał k to ś od d rzwi.

Odwrócil i s ię. Na p ro gu s tał jak iś mężczyzna. W p ierwszej chwil i Servazpomy ślał , że to dzienn ikarz, i zamierzał g o wy rzucić. Mężczyzna miał oko łoczterdzies tk i , d ług ie, jasnokasztan owe włosy , k ręconą b rodę i małe, o k rąg łeoku lark i ; zd jął je, żeby wy trzeć szk ła, k tó re zaszły parą, gd y wszed ł z zimnej u l icydo ciep łego p omieszczen ia; włożywszy oku lary z p owro tem na n o s , spo jrzał na n ichjasnymi oczami. By ł ub rany w ciep ły sweter i spo dn ie z g rubego sztru ksu . Wy g lądałjak nauczyciel p rzedmio tów h uman is tycznych , związkowiec albo miło śn ik muzyk ilat sześćdzies iątych .

– Kim pan jes t? – zapy tał sucho Serv az.

– To pan n ad zo ru je ś ledztwo ?Przyby sz podszed ł d o n iego z wy ciągn iętą ręką.

– Simon Propp , jes tem p sycho log iem ś ledczym. Miałem p rzy jechać ju tro , ale

Page 153: Bielszy odcien smierci bernard minier

dzwo n il i d o mn ie z żand armeri i i p o wiedziel i , co s ię s tało . A więc jes tem.

Okrąży ł s tó ł , witając s ię z każdy m z o sobna. Po tem s tanął i ro zejrzał s ię zawo lny m k rzes łem. Zajął miejsce na lewo od Servaza. Komend an t wiedział , że tenwy bór b y ł n iep rzypadkowy , i p oczu ł n iejasn ą i ry tację – jakb y ch ciano n imman ip u lo wać.

Simon Propp spo jrzał n a tab l icę.– Ciek awe – o rzek ł .

– Doprawdy ? – Choć Serv az n ie miał tak iej in tencj i , jego g ło s zab rzmiałsarkas tyczn ie. – Coś s ię p anu n asu wa?

– Wo lałbym, żebyście ko n ty n uowali , tak jakby mn ie tu n ie by ło – o dpowiedziałp sycho log . – Przep raszam, że p rzerwałem. Oczywiście n ie jes tem tu p o to , b y ocen iaćwasz sposób p racy . – Po trząsnął p rzecząco ręką. – Zresztą n ie by łbym w s tan ie.Powód mo jej o becności tu taj jes t inny . Mam wam p omó c spo rząd zić p ro fi l o so bowyHirtmanna albo op racować op is k l in iczny sp rawcy na pods tawie wskazówekpozos tawiony ch na miejscu zb rodn i , jeś l i b ędzie to po trzebn e.

– Wcho d ząc, p o wiedział p an , że Hirtmann rzuca nam wyzwan ie – n aciskał Servaz.

Zobaczy ł , jak Propp mruży małe oczka za szk łami o k u larów. Spod b ły szczącejb rody wy łan iały s ię ok rąg łe, zaróżowione od zimna po liczk i , k tó re nadawałyp rzybyszowi wyg ląd sp ry tnego cho ch lika. Serv az doznał n iep rzy jemnego u czu cia,jakby by ł p sycho log iczn ie rozb ieran y na czynn ik i p ierwsze. Nie wy trzymałświd ru jąceg o spo jrzen ia.

– Do brze – powiedział p sycho log . – Wczo raj w mo im wak acy jny m do mkuprzygo towy wałem s ię d o p racy . Zacząłem s tud iować ak ta Hirtman na, k iedy s iędowied ziałem, że w wagon iku k o lejk i znaleziono jego DNA. Jak wiadomo , Hirtmannto man ipu lato r, socjopata i in tel igen tny facet . Ale n ie ty lko to : jes t także zupełn iewy jątkowy na t le in nych zo rg an izowanych morderców. Rzad ko s ię zdarza, byzabu rzen ia o so b owości , na k tó re cierp ią, n ie up oś ledzały w mn iejszym lubwiększym s topn iu ich zd o ln ości in telek tualnych i funkcjonowan ia spo łecznego .I żeby ta po tworna s trona ich o sobowo ści p ozos tała całkowicie n iezauważon a p rzezo toczen ie. Dlatego częs to po trzebu ją wsp ó ln ika, k tó ry pomag a im w s tworzen iumin imum fasady : najczęściej tę ro lę pełn i równ ie p o tworna małżonka. Hirtman nowi,k iedy by ł jeszcze n a wo lno ści , do sk onale udawało s ię o d dziel ić życie co dzien n e odtej części jego natu ry , k tó rą rządzi ły p rzemo c i ob łęd . Opanował sztukę my len iapościgu d o perfekcj i . Is tn iel i p rzed n im so cjop aci , k tó rzy by li w tym ró wn ie dob rzy ,ale żaden z n ich n ie p ias tował tak eksponowanego s tanowisk a. – Propp wstał i rob iąc

Page 154: Bielszy odcien smierci bernard minier

p owolną rundkę do o ko ła s to łu , p rzeszed ł za p lecami każdego z n ich . Servaz s ięd omy śli ł , że to ko lejna p sycho log iczna sztuczk a, i jeszcze bardziej s ię ziry tował . –Hirtman n jes t podejrzan y o zamordowan ie ponad czterd zies tu kob iet w wieku oko łod wudzies tu p ięciu lat . Czterdzieści morders tw i an i jedn ej poszlak i , an i jednegotropu , k tó ry wsk azy wałby na ich sp rawcę! Gd yby n ie artyku ły z gazet i teczk i , k tó retrzymał u s ieb ie w do mu i w sejfie w banku , n igdy n ie sk o jarzono by go z tymisp rawami. – Przys tan ął za Serv azem, k tó ry powstrzy mał s ię od odwrócen ia g łowyi zad owo li ł s ię patrzen iem na s iedzącą po d rug iej s t ron ie s to łu Irène Zieg ler. – A tun ag le zo s tawia ś lad . Ewiden tny , o rdynarny , b analny .

– Zapomina pan o jedny m szczegó le.

Propp znowu us iad ł .– W czas ie, k iedy pop ełn i ł większość tych morders tw, n ie is tn iały badan ia DNA,

a p rzynajmn iej by ły znaczn ie mn iej zaawansowan e n iż dzis iaj .

– To p rawda, ale...

– Ch ce pan powiedzieć, że to , co s ię teraz dzieje, w n iczym n ie p rzypomin aHirtman na tak iego , jak im go znamy , tak? – po wiedziała Zieg ler i u tkwiła wzrokw o czach p sycho loga.

Propp mru g nął i sk inął twierd ząco g łową.

– A zatem pan a zdan iem pomimo o becności jego DNA to n ie on zab ił kon ia?

– Tego n ie powiedziałem.– Nie rozumiem.

– Pro szę n ie zap ominać, że p rzeb ywa w zamkn ięciu ju ż s iedem lat . Dla n iegoo ko liczno ści u leg ły zmian ie. Hirtmann s iedzi pod k luczem od wielu lat i u mieraz nudów. Sp ala s ię na wo lnym ogn iu , on , k tó ry dawn iej b y ł tak i ak tywn y . Ma o cho tęs ię p o bawić. Pomy ślcie: zan im zamkn ięto go za to g łup ie zab ó js two z namiętności ,jego ży cie spo łeczne by ło in tensywne, s tymu lu jące, wymagające. By ł uznanyw środo wisk u zawodowy m. Miał p iękną żonę i o rgan izo wał o rg ie, w k tó rych b rałau dział śmietanka Genewy . W tym samym czas ie w największej tajemn icy po rywał ,to rtu rował , gwałci ł i zab i jał młode ko b iety . Kró tk o mówiąc, wymarzone życie d latak iego p o twora. Na p ewno n ie miał ocho ty , żeby to s ię skończy ło . Dlatego z takwielką s tarannością u suwał t rupy . – Pro pp złączy ł o puszk i palców obu d łon i podb ro d ą. – Dziś n ie ma ju ż żadnego powodu , żeby s ię uk rywać. Przeciwn ie: chce,żeb y śmy wiedziel i , że to o n . Chce zwracać na s ieb ie u wagę, chce, żeby o n immówio n o .

– Móg łby p rzecież uciec i wrócić do swo ich p rak ty k , będąc na wo lności –

Page 155: Bielszy odcien smierci bernard minier

zaoponował Servaz. – Po co miałby wracać do cel i? To n ie ma sensu .

Propp pod rapał s ię po b rodzie.

– Przy zn aję, to py tan ie d ręczy mn ie od wczo raj . Po co wracać do In s ty tu tu? Gdyis tn ieje ryzyko , że ś rodk i bezp ieczeńs twa zos taną wzmocn ione i n ie będzie jużmożliwości s ię s tamtąd wymknąć. Po co s ię narażać na coś tak iego ? Ma pan rację: ton ie ma sen su .

– Chy ba że p rzy jmiemy , że zab awa p odn ieca go bardziej n iż wo lność –zasug erowała Zieg ler. – Albo że jes t pewien , że nas tępnym razem znowu uda mu s ięwymknąć.

– Jak móg łby być tego pewien? – zdziwił s ię Espérand ieu .

– Sądzi łem, że Hirtmann n ie mó g ł po pełn ić d rug iego mo rders twa – podk reś l i łServaz. – Z powo du po licy jnych zabezp ieczeń . Zdaje s ię, że dop iero co tou s tal i l iśmy , p rawda?

Psycho lo g z zamyśloną miną popatrzy ł po twarzach zg romadzonych . Jegożó łtawe oczka wy g ląd ały za szk łami o ku larów jak d wa p rzejrzałe winog rona.

– Myślę, że zdecydo wan ie n ie docen ia p an tego człowieka – powiedział . – Myślę,że ab so lu tn ie n ie zdaje pan sob ie sp rawy , z k im ma pan do czyn ien ia.

– A s trażn icy? – rzuci ła Cath y d ’Hu mières . – Gdzie jes teśmy w ich sp rawie?

– Nigdzie – o dpowiedział Servaz. – Nie sądzę, żeby b y li winn i . Mimo ucieczk i .To zby t su b telne jak na n ich . Do tej po ry ich specjalnością by ła p rzemoc i żało śn ieb an alne k radzieże. Malarz p oko jowy n ie zmien ia s ię z d n ia na dzień w MichałaAn io ła. Próbk i pob rane w wagon iku ko lejk i i n a gó rnej s tacj i powiedzą nam, czyb y li na miejscu zb rod n i . Ale n ie sądzę. A jednak ewiden tn ie co ś uk rywają.

– Zgadzam s ię – powiedział Pro pp . – Przes tud iowałem p ro to kó ł z p rzes łuchan ia.An i t rochę n ie p asu ją do p ro fi lu mordercy . Sp rawdzę jednak , czy w p rzeszło ści n iemiel i ep izodów psych iatrycznych . Zdarzały s ię już p rzypadk i , k iedy d robn ip rzes tępcy bez po lo tu zmien ial i s ię z dn ia n a dzień w n iep rawdopodobn ie ok ru tnep o twory . Ludzk i umy sł k ry je w sob ie wiele tajemn ic. Niczego z gó ry n iewyk luczajmy .

Servaz k iwnął g łową, marszcząc b rwi.

– Jes t jeszcze ten wczo rajszy poker. Sp rawdźmy , czy n ie doszło tam d o jak iejśsp rzeczk i . Może Grimm miał d ług i ...

– Jes t inna sp rawa, k tó rą t rzeba szybko załatwić – o świadczy ła d ’Humières . – Do

Page 156: Bielszy odcien smierci bernard minier

tej po ry miel iśmy ty lko zab itego kon ia, mog liśmy działać bez po śp iechu . Tymrazem mamy zab itego człowieka. Prasa n ied ługo zain teresu je s ię In s ty tu tem. Gdybyn ieszczęś l iwie in fo rmacja, że na miejscu p ierwszej zb rodn i znaleźl iśmy DNAHirtmanna, p rzen iknęła do med iów, wejdą nam na g łowę. Widziel iście, i ludzienn ikarzy jes t na zewn ątrz? A zatem w p ierwszej ko lejności mus imy sob ieodpo wied zieć na nas tępu jące dwa py tan ia: Czy sy s tem b ezp ieczeńs twa w In s ty tucieWarg n iera zawiód ł? Czy zapo ry , k tó re tam u s tawil iśmy , są wys tarczające? Imszybciej o dpowiemy na te py tan ia, tym lep iej . Sugeru ję, byśmy wybral i s ię doIns ty tu tu jeszcze d ziś .

– Jeś l i to zrob imy , dzienn ikarze, k tó rzy czyhają na zewnątrz, będą nam s iedziećna ogon ie – zaoponowała Zieg ler. – Może n ie warto ich tam ciągnąć.

Proku rato r zas tanawiała s ię p rzez chwilę.– Niech b ęd zie, ale mus imy jak najszybciej zn aleźć odpowiedź na te py tan ia.

Zgadzam s ię, żebyśmy p rzełoży li tę wizy tę na ju tro . Zwo łam w tym czas iekon ferencję p raso wą, żeby odwrócić uwagę d zienn ikarzy . Mart in , jak p an widzi ciągdalszy?

– Kap itan Zieg ler, dok to r Prop p i ja po jedziemy ju tro do In s ty tu tu w czas iekon ferencj i , a po ruczn ik Espérand ieu weźmie ud ział w sekcj i zwłok . A p rzed temprzes łuchamy wdowę po ap tek arzu .

– W po rządku , zróbmy tak . Ale pamiętajmy o p rio ry tetach : a. Us tal ić, czyHirtmann móg ł s ię wymknąć z In s ty tu tu czy n ie; b . Znaleźć związek między tymidwiema zb rodn iami.

– Jes t jeszcze jeden kąt natarcia, k tó rego n ie wzięl iśmy p od uwagę – o świad czy łSimo n Propp , gd y wychodzil i ze spo tkan ia.

– Jak i? – zapy tał Servaz.Znajdowali s ię na małym park ingu na ty łach budy nku , z dala od spo jrzeń

dzienn ikarzy . Servaz nacisnął na p i lo ta zamk a cen tralnego swo jeg o jeepa, k tó regop racown icy warsztatu samochod owego ods tawil i na p ark ing po wymian iewszys tk ich op on . W zimnym p owietrzu tańczy ły rzadk ie p łatk i śn iegu . Naho ryzoncie widać by ło b iałe g ó rsk ie szczy ty , ale n iebo nad n imi by ło in tensywn ieszare: zno wu zb ierało s ię na śn ieży cę.

– Pycha – odpowiedział p sycho log . – Ktoś w tej do l in ie bawi s ię w Pana Boga.Sądzi , że jes t pon ad ludźmi i ponad p rawem. Bawi s ię, man ip u lu jąc b iednymi

Page 157: Bielszy odcien smierci bernard minier

śmierteln ikami, czy l i nami. Do czegoś tak iego trzeba n iezmiernej pychy . Taka p ychamusi być w jak iś sposób widoczna, ch yba że ten , k to jes t n ią do tkn ięty , uk rywa jąpo d po zo rem fałszywej sk romności .

Servaz zn ieruchomiał i spo jrzał na p sycho loga.

– Ten p ro fi l dość dob rze pasowałby do Hirtmanna. Z wy jątk iem fałszywejsk romności .

– I do wielu in nych ludzi – sko rygo wał go Propp . – Niech mi pan wierzy ,ko mendancie, pycha n ie jes t specjaln ie rzadk im zjawisk iem.

Dom ap tekarza s tał n a koń cu u l icy , k tó ra by ła n ie ty le u l icą, i le zaled wie p rzejezdnąd rog ą. Budyn ek p rzypominał Servazowi skandyn awsk i do mek w jak imś zakątkuSzwecji czy Fin land ii : b y ł k ry ty gon tem pomalowanym na ko lo r rozwodn ionegob łęk i tu i miał d uży , zadaszony d rewn iany taras , k tó ry zajmował część p ierwszegop iętra. Dooko ła do mu ro s ły b rzozy i buk i .

Servaz i Zieg ler wys ied l i z samochodu . Po d rug iej s t ron ie d ro g i dzieci opatu lonew zimowe kombinezo ny lep i ły bałwana. Servaz po s tawił ko łn ierz ku rtk i i p atrzy ł ,jak d łońmi w rękawiczkach zgarn iają leżący na t rawn iku śn ieg . Uzb ro i ły swo jegos two ra w p las t ikowy p is to let . Znak czasu , pomyślał Servaz. Po chwil i , mimo że miałp rzed sobą śn ieżny p osąg wo jown ik a, ucieszy ł s ię, że dzieci po trafią s ię jeszczeod dawać tak p ro s tym zabawom, zamias t s ied zieć w swo ich poko jach , zamkn iętei p rzyk u te do kompu terów i kon so li g ier.

Nag le zamarł . Jeden z ch łopców pod szed ł do d użych kon tenerów na śmieci ,u s tawionych wzd łuż u l icy . Serv az zobaczy ł , jak wsp ina s ię na palce, by podn ieśćk lapę jed nego z n ich , na oczach on iemiałego po licjan ta zanu rza rękę w po jemn ikui wy jmu je zdech łego ko ta. Dziecko chwyciło t ru pka za sk ó rę na karku , p rzeszło p rzezzaśn ieżony trawn ik i złoży ło swo je t ro feum w od leg ło ści dwó ch metrów od bałwana.

Scena by ła po rażająco au ten tyczna: nap rawdę miało s ię wrażen ie, jakby bałwanuśmierci ł ko ta s trzałem z p is to letu !

– Jezu Chrys te – jęknął Servaz p rzerażony .

– Wed ług p sych iatrów d ziecięcych n ie jes t to bynajmn iej efek t działan iatelewizj i i med ió w elek tron icznych – powiedziała s to jąca obok Zieg ler. – Po trafiądo konywać n iezbędnych ro zróżn ień .

– Oczywiście – p owiedział Servaz – jako d zieciak bawiłem s ię w Tarzana, ale an ip rzez chwilę n ie wierzy łem, że móg łbym rzeczywiście skakać z l iany na l ianę albo

Page 158: Bielszy odcien smierci bernard minier

walczyć z g o ry lami.

– A jednak te dzieci są bombardowan e b ru talnymi g rami, ob razami i ideami odnajmłodszych lat .

– Pozos taje ty lko s ię mod lić, żeb y p sych iatrzy miel i rację – zakp ił smu tno .– Dlaczego mam wrażen ie, że są w b łędzie?

– Bo jes t pan i g l iną.

Na p ro gu czekała na n ich kob ieta. Między kciuk iem i palcem wskazu jącymtrzymała pap iero sa. Mrużąc oczy , patrzy ła p rzez ws tęgę dymu , jak s ię zb l iżają. Choćtrzy godziny wcześn iej żand armeria powiadomiła ją o śmierci męża, kob ieta n iewyg lądała na szczeg ó ln ie po ruszoną.

– Dzień do b ry , Nad ine – po wiedział Chaperon , k tó rego kap itan Zieg ler po p ros i ła,by im to warzyszy ł . – Sk ładam ci mo je najszczersze kondo lencje. Wiesz, jak lub i łemGilles ’a... To , co s ię s tało ... Straszne...

Mer z t rudem wypowiadał s łowa. Jeszcze n ie po trafi ł mówić o tym, co zobaczy ł .Kob ieta musnęła g o kon iu szkami warg , ale k iedy chciał ją p rzy tu l ić, zdecydowan iego odsunęła i sk ierowała swo ją uwagę na nowo p rzyby łych . By ła wysoka i chu da,oko ło p ięćdzies iątk i ; pociąg ła, k ońska twarz, s iwe włosy . Servaz zło ży ł jej wyrazywspó łczucia. W zamian o trzymał u ścisk d łon i , k tó rego s i ła go zdumiała. Od razuwyczu ł wrog ość unoszącą s ię w po wietrzu . Co mówił Chaperon? Ta kob ieta p racu jew o rgan izacj i human itarnej .

– Po licja chciała ci zadać k i lka py tań – kon tynuo wał mer. – Ob iecal i mi, że narazie o g ran iczą s ię d o najp i ln iejszych , a inne zos tawią na późn iej . Możemy wejść?

Kob ieta bez s łowa odwróciła s ię i weszła p rzed n imi d o ś ro dka. Servaz s twierdzi ł ,że dom jes t nap rawdę ładny , cały w d rewn ie. Maleńk i p rzeds ionek : po p rawej b lat ,a na n im lampa z abażu rem i wy pchany l is z k ruk iem w pysku . Wystró j p rzypominałServ azowi ch atkę myś liwską. By ł także wieszak , ale Nad ine n ie zap ropon owała im,żeby zos tawil i o k rycia. Wdowa zn iknęła na schodkach z su rowego d rewna, k tó rezaczynały s ię zaraz za b latem i wychodziły na taras na p ierwszym p iętrze. Niewydając z s ieb ie najmn iejszego dźwięku , wskazała im rat tanową so fę pełnąwysiedzian ych poduszek , u s tawion ą fron tem do p ó l i lasu . Sama opad ła na bu janyfo tel p rzy balu s tradzie i p rzyk ry ła ko lana ko łd rą.

– Dzięku ję – powiedział Servaz. – Pierwsze py tan ie – dodał po chwil i wahan ia. –Czy ma pan i jak iś pomysł , k to móg łby to zrob ić?

Nad ine Grimm wypuści ła p ap iero sowy dym i popatrzy ła ko mendan towi w oczy .Jej nozd rza po ruszy ły s ię, jakby poczu ła jak iś n iep rzy jemny zapach .

Page 159: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Nie. Mó j mąż by ł ap tekarzem, n ie gangs terem.

– Czy o trzymywał po g różk i , jak ieś dziwne telefony?

– Nie.– Wizy ty narkomanów w ap tece? Właman ia?

– Nie.

– Czy sp rzedawał metadon?

Wpatrywała s ię w n ich z mieszan iną zn iecierp l iwien ia i wściek ło ści w oczach .

– Ma pan więcej p y tań tego typu? Mó j mąż n ie zajmował s ię narkoman ami, n iemiał wrogów, n ie mieszał s ię w podejrzane sp rawy . By ł ty lko g łupk iem i p i jak iem.

Ch ap eron zb lad ł . Zieg ler i Servaz wymien il i spo jrzen ia.– Co pan i ma na myś li?

Patrzy ła na n ich z co raz bardziej wyraźnym n iesmak iem.

– Nic poza tym, co powiedziałam. To , co s ię s tało , jes t ob rzyd liwe. Nie wiem, k tomóg ł co ś tak iego zrob ić. A tym b ardziej d laczego . Widzę ty lko jedn owy tłumaczen ie: k tó ry ś z tych wariatów zamkn iętych w In s ty tucie zdo łał uciec.Lep iej zro b icie, jeś l i s ię tym zajmiecie, zamias t t racić czas tu taj – dodała go rzko . –Ale jeś l i s ię spodziewaliście, że spo tkacie tu zrozpaczoną wdowę, to n ic z tego . Mążza b ardzo mn ie n ie kochał i ja też go n ie kochałam. A nawet czu łam do n iego g łębokąpog ardę. Nasze małżeńs two od dawna by ło już ty lko tak im... modus vivendi. Ale n iezab iłam go z tego powodu .

Usły szawszy te s łowa, Servaz p rzez chwilę po czu ł s ię zdezo rien towan yi pomyślał , że k o b ieta właśn ie p rzyznaje s ię do morders twa. Po czym zrozumiał , żes tało s ię co ś dok ładn ie od wro tnego : n ie zab i ła go , ch oć miałaby powody , żeby tozrob ić. Rzadko zd arzało mu s ię spo tyk ać ty le ch łodu i wrogości nag romadzonychw jednej o sob ie. Jej arog an cja i dy s tans zb i jały go z t ropu . Przez k ró tk i momen tzas tanawiał s ię, jak s ię zachować. Z całą pewn ością by ły powody , by g łęb iej d rążyćw życiu Grimmów – Servaz zadawał sob ie jed nak py tan ie, czy to odp owiedn imomen t.

– Dlaczeg o pan i n im gardzi? – zapy tał w końcu .

– Już wam p owiedziałam.– Powiedziała pan i , że pan i mąż by ł g łu pk iem. Dlaczego p an i tak uważa?

– Chyba ja by łam osobą, k tó ra naj lep iej mog ła to s twierdzić, p rawda?

– Pro szę, żeby wyp owiadała s ię pan i bardziej p recy zy jn ie.

Już zamierzała powied zieć coś n iemiłego , ale spo tkała wzrok Servaza i s ię

Page 160: Bielszy odcien smierci bernard minier

rozmyśli ła. Wyp uści ła dym ze spo jrzen iem wciąż u tk wionym w jego oczach , jakbyrzucała mu milczące wyzwan ie, a po tem odpowiedziała:

– Mój mąż skończy ł farmację, pon ieważ by ł za mało in tel igen tny i zby t len iwy ,żeb y zos tać lek arzem. Kup ił ap tek ę za p ien iąd ze swo ich rodziców, k tó rzy dob rzep ro sperowali . Bardzo dob ra lokal izacja, w samym cen trum Sain t-Mart in . Mimo toz powo du len is twa i to talnego b raku zdo lności n igdy n ie u dało mu s ię sp rawić, byten in teres s ię o p łacał . W Sain t-Mart in jes t sześć ap tek . Jeg o miała najmn iejk l ien tów, ludzie kupowali tam w os tateczności albo p rzez p rzypadek , tak jak tu ry ści ,k tó rzy p rzechodzil i obok i aku rat po trzebowali asp iry ny . Nawet ja mu n ie u fałamw k wes t i i lekars tw.

– Dlaczego w tak im razie s ię p an i n ie rozwiod ła?Zarecho tała.

– Wy obraża pan sob ie zaczynan ie nowego życia w mo im wieku? Ten dom jes twys tarczająco duży d la d wóch o sób . Każde z nas miało swo je tery to rium i w miaręmożliwości s taral iśmy s ię n ie naru szać g ran ic. Poza tym ze wzg lędu na mo ją p racęspędzam spo ro czasu daleko s tąd . Dzięk i temu jes t ... by ło łatwiej .

Servaz p rzypomniał sob ie łaciń ską mak sy mę p rawn iczą: Consensus non concubitusfacit nuptias – Małżeńs two two rzy po ro zu mien ie, a n ie fak tyczne p ożycie. Zwrócił s iędo Chaperona:

– W każd ą sobo tę wieczo rem g rywał w po kera. Kto jeszcze b rał w tym udział?

– Ja i p aru p rzy jació ł – odpowiedział mer. – Mówiłem już o ty m pan i kap itan .

– Kto by ł tam wczo raj?– Serge Perrau l t , Gil les i ja.

– Zazwyczaj spo ty kacie s ię w tym towarzys twie?

– Tak .

– Gracie na p ien iądze?

– Tak , o d robne sumy . Albo o to , k to p łaci rachunek w res tau racj i . Nigd y n iepodp isywał weks l i , bo pewn ie o to panu chodzi . Zresztą Gil les do ść częs towygrywał: b y ł świetn ym g raczem – dodał , k ieru jąc sp o jrzen ie na wdo wę.

– Nic szczegó lnego s ię n ie wy darzy ło podczas wczo rajszej party jk i?– Na p rzyk ład co?

– Nie wiem. Jakaś k łó tn ia...

– Nie.

– U kogo s ię spo tkal iście?

Page 161: Bielszy odcien smierci bernard minier

– U Perrau l ta.

– A po tem?

– Gil les i ja jak zwy k le wyszl iśmy razem. Późn iej Gil les sk ręci ł w swo ją s tronę,a ja p oszed łem s ię po ło ży ć.

– Niczego pan n ie zauważy ł p o d rodze? Nikogo n ie spo tkal iście?

– Nie, n ie p rzyp ominam sob ie.

– Mąż n ie zachowywał s ię w o s tatn im czas ie inaczej n iż zwyk le? – Zieg lerzwróci ła s ię do Nad ine Grimm.

– Nie.

– Nie wyg lądał na zatro skanego , zan iepo ko jonego?

– Nie.– Czy pan i mąż bywał u Érica Lombarda?

Spo jrzała na n ich zdezo rien towana. Po tem w jej oczach po jawił s ię k ró tk i b ły sk .Zgas i ła n iedopałek o po ręcz i s ię u śmiechnęła.

– Sądzicie, że międ zy śmiercią mo jego męża a tą aferą z kon iem może być jak iśzwiązek? Ależ to g ro teskowe!

– Nie odpo wied ziała pan i na mo je py tan ie.

Zach icho tała k ró tko .

– Po co człowiek p ok ro ju Lo mbarda miałby tracić czas na spo tykan ie s ię z tak imn ieudaczn ik iem jak mó j mąż? Nie. Nic mi o tym n ie wiadomo .

– Ma pan i jak ieś zd jęcie męża?

– A po co?

Servaz o mało n ie s traci ł panowan ia nad sobą, zapo minając, że kob ieta p rzedk ilkoma godzinami zos tała wdową. Powstrzymał s ię jednak .

– Jes t mi po trzeb ne do celów ś ledztwa – od powiedział . – Im więcej , ty m lep iej .Jak n ajno wszych .

Przez chwilę patrzy ł w oczy Irène Zieg ler. Zrozumiała. Chodzi o odcięty p alec.Servaz miał nadzieję, że na k tó ry mś ze zd jęć zobaczy sygnet .

– Nie mam żadnej ak tualnej fo tog rafi i męża. I n ie wiem, gdzie on trzymał resztęzd jęć. Poszukam w jego rzeczach . Coś jeszcze?

– Na razie to wszy s tko . – Servaz pod n ió s ł s ię z so fy .

Czu ł , że p rzemarzł na kość. Marzy ł ty lk o o jednym: uciekać s tąd . Zas tanawiał s ię,czy właśn ie n ie po to wdowa po Grimmie u sadzi ła ich na tym taras ie. Żeby jaknajszybciej s ię ich pozbyć. Niep okó j i zimno ściskały mu żo łądek . Zauważy ł

Page 162: Bielszy odcien smierci bernard minier

bowiem pewien szczegó ł , k tó ry uderzy ł go jak nag łe uk łu cie ig łą, szczegó ł , k tó regon ik t poza n im n ie dos trzeg ł : k iedy Nad ine Grimm wyciągnęła rękę, by zg as ićpap iero sa na p o ręczy , zsunął s ię rękaw jej swetra. Servaza zamuro wało . Na kościs ty mnadgars tku mó g ł dok ładn ie zobaczyć l iczne b l izny : n iewielk ie p ręg i zro śn ięty chk rawędzi ran : kob ieta u s i ło wała targnąć s ię na życie.

Kiedy ty lk o znaleźl i s ię w samochodzie, zwróci ł s ię do mera. Gdy s łuch ał wd o wy ,w jego g łowie po jawiła s ię pewna myśl .

– Czy Grimm miał kochankę?– Nie – odpo wiedział Chaperon b ez wahan ia.

– Jes t pan tego pewien?

Mer rzuci ł mu dziwne spo jrzen ie.

– Nigdy n ie można być pewnym na s to p rocen t . Ale jeś l i chodzi o Grimma,dałbym sob ie obciąć rękę. On n ie miał n ic do uk ry cia.

Servaz zad umał s ię p rzez chwilę nad s łowami mera.

– W naszym zawodzie uczymy s ię, że ludzie rzadk o są tacy , jacy s ię wy dają –powiedział . – I że każdy ma coś do uk rycia.

W chwil i , g dy wypowiadał te s łowa, zerk nął we wsteczne lu s terko i po raz d rug iw ciągu k i lku min u t by ł świadk iem n ieoczek iwanej sceny : Ch aperon zb lad ł i p rzezch wilę w jego oczach malowało s ię czys te p rzerażen ie.

Dian e wyszła z In s ty tu tu . Uderzy ł ją podmuch lodowatego wiatru . Całe szczęście, żewłoży ła puchową ku rtk ę, go lf i o ciep lane bo tk i . Idąc p rzez p lac w s tronę swo jejlanci i , wy jęła k luczyk i . Czu ła u lgę na myś l , że na momen t op uści to miejsce. Kiedyus iad ła za k ierown icą, p rzek ręci ła k luczyk i u s ły szała k l ikn ięcie rozru szn ik a.Kon tro lk i s ię zapal i ły , ale n iemal od razu zg as ły . Nic innego s ię n ie wydarzy ło .Cho lera! Sp róbowała jeszcze raz. To samo . O n ie! Próbowała jeszcze i jeszcze, raz poraz p rzek ręcając k luczyk . Nic.

Akumulato r, pomyślała. Pad ł .

No tak , jes t zimno .

Gdy zas tanawiała s ię, czy k to ś n ie móg łby jej pomóc, n ieoczek iwan ie zalała jąfala p rzygnęb ien ia. Siedziała za k ierown icą, patrząc p rzez p rzedn ią szybę n azabu dowan ia In s ty tu tu . Serce bez p rzyczy ny t łuk ło jej s ię w p iers i . Nag le p oczu ła, żejes t bardzo daleko od domu .

Page 163: Bielszy odcien smierci bernard minier

12

Wieczo rem Servaz odeb rał telefon od swo jej by łej żony Alexand ry . Dzwon iław sp rawie Margo t . Servaz od razu poczu ł n iepokó j . Alexand ra wy jaśn i ła mu , że ichcó rka pos tan o wiła skończyć z lekcjami fo rtep ianu i karate. Jedno i d rug ie ćwiczy łaod dzieciń s twa. Nie podała żadnego sensownego uzasadn ien ia: jedyn iepo in fo rmowała matk ę, że n ie zamierza już do tego wracać.

Alexan d ra by ła zdezo rien towana. Od pewnego czasu Margo t by ła jakaś inna.Matka miała wrażen ie, że dziewczyna coś p rzed n ią uk rywa. Nie po trafi ła s ię jużpo rozumieć z có rką tak jak dawn iej . Servaz pozwo li ł by łej żon ie, żeby s ię wygadała,zas tanawiając s ię, czy tak samo wygadu je s ię p rzed o jczymem Margo t , czy raczejtrzyma go z dala od tych sp raw. Choć by ł świadomy własnej małoduszności ,zaskoczy ło g o , g dy sob ie u świadomił , że ma nadzieję, iż ta d ruga odpowiedź jes twłaściwa. Po tem zap y tał :

– Ma ch ło p aka?– Myślę, że tak . Ale n ie chce o n im mówić. To do n iej n iepodobne.

Nas tępn ie sp y tał Alexand rę, czy p rzeszukała rzeczy có rk i . Znał ją zby t dob rze, bys ię n ie do myślać, że to zrob iła. Zgodn ie z jego oczek iwan iem odpowiedziałatwierdząco . Ale n iczego n ie znalazła.

– Teraz p rzy tej całej poczcie elek tron icznej i esemesach n ie można już ś ledzićich ko respo n d encji – zauważy ła. – Martwię s ię, Mart in . Sp róbu j s ię więcejdowiedzieć. Może tob ie s ię zwierzy .

– Nie martw s ię. Sp róbu ję z n ią pogadać. Na pewno n ic tak iego s ię n ie dzieje.

Przypo mniał sob ie jednak smu tne spo jrzen ie có rk i . Jej podk rążone oczy .A p rzede wszy s tk im s in iaka na po liczku . Znowu poczu ł , że ściskają mu s ięwnętrzności .

– Dzięk i , Mart in . A u cieb ie wszys tko w po rządku?Zręczn ie wy migał s ię od odpowiedzi , opowiadając jej o t rwającym ś ledztwie.

Oczywiście bez wch odzen ia w szczegó ły . Jeszcze gdy by li małżeńs twem, Alexand rawnos i ła czasem świeże spo jrzen ie na wiele sp raw i miewała zaskaku jąco dob regonosa.

Page 164: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Ko ń i n ag i czło wiek? Nap rawdę dziwne. Myślisz, że będą ko lejne t rupy?

– Teg o s ię właśn ie obawiam – p rzyznał . – Ty lko n ikomu o tym n ie mów. Nawettwo jemu ob laty waczowi. – Servaz miał w zwyczaju n ie wymawiać imien ia p i lo tal in ioweg o , k tó ry u k rad ł mu żonę.

– Wy g ląda n a to , że ci ludzie zrob il i co ś paskudnego – zawyrokowała, gdyo p o wied ział jej o b iznesmen ie i ap tekarzu . – I że zrob il i to razem. Każdy ma coś dou k ry cia.

Servaz p rzy tak n ął w duchu . Wiesz, o czym mówisz, co? By li małżeńs twem p rzezp iętn aście lat . Jak d ługo zd radzała go ze swo im p ilo tem? Jak częs to ko rzys tal i zewsp ó ln y ch lo tó w, żeby doświadczać wspó lnych od lo tów (jakże to s łowo wspan ialeo d d aje charak ter s to sunków łączących s tewardesę i p ierwszego p i lo ta...)? Po każdejtak iej p o d ró ży wracała do rodzinnego życia, jakby n ic s ię n ie s tało , pamiętając, byk ażd emu p rzy wieźć d robny upominek . Aż wreszcie zdecydowała s ię na coming out.Usp rawied liwiała swó j k rok , mówiąc, że Ph il n ie ma koszmarów, n ie cierp i nab ezsen n o ść i ... „n ie ży je wśród trupów”.

– Ale d laczeg o k oń? – zapy tał . – Widzisz jak iś związek?

– Nie wiem – o d powiedziała obo jętn ie i Servaz zrozumiał , że czasy , w k tó rychwy mien ial i s ię sp o s trzeżen iami na temat jego ś ledztw, to już p rzeszło ść. – To tyjes teś g l in ą – d o dała. – No , muszę już kończyć. Sp róbu j po rozmawiać z Margo t .

Wy łączy ła s ię. W k tó rym momencie zaczęło s ię między n imi źle dziać? Kiedy ichd ro g i zaczęły s ię ro zchodzić? Wtedy , gdy zaczął spędzać co raz więcej czasu w swo img ab in ecie, a co raz mn iej w domu? Czy wcześn iej? Poznali s ię na un iwersy tecie i pon iesp ełn a p ó ł ro k u s ię pob ral i , wb rew jej rodzicom. Obydwoje jeszcze s tud iowali ;Serv az ch ciał iść w ś lady o jca, zo s tać nauczycielem l i teratu ry i łaciny o raz au to rem„wielk iej wsp ó łczesnej powieści”; Alexand ra, n ieco sk romn iej , s tud iowałatu ry s ty k ę. Po tem o n wstąp i ł do po licj i . Oficjaln ie zrob ił to pod wp ływem impu lsu ,a fak ty czn ie – ze wzg lędu na swo ją p rzeszło ść.

„Wyg ląd a n a to , że ci ludzie zrob il i co ś paskudnego . I że zrob il i to razem”.

Dzięk i swo jemu bys tremu i n iepo licy jnemu umysłowi Alexand ra t rafi ła w sedno .Ale czy Lo mb ard i Grimm mog li razem dokonać jak iegoś czynu , k tó ry sp rowokowałzemstę? Tak a wers ja wydała s ię Servazowi cho lern ie n iep rawdopodobna. A gdybytak by ło , to jak ą ro lę w tym scenariu szu odg rywa Hirtmann?

Nag le in n a my ś l rozlała s ię po jego umyśle jak p lama atramen tu . Margo t: czy cośjej g ro zi? Sk u rcz żo łądka wciąż n ie odpuszczał . Chwycił ku rtkę i wyszed ł z poko ju .W recep cj i zap y tał o możliwość sko rzys tan ia z kompu tera z kamerką in ternetową.

Page 165: Bielszy odcien smierci bernard minier

Recep cjo n is tka o d powied ziała twierdząco . Wyszła zza lad y i zap ro wad ziła g o don iewielk ieg o pomieszczen ia. Servaz pod ziękował i o d sun ął k lap kę telefo nu .

– Tata? – odezwał s ię g ło s w s łuchawce.

– Po d łącz s ię d o kamerk i – p o wiedział .– Teraz?

– Tak , teraz.

Us iad ł i włączy ł p rog ram wid eoko n feren cj i . Po p ięciu minu tach có rka n adal by łan iep o d łączon a i Serv az zaczynał już t racić cierp l iwość, k ied y k o mun ikat : „Marg o tjes t p o d łączona” p o jawił s ię w lewym do lny m rogu ek ranu . Serv az włączy ł kamerk ę,n a k tó rej zamru gała n ieb ieska k o n tro lk a.

Marg o t by ła w swo im p oko ju z k ub k iem p aru jącego p łyn u w ręku . Rzu ciła muzain tryg o wan e, o s tro żn e sp o jrzen ie. Na ścian ie za jej p lecami wis iał wielk i p lakatrek lamu jący fi lm Mumia: po s tać u zb ro jon a w k arab in na t le pu s tyn i , p iramidi zach od u s łoń ca.

– Co s ię d zieje? – zapy tała.

– To ja p y tam, co s ię dzieje.– Słu ch am?

– Przes tałaś chod zić na fo rtep ian i karate. Dlaczego ?

Tro ch ę za późn o zd ał sob ie sp rawę, że zach owu je s ię jak b ru tal , a jeg o g ło s b rzmizb y t su ro wo . Wied ział , że to sk u tek oczek iwan ia. Nienawid zi ł czek ać. Ale po win ienb y ł zab rać s ię d o tego inaczej , zacząć od b ardziej n iewinn ych tematów i pożartowaćz n ią, jak to mają w zwy czaju . Zas to so wać po ds tawowe zasady man ip u lacj i – mimo żeto jeg o có rka...

– Ah a! Mama d o cieb ie d zwo n iła.

– Tak .

– Po wiedziała ci co ś jeszcze?– Nie, ty lk o ty le. A więc?

– Do b ra, to b ardzo p ro s te: mo gę by ć najwyżej mizern ą p ian is tką, więc p o co s ięp rzy tym u p ierać? To n ie mo ja bajk a, to wszy s tko .

– A k arate?

– Og łup ia mn ie.

– Og łup ia?

– Tak .– Hmm... Tak nag le?

Page 166: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Nie, n ie nag le. Przemyślałam to .

– I co zamierzasz rob ić zamias t teg o ?

– Nie wiem. A mu szę coś ro b ić? Wydaje mi s ię, że w mo im wieku mog ę już samap od ejmować decyzje, n ie?

– Arg umen t n ie d o pod ważen ia – p rzy zn ał , zmuszając s ię do u śmiech u .

Ale jego có rka s ię n ie u śmiech ała. Za pośred n ictwem k amery wpatry wała s ięw n iego p odb ity m ok iem. W świet le lampk i pad ający m z bok u na jej twarz s in iak b y łjeszcze wyraźn iejszy . Ko lczyk w b rwi b ły szczał jak p rawd ziwy rub in .

– Po co te wszy s tk ie py tan ia? Czego ode mn ie ch cecie? – zap y tała Marg o t .Mó wiła co raz bardziej po d n ies io ny m g ło sem. – Dlaczego czu ję s ię jak na jak imśp iep rzony m p rzes łu ch an iu ?

– Marg o t , to by ło ty lko p y tan ie. Nie masz o bowiązku ...

– Ach tak ? Wiesz co , tato ? Jeś l i zawsze w ten sp o sób b ęd ziesz s ię zab ierał dop rzes łu ch iwan ia po dejrzan y ch , na pewno n iewiele o s iągn iesz. – Ud erzy ła p ięściąw k rawędź b iu rka. Echo ud erzen ia rozleg ło s ię w jego g ło śn iku i Serv az ażp od sk oczy ł . – Ch o lera, wku rwia mn ie to !

Zmroziło go . Alex an d ra miała rację: to n ie jes t no rmaln e zachowan ie ich có rk i .Nie p o zos tawało mu n ic innego , jak d owiedzieć s ię, czy ta zmiana jes t wywołan an ieznany mi mu oko liczno ściami, czy też wp ły wem jak ieg o ś człowieka.

– Przep raszam, pchełk o . Wybaczysz mi?

– Mhm.

– Spo tkamy s ię za dwa tyg odn ie, zg oda?

– Zad zwo n isz do mn ie wcześn iej?

Uśmiechn ął s ię w d uchu . To po wied ziała Margo t , k tó rą znał .

– Oczywiście. Dobranoc, pchełk o .– Dob rano c, tato .

Wró cił d o po ko ju , rzu ci ł k u rtk ę na łó żko i po szed ł do b arku po małpk ęszk o ck iej . Po tem wy szed ł n a balk on . By ło ju ż p rawie całk iem ciemn o , n iebo nadg ó rsk im masy wem b y ło bezch murne, na zachod zie n ieco jaśn iejsze n iż n awscho dzie. Zaczęły s ię p o jawiać p ierwsze g wiazd y – b ły szczały , jak by je k to śwy po lerował . Serv az po myślał , że będzie bardzo mro źn o . Bo żonaro dzen io weilu min acje falowały na u l icach jak po tok i mig o cącej lawy , ale wo b ecp on ad czasowego majes tatu Piren ejów cały ten zg iełk wyd ał mu s ię śmieszny . Nawetn ajok ru tn iejsze mord ers two s tawało s ię czymś małym i śmieszn y m w p o ró wn an iu

Page 167: Bielszy odcien smierci bernard minier

z o d wieczn ą po tęg ą gó r. By ło jak rozgn iecen ie robaczka na szyb ie.

Serv az o parł s ię o p o ręcz. Pon o wn ie o two rzy ł telefo n .

– Esp érand ieu – odezwał s ię Vincen t .– Chciałbym cię p ro s ić o p rzys łu g ę.

– Co s ię d zieje? Nas tępny trup?

– Nie. To n ie ma związku ze ś led ztwem.

– Ach tak .

Serv az p ró b ował zn aleźć o d powiedn ie s łowa.

– Ch ciałby m, żebyś raz czy dwa w tyg odn iu ś led zi ł Marg o t p o wy jściu ze szko ły .Przez, po wied zmy , dwa albo trzy tygodn ie. Sam n ie mog ę tego zro b ić, zauważy łabymnie.

– Co?

– Dob rze u s ły szałeś .

Cisza p o d rug iej s t ron ie s łuchawk i p rzed łu żała s ię w n iesk ończoność. Servazs ły szał od g ło sy w t le. Zo rien tował s ię, że jego asy s ten t s iedzi w jak imś b arze.

Esp éran d ieu wes tchnął .

– Mart in , n ie mogę tego zro b ić.

– Dlaczego?– To wb rew wszelk im...

– To p rzy s ługa, o k tó rą p ro szę cię jako p rzy jaciel – p rzerwał mu Serv az. – Ty lkojeden , d wa razy n a ty dzień p rzez t rzy tyg o dn ie. Pieszo lub z samochodu . Nic więcej .Ty lk o cieb ie mogę o to p op ros ić.

Zn owu wes tch n ien ie.

– Dlaczego? – zapy tał Espérand ieu .

– Po dejrzewam, że wpad ła w złe towarzys two .

– To wszy s tko?– Myślę, że jej ch ło pak ją b i je.

– Cho lera!

– Tak . Teraz wyo braź so b ie, że cho d zi o Mégan i to ty mn ie p ro s isz. Zresztą,k iedy ś może s ię tak zd arzyć.

– W po rząd ku , w p o rządk u , zro b ię to . Ale raz lub dwa w tygodn iu , n ie częściej ,zg oda? I p o trzech tygodn iach kończę, nawet jeś l i do n iczego n ie do jdę.

– Masz mo je s ło wo – p owiedział Servaz z u lgą w g ło s ie.

– Co zro b isz, jeś l i two je pod ejrzen ia s ię po twierdzą?

Page 168: Bielszy odcien smierci bernard minier

– To jeszcze n ie ten momen t. Na razie chcę ty lko wiedzieć, co s ię dzieje.

– Do b rze, ale załó żmy , że two je pod ejrzen ia s ię po twierd zą i okaże s ię, że o n afak tyczn ie zabu jała s ię w jak imś wyko lejonym, b ru talnym łajdaku . Co wtedyzrob isz?

– Czy ja mam w zwyczaju d ziałać imp u lsy wn ie?– Czasami.

– Chcę ty lko wiedzieć, co s ię dzieje.

Podziękował asy s ten towi i rozłączy ł s ię. Ciąg le myś lał o có rce. O jej u b ran iach ,tatu ażach , k o lczy k ach . Po tem powęd rował myś lą w s tron ę In s ty tu tu . Wyo b razi łsob ie budy nk i p owo li pog rążające s ię we śn ie po d śn ieżną p ierzyną. O czym tepo twory śn ią w nocy w swo ich celach ? Jak ie p ask udne s twory , jak ie fan tazje karmiąich sny? Zas tanawiał s ię, czy ci , k tó rzy n ie mogą zasnąć, wpatru ją s ię szerokoo twartymi oczami w swó j makab ryczny świat i p rzywo łu ją w p amięci swo je o fiary .

Nad gó rami wo lno p rzeleciał samo lo t . Po jawił s ię od s tro ny Hiszpan ii . Świat łapo zy cy jn e pu lsowały n a n o cnym n ieb ie. Maleńk i o p i łek s reb ra, zn ikająca gwiazda,metal iczna k ometa: Servaz po raz ko lejny p o czu ł , jak bardzo ta d o l ina jes t odciętaod reszty świata.

Wró cił d o pok o ju i zapal i ł świat ło .

Nas tępn ie wy jął z walizk i k s iążk ę i u sadowił s ię w g łowach łóżka. Ho racy , Ody.

Po p rzebudzen iu Servaz wyszed ł n a b alkon i s twierdzi ł , że w nocy sypał śn ieg .Dach y i u l ice by ły b iałe. Zimn e p o wietrze uderzy ło g o w k latkę p iers iową. Szybkowrócił do poko ju , wziął p ry szn ic i s ię ub rał . Po tem zszed ł na śn iad an ie.

Espérand ieu już zjad ł . Siedział p rzy okn ie na d u żej weran d zie w s ty lu art d écoi czy tał . Serv az p rzy jrzał mu s ię z dalek a: jego asys ten t by ł całkowiciezaabso rbowan y lek tu rą. Servaz u s iad ł i z zaciek awien iem og lądał ok ładk ę k s iążk i .Jak iś Jap o ńczyk , Haruk i Murak ami. Przygoda z owcą. Servaz n igdy n ie s ły szał o tymau to rze. Nieraz miał wrażen ie, że n ie mówią z Espérand ieu tym samym język iem,jakby pochodzil i z dwóch o ddalo nych o d s ieb ie światów, z k tó rych każdy ma własn ąku ltu rę, własn e zwy czaje i zasady pos tępowan ia. Zain teresowan ia jeg o asys ten taby ły w ró wnym s topn iu l iczne, jak o d mienne od jego zain teresowań : k omiks ,ku ltu ra japońska, nauk i ścis łe, muzyk a wspó łczesna, fo to g rafia...

Espérand ieu un ió s ł g łowę z miną d ziecka p rzy s to l iku śn iadan iowym i sp o jrzałna zegarek .

Page 169: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Sekcja jes t o ó smej – oznajmił , zamykając k s iążkę. – Spadam.

Servaz sk in ął g łową b ez s łowa. Jego asys ten t zn a s ię na swo jej robocie. Up ił łykkawy i poczu ł , że ma pod rażn ione gard ło .

Dzies ięć minu t p óźn iej szed ł zaśn ieżonymi u l icami. Przed wizy tą w In s ty tu ciemiał s ię sp o tk ać z Zieg ler i Poppem w gab inecie Cath y d ’Humières . Pro ku rato r miałaim p rzeds tawić sędziego , k tó remu zamierzała p owierzy ć ś led ztwo . Dlaczeg o Lo mbardi Grimm s tal i s ię o fiarami? Co ich łączy? Zdan iem Chapero na i wdowy mężczy źn i s ięn ie znal i . Być może Lomb ard raz czy d wa zaszed ł do ap tek i , ale to n ic pewneg o .W Sain t-Mart in jes t p ięć innych ap tek , a Lomb ard z pewno ścią wysy ła kogo ś na tegorod zaju zakupy .

Szed ł pog rążony w my ślach , gd y nag le zesztywn iał . Co ś , jak ieś d ziwne od czu cieu ru ch omiło jego wewnętrzny sy s tem alarmowy . Niep rzy jemn e wrażen ie, że jes tś ledzon y ... Bły skawiczn ie odwrócił g ło wę i p rzeczesał wzrok iem u licę. Nic. Ty lkojedn a para, k tó ra śmiejąc s ię, udep tywała śn ieg , i s tarsza kob ieta sk ręcająca za rógz koszyk iem na zak upy w ręku .

Cho lera, o szaleję w tej d o l in ie.

Pięć min u t późn iej p rzechod ził p rzez ok rato waną b ramę sąd u . Na schodachrozmawial i adwo k aci , paląc p ap iero sa za pap iero sem, rodziny podsądny ch ,obg ryzając p azn okcie, czekały na wznowien ie rozp raw. Serv az p rzeszed ł p rzez hal lei sk ierował s ię w lewo ku g łównym schodom. Gdy zb l iżał s ię do pó łp iętra, zza jednejz ko lumn wy łon ił s ię maleńk i człowieczek , k tó ry zb iegał z g ó ry .

– Ko mendancie!

Servaz s ię zatrzymał. Przy g lądał s ię mężczyźn ie, k tó ry p rzys tan ął na jegowysoko ści .

– Więc to pan jes t tym g l iną z Tu luzy .– My s ię zn amy?

– Zauważy łem p an a wczo raj rano na miejscu zb ro d n i w towarzys twie Catherin e –odpowiedział mężczyzna, wyciągając do n iego rękę. – To o na mi p o wiedziała, jak s iępan nazywa. Chyba uważa, że jes t pan właściwym człowiek iem n a właściwymmiejscu .

Cath erine... Serv az u ścisnął wyciągn iętą ręk ę.

– A pan jes t?

– Gab riel Sain t-Cyr, ho n o ro wy sędzia ś led czy w s tan ie sp oczynku . Prowadziłemw tym sądzie p o s tępo wan ia p rzez p rawie t rzydzieści p ięć lat . – Czło wieczek szero k im

Page 170: Bielszy odcien smierci bernard minier

ges tem wskazał hal l . – Znam tu k ażd y zakamarek . Zn am też wszys tk ich , albo p rawiewszys tk ich , mieszkańców tego mias ta.

Servaz mierzy ł g o wzrok iem. Wzros t n iewielk i , ale sy lwetka wo jown ika,dob ro t l iwy u śmiech i akcen t , k tó ry wskazu je, że mężczy zn a pochodzi z oko licy .Servaz do s trzeg ł jed nak jego świd ru jące sp o jrzen ie i zrozumiał , że za po zo ramidob ro t l iwości k ry je s ię p rzen ik l iwy umysł – w p rzeciwieńs twie d o ty lu in nych ,k tó rzy po d maską iron i i i cyn izmu uk rywają u mysłową impo tencję.

– Czy to p ro pozycja pomocy?Sędzia wy buchnął śmiechem. Czys tym, dźwięczn ym, zaraźl iwy m.

– Ależ tak ! Sędzią jes t s ię p rzez całe życie. Nie będę p rzed panem uk rywał, żewidząc, co s ię dzis iaj dzieje, żału ję, że p rzeszed łem na emery tu rę. Nigdy wcześn iejn ie miel iśmy tu tak iej sp rawy . Czasem jak ieś zabó js two w afekcie, czasem sąs ied zk asp rzeczk a zako ń czo na s trzałem z b ro n i myś l iwsk iej : o dwieczne p rzejawy ludzk iejg łupo ty . Gdyby k tó regoś dn ia miał pan ocho tę p o ro zmawiać o tych sp rawach p rzyszk laneczce, jes tem do u s ług .

– Już p an zapomniał , że is tn ieje co ś tak ieg o jak tajemn ica ś ledztwa? –odp o wiedział p rzy jaźn ie Servaz.

Sain t-Cy r puści ł do n ieg o oko .

– Och , n ie będzie pan mus iał wszy s tk iego mi opowiadać. Ale n ie znajd zie pann ikogo , k to znałby lep iej ode mn ie tajemn ice tych do lin , komen dancie. Niech pano ty m pomy śli .

Servaz ju ż pomyślał . Pro p ozycja by ła in teresu jąca. Kon tak t wśród miejsco wejludności . Czło wiek , k tó ry p rawie całe ży cie spędzi ł w Sain t-Mart in i k tó ry dzięk ip ias to wanemu s tanowisku poznał n iejedną tajemn icę.

– Wyg ląda na to , że b raku je p anu tej p racy .

– Sk łamałbym, gdyby m zap rzeczy ł – p rzyznał Sain t-Cyr. – Dwa lata temuprzeszed łem na emery tu rę ze wzg lędów zd rowo tnych . Od tej po ry czu ję s ię jak żywytru p . My śli p an , że to sp rawka Hirtmanna?

Servaza zamu rowało .

– O czym p an mówi?

– Ależ p ro szę p an a, p rzecież pan dob rze wie, o czym mówię. Mówię o DNAznalezion ym w ko lejce.

– Kto panu o tym p owiedział?Maleńk i sęd zia zaśmiał s ię dźwięczn ie.

Page 171: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Mó wiłem panu : wiem o wszys tk im, co s ię d zieje w tej do l in ie. Do zob aczen ia,k omen d ancie! I udanych ło wów! – zawo łał , pu szczając s ię pędem po schodach .

Servaz patrzy ł , jak zn ika w śn ieżnej zamieci k łęb iącej s ię za wielk imip odwó jny mi d rzwiami.

– Mart in , p rzeds tawiam p an u sędziego Mart iala Con fian ta. To jemu po wierzy łamzaczęte wczo raj d o chodzen ie.

Servaz u ścisnął d ło ń młodego sędziego . Niewiele po trzydzies tce, wysok ii szczu p ły , b ardzo smag ła cera, eleg an ck ie p ro s tokątne o ku lary w del ikatnej op rawie.Uścisk d łon i by ł szczery , a u śmiech serd eczny .

– Wbrew pozo rom Mart ial p ochod zi z tych s tro n . Urodził s ię i wychowałd wadzieścia k i lometrów s tąd – powiedziała Cathy d ’Humières .

– Zan im p an p rzyszed ł , pan i d ’Humières o powiadała mi o p a nu same do b rerzeczy , komendancie.

Jego aksamitny g ło s p rzywo dził na myś l wspomnien ie s ło necznych wysp , aled ało s ię też w n im wyczuć del ik atny ś lad miejscowego akcen tu . Servaz s ięu śmiechnął .

– Jedziemy dziś do In s ty tu tu – powiedział . – Chciałb y pan do nas do łączyć?Zau waży ł , że ma trud n ości z mówien iem. Bo lało go gard ło .

– Uprzedzi ł pan dok to ra Xav iera?

– Nie. Zdecydowaliśmy z kap itan Zieg ler, że wpadn iemy bez zapowiedzi .

– W p o rządk u , po jadę – powiedział . – Ale ty lko tym razem: n ie chcę s ię n arzucać.Z zasady n ie wtrącam s ię w działan ia po l icj i . Każd y ma swo ją ro bo tę – dodał .

Servaz p rzy taknął bez s łowa. Gdyb y ta zasada p rzek ładała s ię na czyny , by łaby tod ob ra wiadomość.

– Gdzie jes t kap itan Zieg ler? – zapy tała d ’Humières .Sp o jrzał na zeg arek .

– Zaraz będzie. Mo że p rzez ten śn ieg ma k łopo t z do jazdem.

Cathy d ’Humières ob róci ła s ię d o okna. Wyg lądała, jakby jej s ię śp ieszy ło .

– Mam k o n ferencję p rasową. Cóż, i tak n ie po jechałaby m z wami. Tak ie mroczn emiejsce p rzy tej pogod zie... b rr, to s tanowczo n ie d la mn ie!

Page 172: Bielszy odcien smierci bernard minier

Więcej na: www.eb ook4all .p l

13

– Niedo tlen ien ie mózgu – s twierdzi ł Delmas , my jąc d łon ie i p rzed ramiona myd łeman tybak tery jnym, a nas tępn ie sp łuku jąc je pod bezdo tykowym k ranem.

Szp ital w Sain t-Mart in by ł dużym budynk iem z ceg ły , k tó rej czerwień odcinałas ię na t le leżąceg o na t rawn ikach śn iegu . Jak częs to bywa, wejście do kos tn icy i sal isekcy jnej zn ajdowało s ię z dala od g łównych d rzwi, pod betonowym pod jazdem.Członkowie personelu nazywali to miejsce „p iek iełk iem”. Kiedy Espérand ieup rzy jechał tu na t rzydzieści minu t p rzed umówioną godziną, s łuchając p rzezs łuchawk i The Gu tter Twins śp iewających Idle Hands, do s trzeg ł w g łęb i pomieszczen iatrumnę u s tawioną na d rewn ianym koźle pod ścianą. W szatn i spo tkał dok to raDelmasa, lek arza sądowego z Tu luzy , i dok to ra Cavaliera, miejscowego ch iru rga.Lekarze p rzeb ieral i s ię w b luzy z k ró tk imi rękawami i gumowane fartuchy och ronne.Delmas opowiad ał Cavalierowi, w jak i sposób znaleźl i o fiarę. Espérand ieu zaczął s ięp rzeb ierać, p o czy m wsunął do u s t miętowego cuk ierka i wy jął pudełko z k rememsporządzo nym n a b azie kamfo ry .

– Nie p owin ien p an tego używać – zareagował od razu Delmas . – To bardzo żrące.– Przy k ro mi, dok to rze, mam wrażl iwy nos – odpowiedział Vincen t , po czym

nałoży ł na twarz maseczkę och ronną.

Od początk u swo jej p racy w b rygadzie k ryminalnej Espérand ieu wiele razywysy łany by ł n a sekcje zwłok i wiedział , że w pewnym momencie – gdy lekarzo twiera żo łądek i p ob iera p róbk i wnętrzności : wątroby , ś ledziony , t rzu s tk i , jel i t –w pomieszczen iu ro zchodzi s ię feto r n ie do zn ies ien ia d la człowieka o p rzeciętn ierozwin iętym zmy śle węchu .

Page 173: Bielszy odcien smierci bernard minier

Zwło k i Grimma czekały na n ich na s to le sekcy jnym. Stó ł , lekko spadzis ty ,wy p o sażo n y b y ł w odp ływ i ru rę odp rowadzającą i wyg lądał dość sk romn iew p o ró wn an iu z wielk imi, podnoszonymi s to łami, k tó re Espérand ieu miał okazjęo g ląd ać w szp i talu un iwersy teck im w Tu luzie. Żeby ciało n ie p ływało we własnychp ły n ach u s tro jo wy ch , u łożono je na kons trukcj i z metalowych pop rzeczek .

– Najp ierw o zn ak i typowe d la wszys tk ich mechan icznych uduszeń ... – zaczął odrazu Delmas , man ip u lu jąc ruchomym ramien iem lampy znajdu jącej s ię nad ciałem.Wsk azał n a s in e warg i ap tekarza i małżowiny u szne, k tó re także zrob iły s ięn ieb iesk ie. – Nieb ieskawe zabarwien ie ś luzówek i powłok . – Nas tępn ie zwróci ł ichu wag ę n a wn ętrze p rzyp iętych ag rafkami powiek : – Wybroczyny w spo jówkach . –I o b rzmiałą, fio leto wą twarz ap tekarza: – Przek rwien ie skó ry twarzy i szy i . Nies tety teś lad y są s łab o wid o czne ze wzg lędu na s tan twarzoczaszk i – powiedział do Cavaliera,z t ru d em wp atru jącego s ię w k rwawą miazgę, z k tó rej wys tawały gałk i oczne. –Zo b aczy my też p u nk towe wybroczyny na powierzchn i p łuc i serca. To by by łyo b jawy n iesp ecy ficzne, k tó re mówią ty lko , że śmierć nas tąp i ła wsku tekmech an iczn eg o u d uszen ia pop rzedzonego k ró tszą lub d łuższą agon ią. Ale n ied o s tarczają więcej in fo rmacji na temat et io log ii zgonu .

Delmas zd jął o k u lary , p rzetarł je i włoży ł z powro tem na nos . Nie miał na sob iemaseczk i ch iru rg icznej . Pachn iał wodą ko lońską i myd łem an tybak tery jnym. By łn iewy so k im, tęg im jegomościem o g ładk ich , różowych po liczkach i dużych ,wy p u k ły ch o czach .

– Ten , k to to zrob ił , mus iał mieć pewne po jęcie o medycyn ie, a p rzynajmn iejo an ato mii – o świadczy ł . – Wybrał sposób działan ia gwaran tu jący najd łuższąi n ajb ard ziej b o lesną agon ię. – Wskazał g rubym palcem wg łęb ien ie po taśmie naszy i ap tek arza. – Z punk tu widzen ia fizjopato log ii is tn ieją t rzy mechan izmy , k tó remo g ą b y ć p rzy czy ną śmierci wsku tek powieszen ia. Pierwszy z n ich po lega nao d cięciu d o p ły wu k rwi do mózgu pop rzez jednoczesne zamkn ięcie świat ła obutętn ic szy jn y ch . Dzieje s ię tak , k iedy węzeł samozaciskowy znajdu je s ię z ty łu , nak ark u . W tak im wypadku n iedo tlen ien ie mózgu jes t bezpośredn ie, a u tratap rzy to mn ości n iemal natychmias towa; zgon nas tępu je bardzo szybko . Tym, k tó rzyd ecy d u ją s ię n a samobó js two p rzez powieszen ie, należy ze wszech miar po lecaću mieszczen ie węzła na karku – dodał .

Esp érand ieu p rzes tał rob ić no tatk i . Źle znos i ł poczucie humoru lekarzysąd o wych . Za to Cav alier wręcz sp i jał każde s łowo p łynące z u s t ko leg i .

– Nas tępn ie mechan izm neu ro log iczny . Gdyby facet , zamias t operować d ługością

Page 174: Bielszy odcien smierci bernard minier

taśmy zaciśn iętej wo kó ł nad g ars tk ó w, balanso wał o fiarą w p o wietrzu , tou szk o d zen ia o p uszko we i rdzen io we sp owod o wan e szarpn ięciem, czy l i u szk odzen ierd zen ia p rzed łu żo nego i rdzen ia k ręgowego – d odał n a u ży tek Esp éran d ieu ,d el ik atn ie un osząc czaszkę n iebo szczyk a – sp owod o wałyby p rawie naty chmias towąśmierć. Ale tego n ie zrob ił . – Du że, b lad o n ieb iesk ie o czy za szk łami ok u laró wszu k ały spo jrzen ia Espéran d ieu . – O n ie, mło dy człowiek u ! Nie zrobił tego. Ten go ść tocwan a b es t ia: pos tarał s ię, b y węzeł samozaciskowy znalazł s ię z b oku . W ten sp osóbd o p ły w k rwi do mó zg u zap ewn ia p rzynajmn iej jed na z tętn ic szy jn ych , ta, k tó razn ajd u je s ię po p rzeciwn ej s tron ie węzła. Taśmy n a nadg ars tkach un iemożliwiłyjak ik o lwiek wstrząs rd zen io wy . Niech mi p an wierzy , o n bard zo d ob rze wiedział , coro b i . Ag o n ia tego b ied ak a mu s iała t rwać bard zo , b ardzo d łu g o . – Nas tępn ie g ruby ,n iesk azi teln ie czy s ty palec lek arza powędrował wzd łu ż b ruzdy , k tó ra g łęb okowcin ała s ię w szy ję. – Jak k o lwiek b y b y ło , mamy do czyn ien ia z powieszen iem.Po p atrzcie. Bruzd a jes t u miejsco wiona wysoko , p rzech od zi tuż pod k ątami żuch wyi wzn o s i s ię do p u nk tu zawieszen ia. Jes t też n iep ełna. Nie by łoby tak , gd ybywcześn iej n as tąp i ło ud uszen ie l in ą, p o k tó ry m zazwyczaj zo s taje n isko po łożo n a,reg u larn a b ru zda n a całym ob wo dzie szy i . – Pu ści ł o ko do Esp éran d ieu . – Wie p an ,tak jak wtedy , k ied y mąż dus i żon ę szn u rem i chce, żeby śmy u wierzy l i , że s ięp o wies i ła.

– Czy ta p an za d użo k ryminałó w, d o k to rze – zripos to wał Espéran d ieu .

Delmas zach ich o tał , po czy m n ag le zrob ił s ię poważny jak p ap ież p odczasb ło g o s ławień s twa. Opuści ł lampę n a wysok o ść częścio wo o derwanego no sa, wy dętejtwarzy i p rzyp ięty ch ag rafk ami po wiek .

– To n ap rawdę n ajob rzy d liwsza rzecz, jak ą widziałem w ży ciu – po wied ział . –Wid ać w tym wściek ło ść i fu rię n ie do zn ies ien ia. Psycho log do łączy ł do n ich .Sied ział z ty łu ob ok sęd ziego . Zieg ler p rowadziła jeepa p ły n n ie i p ewn ie jakk iero wca rajd owy . Servaz p o dziwiał jej jazd ę, pod o bn ie jak jej umiejętn o śćp ano wan ia nad hel iko p terem. Sędzia pop ros i ł Prop pa, żeby op o wiedział muo Hirtman n ie. Po tym, co u s ły szał z u s t p sy cho loga, wp ad ł w s tan g łębo k iegoo tęp ien ia i tak jak p ozos tal i pasażerowie p rzes tał s ię odzywać. Niezd ro wa atmosferad o lin y p o tęg owała n iep okó j .

Dro g a wiła s ię p o d ciemnym n ieb em wśró d wielk ich , b u jn ych jod eł o d zianychw b iel . Wcześn iej p rzejechał tamtęd y p łu g śn ieżny : p o obu s tron ach d rog i wzno s i łys ię wy so k ie zasp y . Min ęl i o s tatn ie sku te mro zem go sp odars two . Ogro dzen ia pó lb y ły p rawie n iewidoczne p od zwałami śn ieg u , z k omina wydo bywała s ię ws tążk a

Page 175: Bielszy odcien smierci bernard minier

d ymu . Po tem cisza i zima n iep odzieln ie zapano wały nad k rajob razem.

Przes tało sy pać, ale wars twa śn ieg u b y ła b ardzo g ru b a. Kawałek dalej wy przed zi l ip łu g . Ko g u t na jego d achu rzu cał ży we pomarańczowe świat ło n a b iałe jod ły . Jazd as tała s ię t ru dn iejsza.

Jechal i teraz p rzez zmarzn iętą k rainę n iep rzys tęp nych wysok ich jo deł i sku tychlod em to rfowisk w meand rach rzek i . Nad n imi wznos i ły s ię cu downe, p o ro śn iętelasem szare gó rsk ie zbo cza. Kawałek dalej do l in a jeszcze s ię zwęziła. Las g ó ro wałn ad d ro g ą, a d rog a b ieg ła n ad p o to k iem, on i zaś n a każdy m zak ręcie wid ziel i p rzedso bą wielk ie ko rzen ie buk ów, ods ło n ięte p rzez wo dę pod mywającą sk arpę. Za łu k iemk tó regoś zak rętu zobaczy li sku p isk o bu dyn ków z b eton u i d rewn a. Z rzęd ami o k ienn a p iętrze i d użymi, p rzeszk lo nymi d rzwiami n a p arterze. Od zab ud o wań b ieg łaścieżk a. Przecho d ziła p rzez zardzewiały mos tek p rzerzu cony nad p o to k iem,n as tępn ie p rzecinała b iałą łąk ę i koń czy ła s ię p rzy d rod ze, k tó rą jechal i . Serv azd os trzeg ł zardzewiałą tab l icę: OŚRODEK KOLONIJNY LES ISARDS. Bu dy n k iwy g ląd ały na zru jno wan e. By ły opu szczon e.

Servaz zas tan awiał s ię, k to mó g ł wy bud o wać o środ ek ko lon ijn y w tak p onu rymmiejscu . Na myśl o leżącym w sąs iedztwie In s ty tucie po czu ł zimn y d reszcz wzd łu żk ręgo s łup a. Ale b io rąc po d u wag ę s tan , w jak im znajd ował s ię o ś ro d ek , możliweb y ło , że zo s tał on zamkn ięty na d ług o p rzed tym, jak In s ty tu t Wargn iera zain icjo wałswo ją działalność.

Po walająca u rod a d o liny p rzerażała Serv aza.

Atmo sfera ro dem z czarodziejsk iej b aśn i .

Tak , to jes t to : mro czna bajk a z d zieciń s twa w n owoczesn ej wers j i d la d o ro s łych .Przecież w g łęb i tej d o l in y i b iałego lasu czek ają na nas og ry , po myślał z d rżen iem.

– Dzień do b ry , mo gę s ię p rzy s iąść?Po dn ios ła g łowę i zob aczy ła, że o bok jej s to l ik a s to i p ielęg n iarz, k tó ry wczo raj

ją o fu k nął . Jak o n ma n a imię? Ah a, Alex . Ty m razem kawiaren ka p ękała w szwach .By ł pon iedziałek ran o i cały p erson el b y ł na miejscu . W po wietrzu un os i ło s ięb rzęczen ie ro zmów.

– Oczywiście – o dpo wied ziała p rzez zaciśn ięte zęb y .

Siedziała p rzy s to l iku sama. Najwyraźn iej n ik t n ie u znał za s to so wne, żeb y jązap ros ić. Od czasu d o czasu wy łapy wała k iero wan e w jej s t ro nę spo jrzen ia. Znowuzas tan awiała s ię, co też Xav ier po wiedział n a jej temat .

Page 176: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Eee... chciałem p rzep ros ić za wczo raj – zaczął , s iadając. – By łem trochę...n ieg rzeczny . Nie wiem d laczeg o . Os tateczn ie pan i py tan ia by ły u zasadn ion e. Pro szęmi wybaczyć.

Przy g ląd ała mu s ię z uwagą. Wyg lądał na szczerze sk ru szonego . Kiwnęła g łową.Poczu ła s ię n iezręczn ie. Nie chciała już wracać do tamtej rozmowy . An i wys łuch iwaćjego p rzep ro s in .

– Nie ma p rob lemu . Już o tym zapomniałam.– Ty m lep iej . Mu siałem s ię pan i wy dać dziwny .

– W żad ny m wy p ad ku . Mo je py tan ia fak ty czn ie by ły do ść... bezczelne.

– A to p rawda – zażartował . – Jes t pan i bard zo bezpośredn ia.

Wgry zł s ię weso ło w swo jego cro issan ta.

– Co s ię wczo raj s tało na do le? – zap y tała, żeby zmien ić temat . – Zau waży łam, żewszyscy są czy mś poch łon ięci . Najwyraźn iej to co ś poważnego .

– Zg in ął człowiek , ap tekarz z Sain t-Mart in .– Jak?

– Zn aleźl i g o po wieszonego pod mostem.

– Ach tak , rozumiem...

– Mmm – o dezwał s ię z pełnymi u s tami.

– Straszny sp o só b na skończen ie ze sob ą!

Po dn ió s ł g łowę i p rzełk n ął kęs , k tó ry właśn ie p rzeżuwał.– To n ie b y ło samob ó js two .

– Nie?

Po patrzy ł jej g łębok o w oczy .

– Morders two .

Zas tan awiała s ię, czy Alex n ie żartu je. Wpatrywała s ię w n iego z u śmiechem. Alen ajwyraźn iej n ie żartował . Przes tała s ię u śmiech ać. Dreszcz p rzeb ieg ł jej po p lecach .

– Straszne! Czy to pewn e?– Tak . – Pochy li ł s ię w jej s t ronę, żeby s ły szała go mimo panu jącego doko ła

g waru . – Ale to jeszcze nie wszystko...

Przy b liży ł s ię jeszcze bardziej . Dian e poczu ła, że jego twarz znajdu je s ię zby tb l isk o . Nie ch ciała od sameg o początku s twarzać po wodów do p lo tek . Co fnęła s ięd el ik atn ie.

– Mówią, że by ł rozeb rany d o naga, miał na sob ie ty lk o pelery nę i bu ty ... Że p rzedśmiercią p rzeszed ł mękę, to rtu ry ... Znalazł go Rico . Rysown ik k omiksów, k tó ry

Page 177: Bielszy odcien smierci bernard minier

codzienn ie rano b ieg a.

Diane trawiła wiadomość w milczen iu . Mo rders two w do lin ie. Zb ro dn iapo p ełn iona p rzez szaleńca w o d leg ło ści k i lku k i lometró w o d In s ty tu tu .

– Wiem, co pan i myś l i .– Ach , dop rawd y ?

– My śli p an i: to jes t zb rod n ia popełn iona p rzez szaleńca, a tu taj jes t p ełnoszalonych morderców.

– Tak .

– Stąd s ię n ie da wy jść.

– Nap rawdę?

– Tak .– Nigdy n ie by ło żadn ej ucieczk i?

– Nie. – Przełk nął ko lejn y kęs . – W każdym razie na ap elu n ikogo n ie b raku je.

Wyp iła łyk cappu ccino i pap ierową serwetką s tarła z warg resztk i czeko lady .

– To mn ie pan u spoko ił – zażartowała.

Teraz Alex szczerze s ię roześmiał .

– No tak , p rzy znaję, d la n owych p o by t tu taj jes t dość s tresu jący , n awet g dy n ics ię n ie dzieje. A tu na dodatek taka paskudna sp rawa. Mało rozluźn iające, co ?Przyk ro mi, że jes tem zwias tunem złych wiad omo ści!

– Jeżel i to n ie pan jes t mord ercą...

Ro ześmiał s ię z g łęb i serca, tak g ło śno , że k i lka g łó w odwró ciło s ię w ichk ierunku .

– To szwajcarsk i humor? Pod o ba mi s ię!

Uśmiech nęła s ię. Zes tawiając jeg o wczo rajsze wy jście z d zis iejszym świetnymhu morem, Diane n ie wiedziała, co o n im myśleć. Ale by ł raczej sy mpatyczny .Ruchem g łowy wskazała na lud zi s iedzących dooko ła.

– Miałam nadzieję, że dok to r Xav ier p rzeds tawi mn ie reszcie person elu . Na razien ie zrob ił n ic w tym k ierunku . Niełatwo s ię zin teg rować, k iedy n ik t n ie podaje ręk i .

– Ro zu miem. Niech pan i pos łucha, mam p ropo zy cję. Dziś n ie mogę, bo mamspo tkan ie ro bocze z mo im zespo łem terapeu tycznym. Ale późn iej p an ią op rowadzęi p rzeds tawię reszcie załog i .

– To b ardzo miłe z p ana s tro ny .

– Nie, to no rmalne. Sam n ie rozumiem, d laczego Xav ier alb o Lisa jeszcze teg o n iezrob il i .

Page 178: Bielszy odcien smierci bernard minier

Po myślała, że to rzeczy wiście dob re py tan ie.

Lekarz sądowy i dok to r Cavalier rozcinal i właśn ie jeden z b u tó w za pomocąkos to to mu i rozwieracza.

– Wid ać, że b u ty n ie należały do o fiary – o świad czy ł Delmas . – Co najmn iejo t rzy rozmiary za małe. Zo s tały wciśn ięte n a s i łę. Nie wiem, jak d ługo ten b iedakw n ich chodził , ale to mu s iało b y ć bardzo b o lesn e. Oczywiście n ie tak bo lesne jak to ,co go czekało późn iej .

Esp érand ieu patrzy ł n a n iego z no tesem w ręku .

– Po co ub rał g o w za małe bu ty? – zapy tał .

– To jes t py tan ie do pana. Może po p ro s tu chciał mu wło żyć jak ieś bu ty , a in nychn ie by ło p od ręką...

– Ale d laczego go rozeb rał , zd jął b u ty , a po tem znowu je włoży ł?

Lek arz wzruszy ł ramionami i odwróciwszy s ię do n iego p lecami, po łoży ł rozciętybu t na s to le lab o rato ry jnym. Wypo sażon y w lup ę i p in cetę uważn ie zdejmowałźd źb ła t rawy i d rob ink i żwiru , k tó re wb iły s ię w b ło to na gumowej p o deszwie.Wk ładał p róbk i do n iewielk ich p las t ikowy ch pudełek w kształcie walca. Po czy mDelmas wziął b u ty do ręk i i o s ten tacy jn ie wahał s ię, czy wrzucić je do czarnegoworka na śmieci , czy to rby z mocn eg o szarego pap ieru . Wreszcie wyb rał d rugąmożliwość. Espérand ieu rzuci ł mu py tające spo jrzen ie.

– Dlaczego wybrałem to rbę z p ap ieru , a n ie tę d rugą? Dlatego , że b ło to na bu tach ,ch oć wyg ląda n a suche, może jeszcze być trochę wilgo tne. A wilgo tnego materiałudowod owego n ig d y n ie należy p rzech owywać w p las t iko wych to rbach . Wilgoćmog łaby wy wołać tworzen ie s ię p leśn i , k tó ra bezpo wro tn ie zn iszczy łaby dowodyb io log iczne. – Obszed ł s tó ł sekcy jny d o oko ła. Z wielką lupą w ręku zb l iży ł s ię domiejsca p o odciętym palcu . – Odcięto go jak imś zard zewiałym narzędziem tnącym:nożycami albo sekato rem. Proszę mi podać p incetę, o tam, i to rebkę – zwróci ł s ię doEspéran d ieu .

Po licjan t wyk onał po lecen ie.

Delmas nalep i ł ety k ietę na to rebkę, a n as tępn ie wrzuci ł resztę o d padów dojedn eg o z po jemn ików na śmieci s to jący ch wzd łuż ściany i zd jął gumowe rękawice,k tó re wydały p rzy tym g ło śne mlaśn ięcie.

– To by by ło n a ty le. Nie ma wątp l iwości , że śmierć Grimma spowo dowałouduszen ie mechan iczne, a dok ładn iej p owieszen ie. Wy ślę te p ró b k i d o labo rato rium

Page 179: Bielszy odcien smierci bernard minier

żandarmeri i w Rosny -sous-Bo is , jak p ro s i ła kap itan Zieg ler.

– Jak ie są wed ług pan a szanse, żeby ten spek tak l wyreżysero wało dwóchb ru taln y ch g rubasów?

– Nie lub ię domy słów – s twierdzi ł lekarz. – Mo ja działk a to fak ty . To pan jes t ods tawian ia h ipo tez. O jak ich g rubasach pan mówi?

– O s trażn ik ach . Ci go ście by l i już skazan i za napaści i p o b icia o raz za d robn ek radzieże. Dwóch k retynów bez wyob raźn i , o p rawie p łask im encefalo g ramiei nadmiarze męsk ich h o rmonó w.

– Jeś l i są tacy , jak ich p an o p isu je, to szanse są tak ie same jak szanse na to , żewszyscy sk rety n ial i macho w tym k raju zrozumieją k tó regoś dn ia, że samo chody sąbardziej n iebezp ieczne n iż b roń p alna. Ale powtarzam, to d o pana należy wyciągan iewn iosk ó w.

Nasyp ało d użo śn iegu i miel i wrażen ie, jakby wch odzil i do samego serca o lb rzy miejcuk iern i . Dno d o liny po ras tała p rzebogata ro ś l inność. Zima zmien iła ją, jak zado tkn ięciem czarodziejsk iej różdżk i , w sy s tem ciasno sp lecionych , u tkanych zeszronu pajęczych s ieci . Servazowi ten k rajob raz p rzy pominał lodowe k o ralowcew g łęb in ach zamarzn ięteg o oceanu .

Droga wyżłob iona w żywej skale, o g ran iczona beto nowym murk iem, p rzy legałado zbocza gó ry . By ła tak wąska, że Servaz zas tanawiał s ię, co zrob ią, jeś l i p rzy jdzieim s ię mijać z ciężarówką.

Po wy jeździe z k tó reg oś z ko lei tunelu Zieg ler zwo ln i ła i zjechała na d ru gą s tron ęd rog i , by zap arkować p rzy murku w miejscu , w k tó rym two rzy ł on jakby balkon nadoszron ioną ro ś l innością.

– Co s ię d zieje? – zapy tał Con fian t .

Nie odp o wiedziała mu , ty lko o tworzy ła d rzwi, wys iad ła z samochodu i podeszłado k rawędzi . Pozos tała t ró jka d o łączy ła d o n iej .

– Patrzcie – p owiedziała.

Podąży li wzro k iem we wskazanym k ierunku i zo baczy li budyn k i wzn o szące s ięw oddali .

– Kurczę, jak ie po n u re! – zawo łał Prop p . – Jak ś redn iowieczne więzien ie.

Podczas gdy do lin a, k tó rą jechal i , by ła spo wita n ieb iesk im cien iem g ó r, budy n k izalewało żó ł te p o ran ne świat ło , k tó re sp ły wało ze szczy tów jak lodo wiec. By ło tomiejsce n iewiaryg odn ie od ludne i dzik ie, ale jed n ocześn ie tak p iękne, że Serv az

Page 180: Bielszy odcien smierci bernard minier

zan iemówił . Ta sama arch i tek tu ra o lb rzymów, jaką widział już w elek trown i.Zas tanawiał s ię, jak im celom s łuży ły te zabud owan ia, zan im zos tały zamien ione n aIn s ty tu t Wargn iera. Z całą pewnością pochodziły z tych samy ch chwalebny ch czasówco rozdzieln ia i podziemna nas tawn ia: z czasów, k iedy wznoszo no kons trukcjei mury , k tó re miały p rzetrwać wiek i . A może bardziej s tawiano na dob rze wykonan ąp racę n iż na n atych mias to wą ren towność. Albo też w mn iejszym s topn iu o cen ianop rzeds ięb io rs two na pod s tawie wyn ików fin an so wych , a bardziej na pods tawierozmiarów real izowan ych p rzeds ięwzięć.

– Coraz t rudn iej mi u wierzyć, żeby k to ś , k to zdo łał s ię wydos tać z tego miejsca,miał ocho tę tam wracać – dodał p sy ch o log .

Servaz o b ró ci ł s ię w jego s tron ę. Właśn ie myś lał o tym samym. Nas tępn ierozejrzał s ię za Con fian tem i zobaczy ł , że ten kawałek dalej rozmawia p rzez telefon .Servaz zas tanawiał s ię, do kogo sęd zia miał p o trzebę zad zwon ić w tak iej ch wil i .

Con fian t zamknął k lapk ę telefonu i p odszed ł do n ich .

– Jedźmy już – powiedział .

Kilometr dalej , za ko lejny m tunelem, zjechal i z d rog i p rowadzącej do l in ąw jeszcze węższą, k tó ra p rzecięła p o tok i zaczęła wznos ić s ię wśród jodeł . Nowad ro g a p ok ry ta g rubą wars twą śn iegu s łabo s ię odcin ała od u sy panych po bokachzasp , ale widać by ło na n iej wiele ś ladów samochodów. Serv az p rzes tał je l iczyć potym, jak doszed ł d o dzies ięciu . Zas tanawiał s ię, czy ta d rog a p rowadzi jeszczed okądś po za In s ty tu tem. Po d wóch k i lometrach , gd y do jechal i do zabudowań , miało dpowiedź: d rog a s ię skończy ła.

Zatrzasn ęl i d rzwi i zapad ła cisza. Jakb y opanował ich jak iś nab ożny lęk , zamilk l ii ro zg lądal i s ię dok o ła. By ło bardzo zimno . Servaz o s łon ił szy ję ko łn ierzem ku rtk i .

Zb udowan y w miejscu najmn iejszego nachy len ia zbocza In s ty tu t gó rował nadwyższą częścią do l iny . Jego n iewielk ie okn a wychodziły bezpośredn io n an iezmierzone gó rsk ie zbocza po rośn ięte lasem, uko ro nowane p rzyp rawiającymio zawró t g łowy n awisami ze skał i śn iegu .

Po chwil i d os trzeg ł w g ó rach , w od leg ło ści k i lk uset metró w, żan darmóww zimowych ku rtkach : rozmawial i p rzez k ró tko falówk i, obserwu jąc ich p rzezlo rnetkę.

Niewysok i mężczyzna w b iałym fartu ch u wy łon ił s ię zza d rzwi In s ty tu tu i szed łim na sp o tk an ie. Po licjan t p o patrzy ł zdumion y po swo ich towarzyszach . Con fian tzrob ił p rzep raszającą minę.

– Wziąłem na s ieb ie po in fo rmowan ie dok to ra Xav iera – powiedział sędzia

Page 181: Bielszy odcien smierci bernard minier

ś ledczy . – To mó j p rzy jaciel .

Page 182: Bielszy odcien smierci bernard minier

14

Dokto r Xav ier wy g lądał na zachwyconego ich wizy tą. Przeszed ł p rzez n iewielk iezaśn ieżone podwórko z szeroko rozpos tartymi ramionami.

– Pechowo trafi l iście. Właśn ie miel iśmy spo tkan ie robocze. Co pon iedziałekzb ieram ko lejn o wszys tk ie zespo ły terapeu tyczne odpowiedzialne za poszczegó lneodcink i p racy : lekarzy , p ielęgn iarzy , pomocn ików medycznych , p racown ikówsocjalnych .

Ale jego szerok i u śmiech wskazywał, że n ie jes t specjaln ie po iry towanykon iecznością zakończen ia jednej z tych nudnych nas iadówek . Ze szczegó lnąserdecznością u ścisnął d łoń sędziego .

– Trzeba by ło tak iej t raged ii , żebyś wreszcie wpad ł zobaczyć, jak p racu ję.

Dok to r Xav ier b y ł n iewysok im mężczyzną, jeszcze młodym i bardzo eleganck im.Pod ko łn ierzem jeg o k i t la Servaz zauważy ł modny k rawat . Lekarz n ie p rzes tawał s ięu śmiechać. Patrzy ł na dwo je detek tywów życzl iwie i weso ło . Servaz natychmias tpos tanowił mieć s ię na baczności : in s ty nk town ie n ie u fał eleganck im ludziom,k tó rzy zby t łatwo s ię u śmiechają.

Podn ió s ł g łowę, spog lądając na wysok ie mury . Na gmach In s ty tu tu sk ładały s iędwa duże, czterop iętrowe budynk i , zb iegające s ię w k ształcie l i tery T, k tó rej poziomabelka by ła t rzy k ro tn ie d łuższa od p ionowej. Przeb ieg ł wzrok iem po rzędachwyku tych w g rub y m murze ok ien . Budowla, wzn ies iona z szarego kamien ia, z całąpewnością wy trzymałaby atak z wyrzu tn i rak ietowej . Jedno by ło pewne: żadenz pacjen tó w n ie móg ł s ię s tąd wydos tać, rob iąc wy łom w ścian ie.

– Przy jech al iśmy , żeby ocen ić, czy to możliwe, by k tó ry ś z pacjen tów móg ł s tąduciec – po wiedział Con fian t do p sych iatry .

– To abso lu tn ie n iemożliwe – odpowiedział Xav ier bez cien ia wahan ia. – Pozatym na apelu n ikog o n ie b raku je.

– To ju ż wiemy – rzuci ł Servaz.– Nie rozumiem. – Psych iatra by ł zaskoczony . – W tak im razie co pańs two tu taj

rob ią?

– Przyp u szczamy , że jeden z waszych p acjen tów móg ł s ię wymknąć, zab ić kon ia

Page 183: Bielszy odcien smierci bernard minier

Érica Lo mb arda i wrócić do cel i – wy jaśn i ła Zieg ler.

Psy ch iatra zmru ży ł oczy .

– Nie mó wi p an i poważn ie.– Tak właśn ie myś lałem – wtrąci ł s ię nag le Con fian t , p atrząc su rowo na

d etek tywó w. – Ta h ipo teza jes t kompletn ie ab su rdalna. A jednak ci pańs two chcą s ięu p ewn ić.

Servaz p o czu ł s ię jak po rażony p rądem. Młody sędzia n ie ty lko up rzedzi ł Xav ierao ich wizy cie b ez ich wiedzy , ale także podważa sensowność ich p racy wobec obcejo soby .

– Macie n a my ś l i kogoś konk retnego? – zapy tał Xav ier.

– Ju l ian a Hirtmanna – odpowiedział Servaz, s tarając s ię uk ryć i ry tację.

Psy ch iatra sp o jrzał na n iego , ale tym razem n ic n ie powiedział . Wzruszy ł ty lkoramio n ami i o d wró cił s ię na p ięcie.

– Pro szę za mną.Wejście zn ajd o wało s ię w pob liżu miejsca, w k tó rym schodziły s ię belk i l i tery T.

Do p o tró jny ch szk lanych d rzwi p rowadziło p ięć s topn i .

– Ty mi d rzwiami wchodzą do In s ty tu tu wszyscy goście i cały personel –wy jaśn i ł , wsp in ając s ię na schody . – Są jeszcze cztery wy jścia awary jne na parterzei jed n o w p o d ziemiach : dwa na końcach g łównego ko ry tarza, jedno w pob liżuk u chn i i jedn o w p rzybudówce – powiedział , wskazu jąc k ró tszą belkę l i tery T. – Zasalą g imn as ty czn ą. Ale o twarcie ich z zewnątrz jes t bezwzg lędn ie n iemożliwe, a odwewn ątrz o twiera s ię je specjalnym k luczem. W razie dużego pożaru i wy łączn iewted y o twierają s ię samoczynn ie.

– Kto ma te k lu cze? – zapy tał Servaz.

– Jak ieś d wad zieścia o sób – odpowiedział Xav ier, p rzechodząc p rzez o szk loned rzwi. – Wszy scy p rzełożen i zespo łów roboczych , t rzech s trażn ików z parteru ,p rzeło żo n a p ielęg n iarek , szef kuchn i , ja... Ale i tak o twarcie każdych z tych d rzwiu ru ch o miło b y n aty chmias t sygnał alarmowy na s tanowisku kon tro lnym.

– Będ ziemy p o trzebowali l is ty tych o sób – oznajmiła Zieg ler.

– Czy n a s tan owisku kon tro lnym k to ś dyżu ru je? – zapy tał Servaz.– Tak , zaraz p ań s two zobaczą, to n iedaleko .

Zn aleźl i s ię w d użym hal lu . Na p rawo widać by ło pomieszczen ie należące dop o czek aln i , w k tó rym s tał rząd p las t ikowych k rzeseł p rzymocowanych dop o p rzeczn ej l is twy i zielone ro ś l iny w don iczkach . Na wpros t zobaczy li pó łok rąg łą

Page 184: Bielszy odcien smierci bernard minier

p rzeszk lo ną bu d kę, p rzy pominającą ok ienko b anko we alb o recepcję. By ła p us ta. Polewej zn ajd o wała s ię duża p rzes trzeń z pomalowanymi na b iało ścianami, na k tó rychwis iały o b razy i ry sunk i . Umęczo n e twarze ob nażające zęby o s tre jak szty lety ;p o wy k ręcane ciała; k rzyczące k o lo ry . Servaz zrozumiał , że to p race p acjen tó w.

Nas tępn ie jego wzrok p owęd ro wał o d ry sun ków ku metalowym d rzwiom zeszk lan y m świet l ik iem. Stanowisk o k on tro lne. Xav ier sk ierował s ię w jego s tro n ę.Otwo rzy ł zamek k lu czem, k tó ry no s i ł n a łań cu szk u p rzy pasku , i p chnął pancern ed rzwi. Wewn ątrz s iedziało dwóch o ch ro n iarzy o bserwu jący ch d zies iątk i ek ran ó w.Sp o d ro zp iętych po marańczowych ko mbinezonó w widać by ło b iałe T-sh irty . Przyk ażd y m ich ru ch u dzwon iły p ęk i k luczy i k ajdank i , k tó re miel i p rzy paskach . Naścian ie Servaz zau waży ł p o jemn ik i z gazem łzawiący m. Żadn ej b ro n i p alnej .

Ek ran y po kazywały d łu g ie, p us te k o ry tarze, scho dy , wsp ó ln e sale i k awiaren k ę.Mężczy źn i sp o jrzel i na n ich o bo jętny m wzro k iem. Ich oczy odb ijały taką samąmy ślo wą p us tkę, jak ą Servaz widział już u s trażn ik ów elek trown i.

– In s ty tu t jes t wypo sażo n y w czterd zieści o s iem kamer – wy jaśn i ł Xav ier. –Czterd zieści d wie w ś ro dku i sześć na zewnątrz, o czy wiście wszys tk ie sązamo n to wan e w p u nk tach s trateg icznych . – Wskazał n a d wó ch mężczy zn . – No cązawsze jes t tu p rzyn ajmn iej jed n a o soba. I d wie w ciąg u dn ia.

– Jed n a o soba do p i lnowan ia p onad czterdzies tu ek ranów – zauważy ł Servaz.

– Mamy tu n ie ty lk o k amery – odp o wiedział Xav ier. – Zak ład jes t pod zielon y n ak ilk a sek to ró w, z k tó rych każdy , w zależno ści od p o ziomu zag rożen ia, jak ies twarzają mieszk ający w n im p acjen ci , ma bard ziej lu b mn iej zaawanso wany p o ziomzab ezp ieczeń . Każde n ieup rawn io ne p rzek ro czen ie g ran icy między sek to ramin aty ch mias t u ru ch amia sy s tem alarmowy . – Wsk azał na rząd czerwo nych lamp eku mieszczon y ch n ad ek ran ami. – Każdy z pozio mów ma od p owied n ie zabezp ieczen iab io metry czn e. By d os tać s ię d o sek to ra A, w k tó ry m znajd u ją s ięn ajn ieb ezp ieczn iejs i p acjenci , n ależy p rzejść p rzez po d wó jn ą ś luzę b ezp ieczeń s twa,b ez p rzerwy p i ln owaną p rzez s trażn ika.

– Czy d o sek to ra A mają d os tęp wszyscy czło n kowie p ersonelu ?

– Oczy wiście, że n ie. Mogą tam wcho dzić ty lko terapeu ci zajmu jący s ięp acjen tami z sek to ra A, szefowa p ielęgn iarek , dwóch p raco wn ikó w och ronyz czwarteg o p iętra, n asz lek arz, kapelan i ja. I o d n ied awn a pan i p sycho log , k tó rap rzy jech ała ze Szwajcari i .

– Tej l is ty tak że będziemy po trzebo wać – po wiedziała Zieg ler. – Z u p rawn ien iamii fu n k cjami ty ch o sób .

Page 185: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Wszys tk o to jes t skomp u teryzowane?

– Tak .

– Kto zak ładał sy s tem?– Prywatn a fi rma o ch ro n iarsk a.

– A k to s ię zajmu je jego u trzy man iem?

– Ta sama firma.

– Czy g d zieś są p lany?

Psy ch iatra wy g lądał n a zb i teg o z t ro pu .

– Jak ie p lany ?– Sch ematy in s talacj i , okab lowan ia, u rząd zeń b io metrycznych , b u dyn ku ...

– Przyp u szczam, że ma je fi rma – zawah ał s ię Xav ier.

– Będzie n am po trzebny jej ad res , n azwa p rawn a i numer telefo nu . Przysy łają tuk og o ś n a kon tro le?

– Nad zo ru ją wszy s tko na o d leg ło ść. Gdy by co ś s ię zepsu ło albo nas tąp i ła jak aśawaria, ich ko mpu tery n atychmias t by to wychwyciły .

– Nie uważa pan , że to n iebezp ieczne? Zewn ętrzny nadzó r n ad ś luzami ze s tro nyo sób , k tó ry ch pan n ie zna...

Xav ier sp ochmu rn iał .– Nie mają możliwości od b lo k owan ia b ramek . An i wy łączen ia sy s temó w

b ezp ieczeńs twa. Mo gą jedy n ie ob serwo wać, co s ię dzieje. I czy wszy s tko d ziała.

– A och ron iarze są z tej samej fi rmy?

– Tak – o d po wied ział Xav ier, wy ch odząc z p omieszczen ia. – Ale to n ie o n iin terwen iu ją w razie k ryzysu u k tó reg oś z pacjen tów. Tym zajmu ją s ię pomo cn icymedyczn i . Jak p an wie, o u tso u rcin g jes t p owszechn ą ten d encją. – Zatrzymał s ię n aśrodk u h al lu , by sp o jrzeć n a g ru pę. – Jes teśmy w tej samej sy tu acj i co wszy scy ,k o rzy s tamy z dos tęp nych ś rod ków, a jes t ich co raz mn iej . W ciągu o s tatn ichd wudzies tu lat rząd y teg o k raju zl ikwid o wały p o cich u p on ad p ięćd zies iąt ty s ięcyłóżek p sych iatry czn ych i ty s iące s tan owisk p racy . Ty mczasem zewn ętrzny światw imię l iberal izmu i imperaty wó w ek ono miczny ch wywiera n a jedno s tkę p res ję,jak iej n ig dy d o tąd n ie b y ło . Stąd mamy co raz więcej szaleń có w, p sycho tyk ó w,p arano ikó w i sch izo fren ik ów.

Xav ier ru szy ł w g łąb h al lu w s tronę n iekoń czącego s ię k o ry tarza, najwy raźn iejp rzechod zącego p rzez całą d ług ość bu dyn ku . Reg u larn ie jednak zatrzy mywały ichk raty – Servaz p omy ślał , że na no c każda z n ich mus i by ć zamyk an a. Zau waży ł też

Page 186: Bielszy odcien smierci bernard minier

d rzwi z mied zian ymi tab l iczkami imienny mi lekarzy , w tym także samego Xav iera,a n as tęp n ie tab l iczkę z nap isem: „Élisabeth Ferney , naczelna p ielęgn iarka”.

– Sądzę jednak , że i tak powin n iśmy s ię czuć up rzywilejowan i – dodał Xav ier,p rzepu szczając ich p rzez d rugą k ratę. – Żeby uzupełn ić b rak i w personelu , mamy tusy s temy zab ezp ieczeń i nadzo ru na najwy ższym po ziomie. Gd zie indziej tak n ie jes t .We Fran cj i , aby u k ryć redukcje personelu i budżetu , tworzy s ię zas ło nę dy mnąz n iejasn ych k on cepcji : s to su je s ię, jak to k to ś b ardzo s łu szn ie ok reś l i ł , sztu czk iseman tyczne ty p u : „p ro ced u ry jakościo we”, „ro czn e p lany d ziałan ia", „d iagnozap ielęg n iarsk a”. Wiecie, co to jes t d iagn oza p ielęgn iarsk a? Chodzi w n iej o to , byp ielęg n iarz uwierzy ł , że może p os tawić d iag nozę zamias t lekarza, co o czy wiściep ozwala n a reduk cję perso n elu lek arsk iego w szp i talach . Oto efek t : jeden z mo ichk o leg ów by ł świadk iem, jak p ielęgn iarze sk ierowali pacjen ta na p sych iatrię,p rzyk leiwszy mu ety k ietę „g roźnego paran o ik a”, po n ieważ by ł bardzozd en erwowany i p odczas k łó tn i zag rozi ł p racod awcy , że p ozwie go do sąd u .Szczęś l iwie b ied ak trafi ł n a mo jego k o leg ę, k tó ry natychmias t anu lował d iagnozęi o des łał go d o domu . – Do k to r Xav ier zatrzymał s ię n a ś ro dku k o ry tarza i spo jrzałn a n ich z dziwn ą po wagą. – Ży jemy w czasach zin s ty tucjonal izo wanej p rzemocywo b ec najs łab szych i p o l i tycznych k łamstw, k tó re n ie mają p reced ensu – p owiedziałp onu ro . – Pan u jące rząd y i ich s łużby p rześ ladu ją wszys tk ich w dwóch celach :u to waro wien ia lu dzi i k o n tro l i spo łecznej .

Serv az sp o jrzał na lekarza. Myślał podo bn ie. Zas tan awiał s ię jedn ak , czy abyw latach swo jej wszechmo cy p sych iatrzy sami n ie podcięl i gałęzi , n a k tó rej s iedziel i ,p odejmu jąc na szero ką sk alę ek sperymen ty o p ierające s ię bard ziej na zało żen iachideo log iczn ych n iż naukowych , ek sp erymen ty o k onsekwencjach częs to zgubn y ch ,w k tó ry ch k ró l ikami do świad czalnymi by li ludzie.

Po d rodze Servaz znowu zauważy ł szk laną b udkę, a w n iej dwóch och ro n iarzyw p o marańczowych ko mbinezonach .

Nas tępn ie p o p rawej po jawiła s ię kawiaren ka, k tó rą widziel i już n a ek ranach .

– Kawiarenk a d la personelu – wy jaśn i ł Xav ier.

W p omalo wan ym na ciep łe ko lo ry p omieszczen iu z wysok imi n ieo twieranymio knami z wid ok iem na zaśn ieżon y k rajob raz k i lk a o só b ro zmawiało p rzy kawie.Po tem ich o czo m ukazał s ię wy sok i po k ó j z ło so s iowymi ścianami, na k tó rychwis iały duże fo to g rafie z ró żn ymi pejzażami. W k ilku miejscach s tały tan ie, ale nap ierwszy rzu t ok a wy godne fo tele. Us tawiono je w ten sposób , że two rzy ły ciche,p rzy tu ln e k ącik i .

Page 187: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Ro zmównica – wy jaśn i ł p sych iatra. – Tu taj nas i pens jonariu sze mogą s ięspo tkać z ro dzin ą. Oczywiście do tyczy to ty lko najmn iej n iebezp ieczny chpacjen tów, czy l i p rak ty czn ie n iewielu . Sp o tk an ia odbywają s ię pod s tałym nadzo remkamery , poza tym pomocn icy medyczn i zawsze są w pob liżu .

– A inn i pacjenci? – Propp po raz p ierwszy o tworzy ł u s ta.

Xav ier zmierzy ł p sych o lo g a pod ejrzl iwy m wzrok iem.– Większości z n ich n ik t n ie odwiedza – o dpowiedział . – To n ie jes t szp i tal

p sych iatry czn y an i nowoczesne więzien ie. To jedyne w Europ ie p rzed s ięwzięciep i lo tażo we tego rodzaju . Pacjenci p rzy jeżdżają do nas właściwie zewsząd . To bard zob ru taln i ludzie: sp rawcy gwałtów, maltreto wan ia, to rtu r, zabó js tw... Na członk achwłasnych rodzin lub n ieznajo mych . Wszy scy są mu lt i recy dywis tami, wszy scybalansu ją na o s trzu no ża. Przy jmu jemy tu samą śmietan k ę – dodał z dziwnymuśmiech em. – Mało k to chce p amiętać o is tn ien iu naszy ch p acjen tów. Może właśn ied latego zak ład s to i n a tak im o d lu dziu . Jes teśmy ich o s tatn ią rodzin ą.

To zdan ie wydało s ię Servazowi n ieco zb y t patety czn e. Jak zresztą p rawiewszy s tko u dok to ra Xav iera.

– Ile jes t poziomów zab ezp ieczeń?

– Trzy , w zależn ości o d ry zyka zag rożen ia ze s trony pacjen tów: n isk i , ś redn ii wysok i . Do tyczy to n ie ty lko i lo ści i sku teczn ości zabezp ieczeń i l iczb yoch ron iarzy , ale także ch arak teru terap i i i s to sunk ów, jak ie panu ją międ zyczłonkami zespo łów terapeu tycznych a pacjen tami.

– Kto ocen ia, na i le dany pacjen t jes t n ieb ezp ieczny?

– Nasze zespo ły . Łączymy wy wiad k l in iczny , tes ty i o czy wiście lek tu rędo k umen tacj i medycznej spo rządzonej p rzez ko legów, k tó rzy ich do nas wysy łają,z nową, rewo lu cy jn ą meto dą o cen y s two rzoną w mo im k raju . O, właśn ie jes teśmyw trakcie p rzy jmowan ia pacjen ta, k tó ry p rzechodzi badan ia wed ług tej metody .Proszę za mn ą.

Pop rowadził ich w s tronę ażu rowych b eton owych schodów, k tó ry ch s topn ie podich s topami wpadały w d rgan ia. Po wejściu na p ierwsze p iętro s tanęl i p rzed d rzwiamiz pancern eg o szk ła, wzmacn ianego del ik atną s iecią metalowych ży łek .

Tym razem Xav ier mus iał p rzy ło ży ć palec do czy tn ik a iden ty fikacj ib iometrycznej , a nas tępn ie wy s tuk ać kod na małej k lawiatu rze.

Tab lica nad d rzwiami in fo rmowała:

SEKTOR C: NISKIE ZAGROŻENIE – WSTĘP DOZWOLONY PRACOWNIKOMKATEGORII C, B i A

Page 188: Bielszy odcien smierci bernard minier

– To jed y ne wejście do teg o sek to ra? – zapy tała Zieg ler.

– Nie, jes t jeszcze jedno na ko ńcu ko ry tarza. Pozwala ono na p rzejście donas tępn ej s t refy – ś redn iego zag rożen ia. Przez ś luzę mogą s ię zatem p rzedos tać ty lkoosoby , k tó re mają up rawn ien ia na sek to ry B i A.

Po szed ł p rzed n imi ko ry tarzem. Po ch wil i zatrzy mał s ię p rzed d rzwiami z nap isem„Ewaluacja”. Otworzy ł je, od su nął s ię i p rzepuści ł ich p rzed sobą.

Po mieszczen ie bez ok ien . Tak wąsk ie, że mus iel i s tanąć s t łoczen i . Przedmon ito rem kompu tera s iedziały dwie o soby , mężczyzna i ko b ieta. Na mon ito rzewidać b y ło jednocześn ie ob raz z kamery i wiele in n ych o twartych ok ien , n a k tó rychp rzesuwały s ię d iag ramy i wykresy . Kamera fi lmowała dość młodego człowiekas iedzącego na tabo recie w d rug im ś lep ym pomieszczen iu , n iewiele większym n iżsch owek na mio tły . Servaz dos trzeg ł , że mężczyzna ma n a g ło wie wirtualny hełm.Nas tęp n ie jeg o wzrok powęd rował n ieco w dó ł i Servaz do zn ał lekk iego wstrząsu :mężczyzna miał spod n ie opuszczone na wysokość ud , a jego czło nek tkwiłw d ziwnej tu b ie, z k tó rej wys tawały kab le elek tryczne.

– Nowa metoda oceny dewiacj i seksualnych o parta jes t na rzeczy wis to ściwirtualnej , n a ko n tro l i oku lomo to rycznej i b adan iu p lety zmografem p rąciowym –wy jaśn i ł p sy ch iatra. – To jes t to u rządzen ie p rzy mocowane do członka: pozwalazmierzy ć pozio m fizjo log icznego podn iecen ia, inaczej mówiąc, erekcj i ,w o dpowiedzi na ró żn e bodźce. Ró wnocześn ie bada s ię reakcje oku lomo to ryczne zapomo cą u rząd zen ia działającego n a podczerwień . Pozwala ono zmierzyć czasobserwacji ob razów po jawiających s ię na ek ranach wirtualnego hełmu , a takżeus tal ić kon k retne sceny , n a k tó rych b ad any sku p ia uwagę.

Psy ch iatra pochy li ł s ię i s tuknął palcem w jed no z ok ien o twartych n a mon ito rze.Serv az zobaczy ł p ro s tokątny d iag ram, na k tó rym wznos i ły s ię i opad ały ko lo rowes łup k i . Pod każdym ze s łup ków zaznaczono rodzaj bodźca: „d o ro s ły mężczy zna”,„d o ro s ła kob ieta”, „dziecko p łci męsk iej” i td .

– Bodźce wy sy łane d o hełmu p rzeds tawiają d o ro s łego mężczyznę, d o ro s łąkob ietę, d ziewięcio letn ią d ziewczyn kę, dziewięcio letn iego ch łopca, a takżekon tro lny , neu traln y ob raz o soby po zb awio nej cech p łciowy ch . Każd a ze scen trwatrzy minu ty . Za każdym razem dok onu jemy pomiaru reak cj i fizjo lo g iczneji od p owiedzi ze s tro n y gałek o czn y ch . – Wypros tował s ię. – Trzeba powiedzieć, żewiększość naszej „k l ien tel i” to p rzes tępcy seksualn i . Mamy w su mie o s iemdzies iąto s iem łóżek : p ięćd zies iąt t rzy w sek to rze C, dwadzieścia o s iem w sek to rze B o razs iedmiu pacjen tów w sek to rze A.

Page 189: Bielszy odcien smierci bernard minier

Servaz oparł s ię o ścianę. Po ci ł s ię i czu ł d reszcze. Pal i ło g o gard ło . Ale g łównymźród łem jeg o złego samo p oczucia by ło to , co zob aczy ł , ob raz człowiek apos tawionego w sy tuacj i jedno cześn ie su rreal is tycznej i upo karzającej , u k tó regosztuczn ie wzbud zan o fan tazje sek su alne, by móc je zmierzyć.

– Ilu jes t wśród n ich mordercó w?– zap y tał n iepewnym g ło sem.

Xav ier wp atrywał s ię w n iego in ten sy wn ie.– Trzyd zies tu p ięciu . Wszy scy pacjenci z sek to rów B i A.

Diane patrzy ła, jak idą p rzez g łówny hal l w k ierunku schod ów d la perso n elu . Trzechmężczy zn i jedn a kob ieta. Xav ier rozmawiał z n imi, ale wyg lądał na nap ięteg o , jakbys ię b ron ił . Mężczyźn i i kob ieta idący obok n iego bombard o wali g o py tan iami.Zaczekała, aż odejdą d alej , i podeszła do p rzeszk lo nych d rzwi. Na śn iegu ,w od leg ło ści jak ichś dzies ięciu metrów od wejścia, s tał jeep .

Przeczy tała nap is n a d rzwiach samochodu : „Żandarmeria”.

Diane p rzypo mniała sob ie rozmowę z Aleksem na temat zamord owanegomężczy zn y : najwyraźn iej po l icja także sk o jarzy ła tę sp rawę z In s ty tu tem.

Po tem u d erzy ła ją in n a myś l: o twór wen ty lacy jn y w jej gab inecie, ro zmowamiędzy Lisą a Xav ierem. I ta dziwna h is to ria z ko n iem... Już p rzy tamtej okazj i Lisawsp o mniała, że może s ię tu po jawić po licja. Czy to możliwe, żeby is tn iał jak iśzwiązek między tymi dwiema sp rawami? Prawdopodo bn ie po l icja też s ię nad tymzas tan awia. Wróciła my ś lą do o tworu wen ty lacy jnego ...

Diane o d wróciła s ię od d rzwi i bo jowy m k ro k iem p rzeszła p rzez hal l .

– Czy ma pan coś na p rzezięb ien ie?

Psych iatra zn owu zmierzy ł Servaza wzrok iem, p o czym o two rzy ł szu fladę b iu rka.

– Oczywiście. – Wyciąg n ął do n iego rękę z żó ł tą fio lk ą. – Pro szę, n iech pan tozaży je. Paracetamo l z efed ryn ą. To zazwyczaj do ść sku teczne. Jes t pan nap rawd ębardzo b lady . Mo że wezwę lek arza?

– Dzięk u ję, jakoś d am radę.Xav ier pod szed ł do lodó wk i s to jącej w kącie pomieszczen ia i wró ci ł ze szk lank ą

i bu telką wody . Gab inet p sy ch iatry by ł umeb lowany bezp retens jonaln ie: metaloweregały , barek z lod ó wką, s to l ik , na k tó rym zn ajdował s ię ty lko telefo n , kompu teri lampka, mała b ib l io teczka z pó łkami pełnymi fachowej l i teratu ry i k i lka kwiatkóww don iczkach n a parapecie.

Page 190: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Proszę b rać ty lk o jedną n araz. Maksymaln ie cztery w ciągu dn ia. Może panso b ie zo s tawić całe opakowan ie.

– Dzięku ję.

Przez chwilę Servaz by ł p o ch ło n ięty obserwowan iem rozpuszczającej s ię tab letk i .Czu ł za oczami, jak mig rena rozsadza mu czaszkę. Zimna woda dob rze mu zrob iła n ag ard ło . By ł mokry . Koszu la pod marynarką k lei ła mu s ię do p leców. Musiał miećg o rączkę. By ło mu też zimno – ale ziąb pochodził raczej z wn ętrza ciała: wsk aźn ikk limatyzacj i p rzy d rzwiach wyświet lał temperatu rę 23 s top n ie. Po nown ie zobaczy łw myśli ob raz z mon ito ra: gwałciciel gwałcony p rzez maszyny , sondy , u rządzen iaelek tron iczn e – i znowu żó łć pod eszła mu do gard ła.

– Będziemy musiel i s ię wybrać do sek to ra A – powiedział , od s tawiwszy szk lan kę.

Jego g ło s miał b rzmieć zdecydowan ie, ale og ień w gard le sp rawił , że Servazledwie ch ryp iał . Weso łe spo jrzen ie p o d rug iej s t ron ie b iu rka nag le s traci ło b lask .Po licjan t miał wrażen ie, jakby chmura p rzes łon iła s łońce, zmien iając wiosennyk rajob raz w coś zn aczn ie bard ziej po n u rego .

– Czy to naprawdę konieczne?

Psy ch iatra dysk retn ie szukał wzrok iem wsp arcia sędziego , k tó ry s iedział polewej s tron ie detek tywó w.

– Właśn ie – zareag o wał b ły skawiczn ie Con fian t , zwracając s ię do n ich . – Czyn ap rawdę musimy ...

– Sądzę, że tak – p rzerwał mu Servaz. – Zd radzę panu coś , co mu s i zo s tać międzyn ami – powiedział , n achy lając s ię k u Xav iero wi. – Ale może... już pan o tym wie.

Sp o jrzał na młodego sęd ziego . Przez k ró tk ą chwilę mężczyźn i w ciszy mierzy l is ię wzro k iem. Nas tępn ie komendan t p rzesu nął wzrok z Con fian ta na Zieg leri dok ładn ie odczy tał milczący k omu n ikat , jak i mu wysy łała: Ty lko sp oko jn ie...

– O czym pan mówi? – zapy tał p sych iatra.

Servaz odch rząknął . Lekars two jeszcze n ie zaczęło działać. Czu ł s ię, jakby imad łościskało mu sk ro n ie.

– Znaleźl iśmy DNA jednego z pańsk ich pacjen tów... tam, g dzie zo s tał zab i ty końp ana Lombarda: na gó rnym s łu p ie ko lejk i l inowej . DNA Ju liana Hirtman na.

Xav ier szeroko o tworzy ł oczy .

– Wielk i Boże! To n iemożliwe!Sp o jrzał n a Confian ta b łędnym wzrok iem i spuści ł g ło wę. Jego zaskoczen ie n ie

b y ło udawane. Nie wiedział .

Page 191: Bielszy odcien smierci bernard minier

– A to może znaczyć dwie rzeczy – ciągnął Serv az. – Albo tamtej nocy by ł tamsam Hirtmann , albo k to ś , k to może podejść do n iego na ty le b l isko , żeby pob rać odn iego ś l inę. Ozn acza to , dok to rze Xav ier, że k to ś w pan a zak ładzie, Hirtmann czy n ieHirtman n , jes t w tę sp rawę zamieszany .

Page 192: Bielszy odcien smierci bernard minier

15

– Mój boże, to koszmar – powiedział Xav ier. Psych iatra wpatrywał s ię w n ichzrozpaczony . – Mó j pop rzedn ik , dok to r Wargn ier, walczy ł o o twarcie tego zak ładu .Jak s ię p ańs two domyślają, n ie oby ło s ię bez g ło sów sp rzeciwu , k tó re nadal sągo towe s ię od ezwać. Wiele o sób uważa, że tych k ryminal is tów powinno s ię t rzymaćw więzien iu . Ci ludzie n igdy s ię n ie pogodzil i z ich obecnością w tej do l in ie. Jeś l isp rawa s ię ro zn ies ie, is tn ien ie In s ty tu tu będzie zag rożone. – Xav ier zd jął swo jeeks trawagan ck ie czerwone oku lary . Sięgnął do k ieszen i po ściereczkę i z pas ją zab rałs ię do czyszczen ia szk ieł . – Ci , k tó rzy tu lądu ją, n ie mają dokąd iść. Jes teśmy ichos tatn im sch ron ien iem. Po nas n ie ma już n ic, an i zwyk łe szp i tale p sych iatryczne,an i więzien ia n ie mogą ich p rzy jąć. We Francj i jes t ty lko p ięć oddziałów d latrudnych pacjen tó w, ale In s ty tu t jes t jedyną p lacówką tego rodzaju . Każdego rokuo trzymujemy d zies iątk i podań o p rzy jęcie. Chodzi albo o n iepoczy talnychsp rawców o k ru tn y ch zb rodn i , albo o p rzes tępców cierp iących na zabu rzen iaosobowości , k tó re un iemożliwiają im poby t w więzien iu , albo o p sycho tyków,k tó rzy s twarzają zb y t wielk ie zag rożen ie, by można ich t rzymać w k lasycznymszp italu p sych iatry cznym. Przysy łają ich do nas nawet oddziały p rzeznaczone d latrudnych p acjen tó w. Dokąd pó jdą ci ludzie, jeś l i zamkn iemy d rzwi? – Okrężne ruchypalców na o k u larowych szk łach s tawały s ię co raz szybsze. – Jak już powiedziałem,od trzydzies tu lat w imię ideo log ii , ren towności i p rio ry tetów budżetowychpsych iatria w tym k raju jes t spychana na marg ines . Ten zak ład jes t bardzokosztowny d la sp o łeczeńs twa. Oczywiście w od różn ien iu od pozos tałych oddziałówd la t rudnych p acjen tów jes t to p rzeds ięwzięcie na poziomie eu ropejsk im, częściowofinansowane p rzez Un ię. Ale ty lko częściowo . I nawet w samej Bruksel i jes t spo roosób , k tó re p atrzą na nas n ieżyczl iwym ok iem.

– Nie zamierzamy upub liczn iać tej in fo rmacji – o świadczy ł Servaz.

Psych iatra sp o jrzał na n iego z powątp iewan iem.– Pręd zej czy późn iej s ię rozejdzie. Jak możecie p rowadzić ś ledztwo bez jej

upub liczn ien ia?

Servaz wiedział , że lekarz ma rację.

– Jes t ty lko jedno rozwiązan ie – włączy ł s ię Con fian t . – Jeś l i n ie chcemy , żeby

Page 193: Bielszy odcien smierci bernard minier

wiad o mo ść d o szła do dzienn ikarzy , k tó rzy zaraz zaczną rozpowiadać różnen ies two rzon e h is to rie, mus imy jak najszybciej wy jaśn ić tę sp rawę. Jeś l i do jdziemy ,k tó ry z two ich p racown ików b rał w n iej udział , zan im p rasa dowie s ię o h is to ri iz DNA, b ędziemy mieć dowód , że n ie wydos tał s ię s tąd żaden z pacjen tów.

Psy ch iatra p o twierdzi ł sk in ien iem g łowy .

– Sam p rzep ro wadzę małe ś ledztwo . I zrob ię wszys tko , co w mo jej mocy , żebywam p omó c – o b iecał p sych iatra.

– A ty mczasem, czy mog libyśmy zobaczyć sek to r A? – zapy tał Servaz.

Xav ier ws tał .

– Zap ro wad zę p ańs twa.

Dian e s ied ziała n ieruchomo p rzy b iu rku . Wstrzymywała oddech ...

Dźwięk i i s ło wa by ły tak łatwe do od różn ien ia, jakby rozmowa toczy ła s ię w jejp o k o ju . Na p rzy k ład g ło s tego g l iny . Brzmiał , jakby jego właściciel by łjed n o cześn ie wyczerpany i działał w og romnym s tres ie. Pod zby t wielką p res ją. Narazie d aje rad ę, ale jak d ługo jeszcze wy trzyma? Każde z jego s łów zap isywało s ięw g łowie Dian e p ło nącymi zg ło skami. Nic n ie po jmowała z tej h is to ri i z martwymk o n iem, ale d o b rze rozumiała, że na miejscu zb rodn i znaleziono DNA Hirtmanna. I żep o licja p o d ejrzewała, iż k to ś z In s ty tu tu jes t w to zamieszany .

Zab ity k o ń , zamo rdowany ap tekarz, podejrzen ia ciążące na In s ty tucie...

Dian e o d czu wała n iepokó j , ale po jawiało w n iej s ię co ś jeszcze. Nieodpartaciek awo ść. Wsp o mnien ie cien ia p rzesuwającego s ię w nocy pod jej d rzwiami nan o wo wy łon iło s ię z pamięci .

W czas ie s tu d ió w Diane u s ły szała p rzez ścianę g ło s mężczyzny , k tó ry g rozi łd ziewczy n ie z p o k o ju obok i upokarzał ją. Facet p rzychodził p rzez k i lka nocyz rzęd u w ch wil i , g dy Diane k ład ła s ię spać. Za każdym razem wypowiadał te samep o g ró żk i , ściszo n ym, ale wark l iwym g ło sem, że zab i je, okaleczy , zmien i jej życiew p iek ło . Po tem n as tępowało trzaśn ięcie d rzwiami i w ko ry tarzu rozb rzmiewało echoo d d alających s ię k roków. Wreszcie w ciszy s łychać by ło już ty lko zduszony szlochsąs iad k i , k tó ry b rzmiał jak echo ty s ięcy samo tności i smu tków o tu lonych miejskąciszą.

Nie wied ziała, k im jes t mężczyzna (jego g ło s n ie wydawał jej s ię znajomy),p rak ty czn ie n ie znała też dziewczyny z poko ju obok , z k tó rą wymien iały ty lko„d zień do b ry ”, „d o widzen ia” i n ic n ieznaczące zdan ia, gdy spo tykały s ię na

Page 194: Bielszy odcien smierci bernard minier

k o ry tarzu . Wiedziała ty lko , że k o leżanka ma na imię Ott i l ie, że p isze p racęmag is terską z eko n omii , że cho dziła k ied yś z b rod atym s tu d en tem w o ku larach , alewięk szo ść czasu sp ędza samo tn ie. Bez p aczk i k o leg ó w, b ez telefonó w do mamy czytaty .

Dian e n ie p o winn a b y ła s ię do tego mieszać, to n ie by ły jej sp rawy , ale k tó rego świeczo ru n ie po trafi ła s ię p owstrzy mać i po szła za mężczyzną, gdy ten o p uści łp o k ó j . Odkry ła, że mieszk a w ładn y m mały m d omk u , za ok n em zau waży ła k ob ietę.Tego wieczo ru ty lko ty le u dało jej s ię dowied zieć, ale p óźn iej w wo lnym czas iek o n ty n u owała swo je ś ledztwo . Id ąc po n i tce do k łęb ka, zeb rała in fo rmacje n a jegotemat: by ł dy rek to rem h ipermarketu , miał dwó jk ę dzieci w wieku p ięciu i s ied miulat , g rał na wy ścigach , d ysk retn ie ro b i ł własn e zaku py w k onk u ren cy jnej s iecisk lep ó w „Glob u s”. W ko ń cu d oszła i d o teg o , że mężczy zn a po zn ał jej sąs iadk ęw k iero wan y m p rzez s ieb ie h ipermarkecie, w k tó rym zarab iała na s tu d ia. Dziewczyn azaszła z n im w ciążę. Stąd upo k o rzen ia i g roźby . Mężczyzna ch ciał , żeby do kon ałaab o rcj i . Miał jeszcze jedn ą k ochank ę: t rzy dzies to letn ią kas jerk ę o zb y t k rzyk liwymmak ijażu , k tó ra z fu rią żu ła g umę, o b rzu cając k l ien tów p ogard l iwy m spo jrzen iem.Jak śp iewał Bruce Sp ring s teen : I’m in love with the queen of the supermarket. Pewnegowieczo ru Dian e wys tu kała na ko mpu terze an o n imowy l is t , k tó ry wsunęła p o d d rzwisąs iad k i: On nigdy nie zostawi swojej żony. Mies iąc późn iej d owiedziała s ię, że d ziewczyn ap rzeszła ab o rcję w dwunas ty m tygo d n iu ciąży , k i lka d n i p o o s tatecznym termin ied o p u szczan y m p rzez szwajcarsk ie p rawo .

Kied y ś s ię zas tan awiała, czy ta p o trzeb a in tereso wan ia s ię ży ciem in n ych n iewy n ik a z fak tu , że wy ch owała s ię w rod zin ie, w k tó rej n iedo powied zen ia,p rzemilczen ia i tajemn ice by ły b ardziej na po rząd k u d zienn y m n iż ch wile o twartejro zmo wy . Zas tan awiała s ię też, czy jej o jciec, su ro wy kalwin is ta, zd radzi ł już matk ę.Wied ziała na pewn o , że od wro tn a sy tuacja s ię zdarzy ła, że n iek tó rzy sp o śródd y sk retn y ch go ści matk i wyko rzys tal i jej zb y t b u jn ą wy obraźn ię, spełn iając jejwieczn ie zawied zion e n ad zieje.

Dian e po ruszy ła s ię na k rześ le. Co tu s ię d zieje? Próbu jąc po wiązać ze sob ąin fo rmacje, k tó rymi dyspo nowała, czu ła n aras tający n iep okó j .

Najg o rsza by ła ta h is to ria z Sain t-Mart in . Straszl iwa zb rod n ia. Możliwo śćis tn ien ia jak ieg o ś związk u międ zy ty m zdarzen iem a In s ty tu tem p o g łęb iała lęk ,k tó ry o d czuwała o d chwil i p rzy jazd u . Żało wała, że n ie ma p rzy n iej o sob y , k tó rejmo g łab y s ię zwierzyć, o po wied zieć o swo ich wątp l iwo ściach . Najlep szejp rzy jació łk i ... alb o Pierre’a...

Page 195: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Przed s tawiam pańs twu Élisab eth Fern ey , naszą n aczeln ą p ielęg n iark ę.

Servaz zau waży ł wysoką k o b ietę, k tó ra szła w ich s tronę, s tu kając ob casami. Jejwłosy , cho ć n ie tak d ług ie jak u Charlène Espéran d ieu , sp ad ały swobo d n ie n aramio na. Na powitan ie k iwn ęła g łową. Bez s łowa i b ez u śmiech u . Jej wzro k zatrzymałs ię n a Irèn e Zieg ler n ieco d łużej , n iż by ło to k on ieczn e.

Servaz zau waży ł , że młoda fu nkcjonariu szka żandarmeri i sp uści ła o czy .Élisabeth Ferney wyg lądała na o so b ę o s trą i p ewną s ieb ie. Servaz ocen iał ją n a

czterdzies tk ę, ale d opu szczał też mo żliwość, że ma trzydzieści p ięć albo p ięćdzies iątlat : ob szern y k i tel i su rowy wy g ląd n ie pozwalały po wied zieć w ty m wzg lęd zie n icp ewn ego . Domy ślał s ię jej og romn ej en erg i i i żelazn ej wo li . A może d rug i sp rawcajes t kob ietą? – p omy ślał nag le. Natychmias t jedn ak u zn ał , że s tawian ie sob ie tak ichp y tań świadczy o zamęcie w jego g ło wie: jeś l i p odejrzewa s ię wszy s tk ich , to n iep od ejrzewa s ię n iko go . Nie miel i żadny ch mocn y ch po szlak .

– Lisa jes t du szą tego zak ład u – p owied ział Xav ier. – Zna g o naj lep iej z n aswszys tk ich i panu je n ad wszy s tk imi aspek tami p rak ty czn y mi i terapeu tyczny mi. Zn ateż k ażd eg o sp ośró d o s iemdzies ięciu o śmiu pacjen tów. Nawet p sych iatrzy jejp od legają.

Na twarzy n aczelnej p ielęg n iark i n ie p o jawił s ię nawet cień u śmiech u . Sk in ęła n aXav iera, k tó ry p rzerwał swó j wywód i zamien ił s ię w s łuch . Szepnęła mu co ś do u ch a.Servaz zas tan awiał s ię, czy aby właśn ie n ie mają p rzed sob ą o so b y , k tó ra d zierżyrealną wład zę w ty m miejscu . Xav ier odp o wiedział jej w tak i sam sp o sób , p o dczasg dy o n i w milczen iu czek al i na zako ń czen ie po tajemnej narady . Wreszcie k o b ietap rzy taknęła, k iwnęła im g ło wą na po żeg nan ie i o deszła.

– Idźmy d alej – rzu ci ł p sy ch iatra.

Gdy g rup a ru szy ła, Servaz sp o jrzał do ty łu , by p o patrzeć na odd alającą s ię LisęFerney . Op ięty k i tel n a szerok ich ramion ach , s tu ko t wy so k ich o bcasó w n ap od łog o wy ch p ły tk ach . Na ko ńcu ko ry tarza, zan im zn ik nęła za rog iem, od wróciła s ięi ich sp o jrzen ia s ię sp o tk ały . Servaz miał wrażen ie, że ko b ieta s ię u śmiecha.

– Ważn e, b y un ikać wszelk ich zacho wań , k tó re mog łyb y wywołać k o n fl ik ty –p owied ział Xav ier.

Zn ajdo wali s ię p rzed o s tatn ią ś luzą, k tó ra o twierała do s tęp do sek to ra A. Naścian ach z su ro weg o k amien ia n ie b y ło farby . Servaz miał wrażen ie, jakby zn alazł s ięw ś red n io wieczn ej fo rtecy z d rzwiami ok u ty mi żelazem, b lady mi świet lówkami

Page 196: Bielszy odcien smierci bernard minier

i b eto nową pod łog ą.

Xav ier po d n ió s ł g ło wę do kamery umieszczo n ej n a fu tryn ie. Świat łod wu d io do wej lamp k i zmien iło s ię z czerwonego na zielone i w g rubej metalowejo bud owie d rzwi szczęknęły zamk i. Po ciągn ął ciężk ie sk rzyd ło i wpuści ł ich dociasn ej ś luzy . Zaczekal i , aż p ierwsze d rzwi samo czy nn ie s ię zatrzasną, a wtedy z n iemn iejszy m h ałasem o tworzy ły s ię d rug ie. Ciemna p rzes trzeń by ła rozjaśn io na ty lkoświat łem wp adający m p rzez o k ienk a w d rzwiach , jak w maszynown i s tatk u .W powietrzu uno s i ł s ię zapach metalu . Xav ier spo jrzał ko lejno na każde z n ichi Serv az u s ły szał mag iczną fo rmu łkę, k tó rą, jak p rzypuszczał , lek arz serwowałk ażd emu p rzech o dzącemu p rzez tę ś luzę:

– WITAMY W PIEKLE – o świadczy ł z u śmiechem.

Przeszk lo n a bu dka. W środ ku jeden och ron iarz. Jak iś hal l po lewej . Servaz ru szy ł dop rzod u . Zobaczy ł b iały ko ry tarz wyściełany g rubą n ieb ieską wy k ład ziną. Po lewejrząd d rzwi, p o p rawej ścienne lampy .

Och ro n iarz od łoży ł gazetę i wyszed ł z budk i , Xav ier ceremon ialn ie u ścisnął murękę. Olb rzy m móg ł mieć metr d ziewięćdzies iąt wzro s tu .

– Oto Mons ieu r Monde – p rzeds tawił g o Xav ier. – To p rzezwisko wy myślonep rzez naszy ch pacjen tów z sek to ra A.

Mężczyzn a s ię zaśmiał . Przywitał s ię z każdym z n ich . Uścisk jego d łon i by łlekk i jak p ió rk o , jakby o lb rzym s ię bał , żeby n ie zmiażdżyć im ko ści .

– Jak s ię d ziś mają?– Sp ok o jn i . To będzie d o b ry dzień .

– A mo że i n ie – powied ział Xav ier, zerk ając n a gości .

– Najważn iejsze, żeby ich n ie p ro woko wać – wy tłumaczy ł im Monsieu r Mo n de,jakby p owtarzał p o p sy ch iatrze. – Zachować d ys tans . Is tn ieje g ran ica, k tó rej n iewo lno p rzek raczać. Mog lib y s ię poczuć zaatakowan i i zareagować gwałto wn ie.

– Obawiam s ię, że ci pańs two p rzyszl i tu właśn ie p o to , by ją p rzek roczyć. Sąz p o licj i – wy jaśn i ł Xav ier.

Sp o jrzen ie Mon s ieu r Mo nde’a s twardn iało . Wzruszy ł ramio n ami i wróci ł doswo jej bu d k i .

– Cho dźmy – p owiedział Xav ier.Szl i k o ry tarzem. Gruba n ieb ieska wyk ładzina t łu miła odg ło s ich k roków.

Psych iatra wsk azał p ierwsze d rzwi.

Page 197: Bielszy odcien smierci bernard minier

– An d reas p rzy jech ał do nas z Niemiec. Zab ił o jca i matkę we śn ie d womastrzałami ze s trzelb y . Po tem, pon ieważ bał s ię samo tności , obciął im g łowy i włoży łdo lodówk i. Wy jmował je co wieczó r, by w ich towarzys twie og ląd ać telewizję;mocował je w ty m celu n a dwóch bezg łowych manek inach , k tó re s iedziały obokn iego na so fie w salo n ie.

Servaz s łu chał u ważn ie. Wyob razi ł sob ie tę scenę i zad rżał : p rzypo mniał sob ieg łowę kon ia zn alezioną n a ty łach s tad n in y .

– Kiedy lekarz ro dzin n y , zdziwiony , że rodzice n ie po jawiają s ię w jegogab inecie, p rzy jechał do n ich z wizy tą, Andreas zat łu k ł go mło tk iem. Nas tępn ie jemutakże o dciął g łowę. By ł bardzo zadowo lo ny , że ro d zice będą miel i towarzys two ,po n ieważ d o k to r by ł bardzo miłym i kon tak towym człowiek iem. Oczywiście p o l icjawszczęła dochodzen ie w sp rawie zn ikn ięcia lekarza. Gd y p o jawiła s ię na miejscu , byp rzes łu chać And reasa i jego rodziców, k tó rzy znajdowali s ię w sp is ie pacjen tów,Andreas wpuści ł p o l icjan tó w do d o mu , mó wiąc: „Są tu taj”. Rzeczywiście by l i : t rzyg łowy w lodówce czekały na wieczó r, k iedy miały zos tać wy jęte.

– Urocze – powiedział Con fian t .

– Pro b lem w tym – ciąg n ął Xav ier – że k iedy Andreas t rafi ł do szp i talap sych iatry czn eg o , p rób ował w n o cy obciąć g łowę p ielęgn iarce. Biedaczka p rzeży ła,ale ju ż do koń ca ży cia n ie będzie mo g ła mówić bez specjalnego aparatu i mus i nos ićapaszk i i go lfy , żeby uk ryć s traszną b l izn ę, k tó rą na jej szy i zo s tawił uży ty p rzezAndreasa nóż d o pap ieru .

Servaz wymien ił sp o jrzen ie z Zieg ler. Dos trzeg ł , że my ś lą o ty m samy m.Najwyraźn iej ten człowiek zos tał powo łan y d o obcin an ia g łów. A jego cela znajdu jes ię n iedaleko cel i Hirtmanna. Servaz zajrzał p rzez świet l ik . An dreas by ł ko lo sem.Musiał ważyć jak ieś s to p ięćdzies iąt k i log ramów, mieć s to cztery w pas ie i no s ićbu ty w rozmiarze czterdzieści sześć albo czterdzieści o s iem. Jego og romn a g łowaby ła wciśn ięta w ramio na, jakb y n ie miał szy i . Ponu ry wyraz twarzy . Xav ier pokazałim ko lejne d rzwi, kawałek d alej .

– Dok to r Jaime Es teban p rzy jechał z Hiszpan ii . W ciągu dwóch ok resówwak acy jn y ch z rzędu zab ił t rzy małżeńs twa po tamtej s t ron ie g ran icy w rejon ieparków narodowy ch Ordesa i Mon te Perd ido o raz Aigües to rtes . Wcześn iej by łpo wszechn ie poważan ym obywatelem, samo tnym, ale o dnoszącym s ię z wielk imszacunk iem do kob iet , k tó re p rzy jmował w swo im gab inecie. By ł radnym w radziemias ta, d la każdego miał do b re s ło wo .

Podszed ł d o d rzwi, zajrzał p rzez ok ienko , a nas tęp n ie odsunął s ię i zap ros i ł

Page 198: Bielszy odcien smierci bernard minier

pozos tałych , b y s ię zb l iży l i .– Wciąż n ie wiad o mo , d laczego to zrob ił . Mo rd o wał ludzi o d bywających

wycieczk i w mało uczęszczan e miejsca. Zawsze pary , zawsze młody ch ludzi . Najp ierwkamien iem albo pałk ą ro zb ijał g łowę mężczyzny , nas tęp n ie g wałci ł i du s i ł kob ietę,po czym wrzucał ciała d o wąwozu . Ach , i jeszcze p i ł ich k rew. Dziś u waża s ię zawamp ira. Ugryzł w szy ję d wóch p ielęgn iarzy w szp i talu w Hiszpan ii , do k tó regotrafi ł .

Servaz p o dszed ł do ok ienka w d rzwiach . Zobaczy ł s ied zącego na łóżkuszczup łego mężczyznę z włosami lśn iącymi od b ry lan tyny i s tarann ie p rzyciętączarną b ro d ą, u b raneg o w b iały komb in ezo n z k ró tk im ręk awem. Nad łóżk iemzn ajdo wał s ię włączony telewizo r.

– A teraz najs łyn n iejszy z naszych pens jo nariu szy – o świadczy ł Xav ier ton emko lek cjon era p rzeds tawiającego najcenn iejszy ok az ze swo jego zb io ru . Wy stukałkomb in ację cy fr na sk rzy neczce wiszącej ob ok d rzwi. – Dzień d ob ry , Ju l ian ie –powiedział od p ro g u .

Żad nej odpowied zi . Servaz równ ież wszed ł do ś rodka.

By ł zasko czo n y rozmiarem pomieszczen ia. Wydawało s ię znaczn ie większe n iżpop rzedn ie cele. Ścian y i pod łoga by ły b iałe, jak g dzie indziej . W g łęb i łóżko , p rzyścian ie mały s to l ik z dwoma k rzes łami, d wo je d rzwi p o lewej , za k tó rymi znajdowałys ię zap ewne łazienka i jakaś szafa, o raz okno , z k tó reg o wid ać by ło o tu lony śn ieg iemczu bek jod ły i gó ry .

Servaza zasko czy ł też ascetyczny wys tró j cel i . Zas tan awiał s ię, czy to wybórHirtmanna, czy też sy tuacja zo s tała Szwajcarowi narzucona. Jak wyn ikałoz in fo rmacji , k tó re zg romadził , n a wo lności Hirtman n by ł człowiek iem ciekawymwszys tk ieg o , in tel igen tnym, to warzy sk im i n iewątp l iwie miło śn ik iem ks iążek o razwszelk ich fo rm ku ltu ry . Tu taj n ie b y ło n iczego . Poza marnej jakości od twarzaczemCD leżący m na s to le. Jed n ak , inaczej n iż w pop rzedn ich celach , meb le n ie by łyp rzy twierdzone do pod łog i an i o k lejone p las t ik iem. Tak jakb y u znano , że Hirtmannn ie s tan o wi zag rożen ia an i d la samego s ieb ie, an i d la inny ch ...

Servaz poczu ł d reszcz, gdy rozpoznał muzy k ę do ch odzącą z od twarzacza: Gus tavMah ler, IV Symfonia.

Hirtman n n ie po dnos i ł oczu . Czy tał gazetę. Servaz p ochy li ł s ię lekko . Zau waży ł ,że Szwajcar jes t szczu p lejszy n iż n a zd jęciach , k tó re wid ział . Jego skó ra s tała s ię

Page 199: Bielszy odcien smierci bernard minier

bardziej mleczna, n iemal p rzezroczys ta. Odcinała s ię od k ró tko obciętych , gęs tych ,ciemny ch włosów, pop rzep latany ch tu i ó wdzie s reb rnymi n i tk ami. Na n ieo go lonejtwarzy widać by ło o s try , czarny zaro s t . Wciąż jednak miał wyg ląd wykształco nego ,dob rze wycho wanego czło wieka, k tó ry zachowałb y , nawet g dyby p rzyszło mu wieśćżywo t k lo szarda pod p ary sk im mostem. I tę n ieco su rową twarz ze zmarszczonymib rwiami, k tó ra mus iała rob ić wielk ie wrażen ie na salach sądowych . By ł ub ranyw zszarzały o d p ran ia b iały ko mbinezon z rozp ięty m ko łn ierzyk iem i T-sh irt .

W po równan iu ze zd jęciami widać by ło , że t rochę s ię p o s tarzał .

– Przeds tawiam panu komendan ta Servaza – p owiedział Xav ier – sęd ziegoCo nfian ta, kap itan Zieg ler i p ro feso ra Pro p pa.

Hirtmann podn ió s ł oczy . Parząc pod świat ło wp adające p rzez o k no , Servaz po razp ierwszy zobaczy ł b lask jego oczu . Nie odb ijały zewn ętrznego świata – p ło nęływewnętrznym ogn iem. Efek t t rwał zaledwie sekund ę, po czym Szwajcar z powro temstał s ię dawny m p ro ku rato rem z Genewy , ob y ty m, g rzecznym i u śmiech n iętym.

Odsun ął k rzes ło i podn ió s ł swo je o lb rzymie ciało . By ł jeszcze wyższy n iż n azd jęciach . Oko ło metra dziewięćdzies iąt p ięć – ocen ił Servaz.

– Dzień dob ry – p o wiedział .

Zatop ił sp o jrzen ie w o czach Servaza. Przez ch wilę mężczyźn i patrzy l i na s ieb iew milczen iu . Po czy m Hirtmann zrob ił co ś dziwnego : wyciągnął n ag le ręk ęw k ierunku komendan ta, tak że ten o mało s ię n ie co fnął . Chwy cił d ło ń p o licjan tai mocno ją ścisnął . Servaz n ie móg ł p owstrzymać d rżen ia. Dłoń Szwajcara by ła t ro ch ęwilgo tna i zimna, jak ciało ry by – może wsk u tek zażywanych lekars tw.

– Mah ler – powiedział g l in iarz, żeby d o dać sob ie an imuszu .

Hirtmann popatrzy ł na n iego ze zdziwien iem.– Lub i pan?

– Tak , Czwarta Symfonia, p ierwsza część.

– Bedächtig... Nicht eilen... Recht gemächlich...

– Miarowo . Bez pośp iechu . Bardzo spoko jn ie – p rzet łumaczy ł Serv az.

Hirtmann wyg lądał na zask oczonego , ale i u cieszonego .

– Adorno powiedział , że ta część jes t jak „d awno , dawno temu” w bajkach .Servaz w milczen iu s łuchał muzyk i .

– Mah ler n ap isał to w bard zo trudnych oko licznościach – ciągn ął Szwajcar. –Wied ział p an ?

O, wiem aż za dob rze, pomyślał Servaz

Page 200: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Tak – od p owiedział .

– By ł na wak acjach , koszmarn y ch wakacjach . Fatalna pogoda...

– Bez p rzerwy p rzeszk adzały mu pop isy miejsk iej o rk ies try dętej .Hirtmann s ię u śmiechn ął .

– Jak ież to sy mbo liczne, p rawda? Mu zyczny gen iu sz zag łu szany p rzez miejsk iefan fary .

Miał g łębok i , do b rze pos tawiony g ło s . Przy jemny . Głos ak to ra, mówcy . W jegotwarzy b y ło coś kob iecego . Przed e wszy s tk im us ta: duże i wąsk ie. I oczy . No smięs is ty , czo ło wysok ie.

– Jak sam pan widzi – powiedział Xav ier, podchod ząc do ok na – n ie da s ię tędyu ciec, ch yba że by łoby s ię Superman em. Do ziemi jes t czternaście metrów. Okno jes tp ancerne i zap lomb owane.

– Kto zn a szy fr do d rzwi? – zapy tała Zieg ler.

– No , ja, Él isabeth Fern ey i dwaj och ron iarze z części A.– Przy jmu je d u żo go ści?

– Ju l ian ie? – Psych iatra odwrócił s ię do Hirtmanna.

– Tak?

– Przy jmu je p an dużo gości?

– Pan , do k to rze, pann a Ferney , Mons ieu r Monde, fryzjer, kapelan , zespó łterapeu tyczny , dok to r Lep ag e... – wy liczy ł Szwajcar, znów s ię u śmiech ając.

– To nasz naczelny lekarz – wy jaśn i ł Xav ier.– Zdarza mu s ię s tąd wychodzić?

– Opuści ł ten pokó j raz w ciąg u szesnas tu mies ięcy . Żeby zap lomb ować ząb .Ściągamy d en ty s tę z Sain t-Mart in , ale cały po trzebn y sp rzęt mamy na miejscu .

– A te d rzwi?

Xav ier o tworzy ł dwo je d rzwi: szafa z k i lkoma s to s ikami b iel izny i b iałymik omb inezon ami na zmianę n a wieszakach o raz mała łazienka bez okna.

Servaz uk radk iem obserwował Hirtmanna. Z całą pewnością mężczyzna miałw sob ie co ś chary zmatycznego , zarazem jednak po licjan t n igdy n ie widziałczłowieka, k tó ry mn iej p rzypo minałby sery jnego mordercę. Hirtmann wyg lądał jakczłowiek , k tó rym b y ł w czasach wo lności : n iezłomn y p roku rato r, o soba d ob rzewychowana, ale tak że swawo ln ik – miał to wyp isane na twarzy . Ty lko oczy n iep aso wały . Czarne, n ieruchome. Bły sk p rzeb ieg ło ści w źren icach , po wiek io puszczone, ale n iemrug ające. Wzrok paral iżu jący jak s trzał z tasera. Znał ju ż

Page 201: Bielszy odcien smierci bernard minier

p rzes tępców o tak im spo jrzen iu . Nig dy jednak n ie spo tkał o soby równ iep romien iejącej i n iejednoznacznej . Pomyślał , że dawn iej tak iego człowieka spalonob y na s to s ie za czary . Dziś bada s ię jego o sob owość, p ró bu je s ię go zrozumieć.Servaz miał jedn ak wys tarczająco du żo do świadczen ia, b y wiedzieć, że zła n ie da s ięp o liczyć, zredu kować do pos taci naukowej regu łk i , b io log icznych ro zważań an iteo ri i p sycho log icznej . Tak zwan i myś l iciele o śmielają s ię twierdzić, że zło n ieis tn ieje, uważają je za p rzesąd , n ieracjonalną bajkę d la maluczk ich . Ale dzieje s ię takty lko d latego , że n igdy n ie by l i pod dan i śmiertelnym to rtu rom w ciemnej p iwn icy ,n igdy n ie widziel i dzieci uwiedzionych za pośred n ictwem In ternetu , n igdy n ie by l ip o rwan i , t resowan i , tuman ien i narko ty kami, gwałcen i całymi tygodn iami p rzezd zies iątk i mężczyzn , a po tem wyrzucen i na u l icę k tó regoś z wielk ich eu ropejsk ichmias t , n ig dy n ie b y l i p sych iczn ie zmuszan i , by s ię wysadzić w powietrze w t łu mieludzi . I n igdy jak o dzies ięcio latkowie n ie s ły szel i p rzez d rzwi jęków własnej matk i ...

Servaz o trząsnął s ię z zamyślen ia. Gdy zauważy ł , że Hirtmann go obserwu je,wło sy s tanęły mu d ęb a.

– Podoba s ię panu tu taj? – zapy tał Propp .– Myślę, że tak . Dobrze mn ie t rak tu ją.

– Ale oczywiście wo lałby pan być na zewnątrz?

Uśmiech Szwajcara by ł ponad wszelką wątp l iwość sarkas tyczny .

– Głup ie py tan ie.

– Tak , rzeczywiście – p rzy taknął Propp , in ten sy wn ie s ię w n iego wp atru jąc. – Cop an na to , żeby śmy chwilę po rozmawial i?

– Nie mam n ic p rzeciwko temu – odpo wied ział powo li Szwajcar, p atrząc p rzezo kno .

– Jak pan spędza d zień?

– A pan? – Hirtmann odwrócił s ię i pu ści ł do n iego o ko .

– Nie odpowiada p an na mo je py tan ie.

– Czy tam gazety , s łucham muzyk i , rozmawiam z personelem, patrzę na k rajob raz,śp ię, marzę...

– O czy m pan marzy?

– O czym pan marzy? – powtó rzy ł Szwajcar jak echo , jakby chodziło o py tan ien atu ry fi lozo ficznej .

Przez dob ry kwadran s Propp zasypywał Hirtmanna py tan iami. Ten o dpowiadałspo n tan iczn ie, powo li i z u śmiechem. Na zakończen ie p sycho log mu podziękował,

Page 202: Bielszy odcien smierci bernard minier

a Hirtmann sk inął g łową, co można by ło zrozumieć jako „Nie ma sp rawy”. Po temprzyszła ko lej na Con fian ta. Widać by ło , że wcześn iej p rzygo tował swo je py tan ia.Pan sędzia od rob ił zadan ie, pomyślał Servaz, k tó ry by ł zwo lenn ik iem bardziejspon tan icznych metod . Słuchał ich d ialogu jedn ym uchem.

– Sły szał pan o tym, co s ię s tało na zewnątrz?– Czy tam g azety .

– I co pan o tym myśli?

– Jak to?

– Ma p an jak iś pomysł , k to móg łby to zrob ić?

– Chodzi panu o to ... że to mó g łby być k to ś tak i jak ja?

– Tak pan myś li?– Nie, to pan tak myś l i .

– A pan , co pan o tym myśli?

– Nie wiem. Nic n ie myś lę. Może to k to ś s tąd ...

– Dlaczego pan tak sądzi?

– Tu jes t mnó s two ludzi , k tó rzy by liby d o tego zd o ln i , p rawd a?

– Tak ich jak pan?– Tak ich jak ja.

– Sądzi pan , że k to ś móg łby s tąd wy jść, żeby dokonać tego morders twa?

– Nie wiem. Jak pan myś li?

– Zn a pan Érica Lombarda?

– To właściciel zab i tego ko n ia.

– A tego ap tekarza, Grimma?– Już rozumiem.

– Co pan rozumie?

– Zn aleźl iście tam coś , co ma związek ze mną.

– Dlaczego pan tak sądzi?

– O co chodzi? Znaleźl iście wiadomość „To ja go zab iłem”, po dp isan ą Ju l ianAlo is Hirtmann?

– Dlaczego pana zdan iem k to ś miałb y chcieć zwalić sp rawę na pan a?– To chyba oczywis te, n ie?

– Może pan to rozwinąć?

Page 203: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Każdy z pacjen tów tego zak ładu idealn ie pasu je na winnego .

– Tak pan sądzi?

– Dlaczego n ie wypowie pan tego s łowa?– Jak iego s łowa?

– Tego , k tó re ma pan na myś li .

– Co to za s łowo?

– Wariat .

Con fian t n ie odpowiedział .

– Czubek .Confian t milczał .

– Pos trzelony .

– Stukn ięty .

– Pomylony .

– Trzepn ięty .

– Ob łąkany .– Świr.

– Dobrze, myś lę, że to wys tarczy – p rzerwał Xav ier. – Jeś l i n ie mają p ań s twowięcej py tań , chciałbym, żeby ście zo s tawil i mo jeg o pacjen ta w spoko ju .

– Ch wileczkę, jeś l i można.

Odwrócil i s ię. Hirtmann n ie podn ió s ł g ło su , ale jego ton s ię zmien ił .

– Ja także mam coś do powiedzen ia.Pop atrzy l i po sob ie, a p o tem py tająco spo jrzel i n a Hirtmanna. Mężczyzna już s ię

n ie u śmiechał . Miał s rogą minę.

– Przyszl iście tu i poddajecie mn ie p rzes łuchan iu . Zas tanawiacie s ię, czy mamcoś wspó lnego z tym, co s ię dzieje na zewnątrz, co jes t oczywis tym absu rdem.Czu jecie s ię czyści , u czciwi, obmyci z wszelk ich g rzech ów, pon ieważ znajdu jecie s ięw ob liczu po twora. To także jes t ab su rdem.

Servaz wy mien ił z Zieg ler zdziwione spo jrzen ie. Widział , że Xav ier jes t zb i tyz t ropu . Con fian t i Propp n ierucho mo czekal i na dalszy ciąg .

– Czy sądzicie, że mo je zb rodn ie sp rawiają, że wasze złe uczynk i są mn iej god nepo tęp ien ia? Wasza małoduszność i nałog i s tają s ię mn iej o b rzy d liwe? Uważacie, żepo jednej s t ro n ie są mord ercy , gwałciciele i p rzes tępcy , a po d rug iej wy? Musicie co ś

Page 204: Bielszy odcien smierci bernard minier

zrozumieć: n ie is tn ieje żadna n iep rzepuszczalna b łona, k tó ra un iemożliwiałabyob ieg zła. Nie ma dwóch rodzajów ludzkości . Kiedy ok łamu jecie żonę i dzieci , k iedypo rzucacie s tarą matkę w domu s tarcó w, żeby mieć swobodę działan ia, k iedybogacicie s ię kosztem in nych , k iedy od mawiacie oddan ia części waszych dochod ówty m, k tó rzy n ie mają n iczego , k iedy waszym ego izmem czy obo jętnością zadajeciein nym cierp ien ie, b l isko wam do mn ie. W g runcie rzeczy jes teście znaczn ie bardziejpodob n i do mn ie i pozos tałych pacjen tów, n iż s ię wam wyd aje. To ty lko kwes t iai lo ści , n ie natu ry . Natu rę mamy wspó ln ą: taką jak cała ludzkość. – Schy li ł s ię i wy jąłspod p oduszk i g rubą k s iążkę. Bib l ię. – Kapelan mi to dał . Wyob raża sob ie, że dzięk itemu zos tanę zbawiony . – Zaśmiał s ię k ró tko i sk rzek liwie. – Nonsens! Mo je zło n iejes t czymś indywid ualn ym. Jed yną rzeczą, k tó ra mo że nas zbawić, jes t zag ładaatomowa...

Mó wił s i lnym, p rzeko nu jący m g ło sem i Servaz bez t rudu wyobrazi ł sob ie, jak iefek t wywoływał w sądach . Jego su rowa mina wzywała do sk ruchy i pos łu szeńs twa.Teraz to on i są g rzeszn ikami, a on ap os to łem! By li kompletn ie zdezo rien to wan i .Nawet Xav ier wyg lądał na zaskoczonego .

– Chciałbym po rozmawiać na o so bności z komendan tem – po wiedział nag leHirtmann spoko jn iejszym g ło sem.

Xav ier odwrócił s ię do Servaza. Ten wzruszy ł ramionami. Psych iatraz zak łopo taną miną zmarszczy ł b rwi.

– Komend an cie? – powied ział .

Servaz zgodził s ię sk in ien iem g łowy .

– W p o rządk u . – Xav ier sk ierował s ię ku d rzwiom.

Teraz Propp wzruszy ł ramionami, wyraźn ie n iezad owo lony , że Hirtmann n iewybrał jego . Spo jrzen ie Co n fian ta wyrażało n iesk rywaną dezap robatę. Poszl i jednakw ś lady p sych iatry . Zieg ler wyszła jako o s tatn ia, wcześn iej ob rzuciwszy Szwajcaralo dowatym spo jrzen iem.

– Ładna dziewczyna – powiedział Hirtmann , gdy zamknęła d rzwi.Servaz milczał . Nerwo wo rozejrzał s ię wokó ł s ieb ie.

– Nie mogę p anu zap ropon ować n ic do p icia, herbaty an i kawy . Nie mam tu tak ichrzeczy . Ale serce jes t na swo im miejscu .

Servaz zamierzał mu p owiedzieć, żeby skończy ł tę szo pkę i p rzeszed ł do rzeczy ,ale s ię powstrzymał.

– Któ rą sy mfon ię lub i p an najbardziej?

Page 205: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Nie mam u lu b ionej – odpowiedział po l icjan t o sch le.

– Każdy jakąś ma.

– Powiedzmy: Czwartą, Piątą i Szóstą.– Jak ie wers je?

– Oczywiście Berns teina. Poza tym In bal jes t bardzo dob ry . I Hait ink w Czwartej,Wien w Szóstej. Niech p an pos łucha...

– Mmm. Dobre wy bory . Choć tu taj to bez większego znaczen ia – dodał Hirtmann ,wsk azu jąc na swó j marny sp rzęt .

Servaz n ie móg ł zap rzeczyć, że dźwięk wydobywający s ię z od twarzacza jes tmizernej jakości . Uświad omił sob ie, że od sameg o początku to Hirtman nkon tro lował rozmowę, nawet wtedy , gdy inn i bombardowali go py tan iami.

– Przyk ro mi to mówić, ale moral is tyczna pogadanka, k tó rą p an p rzed chwiląwyg łos i ł , mn ie n ie p rzekonała, Hirtmann . Nie mam z p anem n ic wspó lnego ,chciałbym, żeby to by ło jasn e.

– Pańsk ie p rawo tak myś leć. Ale my li s ię pan . Mamy coś wspó lnego : Mah lera.– O czym ch ciał pan ze mną mówić?

– Rozmawiał pan z Chaperonem? – Hirtmann znowu zmien ił ton g ło sui wpatrywał s ię w Serv aza, go tów do s trzec najd robn iejszą reakcję z jeg o s trony .

Servaz zad rżał . Poczu ł łasko tan ie wzd łuż k ręgos łupa. Hirtmann zna n azwisk omera Sain t-Mart in ...

– Tak – odpowiedział o s trożn ie.

– Chaperon by ł p rzy jacielem teg o ... Grimma, wiedział pan o tym?

Servaz wlep ił w Hirtmann a zd umione sp o jrzen ie. Skąd on może o tym wiedzieć?Skąd ma tak ie in fo rmacje?

– Tak . Tak . Powiedział mi o tym. A pan , skąd p an ...?

– Niech pan więc pop ros i szano wnego mera, żeby panu opowiedziało samob ó js twach .

– O czym???

– O samobójstwach, komendancie. Niech p an z n im po ro zmawia o samobó js twach !

Page 206: Bielszy odcien smierci bernard minier

16

– Samobó js twa? O co chodzi?

– Nie mam zielonego po jęcia. Ale wyg ląda na to , że Chaperon wie.

Zieg ler rzuci ła mu py tające spo jrzen ie.– Hirtman n pan u powiedział?

– Tak .

– I pan mu wierzy ?

– Trzeba to sp rawdzić.

– Ten go ść to wariat .

– Możliwe.– Nic więcej pan u n ie powiedział?

– Nie.

– Dlaczego wybrał pana?

Servaz s ię u śmiechnął .

– Podejrzewam, że p rzez Mah lera.

– Co?– Z powo d u mu zyk i ... Łączy nas muzyka Gus tava Mah lera.

Zieg ler na chwilę p rzes tała wpatrywać s ię w d rogę, by rzucić mu spo jrzen iemówiące, że ch y ba n ie wszyscy wariaci zo s tal i zamkn ięci w In s ty tucie. Ale Servazby ł już myś lami g d zie indziej . Mocn iej n iż k iedyko lwiek czu ł , że właśn ie ma p rzedsobą jakąś n o wą, p rzerażającą h is to rię.

– To , co p róbu je zro b ić, jes t bardzo sp ry tne – powiedział Propp chwilę późn iej , gdyzjeżdżal i już w k ierunku Sain t-Mart in .

Po obu s tro n ach samochodu p rzesuwały s ię rzędy jodeł . Servaz wyg lądał p rzezszybę, pog rążony we własnych myślach .

– Nie wiem, jak to zrob ił , ale od razu wyczu ł , że w g rup ie jes t jak ieś pękn ięcie,i p róbu je p o g łęb ić podział , u s i łu jąc zyskać sympatię jednego z jej członków.

Servaz gwałtown ie s ię odwrócił i spo jrzał p sycho logowi w oczy .

Page 207: Bielszy odcien smierci bernard minier

– „Zy sk ać symp atię jednego z jej członków” – powtó rzy ł . – Piękn ie powiedziane.Do czeg o pan zmierza, Propp? Sądzi pan , że zapomniałem, k im on jes t?

– Nie to miałem na myś li , komendancie – zareagował p sycho log zmieszany .

– Ma p an s łu szn ość, dok to rze – do łączy ł s ię Con fian t . – Musimy nadal działaćjed n o my śln ie i o p racować wreszcie spó jną i wiarygodną s trateg ię ś ledztwa.

Sło wa sęd zieg o podziałały na Zieg ler i Servaza jak p łach ta na byka. Po licjan tp o czu ł , że zn o wu o g arn ia go gn iew.

– „Jed n o myśln ie”, mówi pan? Dwukro tn ie podważy ł pan warto ść naszych działańwo b ec o so b y trzeciej . To jes t pana zdan iem jednomyślność? Sądzi łem, że z zasady n iewtrąca s ię p an w działan ia po l icj i .

Co n fian t wy trzy mał wzrok Servaza bez mrugn ięcia ok iem.

– Jeś l i wid zę, że mo i detek tywi podejmu ją tak ewiden tn ie fałszywy trop , muszęs ię wtrącić – o d p aro wał su rowym g ło sem.

– W tak im razie p ro szę o tym powiedzieć Cathy d ’Humières . „Spó jnai wiary g o d n a s trateg ia”. Jaka to s trateg ia pańsk im zdan iem, pan ie sędzio?

– W k ażd y m razie n ie taka, k tó ra p rowadzi do In s ty tu tu .– Nie mo g liśmy tego wiedzieć, zan im tam po jechal iśmy – zaoponowała Irène

Zieg ler ze sp o k o jem, k tó ry zadziwił Servaza.

– W jak iś sp o sób DNA Hirtmanna wydos tało s ię z In s ty tu tu i znalazło s ięw tamty m miejscu . To n ie jes t h ipo teza, ale fak t . Gdy s ię dowiemy , jak to s ię s tało ,b ędziemy ju ż o k ro k od złapan ia winowajcy – up ierał s ię po l icjan t .

– Z ty m s ię zg adzam – s twierdzi ł Con fian t . – Ktoś w tym zak ładzie jes tzamieszan y w śmierć kon ia. Ale sam pan powiedział , że n iemożliwe, by to by łHirtman n . Z d ru g iej s t rony mog liśmy działać bardziej dysk retn ie. Jeś l i ta sp rawa s ięwy d a, samo is tn ien ie In s ty tu tu może s tanąć pod znak iem zapy tan ia.

– By ć mo że – p o wiedział zimno Servaz. – Ale to n ie jes t mó j p rob lem. Dopók i n iezb ad amy p lan ó w całego sy s temu , n ie od rzucimy żadnej h ipo tezy . Niech pan zapy tad y rek to ra więzien ia: n iezawodny sy s tem n ie is tn ieje. Ci ludzie świetn ie sob ie radząz wy szu k iwan iem luk . Jes t też h ipo teza, że wśród personelu może być jak iśwsp ó ln ik .

Co n fian t b y ł zd u miony .

– Sąd zi p an zatem, że Hirtmann s ię s tamtąd wydos tał?– Nie – p rzy znał Servaz n iechętn ie – to wydaje mi s ię co raz bardziej

n iep rawd o p o do b n e. Ale jes t jeszcze zby t wcześn ie, by całkowicie wyk luczyć taką

Page 208: Bielszy odcien smierci bernard minier

mo żliwo ść. Musimy sob ie jed nak odp o wiedzieć n a n ie mn iej zasadn icze py tan ie:k to mó g ł zdo b yć ś l in ę Hirtmann a i umieścić ją w k o lejce? A p rzed e wszy s tk im, wjakim celu? Bo co d o tego , że o b a p rzes tęps twa są ze sob ą związane, n ie ma wątp l iwo ści .

– Is tn ieje bard zo małe p rawdo pod o b ień s two , żeby to s trażn icy zab il i ap tekarza –o świadczy ł Espéran d ieu w sal i zeb rań , patrząc w o twarty lap to p . – Wed ług Delmasaten , k to to zro b ił , jes t bard zo in tel ig en tn y , sp ry tny , ma sk łonn ości sadys ty czn ei t ro ch ę s ię zna na anato mii .

Czy tając no tatk i wyświet lon e na mon ito rze, powtó rzy ł im, jak ie wn iosk iwy ciągn ął lekarz na p o ds tawie po łożen ia węzła samozacisko weg o .

– To by po twierd zało n asze p ierwsze wrażen ia – p o wiedziała Zieg ler, patrząc n an ich . – Grimm u mierał d łu go . I cierp iał .

– Wed ług Delmasa palec zos tał o dcięty p rzed śmiercią.

W sal i zapano wało ciężk ie milczen ie.

– Z całą pewno ścią p owieszen ie, n ag ość, pelery na i u cięty p alec są ze sob ąp o wiązan e – o świadczy ł Propp . – Ta reżyseria ma jak iś sens . Mu simy go o d k ry ć.Wszy s tk o wsk azu je na to , że p lan do jrzewał d łu go . Trzeb a by ło zg romadzić sp rzęt ,wy b rać czas i miejsce. Nic w tej sp rawie n ie jes t d ziełem p rzypad k u . Tak samo jakw zab ó js twie k o n ia.

– Kto s ię zajmu je o d two rzen iem d rog i taśm? – zapy tał Servaz.– Ja. – Zieg ler u n io s ła p ió ro . – Lab o rato riu m zid en ty fik owało markę i model .

Mu szę zadzwon ić d o p rodu cen ta.

– W p o rządku . A co z peleryną?

– Nas i lud zie to b ad ają. Trzeba b y jeszcze d ok ład n iej rzucić o k iem n a mieszkan ieo fiary – p owiedziała Zieg ler.

Serv az p rzypo mniał sob ie wdo wę p o Grimmie, sposó b , w jak i n a n ieg o p atrzy ła,i b l izn y n a jej nad g ars tk u .

– Bio rę to na s ieb ie. Kto s ię zajmu je s trażn ik ami?

– Nas i ludzie – o dpo wiedziała zno wu Zieg ler.– Ok ay . – Zwrócił s ię d o Espéran d ieu : – Ch ciałby m, żebyś wró ci ł d o Tu luzy

i zeb rał maks imu m in fo rmacji na temat Lomb arda. To d ość p i lne. Musimy s ię zawszelk ą cenę d owiedzieć, co g o łączy ło z ap tekarzem. W razie po trzeby p o p ro śo p o mo c Samirę. I u ruchomcie na po licj i o ficjaln e p o szu k iwan ia s trażn ik ów.

By ła to aluzja do fak tu , że p o l icja i żand armeria wciąż k o rzy s tają z od rębn y ch baz

Page 209: Bielszy odcien smierci bernard minier

d anych , co o czy wiście wszys tk im k o mpliku je p racę. Ale fran cu sk a ad min is tracjaraczej n ie s ły n ie z zamiłowan ia d o p ro s to ty . Esp érand ieu wstał i sp o jrzał na zegarek .Zamkn ął lap top .

– Wszys tk o jes t p i ln e, jak zwy k le. Jeś l i n ie jes tem ju ż p o trzeb ny , to spadam.

Servaz rzuci ł ok iem na zeg ar wiszący n a ścian ie.– W p o rząd k u . Każdy ma coś do ro bo ty . Ja mu szę złożyć ko muś wizy tę. By ć mo że

n adszed ł czas , b y zadać k i lka py tań Ch apero n owi.

Dian e op uści ła In s ty tu t op atu lo na w p uchową k u rtkę, go lf, sp odn ie narciarsk iei ociep lan e b u ty . Włoży ła d rug ą p arę skarp et i po smaro wała u s ta o ch ron nymszty ftem. Zasy pana śn ieg iem ścieżka zaczy n ała s ię na wsch ód od zabud owań i b ieg ławśró d d rzew, mn iej więcej ró wno leg le do d o liny .

Jej n og i szybk o zapad ły s ię w świeży m śn ieg u , złap ała jed nak d ob ry ry tmi spo ko jn ie p osuwała s ię nap rzó d . Wyd ychana z u s t p ara two rzy ła mg iełkę. Musiałazaczerp n ąć p owietrza. Od czasu rozmo wy us ły szanej p rzez o twór wen ty lacy jnyatmosfera w In s ty tu cie zro b iła s ię gęs ta. Ps iak rew! Jak zd o ła wy trzy mać w tymmiejscu p rzez rok ?

Marsz jak zawsze sp rzy jał po rząd kowan iu myś li . Mroźn e po wietrze p obu dzało jejn eu ro ny . Im d łużej n ad tym my ślała, tym mocn iej zd awała sob ie sp rawę, że n icw In s ty tucie n ie dzieje s ię tak , jak s ię spod ziewała.

I jeszcze cały ten ciąg zdarzeń na zewnątrz, najwyraźn iej mających jak iś związekz In s ty tu tem...

Diane czu ła s ię zdezo rien to wana. Czy gdy b y na jej miejscu zn alazł s ię k to ś inny ,zau waży łby no cn e man ewry? Prawdop odo bn ie n ie mają o ne n ic wsp ó ln eg o z ty mizajściami, ale jeś l i jes t inaczej? Zas tan awiała s ię, czy n ie p o wiedzieć o n ichXav ierowi. Nag le n ad jej g łową zak rak ał k ru k . Ptak zerwał s ię z g ałęzi i wzleciałw gó rę, b i jąc sk rzy d łami. Serce zamarło jej w p iers i . Zap ad ła cisza. Dian e znowup ożało wała, że n ie ma n iko g o , k omu mog łaby s ię zwierzy ć. Ale jes t tu taj sama. Nan iej i ty lko n a n iej spo czy wa ciężar p o dejmowan ia właściwych d ecy zj i .

Ścieżk a n ie p ro wad ziła d aleko , ale samo tność tej o ko licy działała na Dian ep rzy tłaczająco . Świat ło i cisza op ad ające zn ad wierzcho łków d rzew miały w sob ie co śzłowieszczeg o . Wy so k ie skaln e ścian y okalające do lin ę n igd y n ie zn ikałycałkowicie z zas ięg u wzrok u , tak jak mu ry więzien ia n igdy n ie zn ikają z o czuwięźn ia. Krajo b raz tak bard zo in ny o d p ełnych ży cia, p rzes trzenny ch pejzaży wo k ó ł

Page 210: Bielszy odcien smierci bernard minier

Jezio ra Genewsk iego . Ścieżka zaczęła b iec b ardziej s t romo w d ó ł i Dian e mus iałau ważać, g d zie s tawia nogę. Las s tał s ię gęs tszy . Wreszcie Diane wyn u rzy ła s ięsp omięd zy d rzew i znalazła s ię n a sk raju dużej p o lany , na k tó rej dos trzeg łak omp leks zab ud o wań . Od razu je rozpozn ała: to o ś rod ek k o lo n ijny , po łożony n iecon iżej w d o lin ie, k tó ry mijała, jadąc do In s ty tu tu . Trzy b udynk i wydały jej s ię taksamo zru jn owane i p onu re jak wted y , gdy widziała je p o raz p ierwszy . Jeden z n ich ,p o ło żony b l isko d rzew, by ł n iemal wch łon ięty p rzez las . Dwa pozos tałe b y ły całep opęk an e, pozb awion e d rzwi, z powyb ijan ymi szybami, betonowymi ścianamizielon y mi o d mchu i sczern iałymi od d eszczu . Wiatr wpadał p rzez o twory w murach ,wy śp iewu jąc w jęk l iwy ch tonach , to wyższy ch , to n iższych , żałob n y lamen t . Martweliście, zg n iłe i ro zmok łe, leżały g rubą wars twą pod beto n owymi ścianami, częścio wop rzyk ry te śn ieg iem, wydzielając woń ro ś l innego ro zk ład u .

Diane p owo li weszła do ś rod k a p rzez jeden z o tworów. Ko ry tarze i hal le nap arterze po k ry wała ta sama zaraza, k tó ra kwitn ie na murach ubo g ich dzieln ic: g raffi t in awo łu jące do „p iep rzen ia po l icj i”, „jeban ia g l in” i domagające s ię władzy nad ty mtery to rium, k tó rej p rzecież n ik t n ie zamierzał k o n tes tować. Prymity wne, wu lg arnerysun k i . By ły wszędzie. Diane wy wnioskowała s tąd , że w Sain t-Mart in ży je wielup rzyszły ch arty s tów...

Jej k rok i o db ijały s ię ech em w pus tych , akus tycznych ko ry tarzach . Prądymroźn eg o p owietrza o wiewały ją i p rzyp rawiały o d reszcze. Oczy ma swej b u jn ejwy o braźn i Diane bez t rudu widziała b ieg ające wszędzie ho rdy rozwrzeszczanychd zieciakó w i o p iekunów k rążących wokó ł n ich jak p sy pas tersk ie. Jednak , n iewied ząc d laczeg o , n ie mog ła s ię pozbyć wrażen ia, że nad tymi bu dynkami unos i s ięraczej au ra p rzeży tych cierp ień i smu tków n iż wakacy jnych rad o ści . Przypomniałaso b ie bad an ie wiarygo d ności jed enas to letn ieg o ch łopca zg wałconego p rzezk o lo n ijnego wy ch o wawcę, k tó re p ro wadziła w swo im p ry watnym gab ineciew Genewie. Kto jak k to , ale o n a d osk o nale wiedziała, że świat n ie wy g ląd a tak jakw powieściach Johan ny Sp y ri . Może d latego , że znajdowała s ię w obcym miejscu ,a może z p owodu o s tatn ich zdarzeń , Diane n ie po trafi ła od eg nać od s ieb ie myś l io n iezl iczon ych gwałtach , mo rders twach , ak tach znęcan ia s ię o raz p rzemocyfizycznej i p sych icznej , p opełn ian y ch wszędzie, w k ażd y m miejscu i czas ie, w każdyb oży dzień . Wizja n ie do zn ies ien ia, jak patrzen ie p ro s to w s ło ńce. Przypomniałaso b ie wiersz Baudelaire’a:

Ale pośród szakalów, śród panter i smoków,

Page 211: Bielszy odcien smierci bernard minier

Pośród małp i skorpionów, żmij i nietoperzy,

Śród tworów, których stado wyje, pełza, bieży,

W ohydnej menażerii naszych grzesznych skoków.*

Nag le zamarła. Z zewnątrz dob iegał o dg ło s s i ln ika. Jak iś samochód zwo ln i łi zatrzymał s ię p rzed o środk iem. Zg rzy t opon na p o d ło żu . Diane s tała n ieru ch omow hal lu , nas łuchu jąc. Wyraźn ie u s ły szała t rzaśn ięcie d rzwi. Kto ś s ię zb l iżał ...Zas tanawiała s ię, czy to n ie młodocian i arty ści p rzyby li , by d okończyć d ek o ro wan ieswo jej Kap licy Syk s tyńsk iej . Jeś l i tak , n ie wyd awało jej s ię, by sp o tk an ie z n imisam na sam w tak im miejscu by ło do b ry m pomysłem. Obróci ła s ię i b ezg ło śn ieru szy ła ko ry tarzem p rowadzącym na ty ły bu d ynku , gd y n ag le zauważy ła, żepo myli ła rozgałęzien ia i odno ga, k tó rą idzie, jes t ś lepa. Cho lera! Jej pu ls lekk op rzyśp ieszy ł . Kiedy zawró ciła, u s ły szała k rok i p rzybysza na betonowej posadzcep rzy wejściu . Podskoczy ła. On już tu jes t! Nie miała żad nego powo d u , by s ięuk rywać, ale ten fak t n ie b y ł w s tan ie jej p rzek o nać do u jawn ien ia s ię. Tym b ardziejże d ruga o soba szła do p rzodu o s trożn ie, a nas tęp n ie także s ię zatrzymałai zachowy wała b ezg ło śn ie. Diane oparła s ię o zimną beto nową ścianę i czu ła, żezaczyna s ię pocić ze s trachu . Komu chciało s ię zapuszczać w tak ie miejsce?Ostrożność p rzyb y sza sk łan iała ją do myś len ia, że wo li o n , b y n ik t n ie o d k ry ł jegoob ecn o ści w o śro dku . Co by s ię s tało , gdyb y Diane nag le s ię p okazała i powiedziała„cześć”?

Człowiek zawró cił i n ag le ru szy ł w jej k ierunku . Diane o panowała pan ika. Ale n iena d łu g o . Przy b ysz znowu s ię zatrzymał, odwró cił i ru szy ł w p rzeciwną s tronę.Sk o rzys tała z o kazj i , by wy jrzeć zza rogu , za k tó ry m s ię uk rywała. Wid o k , k tó ryu jrzała, n ie dodał jej od wag i: d ługa czarna pelery n a z kap tu rem powiewała n ap lecach p rzy bysza jak sk rzyd ła n ietoperza. Wykonana ze sztywnego ,n iep rzemakalnego materiału , k tó ry szeleści ł p rzy każdym k roku .

Ok rycie by ło na ty le obszerne, że Diane n ie mog ła s twierdzić, czy o soba, k tó rąwidzi o d ty łu , to mężczy zna czy kob ieta. W jej zachowan iu by ło jed nak jak ieśud awan ie, jak iś pods tęp i Diane zad rżała, jakb y k to ś p rzeciągnął jej po k arkuzimn ym palcem.

Wykorzys tu jąc fak t , że o soba o d eszła, Dian e wyszła ze swo jej k ry jówk i.Czu bk iem bu ta u d erzy ła jednak o jak iś metalowy p rzed mio t , k tó ry , po ruszony ,do n ośn ie zadźwięczał n a beton ie. Dian e z walącym sercem co fnęła s ię w cień .Usły szała, że czło wiek znowu s ię zatrzymał.

Page 212: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Jes t tu k to ś?

Mężczyzna... Gło s b y ł cien k i i wy sok i , ale n ależał do mężczyzny .

Dian e miała wrażen ie, że jej szy ja raz p o raz nab rzmiewa, w miarę jak k rewpomp owana p rzez o szalałe serce pu lsu je w jej tętn icach . Up łyn ęła minu ta.

– JEST TU KTOŚ?

Gło s b y ł specy ficzn y . Miał w sob ie jakąś n u tę g roźby , ale dało s ię w n im s ły szećtakże jakby skargę, jak ąś d el ikatn ość, nadwrażl iwość. Diane mimowo ln ie pomyślałao ko cie, k tó ry jednocześn ie s ię bo i i jeży s ierść na karku .

Niezależn ie od wszys tk ieg o , n ie znała tego g ło su .

Zap an owała cisza, k tó ra wydawała s ię jej t rwać wieczn ie. Mężczyzn a s ię n iepo ruszał . Ona też. Tuż obok n iej by ła k ałuża, do k tó rej z su fi tu skapywała wo d a.W bańce ciszy , o to czo nej p rzy t łumio nym szeles tem opad łych l iści na zewnątrz,każdy dźwięk ro zb rzmiewał n iepok o jącym echem. Drogą p rzejechał jak iś samochód ,ale Diane ledwie zwró ci ła na to uwag ę. I nag le d rgnęła: z gard ła mężczy zn y wydoby łas ię d łu g a, wykrzyczana wysok im, och ryp łym g ło sem skarga, k tó ra jak p i łka dosq uasha od b ijała s ię od ścian .

– Byd lak i , by d lak i , byd lak i! – u s ły szała szlo ch . – Śmieci! Łajdacy ! Zdychajcie!Będziecie s ię smażyć w p iek le! Aaaaaaaaaa!

Dian e ledwie o śmielała s ię od d ychać. Miała gęs ią skó rkę. Mężczyzna wybuchnąłp łaczem. Us ły szała szeles t pelery ny , g dy opad ł na k o lana n a posadzkę. Szloch ałi jęczał d łuższą chwilę. Diane zno wu zaryzykowała i wy jrzała zza ro gu , ale jego twarzby ła n iewidoczna pod kap tu rem. Po tem nag le s ię p o dn ió s ł i u ciek ł b ieg iem. Chwilępóźn iej u s ły szała t rzask d rzwi samo ch odu , odg ło s zapalanego s i ln ika i samo chódod jech ał d rogą. Wyszła z k ry jówk i i u s i ło wała no rmaln ie oddy ch ać. Nie wiedziała,co myś leć o scen ie, k tó rej by ła świad k iem. Czy ten mężczyzna częs to tu p rzy jeżdża?Czy w tym miejscu zdarzy ło s ię co ś , co t łumaczy jeg o zachowan ie? Zacho wan ie,k tó rego bardziej sp odziewałab y s ię po pacjen tach In s ty tu tu .

W każdym razie napędził jej p iek ieln ego s tracha. Pos tanowiła wró cići p rzyg o to wać sob ie co ś ciep łeg o w k uchence, k tó ra by ła do dyspozycji perso nelu .Mo że to u spok o i jej nerwy . Gdy wyszła na zewnątrz, o kazało s ię, że wiatr zro b ił s ięjeszcze ch łodn iejszy . Dygo tała na cały m ciele. Wiedziała, że n ie ty lk o z zimna.

Serv az poszed ł p ro s to d o meros twa. Duży p ro s tokątny p lac n ad rzeką. Skwer zesk lepem muzyczny m, kawiarn iane tarasy , a w samym środ k u sp ływające z jed nego

Page 213: Bielszy odcien smierci bernard minier

z balkonów flag i Francj i i Un ii Eu ropejsk iej . Serv az zap arkował n a n iewielk impark ingu między skwerem a rzeką: szeroką, czys tą i sp ien ioną, o b udowan ąbetonowym mu rk iem.

Okrąży ł k lomb i wszed ł międ zy samo chody zaparkowane p rzed tarasamikawiarn i , po czym wszed ł do mero s twa. Na p ierwszym p iętrze d o wiedział s ię, że meran ie ma i z pewn o ścią zn ajdzie g o w zak ładzie bu telk owan ia wody mineralnej ,k tó rego jes t dy rek to rem. Sek retarka początk owo n ie ch ciała d ać Servazowi numerujego komórkoweg o telefo nu , a k iedy wreszcie zdo łał s ię dodzwon ić, odezwała s iępoczta g ło sowa. Uświadomił sob ie, że jes t g łodny . Jeszcze raz spo jrzał na zegarek :15 .29 . Spędzil i w In s ty tucie po n ad p ięć g o dzin .

Po wy jściu z meros twa u s iad ł na p ierwszy m z b rzeg u taras ie, n ap rzeciwko skweru .Po d rug iej s t ron ie u l icy zauważy ł nas to latk ów wracających ze szko ły z p lecakami.Inn i p rzemy kali na sku terach .

Podszed ł keln er. Servaz pod n ió s ł g łowę. Wy so k i , ciemnowło sy facet k o łotrzy d zies tk i z małą b ródk ą i b rązowymi oczami, k tó ry mus iał s ię podob ać k ob ietom.Servaz zamówił p iwo i omlet .

– Od d awna p an s ię tu k ręci? – zapy tał .

Kelner sp o jrzał na n iego p odejrzl iwie. Podejrzl iwie, a zarazem z ro zbawien iem.Servaz nag le zrozumiał , że facet s ię zas tanawia, czy to n ie jes t pod ryw. Najwy raźn iejmężczy zn a n ie p ierwszy raz zn alazł s ię w tak iej sy tuacj i .

– Uro dziłem s ię dwadzieścia k i lometrów s tąd – o dpowiedział .

– Samobó jcy : czy to pan u coś mówi?

Tym razem podejrzl iwość wzięła gó rę nad ro zb awien iem.– Kim pan jes t? Dzienn ikarzem?

Servaz pok azał o dznakę.

– Po licja k ryminalna. Prowadzę ś ledztwo w sp rawie morders twa ap tekarzaGrimma. Musiał pan coś o tym s ły szeć.

Kelner o s tro żn ie sk inął g łową.

– A więc? Samob ó jcy : mówi to pan u coś?

– Ty le co wszys tk im tu taj ...Na te s ło wa Servaz poczu ł jakby nag łe u k łu cie szp i lk ą, k tó re sp rawiło , że

wy pro s tował s ię na k rześ le.

– To znaczy?

– To dawna h is to ria. Niewiele wiem.

Page 214: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Niech p an powie to , co pan wie.

Na twarzy kelnera malowało s ię co raz większe zak ło po tan ie. Rozg lądał s ię potaras ie, p rzes tęp u jąc z nog i na no g ę.

– To s ię s tało d awno temu ...– Kiedy?

– Jak ieś p iętn aście lat ...

– „To s ię s tało”? Co s ię s tało ?

Kelner rzuci ł mu zdziwione spo jrzen ie.

– No ... Fala samobó js tw.

Servaz p atrzy ł na n ieg o , n ic n ie rozumiejąc.– Jaka fala samo bó js tw? – zapy tał zdenerwowany . – Niech mi pan wy jaśn i , n a

Boga!

– Kilk a samo b ó js tw... Nas to latków... Ch łopców i dziewczyn , myś lę, że międzyczternas ty m a o s iemnas tym rok iem życia.

– Tu taj , w Sain t-Mart in ?

– Tak . I w wioskach w do lin ie.

– Kilka samobó js tw? To znaczy i le?

– A skąd ja mam wiedzieć? Miałem wtedy jedenaście lat! Może p ięć. Albo sześć.Albo s iedem. W każdym razie mn iej n iż dzies ięć.

– I wszys tk ie wyd arzy ły s ię w tym samym czas ie? – zapy tał Servazzd ezo rien towany .

– Nie. W k ró tk ich od s tępach . Ale p arę mies ięcy to jed nak trwało .

– Co to znaczy parę mies ięcy ? Dwa? Trzy? Dwanaście?

– Raczej dwanaście. Tak . Może rok . No n ie wiem...

Bys try to on n ie jes t , n iedzielny p layboy , po myślał Servaz. Chyb a że rob i tocelowo .

– Wiad o mo , jak i by ł powó d ?– Nie sądzę. Nie.

– Nie zos tawil i żadnych wiadomości?

Kelner wzru szy ł ramionami.

– Niech pan pos łucha, by łem wtedy smarkaczem. Na pewno spo tka pan s tarszychlud zi , k tó rzy po wiedzą panu więcej na ten temat . Ja wiem ty lko ty le. Przyk ro mi.

Servaz patrzy ł , jak odcho dzi między s to l ikami i zn ika w kawiarn i . Nie p róbowałg o zatrzy mać. Zauważy ł p rzez szybę, jak rozmawia z ko rpu len tnym mężczyzną,

Page 215: Bielszy odcien smierci bernard minier

zapewne szefem. Człowiek ten rzuci ł ponu re spo jrzen ie w jeg o k ieru nku , po czymwzruszy ł ramionami i wróci ł do kasy .

Servaz móg ł ws tać i go p rzepy tać, ale miał pewność, że to n ie tu taj uzyskawiarygo dne in fo rmacje. Fala samob ó js tw wśród młodych ludzi p rzed p iętnas tu laty ...Zaczął in tensywn ie rozmyślać. Niewiary godna h is to ria! Co mog ło pchnąć k i lko ron as to latków z tej do l iny do odeb ran ia sob ie życia? A teraz, po p iętnas tu latach ,morders two i zab i ty koń ... Czy międ zy tymi d wiema seriami zdarzeń is tn ieje jak iśzwiązek? Zmrużywszy oczy , Servaz zapatrzy ł s ię na szczy ty w g łęb i do l iny .

Kiedy Espérand ieu po jawił s ię w ko ry tarzu bud ynku p rzy bu lwarze Embou ch u re 26 ,z jednego z poko i rozleg ł s ię donośny g ło s :

– Oho , idzie ukochana naszego szefa!

Espérand ieu pos tan owił zigno rować zaczepkę. Pu jo l by ł mocnym w gęb iep alan tem – te cechy częs to idą ze sobą w parze. Wysok i , pos tawn y ty p o s iwiejącejczup ryn ie i ś redn iowiecznej wizj i spo łeczeńs twa. W repertuarze miał dowcipy , k tó reśmieszy ły wy łączn ie jego al ter ego : Ange’a Simeon iego . Dwaj n ierozdzieln i„teno rzy g łupo ty”, jak śp iewał Aznavou r* . Od czasu , gdy Mart in ich u s tawił , n igdyn ie pozwo li l iby sob ie na tak i wyskok w jego obecn ości . Ale Mart in a n ie by ło .

Espérand ieu min ął ciąg po ko i i wszed ł do swo jego , k tó ry znajdował s ię na ko ńcuk o ry tarza, tuż obok gab inetu szefa. Zamknął za sobą d rzwi. Samira zo s tawiła na jegob iu rku wiadomość: „Wprowad ziłam s trażn ikó w do bazy , jak p ro s i łeś”. Chodziłoo bazę o sób poszuk iwany ch . Zmiął kartk ę i wrzuci ł do kosza, włączy ł na iPhon iep io senk ę Family Tree w wyk onan iu TV on the Rad io i o tworzy ł pocztę. Mart in p ro s i łg o o zeb ran ie jak największej i lo ści in fo rmacji n a temat Érica Lombard a.Esp érand ieu wiedział , do kogo s ię zwrócić. Miał nad resztą ko legó w – włączającMart ina, ale wy łączając Samirę – tę p rzewag ę, że by ł nowo czesny . Należał dop oko len ia mu lt imed iów, cyb erku ltu ry , po rtal i spo łecznościowych i fo ró win ternetowych . A tam, gdy ty lko człowiek wie, jak to zrob ić, można zawrzeć ciek aweznajomości . Ale n ie zależało mu szczegó ln ie, by Mart in czy k toko lwiek innyd owiedział s ię, w jak i sposób zdobywa in fo rmacje.

– Przyk ro mi, n ie by ło g o tu dzis iaj .Zas tępca dy rek to ra zak ładu bu telkowan ia wod y mineraln ej patrzy ł na Servaza

zn iecierp l iwiony .

Page 216: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Nie wie pan , g dzie mog ę go znaleźć?

Grubas wzruszy ł ramionami.

– Nie. Próbo wałem s ię do n iego dodzwon ić, ale ma wy łączony telefon . Normaln iepowin ien p rzy jść do p racy . Próbował pan dzwon ić do domu? Mo że jes t ch o ry?

Serv az podziękował i wyszed ł z fab ryczk i , k tó rą o taczał wysok i p ło t zwieńczonyzwo jem d ru tu ko lczas teg o . Otworzy ł d rzwi jeep a i zaczął g łówkować. Telefonowałjuż na do mowy numer Chaperona. Nik t n ie odp owiadał . Servaz poczu ł , że w jegożo łądku ro śn ie b ańka s trach u .

Usiad ł za k ierown icą.

Oczyma pamięci jeszcze raz zobaczy ł p rzerażone spo jrzen ie Chaperona. Codok ładn ie mó wił Hirtmann ? „Niech p an pop ros i szano wnego mera, żeby panuopowiedział o samobó js twach”. O czym wie Hirtmann , czeg o o n i n ie wiedzą? I skąd ,do d iab ła, o ty m wie?

Po tem zaświtała mu inna myś l . Servaz chwycił telefo n i wys tukał numer zap isanyw no tes ie. W s łuchawce u s ły szał g ło s kob iety .

– Servaz, po l icja k rymin alna – p owiedział . – Czy pan i mąż miał jak ieś własnepomieszczen ie, jak iś gab inet , miejsce, gdzie p rzechowy wał doku men ty?

Po chwil i ciszy u s ły szał , jak jego rozmówczyn i wypu szcza pap iero sowy dym tużobok s łuchawk i.

– Tak .

– Po zwo li pan i , że p rzy jadę i rzucę na to ok iem?

– A mam wybór?

Py tan ie pad ło , ale ty m razem n ie b y ło w n im zjad l iwości .

– Może p an i odmówić. Wtedy będę mus iał wy s tąp ić o rekwizycję sądowąi o trzy mam ją, a pan i b rak dob rej wo li w sposó b n ieun ikn iony zwró ci na s ieb ieuwag ę sądu , k tó ry zajmu je s ię tą sp rawą.

– Kiedy? – zapy tała o sch le.– Natych mias t , jeś l i to pan i n ie p rzeszkadza.

Bałwan nadal s tał p rzy u l icy , ale dzieci zn ik nęły . Nie b y ło też kociego tru pa. Zacząłzapadać wieczó r. Niebo b y ło zaciągn ięte ciemny mi, złowieszczymi chmurami,jed yn ie tuż nad gó rsk imi szczy tami widać by ło różowopo marańczowy pasek świat ła.

Tak jak pop rzedn io , wdowa po Grimmie czekała na n iego na p rogu d rewn ian ego ,pomalo wanego na n ieb iesko domku z pap iero sem w ręku . Z mask ą abso lu tnej

Page 217: Bielszy odcien smierci bernard minier

ob o jętności p rzyk lejoną do twarzy . Usun ęła s ię, by go p rzepu ścić.

– Na k ońcu k o ry tarza, po p rawej . Niczego n ie do tykałam.

Servaz szed ł ko ry tarzem pełnym meb li , ob razów, k rzeseł , b ibelo tówi wypchanych zwierząt , k tó re ś ledzi ły go wzrok iem. Popchn ął o s tatn ie d rzwi pop rawej , za b ib l io teką. Ok ienn ice by ły zamkn ięte, w pomieszczen iu panował pó łmrok .Czuć by ło zaduch . Servaz o tworzy ł okno . Znajdował s ię w n iewielk im gab inecieo p owierzchn i dziewięciu metró w kwad ratowy ch , k tó rego okna wy chodziły na las zado mem. Pano wał tu bałagan n ie do op isan ia. Servaz miał k łop o t z u to rowan iemsob ie d rog i na ś rodek pok o ju . Zrozumiał , że k iedy Grimm by ł w domu , mus iał tuspęd zać większość czasu . Na jedn ym z meb li s tał nawet min i telewizo r, a nap rzeciwn iego s tara, zapadn ięta so fa zawalona seg regato rami, pap ierowymi teczkami,czasop ismami węd karsk imi i myś l iwsk imi. By ł tu także p rzen ośny o d twarzacz s tereoi k uchenka mik ro falowa.

Przez k i lka seku nd s tał na ś rodku pomieszczen ia i o s łup iały p rzy g ląd ał s ięrozrzuconym bezładn ie kartonowym pudełkom, meb lo m, seg reg ato romi zak u rzony m p rzedmio tom.

Nora, k ry jówka...

Ps ia bud a.

Servaza p rzeszed ł d reszcz. Grimm ży ł jak p ies p od b ok iem lodo watej małżonk i .

Na ścianach widokówk i, kalendarz, p lakaty p rzeds tawiające gó rsk ie jezio rai rzek i . Na szafach znowu wypchane zwierzęta: wiewió rka, parę sów, d zika kaczka,a n awet żb ik . W kącie Servaz zauważy ł parę tu ry s ty cznych bu tów. Na jed nym z meb lik i lka ko łowro tków węd karsk ich . Miło śn ik p rzy rody? Taksydermis ta-amato r? Servazp rzez chwilę p róbował zn aleźć s ię w skó rze o ty łego mężczyzny zamy kającego s ięw tym pomieszczen iu , za całe towarzys two mającego te zwierzak i o szk lanych ,n ieruchomych oczach , k tó rych b lask p rzeb ija s ię p rzez panu jący pó łmrok .Wyo brażał go sob ie, jak p rzed swo im telewizo rk iem napycha s ię odg rzewanymjedzen iem, a po tem zasyp ia n a so fie. Mężczyzn a wygnany na kon iec ko ry tarza p rzezko b ietę-p i łę, k tó rą poś lub ił p rzed trzyd zies tu laty . Pos tano wił p rzejrzeć szu flady .Metodyczn ie. W p ierwszej znalazł p ió ra, fak tu ry , l is ty leków, wyciąg i bankowe,d ruk i po twierdzen ia odb io ru , wyciąg i z kart k red y towych . W nas tępnej – lo rn etkę,karty d o g ry w o ryg inalnym o pakowan iu , k i lka map tu ry s tycznych .

Nas tępn ie, w g łęb i szu flady , jeg o palce t rafi ły n a k lu cze. Wy jął je, żeby p rzy jrzećs ię im w świet le: pęk sk ładał s ię z jednego du żego k lucza do zamka p aten towegoi d wóch mn iejszych do k łódek lub zasuwek . Servaz schował k lucze do k ieszen i .

Page 218: Bielszy odcien smierci bernard minier

W trzeciej szu fladzie zes taw muszek wędkarsk ich , haczy k i , ży łka – i zd jęcie.

Grimm, Chaperon i dwie inne o soby .

Fo tog rafia by ła s tara: Grimm by ł n iemal szczup ły , a Chaperon młodszy o conajmn iej p iętnaście lat . Czterej mężczyźn i s iedziel i na dużych kamien iach wokó łogn iska i u śmiechal i s ię do ob iek tywu . Za n imi, po lewej , po lanka o toczona lasemzłożonym z wysok ich d rzew ig las tych i n iższych , l iścias ty ch w k o lo rach jes ien i . Pop rawej łąk a schodząca łagodn ie do g ó rsk iego jezio ra. Zd jęcie zo s tało zrob ione podkon iec dn ia: d łu g ie cien ie d rzew k ład ły s ię na łące w k ierunku jezio ra. Sp irala dymuwznoszącego s ię z og n isk a widoczna w wieczo rny m świet le. Po lewej s tron ie Servazzauważy ł dwa namio ty .

Sielankowa atmo sfera.

Wrażen ie p ro s tego szczęścia i b raters twa. Mężczyźn i , k tó rzy cieszą s ięspo tkan iem i wspó lnym b iwak iem w gó rach , o s tatn im p rzed zimą.

Servaz zrozumiał , w jak i sposób Grimm móg ł znos ić to życie rek luza u bokumałżonk i , k tó ra gardzi ła n im i upokarzała go : dzięk i tym chwilom ucieczk i n a łonop rzy ro dy w g ron ie p rzy jació ł . Zrozumiał swo ją pomyłkę: to pomieszczen ie n ie by łowięzien iem an i budą. Przeciwn ie, by ło tunelem p rowadzącym do zewnętrznegoświata. Wypchane zwierzęta, p lak aty , sp rzęt wędk arsk i , czasop isma: wszys tkok ierowało jego myś l ku tym chwilom abso lu tnej wo lności , k tó re mus iały b yć o s iąjego życia.

Czterej mężczyźn i n a zd jęciu miel i na sob ie k racias te ko szu le, swetry i spodn ie,k tó rych k ró j wskazywał n a modę lat dziewięćdzies iątych ub ieg łego wieku . Jedenz n ich trzymał w ręku man ierk ę, k tó ra n iek on ieczn ie zawierała wodę; inny sp og lądałw ob iek tyw z n ieobecnym p ó łu śmiechem, z miną, jakby by ł gd zie indziej , jak g dybyta mała u roczys to ść go n ie do ty czy ła.

Servaz p rzy jrzał s ię dwóm pozos tałym tu ry s tom. Jeden by ł o lb rzymim, weso łymbrodaczem, d rug i d ość szczup łym mężczyzną o bu jnej czup ryn ie, w g rubychoku larach .

Po równał jezio ro na zd jęciu z tym, k tó re p rzeds tawiał wiszący na ścian ie p lakat ,ale n ie móg ł u s tal ić, czy to jes t to samo jezio ro .

Odwrócił fo tog rafię.

Jezioro Oule, październik 1993.

Page 219: Bielszy odcien smierci bernard minier

Wyraźne, dok ładne, ścieśn ione p ismo .

Nie pomyli ł s ię. Zd jęcie ma p iętnaście lat . Mężczyźn i by l i wtedy mn iej więcejw jego wieku . Zb liżal i s ię do czterdzies tk i . Czy miel i jeszcze marzen ia, czy już rob il ib i lan s swo jego życia? Czy by ł to b i lan s p ozy tywny czy negatywny? Na zd jęciu sąuśmiech n ięci , ich oczy lśn ią w pas telowym świet le jes iennego wieczo ru , ry sy twarzyrzeźb ią g łębok ie cien ie.

Ale ko go nap rawdę p rzeds tawia fo tog rafia? Na zd jęciu każdy z n ich , albo p rawiekażdy , s ię u śmiech a. Wszy scy g rają, u legając wp ływowi wszechob ecnej med ialnejmierno ty , pomyślał Servaz. Wielu wręcz odg rywa całe swo je życie, jakby znajdowalis ię na scen ie. Pozo ry i k icz s tały s ię regu łą.

Zafascy nowany , in tensywn ie wp atrywał s ię w fo tog rafię. Czy jes t is to tna?Niejasne p rzeczucie, k tó re jednak dob rze znał , mówiło mu , że tak .

Po chwil i wahan ia wsunął zd jęcie do k ieszen i .

W tym samy m momencie, w k tó rym to zrob ił , poczu ł , że o czymś zapomniał . By łoto nag łe, s i lne uczu cie. Wrażen ie, jakby jego mózg n ieświado mie zarejes trował jak iśszczegó ł , k tó ry u ruchomił wewnętrzny sy s tem alarmowy .

Wyjął fo tog rafię. Przy jrzał jej s ię dok ładn ie. Czterech u śmiechn iętych mężczyzn .Pas telowy b lask wieczo ru . Jezio ro . Jes ień . Reflek sy świat ła tańczące na wodzie. Cieńgó ry k ładący s ię na jezio rze. Nie, to n ie to . Ale p rzeczucie n ie u s tępowało . Wy raźne.Niezap rzeczalne. Nieświadomie coś zauważy ł .

I nag le zrozumiał .

Dłon ie.U trzech spośród czterech o só b by ło widać p rawą d łoń : na p alcu serdecznym

każdej z n ich duży zło ty sygnet .

Zd jęcie zo s tało zrob ione ze zby t dużej o d leg ło ści , by mieć pewn ość, ale Servazp rzys iąg łb y , że każdy z mężczy zn ma na palcu tak i sam p ierścień .

Tak i , jak i mus iał s ię znajdować na odciętym palcu Grimma.

Wyszed ł z poko ju . Dom wypełn iała muzyka. Jazz. Serv az co fnął s ię zapchanymkory tarzem w s tronę źród ła d źwięków i znalazł s ię w równ ie p rzełado wanym salon ie.Wdowa s iedziała w fo telu . Czy tała. Obrzuci ła go w sp o jrzen iem p rzesyconymwrogością. Servaz zadzwon ił k luczami.

– Wie p an i , do czego one są?Zawahała s ię p rzez momen t, jak by s ię zas tanawiała, co ryzyku je, jeś l i n ie

Page 220: Bielszy odcien smierci bernard minier

odpowie.

– Mamy domek w do lin ie So sp el – odpowiedziała wreszcie. – Dzies ięćk i lometrów s tąd , na po łudn ie od Sain t-Mart in . Niedaleko h iszpańsk iej g ran icy . Alejeździ l iśmy tam... a raczej mó j mąż jeździ ł ty lko na weekendy , od wiosny .

– Pan i mąż. A pan i?– To jes t ponu re miejsce. Nigdy tam n ie bywałam. Mąż jeździ ł tam, żeb y pobyć

sam, odpo czywać, medy tować, łowić ryby .

Odpoczywać, pomyślał Servaz. Od k iedy to właściciel ap tek i mus i od poczywać?Przecież całą robo tę od walają za n iego p racown icy . Ale po tem pomyślał , że jes tn iesp rawied liwy : co on w g runcie rzeczy wie o zawo dzie ap tek arza? Jedn eg o by łpewien : mus i po jechać do tego domku .

Espéran d ieu o trzymał odpowiedź na swo je py tan ie po trzydzies tu o śmiu minu tach .Delik atny deszcz sp ływał s trużkami p o szyb ach . Nad Tu luzą zapad ła już ciemn ość.Rozmyte świat ła za mokry m oknem wyg lądały jak mo tywy z wygaszacza ek ran u .

Vincen t wys łał nas tępu jącą wiadomość:

v incen t .esp erand ieu@ho tmail .com d o k leim1 62@lematin . fr, 16 .3 3 .54 :

[Czy wiesz coś na temat Érica Lombarda?]

k leim1 62@lematin .fr do v incen t .esp erand ieu@ho tmail .com, 17 .12 .44

[A co chcesz wiedzieć?]

Espérand ieu s ię u śmiechnął i wys tukał nas tępu jącą wiadomość:

[Czy są jak ieś t rupy w szafie, zatu szowane sk an dale, p rocesy toczące s ię weFrancj i lub za g ran icą p rzeciwko g rup ie Lo mbarda. Czy na jego temat k rąży ły jak ieśp lo tk i . Jak ieko lwiek , n ieżyczl iwe.]

k leim1 62@lematin .fr do v incen t .esp erand ieu@ho tmail .com, 17 .25 .06 :

[Same tak ie rzeczy ! Mo żesz włączyć msn?]

Cień gó ry zas łon ił do l in ę i Servaz włączy ł d ług ie świat ła. Drog a by ła pus ta. Nik t n iezap uszczał s ię na spacery do ś lepej do l iny o tej po rze roku . Dwadzieścia wil l ii domków s to jących wzd łuż b rzegu na d ługości d wunas tu k i lometrów to letn ierezyd en cje, k tó rych ok ienn ice o twierają s ię od maja do wrześn ia i z rzadka na Boże

Page 221: Bielszy odcien smierci bernard minier

Narodzen ie.Nag le za szero k im zak rętem w b lasku świateł samochodu Servaz zo baczy ł wy lo t

d rog i , o k tó rej mówiła wd owa. Zwo ln i ł i wjechał jeepem w leśną d różkę. Przy warł dok iero wn icy i z p ręd kością p iętnas tu k i lometrów na godzinę p rowadził samochód ,podskaku jąc na wybo jach . Zapad ł już zmrok i sy lwetk i d rzew ledwie s ię od cinały odn iewiele jaśn iejszego od n ich n ieba. Przejechał jeszcze k i lkaset metrów i wreszciewy łon iła s ię p rzed n im wil la lub raczej ch atka.

Servaz wy łączy ł s i ln ik i n ie zg as iwszy świateł , wys iad ł z samochodu . Ciemno śćwy pełn i ł natychmias t h uk p łynącej tuż obo k rzek i . Rozejrzał s ię dooko ła, alew p romien iu k i lku k i lo metrów n ie zauważy ł najmn iejszego świat ła.

Podszed ł do chatk i w b lasku samochodowych reflek to ró w, k tó ry obejmowałd rzewa. Cień , k tó ry rzucał , sp rawiał wrażen ie, jakby szed ł p rzed n im czarny o lb rzym.Wsp iął s ię p o schodach na werandę i wy jął z k ieszen i pęk k luczy . W d rzwiach by łyaku rat t rzy zamk i – g łó wny , do k tó reg o pasował największy k lucz, i dwa mn iejsze,jeden powyżej , d rug i pon iżej . Trwało chwilę, zan im dopasował małe k lucze: o bamiały tę samą wielkość, a do tego gó rny zamek p rzyk ręcony by ł do gó ry n ogami.Wreszcie pch nął d rzwi, k tó re u s tąp i ły z opo rem, sk rzyp iąc. Servaz po omackuodszuk ał włączn ik , k tó ry znajdo wał s ię na lewo od fu tryny . Nacisn ął i pod su fi temrozb ły s ło świat ło .

Przez chwilę s tał n ieruch omo na p rogu , sparal iżowany ty m, co zobaczy ł .

Wyposażen ie chatk i og ran iczało s ię do b latu po p rawej s tron ie, za k tó rym b yćmoże s tała ku chenka, wersalk i w g łęb i pomieszczen ia o raz d rewn ianego s to łuz d woma k rzes łami tuż p rzed n im. Na ścian ie po lewej s tron ie wis iała pelerynaz czarnego , n iep rzemakalnego materiału . Servaz znalazł s ię b l iżej serca zagadk i ...

Espérand ieu o two rzy ł k omu n ikato r in ternetowy . Po trzech min u tach w p rawymdo lnym rogu ek ranu zauważy ł wiadomość z ikonką p rzeds tawiającą węszącegop ieska z komiksu :

kleim162 właśnie się podłączył

Trzy sekun dy późn iej po jawiło s ię okno d ialog owe z tą samą ik onką.

k leim162 p isze:

dlaczego interesuje cię Éric lombard?

Page 222: Bielszy odcien smierci bernard minier

v ince.esp p isze:

sorry, na razie nie mogę powiedzieć

k leim16 2 p isze:

zanim się włączyłem, trochę poszperałem. Zabili jego konia. Wiadomość przedrukowało wiele gazet.To ma jakiś związek?

v ince.esp p isze:

no comment

k leim16 2 p isze:

vince, jesteś w brygadzie kryminalnej. Nie mów mi, że zlecili wam śledztwo w sprawie śmierci konia!!!

v ince.esp p isze:pomożesz mi czy nie?

k leim16 2 p isze:

a co ja z tego będę miał?

v ince.esp p isze:

przywiązanie przyjaciela

k leim16 2 p isze:

o pieszczotach pogadamy innym razem. A poza tym?

v ince.esp p isze:

zostaniesz jako pierwszy poinformowany o wynikach śledztwa

k leim16 2 p isze:

a więc jest śledztwo. To wszystko?

v ince.esp p isze:jako pierwszy się dowiesz, czy w tej aferze chodzi o coś poważniejszego

k leim16 2 p isze:

OK szukam

Page 223: Bielszy odcien smierci bernard minier

Espérand ieu u śmiech n ął s ię i zamk n ął komu n ik ato r.

„Kleim162 ” to by ł n ick dzienn ik arza ś led czego p racu jąceg o jak o wo lny s trzelecd la k i lk u du ży ch ty god n ikó w. Prawdziwy szp eracz. Uwielb iający pchać s ię tam,g dzie g o n ie zap ro szo n o . Esp érand ieu po zn ał g o w dość szczeg ó lny cho ko liczn o ściach i n ig d y n ik omu – nawet Servazo wi – n ie mó wił o tym „ko n tak cie”.Oficjaln ie by ł tak i jak pozos tal i czło n k owie b ryg ad y : miał n ieu fny s to sunek dop rasy . Ale w tajemn icy uważał , że po d o bn ie jak po li ty cy , p o l icja mo że wiele zy skać,mając jed n eg o lub więcej dzienn ikarzy na swo ich u s ługach .

Siedząc za k iero wn icą jeep a, Serv az wys tu k ał nu mer k omórk i Zieg ler. Trafi ł n ap ocztę g ło sową i s ię rozłączy ł . Zadzwo n ił d o Esp éran d ieu .

– Znalazłem zd jęcie Grimma – p o wied ział . – Chciałb y m, żeby ś nad n imp opracował.

Brygada miała p ro g ram d o anal izy zd jęć, k tó rym p o trafi l i s ię p o s ług iwać ty lkoEsp éran d ieu i Samira.

– Jak ie zd jęcie? Cyfrowe? Analog o we?

– Pap iero we. Stara o d b itka. Jes t n a n im g rupa mężczyzn . W tym Grimmi Ch ap eron , mer Sain t-Mart in . Wyg ląd a n a to , że wszyscy mają n a ręk ach tak ie samesy g nety . Słabo wid ać, ale co ś jes t na n ich wygrawerowane. Ch ciałby m, żeb y śzo b aczy ł , co to jes t .

– My ślisz, że może ch o dzić o jak iś k lu b ty p u ro tarian ie lu b maso n i?– Nie wiem, ale...

– ...o dcięty p alec serdeczn y – p rzy p o mniał so b ie n ag le Espérand ieu .

– Otóż to .

– Dobrze, możesz mi zesk an o wać to zd jęcie i p rzes łać z żand armeri i? Przy jrzę mus ię. Ale p rog ram s łu ży p rzede wszy s tk im d o ob róbk i fo to g rafi i cy frowej . Jes t mn iejsk u teczn y w p rzy padku skanó w s tary ch zd jęć.

Serv az mu pod zięk o wał. Miał ju ż ru szać, g d y o d ezwał s ię d zwon ek telefo n u . Tob y ła Zieg ler.

– Dzwon ił pan do mn ie?– Zn alazłem coś – powiedział b ez ws tęp ó w. – W ch atce Grimma.

– W chatce?!

– Wdowa mi o n iej po wied ziała. Zn alazłem k lu cze w b iu rk u Grimma. Ta k ob ietan ajwy raźn iej n ig dy tu n ie bywała. Musi p an i to zobaczy ć.

Page 224: Bielszy odcien smierci bernard minier

– O czym pan mó wi?

– Pelery n a... Po d o bna do tej , k tó rą znalezio n o na ciele Grimma. I bu ty . Jes tp ó źn o , zamknę d rzwi i d am k lu cze Mail lard owi. Chcę, żeb y techn icy p rzeczesal i tomiejsce ju tro ran o , jak najwcześn iej . – Po d ru g iej s t ro n ie s łu ch awk i zap ad ła cisza.Wok ó ł jeep a wy ł wiatr. – A jak tam pan i działk a?

– Te taśmy to wsp ó łczesn y mo d el – odp o wied ziała. – Produ k owan y maso woi sp rzedawan y na całym p o łud n iu i wscho d zie Francj i . Na k ażd ej o pasce jes t n umerseri i . Nas i lud zie p os tarają s ię d o trzeć do fab ryk i i zn aleźć sk lep , w k tó ry m zo s tałysp rzed an e.

Servaz p rzez ch wilę s ię zamy śli ł . W świet le reflek to ró w zo b aczy ł p uchacza, k tó ryu s iad ł n a g ałęzi . Ptak wp atry wał s ię w n iego . Servaz p rzy p omniał sob ie sp o jrzen ieHirtmanna.

– Gdyb y śmy miel i sk lep , mo że d ałob y s ię sk on fiskować fi lmy z mo n ito rin g u –p o wied ział .

Zieg ler o dpo wied ziała scep tycznym to nem:

– Jeżel i jeszcze je mają, b o p rawo n ak azu je je n iszczy ć po mies iącu . Taśmymu siałyby b y ć k up io ne n iedawn o .

Servaz by ł n iemal pewien , że ten , k to zab i ł Grimma, p rzy go to wy wał swo jązb rodn ię o d mies ięcy . Kup ił taśmy w o s tatn iej ch wil i , czy miał je ju ż o d d łu ższegoczasu ?

– W p o rząd ku – p o wied ział . – Do ju tra.

Ruszy ł leśną d ró żk ą w k ieru nku g łówn ej d ro g i . Ciemne ch mury p rzesu wały s ię na t lek s ięży ca. Do lin a sk ąp an a by ła w mroku . Nieb o i g ó ry two rzy ły jedn ą czarną p lamę.Servaz zatrzy mał samo ch ó d , rozejrzał s ię w p rawo i w lewo i wjechał na d ro g ę.

Od ruchowo spo jrzał we wsteczne lu s terk o .

Na sek u ndę jeg o serce p rzes tało b ić: zo baczy ł , jak za n im zap alają s ię świat łasamocho d u . Au to s tało w ciemn o ści p rzy d rodze, kawałek za miejscem, w k tó rymServaz wy jechał z lasu . Samo ch ó d p owo li op u ści ł szerok ie po b ocze i p o jechał zan im. Sądząc p o wielkości i rozmieszczen iu świateł , mu s iała to by ć teren ó wk a. Serv azp o czu ł , jak włos jeży mu s ię na karku . Najwy raźn iej au to zn alazło s ię tam ze wzg lędun a n iego . Jak i mó g ł b yć in ny p owó d , żeby s tało w tak im miejscu , w g łęb io p us to szałej d o l in y ? Zas tan awiał s ię, k to mo że s ied zieć za k ierown icą. Lud zien as łan i p rzez Lomb arda? Ale jeżel i to o n i go ś ledzą, p o co miel iby s ię u jawn iać

Page 225: Bielszy odcien smierci bernard minier

w tak i sp o só b ?

Poczu ł , że o g arn ia go zdenerwowan ie.

Uświadomił sob ie, że t ro ch ę za mocno ściska k iero wn icę, i wziął g łębo k i odd ech .Ty lko sp o k o jn ie. Bez pan ik i . Masz k ogo ś n a o g on ie – i co z teg o? Pomy ślał jednak ,że to mo że by ć mo rderca, i n ag le zaczęło go o p an owywać uczucie pod o b ne dos trach u . Otwierając d rzwi chatk i , n iebezp ieczn ie zb l iży ł s ię d o p rawd y ... Kto ś uznał ,że s tał s ię n iewy godn y . Zno wu sp o jrzał w lu s terko . Właśn ie wy jech ał z g łębo k iegołu ku . Świat ła p rześ ladowcy zn ik nęły za wysok imi d rzewami ro sn ący mi wzd łu żzak rętu .

Po tem znów s ię wy ło n iły . Serce pod sk o czy ło Servazo wi w p iers i , g d y k ab in ęjeep a zalał o ś lep iający b lask . Dłu g ie świat ła! Serv az zdał sob ie sp rawę, że jes t mo k ryo d p o tu . Zmruży ł o czy jak zwierzę, k tó re w n o cy zn alazło s ię n ag le w zas ięgusamocho d o wy ch reflek to ró w, jak pu ch acz, k tó reg o wid ział p rzed ch wilą. Jeg o sercewali ło jak o szalałe.

Terenówka go dog an iała. By ła tu ż-tu ż, n iemal p rzyk lejo na do ty łu jeep a. Blaskmo cn y ch reflek to ró w zalewał wn ętrze samo ch odu Servaza. Mig o cąca wiązk a b iałegoświat ła wydo b y wała z ciemności każdy szczegó ł tab l icy rozdzielczej .

Servaz n acisnął pedał gazu . Lęk p rzed p ręd k ością u s tąp i ł wo b ec s trachu p rzedp rześ lad o wcą wiszący m mu n a o g on ie. Samo ch ód zo s tał w ty le. Po licjan t p róbo wałg łęb oko o d dychać, ale serce t łu k ło mu s ię w p iers i jak p rzerażony p tak , a p o ts trumien iami lał s ię po twarzy . Za każd ym razem, gdy patrzy ł w lu s terk o , w jegotwarz ud erzała ek sp lo zja świat ła wy celo wan eg o w ty lną szyb ę i czarne pun k cik itań czy ły mu p rzed o czami.

Nag le teren ó wk a p rzy śp ieszy ła. Ch o lera, to wariat! Zaraz wjedzie mi w ty łek !

Zan im zd ąży ł co ko lwiek zrob ić, czarn y samo ch ó d wyp rzed zi ł g o . W ch wil iczys tej p an ik i Servaz sąd zi ł , że tamten zamierza zepchn ąć go z d ro g i , ale na p ro s tejteren ówk a jeszcze p rzy śp ieszy ła i odd al i ła s ię. Jej ty ln e reflek to ry szy b koro zp ły n ęły s ię w ciemno ści . Servaz zo baczy ł zap alające s ię świat ła s top u , gdy au top rzy hamowało p rzed nas tępny m zak rętem. Wreszcie zn ikn ęło . Servaz zwo ln i łi zatrzymał s ię n a wyb o is ty m p obo czu . Sch y li ł s ię do schowka po b ro ń i n achwiejn y ch no g ach wy szed ł z samochodu . Zimn e nocne p o wietrze do b rze muzro b iło . Chciał sp rawd zić mag azynek p is to letu , ale ręk a d rżała mu tak mocno , żezajęło mu to k i lkanaście sekun d .

Ostrzeżen ie by ło tak jasn e, jak ciemna b y ła n oc: Ktoś w d o lin ie n ie ch ce, byp o su wał s ię dalej w ty m ś led ztwie. Ktoś n ie chce, b y odk ry ł p rawdę.

Page 226: Bielszy odcien smierci bernard minier

Ale co to za p rawda?

* Charles Bau d elaire, Do czytelnika, w: Kwiaty zła, p rzeł . An to n i Lan g e, op r. St . Jas trun ,PIW, Warszawa 1 9 70 , s . 2 8 .* Ténors de la bêtise, fragmen t p io sen k i Charles ’a Azn av o u ra Comme il dissent (p rzyp .t łum.).

Page 227: Bielszy odcien smierci bernard minier

17

Następnego dn ia Zieg ler i Servaz wybral i s ię na pog rzeb Grimma. Uroczys to śćodbywała s ię na małym cmen tarzu po łożonym na wzn ies ien iu w o toczen iu d rzew.

Czarne jod ły za p lecami zg romadzonych wyg lądały , jakby także by ły pog rążonew żałob ie. Gałęzie po ruszane wiatrem mruczały swo ją mod li twę. Korony d rzew i dó łwykopany w ziemi odcinały s ię na t le śn iegu . Pon iżej , w do lin ie, rozciągało s ięmias to . Serv az pomyślał , że w tak im miejscu człowiek rzeczywiście czu je s ię b l iżejn ieba.

Nie wysp ał s ię. Kilka razy budził s ię nag le, z czo łem mokrym od po tu . Niepo trafi ł p rzes tać myś leć o wydarzen iach min ionego wieczo ru . Nie zdąży ł jeszczeopowiedzieć o n ich Irène. Miał dziwną obawę, że gdy s ię p rzyzna, ods tawią go nabok i p rzekażą ś led ztwo komu innemu . Czy są w n iebezp ieczeńs twie? W każdymrazie ta do l in a n ie lub i obcych , k tó rzy p rzy jeżdżają tu węszyć.

Rozejrzał s ię d ooko ła po wzgó rzu , żeby s ię t rochę u spoko ić. Przy jemn ie mus ibyć latem p rzy jść na ten zielony pagó rek , k tó ry p rzep ływa nad do liną jak dzióbs tatku alb o s terowiec. Wzgórek zaok rąg lon y i łagodny jak ciało kob iety . Nawet gó rywyg lądały s tąd mn iej złowieszczo , a czas zdawał s ię b łogo s tać w miejscu . Gdy szl iw s tronę wy jścia z cmen tarza, Zieg ler sztu rchnęła go łokciem. Spo jrzał wewskazanym k ieru n ku : Chaperon znów s ię po jawił . Rozmawiał z Cathy d ’Humièresi innymi o ficjelami. Nag le w k ieszen i Servaza zab rzęczał telefon . Odeb rał . Kto śz g łównej dy rek cj i . Servaz natychmias t rozpoznał ary s tok ratyczny akcen t i tonbywalca, b rzmiący jakby gość co rano p łukał gard ło melasą.

– Na jak im etap ie jes t ś ledztwo w sp rawie kon ia?

– A k to p y ta?

– Biu ro dy rek to ra generalnego dok ładn ie p rzyg ląda s ię tej sp rawie,komendancie.

– Czy wiedzą, że zamordowano człowieka?

– Tak , ap tekarza Grimma, jes teśmy na b ieżąco – odpowiedział b iu rok rata, jakbymiał całe ak ta w małym palcu , co jednak by ło mało p rawdopodobne.

– Rozumie p an więc, że sp rawa kon ia pana Lombarda n ie jes t d la mn ie w tej

Page 228: Bielszy odcien smierci bernard minier

ch wil i p rio ry teto wa.

– Ko men d an cie, Catherine d ’Humières zapewn iała mn ie, że jes t pan dob rymczło n k iem d ruży n y .

Servaz p o czu ł , że ro śn ie mu ciśn ien ie. Na pewno lep szym n iż ty , pomyślał .Przy n ajmn iej n ie spędzam czasu na ściskan iu d łon i w ko ry tarzach , obgadywan iuk o leżk ó w i u d awan iu , że znam ak ta, k tó rych jeszcze n ie skompletowano .

– Ma p an jak iś t rop?

– Żad n eg o .

– A ci d waj s trażn icy?

No p ro szę, n awet s ię wys i l i ł i p rzeczy tał sp rawozdan ia. Na pewno na ko lan ie, tużp rzed ty m telefo nem, jak uczeń g imnazjum, k tó ry odwala zadan ie domowe tuż p rzedlek cjami.

– To n ie o n i .

– Skąd ta p ewn o ść?Bo sp ęd zam czas wśród o fiar i morderców, k iedy ty p ierdzisz w s to łek .

– To n ie ten p ro fi l . Jeś l i chce s ię pan o tym p rzekonać o sob iście, zap raszam, byp rzy jech ał p an tu taj i p rzy łączy ł s ię do nas .

– Ch wileczk ę, komendancie, spoko jn ie. Nik t n ie kwes t ionu je pańsk ichk o mp eten cj i – p rzy hamował go rozmówca. – Niech pan p rowadzi ś ledztwo wed ługwłasn eg o ro zeznan ia, p ro szę ty lko n ie zapominać, że chcemy wiedzieć, k to zab i łk o n ia.

Przek az b y ł jasny : zawsze można zamordować ap tekarza i powies ić goro zeb ran ego d o n aga na moście – n ie wo lno jednak obcinać g łów kon iomn ajp o tężn iejszy ch ludzi we Francj i .

– W p o rządk u – rzuci ł Servaz.

– Na razie, k o mendancie – powiedział mężczyzna i od łoży ł s łuchawkę.Servaz wy o b razi ł go sob ie, jak s iedzi za b iu rk iem, podśmiewając s ię ze swo ich

d ro b n y ch p rzed s tawiciel i z p rowincj i , w ładnym garn i tu rze i ś l icznym k rawacie,sp ry sk an y d ro g ą wo dą ko lońską, i redagu je jakąś n ieis to tną no tatkę pełną nadętychs łó w, a p o tem wstaje, by op różn ić pęcherz, podziwia swo ją twarz w łazienkowymlu s trze i sch o d zi d o s to łówk i, by do łączyć do podobnych sob ie u rzędasów.

– Pięk n a ceremo n ia i p iękne miejsce – odezwał s ię k to ś obok n iego .

Od wró cił g ło wę. Gab riel Sain t-Cyr u śmiechał s ię do n iego . Servaz u ścisnąłwy ciąg n iętą ręk ę. Sędzia odwzajemn ił u ścisk szczerze i bezceremon ialn ie, bez

Page 229: Bielszy odcien smierci bernard minier

u p o k arzającego p aternal izmu .

– Właśn ie mó wiłem so b ie, że to świetne miejsce n a spędzen ie wieczn ości –p o wied ział ko mendan t z u śmiechem.

Emery towan y sędzia sk inął g łową.– To właśn ie zamierzam zrob ić. Prawd opo dob n ie pana wyp rzedzę, ale jeś l i ty lko

p an zech ce, sądzę, że jako n ieb o szczyk b ęd zie p an dob rym to warzyszem. Mojemiejsce jes t tam.

Sain t-Cyr wskazał p alcem ró g cmen tarza. Serv az wy buch n ął śmiech em i zap al i łp ap iero sa.

– Sk ąd p an wie?

– O czym?

– Że jako n ieboszczyk b ęd ę d ob rym towarzyszem.

– W moim wieku i z mo im d o świadczen iem człowiek szybk o wy rab ia sob iewłaściwe zd an ie o in nych .

– I n ig dy s ię n ie my li?

– Rzadk o . A p oza tym u fam osądo wi Catherine.

– Py tała p an a o znak?

Teraz Sain t-Cyr s ię roześmiał .

– Zo d iaku ? To p ierwsza rzecz, k tó rą zrob iła, k iedy n as so b ie p rzeds tawio n o !Mo ja ro d zin a ma tu g ro bowiec – d o dał . – Trzy lata temu wy k up iłem miejsce n ad ru g im k oń cu cmen tarza, najd alej jak s ię d ało .

– Dlaczego ?– My śl , że p rzez całą wieczno ść mu s iałby m zn os ić sąs ied ztwo n iek tó rych o sób ,

p rzerażała mn ie.

– Zn ał p an Grimma?

– Czy żb y zd ecy do wał s ię p an sko rzy s tać z mo jej p rop ozycji?

– Mo że.

– Bard zo sk ry ty go ść. Po win ien p an zap y tać Chapero na. – Sain t-Cy r wsk azało d d alającego s ię mera. – Do b rze s ię znal i .

Serv az p rzy p omn iał sob ie s łowa Hirtmann a.– Tak mi s ię właśn ie zdawało – po wied ział . – Grimm, Chapero n i Perrau l t ,

p rawd a? Party jk a p ok era w sob o tn i wieczó r.

– Tak . I Mou rren x . Niezmien ny kwartet od czterd zies tu lat . Nierozłączn i odczasó w l iceu m...

Page 230: Bielszy odcien smierci bernard minier

Servaz p omy ślał o zd jęciu , k tó re miał w k ieszen i marynark i . Po kazał je sędziemu .

– To on i?

Gabriel Sain t-Cyr wy jął o k u lary i wło ży ł je n a no s , po czym sp o jrzał n a zd jęcie.Gd y do tyk ał g ru py mężczyzn n a fo tog rafi i , Serv az zauważy ł , że palec sędzieg o jes tzd efo rmowany p rzez reumaty zm i t rzęs ie s ię. Park in son .

– Tak . To Grimm... A to Chaperon ... – Sędzia p rzesunął p alec. – Ten go ść toPerrau l t . – Wskazał n a wy so k ieg o , szczu p łeg o czło wieka z g ęs tą czu p ry ną i wg ru b ych ok u larach . – Ma sk lep ze sp rzętem sp o rto wym w Sain t-Mart in . Jes t teżp rzewodn ik iem wysok o gó rsk im. – Palec sęd ziego zatrzymał s ię nas tęp n ie n ab ro d atym o lb rzymie, k tó ry w jes ienn y m świet le wzn os i ł toas t menażką, u śmiech ającs ię d o ob iek tywu . – Gilbert Mo u rren x . Praco wał w fab ryce celu lozy w Sain t-Gaud en s .Zmarł dwa lata temu n a raka żo łąd k a.

– Mówi p an , że ta czwórka by ła n iero złączn a?

– Owszem – od p arł Sain t-Cy r, cho wając o ku lary . – Nierozłączna, tak ... Mo żn a takp owied zieć.

Servaz wpatrywał s ię w sęd ziego . Ten specy ficzny ton ... Starszy pan n ie sp u szczałz n iego wzro ku . Z miną jak g dy b y n igdy n ic, p rzek azy wał mu jakąś wiado mość.

– By ło coś ... Jak ieś h is to rie z n imi związane?

Sp o jrzen ie sęd ziego by ło tak samo in ten sywne jak sp o jrzen ie Servaza. Po licjan twstrzymał o ddech .

– Raczej p lo tk i . I raz, jak ieś t rzy dzieści lat temu , jedn a sk arga. Złożona p rzezrod zinę z Sain t-Mart in . Sk romn i ludzie: o jciec p raco wał jako ro b o tn ik w elek trown i,matka by ła bezro b o tn a.

Elek trown ia: wszys tk ie zmysły Servaza n atych mias t znalazły s ię w s tan ieg o to wości .

– Skarg a n a n ich?

– Tak . Ch odziło o szan taż. Czy coś w tym s ty lu ... – Stary sęd zia zmarszczy ł b rwi,p ró b u jąc zeb rać wspo mnien ia. – Jeś l i mn ie p amięć n ie my li , cho d ziło o zd jęciaz p o laro id u . Zd jęcia có rk i tych b iedn y ch lu dzi , s iedemn as to letn iej d ziewczy ny . By łan a n ich ro zeb rana, widać by ło , że jes t p i jana. A n a jed n ej z fo to g rafi i by ła...z k i lk oma mężczyznami, tak sądzę. Zd aje s ię, że ci młod zi lu dzie g rozi l i , że puszcząte zd jęcia w ob ieg , jeś l i d ziewczyna n ie zro b i d la n ich różny ch rzeczy ... I d la ichk o leg ów. Ale w k o ńcu n ie wy trzy mała i p o wiedziała o wszys tk im rodzico m.

– I co by ło dalej?

Page 231: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Nic. Ro dzice wyco fal i skargę, zan im jeszcze żand armeria zdąży ła p rzes łuchaćtych czterech młodzień có w. Na pewno dog ad ali s ię po cichu . Wycofan ie skarg iw zamian za o ds tąp ien ie od szan tażu . Rod zicom z całą pewnością n ie u śmiechało s ię,żeb y te zd jęcia zaczęły k rążyć.

– Dziwne. Mail lard mi o tym n ie wsp o minał .

– Możliwe, że n igdy n ie s ły szał o tej sp rawie. Jeszcze wted y n ie p racował.– Ale p an tak .

– Tak .

– Uwierzy ł im p an?

Sain t-Cy r sk rzy wił s ię scep tyczn ie.

– Jes t pan g l in ą. Wie p an tak samo dob rze jak ja, że każdy ma jak ieś tajemn ice.Zazwy czaj n iezby t chwaleb n e. Dlaczego ci ludzie miel iby k łamać?

– Żeb y wyciągn ąć p ien iądze od rodzin tych czterech ch ło p aków.– I żeb y dob re imię ich có rk i by ło na zawsze zszargane? Nie. Znałem o jca.

Najmował s ię u mn ie d o d robny ch p rac, gdy by ł na bezro b ociu . Prawy człowiek , s taraszk o ła. To n ie by ła ro dzin a, k tó ra p osunęłab y s ię do czegoś tak iego .

Serv az zn owu pomyślał o chatce i o tym, co w n iej znalazł .

– Po wiedział p an , że każdy ma jak ieś tajemn ice.

Sain t-Cy r spo jrzał na n ieg o uważn ie.

– Tak . Jak a jes t p an a tajemn ica, k o mend an cie?

Serv az p os łał mu en igmatyczny u śmiech .– Samobó js twa – pod jął . – Mówi to panu coś?

Ty m razem wy czy tał w oczach sędzieg o au ten tyczne zdu mien ie.

– Kto panu o tym mówił?

– Nie u wierzy mi pan , jeś l i p anu powiem.

– Niech p an powie mimo wszys tko .

– Ju l ian Hirtmann .Gab riel Sain t-Cyr wpatry wał s ię w n iego d łu ższą chwilę. Wy g ląd ał na

zd ezo rien towanego .

– Mówi p an poważn ie?

– Abso lu tn ie.

Przez mo men t sędzia milczał .

– Co p an rob i dziś wieczo rem ko ło d wudzies tej? – zapy tał .

– Nie mam p lanów.

Page 232: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Sko ro tak , n iech pan p rzy jdzie n a ko lację. Jeś l i wierzyć mo im go ściom, jes temprawd ziwy m mis trzem kuchn i . Mieszkam w zau łk u d u To rren t pod szós tką. Napewno s ię pan n ie zgub i: to mły n , na samym końcu u l icy , tuż pod lasem. Dozobaczen ia wieczo rem.

– Mam nadzieję, że u pana wszys tk o w po rządku – p owiedział Serv az.Ch ap eron odwró cił s ię zak łopo tany . Trzymał już rękę na k lamce samo ch odu .

Wyg lądał na nap iętego i zmartwionego . Gdy zo baczy ł Servaza, p oczerwien iał .

– Dlaczeg o pan mn ie o to p y ta?

– Wczo raj p rzez cały dzień p ró bowałem p an a złapać – o d powiedział Servaz,u śmiech ając s ię p rzy jaźn ie. – Nie udało mi s ię.

Przez u łamek sek undy na twarzy mera Sain t-Mart in widać by ło zło ść.Najwyraźn iej s tarał s ię n ie s tracić panowan ia nad so bą, ale bezsk u teczn ie.

– Śmierć Gil les ’a mn ą wstrząsnęła. Po two rna śmierć... Tak a zawzięto ść... Tos traszne. Musiałem o dpocząć, pobyć sam. Wybrałem s ię n a wy cieczkę w g ó ry .

– Poszed ł pan sam w g ó ry ? I n ie bał s ię p an?Py tan ie sp rawiło , że mer d rg nął .

– Dlaczeg o miałbym s ię b ać?

Przyg lądając s ię temu n iewysok iemu , opalonemu mężczyźn ie, Servaz nab rałpewności , że mer n ie ty lko s ię bo i , ale wręcz jes t p rzerażony . Zas tanawiał s ię, czy odrazu n ie zapy tać g o o samo bó js twa, ale uznał , że lep iej n ie wyk ładać wszy s tk ich kartza jednym zamachem. Po ko lacj i u Sain t-Cy ra będ zie wiedział więcej . Sięgnął jedn akdo k ieszen i po zd jęcie.

– Czy to zd jęcie co ś panu mó wi?

– Gdzie pan to znalazł?

– U Grimma.– To s tare zd jęcie – skomen tował Chaperon , un ikając jego wzro k u .

– Tak , październ ik 1 993 – u ściś l i ł Servaz.

Ch ap eron p omachał p rawą ręką, jakby chciał zaznaczyć, że tamte czasy to od leg łap rzeszło ść. Przez k ró tką chwilę op alona d łoń , poznaczon a na wierzchu małymib rązowy mi p lamkami, p rzesu wała s ię Servazowi p rzed oczami. Po licjan t zamarł zezdumien ia. Mer n ie miał na ręce sy gnetu , ale mus iał go zd jąć całk iem n iedawno :wokó ł palca serdecznego widać by ło jaśn iejszy pasek .

W jednej chwil i do g łowy zaczęły mu nap ływać ty s iące py tań .

Page 233: Bielszy odcien smierci bernard minier

Grimmo wi odcięto p alec. Chaperon zd jął swó j sygnet , ten sam, k tó ry widać nad ło n iach czworga mężczyzn na zd jęciu . Co to znaczy ? Najwyraźn iej morderca wie.Czy dwie pozo s tałe o soby na fo tog rafi i także mają coś wspó lnego ze śmierciąGrimma? Jeś l i tak , to jak to s ię dzieje, że Hirtmann jes t na b ieżąco?

– Do b rze ich pan zn ał? – zapy tał Servaz.

– Tak , do sy ć dob rze. Cho ć z Perrau l tem częściej widywałem s ię w tamtychczasach n iż teraz.

– To by li też pana p artnerzy od pok era.

– Tak . I od wy cieczek g ó rsk ich . Ale n ie rozumiem, co ...

– Dzięku ję – uciął Serv az. – Na razie n ie mam innych py tań .

– Kto to? – zap y tała Zieg ler w samochod zie, wsk azu jąc na mężczyznę zmierzającegod ro bnymi k roczkami w s tronę p eu geo ta 405 , n iemal tak wiekoweg o jak o n sam.

– Gab riel Sain t-Cy r, hono rowy sędzia ś ledczy w s tan ie spo czy n ku . Spo tk ałem gowczo raj ran o w sądzie.

– O czym rozmawial iście?

– O Grimmie, Chaperon ie, Perrau lcie i n iejak im Mourrenx .

– Trzej pokerzyści ... A ten Mou rrenx to k to?

– Czwarty członek bandy . Umarł dwa lata temu . Na raka. Jak mó wi Sain t-Cyr,p rzed trzydzies tu laty wn ies iono na n ich skargę za szan taż. Up il i jakąś dziewczynęi ro b i l i jej rozb ierane zd jęcia. A po tem g rozi l i jej , że puszczą je w ob ieg , jeżel i ...

– Jeżel i n ie zro b i pewny ch rzeczy ...

– Właśn ie.Servaz zau waży ł b ły sk w o czach Zieg ler.

– To mó g łb y być jak iś t rop – p owiedziała.

– Jak i to ma związek ze śmiercią kon ia Lomb arda? I z Hirtmannem?

– Nie wiem.

– To by ło t rzydzieści lat temu . Czwórka p i janych młody ch mężczy zn i p i janadziewczy na. No i co z tego? By li młodzi , zrob il i g łu p s two . Czy to nas dokądśp ro wadzi?

– Może to ty lko wierzch o łek gó ry lod owej.Sp o jrzał na n ią.

– Jak to?

Page 234: Bielszy odcien smierci bernard minier

– No , może by ły jeszcze in ne p o dobne „g łu ps twa”. Mo że na ty m n ie pop rzes tal i .A mo że k tó reś z tych g łups tw źle s ię sko ńczy ło .

– Dużo tych „mo że” – zauważy ł Servaz. – Jes t co ś jeszcze: Ch ap eron zd jął sygnet .

– Co?Opo wied ział jej o ty m, co p rzed chwilą zobaczy ł . Zieg ler zmarszczy ła b rwi.

– Co to znaczy pana zdan iem?

– Nie mam p o jęcia. Tymczasem ch ciałbym pan i co ś pokazać.

– Chatkę?

– Tak .

O p iątej n a nocny m s to l iku zad zwon ił budzik i Diane, dygocąc z zimna, po wlok ła s iędo łazien k i . Jak co rano kąp iel zaczęła s ię g wałtownym s trumien iem wrzącej wody ,k tó ry pod k o n iec by ł już ty lko mizerną zimną s tru żk ą. Diane czym p ręd zej wy tarłas ię i ub rała. Nas tępn ie spędzi ła god zinę na p rzeg lądan iu no tatek , po czym zeszła dokawiarenk i na parterze.

Kawiarenka by ła opus to szała, n ie b y ło n awet o b s ług i . Diane zau waży ła jednakeksp res do kawy na kapsu łk i i weszła za ladę, by p rzy go tować sob ie esp resso .Wróciła do lek tu ry n o tatek i czy tała do chwil i , gdy u s ły szała k rok i dob iegającez k o ry tarza. Do p omieszczen ia wszed ł d o k to r Xav ier. Sk in ął jej g ło wą i także zab rałs ię do p rzygo towywan ia kawy . Po czym z fi l iżank ą w ręk u po d szed ł do Dian e.

– Dzień dob ry , Diane. Ran ny z pan i p taszek .

– Dzień dob ry , do k to rze. Stare p rzyzwyczajen ie...

Zauważy ła, że p sych iatra jes t w dob rym humorze. Zamoczy ł warg i w k awiei patrzy ł na n ią, n ie p rzes tając s ię u śmiechać.

– Jes t p an i go towa, Diane? Mam d ob rą wiadomo ść. Dziś ran o odwiedzimypacjen tó w z sek to ra A.

Usiło wała uk ryć podn iecen ie i zachować p ro fes jonalny to n .

– W po rządku , p ro szę pana.

– Proszę mówić mi Fran cis .

– W po rządku , Francis .

– Mam nadzieję, że o s tatn io pan i za bardzo n ie p rzes traszy łem. Ch ciałem ty lko ,żeby pan i by ła czu jna. Zob aczy pan i , wszys tko p ó jd zie g ład ko .

– Czu ję s ię go towa.Pos łał jej sp o jrzen ie, w k tó rym wyraźn ie dos trzeg ła p owątp iewan ie.

Page 235: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Do kogo pó jdziemy?

– Do Ju l iana Hirtmanna.

Wh ite Stripes w s łuchawkach Esp érand ieu śp iewali Seven Nation Army, gd y o tworzy łys ię d rzwi gab inetu . Po licjan t oderwał o czy od ek ranu .

– Cześć – powied ziała Samira. – I jak tam sekcja?

– Ble – podsu mował zdegus towany i zd jął s łuchawk i.

Okrąży ła b iu rko Vincen ta, by d os tać s ię do własnego s tanowiska p racy .Espérand ieu wciągnął w nozd rza p rzy jemny , świeży zapach perfum z nu tą żelu podp ry szn ic w t le. Czu ł do n iej spon tan iczną sympatię o d p ierwszej chwil i , k iedySamira Cheun g p rzek roczy ła te p ro g i . Podob n ie jak on , by ła ob iek tem led wiezawoalo wanych kp in ze s tro n y n iek tó rych czło nków b rygad y . Ale mała n ie dałaso b ie w k aszę dmuchać i k i lka razy u sadzi ła s tarych dup ków, tak że tym bardziej jejn ie znos i l i .

Samira Cheung ch wyciła b u telkę wody mineralnej i op różn iła ją duszk iem. Miałan a sob ie skó rzaną ku rtkę, a pod n ią dżin sową marynarkę i b luzę z kap tu rem,d rel ichowe spodn ie, bo tk i na o śmiocen tymetro wych obcasach i czapkę z daszk iem.

Po ch y li ła nad ek ranem k omp u tera swo ją zjawiskowo b rzydką twarz. Mak ijażw n iczym n ie pomagał . Nawet Espérand ieu o mało n ie parskn ął śmiechem, gdyp ierwszy raz ją zob aczy ł . Ale w końcu s ię p rzyzwyczai ł . Teraz paradoksaln ieo dnajdywał w n iej nawet jak iś sp ecy ficzny wdzięk .

– Gdzie b y łaś? – zapy tał .

– U sędziego .

Zrozumiał , że ma n a myś li sędziego , k tó ry p rowadzi sp rawę trzech ch łopaków.Z u śmiech em zas tanawiał s ię, jak ie wrażen ie mus iała zrob ić w ko ry tarzach sądu .

– I jak , do p rzod u?

– Wyg ląda na to , że argumen ty p rzeciwnej s tro ny znajdu ją pewien oddźwiękw u myśle pan a sędzieg o .

– Jak to?– No , h ipo teza o u top ien iu po mału s ię p rzy jmu je.

– O cho lera!

– Nie zauważy łeś n iczeg o , wchodząc? – zapy tała.

– Co masz na myś li?

– Pu jo l i Simeon i .

Page 236: Bielszy odcien smierci bernard minier

Espérand ieu s ię sk rzywił . Nie lub i ł p o ruszać tego tematu .

– Tak , wy g lądają, jak by b y li w wy jątko wej fo rmie – s twierdzi ł pon u ro .

– Od wczo raj s ię tak zachowu ją – wy jaśn i ła. – Mam wrażen ie, jakby n ieobecnośćMart ina dodawała im sk rzydeł . Powin ieneś u ważać.

– Dlaczego ja?

– Wiesz p rzecież.

– Nie, wy jaśn i j mi.

– Nie znoszą cię. Uważają cię za geja. Dla n ich być gejem to p rawie to samo , cob yć pedo fi lem albo p iep rzyć s ię z k ozą.

– Cieb ie też n ie zn oszą – zauważy ł Espérand ieu , n ie okazu jąc szczegó ln egozgo rszen ia język iem Samiry .

– Nie tak jak cieb ie. Nie lub ią mn ie, bo jes tem ch iń sko -arab sk im mieszańcem.Szk oda, że n ie mam jeszcze t rochę czarn ej k rwi. Ty to co innego . Mają ty s iącp owodó w, żeby cię n ienawidzić: twó j sposób bycia, two je ciuchy , wsp arcie Mart in a,żon a...

– Żona?

Nie po trafi ła powstrzymać u śmiechu .

– Oczywiście. Nie mogą zrozumieć, jak taka kob ieta mog ła wy jść za facetatwo jego pok ro ju .

Teraz Esp érand ieu s ię u śmiechnął . Docen iał p ro s ty spo só b mówien ia Samiry ,u ważał jedn ak , że od rob ina umiejętności dyp lomatyczn ych czasem dob rze by jejzrob iła.

– To neandertalczycy – powiedział .

– Prymitywy – po twierd zi ła Samira. – Ale na two im miejscu miałaby m s ię nab aczn ości . Nie jes tem pewna, czy n ie szyku ją jak iegoś świńs twa.

Wysiadając z samo chodu p rzed domkiem Grimma, Servaz zas tanawiał s ię, czyp op rzed n ieg o wieczo ru n ie miał h alucyn acj i . Do lina n ie wyg lądała już an i t rochęmroczn ie an i n iepoko jąco . Gdy zamyk ał d rzwi wozu , znowu p oczu ł , że map od rażn ione gard ło . Zapomniał rano zażyć tab letkę.

– Ma pan i może trochę wody?

– W schowku jes t bu telka mineralnej – rzuci ła Zieg ler.

Ruszy li w k ierunku chatk i s to jącej na b rzegu rzek i , k tó ra wiła s ię między pn iamid rzew s iecią s reb rzący ch s ię s trumyków. Szare zbocza gó r po ras tały jod ły , świerk i

Page 237: Bielszy odcien smierci bernard minier

i t rochę bukó w. Kawałek dalej nad b rzeg iem s tru mien ia zauważy li dzik ie wysyp iskośmieci . Leżały tam zardzewiałe puszk i , czarne work i na odpady , b rudny materac,lodówk a, a nawet s tary ko mpu ter, za k tó rym ciągnęły s ię k ab le jak mack i za martwąośmio rn icą. Nawet w tej dzik iej do l in ie człowiek n ie może powstrzymać swo jegodzieła zn iszczen ia.

Wszed ł po sch odach na werand ę. Szeroka wstęga z nap isem ŻANDARMERIANARODOWA – WSTĘP WZBRONIONY wis iała w pop rzek wejścia. Servaz po dn ió s łją, o tworzy ł zamk i, szybk im ruchem pchnął d rzwi i u sunął s ię, by p rzepuścić Zieg ler.

– Ściana po lewej – powiedział .Irène zrob iła k rok do ś rodk a i zatrzymała s ię.

– O cho lera!

Serv az wszed ł . Blat i szafk i o twartej k uchn i po p rawej , wersalka zawalonapodu szkami w g łęb i i szu flady pod n ią, pó łk i z k s iążkami, sp rzęt węd karsk i : wędk i ,kosz, bu ty , podb ierak i , u ło żo ny w kącie – wszys tko to by ło dok ładn ie p ok ry terozmaitymi p ro szk ami: alumin ium, b iel o łowian a, sadza ang ielska, czarny p ro szekmagnetyczn y , czerwony p ro szek flu o rescency jny ... Wszys tk ie d o wy dobywan iauk ry tych ś ladów. Duże n ieb iesk ie powierzchn ie wskazywały , że tech n icy uży lisubs tancj i Blues tar: szukal i ś ladó w k rwi, bezsku teczn ie. Tu i tam pop rzyp inanotek tu rowe tab l iczk i z numerami. Także z d ywanu wycięto p róbk i do b ad an ia.

Serv az dysk retn ie p rzyg ląd ał s ię Zieg ler.

By ła po ruszona. Wpatrywała s ię w ścianę po lewej: duża czarna pelerynawyg lądała jak śp iący n ietoperz; jej czarne, po ły sku jące morą fałd y kon tras towałyz jasnym d rewnem ściany . By ła powieszona na d rewn ianym ko łku za kap tu r. Podpeleryn ą, n a pod łodze z su rowej so sny spoczywała para bu tów. Na n ich także wid aćby ło ś lady p ro szku .

– Nie wiem d laczego , ale gdy na to p atrzę, dos taję gęs iej skó rk i – s twierdzi łaZieg ler. – Os tateczn ie jednak n ie chodzi ty lko o ub ran ie p rzeciwdeszczowe i paręobuwia.

Serv az rzuci ł ok iem p rzez o twarte d rzwi. Na zewnątrz pano wała cisza. Ale widokreflek to ró w odb ijający ch s ię w lu s terku jakb y p rzyk lei ł mu s ię do s iatkó wk i.Próbował wy chwycić ewen tualne odg ło sy s i ln ika, ale s ły szał ty lko szum rzek i .Znowu poczu ł in s ty nk to wny s trach – tak i sam jak min ionej nocy , k iedy zobaczy ł zasobą świat ła. Pierwo tny s trach , bez żadnych n iuansów.

– Co s ię dzieje? – zapy tała Zieg ler, d os trzeg łszy jego spo jrzen ie.

– Wczo raj na d rodze by łem ś ledzony . Jak iś samochód czekał na mn ie u wy lo tu

Page 238: Bielszy odcien smierci bernard minier

tej ścieżk i .

Przy jrzała mu s ię uważn ie. Przez jej twarz p rzemknął cień n iepoko ju .

– Jes t pan tego pewien?– Tak .

Przez chwilę panowała p rzy t łaczająca cisza.

– Trzeba o tym powiedzieć d ’Humières .

– Nie. Wolałbym, żeby to zo s tało między n ami. Przynajmn iej na razie.

– Dlaczego?

– Nie wiem. Confian t móg łby to wyko rzys tać, żeby mn ie odsunąć. Oczywiściepo d p reteks tem, że mn ie ch ron i – dodał , u śmiechając s ię s łabo .

– Kto to by ł wed ług pana?

– Ludzie nas łan i p rzez Lombarda?

– A może mordercy ...

Wpatrywała s ię w n iego ok rąg łymi oczami. Zrozumiał , że zas tanawia s ię, jak bys ię zachowała, g dyby rzecz p rzy darzy ła s ię jej . Strach to zaraźl iwa cho roba,po myślał . W tym ś ledztwie jes t doskonale czarny punk t , jakaś mroczn a masak ry tyczna tworząca rdzeń tej h is to ri i , a on i zaczyn ają s ię n iebezp ieczn ie do n iejzb l iżać. Po raz d rug i zad ał sob ie py tan ie, czy n ie n arażają życia nan iebezp ieczeńs two .

– Czas na rozmowę z p anem merem – powiedział nag le.

– Niech s ię pan i n ie p rzejmu je, wszys tko pó jd zie dob rze.

Diane p atrzy ła na wysoką p os tać Mon s ieu r Monde’a, domyślając s ię po tężnejmasy mięśn iowej p od jego kombinezonem. Musi spędzać god ziny na at las iei p odnoszen iu sztang . Przy jaźn ie mrugnął do n iej . Diane sk inęła g łową.

Wbrew temu , co wy dawali s ię myś leć ci mężczyźn i , n ie odczuwała specjalnegos trachu . Raczej in ten sy wną zawodową ciekawość.

Dalej znajd ował s ię o świet lony jarzen ió wkami ko ry tarz. Białe ścianyi wyk ładzina t łumiąca ich k rok i . Ciszę wypełn iała dysk retna tapeta dźwięko wa – jakw h ip ermark ecie. Utwór w s ty lu new ag e, dźwięk i harfy i fo rtep ianu n ieuchwy tne jakod dech .

Drzwi...

Mijała je, n ie podcho dząc do ok ienek . Xav ier szed ł tuż p rzed n ią energ icznymkrok iem. Pos łu szn ie podążała za n im.

Page 239: Bielszy odcien smierci bernard minier

Nie by ło s łychać żadnych szmerów. Jakby wszyscy spal i . Diane czu ła s ię jakw nowoczesnym, min imalis tyczn ie u rządzonym p ięciogwiazdkowym ho telu .

Przyp omn iała sob ie p rzeciąg łe, posępne zawodzen ie, k tó re s ły szała ze ś luzy , gdypo raz p ierwszy znalazła s ię w p o b liżu tego miejsca. Czyżby na dzis iejszą o kazjęnaszp rycowali ich lekami? Nie, p rzecież Alex mówił : ci p acjenci są lekoo po rn i .

Xav ier zatrzymał s ię p rzed o s tatn imi d rzwiami. Wystukał szy fr na k lawiatu rze,a nas tępn ie p rzek ręci ł k lamkę.

– Dzień dob ry , Ju l ian ie.

– Dzień dob ry , dok to rze.

Głębok i , d ob rze pos tawiony g ło s światowca. Diana u s ły szała go , a dop iero po temzobaczy ła.

– Przyp rowadziłem pan u g ościa. To nowa p an i p sycho log , Diane Berg . Jes tSzwajcarką, tak jak pan .

Podeszła do n iego . Ju l ian Hirtmann s tał p rzy o kn ie, z k tó rego widać by łoośn ieżony wierzcho łek jod ły . Odwrócił wzrok od pejzażu za szybą i spo jrzał na n ią.Miał ponad metr dziewięćdzies iąt i Xav ier wyg lądał p rzy n im jak dziecko . Oko łoczterdzies tk i , ciemne, k ró tko obcięte włosy , zdecydo wane, regu larne ry sy . Pewnys ieb ie. Całk iem p rzys to jny mężczyzna, p omy ślała, jeżel i k to ś lub i tak ich zimnychd ran i . Wysok ie czo ło , zaciśn ięte u s ta, kwadratowa żuchwa.

Od razu jednak ud erzy ły ją jego oczy . Przen ik l iwe. Czarn e. In tensywne. Płon ącep rzeb ieg ło ścią, ale n ierucho me. Powiek i , k tó re n ie mrugają. Zmru ży ł o czy i Dianepoczu ła, że Hirtmann p rzeświet la ją wzrok iem.

– Dzień dob ry , Ju l ian ie – powied ziała.

– Dzień dob ry . Pan i p sy ch o log , tak?

Zobaczy ła, że dok to r Xav ier s ię u śmiecha.

– W k tó rej dzieln icy Genewy p an i mieszka?

– Co log ny .

Pok iwał g łową i podszed ł do o kna.– Miałem p iękny do m nad jezio rem. Dziś mieszkają tam jacy ś nowob ogaccy .

Z tych , co mają kompu tery i telefony ko mórkowe, ale an i jednej k s iążk i w całymdomu . Mó j Boże! Mieszkał tam Percy Bysshe Shelley , g dy by ł w Szwajcari i ,wyob raża p an i to sob ie?

Wp atrywał s ię w n ią czarnymi, lśn iącymi oczami. Czekał na odpowied ź.

– Lub i pan czy tać? – zapy tała n iezd arn ie.

Page 240: Bielszy odcien smierci bernard minier

Wzru szy ł ramionami, najwyraźn iej rozczarowany .

– Dok to r Berg chciałaby s ię z panem regu larn ie spo tykać – wtrąci ł Xav ier.

Hirtmann znowu odwró cił s ię w jej s t ronę.– Nap rawdę? A co ja z tego będę miał? Poza p rzy jemn ością obcowan ia z pan ią?

– Nic – odpowiedziała szczerze. – Abso lu tn ie n ic. Nie mam amb icj i w żadensposó b u lżyć pana cierp ien iom. Tym bard ziej że pan n ie cierp i . Nie mam panu n ic d ozao ferowan ia, po za, jak pan powiedział , mo im towarzys twem. Będę jednakwdzięczna, jeś l i zgodzi s ię pan na rozmowy ze mną.

Żadnych po ch lebs tw an i k łamstw – Diane uznała w d uchu , że całk iem n ieźlesob ie po radzi ła. Wpatrywał s ię w n ią in tensywn ie.

– Hmmm, szczero ść... – Hirtmann p rzen ió s ł wzrok na Xav iera. – To w tym miejscurzadko spo tykany towar. Załóżmy , że s ię zgodzę. Na czym będą po legać te... rozmowy?Mam nad zieję, że n ie zamierza pan i p oddawać mn ie tej g łupawej p sychoanalizie. Odrazu p an i mó wię: to n ie zadziała. Nie ze mną.

– Nie, chodzi mi o p rawdziwe rozmowy . Będziemy po ruszać różne tematy , nak tó re pan s ię zgodzi rozmawiać.

– A, to jeszcze mus iel ibyśmy mieć wspó lne zain teresowan ia – zakp ił .Diane zigno rowała zaczep kę.

– Niech mi pan i op owie o sob ie – pop ros i ł . – Jak ie pan i ma do świadczen ie?

Powiedziała mu . Wymien iła Wydział Psycho log ii i Nauk o Wychowan iuw Genewie, un iwersy teck i In s ty tu t Psycho log ii Sądowej, p rywatny gab inet ,w k tó rym p racowała, i więzien ie w Champ-Do llon , g dzie odbywała s taż.

Kiwn ął g łową ze śmierteln ie poważną miną, d o tykając palcem do lnej warg i , jakb yją eg zaminował. Diane o mało s ię n ie u śmiechnęła na widok tej pozy . Przyp omniałasob ie jednak , co ten człowiek rob ił z kob ietami w jej wieku , i rozbawien ie minęło .

– Spod ziewam s ię, że znalazłszy s ię tu taj , w tak szczegó lnym i nowym d la pan io toczen iu , czu je pan i pewną ob awę?

Tes tował ją. Chciał wiedzieć, czy będą rozmawial i jak równy z równym. Nie miałocho ty n a mono log , w k tó rym ty lko on by mówił , a ona zadowo li łaby s ięs łuchan iem.

– Tak , obawę p rzed nowy m s tano wisk iem, nowym miejscem, nowymiobo wiązkami – odpowiedziała. – Stres zawodo wy . Uważam, że to pozy tywnezjawisko , co ś , co popycha do p rzodu .

Pok iwał g ło wą.

Page 241: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Sko ro p an i tak uważa. Jak pan i wie, każd a g rupa w sy tuacj i zamkn ięcia matendencje do reg res j i . Tu taj reg res j i u legają n ie ty lko pacjen ci , ale równ ież personel ,także p sycho logowie. Zobaczy pan i . Są tu t rzy p ierścien ie o ch ro nne jeden w d rug im:po p ierwsze, zabezp ieczen ia tego p rzy tu łku d la świrów, po d rug ie, bariera do l iny , potrzecie g ran ice mias ta na do le, z p opu lacją zdegenero waną p rzez ciąg łe k rzyżowan ies ię w ob ręb ie tej samej k rwi, kaziro dztwo i p rzemo c w rodzinach . Zobaczy pan i . Zaparę dn i albo tygo dn i poczu je pan i , że pan i d ziecinn ieje, s taje s ię z powro tem małądziewczynką, będzie pan i miała ocho tę znowu ssać kciu k ...

Wyczy tała w jego oczach , że ma ocho tę powiedzieć coś obscen icznego , ale s iępowstrzymu je. Otrzymał su rowe wychowan ie. Nag le zd ała sob ie sp rawę, że Hirtmannp rzypomina jej o jca: s roga mina, p rzys to jny wyg ląd lekko s tarzejącego s ię, dob rzeu ło żonego mężczyzny i s iwe n i tk i mien iące s ię tu i ówd zie w ciemn ych włosach .

Taka sama, zdecydowana l in ia u s t i żuchwy , ten sam d ług i nos , to samoin tensywne spo jrzen ie, ocen iające i o sądzające. Poczu ła, że jeś l i n ie p rzegna tejmyś l i , zaraz s traci rezon . Zaczęła s ię zas tanawiać, jak k to ś tak i móg ł być zdo lny doo rg an izowan ia jawn ie b ru talnych o rg i i . Hirtmann n ie ma jedn ej o sobowości ; ma ichk ilka.

– O czym pan i myś l i? – zapy tał .

– O tym, że t rochę mi pan p rzypomin a mo jego o jca.

Pierwszy raz wyg lądał n a wy trącon eg o z równowag i. Zobaczy ła, że s ię u śmiechai że ten u śmiech całkowicie zmien ia jego wyg ląd .

– Nap rawdę? – zap y tał , szczerze zaskoczo ny .

– Można u pana wyczuć to samo typ owo szwajcarsk ie, mieszczańsk iewychowan ie, taką samą rezerwę i su rowo ść. Czuć od p an a p ro tes tan tyzmem, mimo żepo d rodze s ię p an go pozby ł . Wszyscy ci szwajcarscy wielcy mieszczan iep rzypominający sejfy z podwó jnym zamk iem... Zas tanawiałam s ię, czy mó j o jciec majakąś tajemn icę, do k tó rej n ie mo że s ię p rzyznać, jak pan .

Xav ier spo jrzał na n ią zmieszany i o d rob in ę ziry towany . Hirtmann u śmiechn ąłs ię szerzej .

– Tak , sądzę, że będziemy s ię dob rze dogadywać – oznajmił . – Kiedy zaczynamy?Mam ocho tę jak najp rędzej wrócić do tej rozmowy .

– Nie d o zlok al izowan ia – powiedziała Zieg ler, zatrzasku jąc k lapk ę telefon u . – Niema go an i w meros twie, an i w d omu , an i w fab ryce. Tak jakby s ię znowu u lo tn i ł .

Page 242: Bielszy odcien smierci bernard minier

Servaz spo jrzał n a n ią, po czym zaczął s ię wp atrywać w rzekę p rzez p rzedn iąszybę.

– Trzeb a będzie s ię poważn ie zająć panem merem, k iedy s ię znowu po jawi.Tymczasem sp ró bu jmy znaleźć Perrau l ta.

Eksped ien tka, młoda, mn iej więcej dwudzies to letn ia dziewczy na, żu ła gumę takzawzięcie, jakby miała z n ią jak ieś o sob is te po rach unk i .

Nie wyg lądała na spo rtsmenkę. Raczej na o sobę, k tó ra nadu ży wa s łod yczy i zb y tdużo czasu spędza p rzed telewizo rem albo p rzy kompu terze. Servaz pomyślał , że namiejscu Perrau l ta wahałby s ię powierzyć jej kasę. Popatrzy ł doo ko ła na rzędy narti sn owboardów, regały pełne obuwia t rekk ingowego , odb laskowe ko mbinezonyi po lary o raz mo d ne akceso ria rozło żo ne na pó łk ach z jasnego d rewna i rozwieszonena ciasno ściśn iętych wieszakach . Zas tanawiał s ię, na pods tawie jak ich k ry teriówPerrau l t wybrał aku rat tę kob ietę. Być może jako jedyna zgod ziła s ię nap ropon owaną p rzez n iego pens ję.

– Wyg lądał n a zan iepoko jonego?

– Ta.

Servaz odwrócił s ię d o Zieg ler. Przed chwilą zad zwon il i d o d rzwi kawalerk i , k tó rąPerrau l t , wed le s łów Sain t-Cyra t rzeci członek kwartetu , wynajmował nad sk lepem.Żadnej od powiedzi . Pracown ica p ro wadząca sk lep o świadczy ła, że n ie widziała go odpop rzedn iego dn ia. W pon iedziałek rano po jawił s ię i o znajmił , że mus i wy jechać nak ilka dn i w jak iejś p i lnej sp rawie rodzinnej . Po wiedziała mu , żeby s ię n ie martwił , żeona s ię wszys tk im zajmie.

– Jak wyg lądał?Eksped ien tka p rzeżu ła gumę dwa czy trzy razy , zan im odpowiedziała.

– Nap rawdę k iepsko , jak k to ś , k to n ie spał w nocy . – Ko lejny ruch żuchwą. – Niemóg ł u s tać w miejscu .

– Wyg lądał , jak by s ię czegoś bał?

– Ta. Już mówiłam.

Dziewczyna chciała s trzel ić z balo nówk i, ale w o s tatn iej chwil i s ię powstrzymała.

– Ma pan i jak iś numer, p od k tó rym można go zas tać?Otworzy ła szu fladę i pog rzebała w pap ierach . Podała Zieg ler wizy tówkę. Irène

rzuci ła ok iem na logo : gó ra, na jej t le narciarz zjeżdżający zygzak iem po śn iegu ,a p od spo dem fan tazy jne l i tery Sport & Natura.

Page 243: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Jak im Perrau l t jes t szefem? – zapy tała.

Eksped ien tka rzu ci ła jej podejrzl iwe spo jrzen ie.

– To sknera – p owiedziała w końcu .

Su fjan Stevens śp iewał w jego s łuchawk ach p io senkę Come on Feel the Illinoise, gdywzro k Esp érand ieu p rzyciągnął o b raz na mon ito rze kompu tera. Prog ram do ob ró bk izd jęć skończy ł właśn ie zadan ie, k tó re Vincen t wcześn iej zap rog ramo wał.

– Cho dź zobaczyć – powiedział d o Samiry .

Po licjan tk a ws tała. Zamek b ły skawiczny jej b luzy by ł t rochę za bardzo odsu n iętyi k ied y s ię nachy li ła, pod nosem Espérand ieu znalazła s ię o b iecu jąca zapowiedź jejb iu s tu .

– Co to? – zapy tała.

Sygnet na zd jęciu by ł widoczny z b l iska. Obraz n ie by ł całk iem wyraźn y , ale p rzyp ierścien iu powiększonym d wa ty s iące razy łatwo dało s ię odczy tać zło te l i tery n aczerwo nym t le.

– Tak i sygnet miał p rawd opodobn ie Grimm, ten ap tekarz zamordowany w Sain t-Mart in – odpowiedział z wyschn ięty m gard łem.

– Hmm, a skąd wiecie? Dlatego , że p alec by ł odcięty?

– Za d użo t łumaczen ia. Co widzisz?

– Jakby dwa zn ak i , dwie l i tery – powiedziała Samira, wpatru jąc s ię w ek ran .

Esp érand ieu u s i łował n ie od rywać oczu od mon ito ra.

– Dwa C? – p owiedział .– Albo C i E.

– Albo C i D.

– Albo O i C.

– Zaczekaj .

Otworzy ł k i lka ok ien z p rawej s trony ek ranu , pop rawił parę parametrów,p rzesunął suwak i . I znowu u rucho mił p rog ram. W milczen iu czekal i na rezu l tat .Samira wciąż po ch y lała s ię nad n im i Esp érand ieu rozmarzy ł s ię na temat jej pełn eg o ,jęd rnego i miłego w do ty ku b iu s tu . Zauważy ł p iep rzyk na lewej p iers i .

– Jak myś lisz, co on i tam rob ią? – u s ły szel i d rwiący g ło s z zewnątrz.Komu n ikat na mon ito rze zasyg nalizował zak ończen ie zadan ia. Wkró tce p o jawił

s ię o b raz. Czys ty . Dwie l i tery wyraźn ie odcinały s ię od czerwonego t ła sy gnetu :„C S”.

Page 244: Bielszy odcien smierci bernard minier

Kieru jąc s ię o trzy manymi wsk azówkami, Servaz zn alazł mły n w g łęb i zau łka, k tó ryk ończy ł s ię p rzy s tru mien iu p od lasem. Najp ierw zobaczy ł świat ła, a po tem czarn ąsy lwetk ę b udyn k u . Blask p ad ający z t rzech o świet lo nych ok ien odb ijał s ię w wod zien a koń cu u l iczk i , sp o ry k awałek za o s tatn imi domami. Powy żej czarn e gó ry , czarn ejod ły i rozgwieżdżone n iebo . Serv az wys iad ł z samo ch o du . No c b y ła zimna, aleciep lejsza n iż p o p rzedn ie.

Czu ł s ię s fru s tro wan y . Po zak o ńczo nych fiask iem p ró b ach znalezien ia Chapero n ai Perrau l ta n ie ud ało im s ię także d o d zwo n ić d o b y łej żo ny mera, k tó ra opu ści łareg io n i zamieszk ała w o k o licach Bord eaux . Chapero n by ł rozwied zion y , miał có rk ęg dzieś w reg io n ie pary sk im. Serg e Perrau l t wed le u zy skany ch in fo rmacji n ig d y n ieb y ł żo n aty . Jeś l i d odać do tego dziwn y zb ro jn y po k ó j p an u jący międ zy Grimmema jego żo ną-heterą, n arzucała s ię jed na k o n k lu zja: życie rodzin n e n ie by ło mo cn ąs tron ą tej t ró jk i .

Serv az wszed ł n a mały łu kowaty mo s tek łączący d ro g ę z mły n em. Tuż o boko b racało s ię ko ło młyń sk ie. Sły szał w ciemno ści szum wo dy spadającej na łop atk i .

Zas tukał do n isk ich d rzwi wy p osażo n ych w k o łatk ę. By ły s tare i ciężk ie.Otwo rzy ły s ię n iemal n atychmias t . Po jawił s ię Gab riel Sain t-Cyr, ub ran y w b iałąk oszu lę z n iesk azi telną mu ch ą i rozp in an y sweter. Z wn ętrza d ob ieg ała znajo mamu zy ka. Śmierć i dziewczyna Schu b erta w wyko n an iu k wartetu smy czk o wego .

– Wejd ź.

Serv az zauważy ł , że Sain t-Cy r zwraca s ię do n iego n a „ty”, ale n ie sk omen to wałteg o . Przy jemn y zap ach z kuchn i mile po łask o tał mu no zd rza, co spowodo wałon atychmias to wą od p o wied ź żo łąd ka. Po licjan t u świado mił sob ie, że umiera z g łodu .Od ran a n ie jad ł n ic p o za o mletem. Po p rawej s tro n ie znajdo wały s ię s to pn iep rowadzące do salonu . Sch o d ząc n imi, Servaz u n ió s ł b rew ze zd ziwien ia: sęd ziap o ło ży ł małe talerze na du ży ch , n ak ry ł s tó ł o b rusem tak b iałym, że zd awał s ię lśn ić,i zap al i ł dwie świece w s reb rnych świeczn ikach .

– Jes tem wd owcem – u sp rawied liwił s ię, wid ząc spo jrzen ie k o men dan ta. – Pracab y ła d la mn ie wszy s tk im, n ie p rzyg o towałem s ię na dzień , k iedy p rzes tan ę jąwy k o nywać. Czy będę ży ł jeszcze d zies ięć lat czy trzydzieści , to n iczeg o n ie zmien i .Staro ść to ty lko d ług ie, n iepo trzeb ne oczek iwan ie. Tymczasem więc znajd u ję sob iezajęcia. Zas tan awiam s ię, czy z teg o wszys tk ieg o n ie o two rzę res tau racj i .

Serv az s ię u śmiech nął . Sędzia zdecy dowan ie n ie b y ł ty p em czło wiek a, k tó ryu miałb y zrezy g n ować z ak tywno ści .

– Ale n ie martw s ię. Pozwo lisz, że jak o s tarszy p an będę ci mówił p o imien iu? Nie

Page 245: Bielszy odcien smierci bernard minier

my ślę o śmierci . Wyk o rzys tu ję ten b ezwarto ścio wy czas na up rawian ie o g ród k a,g o to wan ie, majs terk o wan ie, czy tan ie, po d róże...

– I spacery do sąd u , by by ć n a b ieżąco z toczącymi s ię sp rawami.

– Właśn ie!Zap ro s i ł g o do s to łu , a sam wszed ł za lad ę o twartej n a salon k u ch n i . Mart in

zo b aczy ł , jak wiąże w p as ie k u ch en ny fartu szek . W k o mink u trzask ał og ień , rzu cającjasn y b lask na belk i pod su fi tem. Salo n by ł p ełen s tarych meb li , z p ewn o ściąwyg rzeb an y ch u hand larzy s tarzyzną, a także mn iejszych i więk szych o b razó w.Prawd ziwy sk ład s taroci .

– „Go towan ie wymaga lek k iej g łowy , o twarteg o umy słu i wielk iego serca”. Pau lGaugu in . Nie u zn asz tego za n ies to sowność, jeś l i po min iemy etap aperi t i fu?

– W żadny m razie – o d powiedział Serv az. – Umieram z g ło d u .

Sain t-Cy r wró ci ł z dwoma talerzami i b u telką win a, p o ruszając s ię ze zwinn o ściązawo doweg o keln era.

– Gras ica wo ło wa z t ru flami w cieście fran cu sk im – o świadczy ł , s tawiając p rzedMart inem p aru jący talerz.

Zapach b y ł wspan iały . Serv az wb ił widelec w d an ie i wło ży ł k ęs do u s t . Cho ćsp arzy ł s ię w język , rzadko zd arzało mu s ię jeść co ś równ ie smacznego .

– I jak?

– Jeś l i b y ł pan równ ie wy śmien ity m sędzią, jak jes t k ucharzem, sąd w Sain t-Mart in pon ió s ł do tk l iwą s tratę.

Sain t-Cy r p rzy jął wyrazy uznan ia. Na ty le d ob rze znał swo je ku l inarn eu miejętn o ści , by wied zieć, że za ty m n ieco p rzesadzony m komp lemen tem k ry je s ięau ten tyczny p o d ziw. Mężczy zn a p rzechy li ł b u telk ę z b iałym winem n ad k iel iszk iemg o ścia.

– Sp ró bu j teg o .

Zan im sk osztował , Serv az un ió s ł k iel iszek p rzed o czy . W świet le s to jący ch n aśro dku s to łu świec win o miało b arwę b lad eg o zło ta ze szmarag d owymi reflek sami.Servaz n ie b y ł wielk im ko n eserem, ale o d p ierwszeg o ły k u n ie miał wątp l iwo ści , żewin o , k tó re mu p odano , jes t wy jątk owe.

– Znako mite. Nap rawdę. Mimo że n ie jes tem sp ecjal is tą.Sain t-Cy r k iwn ął g łową.

– To Bâtard -mo n trach et , ro czn ik 20 0 1 .

Puści ł o k o do Serv aza i mlasnął język iem o p odn ieb ien ie.

Page 246: Bielszy odcien smierci bernard minier

Up iwszy d ru g i ły k , k o men dan t poczu ł , że k ręci mu s ię w g łowie. Nie p o win ienb y ł p rzy ch o d zić z p u s tym żo łądk iem.

– Ma pan nadzieję, że ro zwiąże mi s ię język? – zap y tał z u śmiechem.

Sain t-Cy r s ię roześmiał .– Patrzen ie, jak wcin asz, to p rawd ziwa p rzy jemn o ść. Jakb y ś n ie jad ł p rzez

d zies ięć dn i . Co sądzisz n a temat Co n fian ta? – sęd zia n ag le zmien ił temat .

Py tan ie zask oczy ło Serv aza. Zawah ał s ię.

– Nie wiem. Jeszcze za wcześn ie, b y co ś mó wić...

W ok u sędzieg o zn ó w p o jawił s ię ch y try b ły sk .

– Ależ oczy wiście, że n ie za wcześn ie. Już so b ie wyro b iłeś op in ię. Jes tn eg aty wn a. Dlatego n ie ch cesz o n im mó wić.

To spos trzeżen ie zb i ło Mart ina z t rop u . Starszy p an by ł b ardzo bezp ośredn i .– Co n fian t to my lące n azwisko* – ciągnął Sain t-Cy r, n ie czek ając n a odp o wied ź.

– Do n iko g o n ie ma zau fan ia i jemu tak że n ie należy u fać. By ć może już zdąży łeś tozauważy ć.

Trafio ny . Serv az zn o wu p omyślał , że ten jeg omość może b y ć u ży teczny . Gdyty lk o sk o ń czy ł , Sain t-Cy r zab rał talerze.

– Kró lik w mu sztard zie – o zn ajmił , wró ciwszy z n as tęp n ym dan iem. – Może b y ć?

Przyn ió s ł też ko lejną bu telk ę win a. Ty m razem czerwon eg o . Pó ł g o dziny p óźn iej ,p o d eserze złożon y m z jab łek i k iel iszk a sau ternes , u s ied l i w fo telach p rzy komin ku .Serv az czu ł s ię najedzony i t rochę p i jan y . Wy pełn iało g o uczu cie b ło g o s tanui sy to ści , jak iego o d d awna n ie d oświad czał . Sain t-Cy r p o d ał mu kon iak w pękatejlamp ce, a so b ie nalał arman iak u .

Po tem rzu ci ł Servazowi twarde spo jrzen ie. Po licjan t zrozumiał , że ju ż czas p rzejśćd o rzeczy .

– Zajmu jesz s ię też sp rawą zab iteg o kon ia – o świad czy ł sędzia, up iwszy p ierwszyły k . – My ślisz, że to ma związek z ap tekarzem?

– Mo że.

– Dwie po two rne zb rod n ie w ciąg u k i lk u d n i i w od leg ło ści paru k i lo metrów.

– Tak .

– Jak ci s ię po d oba Éric Lo mbard ?

– Aroganck i .

– Nie rób sob ie z n iego wroga. Ma d ług ie ręce i mo że ci s ię p rzyd ać. Ale n iep o zwalaj , żeb y p ro wad ził ś led ztwo za cieb ie.

Page 247: Bielszy odcien smierci bernard minier

Servaz zn owu s ię u śmiech n ął . Sędzia mo że i jes t na emery tu rze, ale n ie p rzes tałb y ć zawo d owcem.

– Miał mi pan opo wied zieć o samo bó jcach .

Sęd zia p o dn ió s ł k iel iszek d o u s t .– Jak to jes t d zis iaj być g l iną? – zapy tał , n ie k wap iąc s ię z o d powiedzią. –

W czasach , g d y ko rupcja s tała s ię powszechna, gd y wszyscy myś lą ty lk oo napychan iu sob ie k ieszen i? Jak zach o wać zd rowy d y s tan s? Czy to wszy s tko n ies tało s ię o k rop n ie sk o mplikowan e?

– Nie, wręcz p rzeciwn ie, to bard zo p ro s te. Są dwa ro d zaje lu d zi : świn ie i reszta.Każd y musi wy b rać, p o k tó rej s t ron ie ma o ch o tę b y ć. Jeś l i p an n ie wyb iera, zn aczy ,że jes t pan już po s tron ie ty ch p ierwszy ch .

– Tak sądzisz? Więc d la cieb ie wszys tk o jes t p ro s te. Są do b rzy i źl i? Szczęściarzz cieb ie! A gd y b y w wyb o rach by ło t rzech k an dyd ató w: p ierwszy w p o łowiesparal iżo wany wsku tek po lio , cierp iący n a n ad ciśn ien ie, anemię i wiele in n ychciężk ich ch o ró b , od czasu do czasu u ciek ający s ię d o o szus twa, radzący s ięas tro log a, zd rad zający żo n ę, p alący pap iero sa za p ap iero sem i p i jący za d użomart in i ; d rug i to g rub as , k tó ry ju ż t rzyk ro tn ie p rzeg rał wy b ory , p rzeszed ł dep res jęi d wa zawały , p al i cy gara, a wieczo rami u p ija s ię szampanem, po rto , ko n iak iemi wh isky , a po tem zaży wa p ro szk i n asen n e; i t rzeci , o dznaczo n y b o hater wo jen ny ,szan u jący k o b iety , miło śn ik zwierząt , n iep alący i ty lk o o k azy jn ie p i jący p iwo , nak tó rego b y ś zag ło so wał?

– Pewn ie s ię p an spo d ziewa, że wyb io rę t rzeciego?

– No b rawo , właśn ie od rzu ci łeś Ro o sev el ta i Chu rch il la, a wyb rałeś Ad o lfaHit lera. Sam wid zisz, zawsze jes t inaczej , n iż s ię wydaje.

Servaz wybu ch n ął śmiech em. Sędzia zd ecyd o wan ie mu s ię p odo b ał . Człowiek ,k tó rego trudn o zask o czy ć, o myś lach p rzejrzys ty ch jak wo da w s trumien iu p rzedjeg o młyn em.

– Prob lemem są też dzis iejsze med ia – mówił dalej emery t . – Wyciągająi nag łaśn iają szczeg ó ły bez zn aczen ia. Efek t: gdy b y d zis iejsze med ia is tn iaływ tamtych czasach , Ro o sev el t i Chu rch il l p rawdo p o dob n ie n ie zo s tal ib y wy b ran i .Zd aj s ię n a swo ją in tu icję, Mart in . Nie wierz p ozo ro m.

– Samo bó jcy – p owtó rzy ł komend an t .

– Ju ż.

Sęd zia n alał so b ie ko lejną po rcję arman iak u , a p o tem po d n ió s ł g łowę i wp atrywałs ię w g ościa tward ym sp o jrzen iem.

Page 248: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Pro wadziłem tę sp rawę. Najtru dn iejszą w całej mo jej k arierze. To s ię wyd arzy łow ciąg u jed n eg o rok u . Mó wiąc do k ładn iej , od maja 1 993 d o l ipca 1 9 9 4 . Siedemsamobó js tw. Nas to latków mied zy p iętn as ty m a o s iemn as ty m ro k iem życia.Pamiętam, jak b y to b y ło wczo raj .

Servaz ws trzy mał od d ech . Gło s sęd zieg o s ię zmien ił . By ł teraz tward yi p rzep ełn io n y g łębo k im smu tk iem.

– Pierwsza odeszła d ziewczy na z sąs ied n iej wiosk i , Alice Ferran d ; miałaszesn aście i pó ł ro ku . Wspan iałe dzieck o , ze świetn y mi wy n ikami w szk o le.Z wykształcon ej rodzin y . Ojciec by ł wy k ładowcą l i teratu ry , matka nauczycielką.Alice n ie s twarzała p ro b lemó w. Miała k o leżan k i w swo im wieku . Lub iła ry sun k ii muzykę. Po wszech n ie lub ian a. 2 maja 1 9 93 rano zn alezio no ją po wieszonąw s todo le n ied aleko od d o mu .

Po wieszon a... Serv az poczu ł u cisk w gard le, ale zaczął s łu ch ać jeszcze u ważn iej .

– Wiem, o czym myślisz – p o wied ział Sain t-Cy r, po d ch wy ciwszy jego sp o jrzen ie.– Ale mog ę cię zap ewn ić, że p o wies i ła s ię sama, n ie ma co d o teg o n ajmn iejszychwątp l iwo ści . Lek arz sąd owy d ziałał bez zarzu tu . Delmas , znasz go , to k o mpeten tn ygo ść. W szu flad zie b iu rka małej znaleźl iśmy jed yną po szlakę: n ary sowan y p rzez n iąszk ic s todo ły z d o k ładn ą d łu gością sznu ra międ zy b elką a węzłem. Chciała byćpewna, że jej s to p y n ie do tk ną p od ło g i . – Sędzia wypowiedział o s tatn ie zd an iełamiący m s ię g ło sem. Widać by ło , że powstrzy mu je łzy . – To b y ła p o tworn ie bo lesnasp rawa. Tak ie do b re dziecko . Kiedy p ięć tyg o d n i p óźn iej , 7 czerwca, zab i ł s ięs iedemnas to letn i ch ło p ak , wid ziel iśmy w ty m ty lko s traszny zb ieg ok o liczności .Dop iero p rzy trzeciej o so b ie, p od ko n iec czerwca, zaczęl iśmy s ię zas tan awiać. –Sk o ńczy ł arman iak i p os tawił k iel iszek na o k rąg ły m s to l ik u . – To też pamiętam,jak b y s ię zdarzy ło wczo raj . Tamtego lata czerwiec i l ip iec b y ły upaln e, cudownapo g oda, d łu g ie, ciep łe wieczo ry . Lud zie d o p ó źn a s ied ziel i w o g ró d k ach , n ad rzekąi na tarasach k awiarń , żeby s ię t rochę o ch łodzić. W mieszk an iach by ło za g o rąco .Klimaty zacja i telefo n y ko mó rko we n ie b y ły jeszcze tak po wszech n e. Tamteg owieczo ru s ied ziałem w k awiarn i z pop rzed n ik iem Cathy d ’Humières . Przyszed ł p omn ie właściciel . Po k azał n a s łu ch awk ę leżącą n a lad zie. Telefon d o mn ie.Z żan d armeri i . „Nas tęp n y”, p o wied ziel i . Nie py taj d laczego , od razu zro zu miałem,o co chod zi .

Servaz czu ł s ię co raz bardziej zmro żo ny .

– Tamten też s ię powies i ł , tak jak d wó jka p o p rzedn ich . W ro zwalo n ej s to d o le,w g łęb i p o la. Pamiętam k ażd y szczegó ł: letn i wieczó r, do jrzałe zb oża, n ieko ń czący

Page 249: Bielszy odcien smierci bernard minier

s ię d zień , k amien ie n ag rzan e jeszcze o d zies iątej wieczo rem, mu ch y . I ciałow zacien io n ym wnętrzu s to d o ły . Źle s ię p o czu łem i t rafi łem do szp i tala. Po temwróciłem do ś led ztwa. Mówiłem ci , n ig dy n ie spo tkałem s ię z tak b o lesn ą sp rawą;p rawdziwa d ro ga k rzy żo wa: cierp ien ie rod zin , n iezro zu mien ie, s t rach , że zn o wu s ięzaczn ie...

– Nie wiadomo , d laczego to zrob il i? Zos tawil i jak ieś wy jaśn ien ia?

Sęd zia sp o jrzał n a n iego . W jeg o o czach , mimo up ły wu czasu , wciąż widać by łobezradno ść.

– Żad n ych . Nigd y s ię n ie dowiedziel iśmy , co im p rzy szło d o g ło wy . Żad n e z n ichn ie zo s tawiło wy jaśn ień . Oczywiście, wszyscy by li ws trząśn ięci . Każdego ran kabu d zil iśmy s ię z lęk iem, że dowiemy s ię, iż k o lejn y nas to latek odeb rał so b ie życie.Nik t n ig d y n ie zro zu miał , d laczego to s ię s tało tu taj , u n as . Ro d zice, k tó rzy miel idzieci w p o dob n y m wieku , b al i s ię ty lk o jed n eg o : że ich dziecko b ęd zie nas tępne.By li zas traszen i . Pró b owali , jak mo g li , p i ln ować d zieci b ez ich wiedzy , alb ozab ran ial i im wychod zić z d o mu . Trwało to po n ad rok . W su mie s iedmio ro . Siedmioro!Aż wreszcie p ewnego p ięk nego dn ia sk o ń czy ło s ię.

– Niewiary g o dna h is to ria! – zawo łał Serv az.

– Nie tak a zno wu n iewiary god n a. Od tej p o ry s ły szałem o p o dob n y chzdarzen iach w Wali i , Qu eb ecu , Jap o n ii . Pak ty samobó jcze międ zy n as to latkami. Dziśjes t jeszcze g o rzej : k o n tak tu ją s ię p rzez In ternet , wysy łają d o s ieb ie wiad o mo ści nafo rach : „Mo je ży cie n ie ma sensu , szu kam partn era do wspó ln ej śmierci”. Niep rzesad zam. W wy p ad k u samob ó js tw w Wali i wśró d p o s tów z k o n do len cjamii wierszami zn ajdowano i tak ie wiad omości: „Nied ługo do cieb ie do łączę”. Kto b yuwierzy ł , że co ś tak iego jes t mo żliwe?

– Myślę, że ży jemy w świecie, w k tó rym możliwe jes t ju ż wszy s tk o –od p o wied ział Serv az. – Szczegó ln ie to , co n ajg o rsze.

Oczy ma wyob raźn i zo b aczy ł ch ło pca, k tó ry ciężk im k ro k iem id zie p rzez p o le,mając za p lecami zach odzące s ło ńce, a w ręku sznu r. Do oko ła śp iewają p tak i , d ług iletn i wieczó r tętn i ży ciem, ale w jego g łowie p an u je mro k . Stary sęd zia sp o jrzał nan ieg o smu tno .

– Tak , jes tem tego sameg o zdan ia. Jeś l i chod zi o tych mło dych lu dzi , to ch o ć n iezos tawil i żad n ych wy jaśn ień , mamy d o wó d , że zachęcal i s ię nawzajem d o p o d jęciatego ak tu .

– Jak to ?

– U k i lk o rga samobó jcó w żand armeria zn alazła l is ty . Wy sy łan e z całą p ewnością

Page 250: Bielszy odcien smierci bernard minier

p rzez in nych kandy d atów d o samobó js twa. Op owiad al i w n ich o swo ich p lanach ,o ty m, w jak i sp o só b to zro b ią, a n awet , że n ie mo gą s ię już doczek ać, aż to s ię s tan ie.Pro b lem w tym, że l is ty n ie b y ły wy sy łan e p o cztą i wszyscy ich au to rzy u ży walip seu don imów. Po znalezien iu k o respon d en cji po s tan o wiono p o b rać od cisk i palcówod wszy s tk ich młody ch ludzi międ zy trzyn as ty m a o s iemn as tym ro k iem życia,mieszk ający ch w o k o licy i p o równać je z o dciskami n a l is tach . Zaangażowan ografo log a. Mrówcza p raca. Gru pa d etek ty wów tru dzi ła s ię nad ty m d wadzieścia czterygod zin y na dob ę. Niek tó re z tych l is tó w b y ły n ap isan e p rzez o so b y , k tó re jużpop ełn i ły samobó js two . Ale d zięk i tej p racy u d ało s ię także zid en ty fik ować tro jenowych k an d ydató w. Wiem, to n iewiary g odn e. Przydzielo n o im n ieu s tan n y n ad zó ri zapewn io n o o p iekę g ru py p sy ch o lo g ó w. Ale jednemu i tak s ię u d ało ; p o razi ł s ięp rąd em z su szark i do włosów p odczas k ąp iel i w wann ie. Siódma o fiara... Dwo jepozos tały ch n igd y n ie p rzeszło do czy nu .

– A te l is ty ?

– Tak , zatrzy małem je. Nap rawd ę u ważasz, że ta h is to ria ma związek z zab ó js twemap tekarza i kon ia Lombard a?

– Grimma zn alezio n o powieszo nego – p o wied ział o s tro żn ie.

– Kon ia w pewn ym sen s ie też...

Serv az p o czu ł zn ajome mro wien ie: uczucie, że właśn ie p o s tawił jak iś d ecyd u jącyk ro k . Ale k u czemu ? Sęd zia ws tał . Wrócił p o dwóch min u tach z pud łemwy pełn io nym p o b rzeg i s tary mi dok u men tami i seg regato rami.

– Tu jes t wszy s tko . Lis ty , ko p ie ak t po s tęp o wan ia, ek sp erty zy . Ale p ro szę, n ieo twieraj teg o tu taj .

Serv az p rzy taknął , spog ląd ając n a karton .

– Czy b y ły międ zy n imi jeszcze jak ieś wsp ó lne pun k ty? Op rócz samob ó js twi l is tów? Należel i do jak iejś b an dy , g ru py?

– Jak s ię p ewn ie d o myślasz, szukal iśmy , szp eral iśmy we wszys tk ich k ieru nkach ,po ru szy liśmy n ieb o i ziemię. Na p różno . Najmłodsza miała p iętn aście i p ó ł ro k u ,najs tarszy o s iemnaście. Nie chod zil i do tych samy ch k las , n ie miel i ty ch samy chzain teresowań an i wsp ó ln y ch zajęć. Niek tó rzy d ob rze s ię znal i , in n i o ty le, o i le.Jed y nym pun k tem wspó ln ym b y ła ich p o zy cja spo łeczna i jeszcze to , że wszyscypocho d zil i z ub o g ich albo ś red n io zamożnych ro d zin .

Serv az wyczu ł fru s trację w jego g ło s ie. Do my ślał s ię setek g odzin sp ęd zo n y ch naan al izowan iu najmn iejszego ś lad u , n ajd rob n iejszej po szlak i , na p ró bachzrozumien ia tego , czego n ie d a s ię zro zu mieć. Ta sp rawa bard zo zaważy ła na ży ciu

Page 251: Bielszy odcien smierci bernard minier

Gab riela Sain t-Cyra. Może to n awet on a b y ła p rzy czy n ą jeg o k ło po tó w ze zd ro wiemi wcześn iejszego p rzejścia n a emery tu rę? Wied ział , że sędzia zab ierze swo je py tan iado g ro bu . Nigd y n ie p rzes tał so b ie ich zadawać.

– Czy jes t jakaś h ip o teza, k tó rą b rałeś pod u wagę, a n ie ma jej w ak tach ? – zapy tałnag le Serv az, p rzech o d ząc n a „ty ”, jak by emo cje zro dzone z tej opo wieści sp rawiły ,że s tal i s ię sob ie b l iżs i . – Hipo teza, k tó rą p o rzu ci łeś z b rak u d owo dów?

Sędzia jakb y s ię zawah ał .– Oczywiście b ral iśmy p od uwag ę wiele h ip o tez – rzek ł o s tro żn ie. – Ale żad n a

nawet n ie zaczęła s ię po twierd zać. Żad na tak nap rawdę s ię n ie wy łon iła. Tonajwiększa tajemn ica w całej mo jej karierze. Przy p uszczam, że każd y sęd zia ś led czyi k ażd y detek ty w ma coś tak ieg o . Niero związan a sp rawa. Któ ra b ęd zie wracaći d ręczyć ich do k o ń ca życia. Sp rawa, k tó ra n a zawsze p ozos tawi w ich u s tach p o smakfru s tracj i , k tó ry p rzy ćmi smak wszys tk ich su k cesów.

– To p rawda – p rzy tak nął Serv az. – Każd y ma jakąś n iero związan ą tajemn icę. I wewszys tk ich tych p rzypadk ach mamy jak iś t ro p ważn iejszy o d inn y ch . Jak iś ś lad ,n iejasną myś l , k tó ra d o n iczego n ie d op ro wad ziła, ale my ciąg le czu jemy , że mo g ła,gdy b y śmy ty lk o miel i o d ro b inę szczęścia albo g d yby ś ledztwo in aczej s iępo to czy ło . Nap rawd ę n iczego tak ieg o n ie ma? Niczego , co n ie weszło d o ak t?

Sędzia g łębo k o wciągn ął po wietrze, wp atru jąc s ię w Mart ina. Zn o wu wyg ląd ał ,jakby s ię wah ał . Zmarszczy ł k rzaczas te b rwi i p o wied ział :

– Tak , jes t jed n a h ipo teza, k tó rą uważałem za n ajbardziej p rawd o pod o b ną. Ale n iezn alazłem żad n eg o elemen tu , żadn eg o dowodu , żeb y ją ro zwin ąć. Więc zo s tała tu taj– dod ał , s tu k ając s ię p alcem wsk azu jący m w g ło wę.

– Ośro dek ko lo n ijny Les Isard s – powiedział Sain t-Cyr. – Może o n im s ły szałeś?Nazwa o b ijała s ię p o zak amark ach pamięci Serv aza, aż zadzwon iła jak mo n eta

wrzu co na do skarbo n k i: zru jn owan e bud y n k i i zard zewiała tab l ica p rzy d rodze d oIns ty tu tu . Przypo mn iał sob ie, co czu ł na widok teg o p onu reg o miejsca.

– Mijal iśmy g o , jadąc do In s ty tu tu i w d rodze powro tnej . Jes t zamkn ięty ,p rawda?

– Właśn ie. Ale działał p rzez k i lk ad zies iąt lat . Zo s tał o twarty po wo jn ie i p rzes tałp rzy jmować dzieci d o p iero p o d ko n iec lat dziewięćd zies iątych . – Zro b ił k ró tk ąp rzerwę. – Ośrodek k o lon ijn y Les Isard s zo s tał s tworzo n y d la d zieci z Sain t-Mart ini o k o lic, k tó re n ie mo g ły so b ie p o zwo lić na wakacje z p rawdziweg o zdarzen ia. By ł

Page 252: Bielszy odcien smierci bernard minier

częściowo zarządzan y p rzez mias to , n a jego czele s tał dy rek to r. Przy jeżd żały tamd zieci międ zy ó smym a p iętnas tym rok iem ży cia. Organ izowano d la n ich co św rodzaju letn ich o bozów z t rad y cy jny mi zajęciami: wy cieczkami w g ó ry , g rąw p i łkę, k ąp ielami w o k o liczny ch jezio rach ... – Sędzia lekko s ię sk rzywił , jakbyo dk ry ł , że ma dziu rę w zęb ie. – Zain tereso wało mn ie to , że p ięcio ro z g rupysamo b ó jców spędzało wak acje w tym o środk u w ciągu dwóch lat p o p rzedzający chich śmierć. I to by ł właściwie jedy n y pun k t wsp ó lny . Bad ając czas ich p o b y tu ,s twierdzi łem, że by ły to d wa k o lejn e ok resy letn ich wakacj i . I że dy rek to r obo zuzmien ił s ię w rok u p op rzedzający m p ierwszy z n ich ...

Serv az s łuchał z nap iętą uwagą. Do my ślał s ię, d o czego sędzia zmierza.

– Zacząłem więc szperać w ży ciu teg o dy rek to ra, mło dego czło wiek a o k o łotrzyd zies tk i , ale n ic n ie zn alazłem: żonaty , o jciec có reczk i i syn k a, facet bezwięk szy ch p rob lemó w...

– Wiesz, gd zie mo żn a go d ziś zn aleźć?

– Na cmen tarzu . Jechał n a mo to rze i zd erzy ł s ię z ciężaró wk ą jak ieś dzies ięć lattemu . Pro b lem w ty m, że n ig d zie n ie znalazłem ś ladu in fo rmacji o tym, żeb y cin as to latk o wie p ad li o fiarą p rzemocy seksu alnej . No i d wo je z n ich n ie p rzeszło p rzezo środ ek . Po za ty m, zważy wszy n a l iczb ę d zieciak ó w z oko licy , k tó re tam by wały , n icd ziwn eg o , że pob y t w o śro d k u to wsp ó lny elemen t w ży ciu k i lku o só b . Os tateczn iep o rzu ci łem ten tro p .

– Ale n ad al uważasz, że może n ależało szuk ać w tym k ieru nku ?

Sain t-Cyr p o d n ió s ł g łowę. Jego o czy lśn i ły .

– Tak .

– Mówiłeś mi o tej sk ard ze zło żo n ej na Grimma i t ró jk ę p o zo s tałych , k tó rą zarazwy co fan o . Przypu szczam, że p rzes łu ch ałeś ich w ramach ś ledztwa w sp rawiesamo b ó js tw?

– Dlaczego miałby m to zrob ić? Nie b y ło żadn eg o związku .

– Jes teś pewien , że w k tó rymś momencie o n ich n ie p omy ślałeś? – zap y tał Serv az.

Sain t-Cyr p o raz k o lejny zro b ił g es t , jak b y s ię wahał .

– Tak , oczywiście...

– Wy jaśn i j to .

– Ta sp rawa z szan tażem seksualn y m n ie by ła p ierwszą p lo tk ą, k tó rą s ły szałem n atemat tej czwó rk i . By ły też in n e, p rzed tem i po tem. Ale o p rócz tego jed nego razu n iep o jawiła s ię żad n a o ficjaln a sk arg a.

Page 253: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Co to by ły za p lo tk i?

– Pog ło sk i , z k tó ry ch wyn ik ało , że inne d ziewczyny trak towali p odo b n ie i d lan iek tó rych to s ię źle sko ń czy ło , że lu b i l i wyp ić, a k ied y b y li p i jan i , s tawali s ię...brutalni. Teg o typ u rzeczy . Ale dziewczyn y , o k tó ry ch mowa, b y ły d o ros łe albo p rawied o ro s łe. A w wy padku samobó js tw ch o d ziło o d zieci . Po rzuci łem więc ten t rop .Zresztą w tamty ch czasach n ie b rakowało po d o bny ch p lo tek .

– To b y ła p rawd a? Że Grimm i jego ko led zy ...?– By ć może. Ale n ie łud ź s ię. Tu jes t tak jak wszęd zie. Aż s ię ro i od p lo tkar

i samo zwańczych do n os icielek , k tó re d la zab icia czasu go towe są ro zp owiad aćn ajgo rsze h is to rie na temat swo ich sąs iad ó w, a jeś l i t rzeb a, to i co ś wy my ślą. Więc ton ie jes t żad en dowód . Jes tem p rzek o nany , że b y ło w tym jak ieś ziarn o p rawdy , alep ewn ie p rzech o d ząc z u s t do u s t , co raz bard ziej s ię ro zras tało .

Serv az k iwnął g łową.

– Ale masz rację, s tawiając p y tan ie, czy zab ó js two ap tekarza n ie jes t w jak iśsp o só b związan e z dawn ymi sp rawami – ciągnął sęd zia. – Wszy s tko , co s ię d ziejew tej d o l in ie, ma swo je k o rzen ie w p rzeszło ści . Jeś l i chcesz o dk ry ć p rawdę, t rzeb ab ęd zie p o dn ieść każd y kamień i zo b aczyć, co jes t p od spod em.

– A jak a jes t w ty m ro la Hirtman na?

Sędzia sp o jrzał n a n ieg o zamy ślony .

– W czasach , gdy b y łem sędzią ś ledczym, p o wied ziałbym, że to „szczeg ó ł , k tó ryn ie t rzy ma s ię ku p y”. W każdej sp rawie jes t co ś tak iego , jak iś elemen t , k tó ry up arcien ie pasu je d o uk ład an k i . Wyk lu cza s ię g o i wszy s tko g ra. Ale szczegó ł zo s taje. Niech ce zn ik n ąć. Przy pomina, że w k tó rymś miejscu co ś p rzeo czy liśmy . Czasami ważn ąrzecz. Czasami n ie. Niek tó rzy sęd zio wie i g l in y świadomie p o s tan awiają goigno rować. Częs to właśn ie w ten sp o só b po wstają b łęd y sąd owe. Ja n ig d y n ieigno rowałem tak iego szczeg ó łu . Ale też n ie p o zwalałem, żeb y p rzy s łon ił mi całąresztę.

Serv az sp o jrzał n a zegarek i ws tał .

– Szk o da, że n ie zajmu jemy s ię razem tą sp rawą. Wolałb ym p raco wać z to bą n iżz Confian tem.

– Dzięk u ję – p o wied ział Sain t-Cy r, p odn o sząc s ię z fo tela. – My ślę, żetwo rzy lib yśmy do b ry zesp ó ł . – Wskazał n a s tó ł , k uchn ię i o p różn io n e k iel iszk is to jące na o k rąg ły m s to l iku obo k ko mink a. – Mam d la cieb ie p ropozycję. Ilek ro ćb ęd ziesz zmuszony n ocować i s to ło wać s ię w Sain t-Mart in , ten s tó ł będzie n a cieb ieczekał . Nie będziesz mu s iał n ap ychać s ię podejrzan y m h o telo wy m jed zen iem an i

Page 254: Bielszy odcien smierci bernard minier

k łaść s ię z p us tym żo łąd k iem.

Servaz s ię u śmiech n ął .

– Jeś l i za k ażd y m razem b ęd zie teg o tak d u żo , n ied łu go n ie b ęd ę w s tan iep rowad zić ś led ztwa.

Gab riel Sain t-Cyr szczerze s ię zaśmiał , p rzep ęd zając nap ięcie, k tó re zo s tawiław n im o powiedziana dop iero co h is to ria.

– Po wied zmy , że to b y ł po s i łek in au g u racy jn y . Ch ciałem ci zaimp o nować mo imtalen tem k u lin arny m. Nas tęp n e będą sk ro mniejsze. Ob iecu ję. Trzeba d b ać o fo rmęk o mendan ta.

– Jeś l i tak , to zgo d a.

– Przy o k azj i b ęd ziemy mo g li po rozmawiać o p o s tęp ach w two im ś led ztwie –d o rzuci ł sęd zia, pu szczając d o n iego oko . Oczywiście n ie wykraczając po za to , cob ęd ziesz móg ł mi zd rad zić. Po wied zmy , b ard ziej w u jęciu teo retycznym n iżp rak ty czny m. Zawsze dob rze rob i , jeś l i t rzeb a uzasadn iać własne h ipo tezyi k onk luzje p rzed k imś in nym.

Servaz wiedział , że sędzia ma rację, ch o ć by n ajmn iej n ie zamierzał o wszy s tk immu o p owiad ać. Zdawał sob ie jed n ak sp rawę, że Sain t-Cyr ze swo im p rzen ik l iwymu mysłem i p ro fes jonaln ą lo g ik ą mo że mu s ię p rzyd ać. A g d y by s ię okazało , żesp rawa ma związek z samob ó js twami, będzie mó g ł s ię wiele d o wied zieć o d b y łegosędziego .

Serdeczn ie u ścisnęl i sob ie d ło n ie i Servaz wyszed ł , zan u rzając s ię w ciemn o ści .Na mostku zo rien to wał s ię, że znowu zaczęło sypać. Głęb o k o odd y ch ał n ocnymp o wietrzem, żeby s ię t rochę o rzeźwić. Płatk i śn ieg u top i ły mu s ię n a po l iczk ach .Zb liżał s ię do samocho d u , k iedy w jego k ieszen i zab rzęczał telefon .

– Mamy coś no wego – p o wied ziała Zieg ler.

Servaz zeszty wn iał . Sp o jrzał na d rugą s tronę s trumien ia w k ie ru n k u młyna. Zao k nem mig n ęła sy lwetk a sędziego z talerzami i nak ry ciami w ręk u . Z ciemneg o n ieb an ad d ach em mły na ob ficie sy p ał śn ieg .

– Na miejscu zb rod n i znaleziono k rew n ależącą d o in n ej o sob y n iż Grimm.Właśn ie ziden ty fik owali DNA.

Servaz do zn ał u czu cia, jak by p od jeg o s to p ami o twierała s ię p rzepaść. Przełknąłś l inę. Wied ział , co Zieg ler po wie.

– Należy d o Hirtmann a.

Page 255: Bielszy odcien smierci bernard minier

Było tro ch ę p o pó łnocy , g d y ro zleg ło s ię ciche sk rzy p n ięcie d rzwi. Diane n ie sp ała.Leżała na łó żk u w u b ran iu p rzy zgaszo n ym świet le i czekała. Od wró ciła g ło węi zo b aczy ła wiązkę świat ła p o d d rzwiami. Po tem us ły szała s t łumio ne k ro k i .

Wstała.

Po co to ro b i? Przecież n ie ma tak iego o b o wiązk u . Uchy li ła d rzwi.Ko ry tarz zn o wu by ł ciemny , ale na k latce sch o d owej w g łęb i p al i ło s ię świat ło .

Sp o jrzała jeszcze w d rug ą s tronę i wy szła. Miała n a so b ie d żin sy , sweter i p an to fle.Jak u sp rawied liwi swo ją obecność n a k o ry tarzu o tej g o dzin ie, gd y by na k ogo śwpad ła? Doszła do sch o d ów. Nad s tawiła u ch a. Z d o łu u s ły szała echo pośp iesznychk rokó w. Nie zatrzymały s ię n a t rzecim an i n a d rug im p iętrze. Dop iero na p ierwszym.Diane zn ieru ch o miała, n ie od waży wszy s ię wy ch y lić p rzez po ręcz.

Klikn ięcie.

Osob a, k tó rą ś led zi ła, wys tuk ała właśn ie k o d dos tępu na k lawiatu rzeb iometry czn ej p ierwszeg o p iętra. Każd e p iętro miało własn ą sk rzy n kę z k odem p o zao s tatn im, n a k tó ry m zn ajd owały s ię sy p ialn ie p erso nelu . Us ły szała b rzęczen ie d rzwi,k tó re s ię o two rzy ły , a n as tęp n ie zamk n ęły . Czy on a n ap rawd ę to ro b i? Śled zi k ogo św nocy w n owym miejscu p racy ?

Teraz zeszła p o sch o dach aż d o zabezp ieczo nych d rzwi, zawah ała s ię, po l iczy ła dod zies ięciu . Już miała wys tuk ać ko d , g d y ją zatrzymała pewn a my śl .

Kamery ...

Wszys tk ie części b udy n k u , po k tó ry ch p rzemieszczal i s ię i w k tó ry ch sp al ip acjen ci , b y ły s trzeżon e p rzez kamery . Zn ajdowały s ię we wszy s tk ich s trateg icznychmiejscach , od p arteru aż p o trzecie p iętro . Nie by ło ich n a s łu żb owy ch sch o dach , dok tó ry ch p acjen ci n ie miel i d os tępu , an i n a czwartym p iętrze, g d zie n ocował personel .Wszęd zie g d zie indziej k amery czu wały . Nie mo g ła ko n tyn u o wać no cn eg o ś led ztwa,n ie p o jawiając s ię w tej czy inn ej ch wil i w ich po lu wid zen ia...

Osob a p rzed n ią n ie b ała s ię więc kamer. Ale jeś l i Diane po jawi s ię w ich zas ięgu ,to jej zach o wan ie zo s tan ie u zn an e za p odejrzan e.

Stała tak i odd awała s ię ro zmy ślan io m, gdy z d ru g iej s t ro n y d rzwi ro zleg ły s ięk rok i . Ledwie zd ąży ła rzucić s ię ku sch o d om i u k ry ć, g dy zn owu u s ły szałab rzęczen ie zamk a b iometry czn eg o .

Na k ró tk ą chwilę jej serce ścisnęło s ię ze s trachu . Ale zamias t wrócić n a p iętrosyp ialn i , o so b a, k tó rą ś ledzi ła, znowu zaczęła sch o dzić.

Zwariowałaś !

Page 256: Bielszy odcien smierci bernard minier

Gd y doszła do d rzwi na parterze, zatrzy mała s ię. Na ho ryzoncie n ikog o n ie b y ło .Gdzie s ię po d ziała zgu b a? Gd yby weszła do wsp ó lny ch p o mieszczeń , Dianemu siałab y u s ły szeć k o lejne b rzęczen ie zabezp ieczeń . Mało b rako wało , a n iezauważy łab y d rzwi d o p iwn icy po lewej s tron ie, pod o s tatn im ciąg iem sch o d ów:d rzwi, k tó re właśn ie s ię zamy k ały ... Po tej s t ro n ie zn ajd o wała s ię ty lk o n ieruchomag ałk a – d rzwi można by ło o two rzy ć jedyn ie k lu czem. Zan im ciężk ie sk rzyd łozdąży ło s ię zatrzasnąć, Diane szy b k o wsun ęła d ło ń w szp arę. Mu siała u ży ć dużejs i ły , b y p rzy ciąg n ąć d rzwi d o s ieb ie.

Znowu sch o d y , tym razem z su ro weg o b eto nu , p ro wadzące w mro czn e g łęb in yp o d ziemia. Piętn aście s topn i d o pó łp iętra i n as tępn e p iętnaście. Strome sch o dy ,ch ro powate ścian y .

Zawahała s ię.Śledzen ie ko g o ś w k o ry tarzach In s ty tu tu to jed na sp rawa – gd y by ją k to ś

zauważy ł , zawsze b ęd zie mog ła wy tłumaczy ć, że zas iedziała s ię w b iu rze albo że s ięzgu b iła... Ale ś ledzen ie tej samej o sob y w po d ziemiach – to zupełn ie co innego .

A tajemn icza o sob a nadal schod ziła...

Pod jęła decyzję i p ozwo li ła, by ciężk ie d rzwi zamk n ęły s ię za n ią. Od s tro n yp iwn icy mo żn a je b y ło o tworzy ć d zięk i po zio mej zasu wie. Zatrzasn ęły s ię z lek k imszczękn ięciem. Diane n aty ch mias t o tu l i ła zimna wilgo ć kamien ia. Poczu ła zapachp iwn icy . Ru szy ła na dó ł . Min ęła p ierwsze p ó łp iętro , g dy n ag le zap al i ło s ię świat ło .Nie t rafi ła na ko lejny s to p ień . Straci ła równowag ę, cicho jęk nęła i twardo u derzy łab ark iem w ścianę p o n iżej . Krzywiąc s ię z b ó lu , Dian e d o tk n ęła d ło n ią s t łuczo n eg omiejsca. Wstrzy mała o d dech . Kro k i s ię zatrzymały ! Strach , k tó rego n iejasnao b ecn o ść d o tej p o ry majaczy ła g d zieś n a p ery feriach jej mó zgu , o panował jąw jed nej ch wil i . Serce t łuk ło jej s ię w p iers i . Sły szała ju ż ty lk o p u lsowan ie k rwiw sk ron iach . Ju ż miała zawró cić, gd y znó w us ły szała k rok i . Oddalały s ię... Dianespo jrzała w d ó ł . Nie by ło zu pełn ie ciemn o . Przy ćmio ne, widmowe świat ło k ład ło s ięn a ścianach jak cienka wars twa żó ł tej farby . Zaczęła znó w scho d zić, s tawiająco s trożn ie s to p y , aż do szła d o d łu g iego , s łab o o świet lo neg o k o ry tarza. Po d su fi temrd zewiejące ru ry i pęk i kab li elek try czn y ch , n a ścianach p lamy wilg oci .

Podziemia...

Miejsce z p ewno ścią n ieznane więk szo ści p erso n elu .

Zatęch łe powietrze, p rzen ik l iwe zimn o i wilgoć p rzy wo d ziły Dian e n a myś lp o równan ie z g ro b em.

Od g łosy – odd alające s ię k rok i , kapan ie wo d y z su fi tu , d alek i p o mru k sy s temu

Page 257: Bielszy odcien smierci bernard minier

wen ty lacy jn eg o – wszy s tk o to w tak im miejscu b rzmiało zło wieszczo .

Zad rżała.

Zimny d reszcz łasko tał jej k ręg os łup jak p ieszczo ta lo d owatej d łon i . Iść d alejczy n ie? Po dziemia, z p rzecin ający mi s ię k o ry tarzami, wy g lądały jak lab iry n t .Opanowu jąc s trach , Dian e p róbo wała iść w k ieru nku , w k tó rym po d ąży ły k ro k i .Oddalały s ię; tak że świat ło b y ło co raz s łab sze. Mu si s ię sp ieszyć. Blask i odg ło sydo ch o dziły z tej samej s tro n y . Do szła do ko lejn eg o rog u i wy ch y li ła s ię. Jak aśpo s tać w g łęb i ... Led wie zd ąży ła ją d os trzec, gd y o sob a zn iknęła, sk ręciwszyw p rawo .

Dian e u świado miła sob ie, że d rżący i migo tl iwy sno p świat ła o świet lający d rogęosob ie, k tó rą ś ledzi ła, p o ch o dzi z ręczn ej latark i .

Ze ściśn iętym g ard łem rzuci ła s ię n ap rzód , b y n ie zo s tać sama w ciemn o ści . Całas ię t rzęs ła – z zimna i ze s trach u . To szaleńs two! Co ja tu taj ro b ię? Nie miała p o d rękązupełn ie n ic, czym mo g łab y s ię b ron ić. Musiała też u ważać, gdzie s tawia s to p y .Kory tarze, choć szero k ie, b y ły miejscami n iemal całk owicie zawalone rup ieciami:s telażami po d materace, materacami, u s tawio nymi p rzy ścianach żelazn y mi łóżkami,wyszczerb io nymi umy walkami, p o łamanymi fo telami i k rzes łami, karto nami,ko mp u terami i p o psu ty mi telewizo rami... Pos tać wciąż p osuwała s ię p rzez ten k rami sk ręcając to w p rawo , to w lewo , co raz bardziej s ię zanu rzała we wn ętrzno ściachIn s ty tu tu . Jed y n ie d zięk i d rżącej wiązce świat ła, k tó ra za n ią zo s tawała, Dian e mo g łas ię zo rien to wać, w k tó rą s tro n ę sk ręci ła. Miała o ch o tę zrezyg n o wać i wrócić d rogą,k tó rą p rzy szła, ale zrozumiała, że na to jes t już za p óźno . Nigd y n ie znajdzie wy jściaz ty ch ciemn o ści! Zas tanawiała s ię, co b y by ło , gdy b y nacisnęła włączn ik i w całychpo d ziemiach zap al i ło s ię świat ło . Oso ba z p rzodu u świado miłaby sob ie, że jes tś ledzon a. Jak by zareagowała? Dian e n ie miała in n eg o wy jścia, jak ty lk o p odążać zaru ch o mym świat łem. W n iemal całkowity ch ciemn o ściach panu jący ch wokó ł n ieju s ły szała ch ro b o t małych pazu rk ó w n a po d łod ze. Szczu ry ! Uciek ały jej z d ro g i .Diane czu ła, że mro k ciąży jej n a barkach . Świat ło b y ło raz mo cn iejsze, raz s łab sze,w zależno ści o d o d leg ło ści , jak a d ziel i ła ją od p o s taci z latarką...

Co raz mo cn iej zdawała so b ie sp rawę, że d ała s ię po rwać n iep rzemy ślanemuimp u lsowi. Dlaczego n ie zo s tała w po k o ju?

Wtem us ły szała sk rzy p ien ie metalo wy ch d rzwi. Nas tęp n ie d rzwi s ię zamk n ęłyi Dian e zn alazła s ię w całk o witych ciemn o ściach ! Jak by n ag le pozbawion o jąwzroku . By ła ko mp letn ie zd ezo rien to wana. Nie wid ziała ju ż własnego tu łowia, d ło n i ,s tó p ... Nic, ty lk o czerń . Niep rzezro czys ta czerń , p rzez k tó rą n ie p rzeb iłb y s ię żaden

Page 258: Bielszy odcien smierci bernard minier

wzrok . W u szach s ły szała p u lsowan ie k rwi. Pró bowała p rzełkn ąć ś l in ę, ale zasch ło jejw g ard le. Odwróciła s ię za s ieb ie – n a p ró żn o . Nad al s ły ch ać by ło szum sy s temuwen ty lacy jn eg o i kap an ie wody , ale o dg ło sy te wyd ały jej s ię równ ie b ezuży tecznejak d źwięk rogu p rzeciwmg ielnego d la s tatku , k tó ry walczy n o cą z szalejący mszto rmem. Po tem p rzy p omn iała sob ie o telefo n ie k omórk owym w ty lnej k ieszen idżin só w. Wy ciąg nęła g o d rżącą ręk ą. Świat ło wy świet lacza by ło s łab sze, n iż s ięspod ziewała. Oświet lało zaled wie czub k i jej p alcó w. Szła p rzed s ieb ie, aż w mizern ejpo świacie szczeln ie o toczo nej p rzez ciemności uk azało s ię co ś inn eg o n iż jej własnad ło ń : ścian a. A p rzy n ajmn iej parę cen ty metró w k wad ratowych b etonu . Przez k i lkamin u t p rzesu wała s ię wo lno wzd łuż mu ru , aż t rafi ła na włączn ik . Świet ló wk izamrug ały i p odziemia zalała elek try czn a jasność. Dian e rzuci ła s ię w k ieru n k u ,z k tó reg o s ły szała t rzaśn ięcie d rzwi. By ły id en tyczn e jak te, p rzez k tó re p rzecho d ziłapo p rzed n io . Odsun ęła ryg iel i u świadomiła so b ie, że jeś l i s ię teraz zatrzasną, będziemiała zamkn iętą d ro g ę p o wro tu . Pok ręci ła s ię p o p iwn icy , aż w s tercie ru p ieciznalazła jak ąś d eskę. Po p rzejściu n a d rugą s tro n ę wło ży ła ją między d rzwi a fu trynę.

Sch o dy i okn o ... Ro zp o zn ała je od razu . Ju ż tu b y ła. Weszła na p ierwsze s to p n iei s tanęła. Nie b y ło sensu iść dalej . Wied ziała, że na gó rze jes t k amera. I g ru bepancerne d rzwi z ok ien k iem, a za n imi ś lu za.

Kto ś n o cą od wied za sek to r A...Kto ś , k to k o rzys ta ze s łu żb o wy ch sch odó w i d rog i p rzez po d ziemia, żeb y

un iknąć kamer. Z wy jątk iem jed n ej k amery nad p an cern ymi d rzwiami. Dian e miaławilg o tne d ło n ie i ściśn ięte wn ętrzno ści . Zro zu miała, co to znaczy : ta o soba mawsp ó ln ika wśró d o ch ro n iarzy p i lnu jących tej części zak ład u .

Po wied ziała so b ie, że to p ewn ie n ic tak ieg o . Jacy ś czło n k owie person elu , k tó rzyzamias t sp ać, bez wied zy in n ych g rają w p okera. Albo nawet p o tajemn y romansmięd zy Mo n s ieu r Mon d e’em a k tó rąś z p racown ic. Ale w g łęb i duszy wiedziała, żechod zi o co ś zup ełn ie in nego . Zb y t d użo o ty m s ły szała. Wy b rała s ię w p o d ró ż d omiejsca, w k tó ry m p an u ją ob łęd i śmierć. Ty le że wb rew temu , czego s ię spo d ziewała,an i o b łęd , an i śmierć n ie są p o d k o n tro lą. W n iewy tłumaczaln y sp o só b wymk n ęłys ię ze swo jej k latk i . Dzieje s ię tu co ś mrocznego , a o n a, p rzy jeżdżając w to miejsce,chcąc n ie chcąc, weszła d o g ry .

* Confiant – fr. u fny , łatwo wiern y (p rzy p . t łu m.).

Page 259: Bielszy odcien smierci bernard minier

18

Śn ieg pad ał co raz gęściej i zaczynał p rzymarzać, gdy Servaz zaparkował p rzedpos terunk iem żan d armeri i . Dyżu rny p rzy wejściu p rzysyp iał . Krata by ła jużopuszczona i mu s iał ją podn ieść, by wpuścić komendan ta. Przyciskając do p iers iciężk ie pu d ło , po l icjan t sk ierował s ię ku sal i zeb rań . Kory tarze by ły opus to szałei ciche. By ło tu ż p rzed pó łnocą.

– Tu taj – u s ły szał , mijając o twarte d rzwi.

Zatrzymał s ię i zajrzał do ś rodka. Irène Zieg ler s iedziała w małym, pog rążonymw p ó łmrok u g ab inecie. Świeci ła s ię ty lko jedna lampka. Przez szparę w żaluzjachServaz zau waży ł p łatk i śn iegu tańczące w b lasku latarn i . Zieg ler ziewnęłai p rzeciągnęła s ię. Zrozumiał , że czekając na n iego , mus iała s ię t rochę zd rzemnąć.Spo jrzała na karto n i u śmiechnęła s ię do Servaza. A on o tak późnej po rze uznał tenuśmiech za czaru jący .

– A to co?

– Karton .

– Widzę. A w ś rodku?

– Wszys tk ie p ap iery do tyczące samobó js tw.

W jej zielon y ch o czach po jawił s ię b ły sk zaskoczen ia i zaciekawien ia.

– Sain t-Cyr p anu to dał?– Kawy? – zap y tał , s tawiając ciężk ie pud ło na najb l iższym b iu rku .

– Mocnej , z cuk rem. Dzięk i .

Wyszed ł d o au tomatu w g łęb i ko ry tarza. Wrócił , n io sąc dwa p las t ikowe kubk i .

– Trzymaj – powiedział .

Spo jrzała n a n iego zaskoczona.

– Chyba już p o ra p rzejść na ty , p rawda? – wy tłumaczy ł s ię, p rzypominając sob ie,z jaką spon tan icznością sędzia zaczął mówić mu po imien iu . Dlaczego , do d iaska,jego n ie s tać tak ie zachowan ia? Co go sk łon iło , by teraz tak nag le zrob ić ten k rok?Późna po ra? A mo że ten u śmiech?

Zobaczy ł , że Irène znowu s ię u śmiecha.

– Zgod a. Jak tam ko lacja? Wyg ląda na to , że pouczająca?

Page 260: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Ty p ierwsza.

– Nie, ty p ierwszy .

Przys iad ł jed ny m poś ladk iem na b iu rku i zauważy ł na mon ito rze o twartą part ięp as jan sa. Zaczął op owiadan ie. Zieg ler s łuchała go z zain teresowan iem i an i razu n iep rzerwała.

– Niewiary g o dn a h is to ria! – zawo łała, gdy skończy ł .

– Dziwi mn ie, że n igdy o tym n ie s ły szałaś .

Zmarszczy ła b rwi i zamrugała powiekami.

– Co ś n iejasn o ko jarzę. Może z jak ichś artyku łów w p ras ie. Albo z rozmówro d ziców p rzy s to le. Przypominam, że n ie by łam jeszcze w żandarmeri i . Właściwieb y łam wted y mn iej więcej w wieku tych nas to latków.

Nag le zd ał so b ie sp rawę, że n ic o n iej n ie wie. Nie wiedział nawet , gdzie mieszka.On a też n ie wied ziała n ic na jego temat . Od tygodn ia wszys tk ie ich rozmowy k rąży ływo k ó ł ś ledztwa.

– Ale p rzecież mieszkałaś n iedaleko s tąd – nalegał .– Mo i ro d zice mieszkal i p iętnaście k i lometrów od Sain t-Mart in , w innej do l in ie.

Nie ch o d ziłam tu taj do szko ły . Dla nas to latka być z innej do l iny , to jakby należećd o in neg o świata. Piętnaście k i lometrów d la dziecka to ty le co ty s iąc d la do ros łego .Każdy n as to latek ma swo je tery to rium. W tamtych czasach jeździ łam szko lnymau to b u sem d wad zieścia k i lometrów dalej na wschód , do l iceum w Lannemezan .Czterd zieści k i lo metrów s tąd . Po tem s tud iowałam p rawo w Pau . Teraz, gdy ci o tymo p o wiad am, p rzyp omina mi s ię, że w czas ie p rzerw rozmawiało s ię o tychsamo b ó js twach . Najwyraźn iej to wyparłam.

– Warto b y zap y tać, co Propp o tym sądzi – powiedział .

– O czy m?

– O ty m, d laczeg o two ja pamięć wyparła te zdarzen ia.

Rzu ciła mu s ło d ko -kwaśne spo jrzen ie.

– A jak i związek z Grimmem ma sp rawa młodocianych samobó jców?– By ć mo że żad en .

– Po co s ię więc tym zajmować?

– Zab ó js two Grimma wyg ląda na zemstę. A ci nas to latkowie zos tal i p rzez kogoślu b p rzez co ś p o p chn ięci do odeb ran ia sob ie życia. No i jes t jeszcze ta skargazło żo n a k i lk an aście lat temu p rzeciwko Grimmowi, Perrau l towi i Chaperonowiw związk u z szan tażem seksualnym... Jeś l i zeb rać te kawałk i do kupy , co nam to

Page 261: Bielszy odcien smierci bernard minier

d aje?

Serv az nag le p oczu ł d reszcz, jakb y wy ład o wan ie elek tryczne: coś mają. To co ś jes ttu ż-tu ż, w zas ięg u ręk i . Mro czn y rd zeń całej h is to ri i , masa k ry ty czn a, z k tó rejp ro mien iu je cała reszta. Ukry ta w jak imś martwym p o lu ... Po czu ł p rzy p ły wad ren al in y .

– Pro po n u ję, żeb yśmy zaczęl i o d p rzejrzen ia zawarto ści tego karton u –p o wied ział lek k o trzęsącym s ię g ło sem.

– A zatem d o dzieła? – zadała p y tan ie, k tó re właściwie n ie by ło p y tan iem.

Wy czy tał w jej twarzy to samo p o dekscy towan ie i tę samą nad zieję.

– Zg o da. A k rew – d o dał , nag le zmien iając temat . – Gdzie dok ładn ie jązn alezio n o?

– Na mo ście, w po b liżu miejsca, w k tó rym wis iał ap tek arz.

Milczel i p rzez chwilę.

– Krew – p owtó rzy ł . – To n iemożliwe!– Ci z lab o rato rium są tego pewn i.

– Krew... Tak jak by ...

– Tak jakb y Hirtmann s ię sk aleczy ł , wieszając ciało Grimma.

Irèn e wzięła sp rawę w swo je ręce. Grzeb ała w karton ie p ełnym teczek , seg reg ato ró w,k o ło n o tatn ikó w i k o respo n dencji s łużbo wej, aż wy dob y ła teczkę pod p isaną:„Syn teza”. Najwyraźn iej Sain t-Cyr zred agował ją o sob iście. Sędzia miał do k ład n e,szy b k ie, d rob ne p ismo – całkowite p rzeciwień s two bazg ran iny lekarzy . Serv azzau waży ł , że p oszczeg ó ln e etapy ś ledztwa są op isan e z g o dn ą najwyższego uznan iap rzejrzy s tą zwięzło ścią. Zieg ler pos łu ży ła s ię n as tęp n ie tą sy n tezą, by zo rien towaćs ię w gmatwan in ie p ap ierzy sk znajd u jący ch s ię w karton ie. Zaczęła od wy ciągn ięciad o k u men tów ś led ztwa i u ło żen ia ich n a od d zieln ych k up k ach : p ro tok o ły sekcj izwło k , p ro toko ły z rozp raw i p rzes łu ch ań ro d ziców, l is ty d owodó w rzeczo wy ch ,k o resp o n d en cja znalezio na w domach nas to latkó w... Sain t-Cy r zro b ił na własnyu ży tek k serok o p ie wszys tk ich do kumen tów. Po za o d b itkami w k arto n ie by ły :

wy cin k i z p rasyk arteczk i samo p rzy lep ne

lu źn e kartk i p ap ieru

map k i , na k tó rych miejsce po pełn ien ia każdego samob ó js twa by ło zazn aczon eczarn y m k rzy ży k iem, a także tajemn icze t rasy , nary sowan e za po mocą czerwo nych

Page 262: Bielszy odcien smierci bernard minier

s trzałek i kó łek

świadectwa szk o ln e

zd jęcia k lasoweno tatk i na sk rawk ach p ap ieru

b ilety z p unk tów op łat n a au to s trad zie.

Servaz wp atrywał s ię w to wszy s tko o n iemiały . Stary sęd zia n ap rawdę zro b ił z tejh is to ri i o so b is tą sp rawę. Jak wielu d etek ty wó w p rzed n im, p o zwo li ł , by całkowicien im owład n ęła. Czy nap rawd ę miał nad zieję, że rozwiąże ją w do mu , g dy n ie będziemiał ju ż inn y ch zajęć? Nas tępn ie zn aleźl i do k umen t o jeszcze bo leśn iejszejwy mowie: l is tę s ied miu o fiar ze zd jęciami i d atami ich samob ó js tw.

2 maja 1 99 3 : Alice Ferrand , 1 6 lat

7 czerwca 199 3 : Michaël Leh mann , 1 7 lat

19 czerwca 19 9 3 : Ludo v ic Assel in : 16 lat5 wrześn ia 1 993 : Mario n Du ti l leu l , 15 lat

24 g ru dn ia 1 993 : Séverine Guérin , 18 lat

16 kwietn ia 199 4 : Damien Llaume, 1 6 lat

9 l ipca 19 94 : Flo rian Van loo t , 1 7 lat

– Boże d rog i!

Dło ń mu d rżała, gd y w świet le lamp y rozk ładał je na b iu rku . Zieg ler p odała mus iedem zd jęć, p rzy p iętych d o małych tek tu rek . Siedem uśmiech n ięty ch twarzy . Jedn ep atrzące p ro s to w ob iek tyw, inn e o dwracające wzro k . Sp o jrzał na ko leżan kę. Stałao bo k n ieg o i wy g ląd ała na ws trząśn iętą. Nas tęp n ie jego wzro k zno wu spoczął n atwarzach . Z emocji miał ściśn ięte gard ło .

Zieg ler po d ała mu po łowę sp rawo zd ań z sek cj i zwło k , a sama zajęła s ię d rug ąp o ło wą. Przez ch wilę czy tal i w milczen iu . Nie by l i zask oczen i , we wszys tk ich by łamowa o śmierci p rzez powieszen ie, poza jed ny m p rzypadk iem, k iedy o fiara rzuci łas ię ze sk ały , i d rug im, k iedy ch łop ak , k tó reg o p i lno wano , p o radzi ł so b ie, rażąc s ięp rądem w wan n ie. Lekarze sądo wi n ie znaleźl i żadnej anomali i , żad nej s t refy mroku .Scen y „zb ro dn i” n ie p ozos tawiały wątp l iwo ści ; wszy s tko po twierd zało , żen as to latko wie p rzy szl i na miejsce śmierci sami i że działal i w po jedy n kę. Czterysek cje zo s tały p rzep ro wad zo ne p rzez Delmasa i d ru g ieg o równ ie kompeten tnegolekarza, k tó reg o Servaz zn ał . Po sekcjach p rzeszl i do dok umen tów ze ś led ztwaw sąs iedztwie, k tó reg o celem b y ło n aszk icowan ie sy lwetek n as to latk ów n iezależn ieo d tego , co mó wil i ich ro dzice. Jak zawsze b y ło w tej mas ie k i lka n iesmaczn ych lub

Page 263: Bielszy odcien smierci bernard minier

n ieżyczl iwy ch p lo tek , ale w sumie wy łan iały s ię z n ich po rtrety k lasycznychn as to latków. Wy jątk iem by ł jed en trudny ch łopak , Ludov ic Assel in , k tó ry bywałb ru talny w s to sunku do rówieśn ików i b u n to wał s ię p rzeciw au to ry tetom.Najb ardziej p o ru szające by ły zeznan ia na temat Alice Ferrand , p ierwszej o fiary , k tó rąwszyscy wysok o cen il i i jed n og ło śn ie p rzeds tawial i jako n iezwyk le u jmu jąced ziecko . Serv az sp o jrzał na zd jęcie: k ręcone wło sy w ko lo rze do jrzałego zboża,p o rcelan owa cera; p iękne, poważne oczy wp atrzone w ob iek ty w. Bardzo ładn a twarz,jakby p recy zy jn ie wyrzeźb io n a p rzez min iatu rzys tę, buzia p iękn ej szesnas to letn iejd ziewczy ny – ale spo jrzen ie jakby znaczn ie s tarszej o sob y . By ła w n im in tel igencja,ale także co ś jeszcze... A może to ty lko jeg o wyobraźn ia?

Oko ło trzeciej nad ran em obydwo je by li wykoń czen i . Servaz pos tan owił chwilkęo dpo cząć. Poszed ł do łazienk i i wło ży ł twarz pod k ran z zimn ą wod ą, a po temp rzy jrzał s ię so b ie w lu s trze. Jed na świet lówka migała i cicho b rzęczała, rzucającp onu ry b lask n a rząd d rzwi za jeg o p lecami. Widać by ło , że za dużo wyp ił u Sain t-Cy ra i że jes t wyczerpany . Sko rzys tał z toalety , a p o tem umy ł ręce i wy su szy ł je podsu szark ą. Wracając, zatrzymał s ię p rzy au tomacie z ciep łymi n apo jami.

– Kawy? – rzuci ł p rzez pus ty ko ry tarz.Jego g ło s n ió s ł s ię w ciszy . Us ły szał odpowiedź zza o twartych d rzwi na d rug im

k ońcu k o ry tarza.

– Mocnej! Z cuk rem! Dzięk i!

Zas tan awiał s ię, czy w bu d ynku p oza n imi i dy żu rny m n a do le jes t k to ś jeszcze.Wied ział , że żan darmi mieszkają w inny m sk rzyd le. Z kub k iem w ręk u p rzeszed łp rzez ciemną k awiarenkę, p rzeciskając s ię między ok rąg ły mi s to l ikamip omalo wan ymi n a żó ł to , czerwon o i n ieb iesk o . Za oknem zabezp ieczonym g rubąmetalo wą k ratą cicho padał śn ieg , zasypu jąc mały og ród ek . Przy cięty ży wop ło t ,p iasko wn ica i p las t ik owa zjeżdżaln ia d la dzieci mieszkających tu fu n kcjo nariu szyżan d armeri i . Dalej widać by ło b iałą równ in ę, a w t le gó ry o d cinające s ię od czarnegon ieba. Servaz zno wu pomyślał o In s ty tucie i jego pacjen tach . O Hirtmann ie. O jegok rwi n a moście. Co to znaczy? „W każdej sp rawie jes t co ś tak iego , jak iś elemen t ,k tó ry u p arcie n ie p asu je do u k ład an k i”, jak powiedział Sain t-Cy r. Czasami ważn y ,czasami n ie...

O p iątej t rzyd zieści Servaz odwrócił s ię w fo telu i zarząd zi ł p rzerwę. Zieg lerwy g lądała na wy czerp an ą. W jej twarzy mo żna by ło wyczy tać fru s trację. Nic.W dok u men tach n ie by ło ab so lu tn ie n iczego , co up rawn iało b y d o pos tawien ia

Page 264: Bielszy odcien smierci bernard minier

h ipo tezy o nadużyciach sek su alny ch . Najd robn iejszego zalążka poszlak i .W os tatn im rapo rcie Sain t-Cy r do szed ł do tego sameg o wn iosku . Na marg ines iezap isał o łó wk iem: „Nadużycia seksualn e? Brak dowodów”. Py tan ie by ło jedn akpo d k reś lone podwó jną l in ią. W pewnym momencie Servaz ch ciał opowiedziećZieg ler o o ś rodku k o lo n ijnym, ale zrezygnował. By ł za bardzo zmęczony i n ie czu łs ię na s i łach .

Irène spo jrzała na zegarek .

– Myślę, że teraz ju ż do n iczeg o n ie do jdziemy . Powinn iśmy iść s ię t ro ch ęp rzespać.

– Pasu je mi. Wracam do ho telu . Spo tkan ie w sal i zeb rań o d zies iątej . A ty gdzieno cu jesz?

– Tu taj . Udo s tępn il i mi mieszk an ie żan darma, k tó ry jes t n a u rlo p ie. Dzięk i temuadmin is tracja t rochę zao szczędzi .

Servaz k iwn ął g ło wą.

– No tak , w tych czasach l iczy s ię k ażd y g ro sz, co?

– Jeszcze n igdy n ie p rowad ziłam tak iego ś ledztwa – po wied ziała Zieg ler, ws tając.– Najp ierw martwy k oń , po tem ap tekarz po wieszo ny n a moście. I jed en pu nk twsp ó ln y : DNA sery jnego mordercy ... A teraz jeszcze fala samobó js tw n as to latk ów.To jes t jak jak iś zły sen . Zero lo g ik i , zero my ś li p rzewod n iej . Może k ied y s ięob u dzę, okaże s ię, że teg o wszy s tk iego n igdy n ie by ło .

– Będzie pobudk a – rzuci ł Servaz zdecyd owanym g ło sem. – Ale n ie d la nas . Dlawinn eg o albo winnych . I to już wkró tce.

Wyszed ł i odd al i ł s ię szybk im k rok iem.

Śn ił mu s ię o jciec. W ty m śn ie Serv az by ł d zies ięcio letn im ch łop cem. Wszy s tkospowijała p rzy jemna atmosfera ciep łej , letn iej n ocy . Ojciec by ł ty lko zary sempo s taci , tak jak dwie inne o soby , z k tó rymi rozmawiał p rzed domem. Gdy młodyMart in po d szed ł b l iżej , zauważy ł , że te o soby to s tarcy ub ran i w obszerne b iałe tog i .Obydwaj by l i b rodaci . Wślizn ął s ię międ zy n ich i podn ió s ł g łowę, ale cała t ró jka n iezwracała na n ieg o uwag i . Nads tawiając ucha, ch ło p iec u świadomił sob ie, że mó wiąpo łacin ie. Rozmowa by ła bardzo ożywiona, ale up rzejma. W p ewnym momencie jegoo jciec s ię roześmiał , a po tem spoważn iał . Z do mu dochodziła też muzyka – wy dawałas ię Servazowi zn ajoma, ale w p ierwszej ch wil i n ie mó g ł jej rozp o znać.

Nas tępn ie w ciemności , d aleko , od s tron y d ro g i , u s ły szał hałas s i ln ika. Trzej

Page 265: Bielszy odcien smierci bernard minier

mężczyźn i natychmias t zamilk l i .

– Jadą – powiedział wreszcie jeden ze s tarców.

Jego g ło s b rzmiał złowieszczo i Serv az zaczął dygo tać p rzez sen .

Przy jechał na p o s terunek żandarmeri i z dzies ięciominu towym opó źn ien iem.Po trzebował dużego k ubka czarnej kawy , dwóch pap iero sów i go rąceg o p ry szn ica,żeb y odeg n ać ob lep iające g o zmęczen ie. I nadal p iek ło go w gard le. Zieg ler by ła namiejscu . Znowu miała na so b ie kombin ezo n ze sk ó ry i ty tan u , k tó ry wyg lądał jaknowoczesna odzież bo jowa, i Servaz p rzypomniał sob ie, że p rzed budy n k iemżan darmeri i widział jej mo tocyk l . Us tal i l i , że od wiedzą rod ziców samobó jców,i po dziel i l i s ię ad resami. Trzy d la Servaza, cztery d la Zieg ler. Po s tano wił zacząć odp ierwszej o soby z l is ty : Alice Ferrand . Adres z sąs iedn iej wiosk i . Spodziewał s ięzo baczyć złaman ych smu tk iem rodziców w pod eszłym wiek u . Jak ież by ło jegozd umien ie, gdy s tanął twarzą w twarz z wysok im, u śmiechn iętym mężczyzną w s i lewieku , k tó ry o two rzy ł mu boso i z obn ażo n ym to rsem, ub rany ty lko w ln ianesp odn ie w ko lo rze écru , zawiązan e w pas ie sznu rk iem!

Szo k sp rawił , że Serv azo wi zajęło chwilę, zan im wybełk o tał , k im jes t i jak i jes tpowód jego wizy ty .

Ojciec Alice n atychmias t zro b ił s ię p odejrzl iwy .

– Ma pan leg i tymację?

– Proszę.Mężczyzna uważn ie p rzes tud iował dok u men t, po czym oddał mu go wyraźn ie

rozluźn iony .

– Chciałem s ię upewn ić, czy n ie jes t p an jednym z tych p ismak ó w, k tó rzy odczasu d o czasu , gdy spada im n ak ład , odg rzebu ją tę sp rawę – wy tłumaczy ł . – Pro szę,n iech pan wejdzie.

Gaspard Ferrand u sunął s ię i wpuści ł Servaza do ś rodka. Po licjan t n ie mó g ł n iezwrócić u wag i na o palo n y to rs bez g rama t łu szczu , za to z od rob iną s iwego zaro s tuna wy so kości mo s tka, skó rę na k latce p iers iowej o go rzałą i n ap iętą jak p łó tnonamio towe i b rązowe su tk i jak u s tarca. Ferrand zau waży ł jego sp o jrzen ie.

– Pro szę wybaczyć mó j s tró j . Właśn ie ćwiczy łem jogę. Joga bardzo mi po mog łapo śmierci Alice. Także b u ddyzm.

Servaz w p ierwszej chwil i by ł zasko czo n y , ale p rzyp o mniał so b ie, że o jciec Alicen ie jes t p ro s tym u rzęd n ik iem czy robo tn ik iem, jak pozos tal i rodzice, ale

Page 266: Bielszy odcien smierci bernard minier

wy kład o wcą l i teratu ry . Bez trudu wy obrazi ł so b ie czło wiek a dy sp onu jąceg o d u żąi lo ścią wo lnego czasu , lubu jąceg o s ię w eg zo ty czn ych pod różach : Bali , Taj land ia,Karaiby , Rio de Janeiro , Maled iwy ...

– Jes tem zdziwiony , że p o l icja znowu in teresu je s ię tą h is to rią.

– Właściwie to p rowad zę ś led ztwo w sp rawie śmierci ap tekarza, Grimma.Ferrand s ię odwró cił . Serv az wy czy tał zaskoczen ie w jego o czach .

– I sądzi pan , że jes t jak iś związek między śmiercią Grimma i samobó js twemmojej có rk i albo reszty ty ch mło dych n ieszczęśn ików?

– Prób u ję to u s tal ić.

Gaspard Ferrand zmierzy ł go o d s tóp do g łów czu jnym wzrok iem.

– Nie widać żadn eg o oczywis tego związku . Dlaczego b ierze go pan pod u wagę?

Nieg łup ie. Servaz wahał s ię z odp owiedzią. Gaspard Ferran d zau waży ł jegozak łopo tan ie, a także fak t , że wciąż s to ją w wąsk im ko ry tarzu , o n b ez ko szu lk i ,a g ość opatu lony w zimową ku rtk ę. Wskazał o twarte d rzwi d o salonu .

– Kawy , herbaty?

– Kawy , jeś l i to n ie p rob lem.

– Ależ skąd , żaden p rob lem. Ja s ię nap iję herbaty . Pro szę spocząć, zarazp rzygo tu ję – rzuci ł i zn ik n ął w kuch n i po p rzeciwnej s tron ie ko ry tarza. – Niech s iępan ro zg ości!

Servaz n ie spod ziewał s ię tak ciep łego p rzy jęcia. Najwyraźn iej o jciec Alice lub i łp rzy jmować gości – nawet jeś l i go ściem jes t g l in iarz, k tó ry p rzyszed ł gop rzepy tywać w sp rawie có rk i , k tó ra p iętnaście lat temu popełn i ła samobó js two .Servaz ro zejrzał s ię dook o ła. W salon ie panował wielk i bałagan . Tak jak u Servaza,wszędzie walały s ię k s iążk i i czasop isma: na ławie, n a fo telach , n a szafkach . I ku rz...Samo tny mężczyzna? Czy Gaspard Ferrand jes t wdowcem czy rozwodn ik iem? To bytłu maczy ło jego g o rl iwość w pod ejmowan iu g ościa. Na jedn ej z szafek zauważy łkop ertę Akcji na rzecz Walk i z Głodem. Serv az rozpoznał n ieb iesk ie lo g o n a szarymeko log icznym pap ierze. On także by ł czło nk iem wsp ierający m tę o rgan izację.W cy fro wej ramce o jciec Alice raz po raz po jawiał s ię w towarzys twie o sób , k tó rep rzypominały to po łudn iowoamerykańsk ich , to azjatyck ich ch łopów; w t le wid aćby ło dżung le i po la ryżowe. Servaz d omy śli ł s ię, że pod róże Ferrand a n ie po legająty lko n a opalan iu s ię na p lażach An ty l i , nu rk owan iu i wyp ijan iu l i t rów daiqu iri .

Opad ł na so fę. Obok ko lejny s to s k s iążek na p ięknym tabo recie w k ształcies łon ia, zrob ionym z ciemnego d rewna. Servaz p róbował p rzywo łać afrykańską nazwę

Page 267: Bielszy odcien smierci bernard minier

mebla: esono dwa...Z ko ry tarza d o leciał do jego nozd rzy zapach k awy . Ferrand po jawił s ię z tacą, n a

k tó rej s tały d wa dymiące kubk i , cu k iern ica i szczypce do cuk ru . Przyn ió s ł też alb umze zd jęciami, k tó ry podał Servazowi, pos tawiwszy tacę na ławie.

– Proszę.Servaz o tworzy ł album. Tak jak s ię sp odziewał , zd jęcia Alice: Alice w wieku

czterech lat w samochodziku na pedały ; Alice pod lewająca kwiaty kon ewką p rawietak dużą jak on a; Alice z matką – szczup łą, zamyśloną k ob ietą o nos ie wydatnym jaku Virg in i i Wo o lf; dzies ięcio letn ia Alice w k ró tk ich spodenkach , g rająca w nog ęz ch ło p cami w jej wieku , pędząca z p i łką do b ramk i p rzeciwn ika, z zaciętą,zd ecy dowaną miną. Prawd ziwa mała ch łopczyca. A zarazem zachwycająca,in tel ig en tna dziewczynka. Gaspard Ferrand opad ł na so fę obok n iego . Na opalonyto rs wło ży ł koszu lę ze s tó jką w tym samym k o lo rze co spodn ie.

– Alice b y ła wspan iałym dzieck iem. Łatwa we wspó łżyciu , zawsze weso ła,u czy nna. By ła naszym p romyk iem s łońca. – Ferrand u śmiech ał s ię, jakbywspomin an ie Alice n ie by ło d la n iego bo lesne, ale p rzy jemne. – By ła też b ardzoin tel ig en tna. Miała wiele uzdo ln ień : ry sun ek , muzy ka, język i , spo rt , p isan ie...Pożerała k s iążk i . W wieku dwu nas tu lat wiedziała już, co chce ro b ić w p rzy szło ści :ch ciała zo s tać mil iarderką, żeby rozdawać p ien iądze tym, k tó rzy są w największejp o trzeb ie. – Gaspard Ferran d wy buchn ął dziwnym, sk rzek liwym śmiechem. – Nigdyn ie p o jęl iśmy , d laczego to zrob iła. – Tym razem jego g ło s zaczął s ię łamać. Alemężczyzna s ię pozb ierał . – Dlaczego tak mus i być, że wyrywa s ię z nas to , co w nasn aj lep szego , a p o tem zo s tajemy i mus imy dalej żyć? Przez p iętnaście lat zadawałemso b ie to py tan ie. Dziś znam już od powiedź. – Rzucił Servazowi tak dziwn esp o jrzen ie, że ten zas tanawiał s ię p rzez chwilę, czy o jciec Alice n ie p os tradał rozumu .– Ale to od p owiedź, k tó rą każdy mu si znaleźć we własnym wnętrzu . Chcę p rzez top owiedzieć, że n ik t n ie może jej p an a nauczy ć an i odpowiedzieć za pana. – Gasp ardFerrand b ad ał k omen d an ta p rzen ik l iwym sp o jrzen iem, by sp rawdzić, czy d ob rzezrozumiał jego s ło wa. Servaz p oczu ł s ię bardzo n iekomfo rtowo . – Ale wid zę, żewprawiam pana w zak łopo tan ie – zauważy ł gospodarz. – Pro szę mi wybaczyć. Tak tojes t , jak człowiek ży je sam. Moja żona zmarła na raka dwa lata po odejściu Alice.Zatem in teresu je s ię pan falą samobó js tw sp rzed p iętnas tu lat w ramach ś ledztwaw sp rawie śmierci ap tekarza. Dlaczeg o ?

– Żadn e z dzieci n ie zo s tawiło l is tu z wy jaśn ien iami? – zapy tał Servaz, zamias to dpowiedzieć.

Page 268: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Żadne. Ale to n ie znaczy , że go n ie by ło . Mam na myś li wy jaśn ien ie. Is tn iejejedna p rzyczyna wszys tk ich tych samobó js tw, te dzieciak i skończy ły ze sobąz jedn eg o , ściś le ok reś lo nego p owodu . Nie ty lko d latego , że s twierd zi ły , że życie n iejes t warte, by je p rzeżyć.

Ferrand spo jrzał na Servaza. Po licjan t zas tan awiał s ię, czy o jciec Alice wieo p lo tkach , jak ie k rąży ły na temat Grimma, Perrau l ta, Chaperona i Mourrenx .

– Czy có rka zmien iła s ię jak iś czas p rzed samobó js twem?Ferrand p ok iwał g łową.

– Tak . Nie od razu to zauważy liśmy . Dos trzegal iśmy zmiany s to pn io wo : Alice n ieśmiała s ię już tak dużo jak dawn iej , częściej s ię zło ści ła, więcej czasu spędzała samaw pok o ju . Tak ie szczegó ły . Któ regoś dn ia chciała skończyć z g rą na p ian in ie. Nieo powiadała nam już o swo ich p lanach , tak jak to wcześn iej rob i ła.

Servaz poczu ł , że w jego ży łach zaczyna p łynąć lód . Przypomn iał sob ie, jakAlexand ra zatelefonowała do n iego do ho telu . Przed oczy ma s tan ął mu też s in iak nap o liczku Margo t .

– I n ie wie pan , k iedy to s ię dok ładn ie zaczęło ?

Mężczyzna s ię zawahał . Servaz miał d ziwne wrażen ie, jakby o jciec Aliced oskonale pamiętał momen t, k iedy jego có rka zaczęła s ię zmien iać, ale n ie ch ciało tym mówić.

– Powiedziałbym, że k i lka mies ięcy p rzed samobó js twem. Żona zrzucała to nak arb ok resu do jrzewan ia.

– A pan? Czy pan tak że uważa, że to by ły natu ralne zmiany?

Ferrand rzuci ł mu dziwne spo jrzen ie.

– Nie – powiedział po chwil i zdecydowan ym g ło sem.

– Co jej s ię s tało wed ług pana?

Ojciec Alice tak d ługo milczał , że Servaz o mało n ie chwycił go za ramię, by n imp o trząsnąć.

– Nie wiem – od rzek ł , n ie spuszczając oczu z Servaza – ale jes tem p ewien , że co śs ię wydarzy ło . Ktoś w tej do l in ie wie, d laczego nasze dzieci popełn i ły samobó js two .

W odpowiedzi , po dobn ie jak w b rzmien iu jego g ło su , by ło coś zagadkoweg o , cozwróciło uwagę komendan ta. Chciał go po p ros ić o sp recyzowan ie tej myś l i , gdyw jego k ieszen i zab rzęczała komórka.

– Przep raszam pana – p owiedział , ws tając.

To by ł Mail lard . W g ło s ie o ficera żandarmeri i by ło s łychać nap ięcie.

Page 269: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Właśn ie od eb ral iśmy dziwny telefon . Od jak iego ś człowieka, k tó ry maskowałg ło s . Chciał z panem rozmawiać. Powiedział , że to p i lne, że ma in fo rmacje na tematśmierci Grimma. Ale chciał mówić ty lko z panem. To oczywiście n ie p ierwszy telefonteg o typu , jak i odb ieramy , ale... n ie wiem... ten b rzmiał ... poważnie. Ten człowiek jak bys ię czegoś b ał .

– Bał? Jak to : bał? Jes t pan pewien?

– Tak . Dałb ym sob ie uciąć rękę.– Daliście mu mó j numer?

– Tak . Nie powinn iśmy?

– Bardzo dob rze zrob il iście. A macie jego n umer?

– Dzwon ił z ko mórk i . Rozłączy ł s ię, k iedy ty lk o pod aliśmy mu pana telefon .Próbowaliśmy odd zwon ić, ale ciąg le od zywa s ię poczta g ło sowa.

– Udało wam s ię g o ziden ty fiko wać?

– Nie, jeszcze n ie. Będziemy mu siel i s ię zwrócić do operato ra.– Niech pan zadzwon i d o Confian ta i k ap i tan Zieg ler! Nie mam czasu s ię tym

zajmować! Niech pan im wy jaśn i , jaka jes t sy tu acja. Musimy us tal ić tożsamość tegogościa. Niech pan to zrob i natychmias t!

– Dobrze. Na pewno do pana zadzwon i – zauważy ł żandarm.

– Kiedy dzwo n ił?

– Niespełna p ięć minu t temu .

– W p o rządk u . Na pewno n ied ługo do mn ie zadzwon i. Ty mczasem n iech panpowiadomi Confian ta. I Zieg ler! Może facet s ię n ie p rzeds tawi, a może to fałszywyalarm. Ale mus imy mieć jego tożsamość!

Rozłączy ł s ię. By ł nap ięty jak cięciwa łuku . Co s ię dzieje? Kto p rób ował s ięz n im po łączyć? Chaperon? Ktoś inny? Ktoś , k to s ię bał ...

Bał s ię też, by żandarmi z Sain t-Mart in g o n ie rozp oznali . Dlatego maskowałg ło s .

– Jak ieś k łopo ty? – zapy tał Ferrand .

– Raczej p y tan ia – odp owiedział Servaz z n ieob ecną miną. – A mo żei odp owiedzi .

– Wykonu je pan trudn y zawód .

Serv az n ie po trafi ł powstrzymać u śmiech u .

– Jes t pan p ierwszym p ro feso rem, k tó ry mi to mówi.– Nie powiedziałem, że zaszczy tny .

Page 270: Bielszy odcien smierci bernard minier

Servaz poczu ł s ię do tkn ięty tym n iedopowiedzen iem.

– A d laczego n ie?

– Jes t pan na u s ługach władzy .Servaz poczu ł , że zn ów ogarn ia go g n iew.

– Są ty s iące mężczyzn i kob iet , k tó rzy zajmu ją s ię ty lk o s łu żen iem władzy , jak topan n azywa, i po święcają swo je życie rodzinne, swo je weekendy i swó j sen po to , byby ć o s tatn ią zap o rą, o s tatn ią barierą d la...

– Barbarzy ńs twa? – podsunął Ferrand .

– Tak . Może pan ich n ienawidzić, k ry tykować i gardzić n imi, ale n ie może s ię p anbez n ich obejść.

– Tak samo jak n ie można s ię o bejść bez tych nauczyciel i , k tó rych s ię k ry tyku je,n ienawidzi i k tó rymi s ię pogardza – po wied ział Ferrand z u śmiechem. –Zrozumiałem p rzekaz.

– Chciałbym obejrzeć jej p okó j .Ferran d rozp ros tował swo je d ług ie ciało odziane w len .

– Proszę za mną.

Servaz zauważy ł k łęby ku rzu na schodach i dawno n iewy cieraną po ręcz. Samo tnymężczyzna. Tak jak on . Jak Gab riel Sain t-Cyr. Jak Chaperon . Jak Perrau l t . Pokó jAlice znajdował s ię n ie na p ierwszym p iętrze, ale n a samej g ó rze, na poddaszu .

– To tu taj . – Go spodarz wskazał mu b iałe d rzwi z mied zianą k lamką.

– Czy ... czy wyrzuci ł p an jej rzeczy , remon tował pokó j od tamtego czasu?

Tym razem uśmiech Ferranda zn iknął , a w jeg o miejsce po jawił s ię n iemalrozpaczl iwy g rymas .

– Niczeg o n ie d o tykal iśmy .

Odwrócił s ię na p ięcie i zszed ł na p arter. Servaz p rzez d łuższą ch wilę s tałn ieruchomo . Z kuchn i na do le u s ły szał b rzęk zmywanych naczyń . Nad jego g łowąznajdowała s ię mała lukarna o świet lająca n iewielką p rzes trzeń po ddasza. Servazzauważy ł , że na szyb ie leży del ik atna, pó łp rzezroczys ta wars twa śn iegu . Wziąłg łębok i oddech . Wszed ł do ś rod ka.

Pierwszą rzeczą, jaka g o ud erzy ła, by ła cisza.

Na pewn o po tęgo wał ją syp iący na zewn ątrz śn ieg , k tó ry t łumił dźwięk i . Ale tacisza by ła szczegó ln a. Drugą rzeczą by ł ziąb . Ogrzewan ie by ło zak ręco ne. Cichei zimn e jak g rób p omieszczen ie sp rawiło , że zad rżał . By ło oczywis te, że k to ś tuk iedyś mieszkał . Młoda dziewczyn a, taka jak wszys tk ie nas to latk i . Zd jęcia na

Page 271: Bielszy odcien smierci bernard minier

ścianach . Biu rko , pó łk i , szafa. Komoda, a n ad n ią lu s tro . Łóżko z dwiema szafkaminocnymi. Meb le wy g lądały jak wygrzebane na s tarociach , a nas tęp n ie pomalowanew ży we ko lo ry , z p rzewagą p omarańczowego i żó ł tego , k on tras tu jące z fio letem ściani b ielą wyk ładziny .

Abażu ry małych lampek na szafkach nocn ych by ły pomarańczowe, komodai rama lu s tra – żó ł te. Na jednej ze ścian duży p lakat p rzeds tawiający jasn owłosegop io senkarza, z wielk im nap isem KURT. Po b iałej wyk ładzin ie walały s ię bo tk i ,apaszka, czasop isma, k s iążk i i p ły ty kompak towe. Przez d łuższą chwilę Servaz ty lkos tał i ch łonął ten chaos . Skąd b rało s ię wrażen ie rozrzedzonego powietrza?Z pewnością s tąd , że wszy s tko w tym poko ju pozos tało n ietkn ięte, jakby trwałow zawieszen iu . Wszys tko op rócz k u rzu . Nik t n ie zadał sob ie t rudu , by choćw min imalnym s topn iu upo rządkować te rzeczy , tak jakby rodzice chciel i zatrzymaćczas i zrob ić z tego pomieszczen ia jak ieś muzeum czy mauzo leum. Nawet teraz, poty lu latach , pok ó j sp rawiał wrażen ie, jakby Alice miała s ię w k tó rymś momen ciepo jawić i zapy tać Servaza, co tu rob i . Ile razy p rzez wszys tk ie te lata jej o jciecwchod ził tu i do świadczał tego samego uczucia? Servaz pomyślał , że n a jeg o miejscunajp ewn iej by zwariował , mając nad g łową ten n ietk n ięty pokó j i codzienn iep rzeży wając p rag n ien ie, by wejść p o schodach i o tworzyć te d rzwi po raz ko lejny –ju ż o s tatn i ... Podszed ł do okna i wy jrzał na zewnątrz. Droga z ch wil i na chwilęs tawała s ię co raz b ardziej b iała. Nas tępn ie wziął jeszcze jeden oddech , odwrócił s ięi zaczął p rzeszukan ie.

Na b iu rku pobo jowisk o : pod ręczn ik i szko lne, gumki do włosów, nożyczk i , k i lkakubkó w na o łówk i, chus teczk i h ig ien iczne, opakowan ia po cuk ierkach , różowakarteczka samoprzy lepna, na k tó rej Servaz p rzeczy tał no tatkę: Biblioteka, 12.30;atramen t z czasem wyb lak ł . Kalendarzyk z n o tatn ik iem ad resowym sp ięty gumką,kalk u lato r, lampka. Otwo rzy ł kalendarzyk . 25 kwietn ia, na tydzień p rzed śmiercią,Alice nap isała: Oddać książkę Emmie. Przy d acie 29 kwietn ia: Charlotte. Przy 30 kwietn ia,t rzy dn i p rzed tym, jak s ię p owies i ła: Klasówka z matmy. Ok rąg łe, wyraźne p ismo . Jejręka n ie d rżała. Servaz odwrócił s t ro ny . 11 s ierpn ia wzmianka: Urodziny Emmy. Alicen ie ży ła już wtedy od ponad trzech mies ięcy . Data zaznaczona z dużymwyprzedzen iem. Gdzie Emma jes t dzis iaj? Kim zos tała? Wyliczy ł , że powinna miećoko ło t rzy dzies tk i . Nawet po tak d ług im czas ie n a pewno o d czasu do czasuwspomina to koszmarne lato 199 3 roku . I wszys tk ie te śmierci . Nad b iu rk iemprzy p ięty p inezkami rozk ład zajęć i k alendarz. Letn ie wakacje zaznaczone żó ł tymmarkerem. Wzrok Servaza zatrzymał s ię n a pamiętny m dn iu 2 maja. Niczy m s ię n ie

Page 272: Bielszy odcien smierci bernard minier

różn ił od pozos tałych . Jeszcze wy żej d rewn ian a pó łka z k s iążkami, pucharyz zawodów judo , świadczące o jej o s iągn ięciach w tej dzied zin ie, i magneto fo nkasetowy .

Od wrócił s ię ku nocnej szafce. Na b lacie op rócz d wóch lampekz p omarańczowy mi abażu rami s tał budzik , ko lejn e pudełko chus teczek , konso la d og ier Game Boy , p inceta, lak ier d o p azno kci , powieść w wy dan iu k ieszonkowymz zak ładką w ś rod ku . Otwo rzy ł szu flady .

Fan tazy jna p ap eteria, ku ferek wypełn iony bezwarto ściową b iżu terią, paczkagumy do żucia, flak on ik perfum, dezodo ran t w szty fcie, baterie.

Ob macał szu flad y od spodu .

Nic.

W b iu rku seg regato ry , zeszy ty i po d ręczn ik i szko lne, tony d ługop isów,mazaków, sp inaczy . W środko wej szu fladzie k o łono tatn ik pełen szk iców. Servaz g oo tworzy ł: uznał , że Alice miała p rawdziwy talen t . Jej ry sunk i wykonane o łówk iemalbo mazak iem zd rad zały pewn ą rękę i bys tre oko – n awet jeś l i większość z n ichtrąci ła jeszcze pewnym akademizmem. W do lnej znowu gumk i d o włosów i szczo tka,na k tó rej zo s tało k i lka b lond włosów, ob cinacz do pazn okci , parę szminek , ale takżefio lka asp iryny , pap iero sy men to lowe, zapaln iczka z p rzezroczys tego p las t iku ...Otworzy ł seg regato ry i zeszy ty z p ierwszej szu flady : p race domowe, wypracowan ia,b rudn op isy ... Od łoży ł je na bok i podszed ł do małej wieży s tereo z funkcją rad iai od twarzacza CD, s to jącej na p od ło dze w kącie poko ju . Wieża równ ież by ła pok ry tawars twą ku rzu . Servaz dmuchnął na n ią, wzn iecając szarą chmurę. Otwierał jedna p od rug iej szu fladk i na p ły ty . Nic. Nas tępn ie po dszed ł do du żego lu s tra i ścian yobwieszon ej zd jęciami. Niek tó re by ły zrob ione z tak b l iska, że pozu jące o sob ywyg lądały , jakby p rzyk lei ły nos do ob iek tywu . Na in nych w t le za fo tog rafowanymipos taciami widać by ło pejzaże: gó ry , p laże, a nawet ko lumny Partenonu . Zd jęciap rzeds tawiały najczęściej dziewczęta w wieku Alice. Twarze s ię p owtarzały .Gdzien iegdzie jeden czy dwóch ch łopców wmieszanych w tę g rupę. Ale żaden n iewyg lądał na jak iegoś szczeg ó lnego wybranka o soby fo to g rafu jącej . Wycieczk iszko lne? Servaz p rzez d łuższą chwilę p rzyg lądał s ię zd jęciom. Z b ieg iem czasu ichpap ier pożó łk ł i zesztywn iał .

Czego właściwie szuka? Nag le zatrzymał wzrok na jednym ze zd jęć. Dzies iątkamło dych ludzi , w tym Alice, obo k zardzewiałej tab l icy . Ośrodek k o lon ijny LesIsard s! Alice by ła jedną z tych o sób , k tó re bywały w ośrodku . Servaz zauważy ł też, żedziewczyna zawsze znajdowała s ię w cen trum zd jęć, do k tó rych pozowała.

Page 273: Bielszy odcien smierci bernard minier

Najładn iejsza, najb ardziej u jmu jąca – p rzykuwająca u wagę.

Lus tro .

By ło pęk n ięte.Ktoś rzu ci ł w n ie jak imś p rzedmio tem – na tafl i wid ać by ło gwiaździs ty ś lad po

uderzen iu i d ługą p io nową ry sę. Alice? A może jej o jciec w chwil i rozpaczy?

Widokówki wsun ięte za ramę lu s tra. Także pożó łk łe. Wysłane z tak ich miejsc, jakÎle de Ré, Wenecja, Grecja czy Barcelon a. Z czasem n iek tó re z n ich pospadały nakomodę lub po d łogę. Jego uwagę zwróciła jedna z pocztó wek . Paskudna pogoda, brakujemi Ciebie. Podp isano : Emma. Na k omo dzie arafatka, b ib elo ty , p łatk i do demak ijażui n ieb iesk ie pudełko po bu tach . Serv az je o tworzy ł . Lis ty ... Poczu ł zimny d reszcz,wspominając ko respond encję samobó jców, k tó ra znajdowała s ię w k arton ie Sain t-Cyra. Przejrzał wszys tk ie p o ko lei . Naiwne albo zabawne, p isane czerwony m lubfio letowym atramen tem. Powtarzające s ię pod p isy . Nie zn alazł najd robn iejszej aluzj ido tego , co miało s ię wydarzyć. Pomyślał , że t rzeb a by p o równać charak tery p ismaz l is tami z kartonu , ale zaraz sob ie uzmysłowił , że na pewno już to zrob ion o .Szu flady w komodzie. Zajrzał pod kupk i T-sh irtów, b iel izny , p rześcierad ełi p oszewek . Po tem uk lęknął na wyk ładzin ie i wsu nął g łowę pod łóżko . Ko ty ku rzutak wielk ie, że można by n imi wy pchać p ierzynę. I pok rowiec na g i tarę.

Wyjął go na wierzch i o tworzy ł . Na pu d le in s trumen tu popękany lak ier, zerwanas truna H. Servaz rzuci ł o k iem d o ś rodka: n ic. Na łóżku ko łd ra w ko lo rowe romb y .Przez d łuższy czas p rzeg lądał leżące na n iej p ły ty . Guns N’Roses , Nirvana, U2 ... Sameang ielsk ie ty tu ły . Pokó j wyg lądał jak muzeum lat dziewięćdzies iątych . BezIn ternetu , kompu tera, telefonu komórkowego . Świat zmien ia s ię za szybk o jak najedno ludzk ie ży cie, pomyślał Servaz. Odwrócił poduszk i , p rześcierad ło i ko łd rę,p rzeciągnął d łon ią pod materacem. Łóżko n ie wydzielało żadn eg o szczegó lnegozap achu – poza won ią ku rzu , k tó ry je pok rywał i wzb ijał s ię aż do su fi tu .

Obok łóżka n iewysok i fo tel typu vo ltaire. Równ ież pomalowan y p rzez kogoś(Alice?) na pomarańczowo . Stara wo jsko wa b luza p rzerzucona p rzez oparcie. Uderzy łd ło n ią w s iedzen ie, ale wzn ieci ł ty lko ko lejny tuman k u rzu . Po tem us iad ł , rozejrzałdooko ła. Próbował pozwo lić myś lom swobo dn ie p łynąć.

Co wid zi?

Pokó j młodej d ziewczyn y , typowej, ale do jrzalszej n iż większość dziewcząt w jejwieku .

Wśród k s iążek Serv az zauważy ł Człowieka jednowymiarowego Marcu sego , Biesy o razZbrodnię i karę. Kto jej p odsunął tak ie lek tu ry? Z pewnością n ie te p rzy jació łeczk i

Page 274: Bielszy odcien smierci bernard minier

o dziecięcych buziach . Po tem p rzypomniał sob ie, że jej o jciec wyk łada l i teratu rę.Jeszcze raz rozejrzał s ię po poko ju .

Elemen tem dominu jącym w tym pomieszczen iu są tek s ty , s łowa, pomyślał .Ks iążk i , widokówk i, l is ty ... Wszys tk ie nap isane p rzez innych . A gdzie są s łowaAlice? Czy to możliwe, żeby dziewczyna, k tó ra pożera k s iążk i i wy raża s ieb iepop rzez ry sunek i g rę na g i tarze, n igdy n ie odczu wała po trzeby p isan ia? Życie Alicezatrzymało s ię 2 maja, a po jej o s tatn ich dn iach n igdzie n ie by ło ś ladu . Niemożliwe,powied ział do s ieb ie. Żadnego dzienn ika, n ic. Coś tu n ie g ra. Czy dziewczyna w tymwieku , in tel igen tn a, ciek awa, bez wątp ien ia pełna egzys tencjalnych py tań , a p rzedewszys tk im zrozpaczona tak bardzo , że odeb rała sob ie życie, mog ła n ie p ro wadzićjak iegoś dzienn ika? Nie zap isywać swo jego s tanu ducha choćby w no tes ie lub naluźnych k artkach? Dzis iaj młodzi lu dzie mają b log i , komun ikato ry , własne kon ta napo rtalach sp o łecznościowych – ale w tamty ch czasach ty lko pap ier i atramen t mog łyp rzy jąć ich py tan ia, wątp l iwości i tajemn ice.

Wstał i p rzejrzał po ko lei wszys tk ie zeszy ty i szu flady . Nic, ty lko szk o lnezap isk i . Rzucił ok iem na wypraco wan ia. Punk tacja 18 /2 0 , 17 /20 , 1 5 /20 , 19 /20 ...Ko men tarze nauczyciela równ ie poch lebne jak oceny ... Ale o sob is tych no tatek wciążb rak .

Czyżby o jciec Alice jednak zrob ił tu p o rządek?

Ugo ści ł Servaza spon tan iczn ie, powiedział mu , że jes t p rzekonany , iż dzieciodeb rały sob ie życie z jak iegoś k onk retnego powodu . Dlaczego miałby uk rywaćelemen ty , k tó re mog łyby pomóc w do jściu do p rawdy? W o ficjalnychsp rawozdan iach Servaz n ie znalazł najmn iejszej wzmiank i o is tn ien iu dzienn ika. Nicn ie wskazywało na to , by Alice go p ro wadziła. A jednak czu ł s i ln iej n iżk iedyko lwiek , że w tym poko ju czegoś b rak u je.

Sk ry tka... Przecież każda młoda dziewczyna ma coś tak iego , p rawda?

Gdzie jes t sk ry tka Alice?

Servaz ws tał i o tworzy ł szafę. Na wieszakach p łaszcze, suk ienk i , b luzk i , dżin syi k imono z b rązo wym pasem. Rozsunął je, p rzejrzał k ieszen ie. Na dn ie rząd bu tówi bo tków. Zajrzał do ś rodka każdego z n ich , p rzyświecając sob ie k ieszonkowąlatarką. Nad wieszakami pó łka, na n iej k i lka walizek i p lecak . Po ło ży ł je napod łod ze, wzbudzając p rawdziwe to rnado ku rzu , i p rzejrzał meto dyczn ie.

Nie. Zaczął s ię zas tanawiać.Ten pokó j na pewno zos tał p rzetrząśn ięty p rzez wy trawnych detek tywów, a mo że

i p rzez samy ch rodziców Alice. Czy to mo żliwe, że n ie znaleźl i sk ry tk i – jeś l i jakaś

Page 275: Bielszy odcien smierci bernard minier

by ła? Ty lko czy jej szukal i? Alice u ch odziła w powszechnej o p in i i za n iezwyk leuzdo ln io ną dziewczynę. Czyżby znalazła jak iś wy jątkowo sp ry tn y schowek? A możejego tok rozumowan ia jes t b łędny ?

Cóż on wie na temat myś l i i marzeń szesnas to letn iej dziewczyny? Jego własn acó rka k i lk a mies ięcy temu skończy ła s iedemnaście lat , a on n ie jes t w s tan iepowiedzieć, jak wyg ląda jej pok ó j . Z tego p ro s tego powo du , że n igdy tam n ie b y ł . Natę myś l zrob iło mu s ię n ieswo jo . Servaz po czu ł gdzieś na ob rzeżach mózgu jak ieśłasko tan ie, jakby swędzen ie. Przeoczy ł co ś podczas p rzeszuk an ia po ko ju . A możen ie ma tu czegoś , co z całą pewnością po winno być? Myśl! Czu ł , że jes t b l isk o .In s tynk t pod powiadał mu , że czeg oś b raku je. Ale czego? CZEGO? Jeszcze razrozejrzał s ię wokó ł s ieb ie. Pono wn ie sp rawdził wszy s tko , n awet l is twy pod ło g owei k lepk i park ietu pod b iałą wyk ładziną. Niczego n ie znalazł . A jednak jegopodświadomość coś zn alazła, by ł tego pewien , n awet jeś l i jeszcze w tej chwil i n iepo trafi ł tego wskazać palcem.

Unoszący s ię w powietrzu ku rz sp rawił , że Servaz k ichnął . Wyjął z k ieszen ich us teczkę.

I nag le p rzypomniał mu s ię telefon .

Żad nego po łączen ia! Min ęła godzina i nadal n ik t n ie zadzwon ił! Poczu ł , żesk ręca mu s ię żo łądek . Ps iak rew, co s ię d zieje z tym człowiek iem? Dlaczego s ię n ieodzywa?

Servaz wy jął telefon z k ieszen i i p rzy jrzał mu s ię. Opanował od ruch pan ik i :telefon by ł wy łączony ! Sp rób ował go włączyć. Rozładowan y! Cho lera!

Wypad ł z pok o ju i zb ieg ł po schodach , p rzeskaku jąc po k i lk a s topn i . Gdy pędzi łp rzez ko ry tarz, Gaspard Ferrand wychy li ł g łowę p rzez kuchenne d rzwi.

– Zaraz wracam! – rzuci ł Serv az, o twierając z impetem d rzwi wy jścio we.

Na zewn ątrz szalała zamieć. Wiatr s ię wzmóg ł. Szosa by ła b iała, w powietrzuwirowały p łatk i śn iegu . Czym p rędzej o tworzy ł d rzwi zaparkowanego po d ru g iejs tron ie u l icy jeepa i s ięgnął d o schowka po ładowarkę. Bieg iem wrócił do d omu .

– Nic, n ic! – u spoko ił o s łup iałego Ferrand a.

Wzrok iem poszu kał kon tak tu . Znalazł jeden w ko ry tarzu i pod łączy ł łado wark ę.Odczekał p ięć sekund i włączy ł komórkę. Cztery wiadomości! Właśn ie miałp rzeczy tać p ierwszą, gdy ro zleg ł s ię dzwonek .

– Servaz! – zawo łał .

– CO PAN, DO CHOLERY, WYPRAWIA?!

Page 276: Bielszy odcien smierci bernard minier

W g łos ie by ło s łychać to talną pan ik ę. Serv az też led wie n ad so b ą p an o wał.W uszach s ły szał szum pu lsu jącej w sk ro n iach k rwi. Ty m razem mężczy zn a n iemask o wał g ło su , ale Servaz g o n ie ro zp o zn awał.

– Kim pan jes t?

– Nazywam s ię Serge Perrau l t , jes tem p rzy jacielem...Perrau l t!

– Wiem, k im pan jes t! – p rzerwał mu .

Nas tąp i ła ch wila ciszy .

– Mu szę z p an em p o ro zmawiać, n aty ch mias t! – rzu ci ł Perrau l t .

– Gd zie?! – wrzasnął Serv az. – Gdzie?!

– Przy g o ndo lach , n a gó rze. Za kwad rans .– Na g ó rze p rzy czy m?

– Przy ko lejce l in o wej , ch o lera. Na Sain t-Mart in 2 000 , o b ok wyciąg u . Będ ę tam.Szy bko , do k u rwy n ęd zy ! A więc p an n ie ro zu mie: Teraz mo ja ko lej! Niech p anp rzy jed zie sam!

Page 277: Bielszy odcien smierci bernard minier

19

Niebo by ło ciemn e, a u l ice b iałe. Servaz zapal i ł s i ln ik . Na zewnątrz nadal k łęb i ł s ięśn ieg . Włączy ł wycieraczk i i zadzwon ił do Zieg ler.

– Gdzie jes teś? – zapy tał , k iedy odeb rała.

– U rodziców – odpowiedziała ściszonym g ło sem. Zrozumiał , że n ie jes t sama.– To znaczy gdzie?

– Przy wy jeździe z mias ta, a o co chodzi?

W k ilku s łowach s treści ł telefon Perrau l ta i jego wo łan ie o pomoc.

– Jes teś b l iżej ode mn ie – zauważy ł . – Jedź tam! Nie mamy an i minu ty dos tracen ia! Czek a na nas na gó rze.

– Może b y powiadomić żandarmerię?

– Nie ma czasu ! Jedź!Servaz s ię rozłączy ł . Opuści ł o s łonę p rzeciwsłoneczną z nap isem POLICJA,

p rzyczep ił na dach magnetycznego kogu ta i włączy ł sy renę. Jak d ługo będzie tamjechał? Gasp ard Ferrand n ie mieszkał w Sain t-Mart in , ale w wiosce po łożonej p ięćk i lometrów o d mias ta. Ulice by ły zasypane śn ieg iem. Servaz wy liczy ł , że do tarcie dopark ingu p rzy k o lejce, znajdu jącego s ię w cen trum mias ta, zajmie mu dob rykwadrans . Jak d łu go ko lejka jedzie na gó rę? Piętnaście minu t? Dwadzieścia?

Ruszy ł z p isk iem opon , z wy jącą sy reną, odp rowadzany wzrok iem p rzezs to jącego na p rogu zdezo rien towanego Ferranda. Na końcu u l icy by ły świat ła. Pal i łos ię czerwone. Serv az już miał p rzejechać, gdy zobaczy ł , że z p rawej s trony nad jeżdżaog romna ciężarówka. Z całej s i ły wcisnął pedał hamu lca. Poczu ł , że t raci kon tro lę.Jeep s tanął w pop rzek na ś rodku sk rzyżowan ia; s talowy mas todon t musnął go , wy jąck laksonem. Bęben k i Servaza o mało n ie pęk ły od rozdzierającego ryku .Jednocześn ie u d erzen ie s trachu , jak cio s p ięścią w sp lo t s łoneczny . Straci ł oddech .Jego palce b y ły b iałe od ściskan ia k ierown icy . Wrzucił jedynkę i ru szy ł . Nie miałczasu s ię zas tanawiać, i tak chyba by ło lep iej . Przed chwilą o tarły s ię o n iego n iety lko trzydzieści dwie tony s tal i , ale sama śmierć w metalowej puszce!

Na nas tępnym sk rzyżowan iu sk ręci ł w p rawo i wy jechał z wiosk i . Przed n imrozciągała s ię b iała równ ina. Niebo wciąż wyg lądało g roźn ie, ale śn ieg p rzes tał

Page 278: Bielszy odcien smierci bernard minier

sy pać. Przy śp ieszy ł .

Wjech ał d o Sain t-Mart in od wschodu . Na p ierwszym rondzie pomyli ł zjazd .Zawró cił , p rzek lin ając i waląc w k ierown icę, ściągając na s ieb ie zdumione spo jrzen iain n y ch k iero wcó w. Na szczęście ruch by ł n iewielk i . Jeszcze dwa ronda. Minąłk o śció ł i zn alazł s ię na avenue d ’Étigny , w hand lowym i ku l tu ralnym cen trummias ta z h o telami, modnymi bu tikami, p latanami, k inem i kawiarn iami. Po obus tro n ach jezdn i s tały zaparkowane samochody . Na ś rodku u l icy , w ko leinachzo s tawio n y ch p rzez dzies iątk i samochodów, śn ieg zmien ił s ię w szare b ło to . Przedsamy m k inem Serv az sk ręci ł w p rawo . Tab lica ze s trzałką in fo rmowała: KOLEJLINOWA.

Du ży p ark in g n a końcu u l icy . Rozleg ły p lac, a nad n im gó ry . Servaz u jrzałn ap rzeciw n ieb o ty czne zbocze i d ługą b iałą p rzecinkę wśród jodeł : t rasę ko lejk il in o wej . Na p ełn y m gazie p rzejechał między rzędami samochodów i gwałtown iewy h amo wał p rzed d o lną s tacją ko lejk i , znowu wpadając w poś l izg . Chwilę późn iejb y ł ju ż n a zewn ątrz. Dob ieg ł do wzn ies ionego na dwóch wielk ich betonowychs łu p ach b u dy n k u , wsp iął s ię po schodach i dopad ł ok ienek . Jakaś para kupowałab ilety . Serv az p o machał odznaką.

– Po licja! Ile t rwa wjazd na gó rę?

Mężczy zn a za szybą rzuci ł mu spo jrzen ie pełne dezap robaty .

– Dziewięć min u t .

– Nie d ało b y s ię t rochę p rzyśp ieszyć?

Mężczy zn a sp o jrzał na n iego , jakby to py tan ie by ło bez sensu .

– Ale p o co? – sp y tał .Servaz zmusił s ię do zachowan ia spoko ju .

– Nie mam czasu na dyskus je z tak im cwan iak iem jak ty . A więc?

– Mak sy maln a p rędkość in s talacj i to p ięć metrów na sekundę – powiedziałmężczy zn a, miark u jąc s ię. – Os iemnaście k i lometrów na godzinę.

– No to ju ż, p rędkość maks imum! – rzuci ł Servaz, wskaku jąc do kab iny :k o mp o zy to wej sk o rupy z wielk imi oknami z p leks i i czterema maleńk imis ied zen iami.

Ob ro to we ramię zamknęło za n im d rzwi. Servaz p rzełknął ś l inę. Zjeżdżającz p ro wad n icy , wagon ik lekko s ię zako ły sał , po czym znalazł s ię w powietrzu .Po licjan t wo lał u s iąść, n iż s tać w chybo tl iwej bańce, k tó ra szybko wznos i ła s ię kup ierwszej p o d p o rze, zo s tawiając w do le za sobą b iałe dachy Sain t-Mart in . Servaz

Page 279: Bielszy odcien smierci bernard minier

k ró tk o sp o jrzał za s ieb ie i p o do b n ie jak wtedy , g d y leciał h el ik op terem, od razu tegop o żało wał . Nachy len ie l iny wyd ało mu s ię świadectwem ty powej d la ludzizu ch wało ści i d owod em ich b rak u o dpo wiedzialn ości . Jej ś redn ica by ła zby t mała,b y mó g ł s ię czuć bezp ieczn ie. Dachy i u l ice zmn iejszały s ię w szy bk im temp ie.Jad ące p rzed n im wago n ik i znajd owały s ię w od leg ło ści jak ich ś t rzy dzies tu metró wjed en o d d ru g ieg o i k o ły sały s ię na wietrze.

Zau waży ł , że para na d o le zrezy g nowała z jazd y ko lejk ą i wraca do samo ch odu .By ł sam. Nik t n ie wjeżd żał i n ik t n ie zjeżd żał . Wagon ik i by ły pu s te. Wszy s tkosp owijała cisza, ty lk o wiatr wy ł co raz mo cn iej .

Zn owu zaczęło syp ać. Nag le w p o ło wie wzn ies ien ia po jawiła s ię mg ła i Servaz,zan im zro zu miał , co s ię d zieje, pog rąży ł s ię w n ierzeczy wis tym świecie o rozmy tychk o n tu rach , za jedyn ych towarzyszy mając jod ły , wy łan iające s ię z mg ły jak armiad u ch ó w, i zamieć, k tó ra wp rawiała w wir p łatk i śn iegu wo kó ł wag o n ik a.

Zap o mn iał b ro n i! W po śp iechu zos tawił p is to let w scho wk u samochod u . Cob ędzie, jeś l i n a g ó rze s tan ie twarzą w twarz z mo rd ercą? Nie mó wiąc ju ż o tym, żejeżel i zab ó jca czek a p rzy g ó rn ej s tacj i i jes t uzb ro jo ny , Servaz s tano wi zn akomitycel . Nie ma s ię g dzie uk ryć. Plas t ik o wa b ań ka na pewno n ie och ron i go p rzed ku lami.

Ze zd ziwien iem s twierd zi ł , że właśn ie s ię mo d li , żeby s ię okazało , iż Zieg lerzd ąży ła p rzed n im. Normaln ie powin na ju ż b yć na gó rze. Nie wyg ląda na o sob ę, k tó ramiałab y zap o mnieć b ro n i . Jak Perrau l t zareag u je na jej widok ? Pros i ł , by Servazp rzy b y ł sam.

Po win ien b y ł zapy tać tego cwan iaczka w ok ienku , czy ją widział . Za późno .Zmierzał w n iezn an e w zawro tnym temp ie p ięciu metró w na sek und ę. Wy jął telefoni wy s tu k ał nu mer Perrau l ta. Od ezwała s ię po czta g ło so wa.

Ch o lera! Dlaczego wy łączy ł ko mórk ę?

W wag o n ik u znajd u jącym s ię oko ło dwustu metró w wyżej , jadącym w dó ł ,zau waży ł dwie ciemne p os taci . Pierwszy znak lu d zk iej obecno ści , od k ąd o p uści łd o ln ą s tację. Wy brał n umer Irèn e.

– Zieg ler.– Jes teś na gó rze?

– Nie, w d ro dze. – Zrob iła ch wilę p rzerwy . – Przep raszam, Mart in , mo to r wpad łw p o ś l izg na śn iegu i wy ląd owałam n a ch odn iku . Mam ty lk o p arę zad rapań , alemu siałam wziąć inny samo ch ód . Gdzie jes teś?

Ch o lera!

– Mn iej więcej w po łowie d ro g i n a g ó rę.

Page 280: Bielszy odcien smierci bernard minier

W miarę zb l iżan ia s ię wagon ik z d wo ma p asażerami wy d awał s ię p rzy sp ieszać.Servaz u świado mił so b ie, że jeś l i d wa wag on ik i zb l iżają s ię do s ieb ie w temp ieo s iemn as tu k i lometrów na go dzin ę k ażd y , razem daje to p ręd k ość t rzy d zies tusześciu k i lo metrów na god zinę.

– Wiesz, że n a g ó rn ej s tacj i jes t bu rza?

– Nie. Nie wiedziałem o ty m. Perrau l t n ie od b iera.– Masz b ro ń ?

Nawet z tej o d leg ło ści widział , że jed en z pasażerów d rug iego wago n ik ain ten sywn ie g o obserwu je. Tak jak o n wpatru je s ię w n ich .

– Nie, zo s tawiłem w samo chod zie.

Chwila p rzyg nęb iająceg o milczen ia.

– Uważaj na s ie...

Zerwan e p o łączen ie! Spo jrzał na ko mórk ę. Nic! Pono wn ie wy brał n umer. „Brakzas ięg u”. Ty lko teg o b rakowało ! Sp rób o wał jeszcze d wa razy . Na p różno . Servaz n iewierzy ł własn ym o czo m. Gdy p od n ió s ł g ło wę, zau waży ł , że wago n ik jeszcze s ięp rzyb liży ł . Jeden z pasażerów miał n a so b ie czarn ą k omin iark ę. Servaz widział ty lkojego oczy i u s ta. Drug i b y ł z g o łą g ło wą, w o k u larach . Oby dwaj wp atry wali s ięw n iego p rzez szy b ę i zas łonę mg ły . Jeden wyg lądał g roźn ie. A d rug i ...

Drugi się bał.W u łamk u sekun dy Servaz zrozumiał , co s ię dzieje. Ocen ił całą g ro zę sy tuacj i .

Perrau l t! Wysok i facet ze zd jęcia, z czup ryn ą gęs ty ch włosów, w ok u larachk ró tko widza.

Servaz czu ł , jak wali mu serce. Wag on ik zb l iżał s ię jak we śn ie, jeg o p rędk o śćb y ła teraz p rzerażająca. Zo s tało mn iej n iż dwadzieścia metró w. Za d wie sek un d y s ięmin ą. Zwrócił u wag ę na p ewien szczeg ó ł: p o s tron ie p rzeciwn ej d o k ab iny Servazad ru g i wagon ik n ie miał szy b y .

Perrau l t wp atry wał s ię w Servaza o czami wy trzeszczo ny mi z p rzerażen ia. Miało twarte u s ta. Krzyczał . Serv az s ły szał jeg o wy cie po mimo szy b , wiatru , hałasub lo czk ó w i l in . Jeszcze n igd y n a żadnej twarzy n ie wid ział tak iej p an ik i . Wy g lądał ,jakby zaraz miał pęk n ąć i ro zp aść s ię na kawałk i .

Servaz od rucho wo p rzełk nął ś l inę. Kiedy k ab in a minęła jego wago n ik i zaczęłas ię odd alać w p rzeciwnym k ieru nku , zo baczy ł wszys tk ie szczegó ły : Perrau l t miałl in ę owin iętą wokó ł szy i . Lina wy chod ziła na zewnątrz w miejscu , w k tó ry m wy jętoszy b ę z p lek s i , i p rowadziła d o czeg oś w ro d zaju h ak a zn ajdu jąceg o s ię p o n iżej .Mo że to h ak d o ściągan ia ran n ych na l in ie zjazd owej p rzy u n ierucho mion ej k ab in ie,

Page 281: Bielszy odcien smierci bernard minier

p omy ślał Serv az w nag łym p rzeb ły sku . Drug i k on iec l iny t rzymał w ręku człowiekw k omin iarce. Serv az wy tęży ł wzrok . Ale gdy wago n ik i s ię mijały , mężczy zn a rzuci łs ię za o fiarę. Przez g łowę po licjan ta p rzemknęła szybka myś l:

Zn am go ! Bo i s ię, że go rozpo zn am, nawet w tej ko min iarce!

Rozpaczl iwie wys tukał n umer na k lawiatu rze telefonu . „Brak zas ięgu”...W po p ło ch u szu kał wzro k iem jak iegoś p rzycisku alarmowego , s łu ch awk i,czego ko lwiek ... Nic! Kurwa mać! Można zdechn ąć w tej kab in ie jadącej p ięć metrówn a sek und ę! Serv az odwrócił s ię w s tronę zjeżd żającego wagon ika. Os tatn i raz jegowzro k sk rzy żo wał s ię z p rzerażony m sp o jrzen iem Perrau l ta. Gdyby miał gnata,móg łby p rzy najmn iej ... Co by mó g ł? Co b y zrob ił? I tak k iepsk o s trzela. Na tes tach ,k tó re p rzech od zi co rok u , za każdym razem załamu je in s truk to ra swo imib ezn adziejn ymi wy n ikami. Patrzy ł , jak wago n ik z dwoma mężczy zn ami zn ika wemgle.

Wstrząsnął n im nerwowy śmiech . Miał ocho tę wy ć.

Z wściek ło ści ud erzy ł p ięścią w szy bę. Chwila, k tó ra n as tąp i ła po tem, by ła jednąz najd łuższych w jego życiu . Trwało to p ięć minu t – p ięć n iekoń czących s ię minu t ,zn aczo n ych u p io rn ą d efi lad ą jo d eł , k tó re sunęły we mg le jak żo łn ierze p iecho ty – ażp o jawiła s ię g ó rn a s tacja ko lejk i . Niewielk i , p rzysadzis ty budy n ek , pos tawiony , takjak ten na do le, na masywnych b etono wych s łupach . Po wyżej Servaz zauważy ło pus to szałe t rasy n arciarsk ie, n ieruchome wy ciąg i i ton ące we mg le zabu dowan ia. Nap eron ie jak iś facet ob serwo wał zb l iżający s ię wagon ik . Gdy d rzwiczk i s ię o tworzy ły ,Servaz wy sk oczy ł z k ab iny i z odznaką w d łon i rzu ci ł s ię ku człowiekowiw mu ndu rze.

– Proszę wszys tk o zatrzymać! Natychmias t! I zab loko wać kab iny !

Praco wn ik rzu ci ł mu zdumio ne spo jrzen ie spod daszka s łużbowej czap k i .

– Co?

– Może pan zab lokować kab iny? Tak czy n ie?!Wiatr wy ł . Servaz mus iał k rzyczeć jeszcze g ło śn iej . Najwyraźn iej jego wściek ło ść

i n iecierp l iwość zrob iły na mężczyźn ie wrażen ie.

– Tak , ale...

– Więc n iech pan wszys tko zatrzyma! I zadzwon i na dó ł! Macie tu łącznośćtelefo n iczną?

– Tak , o czy wiście!

– NIECH PAN WSZYSTKO ZATRZYMA! NATYCHMIAST! I PODA MI TELEFON!

Page 282: Bielszy odcien smierci bernard minier

SZYBKO!Pracown ik rzu ci ł s ię do ś ro dka. Go rączkowo mówił co ś d o mik ro fo nu , po czym

z n iepo k o jem p o patrzy ł na Serv aza i opuści ł dźwign ię. Wag o n ik i wyhamowały ,wydając o s tatn i zg rzy t . Do po licjan ta d o tarło teraz, jak i hałas pano wał tu wcześn iej .Chwycił za telefon i wy s tuk ał numer żan darmeri i . Od eb rał o ficer dyżu rny .

– Niech mi pan d a Mail lard a! Mówi ko mendan t Serv az! SZYBKO!Po minucie Mail lard b y ł na l in i i .

– Właśn ie min ąłem mo rdercę! Zjeżdża ko lejką z nas tęp n ą o fiarą! Kazałemzatrzy mać g o ndo le. Niech pan weźmie ludzi i p rzy jeżdżajcie p od do lną s tację. Jakbędziecie na s tanowisku , u ru ch omimy ko lejkę.

Przez chwilę po d rug iej s t ron ie s łuchawk i panowała abso lu tn a cisza.

– Jes t p an tego p ewien? – wybełko tał Mail lard .

– Oczy wiście! Ofiara to Perrau l t . Wezwał mn ie na p omo c dwadzieścia minu t temu .Miel iśmy s ię spo tkać na g ó rze. Widziałem go , jak zjeżd żał ko lejką w dó ł z l iną naszy i , z facetem ub rany m w k omin iark ę.

– O Jezu ! Ju ż og łaszam alarm! Zadzwon imy d o pana, jak b ędziemy g o to wi!– Niech pan sp ró bu je złapać kap itan Zieg ler. Mo ja k omó rka n ie ma zas ięg u !

Mail lard o ddzwon ił po dwunas tu minu tach . Servaz spędzi ł ten czas , d repczącwzd łu ż i wszerz po peron ie, zerkając na zegarek i paląc pap iero sa za p ap iero sem.

– Jes teśmy go towi – o świad czy ł Mail lard p rzez telefon .

– W po rząd k u ! Po wiem, żeb y p uści l i g ondo le. Perrau l t i morderca są w jednejz kab in ! Jadę do was!

Dał znak maszyn iście, po tem wskoczy ł do kab iny . Gd y zaczął zjeżdżać, p rzyszłomu do g łowy , że co ś jes t n ie tak . Mo rd erca p lanował wyp ch nąć Perrau l ta z wag o n ik ai p atrzeć, jak wis i w pus tce na d rug im koń cu l iny . Ale na p ewno n ie zamierzałzjeżdżać na sam dó ł w tak spek taku larnym towarzys twie. Serv az zas tanawiał s ię, czyjes t jak ieś miejsce, w k tó rym mo rd erca może wy sk oczyć z kab iny w b iegu , i led wiezadał sob ie to py tan ie, u zmysłowił sob ie, że o d powiedź jes t twierdząca.

Czy Mail lard i jego ludzie p rzewid ziel i taką możliwość? Czy o bs tawil i wszys tk ied rog i n a gó rę?

Znowu sp ró bował po łączy ć s ię z Zieg ler, ale od p owiedź s ieci by ła taka jakpo p rzedn io . Podobn ie jak w tamtą s tronę jechał we mg le, ro zróżn iając jedyn ie jo d łyi mijające go pus te wagon ik i . Nag le u s ły szał odg ło s łop at hel ik o p tera, ale n ie móg łzobaczyć maszyny . Miał jed nak wrażen ie, że odg ło sy n ie doch o dzą z gó ry , ale z dołu,

Page 283: Bielszy odcien smierci bernard minier

sp od k o lejk i .

Co s ię tam dzieje? Z nosem p rzyk lejon y m do szy b y p róbował p rzeb ić s ięwzrok iem p rzez mg łę, ale wid oczność n ie p rzek raczała dwudzies tu metrów. Nag leko lejka gwałto wn ie s tanęła, tak że Servaz s traci ł równowagę. Cho lera! Uderzy łnosem w szybę. Z bó lu łzy n ap ły nęły mu d o oczu . Co on i tam, do cho lery ,wyprawiają? Rozejrzał s ię do o ko ła. Wagon ik i lek k o ko ły sały s ię na l in ie jaklamp iony pod czas p lenerowej zab awy . Wiatr n ieco ucich ł i śn ieg p ad ał n iemalp io nowo . U s tóp jodeł leżał bardzo g ruby b iały dywan . Servaz jeszcze raz sp róbowałzad zwon ić. Znowu bez rezu l tatu .

Przez t rzy nas tęp ne k wadranse uwięziony w p las t ik o wej sko rup ie wpatrywał s ięw k rąg jodeł i mg łę. Po pó łgodzin ie wagon ik iem nag le szarpnęło , ale pop rzejechan iu t rzech metró w znowu s tan ął . Serv az zak lął . Co jes t g rane? Wstawał ,s iadał , zn ó w s ię podnos i ł ... Nie miał nawet dość miejsca, b y ro zp ro s tować n og i! Gdywreszcie ko lejk a ru szy ła, od d łuższego już czasu s iedział zrezygnowany i ty lkoczek ał .

Kied y zb l iżał s ię do do lnej s tacj i , mg ła n ag le s ię p rzerzedzi ła i po jawiły s iędachy mias ta. Zobaczy ł mig o tan ie k ogu tów i dużo samochodó w żandarmeri i napark ing u . Umund uro wan i żan darmi chodzil i tam i z powro tem. Do s trzeg ł teżsy lwetk i u b ran ych na b iało techn ików k ryminal is tyczny ch i ciało nak ry te s reb rnąp łach tą, u łożone na noszach na kó łkach w pob liżu ambu lansu z o twartą k lapą.

Servaz zesztywn iał .Perrault nie żyje.Zatrzymali gond o le, by móc doko nać wstępnych u s taleń . Po tem odwiązal i t rupa

i pon o wn ie u ru ch omil i ko lejkę. Servaz n atych mias t nab rał p ewności , że zabó jcazd o łał uciec. Gdy ty lko o b ro towe ramię o tworzy ło kab inę, wyskoczy ł na zewnątrzi s tanął na beton ie. Na do le sch odów zo baczy ł Zieg ler, Mail larda, Con fian tai d ’Humières . Zieg ler b y ła ub rana w skó rzany komb in ezo n . Skó ra by ła w k i lkumiejscach rozdarta, ods łan iając s t łuczony łok ieć i ko lano , pok ry te s in iakamii s t rupami zak rzep łej k rwi. Najwyraźn iej n ie zdąży ła o p atrzyć ran . Wciąż t rzymaław ręku kask z pękn iętą szybką.

– Co s ię dzieje? – zapy tał .

– To raczej py tan ie d o pana – wypali ł Con fian t .Servaz rzuci ł mu p io runu jące spo jrzen ie. Przez momen t wyobrazi ł so b ie, że

młody sędzia jes t d el ikatną po rcelaną, a on mło tem.

Odwrócił s ię do d ’Humières .

Page 284: Bielszy odcien smierci bernard minier

– To Perrau l t? – zapy tał , wskazu jąc na ciało po d p łach tą.

Po twierd zi ła sk in ien iem g łowy .

– Zad zwon ił do mn ie n a komórkę. Chciał p i ln ie ze mną rozmawiać. Ewiden tn ies ię bał , czu ł s ię zag ro żo ny . Umówił s ię ze mną na gó rze. Po in fo rmowałem kap itanZieg ler i p rzy jech ałem – wy tłumaczy ł .

– I n ie uznał pan za s to sown e wezwać pos i łk ó w? – powied ział Con fian t .

– Nie by ło czasu . Pro s i ł , żeb y m p rzy jechał sam. Chciał rozmawiać ty lko ze mną.

Sędzia wpatrywał s ię w n iego oczami p łon ący mi z wściek ło ści . Cathy d ’Humièresmiała zamyślo ną minę. Servaz znowu rzuci ł o k iem na leżące po d p łach tą ciało .Techn icy właśn ie sk ładal i kó łka n o szy i ładowali n ieboszczyka do samo ch odu .Lekarza n ie by ło . Najwyraźn iej już o d jechał . Za taśmą bezp ieczeńs twa, po d rug iejs tro n ie park ingu , zobaczy ł g ap ió w. Nag le b ły snął flesz. Po tem d rug i . Helikop termusiał już wy lądować, n ie by ło go s łychać.

– A morderca? – zapy tał .

– Zwiał .

– Jak?– Kied y wago n ik s ię po jawił , b rakowało jed n ej szy by , a Perrau l t wis iał pod n im –

powied ział Mail lard . – Wtedy wszy s tko zab lokowaliśmy . Jes t jedn o miejsce,w k tó rym trasa k o lejk i k rzyżu je s ię ze ścieżką n a gó rę. Jes t dość szeroka i zimąnarciarze, k tó rzy chcą zjechać do Sain t-Mart in , używają jej jak o narto s trady . Ko lejk ap rzechodzi jak ieś cztery metry n ad ścieżk ą. Ale ten p an a typ p rawdopodo bn iezjech ał na d rug im końcu l iny , n a k tó rej wis iał Perrau l t . A po tem, jeś l i jes t dob rymnarciarzem, w trzy min u ty by ł na do le.

– Gdzie s ię kończy ta ścieżk a?

– Za basenami termaln y mi. – Mail lard wskazał n a g ó ry – Termy znajd u ją s ię n awschó d od tej gó ry . Ścieżka b iegn ie dooko ła i koń czy s ię tuż za budy nk iem, w małowidoczny m miejscu .

Servaz spo jrzał na po tężną bu d owlę. Przechodził obok n iej dwukro tn ie. Dużyp ros tokątny p lac zamkn ięty z jednej s t rony p rzez termy , p rzyk lejone p lecami dozales ioneg o zbocza. Budy n ek pocho d ził z d ziewiętnas teg o wieku , ale odnowio no goi do budowan o część, k tó ra by ła w cało ści p rzeszk lo na. Wzd łuż t rzech pozos tałychp ierzei p lacu s tały ho tele i k awiarn ie. Po środ ku park ing . A na n im dzies iątk isamo chodów...

– Tu taj ś lad s ię u ry wa – s twierd zi ł Mail lard .

Page 285: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Włączy liście ścieżkę do miejsca zb rodn i?

– Tak , zamknęliśmy całą s trefę. Grupa techn ik ów p rzeszuk u je każdy metr ścieżk io d ko lejk i do park ingu p rzy termach .

– Dob rze to sob ie wykalk u lo wał – zauważy ła Zieg ler.– A p rzecież miał n iewiele czasu .

– Skąd wiedział , że Perrau l t wezwał pomoc?

Przez chwilę wszyscy s ię zas tanawial i nad tym py tan iem, ale n ik t n ie znalazłsaty s fakcjo nu jącej odpowiedzi .

– Uży ł l iny dy n amicznej – powiedział Mail lard . – Do bry alp in is tyczn y sp rzęt .Mó g ł p rzez cały czas wo zić ją w samochodzie, podobn ie jak narty . A po tem pop ro s tu spakować do p lecaka.

– Spo rtowiec – skomen to wała Zieg ler. – A do teg o od ważny .

Servaz p rzy taknął .– Musiał by ć uzb ro jony . Bez teg o Perrau l t n igdy n ie zg odziłby s ię ws iąść do

k o lejk i . Ale n ie widziałem an i b ro n i , an i nart , an i p lecaka. To s ię s tało tak szyb ko .Nie zwróci łem u wag i na to , co by ło w k ab in ie.

Wykrzywion a s trachem twarz Perrau l ta... Nie po trafi ł s ię uwo ln ić od tego ob razu .

– W jak iej pozycj i by ł w s to sunku do Perrau l ta? – zapy tała Zieg ler.

– Perrau l t by ł b l iżej , zabó jca s tał za n im.

– Może Perrau l t miał lu fę p is to letu p rzy ło żoną do nerek . Albo nóż.

– Możliwe... Zn o wu wyreżyserowane. Mimo b raku czasu . Szyb k i jes t .I arogan ck i ... Może zby t aroganck i . Kied y wag on ik i by ły b l isko s ieb ie, scho wał s ięza Perrau l ta – dodał Servaz, marszcząc b rwi.

– Po co , sko ro miał komin iarkę?

– Żebym n ie zo baczy ł jeg o oczu .

Zieg ler wp atrywała s ię w n iego in tensywn ie.

– Chcesz powiedzieć, że s ię bał , że go rozpoznasz?

– Tak . Czy li to jes t k to ś , kog o już widziałem. I to z bliska.

– Trzeba p rzes łu ch ać b i letera. zapy tać go , czy kogoś widział . – Zro b ione. Ro zp oznałPerrau l ta. Nie miał wątp l iwości : n ik t późn iej n ie wjeżdżał . Dop iero ty .

– Jak to możliwe?

– Do Sain t-Mart in 2000 można też do jech ać d rogą. To jak ieś dzies ięć minu t od

Page 286: Bielszy odcien smierci bernard minier

p o łudn iowego wy jazdu z mias ta. Miał d ość czasu , żeb y s ię tam dos tać.

Servaz zas tanawiał s ię n ad top og rafią. Po łudn iowa d ro ga wy jazdowa z mias tazaczyna s ię na p lace de Thermes i kończy w ś lepym zau łku dwanaście k i lometró wd alej , k i lka rzu tów kamien iem od g ran icy z Hiszpan ią. To ta sama do lina, k tó rąjechał , by dos tać s ię do chatk i Grimma. Od tej d rog i odcho dzi inna, p rowad ząca dos tacj i .

– W tak im razie mus iały być dwa samochody – powiedział . – Jeden n a gó rzei jeden na do le.

– Tak . I może na do le k to ś n a n iego czekał – pod jęła Zieg ler. – Przed termami.Chyba że miał d rug i samochód , k tó ry od dawna s tał na park ingu .

– Może d ru g i samochód jeszcze jes t na gó rze. Us tawil iście b lokadę na d rodze dos tacj i? – zapy tał Mail larda.

– Tak , kon tro lu jemy wszys tk ie zjeżdżające samocho dy . I sp rawdzimy wszys tk ie,k tó re s to ją n a gó rze.

– Działają we dwó jkę – powiedziała Zieg ler.

Servaz zmierzy ł ją wzrok iem.

– Tak . Działal i we dwó jkę już w elek trown i. I teraz znowu .

Wtem p rzez g łowę p rzemknęła mu inn a myś l .

– Trzeb a zadzwo n ić do In s ty tu tu , natychmias t .

– To też już zrob il iśmy : Hirtmann jes t w swo jej cel i . Nie wychod ził od rana. Dwieo so by z In s ty tu tu z n im rozmawiały i sam Xav ier też poszed ł sp rawdzić.

Con fian t wpatry wał s ię w Servaza, jakby chciał powiedzieć: „A n ie mówiłem?”.

– Teraz p rasa s ię n a nas rzuci – powied ziała d ’Hu mières . – Będ ą o nas p isałyn ajwiększe ty tu ły , i to n ie ty lko lo kaln e. Nie możemy dopu ścić do tego , żeby każdysk ładał o świad czen ia na własną rękę.

Servaz i Zieg ler n ic n ie mówil i .

– Proponu ję, by odpowiedzialność za k on tak ty z p rasą powierzyć mn iei sędziemu Confian towi. Pozos tal i : cisza rad iowa. Śledztwo idzie swo im to rem,mamy k i lka t ro pów. Nic po nad to . Jeś l i b ędą chciel i więcej szczegó łó w, odsy łajcieich do mn ie lub do Mart iala.

– Pod warunk iem że o świad czen ia pana sędziego n ie będą p o leg ały nak wes t iono wan iu p racy detek tywów – powiedział Servaz.

Sp o jrzen ie Cathy d ’Humières s tało s ię o k i lkanaście s topn i ch ło dn iejsze.

Page 287: Bielszy odcien smierci bernard minier

– A to co za h is to ria?

– Komendan t Servaz wściek ł s ię na mn ie i dok to ra Proppa, gdy p rzedwczo rajwracal iśmy z In s ty tu tu – b ron ił s ię Co n fian t . – Straci ł panowan ie nad sobą, nawszys tk ich k rzyczał .

Pan i p roku rato r odwró ciła s ię do Servaza.– Mart in?

– „Straci ł pan owan ie nad sobą” to t rochę p rzesadne o k reś len ie – powiedziałd rwiąco Servaz. – Za to jedno jes t pewne, mian owicie to , że pan sędzia up rzedzi łdok to ra Xav iera o naszej wizycie, n ie in fo rmu jąc o tym an i pan i , an i nas , a p rzecieżuzgodn il iśmy , że jedziemy bez zap owiedzi .

– To p rawda? – zapy tała d ’Humières lo dowatym g ło sem.

Młody sędzia miał n iewyraźną minę.

– Xav ier to mó j p rzy jaciel , n ie wypadało mi bez up rzedzen ia zwalać s ię tamz po licją.

– Dlaczego w tak im razie nas pan o tym n ie po in fo rmował? – Głos d ’Hu mièresd rżał ze zło ści .

Con fian t spuści ł oczy i zrob ił zawstyd zo ną min ę.

– Nie wiem. Nie myś lałem, że to ... is to tne.

– Słuchajcie! Będziemy w świet le jup i terów. – Wściek łym ruchem podb ródkawskazała na dzienn ikarzy s to jących za o g rodzen iem z taśmy . – Nie chcę, żeby śmyodgrywali p rzed n imi jak ieś sceny n iezgody . Sko ro tak , będziemy mówić ty lkojed nym g ło sem: Moim! Ośmielam s ię mieć nadzieję, że to ś ledztwo n ied ługo s ięskończy – rzuci ła na odchodnym. – Spo tykamy s ię za pó ł g odziny , żeby u s tal ićfak ty !

Gdy s ię rozch odzil i , Con fian t spo jrzał na Servaza jak tal ib na gwiazdę po rn o .

– Ty to masz talen t do zjednywan ia sob ie p rzy jació ł – rzuci ła Zieg ler, patrząc zan imi. – Mówiłeś , że w kab in ie s tal i jeden za d rug im?

– Perrau l t i zabó jca? Tak .– W po równan iu z Perrau l tem ten człowiek by ł wyższy czy n iższy?

– Niższy .

– Mężczyzna czy kob ieta?

Serv az p rzez mo men t s ię zas tanawiał . Ilu świadków p rzes łuchał w swo jejkarierze? Przypomniał sob ie ich t rudno ści z odp owiedzią na tego rodzaju py tan ia.Teraz jego k o lej . Uzmysłowił sob ie, jak bardzo zawodna jes t pamięć.

Page 288: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Mężczyzna – powiedział po chwil i wahan ia.

– Dlaczego?

Zauważy ła jego n iepewn ość.– Nie wiem. – Zamilk ł na chwilę. – Ze wzg lędu na sp osób po ru szan ia s ię,

po s tawę...

– Czy aby n ie d latego , że t rudno ci so b ie wyobrazić, żeby kob ieta zrob iła co śtak iego?

Patrzy ł na n ią, lekko s ię u śmiechając.

– Może i tak . Dlaczego Perrau l t wjechał na gó rę?

– To o czywis te, uciekał p rzed k imś .

– W każdym razie mamy nas tęp ne powieszen ie.– Ale tym razem bez odcięteg o palca.

– Może po p ro s tu n ie by ło na to czasu .

– Pio sen karz z włosami b lond , b rodaty , duże, rozgo rączkowane oczy , k tó ry w 19 93roku wys tępował jak o KURT, mówi ci to co ś?

– Kurt Cobain – odpowiedziała Irène bez wahan ia. – Widziałeś jego zd jęciew po ko ju k tó regoś z nas to latków?

– U Alice.– Oficjaln ie mówi s ię, że Ku rt Cobain popełn i ł samobó js two . – Irène kuś tykała

ob ok Servaza w s tronę jego samocho du .

– Kiedy? – Po licjan t s tanął jak wry ty .

– Myślę, że w 1994 . Zas trzel i ł s ię.

– Myślisz czy jes teś pewna?

– Pewna. Przynajmn iej co do daty . Jeś l i ch odzi o resztę, by łam w tamtym czas iejego fank ą i k rąży ły po g ło sk i o morders twie.

– 19 94 . W tak im razie naś lad own ictwo n ie wchodzi w g rę – pod sumował, idącdalej . – By łaś u lekarza?

– Późn iej .

Telefon Servaza odezwał s ię w chwil i , g dy p o licjan t sam zamierzał zadzwon ić.

– Serv az.

– Tu Vin cen t . Co ty , do cho lery , wyprawiasz z telefo nem?

Page 289: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Co s ię dzieje? – o dpowiedział py tan iem na py tan ie.

– Syg net , od czy tal iśmy , co tam jes t wygrawero wane.

– No i?– Dwie l i tery : C i S.

– „C S”?

– Tak .

– I jak sąd zisz, co to znaczy?

– Nie mam po jęcia.

Servaz zas tanawiał s ię p rzez ch wilę. I zaraz inna myś l p rzyszła mu d o g łowy .– Nie zapomniałeś o p rzys łudze, o k tó rą cię p ro s i łem?

– O jak iej p rzys łudze?

– W związku z Margo t ...

– O ku rde, cho lera, du pa. No tak , zapo mniałem.

– A co z bezdomnym?

– A tak , mamy wyn ik i an al izy odcisków palców. Dzieciak i zo s tawiły ś lady . Ale ton iewiele zmien ia. Samira twierdzi , że sędzia wierzy w wers ję z u ton ięciem.

Servaz s ię nachmurzy ł .

– Musi być pod p res ją. Sekcja zwłok wszys tko wy każe. Wyg ląda na to , że o jciecClémen ta ma p lecy .

– Ale pozos tal i n ie mają. Sędzia chce jeszcze raz p rzes łuchać najs tarszego , tego ,k tó ry ma o jca na bezro bociu . Sądzi , że to on jes t p rowodyrem.

– No cóż, zobaczymy . A Lombard , znalazłeś co ś?

– Szukam.

Duże po mieszczen ie bez okna, o świet lone jarzen ió wkami, p rzedzielone wysok imiregałami na k i lk a alejek . Pó łk i regałów pełne zak u rzo nych teczek . W po b liżu d rzwidwa b iu rka, na jedny m co najmn iej p ięcio letn i kompu ter, na d rug im an tycznyczy tn ik mik ro fi lmów – ciężka, zajmu jąca dużo miejsca maszy na. Na pó łk ach op róczteczek s tały także pudełka z mik ro fi lmami.

Cała pamięć In s ty tu tu Wargn iera.

Diane zapy tała, czy wszys tk ie te doku men ty są dziś do s tępne w fo rmieelek tron icznej , i p racown ik o mało n ie roześmiał jej s ię w twarz.

Wiedziała, że ak ta mieszkańców sek to ra A są zd ig i tal izowane. Ale pop rzedn iego

Page 290: Bielszy odcien smierci bernard minier

dn ia do szła jej ó semka inny ch pacjen tów, k tó rych Xav ier jej powierzy ł , by na n ichnab ierała szl i fów. Najwyraźn iej n ie by l i na ty le ważn i , by k to ś p o fatygował s ięwprowadzić ich dane do sy s temu ko mpu terowego . Stanęła w jednej z alejek i zab rałas ię d o p rzeg lądan ia g rzb ietów teczek , u s i łu jąc zrozumieć, w jak im p o rządku zos tałyu łożone. Z do świadczen ia wiedziała, że metodo lo g ia seg regowan ia n ie zawsze jes toczywis ta. Ro zumowan ie n iek tó rych arch iwis tów, b ib l io tek arzy i inny ch twórcówap likacj i in fo rmatycznych bywa bardzo zawiłe.

Ucieszy ła s ię, zauważywszy , że tu tejszy arch iwis ta po myślał na ty le log iczn ie, b ypou k ład ać wszys tko w po rządku alfabety cznym. Zaopatrzy ła s ię w odpowiedn ieseg regato ry i poszła do małego s to l ika, b y je p rzejrzeć. Us iad łszy w tej wielk iej ,cichej sal i , z dala od tumu ltu p anu jąceg o w n iek tó rych częściach In s ty tu tu , nag lezaczęła myś leć o tym, co s ię wydarzy ło pop rzedn iej nocy w podziemiach , i zalała jąfala zimna. Odk ąd s ię obud ziła, wciąż wspominała mroczne ko ry tarze, zap achp iwn icy i lodo watą wilgoć, raz po raz p rzeżywając chwilę, k iedy nag le znalazła s ięw całkowitej ciemności .

Kto ch odzi do sek to ra A? Kim jes t mężczyzna, k tó ry p łakał w o środk uko lon ijnym? Kto jes t zamieszan y w zb rodn ie pop ełn iane w Sain t-Mart in? Zby t dużopy tań ... Jedno p o d rug im uderzały o n iesp oko jne b rzeg i jej mózgu , jak p rzyp ływ,k tó ry po jawia s ię o s tałej po rze. Diane aż p łonęła, by znaleźć na n ie odpowiedzi .

Otwo rzy ła p ierwszą teczkę. Każdy z pacjen tó w by ł ob iek tem dok ładnejobserwacji , od p ierwszych ob jawó w pato log ii i ws tępnego rozpoznan ia, aż p oleczen ie w rozmaitych szp i talach , k tó re zal iczy ł , zan im trafi ł do In s ty tu tu .Dokumen tacja zawierała sp is s to so wanych leków i odno towywała efek ty jatrogenne,jeżel i tak owe wys tąp i ły . Kład zion o w n iej n acisk na zag rożen ie ze s trony pacjen tówi ś rod k i o s trożności , jak ie należy po dejmować w ob co wan iu z n imi, cop rzypomniało Diane – w razie gdyby o tym n ie pamiętała – że w In s ty tucie n iep racu je z min is tran tami.

Zrob iła k i lka no tatek i wróci ła do lek tu ry . Dalej znajdował s ię op is właściweg oleczen ia. Bez zdziwien ia Diane zauważy ła, że n eu ro lep tyk i i ś rodk i u spo kajająces to sowano w po tężnych dawkach , znaczn ie p rzek raczających o bowiązu jące n o rmy .Po twierdzało to s łowa Aleksa. „To taka lekowa Hiro szima”. Nie chciałaby , żeby jejmózg znalazł s ię po d o bs trzałem tak ich su bs tancj i . Wied ziała, jak s traszne są efek tyubo czne ty ch leków. Na samą my śl o n ich t ruch lała. Każda teczk a zawieraładod atko wą kartkę z in fo rmacjami n a temat s to sowanych p reparatów: dawk i, go dzin ypod awan ia, zmiany w terap i i , do s tawy na dany oddział . Za każdym razem, gd y

Page 291: Bielszy odcien smierci bernard minier

oddział , w k tó rym znajd ował s ię pacjen t , o trzymy wał nową do s tawę leków z ap tek iIn s ty tu tu , pokwitowan ie dos tawy by ło podp isywane p rzez p ielęgn iarzaodpowiedzialnego za oddział o raz p rzez o sobę rozdzielającą lek i .

Neu ro lep tyk i , ś rodk i u syp iające, p rzeciwlękowe... ale żadnej p sy ch o terap i i –p rzynajmn iej d o jej p rzy jazdu . Łup -łup -łup -łup . Przez g łowę p rzemknęła jej wizjawielk iego mło ta ry tmiczn ie uderzająceg o w ich czaszk i , k tó re z każdym cio semstawały s ię co raz bardziej p łask ie.

Gdy zab ierała s ię d o czwartej teczk i , p oczu ła nag łą po trzebę ko feiny , pos tanowiłajednak czy tać dalej . Na zakończen ie p rzeb ieg ła wzrok iem d o łączoną k arteczkę.Podobn ie jak p rzy pop rzedn ich teczkach p rzep isane dawk i sp rawiły , że na g rzb ieciepoczu ła lodowaty d reszcz:

Klozap in a: 1200 mg /dz. (3 tab l .×1 00 mg 4 /dz.)

Klop ix o l: 400 mg i .m./dz.

Tiap ryd : 200 mg co godz.

Diazepam: 1 amp . i .m. 20 mg /dz.

Meprobamat: 1 tab l . 400 mg

Psiak rew! Ma p racować z tak imi warzywami? Ale znowu p rzypomniała sob ie to ,co powiedział jej Alex : po ty lu latach ciężk iej farmako terap i i większość pacjen tówIns ty tu tu s tała s ię lek oopo rna. Ci faceci sp acerowali p o ko ry tarzach z taką i lo ściąchemii w ży łach , k tó ra powali łaby d inozau ra, ale wykazywali zaledwie lekk ie ob jawyo tęp ien ia. Już miała zamknąć teczkę, gdy jej wzrok p ad ł na k ró tką od ręczną n o tatkęna marg ines ie:

Skąd takie leczenie? Pytałem Xaviera. Brak odpowiedzi.

Pismo by ło pochy łe i pośp ieszn e. Diane wys tarczy ło p rzeczy tać, by s ię domyślićfru s tracj i i po iry towan ia au to ra no tatk i . Zmarszczy ła b rwi i jeszcze raz p rzejrzałal is tę leków i dawek . Szybko zrozumiała zdziwien ie o soby , k tó ra p isała te s łowa.Przypomn iała sob ie, że k lozap inę s to su je s ię wówczas , gdy inn e neu ro lep tyk iokazały s ię n iesku teczn e. A jeś l i tak b y ło , to po co p rzep isywać jeszcze k lop ixo l ,sko ro w s tanach lękowych n ie łączy s ię dwóch anks jo l i tyków lub dwóch leków

Page 292: Bielszy odcien smierci bernard minier

nasennych . A tu taj tak właśn ie by ło . Być może jak ieś n iep rawid łowości umknęły jejuwag i – n ie jes t in tern is tą an i p sy ch iatrą – n ie umknęły jednak au to rowi no tatk i .Najwyraźn iej Xav ier s ię n ie pokwap ił , by o dpowiedzieć. Diane zas tan awiała s ięn iepewn ie, czy ta sp rawa jej do tyczy . Teczk a należy p rzecież do czło wieka, k tó rywłaśn ie s tał s ię jej pacjen tem. Zan im podejmie jak ąk o lwiek p sycho terap ię, powinnawiedzieć, d laczego p rzep isano mu ten ob łędny k ok taj l . Dok umen tacja mówiłao p sy ch ozie sch izo fren icznej , o s trych zespo łach mózgowych , sp lątan iu – ale op isby ł wy jątko wo n iep recyzy jny .

Zapy tać Xav iera? Ta o sob a już to zrob iła. Bez suk cesu . Sięgnęła jeszcze raz poteczk i pozos tałych p acjen tów i jeden po d rug im sp rawdziła podp isy szefówoddziałów i odp owiedzialnego za ap tekę. W k ońcu znalazła to , czego szukała.W jed nym miejscu pon iżej p odp isu k to ś zrob ił adn o tację: Dostawa opóźniona z powodustrajku firm transportowych. Po równ ała charak ter p isma o bu no tatek . Kształ t l i ter b y łiden tyczny : uwagę na marg in es ie zap isał p ielęgn iarz zajmu jący s ię dys trybucjąleków.

To jego należy najp ierw zapy tać.

Z teczką pod p achą wyszła na k latkę schodo wą, by do s tać s ię na d rug ie p iętrobudy nku . Ap tekę In s ty tu tu p rowadził p ielęgn iarz oko ło t rzydzies tk i ub ranyw sp ran e dżin sy , b iałą b luzę i zuży te t rampk i. Mężczyzna wyg lądał , jakby ze t rzy d n is ię n ie go l i ł , miał podk rążone oczy , a na g ło wie czup rynę n ies fo rn ych ko smykó w.Diane wywnioskowała, że poza murami In s ty tu tu ch łop ak p rowadzi in tensywnei bardzo rozrywkowe nocne ży cie.

Ap teka sk ładała s ię z dwóch pomieszczeń . Jedno pełn i ło ro lę recepcj i – by ław n im lada, dzwonek o raz mnós two pap ierów i pus tych kartonów, w d rug imznajdował s ię magazyn leków p rzecho wywanych w zabezp ieczonych p rzeszk lonychszafk ach . Pielęg n iarz, k tó ry – jeś l i wierzyć p lak ietce p rzyp iętej na p iers i – miał naimię Dimitri , p rzyg lądał s ię wchodzącej Diane, szczerząc zęb y w n ieco zb y t szerok imuśmiechu .

– Cześć – powiedział .

– Cześć. Po trzebu ję paru in fo rmacji w związku z dys trybucją leków.

– Oczywiście. To pan i jes t tą no wą p sy ch o lożką, tak?– Owszem.

– Co chciałaby pan i wiedzieć?

Page 293: Bielszy odcien smierci bernard minier

– No , jak to działa.

– Jasne, jasne – p owiedział , b awiąc s ię d ługop isem wetkn iętym do g ó rn ejk ieszen i b luzy . – Pro szę tu taj .

Weszła za ladę. Pielęgn iarz wziął do ręk i g ruby zeszy t w tek tu rowej o p rawie,k tó ry wyg lądał jak k s iążka rachunkowa.

– To jes t k s iążka zes tawień dziennych . Zap isu jemy tu wszys tk ie d o s tawyi rozchód leków. Działan ie ap tek i po lega na zb ieran iu zapo trzebowan ia ze s tronyIns ty tu tu i sk ładan iu zamówień o raz p rzy jmowan iu i sk ładowan iu lek ów,a nas tępn ie ro zd zielan iu ich na p oszczegó ln e oddziały . Ap teka ma własny b u d żet .Najczęściej zamówien ia są w każdy m mies iącu tak ie same, ale zdarzają s ię też zak upyjedno razowe.

– Kto op rócz pana jes t na b ieżąco w sp rawie p rzychodzących i wy ch odzący chleków?

– Każdy mo że mieć wg ląd w tę k s iążkę. Ale wszys tk ie dowod y d o s tawyi wszys tk ie zamówien ia muszą by ć zatwierdzone albo p rzez samego dok to ra Xav iera,albo , i tak jes t najczęściej , p rzez Lisę, albo p rzez dok to ra Lepage’a, o rdynato ra. Pozatym każdy lek ma o so bną kartę w katalogu . – Otwo rzy ł g ruby seg regato r. – Są tuwszys tk ie lek i s to sowane w In s ty tucie i d zięk i temu sys temowi wiemy d ok ładn ie,jak i ak tualn ie mamy zapas danej subs tan cj i . Nas tępn ie rozdzielamy lek i na oddziały .Każde wydan ie jes t pod p isy wane p rzez p ielęgn iarza odp owiedzialnego za danyoddział i p rzeze mn ie.

Otworzy ła teczkę, k tó rą miała w ręku , i pokazała mu o d ręczną no tatk ę n amarg ines ie do łączonej kartk i .

– To pana p ismo , p rawda?

Zobaczy ła, że p ielęgn iarz marszczy b rwi.– Tak , dok ładn ie – p rzyznał po chwil i wahan ia.

– Tak jakb y s ię pan n ie zgadzał z terap ią p rzep isaną temu pacjen towi.

– No tak , eee... n ie widziałem p o trzeby , żeby p rzep isywać mu dwa anks jo l i tyk ialbo k lop ik so l i k lozap inę jednocześn ie. Ja... hmm... to t rochę kwes t ia... techn iczna.

– I zapy tał pan o to dok to ra Xav iera.

– Tak .

– I co odpowiedział?– Że jes tem p ielęgn iarzem odpowiedzialnym za magazyn leków, a n ie p sych iatrą.

– Rozumiem. Wszyscy pacjenci mają tak ie ciężk ie leczen ie?

Page 294: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Więk szo ść tak . No wie p an i , po latach farmak o terap i i p rawie wszyscy są...

– Leko o p o rn i . Tak , wiem. Nie b ęd zie p an u p rzeszk ad zało , jeś l i rzucę n a to ok iem?– Wskazała n a k s iążk ę zes tawień d zien n ych i seg regato r z k artami lekó w.

– Nie, o czy wiście. Pro szę. Niech p an i so b ie tu taj u s iądzie.Zn ik nął w d ru g im po mieszczen iu . Us ły szała, że ro zmawia ściszo n ym g ło sem

p rzez telefon . Na p ewno ze swo ją d ziewczy n ą. Nie nos i o b rączk i . Otworzy ła k s iążk ęi zaczęła p rzewracać s tron y . Styczeń , lu ty , marzec, k wiecień ...

Zes tawien ia z g rud n ia zajmo wały dwie s trony . Na d ru g iej jej o ko p rzyciągn ęłan o tatk a na samym środku : Dostawa na zamówienie Xaviera, z d atą 7 g ru d n ia. W l in i jcezn ajd owały s ię t rzy nazwy lek ów. Nie zn ała ich , ale by ła p ewn a, że n ie są top sy ch o tro py . Z ciek awości zap isała ich n azwy w no tatn iku i zawo łała Dimitriego .Usły szała, że szep cze „k ocham cię”, zan im s tanął w d rzwiach .

– Co to jes t?

Wzru szy ł ramio n ami.

– Nie mam p o jęcia. To n ie ja p isałem. Miałem wted y wo lne.

Pog rzeb ał w katalo g u z k artami lek ó w i zmarszczy ł b rwi.– No p ro szę, to d ziwn e. Nie ma k art magazy nowych d la tych lek ó w. Ty lko

fak tu ry . Mo że o so b a, k tó ra wp isy wała je d o k s iążk i , n ie wied ziała, że t rzeb a zało ży ćk arty ...

Dian e wzru szy ła ramio nami.

– Niech s ię p an tym n ie p rzejmu je. To bez zn aczen ia.

Page 295: Bielszy odcien smierci bernard minier

20

Usied li w tej samej sal i co o s tatn io . Na spo tkan ie p rzyszl i Zieg ler, Servaz, kap itanMail lard , Simon Propp , Mart ial Con fian t i Cathy d ’Humières . Na p ro śbę ServazaIrène k ró tko p o dsu mowała fak ty . Zauważy ł , że p rzeds tawiła je w tak im świet le, byzd jąć z n iego wszelk ie podejrzen ia o b łędne decyzje, za to wyrzuca sob ie, że rano n iezwróciła uwag i na pogodę i zamias t jechać samochodem, wybrała mo tocyk l .Nas tępn ie p o dk reś l i ła szczegó ł , k tó ry łączy ł to morders two z pop rzedn im:powieszen ie. Nie wspomniała jednak o samobó js twach . Zwróciła natomias t uwagę, żena Grimma, Perrau l ta, a także Chaperona i jeszcze jednego mężczyznę, k tó ry zmarłp rzed dwo ma laty , złożono skargę o szan taż seksualny .

– Chaperon? – zapy tała Cathy d ’Humières z n iedowierzan iem. – Nigdy o tym n ies ły szałam.

– Wed ług Sain t-Cyra to sp rawa sp rzed ponad dwudzies tu lat – u ściś l i ł Servaz. –Jeszcze sp rzed czasów, gdy pan mer s tartował w wyborach . Poza tym skargę n iemalnatychmias t wyco fano .

Powtó rzy ł to , co opowiedział mu Sain t-Cyr. Proku rato r rzuci ła mu scep tycznespo jrzen ie.

– Nap rawę sądzi pan , że to może mieć jak iś związek? Pi jana dziewczyna, p i jan imłodzi mężczyźn i , parę kompromitu jących zd jęć... Nie chcę być posądzana o to , żeb ron ię tak ich rzeczy , ale n ie ma o co k ru szyć kop ii .

– Sain t-Cyr twierdzi , że na temat tej czwórk i k rąży ły też inne p lo tk i .

– Jak ie p lo tk i?

– Mniej więcej w podobnym s ty lu , sp rawy wykorzys tan ia seksualnego , pog ło sk io tym, że g dy s ię up i ją, rob ią s ię n iep rzy jemn i w s to sunku do kob iet . To znaczy , n ieby ło żadnej o ficjalnej skarg i op rócz tej jednej , k tó rą, powtarzam, bardzo szybkowyco fano . I jes t jeszcze to , co znaleźl iśmy w chatce Grimma. Ta peleryna i bu ty .Tak ie same lu b p rawie tak ie same, jak ie znaleziono na n ieboszczyku ... – Servazwiedział z doświadczen ia, że o tak ich rzeczach lep iej za dużo n ie opowiadaćp roku rato rom an i sędziom ś ledczym, jeś l i s ię n ie ma so l idnych p rzes łanek ,pon ieważ mają on i tendencję do podważan ia wszys tk iego à p rio ri . Nie oparł s ięjednak po kus ie, b y pó jść dalej . – Jak mówi Sain t-Cyr, Grimm, Perrau l t , Chaperon

Page 296: Bielszy odcien smierci bernard minier

i ich p rzy jaciel Mo u rrenx od czasu l iceum tworzy li n ierozłączną paczkę. Odkry l iśmyteż, że k ażd y z n ich nos i ł tak i sam sygnet . Taki, jaki powinien był się znajdować na odciętympalcu Grimma.

Co n fian t sp o jrzał na n ich zdezo rien towany , marszcząc b rwi.

– Nie rozu miem, co ma do tego sp rawa jak ichś p ierścionków.– No , mo żna p rzy puszczać, że to jak iś znak rozpoznawczy – podsunęła Zieg ler.

– Znak ro zp o zn awczy? Do rozpoznan ia czego?

– W ty m s tad iu m ś ledztwa trudno to o rzec – p rzyznała Irène, patrząc na sędziegoze zło ścią.

– Perrau l t n ie miał odciętego palca – zaoponowała d ’Humières , n ie k ry jącscep ty cy zmu .

– Tak jes t . Ale zd jęcie, k tó re znalazł komendan t Servaz, dowodzi , że k iedyś nos i łtak i sy g n et . Jeś l i morderca zrezygnował z ucięcia palca, to być może d latego , żePerrau l t w tamtej ch wil i n ie miał na n im sygnetu .

Servaz sp o jrzał na n ich . W g łęb i duszy wiedział , że są na dob rej d rodze. Cośzaczy n ało s ię wy łan iać, jak wys tające spod ziemi ko rzen ie. Coś mrocznegoi mro żąceg o k rew w ży łach .

Na tej mak ab ry cznej map ie peleryny , sygnety i palce, odcięte czy n ie, by ły jakmałe k amien ie, k tó re morderca zos tawił na swo jej d rodze.

– Nie u leg a wątp l iwości , że za s łabo skoncen trowaliśmy s ię na badan iuży cio ry só w tych lu dzi – wtrąci ł s ię nag le Con fian t . – Gdybyśmy to zrob il i , zamias ts ię sk u p iać na In s ty tucie, być może znaleźl ibyśmy coś , co zaalarmowałoby nas naczas , p rzy najmn iej d la Perrau l ta.

Wszy scy zro zu miel i , że to „my” by ło czys to reto ryczne. Con fian t miał na myś l i„wy ”, sk iero wan e p od ad resem Zieg ler i Servaza. Komendan t zas tanawiał s ię, czy tymrazem sęd zia n ie ma racj i .

– W k ażd y m razie na ob ie o fiary złożono skargę i ob ie nos i ły ten sygnet –p o d k reś l i ł . – Nie mo żemy n ie b rać pod uwagę tej zb ieżności . A trzecią, ży jącą jeszczeo sobą, k tó rej d o ty czy ła skarga, jes t n ie k to inny , jak właśn ie Ro land Chaperon .

Zo b aczy ł , jak d ’Humières b ledn ie.

– W tak im razie to jes t sp rawa p rio ry tetowa – powiedziała szybko .– Tak . Mu simy użyć wszys tk ich ś rodków, żeby znaleźć mera i p rzydziel ić mu

n adzó r p o l icy jn y . Nie ma an i chwil i do s tracen ia. – Spo jrzał na zegarek . – Proponu ję,żeb y śmy zak o ń czy li pos iedzen ie.

Page 297: Bielszy odcien smierci bernard minier

Pierwszy zas tępca mera Sain t-Mart in p atrzy ł na n ich oczyma pełn ymi n iepok o ju .Sied ział w swo im g ab inecie na p ierwszy m p iętrze b lad y jak ściana i n erwo wo machałd łu g o p isem.

– Od wczo raj ran a jes t n ieuchwy tn y – o świadczy ł o d razu . – Bard zo s ię martwimy .Szczeg ó ln ie po tym, co s ię s tało .

Zieg ler sk inęła g łową.– Nie ma p an żad nego p omy słu , gd zie móg łby b y ć?

Urzęd n ik wyg lądał n a zrozpaczonego .

– Żad nego .

– Jes t k to ś , do k ogo móg ł po jech ać?

– Ma s io s trę w Bord eau x . Dzwon iłem do n iej . Nie ma od n ieg o wiadomo ści . Jegob y ła żo n a równ ież.

Sp o jrzen ie zas tępcy węd rowało od jed nego detek tywa do d ru g iego ,n iezd ecy d owan e i p rzes traszo ne, tak jak b y to o n by ł nas tępn y na l iście. Zieg lerp o d ała mu swo ją wizy tówkę.

– Gd y by pan miał jak ąk o lwiek in fo rmację, p ro szę o d razu d zwo n ić. Nawet jeś l in ie b ęd zie s ię p anu wyd awała is to tn a.

Szesn aście min u t p óźn iej p arko wali p rzed zak ładem bu telko wan ia, k tó ry Serv azo d wied zi ł d wa dn i wcześn iej , a k tó rego Ro land Ch apero n b y ł zarazem szefemi właścicielem. Nisk i nowoczesny bu d ynek o toczony wysok im p ło tem zwień czo nymzwo jami d ru tu ko lczas teg o . Na p ark ingu ciężaró wk i czekające na załadun ek .W śro d k u p iek ieln y h ałas . Jak za p ierwszym razem Servaz zauważy ł taśmę, n a k tó rejb u telk i p od jeżdżały d o u rządzen ia, w k tó ry m b y ły p łu kane wod ą p od wy so k imciśn ien iem, nas tęp n ie d o k ran ó w, gdzie b y ły napełn iane, a wreszcie do au tomató wk aps lu jących i etyk ietu jących . Wszys tko to o d by wało s ię bez najmn iejszegou d ziału człowiek a. Rob o tn icy jedy n ie ko n tro lo wali te operacje. Weszl i pometalo wy ch scho d ach p rowadzących d o wy ciszo nej , p rzeszk lo nej bud k i dy rek to ra.Sied ział w n iej ten sam p o tężny , rozczoch ran y i b ro d aty mężczyzna, z k tó ry m Serv azro zmawiał pop rzed n im razem. Patrzy ł na n ich n ieu fn ie, łu skając o rzeszk i p is tacjowe.

– Co ś s ię dzieje – po wied ział i wyp lu ł łup inę do kosza na śmieci . – Ro lan d n iep rzy szed ł do fab ry k i an i wczo raj , an i dziś . To n ie w jeg o s ty lu , n ie po jawiać s ię b ezu p rzed zen ia. Po tym, co s ię s tało , n ie rozumiem, d laczeg o już n ie ma b lo kad n ad ro g ach . Na co wy czekacie? Gdyb ym to ja by ł g l iną albo żan darmem...

Zieg ler zatk ała sob ie n os , b y n ie wd ychać zapachu po tu , k tó ry wyp ełn iałp o mieszczen ie. Przy g lądała s ię wielk im, ciemn ym p lamo m po d pachami na k o szu li

Page 298: Bielszy odcien smierci bernard minier

mężczy zn y .

– Ale pan n ie jes t – odp arła o s tro . – A poza tym n ie ma pan jak iegoś po mysłu ,g dzie mo że b yć Ch apero n ?

Olb rzym rzuci ł jej p io runu jące spo jrzen ie. Serv az n ie móg ł p owstrzy maću śmiechu . Mężczyzna n ajwyraźn iej n ależał do tej g ru py oko liczny ch mieszk ań có w,k tó ra uważa, że lu d zie z mias ta n ie są zdo ln i d o sensowny ch działań .

– Nie. Ro lan d n ie miał zwy czaju opo wiad ać o swo im p ry watnym ży ciu . Kilk amies ięcy temu dowied ziel iśmy s ię o jego rozwodzie z dn ia n a d zień . Nig d y n iemówił o t ru dn o ściach , jak ie p rzeży wało jeg o małżeńs two .

– „Trud ności , jak ie p rzeżywało jeg o małżeń s two” – p owtó rzy ła Zieg ler. – Ładn iep owied zian e.

– Jedziemy do n iego – p o wiedział Servaz, ws iad ając d o samocho d u . – Trzeb ad ok ładn ie p rzetrząsn ąć do m. Zadzwoń d o Confian ta i pop roś o n ak az.

Zieg ler ch wy ciła samoch o dowy telefo n i wybrała numer.

– Nie o d b iera.

Servaz na ch wilę p rzes tał p atrzeć na d rog ę. Ch mury n ab rzmiałe deszczem albośn ieg iem węd rowały p o ciemn ym n ieb ie jak zły omen . Dzień miał s ię k u koń co wi.

– Trud no . Obejd ziemy s ię.

Espérand ieu s łu ch ał The Stations w wy k on an iu Th e Gu tter Twins , k ied y Marg o t Serv azwy szła z l iceu m. Schowany w cien iu n ierzu cająceg o s ię w oczy samoch o dup rzeb ieg ał wzro k iem t łum nas to latkó w wy lewający s ię z b ramy . Nie u p ły nęłod zies ięć sek un d i zauważy ł ją. Có rka Mart ina by ła ub ran a w sk ó rzaną ku rtk ęi p rążk o wan e szo rty . W czarn ych włosach miała fio leto we ko smy k i. Na d łu g ichn og ach s iateczko we legg in sy , a wok ó ł kos tek fu trzan e getry : wyg ląd ała, jak bych odziła do szko ły w b u tach n a p o nartach . Rzucała s ię w o czy tak samo jakeg zo ty czn y łowca g łów w miejsk iej res tau racj i . Esp érand ieu p omy ślał o Samirze.Sp rawd ził , czy n a fo telu p asażera leży ap arat fo tog raficzn y , i u rucho mił d yk tafonw swo im iPh on ie, k tó ry na ok rąg ło od twarzał albu m Saturnalia.

„Sied emnas ta. Wyszła ze szko ły . Rozmawia z ko leżan kami z k lasy ”.

Dzies ięć metró w o d n iego Marg o t gawędziła i śmiała s ię. Po tem wy jęła z k u rtk ietu i n a ty to ń . Oj , n ieładn ie, p omy ślał Espéran d ieu . Słuchając, co mówią ko leżank i ,zaczęła sob ie zwijać sk ręta. No , no , n ieźle ci id zie, zau waży ł w d uchu . Wid ać jes teśp rzyzwyczajo n a. Nag le p o czu ł s ię jak jak iś ch o lern y p o dg lądacz, k tó ry o bserwu je

Page 299: Bielszy odcien smierci bernard minier

wy ch odzące ze szko ły n imfetk i . Cho lera, Mart in , wkurwiasz mn ie! Dwadzieściasek u nd p óźn iej p rzy g rupce zatrzymał s ię sk u ter.

Esp éran d ieu n atychmias t wzmóg ł czu jność.

Zo baczy ł , że k ierowca zdejmu je kask i rozmawia z có rką szefa. Dziewczynawy rzuci ła p ap iero sa i rozgn io t ła g o ob casem. Nas tępn ie ws iad ła na sku ter.

Pro szę, p ro szę... „Od jeżdża na sk u terze z ch łopak iem w wieku s iedemnas tu ,o s iemnas tu lat . Czarn e włosy . Nie z tego l iceum”.

Esp éran d ieu wahał s ię, czy rob ić zd jęcie. Za b l isko . Mogą g o zauważy ć. Ch łopakmiał ładną, d rob ną twarz i włosy p os tawio ne na eks tramocny żel . Włoży ł kaski p odał d rug i Marg o t . Czy to jes t ten d rań , k tó ry ją b i je i łamie serce? Sku ter ru szy ł .Espérand ieu minął rząd samocho d ów i po jechał jeg o ś lad em. Ch łopak p rowadziłszy b ko i n iebezp ieczn ie. Jadąc s lalomem między au tami, odwracał g łowę i k rzyczał ,b y pasażerka mo g ła go u s ły szeć. Sku ter k reś l i ł n a d rodze ry zy kowne zygzak i .Pewn eg o dn ia rzeczywis to ść ok ru tn ie s ię o cieb ie u pomni, amigo ...

Dwu kro tn ie Esp érand ieu sądzi ł , że mu umk nęli , ale kawałek dalej udało mu s ięich d o gon ić. Nie chciał używać kogu ta: p o p ierwsze p o to , żeby go n ie zauważy li ,a po d rug ie jego mis ja by ła ab so lu tn ie n ieo ficjalna i n ik t n ie powin ien my ś leć, żejes t na s łu żb ie.

Wreszcie sk u ter zatrzymał s ię p rzed wil lą z og ródk iem, o toczoną gęs ty mży wo p ło tem. Esp éran d ieu natychmias t rozpozn ał to miejsce. By ł tu już k iedyśw to warzy s twie Servaza. To d om, w k tó rym mieszkała Alexand ra, b y ła żona Mart inarazem z tym swo im du rnym p ilo tem.

Czy li także dom Margo t .

Dziewczy na zs iad ła ze sku tera i zd jęła kask . Przez chwilę spoko jn ie ro zmawial i :o na s tała na b rzeg u chodn ika, o n s iedział na sk u terze. Vin cen t by ł pewn y , że jeszczech wila i go zau ważą. Stał na pus tej u l icy n iecałe p ięć metró w od n ich . Na szczęścieb y li za b ardzo zaab so rbo wan i rozmową, by zwracać na n iego uwag ę. Esp érand ieus twierdzi ł , że wszys tko odby wa s ię spo k o jn ie. Żadnych k rzyków an i p og różek .Przeciwn ie, wyb u chy śmiechu i zg odne k iwan ie g łowami. A jeś l i Mart in s ię pomyli ł?W koń cu jak o g l ina mo że ju ż mieć parano ję. Nas tęp n ie có rka Mart in a s ię pochy li łai po cało wała k ierowcę w oba po liczk i . Ten odpali ł s i ln ik z tak im ry k iem, żeEspérand ieu miał och o tę wys iąść i g o sk ląć. A p o tem zn ikn ął .

Cho lera! Nied ob rze! Vincen t uznał , że właśn ie s traci ł godzinę swo jego cennegoczasu . Rzucił szefo wi milczące zło rzeczen ie, zawróci ł i ru szy ł w k ierun ku , z k tó regop rzy jech ał .

Page 300: Bielszy odcien smierci bernard minier

Servaz patrzy ł n a fasadę d omu s to jąceg o wśró d d rzew. Wszy s tk ie świat ła b y łypo g aszo ne. Biały , imponu jący , s t rzel is ty b u dynek , na każdym p iętrze balkonyz rzeźb ioneg o d rewn a i ok ien n ice w s ty lu g ó rsk iego domku . Spadzis ty , szp iczas tydach i t ró jkątny d rewn ian y fro n to n po d okapem. Typo wa gó rska arch i tek tu ra. Do m,po łożon y w dzieln icy wil lo wej , s tał w g ó rn ej części pochy łego og rodu , w cien iuwysok ich d rzew, tak że n ie docierało do n iego świat ło z u l icy . Miał w sob ie co śsub teln ie zło wieszczego . A mo że to ty lk o wy o braźn ia? Przypo mniał mu s ię fragmen tZagłady domu Usherów: „Gdy po raz p ierwszy zamajaczy ł mi p rzed oczyma, targnęła mądu szą – sam n ie wiem d laczego – n ieusk romiona żało ść”* .

Od wrócił s ię d o Zieg ler.

– Con fian t nadal n ie o d b iera?Zieg ler scho wała telefon do k ieszen i i p ok ręci ła g łową. Servaz pchn ął zardzewiałą

b ramę, k tó ra zazg rzy tała w zawiasach . Weszl i w alejk ę. Na śn iegu , k tó rego n ik omun ie chciało s ię odg arnąć, ś lady bu tów. Serv az wszed ł n a sch ody . Gdy znalazł s ię podp rzeszk lonym d aszk iem, p rzek ręci ł gałk ę. Zamk n ięte. Ze ś rodka n ie d ochodziłożadne świat ło . Odwrócił s ię. Po n iżej rozciąg ał s ię widok n a mias to : świąteczn edeko racje pu lsowały jak żywe serce do lin y . Z o d dali do ch odziły o d g ło sy s i ln ikówsamochodowych i t rąb ien ie k lakson ów, ale tu taj wszy s tko o tu lała cisza. W s tarej ,po łożon ej na wzn ies ien iu wil lowej dzieln icy panował n iezmierzony smu teki miażdżący spokó j mieszczańsk ich egzy s tencj i zamkn ięty ch w czterech ścianach .Zieg ler s tan ęła o bok ko leg i .

– Co rob imy?

Servaz rozejrzał s ię doo k o ła. Po o bu s tronach schodów widać by ło pod murówk ęz p iaskowca. Zn ajdowały s ię w n iej dwa zak ratowane o k ien ka. Tamtędy n ie wejdą.Zauważy ł jed nak o twarte ok ienn ice dwó ch dużych ok ien na p arterze. W rogu og rodu ,za k rzak iem, by ła mała al tana w k ształcie szałasu . Podszed ł do n iej . Nie by ło k łódek .Otworzy ł d rzwi. Zapach p rzekop ywanej ziemi. W cien iu s tały g rab ie, łopaty , don icena kwiaty , konewk a, taczk i , d rab ina... Servaz wró ci ł z alumin io wą d rab iną naramien iu . Przys tawił ją do ściany i wsp iął s ię na wysoko ść okna.

– Co rob isz?

Zamias t o d powiedzieć, n aciągnął rękaw na d łoń i uderzy ł p ięścią w jed nąz kwad ratowy ch szy bek . Musiał p o wtó rzy ć tę czynność dwukro tn ie. Pięścią wciążowin iętą rękawem odg arnął k awałk i szk ła, p rzek ręci ł k lamkę i pchn ął o kno .Sp o dziewał s ię, że u s ły szy p rzen ik l iwe wycie alarmu , ale n ic s ię n ie wydarzy ło .

– Wiesz, że adwo kat mo że un ieważn ić całe pos tępowan ie z powodu teg o , co

Page 301: Bielszy odcien smierci bernard minier

właśn ie zro b iłeś? – rzu ci ła Zieg ler s to jąca u s tóp d rab in y .– Na razie p rio ry tetem jes t znalezien ie Chapero na żywego , n ie sk azy wan ie go .

Powiedzmy , że znaleźl iśmy wy b ite o kno i sko rzys tal iśmy z ok azj i ...

– NIE RUSZAĆ SIĘ!Odwrócil i s ię jak jeden mąż. Pon iżej , w alejce, p omiędzy dwiema jod łami, s tała

jakaś pos tać i celowała w n ich ze s trzelb y .

– Ręce do g ó ry ! Nie ru szać s ię!

Zamias t pos łuchać, Servaz s ięgnął do k ieszen i i zan im zszed ł z d rab in y ,pomach ał odznaką.

– Nie fatygu j s ię, s tary . Po licja.

– Od k iedy to po l icja włamu je s ię do domów? – zapy tał mężczy zn a, o puszczającs trzelb ę.

– Od czasu , k ied y s ię śp ieszy .– Szukacie Chapero na? Nie ma go . Od dwó ch dn i g o n ie widziel iśmy .

Servaz rozpoznał typ człowieka: „samozwań czy s tróż”, tak b ezcen n y wed ługSain t-Cyra. Na n iemal każdej u l icy jes t k to ś tak i . Gość, k tó ry wtrąca s ię do ży ciainn ych wy łączn ie d latego , że zamieszkal i w jeg o sąs ied ztwie. Z tego też powoduuważa za s to sown e s trzec ich i szp iegować zza żywop ło tu , zwłaszcza gd y wydają mus ię podejrzani. W o czach samozwań czego s tróża podejrzanymi są p aryhomo sek sual is tów, samo tne matk i , s tarcy , n ieśmial i i zamkn ięci w sob ie ch łopcy i –bard ziej og ó ln ie – wszyscy , k tó rzy k rzywo na n ieg o patrzą i n ie p odzielają jegoobses j i . To k to ś bardzo p rzyd atny d la ś ledztwa. Fak t , że Servaz czu ł d la tego typulud zi wy łączn ie najg łęb szą pogardę, n iczeg o w tym wzg lędzie n ie zmien iał .

– Nie wiesz, do k ąd wy jechał?

– Nie.

– Jak im on jes t facetem?

– Chaperon? Dobry mer. Po rząd ny . Grzeczny , u śmiech n ięty , d la k ażd ego dob res łowo . Zawsze ma czas , żeb y s ię zatrzymać i po rozmawiać. Nie tak jak ten typekz tamtego domu .

Wskazał n a jeden z budynk ó w po łożony n iżej w u l iczce. Komendan t s iędomy śli ł , że „ty pek z tamtego d o mu” to u lub iony ob iek t obserwacji samo zwańczegos tróża. Jeden n ie móg łby bez d ru g iego is tn ieć. Servaz miał n iemal ocho tępowiedzieć, że na „typka z tamtego domu ” z całą pewnością n ie sk ładano sk arg i zaszan taż seksualny . Na tym właśn ie po lega p rob lem z samozwańczymi s tróżami:

Page 302: Bielszy odcien smierci bernard minier

k ieru jąc s ię własnymi upodob an iami, częs to wyb ierają n iewłaściwy cel . Najczęściejwy s tępu ją w p arach , w s iejącym po s trach du ecie mąż p lu s żona.

– Co jes t g rane? – zapy tał mężczyzna z n iesk rywaną ciekawo ścią. – Po tym, co s ięs tało , wszy scy s ię barykadu ją. Ja n ie. Niech no tu p rzy jdzie ten świr, czek am n an iego z o twartą p rzy łb icą.

– Dzięk u ję – p o wiedział Servaz. – Wracaj do s ieb ie.Mężczy zn a odwró cił s ię, mamrocząc coś po d no sem.

– Gdybyście po trzebowali innych in fo rmacji , mieszkam pod p iątką! – rzuci łp rzez ramię. – Mo je nazwisko Laço n neu r.

– Nie chciałabym mieszk ać ko ło tak iego typa – powied ziała Zieg ler, patrząc zaodd alającym s ię mężczyzną.

– Powin n aś s ię bardziej zain teresować swo imi sąs iadami. Na pewno jes t wśródn ich k to ś tak i . Ten gatunek człowieka wys tępu je na każdym teren ie. Ch o dźmy .

Wsp iął s ię p o d rab in ie i wszed ł do d omu .

Rozb ite szk ło ch rupnęło mu pod bu tami. Skó rzan a so fa, na park iecie d ywany , n aścian ach bo azeria, s to jące w p ó łmroku b iu rk o . Serv az znalazł włączn ik i zap al i łży rando l pod su fi tem. Po chwil i Irène po jawiła s ię n a szczycie d rab iny , n awy so kości okna. Wskoczy ła do ś rod ka. Za n ią między d rzewami wid ać by ło świat łado liny . Rozejrzała s ię d ooko ła. Najwyraźn iej by l i w g ab in ecie Chaperona albo jegoeksżony . Regały z k s iążk ami, na ścianach s tare fo tog rafie. Na zd jęciach gó rsk iepejzaże, p iren ejsk ie mias teczk a z p oczątku u b ieg łego wiek u , na ich u l icachp rzechodn ie w kapelu szach i do rożk i . Serv az p rzy pomniał sob ie, że by ły tak ie czasy ,gdy do ku ro rtów w Piren ejach ściągał kwiat pary sk ich ku racju szy , k iedy należałyone d o najp iękn iejszych gó rsk ich o środków wyp o czy nkowy ch , na równ iz Chamo n ix , Sank t Mori tz i Davos .

– Najp ierw szu kamy Chap erona – po wied ział . – Miejmy na dzieję, że g dzieś tun ie wis i . Po tem p rzekopu jemy wszys tko .

– Czego k onk retn ie szu kamy?

– Będziemy wiedzieć, gd y to zn ajdziemy .

Wyszed ł z gab inetu .

Kory tarz.

Schody w g łęb i .Po ko lei o twierał d rzwi. Salon . Ku ch n ia. To aleta. Jad aln ia.

Jego k rok i na schodach t łumił s tary cho dn ik , p rzy trzymy wany metalo wymi

Page 303: Bielszy odcien smierci bernard minier

p rętami. Podo bn ie jak gab inet , k latka schodowa by ła ob i ta jasnym d rewnem. Na jejścianach wis iały s tare czek an y , rak i , skó rzane bu ty , p rymitywne narty : zaby tkowysp rzęt alp in is tyczny i tu ry s tyczny , pamiętający czasy p ion ierów. Serv az p rzys tanął ,b y p rzy jrzeć s ię jedn emu ze zd jęć. Alp in is ta s to jący na szczycie skalnej o s trog i ,wąsk iej i p io nowej jak k o lu mna s łu p n ika. Od razu poczu ł sku rcz żo łądka. Jak tenczłowiek to rob i , że n ie ma zawro tó w g ło wy? Sto i tam, na sk raju o tch łan i i jakbyn ig d y n ic u śmiecha s ię d o znajd u jącego s ię na in nej wysokości fo to g rafa. Po tem s ięzo rien tował , że ten n ieus traszony alp in is ta to n ie k to inny jak Chaperon we własnejo sob ie. Na nas tępnym zd jęciu wis i p od skalnym nawisem, spoko jn ie s ied zącw up rzęży jak p tak na g ałęzi , ponad k i lkusetmetrową p rzepaścią, a p rzed fataln ymu padk iem ch ron i g o kawałek śmiesznej l ink i . Pon iżej majacząca do lin a z rzek ąi wioskami.

Servaz miał ocho tę zapy tać mera, jak to jes t znaleźć s ię w tak iej sy tuacj i . A p rzyo kazj i , jak to jes t być na celo wn iku mordercy . Czy wywołu je to ten sam rodzajzawro tów g łowy? Całe wnętrze d omu by ło świątyn ią poświęconą gó romi p rzek raczan iu s ieb ie. Mer najwyraźn iej n ie należał do tego samego gatu nku coap tekarz. To k to ś z zupełn ie inn ej g l iny . Zd jęcie po twierdzało p ierwsze wrażen ie,jak ie Servaz odn ió s ł , gdy sp o tk ał go w elek trown i: facet n iewysok i , ale tward y jaksk ała, miło śn ik p rzy rody i ak tywn ości fizycznej ; b iała, lwia g rzywa, wieczn ao palen izna.

Nas tępn ie p rzypo mniał mu s ię wido k Chaperona na moście i w samochodzie:facet u mierający ze s trach u , gon iący resztkami s i ł . A między tymi dwiemamigawkami śmierć ap tekarza. Servaz s ię zamy śli ł . Śmierć kon ia, po mimo jejn iezap rzeczalneg o ok rucieńs twa, n ie d op rowadziła go do tak iego s tanu . Dlaczego ?Czy d latego , że ch odziło o ko n ia? Czy raczej d latego , że w tamtej chwil i n ie czu ł s ięzag rożon y? Wrócił do p rzeszukan ia z ciążący m po czuciem uciekającego czasu , k tó retowarzyszy ło mu o d wy d arzeń w ko lejce. Na p iętrze łazienka, toaleta, dwa poko je.Jed en z n ich wy g ląd ał n a g łówny . Servaz obszed ł go i og arnęło go dziwne uczucie.Przeb ieg ł po kó j wzrok iem, marszcząc b rwi. Dręczy ła go pewna my śl .

Szafa. Ko mod a. Łóżko z dwoma miejscami. Ale wy g ląd materaca wskazywał,jakby p rzez d łuższy czas spała na n im ty lko jedna o soba. By ło także ty lko jednok rzes ło i jedn a szafk a nocna.

Po kó j rozwiedzionego , ży jąceg o samo tn ie mężczyzny . Otwo rzy ł szafę.

Su k ien k i , b lu zk i , sp ódn ice, swetry i damsk ie p łaszcze. A po d n imi k i lka parb u tó w n a obcas ie.

Page 304: Bielszy odcien smierci bernard minier

Następn ie p rzesu nął palcem po b lacie szafk i n ocnej : leżała na n im g ruba wars twak u rzu . Jak w poko ju Alice...

Chaperon n ie sy p ia w tym p oko ju .

Po mieszczen ie zajmowała eksmadame Chaperon p rzed rozwod em.Po dobn ie jak Grimmowie, Chaperonowie mieszkal i w o so bnych poko jach .

By ł po ruszony tą myś lą. In s tyn k town ie p oczu ł , że s ię do czegoś zb l iża. Nap ięciero s ło i n ie opuszczało go . Wciąż miał poczucie zag rożen ia, nadchodzącej katas tro fy .Przyp omniał sob ie Perrau l ta w kab in ie ko lejk i , wy jącego jak po tęp ien iec, i zak ręci łomu s ię w g ło wie. Musiał s ię p rzy trzymać rogu łóżka. Nag le u s ły szał k rzyk :

– MARTIN!

Wyb ieg ł na k latkę scho dową. To g ło s Irène. Dochodził z do łu . Servaz p rzemierzy łschody p rawie b ieg iem. Drzwi do p iwn icy pod schodami b y ły o twarte. Wszed ł dośrodk a. Znalazł s ię w p rzes tronn ym podziemiu o ścian ach z su rowych kamienn ychp ły t , p ełn iący m fun kcję ko t ło wn i i su szarn i . By ło po g rążon e w ciemności . Kawałekd alej zob aczy ł świat ło . Poszed ł w jego k ierunku . Duże pomieszczen ie o świet lonen ag ą żarówką. Rzucała mętny b lask , w kątach czai ł s ię cień . Warsztat ze sp rzętemalp in is tyczn ym wiszący m na d użych ko rkowych tab l icach . Zieg ler s tała p rzedo twartą metalową szafą. Na d rzwiach wis iała k łódka.

– Co to ...?

Nie dok ończy ł . Pod szed ł b l iżej . W szafie wis iała czarn a p eleryna z kap tu rem, a najej dn ie s tały wysok ie bu ty .

– To jeszcze n ie wszys tko – powiedziała Zieg ler.

Po dała mu pud ełko po bu tach . Servaz o tworzy ł je i podn ió s ł do mizern egoświat ła żarówk i. Od razu go ro zp oznał . Sygnet z l i terami „C S”. I jedno s tare,p ożó łk łe i zesztywn iałe ze s taro ści zd jęcie. Na n im czterech s to jących ramię p rzyramien iu mężczyzn , ub ranych w peleryny id en ty czne jak ta, k tó ra wis iała na h akuw metalowej szafie, jak peleryna z kap tu rem znaleziona na ciele Grimma, jak ta, k tó rąznaleźl i w chatce na b rzegu rzek i . Twarze mężczyzn by ły częściowo uk ry te w cien iuk ap tu rów, Servaz p rzys iąg łby jedn ak , że rozpoznaje obwis ły podb ródek Grimmai kwadrato wą żuchwę Ch ap eron a. Cztery mroczne pos tacie o świet lało s łońce, cosp rawiało , że czarn e p eleryny wydawały s ię jeszcze bardziej ponu re i n ie na miejscu .Wokó ł rozciągał s ię s ielankowy letn i k rajob raz – n iemal dało s ię s ły szeć śp iewp takó w. Ale zło jes t tu , pomyślał Servaz. Niemal namacalne: na t le zalanego s łońcemlasu jeg o obecność zmaterial izowana w tych czterech pos taciach by ła tym bard ziejo czywis ta. Zło is tn ieje, pomyślał Servaz, a ci czterej mężczyźn i to jedno z jego

Page 305: Bielszy odcien smierci bernard minier

n iezl iczonych wcieleń .

Zaczynał s ię domyślać schematu , możliwej s truk tu ry k wartetu .

Wed ług n iego mężczyźn i miel i wspó lną pas ję: gó ry , p rzy ro da, węd rówk i, b iwak i .Ale łączy ła ich także in na namiętno ść, tajemn icza i mroczna. Ży jąc w tych do linach ,k tó re zapewn iały im sch ron ien ie p rzed resztą świata, ciesząc s ię ab so lu tnąbezkarnością, za pan b rat z zap ierającymi dech gó rsk imi szczy tami, w końcu zaczęl is ię czuć n ietykaln i . Servaz zrozumiał , że zb l iża s ię do źró d ła, z k tó rego wyp ływa całareszta. Z b ieg iem lat s tal i s ię czymś w rodzaju min isek ty , zamkn iętej w zakątkuPiren ejów, do k tó rego zewnętrzny świat dociera ty lko p rzez telewizję i g azety . Ży lin ie ty lko w geog raficznej , ale też p sych icznej izo lacj i od reszty spo łeczeńs twa,w tym także swo ich p artnerek – s tąd zas tarzała n iechęć i rozwo dy .

Do czasu , g dy d opad ła ich rzeczywis to ść.

Do p ierwszej k rwi.

Wtedy to rozp ierzch li s ię p rzerażen i , jak wzlatu jące w powietrze s tado szpakó w.I ukazało s ię p rawdziwe ob licze tych mężczyzn : p rzes traszen i , żało śn i tchó rze.Bru taln ie zrzucen i z p iedes tału .

Od tej po ry gó ry n ie by ły już majes tatycznymi świadkami ich bezkarnychzb rodn i , ale teatrem, w k tó rym rozg rywał s ię spek tak l ich kary . Kim jes t mściciel?Jak wyg ląda? Gd zie s ię uk rywa?

Gil les Grimm.

Serg e Perrau l t .Gilb ert Mourrenx .

I Ro land Chaperon .

Oto „d rużyna” z Sain t-Mart in .

Serv aza d ręczy ło jedn o py tan ie: Na czym d ok ładn ie p o legały ich zb rodn ie? Nieu legało wątp l iwości , że Zieg ler ma rację: szan taż na tamtej dziewczyn ie to zaledwiewierzch o łek gó ry lodowej, i po l icjan t wierzy ł , że teraz odk ry je całą jej mrocznąnatu rę. Czu ł jedn ocześn ie, że gdzieś jes t p rzeszko da, jak iś szczegó ł , k tó ry n ie pasu jedo sch ematu . To b y by ło zb y t p ro s te, zby t oczy wis te, pomyślał . Musi być jak aśzas ło na, k tó rej jeszcze n ie widzą. To za n ią k ry je s ię p rawda.

Serv az podszed ł d o o k ienka p iwn icznego wycho dząceg o na ciemny og ród . Nazewnątrz panował już mro k .

Mściciel albo mściciele są tuż obok . W ciemności . W każdej ch wil i go towiuderzyć. Na p ewno tak samo jak on i szukają Chaperona. Gdzie u k rywa s ię mer?

Page 306: Bielszy odcien smierci bernard minier

Daleko s tąd czy całk iem b lisk o?Inne py tan ie p rzyszło mu zn ien acka do g łowy : Czy ten cho lerny k lub to ty lko ci

czterej mężczyźn i ze zd jęcia czy ma jeszcze inny ch członków?

Gdy Espérand ieu wróci ł do domu , zas tał op iekunk ę w salon ie. Wstała z żalem,wyraźn ie p och łon ięta o g lądan iem Doktora House’a. Może s ię spodziewała, że dos tan iewięcej p ien iędzy . Studen tka p ierwszego roku p rawa o egzo tyczn ym imien iu . Barbara,Marina, a mo że Olga? – p róbował sob ie p rzypomnieć. Ludmil la? Stel la? Vanessa?Zrezygno wał ze zwracan ia s ię do n iej po imien iu i zap łaci ł za dwie godziny . Zn alazłteż wiado mość od Charlène, p rzyp iętą magnesem do lodó wk i: Wernisaż. Wrócę późno.Całusy. Wy jął z zamrażark i cheesebu rgera, włoży ł go do mik ro falówk i, po czymwłączy ł lap top . Zauważy ł , że w sk rzyn ce odb io rczej jes t d użo wiado mości . Jed naz n ich by ła od Kleima162 . Mail nos i ł ty tu ł : Re: Różne p y tan ia na temat L.".Espérand ieu zamknął d rzwi kuchn i , włączy ł muzykę (The Las t Shadow Puppetsw p io sence The Age of Understatement), wysun ął k rzes ło i zab rał s ię d o lek tu ry :

„Cześć Vince.

Oto p ierwsze wyn ik i mo jeg o ś ledztwa. Nie jak ieś rewelacje, ale d robne rzeczy ,k tó re ukazu ją ob raz Érica Lombarda od rob inkę inny od wyobrażeń szerok iejpu b liczności . Nie tak dawno temu na fo rum mil iarderów w Davo s nasz bohaterpo wtó rzy ł jako swo ją defin icję g lobal izacj i s two rzon ą p rzez Szweda Percy ’egoBarn ev ika, by łego p rezesa ABB: «Globalizację defin iu ję jako p ro ces dający mo jejg rup ie możliwość inwes towan ia, gdzie ch ce, k iedy chce, o raz p rodukowan ia tego , cochce, zaopatry wan ia s ię i sp rzedawan ia, gdzie chce, p rzy jak najn iższym poziomieog ran iczeń wyn ikających z p rawa p racy i umów spo łeczny ch » . To credo większościszefów międzynarodowych koncernów.

Żeby zrozumieć co raz s i ln iejsze nacisk i wywierane p rzez koncerny na pańs twa,trzeba wiedzieć, że na po czątku lat o s iemdzies iątych XX wieku by ło ich ok o ło 7000 ,w 1 990 – 37 000 , a p iętnaście lat późn iej po nad 70 000 , miały 80 000 fi l i ii kon tro lowały 62 p ro cen t hand lu . Ten p roces ciąg le s ię rozszerza. W rezu ltaciepo wstały fo rtuny , jak ie n igd y do tąd n ie is tn iały i n igdy d o tąd n ie by ły rozło żo netak n ierównomiern ie jak dzis iaj . Dy rek to r generalny ko rpo racj i Disneya zarab ia 30000 0 razy ty le co robo tn ik na Hait i p roduku jący T-sh irty d la jego sp ó łk i . Trzynas tuczłonków zarządu AIR, do k tó rego należy też Éric Lombard , pob rało w ub ieg łymroku wynag rodzen ia w wysokości dzies ięciu mil ionów eu ro , czy l i d wukro tną pens jęsześciu mil ionów robo tn ików azjatyck iej fab ryk i należącej do g rupy”.

Page 307: Bielszy odcien smierci bernard minier

Espérand ieu zmarszczy ł b rwi. Czy Kleim162 zamierza mu wy łożyć całą h is to rięl iberal izmu? Wiedział , że jego in fo rmato r żywi o rgan iczną n ieu fność wobec po licj i ,po l i tykó w i międ zy naro dowych koncernów, że jes t n ie ty lko dzienn ikarzem, aletakże członk iem Greenp eace i Human Righ ts Watch o raz że b y ł w Genu i i Seat t lepodczas an ty szczy tów o rgan izowanych p rzez al terg lobal is tów na marg ines iespo tkań g rup y G8 . W 2001 ro ku w Genu i by ł świadk iem, jak włoscy karab in ierzywtargnęl i d o szko ły Diaz, w k tó rej znajdo wała s ię noclegown ia man ifes tan tów, i zn ieo p isaną b ru taln ością spałowali kob iety i mężczyzn , aż ściany i pod łoga pok ry łys ię k rwią. A po tem wezwali karetk i . Bilan s : jedna o fiara śmiertelna, sześciu setrann ych i d wieście o s iemdzies iąt jeden o sób zatrzymany ch .

„Éric Lombard zdobywał szl i fy w fab ryce sp rzętu spo rtowego , należącej doro dzin nej g ru py . Wszy s tk ie d zieciak i znają tę markę, nos i ją d użo spo rtowców.W ciągu p ięciu lat ud ało mu s ię podwo ić zysk i tej b ranży . Jak? Przez rozwijan iep rawdziwej « sztuk i» po dzleceń . Obuwie, T-sh irty , szo rty i inne akceso ria spo rtoweju ż wcześn iej b y ły wy twarzane w Ind iach , In donezj i i Ban g lad eszu p rzez ko b ietyi dzieci . Éric Lomb ard p o jechał tam i zmien ił wygasające umowy . Od tamtej po ry ,aby uzyskać l icencję n a p rodukcję, p odwyk onawca musi spełn ić d rakońsk iewarunk i: zakaz s trajków, doskonała jakość i k oszty p rodukcji tak n isk ie, że możewyp łacać swo im robo tn ikom jedyn ie g łodowe pens je. Żeby u trzymać tę p res ję,l icencja jes t od nawiana co mies iąc. Konkurencja także s to su je tę g rę. Od momen tuwprowad zen ia tej po l i tyk i b ranża kwitn ie jak n igdy do tąd”.

Espérand ieu spuści ł oczy . Spo jrzał na swo ją koszu lkę z nap isem: STOJĘ OBOKIDIOTY, po d k tó rym znajdowała s ię s trzałk a w lewo .

„Inny p rzyk ład? W 1966 b ranża farmaceu tyczna g rupy wy kup iła amerykańskąfirmę, k tó ra o p racowała eflo rn i tynę, jedy ny znany lek p rzeciwko trypansonomo zieafrykańsk iej , b ardziej znanej pod nazwą śpiączka afrykańska. Ch o robą tą do tk n iętychjes t dzis iaj 450 000 o sób w Afryce. Bez leczen ia p rowadzi do zapalen ia mózgu ,śp iączk i i śmierci . Grupa Lombard a szybko zap rzes tała p rodukcji tego leku . Po wód?Była za mało dochodowa. Oczy wiście, cho roba do tyka setk i ty s ięcy ludzi , ale n ie mająon i p rawdziwej s i ły nabywczej . A k iedy ze wzg lędu na po trzeby pomocyhuman itarnej k raje tak ie jak Brazy lia, Repub lika Po łudn iowej Afryk i czy Tajlan d iazdecydowały s ię na u rucho mien ie p rodukcji leków p rzeciwko AIDS i zap alen iu oponmózgowych bez ko rzys tan ia z paten tów wielk ich koncernów farmaceu ty czny ch ,Lombard p rzy łączy ł s ię do tych ko ncernó w, by złożyć na rządy tamtych k rajówskargę w Światowej Organ izacj i Hand lu . W ty m czas ie s tary Lombard by ł już

Page 308: Bielszy odcien smierci bernard minier

umierający . Stery g rupy dzierży ł dwu dzies tocztero letn i Éric. Czy zaczyn asz jużwidzieć naszego p ięknego miło śn ika p rzygód i u lub ieńca med iów w innymświet le?"

Wniosek , pomyślał Vincen t . Lombard owi na pewno n ie b raku je wrogów. W sumieto żadna nowina. Przeleciał nas tępne s trony , wszys tk ie mn iej więcej w podo bnymsty lu , i po s tanowił , że wróci do n ich pó źn iej . Zatrzymał go jed nak p ewien fragmen t ,znajdu jący s ię kawałek dalej .

„Być mo że najciek awszy d la Cieb ie będzie bardzo o s try ko n fl ik t , k tó ry wy buch łmiędzy g rupą Lo mbarda a rob o tn ikami z fab ryk i Po ly tex , n iedaleko g ran icyz Belg ią, w l ip cu 2000 rok u . Na początku lat p ięćdzies iątych ub ieg łego wiek uPo ly tex p rodukował jedną z p ierwszych francusk ich n ici syn tetycznych i zatrudn iałty s iąc rob o tn ikó w. Pod ko n iec lat dziewięćdzies iąty ch by ło ich już ty lk o s tusześćdzies ięciu . W 1991 fab ryka zos tała wyku p ion a p rzez międzynarodową firmę,k tó ra od razu s ię jej po zb y ła: zak ład p rzes tał p rzynos ić zy sk i , po n ieważ po jawiły s ięinne, mn iej kosztowne n ici . Ale to n ie całk iem b y ła p rawda: ze wzg lędu na wysokąjakość p roduk tu można go by ło wykorzys tać w ch iru rg i i . Tam by ł zb y t . Fab rykęp rzejmowało ko lejno k i lku kupców, aż wreszcie zain teresowała s ię z n ią jedn a z fi l i ig rupy Lombarda.

Dla robo tn ików międzynarod owa firma pok ro ju Lombard a, ju ż zado mowio na narynku farmaceu tycznym, medyczn ym i ch iru rg icznym, by ła szczęściem, jak ieg o jużn ie oczek iwali . Ch ciel i w n ie wierzyć. Wszyscy pop rzedn i kupcy u p rawial i szan taż,jak i s ię zazwyczaj s to su je p rzy g ro źb ie zamkn ięcia: zamrożen ie pens j i , wzros t l iczb ygod zin p racy , p raca w weekendy i święta... Lombard n ie wy łamał s ię z tej regu ły : napoczątku zażądał jeszcze więk szych wys i łków. Tak nap rawdę g rupa p rzejęła fab rykęw jedn ym jedynym celu : żeb y p rzejąć paten ty na p rodukcję. 5 l ipca 2000 sądgospodarczy w Charlev i l le-Mézières o rzek ł upad ło ść p rzed s ięb io rs twa. Dlarobo tn ików by ło to s traszne rozczaro wan ie. Wyrok oznaczał zwo ln ien ia na b ruk ,natychmias towe zap rzes tan ie działalności i wyp rzedaż sp rzętu . Rozwścieczen irobo tn icy Po ly teksu zajęl i fab ry kę i o g ło s i l i , że wysadzą ją w powietrze zewszys tk im, co jes t w ś rodku , o raz wy leją 50 000 l i t rów kwasu s iark owego do Mozy ,jeś l i n ik t n ie weźmie p od uwagę ich żądań . By li do sk onale świadomi, jaką b roń mająw ręku : zak ład by ł u jęty w k lasy fikacj i Seveso . By ło w n im ty le toksycznychsubs tancj i , że pożar czy wybuch g rozi ły większą k atas tro fą n iż ek sp lozja AZFw Tu luzie.

Wład ze zarządzi ły n atychmias tową ewakuację sąs iedn iego mias ta, setk i

Page 309: Bielszy odcien smierci bernard minier

po licjan tów zajęły pozycje wokó ł zag rożonego terenu , a g rup ie Lombarda po leconon iezwło czne pod jęcie negocjacj i p rzy wsparciu związk owców. Trwało to p ięć dn i .Pon ieważ n ie by ło po s tępu w rozmowach , 17 l ipca robo tn icy spuści l i do s trumien iawpadającego do Mozy p ięć ty s ięcy l i t rów kwasu s iark owego symbo liczn iezab arwion ego na czerwono . Zag rozi l i , że b ęd ą to rob ić co dwie godziny .

Po li tycy , związkowcy i k ierown ictwo trąb i l i wtedy o «n iewy baczalny meko terro ryzmie» . Pewien duży wieczo rny d zienn ik całk iem na poważn ie zaty tu łowałartyku ł «Nadejście socjal terro ryzmu» , p isząc w n im o « tal ibach -samobó jcach » .A p rzecież, o i ron io , Po ly tex by ł od dzies iątków lat jednym z najwięk szych tru ciciel iMo zy w reg ion ie. Os tateczn ie fab rykę trzy dn i późn iej odb ił o ddziałan ty terro ry s tyczny żandarmeri i do spó łk i z po l icy jnymi s i łami p rewencji .Robo tn icy wróci l i do domu z p odwin iętym og onem, n iczego n ie uzyskawszy .Mo żliwe, że część z n ich do tej po ry tego n ie p rzetrawiła.

To ty le na razie. Szukam dalej . Dob ranoc, Vince”.Espérand ieu zmarszczy ł b rwi. Sko ro tak , to d laczego dop iero teraz, p o o śmiu

latach? Czyżby n iek tó rzy z robo tn ików trafi l i do więzien ia? Albo z rozpaczy targ nęl is ię na własne życie, pozos tawiając p ałające n ienawiścią rod ziny ? Zap isał w swo imko łono tatn iku , że na te py tan ia t rzeba odpowiedzieć.

Espérand ieu spo jrzał na zegarek w rogu ek ranu . By ła 19 .0 3 . Wyłączy ł lap topi p rzeciągnął s ię na k rześ le. Wstał i wy jął z lodó wk i bu telkę mleka. W do mu by łocicho . Mégan b awiła s ię w swo im poko ju , Charlène miała wrócić do p iero za k i lkagodzin , o p iek unka wy szła. Op ierając s ię o zlew, po łk nął tab letk ę p rzeciwlękową,pop ijając p ro s to z bu telk i . Tkn ięty nag łym p rzeczu ciem poszukał na pud ełku nazwypro ducen ta. Okazało s ię, że chcąc złagod zić lęk wywołan y działan iami g rupyLombarda, właśn ie po łk nął wyprod ukowane p rzez n ią lekars two!

Zas tanawiając s ię, jak do trzeć do innych in fo rmacji n a temat Lombarda, pomyślało pewn ej o so b ie w Paryżu – zd o lnej młodej kob iecie, k tó rą poznał w szko lepo licy jnej . Nie miał cien ia wątp l iwości , że ona d os tarczy mu najp ikan tn iejszychkąsków.

– Mart in , chod ź zobaczyć!

Wrócil i n a gó rę, by p rzeszukać p iętra. Servaz zab rał s ię do n iewielk ieg o pok o ju ,k tó rego , jak można by ło sądzić po wars twie ku rzu , n ie używano od wieków. Otwierałszu flady , zag lądał pod p oduszk i i materace, p róbo wał nawet zd jąć b lachę o s łan iającąpalen isko komin ka, gdy p rzez o twarte d rzwi znowu us ły szał g ło s Irène.

Page 310: Bielszy odcien smierci bernard minier

Wyszed ł na ko ry tarz o s tatn iego p iętra. Nap rzeciwko zo baczy ł d rab inkę z p o ręczą,jak na s tatku . Powyżej znajdowała s ię o twarta k lapa. Snop świat ła wpadał p rzezdziu rę i p rzeb ijał s ię p rzez ciemność ko ry tarza.

Servaz wszed ł n a s topn ie. Włoży ł g łowę w o twó r.

Sto jąca w ś rodk u Zieg ler p rzywo łała go ges tem ręk i .Kon s trukcja dach u tworzy ła jedn o p rzes tronne p omieszczen ie. Piękn y pokó j na

podd aszu , k tó ry pełn i ł jed nocześn ie funkcję syp ialn i i g ab in etu . Serv az wsp iął s ięp rzez o twór i s tanął na pod łodze. Umeb lowan ie i wys tró j p rzypominaływy so kogó rsk ie sch ron isko : su rowe d rewno , szafa, pod o knem łóżko z szu fladami,s to l ik s łużący jako b iu rko . Na jednej ze ścian o lb rzymia mapa Pirenejów – do liny ,wiosk i , d rog i , szczy ty ... Servaz od początku s ię zas tanawiał , gdzie Chaperon nocu je,sko ro wszys tk ie poko je wyg lądają na n ieu ży wane. Odp owiedź znajdowała s ię p rzedjego oczami.

Zieg ler p rzeb ieg ła wzrok iem pomieszczen ie. Servaz zrob ił to samo . Szafa by łao twarta...

Wewnątrz pus te wieszak i , na pod łodze kupka ub rań . Na b iu rku s to spop rzewracanych pap ieró w, spod łóżka wysun ięta szu flada, a w n iej sko tłowanamęsk a b iel izna.

– To wszys tko tak by ło – mruknęła Zieg ler. – Co tu s ię dzieje?

Servaz d os trzeg ł pewien szczegó ł , k tó ry w p ierwszej chwil i umknął jeg o uwag i:na b iu rku , wśród pap ierów, otwarte pudełko na naboje.

W pośp iechu Chaperon upuści ł jedną ku lę na pod ło gę.Spo jrzel i n a s ieb ie...

Mer uciekał , jakby s ię pal i ło .

Bał s ię o swo je ży cie.

* W: Edgar Allan Poe, Opowieści nieprawdopodobne, p rzeł . St . Wyrzykowsk i ,Towarzys two Up owszechn ian ia Czy teln ictwa, Warszawa 1 969 , s . 30 .

Page 311: Bielszy odcien smierci bernard minier

21

Dziewiętnas ta. Diane poczu ła nag le s traszny g łód . Ze szła do n iewielk iej s to łówk i,w k tó rej co wieczó r p rzygo towywano jednodan iowy pos i łek d la gars tk i personelunocu jącej w In s ty tu cie. Przechodząc, uk łon iła s ię dwóm och ron iarzom, k tó rzy jed l ip rzy s to l ik u obok d rzwi, i wzięła tacę.

Gdy spo jrzała p rzez szybę bu fetu z ciep łymi dan iami, sk rzywiła s ię: ku rczakz fry tkami. Będzie mus iała s ię jakoś zo rgan izować, jeś l i zamierza s ię zd rowoodżywiać i pod k on iec poby tu tu taj n ie ważyć dzies ięć k i log ramów więcej . Na deserwybrała sałatkę owocową. Zjad ła p rzy okn ie, kon temp lu jąc nocny k rajob raz. Małelampk i rozmieszczo ne wokó ł budynku o świet lały śn ieg p rzy samej ziemi podjod łami. Wid o k by ł bajeczny .

Gdy och ro n iarze wyszl i , zo s tała sama w cichej , opus to szałej sal i . Nawet bu fetowazn iknęła zza lad y . Diane zalała fala smu tku i zwątp ien ia. A p rzecież ty le razyzos tawała sama w swo im s tudenck im poko ju , by powtarzać materiał i p racować,podczas g dy inn i opuszczal i budynek un iwersy tetu i rozp ierzchal i s ię po pubachi dans ingach Genewy . Ale n igdy n ie czu ła s ię tak daleko od domu . Tak bardzood izo lowan a. Tak bardzo zagub iona. Każdego wieczo ru , gdy rob iło s ię ciemno , teuczucia wracały .

Wzdryg n ęła s ię, wściek ła na samą s ieb ie. Gdzie s ię podziała jej p rzen ik l iwość,znajomość czło wieka, p sycho log ii , fizjo log ii? Czy zamias t poddawać s ię emocjom,n ie może zrob ić k roku dalej w samoobserwacji? Czy po p ro s tu jes t nieprzystosowana?Znała pods tawowy wzór: n iedos to sowan ie=rozdarcie=lęk . W wyobraźn i s tarła tendowód mank ietem. Wiedziała, jak ie jes t źród ło jej złego samopoczucia. To n ie man ic wspó ln ego z n ią, ale wyn ika z tego , co s ię tu taj dzieje. Nie zazna spoko ju , dopók in ie dowie s ię więcej na ten temat . Wstała i od łoży ła tacę na małą, ruchomą taśmę.

Kory tarze by ły tak samo opus to szałe jak s to łówka.

Sk ręcała właśn ie w ten , k tó ry p rowadził do jej gab inetu , gdy nag lezn ieruchomiała. Czu ła s ię tak , jakby k to ś wlewał jej do żo łądka lodowaty p łyn . Nako ry tarzu by ł Xav ier. Powo li zamykał d rzwi gab inetu . Jej gab inetu . Szybko rozejrzałs ię w p rawo i w lewo . Diane b ły skawiczn ie schowała s ię za rog iem. Ku swej wielk ieju ldze u s ły szała, jak lekarz odchodzi w p rzeciwnym k ierunku .

Page 312: Bielszy odcien smierci bernard minier

Kasety mag n eto fo n owe...

Ten szczeg ó ł p rzyciągnął uwagę Servaza. Wśród pap ierów po rozrzucanych nab iu rk u mera leżały k asety magneto fonowe, k tó rych już n ik t n ie uży wa, ale jak widać,Ch ap ero n je zach o wał. Po licjan t czy tał etyk iety : ŚPIEW PTAKÓW 1 , ŚPIEWPTAKÓW 2 , ŚPIEW PTAKÓW 3 ... Od łoży ł je. W kącie poko ju zauważy ł min iwieżęs tereo z k ieszo n k ą n a kasetę.

Alp in izm, p tak i . Ten człowiek nap rawdę kocha p rzy rodę.I s tare rzeczy : zd jęcia, kasety ... Stare rzeczy w s tarym domu ... Cóż bardziej

n o rmaln eg o ?

Servaz czu ł jed n ak , że gdzieś na ob rzeżach jego mózgu zapal i ła s ię o s trzegawczalampk a. Sy g n ał miał jak iś związek z tym, co znajdowało s ię w tym poko ju .A d o k ład n iej ze śp iewem p taków. Co to znaczy? Servaz z regu ły miał zau fan ie doswo jeg o in s ty n k tu , k tó ry rzadko o s trzegał go na p różno .

Zas tan awiał s ię in tensywn ie, ale n ic n ie p rzyszło mu do g łowy . Zieg ler dzwon iław ty m czas ie d o żandarmeri i , żeby zap ieczętowano dom i sp rowadzono techn ikówk ry min aln y ch .

– Zb liżamy s ię d o p rawdy – powiedział , k iedy skończy ła.

– Tak – p o twierd zi ła poważnym tonem. – Ale wyg ląda na to , że n ie jes teśmy sami.

Niep o k ó j znó w ścisnął mu żo łądek . Servaz już n ie wątp i ł , że jąd ro ś ledztwas tan o wi k wartet Grimm-Perrau l t-Chaperon -Mourrenx i jego dawne „wyczyny”. Alemo rd erca – czy też mordercy – jes t co najmn iej o dwie d ługości p rzed n imi. I wp rzeciwień s twie d o n ich wie o wszys tk im, o czym wiedzieć należy , i to od dawna. Aleco w ty m wszy s tk im rob ią koń Lombarda i Hirtmann? Komendan t po raz ko lejnyu świad o mił so b ie, że n ie wszys tko jes t d la n iego jasne.

Wy szli z d o mu na o świet lone schody . Noc by ła zimna i wilgo tna. Rozko ły saned rzewa malo wały w og rodzie roztańczone cien ie, gdzieś w ciemności sk rzyp iałao k ien n ica. Sto jąc n a schodach , Servaz zas tanawiał s ię, d laczego do tego s topn iap rzejął s ię k asetami ze śp iewem p taków. Wyjął je z k ieszen i i podał Zieg ler.

– Daj to k o mu ś d o p rzes łuchan ia. Ale n ie k i lka sekund . Cało ść.

Sp o jrzała na n ieg o zaskoczona.

– Ch cę wied zieć, czy to fak tyczn ie śp iew p taków. Czy może coś innego .

W jeg o k ieszen i zab rzęczał telefon . Wyjął go i spo jrzał na nazwisko dzwon iącegon a wy świet laczu : An to ine Can ter, jego szef.

– Przep raszam – rzuci ł , schodząc ze schodów. – Servaz – powiedział do telefonu ,

Page 313: Bielszy odcien smierci bernard minier

d rep cząc po śn iegu w og rod zie.– Mart in ? Mówi An to in e. Vilmer ch ce cię wid zieć.

Nadk o misarz Vilmer, szef po l icj i k ry min alnej w Tu lu zie. Servaz n ie lub i ł tegoczło wiek a ze wzajemno ścią. W oczach Vilmera by ł typem g liny , k tó ry po win ieno d ejść d o lamu sa: o dpo rny na nowin k i , indy widualis ta, działający in s tynk town ie,o d mawiający ś lepego s to sowan ia s ię d o nowych zaleceń min is ters twa. Vilmer marzy ło fu nk cjonariu szach g ład k ich , s fo rmato wany ch , po s łu sznych i wzajemn iezas tęp o walny ch .

– Ju tro wpadnę – powied ział , sp og ląd ając n a Irène, k tó ra czek ała n a n iego p rzedwejściem.

– Nie. Vilmer chce, żeb yś s tawił s ię w jego gab in ecie dziś wieczo rem. Czek a n acieb ie. Nie ró b nu merów, Mart in . Masz dwie g o dzin y .

Serv az wy jech ał z Sain t-Mart in tuż po d wu dzies tej . Pó ł g odzin y pó źn iej wjeżd żałz d rog i D 8 25 n a au to s tradę A 64 . Na sk rzyżowan iu op ad ło g o zmęczen ie. Oś lep ionyświat łami samo ch od ó w jad ący ch z n ap rzeciwka, sk ręci ł na park in g . Wszed ł dosk lep u i wyp ił kawę z au to matu . Po tem z wielk iej lod ó wk i wziął jeszcze puszkę RedBu lla, zap łaci ł w kas ie, o tworzy ł i wyp ił d uszk iem, o g ląd ając o k ład k i k o lo rowychczaso p ism i p ierwsze s trony d zienn ików wy ło żo nych n a s to jaku . Wró cił dosamo ch o d u .

Gd y d o tarł do Tu luzy , p adał lekk i d eszcz. Przy witał s ię z d yżu rnym, zap arko wałsamo ch ó d i po szed ł d o windy . By ła 21 .3 0 , g d y wcisn ął g uzik , by wjechać n ao s tatn ie p iętro . Na co dzień s tarał s ię tam n ie by wać. Tamtejsze k o ry tarze t rochę zab ard zo p rzyp omin ały mu czas , k tó ry , n a p o czątku swo jej k ariery , sp ędzi łw g en eralnej dy rekcj i p o l icj i n aro d owej. By ła to in s ty tucja pełn a lu dzi , k tó rymp raca w po licj i k o jarzy ła s ię wy łączn ie z ob s ługą edy to ra tek s tów i k tó rzy k ażd ąp ro śb ę zwy k ły ch po licjan tów trak towali jak n o wą mu tację wiru sa Ebo la. Do tej p o rywięk szo ść u rzęd n ik ó w już wy szła i ko ry tarze by ły p u s te. Po równał panu jący tusp ok ó j z chaosem i ciąg ły m n ap ięciem w jeg o b ryg ad zie. Oczywiście w dy rekcj ig eneraln ej Serv az spo tkał tak że wiele komp eten tn ych i sku teczn ie d ziałającycho sób . Jednak ci lu dzie rzadk o p chal i s ię p rzed szereg , a jeszcze rzadziej no s i l in ajmo d n iejsze k rawaty . Uśmiechn ął s ię n a wspo mnien ie teo ri i wyzn awanej p rzezEspéran d ieu . Jeg o asy s ten t uważał , że po cząwszy o d p ewn ej l iczby facetó ww g arn i tu rach i po d k rawatem n a metr k wad ratowy , czło wiek wkracza na terenn azy wan y p rzez n ieg o : „s trefą malejących komp etencj i”, „s trefą ab su rd alnych

Page 314: Bielszy odcien smierci bernard minier

d ecy zji”, „s trefą zab ieran ia k o łd ry ” czy też „s trefą sp ycho log ii”.Zerknął n a zeg arek i po s tanowił , że Vilmer jeszcze p ięć min u t p oczek a. Nie co

d zień miewa s ię o k azję, b y zmu szać do cierp l iwo ści go ścia, k tó ry spędza cały czas n ak on temp lowan iu własn eg o pępk a. Servaz sk o rzys tał z n iej , k ieru jąc s ię dop omieszczen ia, w k tó ry m znajd owały s ię au tomaty z n apo jami. Wrzu cił monetę dod ys trybu to ra z k awą. Przy s to l iku trzy o so b y – d wó ch mężczyzn i jed na k ob ieta –u cinały sob ie pog awędk ę. Gd y wszed ł , natężen ie rozmo wy sp ad ło o parę d ecy beli .Ktoś ściszo nym g ło sem op o wiedział d o wcip . Poczucie h u moru , pomy ślał Serv az.Jeg o b y ła żo na mó wiła, że mu go b rak u je. Może i miała rację. Ale czy to jes trówno zn aczn e z b rak iem in tel ig en cj i? Raczej n ie, jeś l i sąd zić po l iczb ie znan y ch muid io tó w try sk ających h umo rem. Z całą p ewn ością jes t to o znaka jak iejś p sy ch icznejs łabości . Zap y ta o to Pro p pa. Serv az zaczy nał lu b ić p sy ch o lo ga, mimo jegon amaszczo n ego spo so bu by cia. Wyp ił k tó rąś z k o lei k awę i wyszed łz po mieszczen ia, w k tó rym na nowo ro zleg ły s ię ro zmowy . Ko b ieta za jeg o p lecamiwy buchn ęła sztucznym, p ozbawio n ym wdzięk u śmiechem, k tó ry go ziry tował .

Gab in et Vilmera zn ajdo wał s ię p arę metrów dalej . Jego sek retark a p o witałaServaza życzl iwy m uśmiech em.

– Proszę wejść. Czeka na pana.

Servaz po myślał , że to n ie wróży n ic dob rego ; zas tanawiał s ię jed nocześn ie, czysek retark a Vilmera o d b iera wy nag ro dzen ie za p rzep raco wan e n adgo d ziny .

Vilmer by ł szczup łym mężczyzną o ład n ie p rzy ciętej b ródce, n ien ag ann ieu czesany ch włosach , z u rzędo wy m uśmiech em na s tałe p rzy k lejony m do wargn iczym p rzewlek ła op ryszczka. W zak res ie k o szu l , k rawató w, g arn i tu ró w i o bu wiab y ł zawsze nec plus ultra. Miał sk łon n ość d o barw czek o lady , mroźnego kasztanui fio letu . Serv az uważał go za żywy dowód teg o , jak wyso k o może wsp iąć s ię id io ta,jeś l i ty lk o ma nad so b ą inn y ch id io tów.

– Niech p an s iada.

Servaz opad ł na fo tel z czarnej sk ó ry . Vilmer wy g ląd ał na n iezad owo lo nego .Złączy ł p alce o bu d łon i pod b rod ą i p rzez ch wilę patrzy ł n a n iego w milczen iuz min ą, k tó ra miała wyrażać jed nocześn ie p rzen ik l iwo ść i n ag an ę. Nie b y ł to szczy tak to rsk ieg o kun sztu i Serv az o d wzajemn ił jego sp o jrzen ie del ik atny m uśmiech em,k tó ry p o działał na Vilmera jak p łach ta na by k a.

– Uważa p an , że ta sy tuacja jes t zabawna?Jak wszy scy w p o licj i k rymin alnej Servaz wied ział , że cała d o ty ch czasowa k ariera

Vilmera po legała n a s iedzen iu za b iu rk iem. Nadko misarz n ie miał po jęcia o p racy

Page 315: Bielszy odcien smierci bernard minier

w teren ie, p oza k ró tk im ep izodem w oby czajówce na p oczątku p racy , k iedy to , jakg ło s i ła p lo tk a, b y ł pośmiewisk iem i kozłem o fiarnym b ryg ad y .

– Nie, p ro szę p an a.

– Trzy zabó js twa w ciągu o śmiu dn i!– Dwa – pop rawił go Servaz. – Dwa zabó js twa i jed en n ieżywy koń .

– W jak im pu n kcie jes t ś ledztwo?

– Do ch odzen ie t rwa o s iem d n i . Dziś rano o mało n ie złapal iśmy zabó jcy , aleu dało mu s ię uciec.

– To p an pozwo li ł mu uciec – u ściś l i ł dy rek to r. – Sędzia Con fian t skarży ł s ię nap ana – do rzuci ł .

Serv az p odsk o czy ł .

– Co tak iego ?– Dzwon ił d o mn ie i do kancelari i . Któ ra natychmias t p rzek azała sk argę

d y rek to rowi g ab inetu min is tra sp raw wewnętrzny ch . A on zad zwon ił do mnie. –Milczał p rzez chwilę. – Stawia mn ie pan w k łopo tl iwej sy tu acj i , komendancie.

Serv az o s łup iał . Co n fian t działał za p lecami d ’Hu mières ! Pan sędzia n ie t raciczasu !

– Odb iera mi p an tę sp rawę?

– Oczywiście, że n ie – o d powiedział Vilmer, jakb y taka myś l an i p rzez chwilę n iep rzemkn ęła mu p rzez g łowę. – Poza ty m Catherine d ’Humières b ro n iła panaw sposób , mu szę p rzyznać, dość p rzekon u jący . Uważa, że p an i kap i tan Zieg lerrob icie d ob rą ro bo tę. – Gło śn o wciągnął powietrze, jakby p owtarzan ie tak ich bzdu rd użo g o k oszto wało . – Ale o s trzegam pana: tą sp rawą in teresu ją s ię wysokop os tawien i lu d zie. Jes teśmy w oku cyk lonu . Na razie jes t sp o ko jn ie. Ale jeś l i s ięp anu n ie uda, n iech s ię pan spodziewa konsekwen cji .

Serv az n ie p o trafi ł p owstrzy mać u śmiechu . Choć wys tro jony w szyko wnyg arn i tu rek in sp ek to r tego n ie okazywał, t rząs ł p o rtkami, g dyż d o skonale wiedział , że„k onsekwencje” spad ną n ie ty lko na detek tywów.

– To del ikatn a sp rawa, n iech pan o tym n ie zapomina.Tak , z po wo du k on ia, pomy ślał Servaz. To koń ich in teresu je. Przełknął g n iew.

– Czy to wszys tk o ?

– Nie. Ten facet , o fiara, Perrau l t wzy wał pana na po moc?

– Tak .

– Dlaczego p an a?

Page 316: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Nie wiem.

– Nie p róbował pan wyperswadować mu wjeżdżan ia n a gó rę?

– Nie miałem na to czasu .– A co to za h is to ria z samobó jcami? Co o na ma z tym wspó lnego?

– Na razie n ie wiemy . Ale Hirtmann wsp o mniał o n iej , gd y u n ieg o by liśmy .

– Co tak iego?

– No ... Poradził mi, żebym s ię zain teresował samobó jcami.

Dy rek to r wpatrywał s ię w n iego . Tym razem n ie uk rywał zdu mien ia.

– Chce pan powiedzieć, że Hirtmann mówi panu, jak ma pan prowadzić śledztwo?Servaz zmarszczy ł czo ło .

– To n ieco ... up raszczające p odejście d o sp rawy .

– Upraszczające? – Vilmer podn ió s ł g ło s . – Mam wrażen ie, że to ś ledztwo ro złazi s ięna wszys tk ie s trony , komen dancie! Ma p an DNA Hirtman na, p rawda? Czego panujeszcze po trzeb a? Sko ro n ie mó g ł opuścić In s ty tu tu , to znaczy , że ma tam wspó ln ika!Niechże go p an znajdzie!

Jak ie wszy s tko s taje s ię p ro s te, gdy s ię patrzy z daleka, pomija s ię szczeg ó łyi n ic s ię o n ich n ie wie, pomyślał Servaz. Ale w g run cie rzeczy Vilmer ma rację.

– Jak i pan ma trop?

– Kilk anaście lat temu wn ies io no sk argę na Grimma i Perrau l ta o szan taż...Seksu alny .

– No i?

– Z całą pewnością to n ie b y ł jedno razowy wybryk . Prawd opodob n ie w s to sunkudo innych kob iet lub nas to latek posunęli s ię dalej . To móg łby być mo tyw, k tó regoszukamy .

– Zemsta?

– Coś w tym s ty lu .

Jego uwag ę p rzyciągnął p lakat za p lecami Vilmera. Pisuar. Servaz rozpoznałdzieło Du ch ampa p okazane na wys tawie dadais tów w Cen tre Geo rges-Pompidouw 2 006 roku . No oczywiście. Niech d la wszys tk ich , k tó rzy tu wcho dzą, będzie jasne,że go ść, k tó ry tu p racu je, jes t wykształcony , ko ch a sztuk ę i jedno cześn ie mapo czu cie h umo ru .

Dy rek to r p rzez chwilę s ię zas tanawiał .– Jak i to ma związek z kon iem Lombarda?

Servaz s ię zawahał .

Page 317: Bielszy odcien smierci bernard minier

– No , g dyby p rzy jąć h ip o tezę zemsty , należałoby s ię domyślać, że ci lud ziezrob il i co ś paskudneg o – powied ział , n iemal d ok ład n ie powtarzając s łowaAlexand ry . – A p rzede wszys tk im, że zrob il i to razem. W tak im wyp ad ku mo rdercymog liby zab ić kon ia, pon ieważ n ie by l i w s tan ie b ezp ośred n io dos ięgnąć Lo mbarda.

Vilmer w jedn ej chwil i zb lad ł .

– Niech mi pan n ie mówi... Niech mi pan n ie mó wi... że podejrzewa pan ÉricaLomb arda, że on też... że on też mó g ł popełn iać...

– Przes tęp s twa seksualne – pomóg ł mu Servaz. Miał świadomość, że p o suwasp rawę tro ch ę zby t daleko , ale s trach , k tó ry p rzez chwilę wid ział w oczach szefa,podziałał n a n iego jak afrod y zjak . – Nie, na razie n ic z tych rzeczy . Ale z pewno ściąmiędzy n im a pozos tały mi is tn ieje jak iś związek , z powodu k tó reg o zn alazł s ięwśród o fiar.

Przynajmn iej jedn o mu s ię u d ało : zamknął d ziób Vilmerowi.

Po wy jściu z gmach u po licj i k ryminalnej Servaz ru szy ł w k ierunku s tarego cen trummias ta. Nie miał o ch o ty wracać do s ieb ie. Przynajmn iej n ie od razu . Musiałod reag ować nap ięcie i zło ść, jak ie budziły s ię w n im w zetkn ięciu z ludźmi pok ro juVilmera. Nie miał paraso la, ale padający właśn ie lekk i deszcz p rzy jął jakob ło gos ławień s two . Miał wrażen ie, że wod a obmy wa go z b ru du , w k tó rym nu rza s ięod k i lku dn i .

Bez u d ziału świadomości nog i zan io s ły go p ro s to p rzed p rzeszk lone, jasnooświet lone wejście d o „Ch arlène’s”, galeri i sztuk i , k tó rą k ierowała żona jegoasy s ten ta. Ciągnąca s ię w g łąb wąska galeria zajmowała dwa poziomy . Jejnowoczesne, b iałe wnętrze widoczne p rzez szk lane ściany k o n tras towałoz sąs ied n imi, s tarymi fasadami z czerwo n ej ceg ły . W śro dku b y ło dużo ludzi .Wern isaż. Już miał s ię s tamtąd u lo tn ić, gdy nag le podn ió s ł g łowę i zobaczy ł , jakCharlèn e macha do n ieg o z p ierwszeg o p iętra. Chcąc n ie chcąc, wszed ł do d łu g iejsal i . Strużk i wo dy sp ływały z jego włosów i ub ran ia, p rzemoczone bu ty sk rzyp iałyi zo s tawiały ś lady na jasnej , d rewn ian ej p o d ło dze. Ściągał na s ieb ie jed nak mn iejsp o jrzeń , n iż s ię sp o dziewał . Z twarzy zg romadzonych emanowała o ryg inaln ość,nowoczesność i o twarto ść u mysłu . Przy n ajmn iej w op in i i ich właściciel i . Nazewnątrz są o twarci i nowo cześn i , ale czy są tacy w g łęb i du szy ? Jeden ko n fo rmizmgon i d rug i , pomyślał . Sk ierował s ię ku k rętym, metalo wym scho d om po łożonymw g łęb i . W oczy razi ł go zby t żywy b lask halo g enów umieszczonych na szynachi b iel ścian . Już zamierzał p os tawić nogę na p ierwszy m s to pn iu , gdy jego u wagę

Page 318: Bielszy odcien smierci bernard minier

p rzyku ł o g ro mny ob raz na p rzeciwn ej ścian ie w g łęb i po mieszczen ia.Właściwie n ie b y ł to ob raz, ale o lb rzymie zd jęcie, wysok ie n a cztery metry .

Scena uk rzyżowan ia p rzeds tawiona w b ladon ieb iesk ich odcien iach . Za k rzyżemwidać by ło bu rzowe n iebo , na k tó rym k łęb i ły s ię chmury p rzecinane s inymip io runami. Miejsce Chrys tu sa na k rzyżu zajmo wała ciężarna kob ieta. Miała g łowęprzechy loną na ramię, z jej oczu p łyn ęły k rwawe łzy . Kro p le bard zo czerwo nej k rwisp ływały też spod ciern iowej ko rony na n ieb ieskawe czo ło . Nie ty lko jąuk rzyżowan o , ale jeszcze wyrwano jej p iers i , w ich miejscu by ły k rwawe rany , w tymsamy m k o lo rze ży wej czerwien i . Matowe, mleczn ob iałe tęczówk i wyg lądały , jakbyp rzes łan iała je b łona katarak ty .

W p ierwszej chwil i Servaza od rzuci ło . Real izm i b ru talność teg o ob razu by ły n iedo zn ies ien ia. Co za świr wpad ł na tak i p omysł?

Skąd s ię b ierze ta fascynacja p rzemocą? – zapy tał s ieb ie. Zalew wstrząsającychob razów w telewizj i , k in ie, w k s iążk ach . Czy to jes t spo só b n a zak linan ie s trachu ?Więk szo ść z tych arty s tów zna p rzemoc ty lko po średn io , jako po jęcie ab s trakcy jne.Inaczej mówiąc – n ie zna jej wcale. Gdy b y g l in iarze og lądający sceny zb rodn i n ie dowy trzyman ia, s t rażacy w każdym tygod n iu wyd o bywający z samochodó w o fiarywy padków, sędziowie co dzień poznający wszelk iej maści o k ru tne fak ty zaczęl imalować, rzeźb ić czy p isać – co by z tego wy n ik n ęło? To samo , czy coś radykaln ieinnego?

Gdy wch odził na p ierwsze p iętro , s talowe schody d rżały po d jego s to pami.Ch arlène gawędziła z eleganck im mężczyzną o b iałych , jedwab is tych włosach ,ub ranym w b ardzo d ro g i g arn i tu r. Przerwała i sk inęła na Servaza, żeby p odszed łb l iżej , po czym doko nała p rezen tacj i . Po l icjan t domyśli ł s ię, że ten człowiek ,bank ier, to jeden z naj lep szych k l ien tów galeri i .

– Do brze, zejd ę n a dó ł i p oog lądam tę p iękną wys tawę – powiedział . – Jeszcze razb rawo d la p an i n iewątp l iwego gus tu , mo ja d roga. Nie wiem, jak pan i to rob i , że zakażdym razem wy n ajdu je pan i tak u talen to wanych arty s tów.

Mężczy zn a odszed ł . Servaz s ię zas tanawiał , czy b ank ier choć raz na n iegospo jrzał . Wydawało s ię, że n awet n ie zauważy ł , w jak im jes t s tan ie. Dla lud zi tegopok ro ju Servaz n ie is tn iał . Ch arlène pocało wała g o w po liczek i Servaz wy czu ł w jejodd ech u zap ach malin i wó dk i . Wyg lądała o lśn iewająco , u b rana w czerwo ną ciążowąsuk ienkę i k ró tk ą marynark ę z b iałego skaju . Jej oczy , pod obn ie jak naszy jn ik ,lśn i ły n ieco zby t ży wym b lask iem.

– Wyg ląda n a to , że p ad a – p o wiedziała, u śmiech ając s ię d o n iego czu le.

Page 319: Bielszy odcien smierci bernard minier

Wskazała ręką galerię. – Rzadko tu bywasz. Bardzo mi miło , że dziś p rzy szed łeś .Podoba ci s ię?

– Trochę... wytrącające z równowagi.

Roześmiała s ię.– Arty s ta wys tępu je pod p seudon imem Men topagus . Wystawa no s i ty tu ł

Okrucieństwo.

– A, w tak im razie ud an a – zażartował .

– Kiepsko wyg lądasz, Mart in .

– Przyk ro mi, n ie powin ienem wcho dzić w tym s tan ie.

Sk wito wała ges tem jego p rzep ro s iny .

– Najlep szy sposób , żeby cię tu taj n ie zauważy li , to mieć t rzecie oko na ś rodkuczo ła. Wszy scy ci lu dzie sąd zą, że s to ją na czele awangardy , nowoczesności ,n onkon fo rmizmu , że są wewnętrzn ie p iękn i i lep s i o d innych ...

Servaz by ł zaskoczony zjad l iwością, jaka p rzeb ijała z jej g ło su , i spo jrzał n ak iel iszek pełen k o s tek lo du . Może to wp ływ alkoho lu .

– Stereo typ arty s ty -egocen try k a – po wied ział .

– Sądy s tają s ię s tereo typami właśn ie d latego , że jes t w n ich p rawda –o dparowała. – My ślę, że tak nap rawdę zn am ty lko dwie o soby ob darzon ep rawdziwym wewn ętrznym p ięknem – ciągn ęła, jakb y mówiła do s ieb ie. – Vincen tai cieb ie. Dwóch g l in iarzy . Ale w two im wypadku to p iękno jes t g łębok o uk ry te...

Zasko czy ło go to wy zn an ie. Nie sp od ziewał s ię czego ś tak iego .

– Nienawidzę arty s tów – rzuci ła nag le d rżącym g ło sem.

To , co zrob iła p o tem, zaskoczy ło go jeszcze bardziej . Po chy li ła s ię i złoży ła n ajego p o liczku k o lejnego cału sa, ale tym razem zrob iła to kącik iem u s t . Nas tęp n ieo puszkami palcó w p rzelo tn ie musnęła jeg o warg i – ten pod wó jny ges t by ł wyrazemzaskak u jącej powściąg l iwości i o szałamiającej zaży ło ści . A po tem odeszła. Servazu s ły szał s tukan ie jej ob casów na metalowych schod ach .

Ty m samym ry tmem b iło jego serce. Kręci ło mu s ię w g łowie. Na kawałkup od łog i leżał g ru z, g ip s i p ły tk i cho dn ikowe. Servaz zas tanawiał s ię, czy to dziełosztuk i czy warsztat p racy . Nap rzeciw n iego n a b iałej ścian ie wis iał kwadratowyo braz, na k tó rym k łęb i ło s ię mnós two małych lu dzików tworzących zwarty ,k o lo ro wy t łum. By ły ich setk i , a mo że i ty s iące. Najwyraźn iej wys tawa Okrucieństwoo szczędzi ła d rug ie p iętro galeri i .

– Mis trzos two , p rawd a? – odezwała s ię kob ieta o bok n iego . – Te elemen ty

Page 320: Bielszy odcien smierci bernard minier

p opartu , komiksu . Można powiedzieć, że to Lich ten s tein w min iatu rze!

Servaz o mało n ie po dskoczy ł . By ł po g rążon y w swo ich myś lach i n ie u s ły szał ,k iedy podeszła. Mówiła, jakby ćwiczy ła wokalizy , jej g ło s na p rzemian wznos i ł s ięi opadał .

– Quos vult perdere Jupiter, prius dementat – powied ział . Kob ieta patrzy ła na n iegon ierozumiejącym wzrok iem. – To z łaciny : „Kogo Jowisz chce zg ub ić, temu wp ierwrozum o db iera”.

I u mknął w k ierunku schodów.

Po powrocie do domu włączy ł Pieśń o ziemi w no woczesnym wyk onan iu Eij i Ouéz Michel le De Yo ung i Jonem Vil larsem. Przeszed ł o d razu do po ruszającegoPożegnania. Nie chciało mu s ię spać. Sięg nął do b ib l io teczk i po k s iążkę: Heliodo rz Emesy Opowieść etiopska.

„Dziecko jes t tu taj , razem ze mną. To mo ja có rka. Nos i mo je nazwisko . Jes t całymmoim życiem. Doskonała pod każdym wzg lędem, daje mi więcej szczęścia, n iżmóg łbym s ię spodziewać. Jak szybko doszła do pełn i rozkwitu , pod obna dowybu jałeg o , s t rzel is tego pęd u ! Przewyższa p ięknością wszys tk ie inne, tak że n ik t ,czy to Grek , czy cudzoziemiec, n ie mo że s ię powstrzymać od spo jrzen ia na n ią”* .

Servaz s iedział w fo telu p rzed b ib l io teczką. Przerwał lek tu rę. Przyszed ł mu namyśl Gaspard Ferran d , zran iony o jciec. Jego myśli zaczęły k rążyć wokó łmłodocianych samo bó jców i Alice jak s tado k ruk ów nad po lem. Jak młodaCharik lea z ro mansu Heliodo ra, Alice ściąg ała na s ieb ie spo jrzen ia wszys tk ich .Przyp omniał sob ie zeznan ia sąs iadów: Alice Ferrand b y ła id ealnym dzieck iem,p iękn ym, mądrym pon ad swó j wiek , o s iąg ającym wyn ik i w szko le i w spo rcie,zawsze go towym do pomocy . Ale w os tatn im czas ie s ię zmien iła, jak twierdzi jejo jciec. Co s ię s tało? Nas tępn ie pomyślał o kwartecie Grimm-Perrau l t-Chaperon -Mourrenx . Czy w jak imś momen cie d rog i Alice i innych samobó jców o raz tejczwórk i s ię p rzecięły? Przy jak iej okazj i? W ośrodku? Ale p rzecież dwo jg a spośróds iódemki nas to latk ów n ig dy tam n ie by ło .

Zn owu czu ł d reszcze. Miał wrażen ie, jakb y temperatu ra w mieszkan iu spad łao k i lka s topn i . Chciał pó jść do ku ch n i po bu telkę wody mineraln ej , ale nag le salonzawirował mu p rzed oczami. Rzędy k s iążek na pó łkach zaczęły falować, a świat łolampy wydało mu s ię n iezno śn ie jasne. Servaz ponown ie opad ł na fo tel .

Zamknął oczy . Gdy je o tworzy ł , n ie czu ł już zawro tów g łowy . Ps iak rew, co s ię

Page 321: Bielszy odcien smierci bernard minier

dzieje?

Wstał i po szed ł do łazien k i . Wziął tab letkę od Xav iera. Pal i ło g o w gard le. Zimnawoda p rzyn io s ła mu chwilową u lgę, ale p ieczen ie natychmias t wróci ło . Pomasowałgałk i oczne i wróci ł do salonu . Wyszed ł na balk on , by g łęb iej odetchnąć. Rzuciłok iem na miejsk ie świat ła w do le. Przez g łowę p rzemknęła mu myśl o odd ziaływan iunowoczesnych mias t , k tó re swo im sztucznym oświet len iem i n ieu s tanny m hałasemw no cy p rzyp rawiają swo ich mieszkańców o bezsenność, a w dzień rob ią z n ichpó łsenne duchy .

Nas tęp n ie znowu wróci ł myś lami do Alice. Oczyma duszy zob aczy ł pokó j napodd aszu , pomarańczowo-żó łte meb le, fio letowe ściany i b iałą wyk ładzinę. Zd jęciai wido kówk i, p ły ty CD i p rzy bo ry szko lne, ub ran ia i k s iążk i . Dzienn ik ... Brakowałodzienn ika. Servaz by ł co raz b ardziej p rzekonany , że nas to latk a taka jak Alice n iemo g ła n ie p isać dzienn ika.

Musi gdzieś być.

Ponown ie p rzypomniał sob ie Gasparda Ferran da, wyk łado wcę l i teratu ry ,g lob tro tera, jog ina... Od ru ch owo po równał go z własnym o jcem. On równ ież u czy łl i teratu ry – łaciń sk iej i g reck iej . By ł człowiek iem uzdo ln ionym, tajemn iczym,ekscen tryk iem, a czasami także cho leryk iem. Genus irritabile vatum: „Drażl iwy ródpoetów”.

Serv az bardzo do b rze wiedział , że ta myś l p ociągn ie za sobą ko lejną, ale b y ło jużza późno na p owstrzyman ie fal i . Poddał s ię zalewowi wspomnień , k tó re owładnęłyn im z koszmarną wyrazis to ścią.

Fak ty . Jedyn ie fak ty .

A fak ty by ły nas tępu jące: W ciep ły l ipcowy wieczó r mały Mart in Servaz, latdzies ięć, bawił s ię na podwórzu rodzinnego domu , k iedy na d ług im, p ro s tymodcinku d rog i po jawiły s ię świat ła samochodu . Do m Servazów by ł s tarą samo tnąfarmą, po ło żo ną w od leg ło ści t rzech k i lometrów od najb l iższej wiosk i . Dzies iątawieczó r. Panował lekk i pó łmrok , cykan ie świerszczy na sąs ied n ich po lach miałwkró tce zas tąp ić recho t żab , g łuchy odg ło s bu rzy p rzewalał s ię nad gó rami naho ryzoncie, na b lad ym jeszcze n ieb ie co raz wyraźn iej by ło wid ać gwiazdy . Dalek isyk zmien ił s ię w warko t s i ln ika i samochód zwo ln i ł . Jego świat ła ob róci ły s ięw k ierunk u do mu . Wjechał na d rog ę, po dskaku jąc na wybo jach . Gd y p rzejechał p rzezb ramę i zahamował na podwórzu , opony zg rzy tnęły n a żwirze. Kiedy dwóchmężczyzn wys iad ło z samochodu , nag ły pod much wiatru jęknął w ko ronach topo li .Mart in n ie widział dok ładn ie ich twarzy z powo du ciemności , k tó ra zaczęła już

Page 322: Bielszy odcien smierci bernard minier

og arn iać po dwórko , ale bardzo dob rze u s ły szał g ło s jednego z n ich :– Cześć, mały , rodzice są w domu?

W tej samej chwil i d rzwi domu s ię o tworzy ły i na p rogu , w p ro s tokącie świat łado chodzącego z wnętrza, po jawiła s ię matka. Mężczyzna, k tó ry mówił wcześn iej ,po dszed ł do n iej , p rzep raszając za najście, mó wił szybko , podczas gdy d rug iw p rzy jaznym geście po łoży ł d łoń na ramien iu ch łopca. By ło w do ty ku tej d łon i co ś ,co od razu s ię małemu Mart in owi n ie spodob ało . Jak by ledwie wy czuwalnezak łócen ie wieczo rnego spoko ju . Jak n iema g roźba, k tó rą jedy n ie on by ł w s tan iedo s ły szeć, jak ko lwiek mowa d rug iego mężczyzny by ła p rzy jazna, i widział , że matkas ię u śmiecha. Podn ió s łszy g łowę, zobaczy ł twarz o jca, wy g lądającego zezmarszczonymi b rwiami p rzez okno g ab inetu na p ierwszy m p iętrze, w k tó rympo prawiał p race swo ich uczn iów. Chciał zawo łać do matk i , by uważała i n iewpuszczała ich do domu , ale p rzecież nauczono go , że ma być g rzeczny i milczeć,k iedy do roś l i ro zmawiają.

Us ły szał , jak matka mówi: „Pro szę wejść”.

Nas tępn ie s to jący za n im mężczyzna lekko p ch nął g o d o p rzodu . Po czu ł p rzezdel ikatną tkan inę koszu lk i p iekący ucisk jego palców na ramien iu i tym razem ges tmężczyzny n ie wyd ał mu s ię już p rzy jazny , ale władczy . Jeszcze dziś p rzypominasob ie, że odg ło s każdego ich k rok u na żwirze dźwięczał w jeg o g łowie jakos trzeżen ie. Pamięta o s try zapach wody toaletowej i po tu d ochodzący zza jegop leców. Pamięta, że wydawało mu s ię, że cykan ie świerszczy s tało s ięin tensywn iejsze i równ ież b rzmiało d la n ieg o jak alarm. Nawet jego serce wali ło jakzłowieszczy tam-tam. By ło to w chwil i , g dy weszl i na schody i mężczyzna p rzy tknąłmu coś do u s t i no sa. Kawałek wilgo tnej tkan iny . Przez ch wilę czu ł og ień palącyw gard le i p łucach i widział b iałe p unkcik i tańczące p rzed oczami, a po tem zapad ł s ięw czarną dziu rę.

Kiedy odzyskał świad omo ść, leżał w komórce pod schodami, b y ł o tuman ionyi chciało mu s ię wymio tować. Przez d rzwi u s ły szał b łagalny ton matk i i ogarnął gos trach . Sły sząc wark l iwe g ło sy mężczyzn , k tó rzy na zmianę to jej g rozi l i , to jąu spokajal i , to z n iej k p i l i , s t raci ł panowan ie nad lęk iem i zaczął s ię t rząść.Zas tanawiał s ię, dokąd poszed ł o jciec. In s tynk town ie wied ział , k im są ci mężczyźn i:is to ty n ie całk iem ludzk ie, czarne charak tery z k ina, złe s tworzen ia, oh ydne po s taciz komiksu , jak Tinkerer i Zielo ny Gob lin ... Domy śli ł s ię, że o jciec leży gdzieśzwiązany i bezs i lny , jak to częs to bywa z b ohaterami komiksów: gdyb y tak n ie by ło ,już by s ię rzuci ł , by ich ratować. Wiele lat późn iej Servaz pomyślał , że an i Seneka,

Page 323: Bielszy odcien smierci bernard minier

an i Marek Au rel iu sz n ie by l i d la o jca wielk im wsparciem w dysku s j i z dwó jkąp rzy byszy . Ale czy w ogó le możn a dysku tować z wyg łodzonymi wilk ami? Jednakn ie mięsa by ły g łodne te bes t ie. Gd yby mały Mart in miał zegarek , wiedziałby , żek ied y s ię ocknął , by ło dwadzieścia minu t po pó łnocy i mu s iało up ły nąć jeszczep rawie p ięć godzin , zan im koszmar s ię sko ńczy ł , p ięć d ług ich god zin , k iedy jegomatka p rawie bez u s tanku wy ła, szlochała, łkała, p rzek linała i b łagała. I gdy wy ciematk i s topn iowo p rzechodziło w u ry wany szloch , a po tem w łkan ie i n iezrozumiałepomru k i , gdy katar leciał mu z nosa k lejącą s trużką, a po u dach sp ływał ciep ły mocz,gdy p rzez d rzwi k omórk i zaczęły dochod zić p ierwsze odg ło sy po ranka –p rzedwczesne p ian ie ko gu ta, od leg łe u jadan ie p sa, warko t samochodup rzejeżdżająceg o d rogą b iegnącą s to metrów dalej , g dy n ieśmiałe świat ło zaczęło s ięwsączać p rzez szparę pod d rzwiami, dom s topn iowo zaczęła o garn iać cisza –całkowita, o s tateczn a i dziwn ie u spokajająca.

Servaz o d trzech lat p racował w po licj i , k iedy wreszcie, po p iętnas tu latach odtamtych wydarzeń , udało mu s ię zd obyć p ro tokó ł z sekcj i zwło k . Późn iej do tarło don ieg o , że by ł to jeden z jego najfataln iejszych b łędów. Sądzi ł , że po ty lu latachbędzie miał do ść s i ły . My li ł s ię. Z n iewypowiedzianym p rzerażen iemw najd robn iejszy ch szczegó łach o dk ry ł , co jego matka wycierp iała tamtej nocy . Pozakończonej lek tu rze młody po licjan t zamknął p ro tokó ł , rzuci ł s ię do toaletyi zwymio to wał cały ob iad .

Fak ty . Jed yn ie fak ty .A fak ty by ły nas tępu jące: Jego o jciec p rzeży ł , spędzi ł jednak dwa mies iące

w szp italu . Małego Mart ina umieszczono na ten czas u cio tk i . Po wy jściu ze szp i talao jciec powrócił do dawn eg o zawod u . Ale bardzo szybko s ię ok azało , że n ie jes t jużw s tan ie go wykonywać: częs to s tawał p rzed swo imi uczn iami p i jany , n ieogo lonyi rozczoch rany , a d o tego ciąg le im ub liżał . W końcu wy s łano go na beztermino wyurlop , co sp rawiło , że o jciec jeszcze bard ziej zaczął s ię pog rążać. Mały Mart in zno wuwylądował u cio tk i . Fak ty , jedy n ie fak ty . Dwa tygodn ie po spo tkan iu kob iety , k tó rapó ł roku późn iej miała zo s tać jeg o żoną, g dy zb l iżało s ię lato , Serv az po jechał nafarmę, by zobaczyć s ię z o jcem. Wy siad łszy z samochod u , rzuci ł ok iem na dom. Staras tod o ła z bok u popad ła w ru inę. Sam budynek wyd awał s ię n iezamieszkan y , p rawiepo łowa o k ienn ic b y ła zamkn ięta. Servaz zas tukał w szybę d rzwi wejściowych . Nieby ło reakcj i . Drzwi by ły o twarte. „Tato?” Jedyną odpowiedzią b y ła cisza. Pewn ies tary znowu leży gdzieś zalany w trupa. Rzucił marynarkę i to rbę na jak iś mebel ,w kuchn i nalał sob ie szk lan kę wody i – ugas iwszy p ragn ien ie – wszed ł po scho dach ,

Page 324: Bielszy odcien smierci bernard minier

sądząc, że jego o jciec jes t w swo im gab inecie i d rzemie. Młod y Mart in miał rację:o jciec by ł w gab inecie. Przez zamk n ięte d rzwi do chodziła wyg łuszona muzyka, k tó rąod razu rozpoznał: Gu s tav Mah ler, u lub iony kompozy to r o jca.

A zarazem s ię my li ł . Ojciec n ie d rzemał. Nie b y ł też pog rążony w lek tu rze jedneg oze swo ich ukochanych łaciń sk ich au to rów. Leżał wyciągn ięty w fo telu , z szerok oo twartymi, szk l is tymi oczami i b iałą p ianą na wargach . Trucizna. Jak Seneka, jakSok rates . Dwa mies iące późn iej Servaz p rzys tąp i ł do k onku rsu na o ficera p o l icj i .

O dwud zies tej d ru g iej Diane zgas i ła świat ło w swo im gab inecie. Zab rała ze sobąp racę, k tó rą chciała doko ńczyć, zan im po łoży s ię spać, i weszła na czwarte p iętro d oswo jego p oko ju . Wciąż by ło tam tak samo zimno . Włoży ła szlafrok na ub ran ie,u s iad ła w g ło wach łóżka i zab rała s ię do lek tu ry . Patrząc w no tatk i , p rzyp omniałasob ie p ierwszego pacjen ta, z k tó rym spo tkała s ię tego dn ia: n iewysok iego ,n ieg roźn ie wyg lądającego sześćd zies ięcio cztero latka o wysok im i sk rzek liwymgłos ie, k tó ry b rzmiał , jakby o szl ifo wano mu s tru ny g ło sowe. Dawn y nauczycielfi lozo fi i . Gdy weszła, powitał ją z najwyższą up rzejmością. Spo tkała s ię z n imw salon ie, w k tó rym s to ły i fo tele by ły p rzy twierdzone do pod łog i . Stał tam teżtelewizo r z dużym ek ranem, zamkn ięty w sko ru p ie z p leks i . Wszys tk ie kan tyi k rawędzie meb li by ły ob ite p las t ik iem. W salon ie n ie b y ło n ikogo po za n imi, alepomocn ik medyczn y trzymał s traż w p rogu p omieszczen ia.

– Victo rze, jak s ię pan dzis iaj czu je? – zapy tała.

– Jak ku rewsk i worek g ówna.

– Co pan p rzez to rozumie?

– Jak wielka kupa, jak odchod y , jak bobek , jak wielk i k loc, jak s to lec, jak ...

– Victo rze, d laczeg o jes t pan tak i wu lgarn y?– Czu ję s ię, jak to , co wychodzi spomiędzy pan i poś lad ków, pan i dok to r, k ied y

idzie pan i do ...

– Nie chce mi pan odpo wied zieć?

– Czu ję s ię jak ...

Pos tanowiła, że już n igd y więcej n ie zapy ta go , jak s ię czu je. Victo r zab i ł s iek ierąswo ją żonę, szwagra i szwag ierkę. Wed łu g in fo rmacji zawartej w jeg o teczce, żonai jej rodzina t rak towali go jak śmiecia i n ieu s tann ie z n ieg o kp il i . W „no rmalnym”życiu Victo r by ł człowiek iem dob rze wykształconym, o wielk iej ku l tu rze o sob is tej .Pod czas po by tu w pop rzedn im szp italu rzuci ł s ię na p ielęgn iarkę, k tó ra miała pecha

Page 325: Bielszy odcien smierci bernard minier

zaśmiać s ię w jeg o ob ecno ści . Na szczęście waży ł ty lk o p ięćdzies iąt k i log ramó w.

Na p różno p róbowała s ię skoncen tro wać na jeg o p rzypadku . Kompletn ie jej ton ie wychodziło . Coś in nego b łądzi ło po ob rzeżach jej świadomości . Śp ieszy ła s ię,by skończyć tę p racę i zająć s ię tym, co s ię dzieje w In s ty tucie. Nie miała po jęcia, doczego do jd zie, ale by ła zdecydo wana kon tynuować swo je ś ledztwo . Tym razemwiedziała, o d czego zacząć. Wpad ła na to , gdy zobaczy ła, jak Xav ier wy chodzi z jejgab inetu .

Otwierając ko lejną teczkę, od razu p rzypomniała sob ie pacjen ta, k tó rego onado tyczy ła. Czterdzies to letn i mężczyzna o rozgo rączkowan ym spo jrzen iu ,zap adn iętych po liczkach zn ikających pod ob fi tym zaro s tem i b rudnych włosach .By ły naukowiec węg iersk iego pochod zen ia specjal izu jący s ię w badan iach nadfauną morską. Mó wiący doskon ałą fran cuszczyzną z wyraźnym s łowiańsk imakcen tem. Miał n a imię György .

– Jes teśmy powiązan i z wielk imi g łęb inami – powiedział od razu . – Pan i tegojeszcze n ie wie, pan i d ok to r, ale my tak nap rawd ę n ie is tn iejemy , is tn iejemywyłączn ie n a poziomie myś li , jes teśmy emanacjami u mysłu pod wodny ch s tworzeń ,k tó re ży ją na dn ie oceanów na g łęb okości pon ad dwóch ty s ięcy metrów. Tok ró les two od wieczn ych ciemności , do k tó rego n igdy n ie dociera świat ło dzienne.Przez cały czas jes t tam czarno. – Us ły szawszy to s łowo , Diane poczu ła, że og arn ia jąlęk . – I zimno , bardzo , bardzo zimno . I ciśn ien ie: jes t og romn e. Co dzies ięć metrówrośn ie o jedną atmosferę. Jed yn ie te s tworzen ia są w s tan ie to zn ieść. Mają wielk ieoczy , szczęk i pełne o s trych zębów i świecące narządy na całej d ług ości ciała. Topad lino żercy , n ek ro fag i żywiące s ię t ruch łem, k tó re spada z gó rnych wars tw o cean u ,albo po tworn i zabó jcy , p ożerający swo je o fiary jed nym k łap n ięciem. Tam na do lewszys tko jes t ciemnością i ok rucieńs twem. Tak jak tu taj . Jes t ryb a-wąż, Chauliodussloani, k tó rej g ło wa p rzypomina trup ią czaszkę wyp osażoną w zęby d ług ie jak nożei p rzezroczys te jak szk ło i na k tó rej wężowaty m ciele znajdu ją s ię świecące pun k ty .Są Linophyrne lucifer i Photostomias guernei, ryby bardziej od rażające i p rzerażające odp iran i i . Są k iku tn ice, podob ne do pająków, i opo rn ik i k rępe, k tó re wyg lądają jakmartwe, ale są ży we. Te s tworzen ia n igdy n ie widzą dziennego świat ła, n igd y n iepodp ływają ku p owierzchn i . Tak jak my , pan i dok to r. Nie widzi pan i analog ii? Tod latego , że my tu taj tak nap rawdę n ie is tn iejemy , w p rzeciwieńs twie d o was .Jes teśmy wydziel in ami umysłu tamtych s tworzeń . Za każdym razem, g dy jednoz n ich u miera, tu taj umiera jeden z nas .

Gdy mówił , jego oczy s tawały s ię mętn e, jakby o dp ły wał w g łęb inę ocean icznych

Page 326: Bielszy odcien smierci bernard minier

ciemno ści . Ta absu rdalna p rzemo wa zmroziła Diane swo im koszmarnym p ięknem.By ło jej t rudn o pozb yć s ię ob razów, k tó re p rzed n ią odmalo wał.

Wszys tko w In s ty tucie działa na zasadzie p rzeciwieńs tw, pomyślała.Piękno /ok rucieńs two . Cisza/wycie. Samo tn ość/s t łoczen ie. Strach /ciekawość. Odkądtu jes t , ciąg le od czuwa sp rzeczne emocje.

Zamknęła teczkę pacjen ta o imien iu György i skup iła s ię na czym innym. Przezcały wieczó r rozmy ślała nad leczen iem, jak ie Xav ier o rdynu je n iek tó rym z jejpacjen tów. Chemiczny kaftan . I o jego p o tajemnych odwiedzinach w jej g ab in ecie.Czyżby Dimitri , szef ap tek i , zd radzi ł mu , że Diane tro ch ę za b ardzo s ię in teresu jejego sposobami leczen ia? Mało p rawdopodobne. W wypowiedziach Dimitriegowy czu ła milczącą wrogość do p sych iatry . Trzeba pamiętać, że Xav ier p rzyby ł dop ierop rzed k i lkoma mies iącami, by zas tąp ić czło wiek a, k tó ry założy ł tę p lacówkę. Czy maprob lemy w relacjach z person elem?

Kartkowała no tatn ik , aż znalazła nazwy trzech tajemn iczych leków zamówionychp rzez Xav iera. By ły jej równ ie obce jak wtedy , gdy widziała je po raz p ierwszy .

Otworzy ła lap top i włączy ła Goog le.

Wprowadziła do wyszuk iwark i dwie p ierwsze nazwy ...

Zamurowało ją, gdy odk ry ła, że Hypnosal to jed na z pos taci hand lowych so l isodowej t iopen talu , ś rod ka zn ieczu lającego , k tó ry jes t jedną z t rzech sub s tancj ipodawanych skazanym na śmierć p rzez ws trzy kn ięcie t rucizny , używan ą tak żew Ho land ii do p rzep rowad zan ia eu tanazj i! Inna dob rze zn an a nazwa hand lowa tejsubs tancj i to Pen tho tal . Używa s ię go do narkoanalizy , po legającej na ws trzykn ięciuśrodka zn ieczu lającego , aby u łatwić pacjen towi u jawn ien ie wypartych wspo mnień .Jes t to metoda od dawna zarzucona i k ry tykowan a, pon ieważ is tn ien ie n ieświadomiewy partych u razó w n igd y n ie zo s tało naukowo udowodn ione.

W co Xav ier s ię bawi?

Po wp isan iu d rug iej nazwy by ła jeszcze bardziej zdezo rien to wana. Ksy lazyn a totakże ś rodek zn ieczu lający , ale u ży wany w weterynarii. Diane zas tanawiała s ię, czyczegoś n ie p rzeoczy ła, i kon tynuo wała poszuk iwan ia za pomocą różnych narzędzio fero wanych p rzez wyszuk iwarkę, ale n ie zn alazła innych zn anych zas to sowań tegoleku . Czu ła s ię co raz bard ziej zb i ta z t ropu . Co w ap tece In s ty tu tu rob i ś rodeks to sowany w weterynari i?

Szybko p rzeszła do trzeciej su bs tancj i . Wysoko un io s ła b rwi. Podobn ie jak dwiepop rzedn ie subs tancje, halo tan ma działan ie zn ieczu lające. Ze wzg lędu naszkod liwość d la serca i wątro by n ie s to su je s ię go już na b lokach operacy jnych .

Page 327: Bielszy odcien smierci bernard minier

Wyjątek s tanowią k raje rozwijające s ię, jednak sp rzedaż tego leku w p o s tacip rzeznaczonej do s to sowan ia u ludzi zo s tała ws trzymana na całym świecie w 2 005roku . Pod obn ie jak k sy lazyn a, halo tan dopuszczony jes t do uży tku ty lkow weterynari i .

Diane o dchy li ła s ię do ty łu i wsparta o poduszk i zaczęła s ię zas tanawiać. Na i les ię o rien towała, w In s ty tucie n ie by ło zwierząt , n awet p sa an i ko ta (sądzi ła, że tod latego , iż n iek tó rzy pacjenci mog liby o dczu wać fob iczny lęk p rzed zwierzętamidomowymi). Sięgnęła po lap top i wró ci ła do zdoby tych już wiadomości . Nag le jejwzro k p rzyku ł pewien szczegó ł . O mało n ie pominęła najważn iejszej rzeczy : te t rzysu bs tancje uży te łączn ie mają ty lko jedno zas to sowan ie: znieczulenie konia. In fo rmacjętę znalazła n a specjal is tycznej s t ron ie p rzeznaczonej d la weterynarzy . Red ak to r,weterynarz specjal izu jący s ię w leczen iu kon i , w ramach p remedykacj i zalecałk sy lazyn ę w i lo ści 0 ,8 mg /kg , n as tępn ie doży lny zas trzyk t iopen talu i wreszciehalo tan w s tężen iu 2 ,5% d la k on ia o mas ie ciała oko ło 490 k i log ramów.

Koń...W jej żo łądku zaczynało s ię bu dzić co ś , co p rzypominało s tworzen ia o p isan e

p rzez Györgyego . Xavier... Myś lami wróci ła do rozmowy us ły szanej p rzez o twórwen ty lacy jny . Kiedy ten g l ina o świadczy ł , że k to ś z In s ty tu tu jes t zamieszanyw zabó js two kon ia, p sych iatra wydawał s ię tak i załamany , tak i zagu b ion y .W dodatku po licjan t mówił o dwó ch o sob ach . Diane zaczynała s ię jednak do my ślaćczegoś jeszcze. Jeś l i to fak tyczn ie Xav ier dos tarczy ł lek i , k tó rymi p rzed zab iciemzn ieczu lono kon ia, to z całą p ewnością także on zdoby ł DNA Hirtmann a.

Na tę my ś l s twór w jej żo łądku po ruszy ł s ię. W jak im celu ? Jaka w tym wszy s tk imjes t ro la Xav iera?

Czy p sych iatra wiedział już wówczas , że po zabó js twie kon ia p rzy jdzie k o lej n aczłowieka? Jak i miał po wód , by s tać s ię wsp ó ln ik iem zb rodn i popełn iany ch w ty chdo linach , sko ro jes t tu dop iero od k i lk u mies ięcy?

Nie by ła ju ż w s tan ie zmrużyć ok a. Wierci ła s ię w łóżku , ob racając s ię to n a p lecy ,to na b rzuch i obserwu jąc s łabe, szare świat ło wpadające p rzez okno , za k tó ry mgwizdał wiatr. Zby t dużo n iepoko jących p y tań sp rawiło , że jej mó zg by ł wciążw s tan ie pobudzen ia. Oko ło t rzeciej nad ranem wzięła pó ł tab letk i nasennej .

Siedząc w fo telu , Servaz s łuchał mo tywu fletu w p ierwszym recy tatywie Pożegnania.Kto ś k iedyś po równał ten mo tyw do „s ło wika ze snu”. Dalej nas tęp owały , jakuderzen ia sk rzydeł , part ie harfy i k larnetu . Śp iew p taków, p rzy pomniał sob ie n ag le.

Page 328: Bielszy odcien smierci bernard minier

Dlaczeg o zn owu wraca do n ieg o wspo mn ien ie ty ch p tas ich t rel i? Chaperon lu b ip rzy ro d ę, alp in izm. I co z tego ? Dlaczego te n ag ran ia miały b y by ć tak ie is to tn e?

Na p ró żn o s ię zas tanawiał . Nic n ie p rzy ch o dziło mu d o g ło wy . A jed nak b y łp ewien : jes t co ś , co czai s ię w ciemn o ści i czeka na nowe świat ło . I to co ś ma związekz nag ran iami zn alezio nymi u mera. By ło mu śp ieszno , by s ię d owiedzieć, czy n ak asetach fak tyczn ie zarejes tro wan o śp iew p tak ó w. Ale n ie ty lko ta sp rawa god ręczy ła. By ło co ś jeszcze...

Wstał i wyszed ł n a b alk on . Przes tało padać. Lekk a mg ła o s iadała na mo k ry chch o dn ik ach i tworzy ła b lad e p ierścien ie wokó ł latarn i . Z p owierzch n i u l icy u nos i łas ię zimn a wilgoć. Po my ślał o Charlèn e Esp éran d ieu . O zaskaku jącej p o u fało ścip ocałunk u , jak i złoży ła n a jeg o p o liczku , i zn o wu p o czu ł sk u rcz żo łądka.

Gd y wcho d ził do pok o ju p rzez d rzwi b alk ono we, zro zu miał swó j b łąd : to n ieśp iew p tak ó w, ale k asety zwróci ły jeg o u wagę. Supeł w jeg o żo łąd ku s tward n iał ,jak by wlan o mu p rzez p rzeły k szy bko wiążący cemen t . Tętno Servaza p rzyśp ieszy ło .Przek artk o wał n o tes , znalazł n u mer i zad zwon ił .

– Halo ? – o dezwał s ię męsk i g ło s .

– Czy mo gę wp aść d o pana za jak ieś p ó ł to rej go d zin y?

Cisza.

– Ale to ju ż b ęd zie po p ó łn o cy !

– Ch ciałby m jeszcze rzu cić o k iem na p okó j Alice.– O tej po rze? Nie mo żn a z ty m p oczek ać do ran a?

Głos po d rug iej s t ro n ie s łuchawk i by ł szczerze p rzyg n ęb ion y . Servaz p o trafi ł s ięp os tawić na miejscu Gasp arda Ferran da: jego có rka o d p iętnas tu lat n ie ży je. Có żp iln eg o miało b y s ię n ag le o b jawić?

– Mimo wszy s tk o wo lałby m p rzy jechać jeszcze d ziś – n aleg ał .

– W p o rząd ku . I tak n ie k ładę s ię p rzed dwunas tą. Czek am na pana d o wpó ł dop ierwszej . Po tem idę sp ać.

By ło mn iej więcej dwad zieścia p ięć min u t p o pó łn ocy , gd y Serv az d o tarł d o Sain t-Mart in , n ie wjeżd żał jednak do mias ta, ale sk ręci ł w o b wo d n icę, k ieru jąc s ię w s tro n ęu śp ion ej wio sk i po ło żo nej p ięć k i lometró w d alej .

Gaspard Ferran d o two rzy ł po p ierwszy m d zwon k u . Wyg ląd ał na w n ajwy ższymsto pn iu zain try g owan eg o i ciekaweg o .

– Co ś n o weg o ?

Page 329: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Chciałb y m s ię jeszcze raz ro zejrzeć p o p o ko ju Alice, jeś l i to p an u n iep rzeszkadza.

Ferrand rzu ci ł mu p y tające spo jrzen ie. By ł ub ran y w p o domk ę n arzu co n ą n asweter i s tare d żin sy o raz p an to fle wsu n ięte na b o se s top y . Wsk azał mu sch ody .Servaz p o d ziękował i szy b ko wsp iął s ię n a g ó rę. Gdy wszed ł d o p oko ju , ru szy łwpro s t ku n iewielk iej d rewn ian ej p ó łce n ad pomarańczowym b iu rk iem.

Magn eto fon k aseto wy .Urząd zen ie n ie miało an i rad ia, an i od twarzacza CD, w p rzeciwień s twie do wieży

s tereo s to jącej n a po d łod ze. By ł to s tary magneto fon , k tó ry dziewczyn a mus iałask ąd ś wy grzebać.

Jed n ak pod czas p ierwszej wizy ty w ty m miejscu Serv az n ie zn alazł k aset . Zważy łu rząd zen ie w ręku . Ciężar magn eto fo n u wydawał s ię no rmalny , ale to n ic n iezn aczy ło . Jeszcze raz zajrzał d o wszy s tk ich szu flad b iu rk a i no cny ch szafek . Nigd zien ie b y ło k aset . Mo że Alice s ię ich po zby ła, g d y p rzerzuci ła s ię n a p ły ty?

Po co w tak im razie zatrzy mała ten n iep o trzeb n y rup ieć? Pok ó j wy g lądał jakmu zeu m lat dziewięćd zies iąty ch : p lak aty , p ły ty CD, Game Boy , ko lo ry ...

Jed y n ym anach ro n izmem b y ł magn eto fon .

Servaz obejrzał u rząd zen ie ze wszy s tk ich s tro n , a p o tem wcisn ął guzik o twieran iak ieszo n k i . Pu s to . Zszed ł na parter. Z salo n u d o ch odził dźwięk telewizo ra: p ro g ramk u ltu ralno -l i terack i , nadawan y o p óźnej po rze.

– Po trzeb owałbym małeg o ś rubo k rętu k rzy żo weg o – po wied ział , s tając n a p rogu .– Miałb y pan co ś tak iego?

Ferrand s ied ział na so fie. Tym razem nauczy ciel l i teratu ry zmierzy ł gosp o jrzen iem in k wizy to ra.

– Co p an tam odk ry ł?

Jeg o g ło s by ł wład czy i n iecierp l iwy . Chciał wiedzieć.

– Nic, ab so lu tn ie n ic – o dpo wied ział Servaz. – Ale jeś l i co ś znajd ę, po wiem panu .

Ferrand wyszed ł z po k o ju i p o minucie wró ci ł ze ś ru b ok rętem. Serv az wszed łz po wro tem na pod d asze. Nie miał n ajmn iejszej t rudn o ści z o d k ręcen iem ś rub . Jak byb y ły p rzy k ręcone d ło n ią dziecka.

Wstrzy mując odd ech , zd jął p rzed n ią p ok ry wę.Znalazłem...

Ta mała by ła gen ialn a. Część u rząd zen ia by ła s tarann ie wy patro szon az elek tro n icznych elemen tó w. Wewn ątrz zn ajdowały s ię t rzy n ieduże zeszy ty

Page 330: Bielszy odcien smierci bernard minier

w n ieb iesk ich o k ład k ach , p rzyk lejone d o ob u dowy g rub ą, b rązo wą taśmąsamop rzy lepną.

Serv az p atrzy ł n a n ie p rzez d łuższą ch wilę b ez żad n ej reakcj i . Czy to sen ? Dzien n ikAlice... By ł tam p rzez ty le lat i n ik t o n im n ie wiedział . Jak ie to szczęście, że Gasp ardFerrand zo s tawił ten p okó j n ietkn ięty . Z n iesk ończoną o s tro żn o ścią od erwałzesch n iętą, zeszty wn iałą taśmę i wydo b y ł zeszy ty z wnętrza u rząd zen ia.

– Co to jes t? – odezwał s ię g ło s za jego p lecami.

Servaz s ię od wró cił . Ferrand wpatrywał s ię w zeszy ty . Jeg o o czy , b ły szczące jaku d rap ieżnego zwierzęcia, p łon ęły n iemal ch o rob liwą ciek awością. Po licjan to two rzy ł p ierwszy zeszy t i rzuci ł o k iem n a n o tatk i . Przeczy tał p ierwsze s łowa. Sercep o dskoczy ło mu w p iers i : Sobota, 12 sierpnia. O to ch o dziło ...

– Wy g ląda n a d zien n ik .

– To b y ło w ś rod k u ? – powiedział Ferrand zask oczo ny . – By ło w ś ro dku , p rzez tewszy s tk ie lata?!

Ko men d an t sk inął g ło wą. Zo b aczy ł , jak oczy n au czyciela wy p ełn iają s ię łzami,a twarz wy k rzywia g ry mas bó lu i ro zp aczy . Nag le Servaz p o czu ł s ię b ardzo n ieswo jo .

– Mu szę je p rzejrzeć – po wied ział . – Kto wie, mo że n a tych s tro nach jes twy tłumaczen ie teg o , co zro b iła? Po tem je p an u od d am.

– Ud ało s ię panu – wyszep tał Ferran d bezbarwnym g ło sem. – Ud ało s ię panu tam,g d zie my p on ieś l iśmy k lęskę. Jak ... jak pan n a to wpad ł?

– Jeszcze n ie – p rzy s topo wał g o Servaz. – Jeszcze za wcześn ie.

* Cy tat w p rzek ład zie t łumaczk i (p rzyp . red .).

Page 331: Bielszy odcien smierci bernard minier

22

Była p rawie ó sma rano i n iebo nad gó rami rob iło s ię b lade, k iedy skończy ł lek tu rę.Wyszed ł na balko n i oddychał zimnym, rześk im powietrzem po ranka. Czu ł s ięwykończo ny . Fizy czn ie cho ry . Na sk raju wyczerpan ia. Najp ierw ten ch łop ieco imien iu Clémen t , a teraz to ...

Śn ieg już n ie padał . Temperatu ra nawet t rochę s ię podn io s ła, ale nad mias temprzesuwały s ię wars twy chmur, a zary s jodeł wysoko na zboczach , k tó ry dop ierowy łon ił s ię z ciemności , rozp ływał s ię we mg le. Dachy i u l ice zalśn i ły s reb rzys tymb lask iem i Servaz poczu ł na twarzy p ierwsze k rop le deszczu . W śn iegu leżącymw rogu balkonu ro b iły s ię małe dziu rk i . Wrócił do poko ju . Nie by ł g łodny , alemusiał s ię chociaż nap ić ciep łej kawy . Zszed ł na duży taras w s ty lu art déco ,gó ru jący n ad u l icą, k tó rej kon tu ry rozmywał deszcz. Kelnerka p rzyn io s ła mu k i lkak romek świeżego ch leba, kawę, szk lankę soku pomarańczowego , mas ło i dżemw małych d zbanuszkach . Ku swo jemu wielk iemu zdziwien iu po łknął wszys tko .Jedzen ie d ziałało n a n iego jak egzo rcyzm: oznaczało , że ży je, że p iek ło znajdu jąces ię na s tro n ach tych zeszy tów jego n ie do tyczy . A p rzynajmn iej , że jeszcze p rzezchwilę mo że s ię od n iego trzymać z daleka.

Nazywam się Alice, mam piętnaście lat. Nie wiem, co napiszę na tych stronach, ani czy ktoś to kiedyśprzeczyta. Może je podrę albo spalę zaraz po zapisaniu. A może nie. Ale jeśli teraz nie będę pisać, tokurwa zwariuję. Zostałam zgwałcona. Nie przez jednego drania, nie – przez kilku obrzydliwych bydlaków.Pewnej letniej nocy. Zgwałcona...

Dzienn ik Alice by ł jedną z najs traszl iwszych rzeczy , jak ie k iedyko lwiek czy tał .Makab ryczn a lek tu ra... Osob is ty dzienn ik nas to latk i , złożony z ry sunków, wierszy ,tajemn iczy ch zd ań . W nocy , gdy świt zb l iżał s ię powo li jak p łoch liwe zwierzę,Servaz miał już pokusę, by wyrzucić zeszy ty do kosza. Niewiele by ło w n ichkonk retnych in fo rmacji , raczej aluzje i n iedopowiedzen ia. Niek tó re fak ty jednakpo jawiały s ię jasno . Latem 1992 roku Alice by ła na obozie w dziś już n ieczynnymośrodku k o lo n ijn y m Les Isard s . Tym samym, k tó ry Servaz mijał , jadąc do In s ty tu tu

Page 332: Bielszy odcien smierci bernard minier

Warg n iera, tym samym, o k tó rym wspominał Sain t-Cyr i k tó rego zd jęcie znajdowałos ię w jej p o ko ju . W czasach , gdy o środek działał , k ażdego lata p rzy jmował dzieciz Sain t-Mart in po chodzące z rodzin , k tó rych n ie by ło s tać na wys łan ie ich nawak acje. To b y ł lo kalny zwyczaj . Alice, k tó rej k i lka naj lep szych p rzy jació łekwy jeżd żało tamteg o lata do Les Isard s , pop ros i ła rodziców, by pozwo li l i jej do n ichd o łączy ć. Po czątk o wo s ię wahali , ale o s tateczn ie wyrazi l i zgodę. Dziewczynao d n o to wała, że p o d jęl i tę decyzję n ie ty lko po to , by sp rawić jej p rzy jemność, aletak że d lateg o , że b y ła zgodna z ich ideałem równości i sp rawied liwości spo łecznej .Do d ała, że b y ła to „najbardziej t rag iczna decyzja w ich życiu”. Alice n ie miałap reten s j i d o rod ziców. An i do samej s ieb ie. Miała za złe „ŚWINIOM”, „GNIDOM”,„NAZISTOM” (te s łowa zap isała pog rub ionymi, wielk imi l i terami, czerwonymatramen tem), k tó rzy zn iszczy li jej życie. Chciała ich „wykas trować, wy trzeb ić,zard zewiały m n o żem poobcinać ku tasy i kazać im je zjeść – a nas tępn ie ich zab ić”.

Nag le p o my ślał , że Clémen t i Alice mają k i lka cech wspó lnych : obydwo je by liin tel ig en tn i , n ad wiek do jrzal i i zdo ln i do n ies łychanej p rzemocy werbalnej . Dofizy czn ej tak że, p o myślał Servaz. Ty le że ch łopak sk ierował ją p rzeciw bezdomnemu ,a Alice p rzeciwk o so b ie.

Na szczęście d la Servaza Alice n ie op isywała ze szczegó łami tego , cop rzecierp iała. Nie by ł to dzienn ik w dok ładnym znaczen iu tego s łowa. Nierelacjo n o wał wy d arzeń dzień po dn iu . To by ł raczej ak t o skarżen ia. Krzyk bó lu . Aliceb y ła jed n ak in tel ig en tną dziewczyną o p rzen ik l iwym umyśle i jej s łowa mimowszys tk o b y ły s traszne. A ry sunk i jeszcze go rsze. Niek tó re by łyby nawet ciekawe,g d y b y ich temat n ie by ł tak p rzerażający . Uwagę Servaza p rzyciągnął szk icp rzed s tawiający czterech mężczyzn w pelerynach i wysok ich bu tach . Alice miałatalen t . Ry su n ek u kazywał nawet najd robn iejsze fałdy na pelerynach . Twarzeczło n k ó w k wartetu zak rywał cień kap tu rów. Na innych szk icach czterej mężczyźn ib y li n ad zy , miel i oczy i u s ta szeroko o twarte, by l i martwi. Marzen ia, pomyślałServ az.

Przyg ląd ając s ię ry sunkom, s twierdzi ł rozczarowany , że o i le peleryny by łyo d d an e b ard zo p recyzy jn ie, a nag ie ciała nary sowane z wielk im real izmem, o ty letwarze n ie p rzy p o minały żadnego spośród znanych mu mężczyzn : an i Grimma, an iPerrau l ta, an i Ch aperona. By ły to nadęte, po tworne karykatu ry wys tępkui o k ru cień s twa, p rzypominające demony z wykrzywionymi u s tami rzeźb ione nafro n to nach k ated r. Czy Alice specjaln ie ich zn iekształci ła? A może an i ona, an i jejp rzy jaciele n ig d y n ie widziel i twarzy swo ich op rawców? Może mężczyźn i n igdy n ie

Page 333: Bielszy odcien smierci bernard minier

zd ejmo wali kap tu rów? Jed nak z ty ch tek s tów i ry sun ków dało s ię wyczy tać k i lk ain fo rmacji . Po p ierwsze, na ry sun k ach mężczyźn i zawsze wys tęp o wali we czwó rkę:b y ło więc jasn e, że gwałcicielami by li ty lk o czło nk o wie k wartetu . Dzien n iko d p o wiadał też na inn e py tan ie, k tó re po jawiło s ię po śmierci Grimma: b u ty . Icho b ecn o ść na s top ach ap tek arza d o tej p o ry b y ła zag adką. Wy tłu maczen ie zn ajdowałos ię k awałek dalej :

Przychodzą zawsze w burzowe noce, gdy pada deszcz, obleśne typy. Z pewnością po to, by nikt nie zaszedłdo ośrodka wtedy, gdy oni tu są. Bo kto wpadłby na pomysł, żeby przyjeżdżać do tej doliny po północy,gdy leje jak z cebra?

Brną po błocie w tych swoich obrzydliwych buciorach, a potem zostawiają błotniste śladyw korytarzach i brudzą wszystko, czego się dotkną, te wielkie świnie.

Mają gardłowy śmiech, mocne głosy: przynajmniej jeden z nich znam.

Czy tając o s tatn ie zdan ie, Serv az zad rżał . Przek artk ował zeszy ty tam i z p o wro tem,g o rączk o wo p rzewracając s tro ny . Nig dzie jed n ak n ie zn alazł inn ej wzmiank i na tematto żsamo ści katów. W p ewn ej ch wil i t rafi ł n a s ło wa: Zrobili to wszyscy, jeden po drugim. Tes ło wa sp rawiły , że poczu ł s ię jak sp aral iżo wan y , n ie by ł w s tan ie zrob ić an i k rokud alej . Przesp ał k i lk a g odzin i wró ci ł do lek tu ry . Czy tając n iek tó re s trony p o nown ie,wy wn io sk ował z n ich , że Alice zos tała zgwałcon a raz – a raczej w ciągu jed nej no cy –że tej n o cy zgwałcon o n ie ty lk o ją i że mężczyźn i tamtego lata po jawil i s ięw o śro d k u sześć razy . Dlaczego n ic n ie po wied ziała? Dlaczego żaden z tychn as to latk ó w n ie wszczął alarmu? Na p od s tawie n iek tó ry ch wzmianek Servaz wy sn u łwn io sek , że teg o lata jed no z d zieci zg in ęło , wrzuco n e do wąwozu . Przy k ład ,o s trzeżen ie d la p o zos tały ch ? Czy d lateg o milczel i? Pon ieważ g ro żo no im śmiercią?Czy mo że d lateg o , że s ię ws ty d zi l i i sąd zi l i , że n ik t im n ie u wierzy? W tamtychczasach p rzy padk i u jawn ien ia g wałciciel i n ależały do rzad kości . Na te p y tan iad zien n ik n ie p rzy n os i ł odp owiedzi .

W zeszy tach by ły też wiersze świad czące, po d ob n ie jak ry su n k i , o wcześn ied o jrzały m talencie, cho ć Alice dbała n ie ty le o l i terack ie walo ry tek s tu , i le raczejo to , b y wyrazić w n im to , czego d oświadczy ła:

Czy to d rob n e CIAŁO wy p ełn ione ŁZAMI, to by łam JA?Ta Nieczy s to ść, ta p lama n a p od łod ze, ten s in iec – to by łam ja?

Page 334: Bielszy odcien smierci bernard minier

a jaPatrzy łam na po d ło gę tu ż p rzy mo jej twarzy ,n a rozciąg n ięty cień kataNieważne, co zro b il i , co po wiedziel i .Nie mogą do s ięgnąć we mn ie tward ego ziarna czy s tego migd ału .„Tatu s iu , co to zn aczy DZIWKA?”Te s łowa, gdy miałam sześć lat . Oto ich odp owiedź:ŚWINIE ŚWINIE ŚWINIE ŚWINIE.

Uwag ę Servaza p rzy ciąg nął pewien szczeg ó ł , równ ie mroczn y jak inne. Op isu jąctamte wydarzen ia, Alice wiele razy wsp o min ała odg ło s pelery n , szeles t , jak iwy dawała czarna, n iep rzemakaln a tkan ina, gd y s ię po ruszal i czy p rzemieszczal i .„Nig dy n ie zapo mnę tego o d g ło su . Ju ż n a zawsze oznacza o n ty lk o jedn o : złois tn ieje i jes t h ałaś l iwe”.

Po p rzeczy tan iu teg o o s tatn iego zdan ia Serv az po g rąży ł s ię w myślach .Ko n ty nuu jąc lek tu rę, zrozumiał , d laczeg o n ie znalazł w po k o ju Alice żad negod zienn ika, żadnego tek s tu , k tó ry wyszed łb y spod jej ręk i :

Prowadziłam dziennik. Opowiadałam w nim o moim zwykłym życiu, dzień po dniu. Podarłam goi wyrzuciłam. Jaki sens miałoby prowadzenie dziennika po CZYMŚ TAKIM? Te gnidy nie tylko spieprzyłymoją przyszłość, ale także na zawsze zniszczyły moją przeszłość.

Zro zu miał , że Alice n ie mog ła s ię zdecydo wać n a wyrzu cen ie zeszy tó w: b y ły by ćmoże jedyn y m miejscem, w k tó ry m zn ajdo wała s ię p rawda o tym, co s ię wyd arzy ło .Ale jed nocześn ie ch ciała mieć p ewn o ść, że n ie wpadn ą on e w ręce rodzicó w. Stąd tak ry jówka. Prawd op o dob n ie d ziewczy n a wiedziała, że p o jej śmierci ro d zice n ie tkn ąp ok o ju . A p rzyn ajmn iej mus iała mieć tak ą nadzieję. Podo b n ie jak w du ch u żywiłan adzieję, że k to ś k iedy ś znajd zie jej n o tatk i ... Z pewno ścią n ie wy obrażała so b ie, żeb ędzie na to po trzeba aż ty lu lat i że czło wiek , k tó ry je o dk ry je, będ zie k imś zup ełn ien ieznajo mym. W każdy m razie n ie zd ecy do wała s ię n a „wy kas tro wan ie ty ch g n id ”,n ie wy brała zemsty . Ktoś inn y zro b ił to za n ią. KTO? Ojciec, k tó ry o p łak iwał teżśmierć jej matk i? Jak iś in ny ro dzic? A mo że zgwałcon e d zieck o , k tó re n ie po p ełn i łosamo bó js twa, d o ro s ło w zło ści , t rawion e n iepo hamowaną żądzą zemsty?

Gdy Serv az sk oń czy ł czy tan ie, o d epchnął zeszy ty daleko od s ieb ie i wy szed ł n a

Page 335: Bielszy odcien smierci bernard minier

b alko n . Du s i ł s ię. W tym poko ju , w tym mieście, w tych gó rach . Prag n ął s ię znaleźćd aleko s tąd .

Przełknął śn iad an ie i wróci ł do poko ju . W łazience napełn i ł wodą kubek domycia zębów i wziął dwie tab letk i od Xav iera. Czu ł s ię ro zp alon y i miał nudności . Najego czo le lśn i ły k rop le po tu . Miał wrażen ie, że k awa, k tó rą p rzed chwilą wy p ił , leżymu na żo łąd ku . Wziął d ług i , g o rący p ry szn ic, u b rał s ię, zab rał telefon i wy szed ł nazewnątrz.

Jego jeep b y ł zapark owany n ieco n iżej , p rzed sk lepem z l ik ierami i p amiątk ami.Padał ciężk i , zimny deszcz, k tó rego k rop le d ziu rawiły wars twę śn iegu . Ulicewy p ełn iał o dg ło s wody ściekającej do s tudzienek . Servaz u s iad ł za k ierown icąi zad zwo n ił do Zieg ler.

Tego ranka, zaraz p o p rzy jściu do p racy , Espéran d ieu chwycił za telefon . Dodzwo n iłs ię d o dzies ięcio p iętro wego , pó łok rąg łego g machu mieszcząceg o s ię w Pary żu ,w trzy n as tej d zieln icy , pod s ły nnym ad resem rue du Château -d es-Ren tiers 12 2 . Pod ru g iej s t ron ie s łuchawk i odezwał s ię g ło s z lekk im akcen tem.

– Jak leci , Marisso? – zapy tał .

Komen d an t Marissa Pearl n ależała d o b ryg ad y ścigan ia p rzes tęps twg ospo d arczych działającej w ramach wydziału do sp raw gospod arczychi finanso wy ch . Jej specjaln o ść: p rzes tęp czo ść b iałych k o łn ierzyków. Marissawied ziała wszy s tko n a temat rajów finansowych i podatkowy ch , p ran ia b ru dnychp ien ięd zy , ak tywn ej i b iern ej k o ru p cj i , u s tawian ia p rzetargów, defraudacj ip ien ięd zy , h an d lu wp ływami, kon cernów międzyn arod o wych i s iatek mafi jn y ch .By ła tak że zn ak omitym pedagog iem i Espéran d ieu by ł fan em jej wyk ładów w szko lep o licy jn ej . Zad awał jej wtedy wiele py tań . Po zako ńczen iu ku rsu spo tkal i s ię p rzylampce wina i o dk ry l i in n e wspó lne zain tereso wan ia: Jap on ia, ko miks n iezależn y ,ind ie rock ... Esp éran d ieu dop isał Marissę do swo jej l is ty ko n tak tów. Ona zrob iła tosamo . W tym zawodzie d ob ra s ieć znajo mych częs to pomag a ru szyć z miejsca, gdyś led ztwo u tkn ie w martwy m punkcie. Od czasu do czasu p rzypomin ali sob ieo d ob rych wsp o mnien iach związanych z tamtym sp o tk an iem i wy mien ial i s ięk ró tk imi mailami b ąd ź telefonowali do s ieb ie, świadomi, że może nadejść tak i dzień ,k iedy jedno z n ich będzie po trzebo wało po mocy d rug iego .

– Na razie zjad am zęby na CAC 40* – odp owiedziała. – To mo ja p ierwsza sp rawatak ieg o kal ib ru . Powiem ty lko , że k ład ą mi k łody p od n og i . Ale ci i i ...!

– Będziesz pos trachem CAC 40 , Marisso – zapewn ił ją.

Page 336: Bielszy odcien smierci bernard minier

– A d laczego dzwon isz, Vincen t?

– Masz coś na temat Érica Lombard a?

Cisza.– No co ś tak ieg o ! Kto ci wygadał?

– Ale co?

– Nie mó w mi, że to jes t p rzy padek : g o ść, nad k tó ry m p racu ję, to Lomb ard . Jaks ię do wied ziałeś?

Poczu ł , że Marissa zaczyna być p odejrzl iwa. Trzy s tu o s iemdzies ięciu po licjan tówpracu jących w finansówce ży je w świecie lek k iej parano i . Za bardzo p rzywy k li doko rup cji wśród po li tyk ó w i wysok ich u rzęd n ik ów, ale tak że g l in i p rawn ik ów,w cien iu wielk ich pon ad naro d owych firm.

– Dzies ięć dn i temu k to ś zab i ł uko ch anego kon ia Lo mbarda. Tu taj , w Piren ejach .W czas ie, gdy Lo mbard by ł w Stanach . Po tem w tej samej ok o licy dokon an o jeszczedwóch morders tw. My ślimy , że te sp rawy są ze sobą p owiązane. Że chodzi o jakąśzemstę. Dlatego ch cemy s ię jak najwięcej dowied zieć na temat Érica Lombarda.A p rzede wszy s tk im, czy ma wrogó w.

Gd y s ię odezwała, poczu ł , że s ię t rochę rozluźn iła:– No to można by rzec, że szczęściarz z cieb ie! – Domyśli ł s ię, że Marissa s ię

u śmiech a. – Właśn ie w tym g rzeb iemy . Po jednym do nos ie. Nie wyobrażasz sob ie, cowychodzi na wierzch .

– Domyślam s ię, że to ściś le tajn e?

– Oczywiście. Ale jeś l i znajdę co ś , co mo g ło b y mieć jak iko lwiek związek z two jąsp rawą, dam ci znać. Dwa mo rd ers twa i koń? Dziwna h is to ria! Tak czy s iak , n ie mamwiele czasu . Muszę s ię do tego zab rać.

– Mo gę na cieb ie l iczyć?

– Możesz. Jak b ęd ę coś miała, p rzekażę ci . Oczywiście pod waru nk iem że s ięzrewanżu jesz. Ale umówmy s ię: n ic ci n ie mówiłam i n ie wiesz, nad czy m p racu ję.Tak n a marg ines ie, wiesz, co jes t n aj lep sze? Lomb ard zap łaci ł w 2008 roku mn iejszypo d atek n iż właściciel p iekarn i , n ad k tó rą mieszk am.

– Jak to?– Bardzo p ro s to . Ma n aj lep szych do radców podatkowych . Znają na pamięć każdą

z cztery s tu o s iemdzies ięciu sześciu u lg , jak ie is tn ieją w ty m cudownym k raju ,zwłaszcza w fo rmie k redy tów podatkowy ch . Najważn iejsza d o ty czy tery to riówzamorsk ich . Z g rub sza rzecz b io rąc, czyn ion e tam inwes tycje pozwalają na redukcję

Page 337: Bielszy odcien smierci bernard minier

podatku do sześćd zies ięciu p rocen t w sek to rze p rzemysłu i n awet dos iedemdzies ięciu p rzy renowacji ho tel i i s tatków wycieczkowych . Dla tychinwes ty cj i n ie is tn ieją og ran iczen ia, n ie ma też więc g ó rn ej g ran icy d la zn iżek .Stawia s ię w n ich oczywiście na szybk i zy sk , w żadnym wy padku n a ży wo tnośćek onomiczną ty ch p ro jek tów. A Lombard oczywiście n ie po to in wes tu je, żeby tracić.Zawsze, w ten czy inny sposób , swo je zarob i . Jeś l i d odać do tego u lg i p odatk owez ty tu łu międzynarodowy ch u mów o un ikan iu podwó jnego opodatkowan ia z ty tu łuzak upu d zieł sztu k i i wszys tk ie sztuczk i k s ięgowe, tak ie jak pożyczka n a zakupak cji własnego p rzeds ięb io rs twa, to już n ie ma po trzeby p rzen os ić s ię do Szwajcari ialbo na Kajmany . W rezu ltacie Lombard p łaci mn iej podatków n iż k to ś , k to zarab iajedn ą ty s ięczną tego co o n . Jak na jednego z dzies ięciu najwięk szy ch bogaczy weFran cj i to n ieźle, p rawda?

Esp érand ieu p rzypomniał sob ie, co k tó regoś dn ia p owiedział mu Kleim162 :naczelna zasada międzynarodowy ch in s ty tu cj i fin an sowych , tak ich jak MFW, o razrządów to „s tworzy ć ś rodowisko p rzy jazne d la inwes tycj i”, inaczej mó wiąc,p rzen ieść ciężar podatków z najbogatszy ch na k lasy ś redn ie. Jak cy n iczn ieoświadczy ła pewn a amerykańska mil iarderka o sk arżona o o szus twa podatkowe:„Ty lk o malu czcy p łacą podatk i”. Może p o win ien dać Mariss ie namiary na ko legę. Napewno świetn ie by s ię d ogadali .

– Marisso , dzięk i , że mn ie moraln ie podb udowałaś n a resztę d n ia.Przez chwilę wpatrywał s ię w wygaszacz ek ranu . Szyku je s ię afera... Z udziałem

Lomb arda i jego g rup y . Czy to mo że mieć jak iś związek z ich ś ledztwem?

Zieg ler, Pro pp , Marchand , Co n fian t i d ’Hu mières s łuch al i Servaza w milczen iu . Miel ip rzed so bą cro issan ty i bu łk i , k tó re jeden z żand armów ku p ił w n ajb l iższej p iekarn i .A także herb atę, kawę, puszk i z napo jami g azo wanymi i szk lank i z wo d ą. I jeszczejedn o miel i wsp ó ln e: zmęczen ie malu jące s ię n a twarzy .

– Dzienn ik Alice Ferrand o twiera p rzed nami nową d rogę – podsumowałkomen dan t . – A raczej po twierdza jed ną z n aszych h ipo tez. Tę, k tó ra mówi o zemście.Gab riel Sain t-Cy r twierdzi , że jednym z t ro pów, k tó re b rał pod uwagę posamobó js twach , by ło wy korzys tan ie seksualne. Po rzu ci ł go z powo d u b rakup rzeko nu jący ch do wodów. Jeś l i wierzyć d zienn ikowi, g wałty i ak ty p rzemocysek su alnej w s to sunk u do nas to latków powtó rzy ły s ię w o środ ku Les Isard sk i lkak ro tn ie. Ta p rzemo c dop rowadziła n iek tó rych do samobó js twa.

– Dzienn ik , k tó ry jak d o tej po ry czy tał ty lko pan – zauważy ł Con fian t .

Page 338: Bielszy odcien smierci bernard minier

Servaz odwrócił s ię do Mail larda. Ten ok rąży ł s tó ł z p l ikami k serok op ii , k tó repo łoży ł p rzed każdym między p las t ik o wymi k ubkami, szk lan kami i cro issan tami.Niek tó rzy zjed l i już swo je po rcje, ro zrzucając ok ruchy d ooko ła, inn i n awet n ietknęl i .

– Rzeczywiście. Z tego p ro s tego powod u , że ten dzien n ik n ie by ł p rzeznaczonydo czy tan ia. By ł bardzo dob rze uk ry ty . A ja znalazłem go , tak jak mówiłem, dop ierodziś w nocy . Dzięk i pewnemu zb iegowi oko liczn ości .

– A jeś l i ta dziewczyna k o n fab u lo wała?Servaz rozło ży ł ręce.

– Nie wiem. Sami o sąd zicie. To jes t zby t real is tyczne, zby t ... do k ład n e. Poza tym,gdy b y tak b y ło , to po co by go tak dob rze cho wała?

– Dokąd nas to wszys tko p rowadzi? – zapy tał sędzia. – Zemsta jak iegoś d ziecka,k tó re do ros ło ? Albo rodzica? Co w tak im razie rob i DNA Hirtmann a na miejscachzb rodn i? A ko ń Lombarda? Nig d y n ie widziałem tak zagmatwanego ś ledztwa!

– To n ie ś ledztwo jes t zagmatwane – powied ziała Zieg ler. – To fak ty .

Cathy d ’Humières d ługo wp atrywała s ię w Servaza z pus tym kubk iem w d łon i .

– Gasp ard Ferrand ma b ardzo dob ry mo tyw d o popełn ien ia ty ch mo rd ers tw –zauważy ła.

– Po d obn ie jak wszyscy rodzice samo bó jców – odpowiedział . – A także jak z całąpewn ością młodzi ludzie zg wałcen i p rzez tę bandę, k tó rzy s ię n ie zab i l i i do ro ś l i .

– To bardzo ważn e odk rycie – p o wiedziała w końcu p roku rato r. – Co panp ropon u je?

– Najp i ln iejsza sp rawa s ię n ie zmien ia: znaleźć Ch ap eron a. To jes t p rio ry tet .Zan im zrob i to zabó jca albo zab ó jcy ... Ale teraz już wiemy , że czło n kowie kwartetupop ełn ial i nadu ży cia seksualne na teren ie o ś rod k a Les Isard s . Na n im p owinn iśmysię skoncen trować w naszych p oszuk iwan iach . I n a samob ó jcach . Bo już u s tal i l iśmy ,że między n imi i dwiema o fiarami is tn ieje związek i że wspó lny m mianown ik iem jes to ś rodek ko lon ijn y .

– Mimo że d wó jka spośród samobó jców n igd y w n im n ie by ła? – zaopono wałCo nfian t .

– Wydaje mi s ię, że te zeszy ty n ie pozos tawiają żad n ej wątp l iwo ści co do is to tytego , co s ię s tało . Pozos tała dwó jka mog ła zos tać zg wałco na g d zie indziej . A p o zatym, czy członk ó w b an dy po winno s ię t rak tować jak pedo fi ló w? Nie wiem... Nie mażadnych sygnałów, żeb y na o fiary wyb ieral i dzieci , raczej nas to latków czy młodych

Page 339: Bielszy odcien smierci bernard minier

d o ro s łych . Czy jes t różn ica? Nie mn ie to ocen iać.– Ocen iając n a pods tawie l is ty samobó jców, o fiarami by ły zarówno dziewczy ny ,

jak i ch ło p cy – sk omen tował Pro pp . – Ale ma pan rację: Ci mężczyźn i n ie b ardzomają p ro fi l p edo fi lów. Raczej seksualny ch d rap ieżcó w ze sk rajną sk łonnością don ajbardziej p erwersy jnych zabaw i sad yzmu . Jedn ak bez cien ia wątp l iwości pociągałich młody wiek o fiar.

– Kurewscy zwyrodn ialcy – rzu ci ła Cathy d ’Humières lod owatym g ło sem. –W jak i sposób zamierza pan znaleźć Chaperona?

– Nie wiem – p rzyznał Servaz.

– Nig d y n ie miel iśmy d o czy n ien ia z po dobną sy tuacją. Zas tanawiam s ię, czy n iep owinn iśmy pop ros ić o pos i łk i – p owiedziała.

Odpowiedź Serv aza zaskoczy ła wszys tk ich .

– Jes tem za. Musimy odszukać i p rzes łuchać wszys tk ie dzieci , k tó re p rzewinęłys ię p rzez o ś rod ek ko lon ijny , a d ziś są do ros łe. I wszys tk ich ży jących rodziców. Jakjuż zdo łamy zrob ić l is tę. To n ap rawdę mró wcza p raca. Po trzeba na to czasui ś rodków. Ale czasu n ie mamy . Trzeba d ziałać szybko . A zatem pozos tają ś rodk i . Torob o ta, k tó rą może s ię zająć personel pomocn iczy .

– W po rządku – powiedziała d ’Hu mières . – O i le s ię o rien tu ję, k ry minaln iw Tu lu zie są p rzeciążen i ś ledztwami. Zwrócę s ię do żandarmeri i . – Spo jrzała n aZieg ler i Mail larda. – Co jeszcze?

– Taśmy , k tó rych uży to do powieszen ia Grimma na moście – powied ziała Zieg ler.– Skon tak towała s ię ze mną fab ryka, k tó ra je p rodu ku je. Zos tały sp rzedane w sk lep iew Tarbes wiele mies ięcy temu .

– Inaczej mówiąc, n ie ma nad ziei na nag ran ia z k amer – powiedziała d ’Humières .– Du żo tego sp rzedają?

– To duży sk lep samoo bs łu g owy ze sp rzętem sp o rtowym. Kas jerzy widząd zienn ie dzies iątk i k l ien tów, zwłaszcza w weekendy . Z tej s t rony n ie można n iczegoo czek iwać.

– Dob rze. Co jeszcze?

– Firma, k tó ra s ię zajmu je o ch ro ną In s ty tu tu dos tarczy ła nam l is tę swo ich ludzi ,k tó rzy tam p racu ją. Zab rałam s ię do n iej . Na razie n ie ma n iczego , co zwracałobyu wagę.

– Sekcja zwłok Perrau l ta od będzie s ię d ziś po po łu dn iu – powiedziaład ’Humières . – Kto s ię tym zajmie?

Page 340: Bielszy odcien smierci bernard minier

Servaz podn ió s ł rękę.

– Po tem po jadę do In s ty tu tu sp o tkać s ię z Xav ierem. Po trzebu jemy dok ładnejl is ty o só b , k tó re mają kon tak t z Hirtmann em. I t rzeba zadzwon ić do meros twa Sain t-Mart in , sp rawd zić, czy mogą nam dos tarczyć l is tę wszys tk ich dzieci , k tó rep rzewinęły s ię p rzez o ś rodek . Wyg ląda na to , że o ś rodek by ł po d ich finansowąi ad min is tracy jną o p ieką. Przede wszys tk im trzeba pod rążyć te dwie sp rawy : In s ty tu ti o ś ro dek . I zobaczyć, czy jes t między n imi jak iś związek .

– Jak i związek? – zapy tał Con fian t .– Niech pan so b ie wyob razi , że odk ry l ib yśmy , iż jeden z nas to latków, k tó rzy by li

w o środku , jedna z o fiar, jes t teraz człon k iem personelu In s ty tu tu .

Cathy d ’Humières wpatry wała s ię w n iego in tensywn ie.

– Ciekawa h ip o teza.

– Bio rę na s ieb ie k on tak t z mero s twem – rzuci ła Zieg ler.

Servaz spo jrzał na n ią zaskoczo ny . Irèn e pod n io s ła g ło s . To n ie by ło w jej s ty lu .Kiwnął g łową.

– W po rząd ku . Ale p rio ry tetem jes t u s talen ie, gdzie s ię u k rywa Chaperon . Trzebazapy tać jego by łą. Może ona coś wie. Przejrzeć jego pap iery . Być może są wśró d n ichjak ieś fak tu ry , rachunk i za czynsz, co ś , co n as nap rowad zi na jeg o k ry jówkę. Miałaśs ię dziś rano spo tkać z by łą pan ią Ch ap eron , idź na to spo tkan ie. A p o tem domeros twa.

– Dobrze. Co jeszcze? – spy tała p roku rato r.

– Pro fi l p sycho log iczny – od ezwał s ię Propp . – Zacząłem szk icować dośćp recyzy jny po rtret , k tó ry uwzg lędn ia d an e zeb rane na miejscach zb rodn i: fak tp owieszen ia, bu ty , nagość Grimma i tak dalej . Ale to , co jes t powiedzian e w tymd zienn iku , radykaln ie modyfiku je mo je h ipo tezy . Mu szę pop rawić to op racowan ie.

– Ile czasu pan po trzebu je?

– Mamy teraz d ość dany ch , żebym móg ł zro b ić to szybko . Przeds tawię mo jewn iosk i już w pon iedziałek .

– Już w p on iedziałek? Jak rozumiem, l iczymy na to , że mordercy n ie p racu jąw weekendy – odpowiedziała d ’Humières o sch le.

Jej sarkazm sp rawił , że p sycho log s ię zaczerwien ił .– Os tatn ia rzecz: Mart in , świetna robo ta. Nigdy n ie wątp i łam, że decydu jąc s ię na

cieb ie, dokonałam s łu sznego wyboru .

Co powiedziawszy , spo jrzała na Co nfian ta, k tó ry wo lał s ię zająć o g ląd an iem

Page 341: Bielszy odcien smierci bernard minier

własnych paznokci .

Espérand ieu s łuchał Many Shades of Black w wyk onan iu Th e Racon teu rs , gdy zadzwon iłjeg o telefon . Kiedy u s ły szał w s łuchawce g ło s Marissy z b ry gady finansowej,natychmias t wyos trzy ł uwagę.

– Mówiłeś , że chcesz wied zieć, czy o s tatn io wokó ł Érica Lombarda działy s ięjak ieś dziwne rzeczy?

– Z g rubsza rzecz u jmu jąc, tak – po twierdzi ł , choć pamiętał , że wyrazi ł s ię inaczej .

– Być może coś znalazłam. Nie wiem, czy to ci w czy mś pomoże: n ie możnas twierdzić z gó ry , żeby to miało jak iko lwiek związek z two ją sp rawą. Ale rzeczzdarzy ła s ię o s tatn io i wywołała pewne zamieszan ie.

– No to opowiadaj .

Opowied ziała. Wyjaśn ien ia zajęły jej t ro chę czasu . Espérand ieu miał pewienk łopo t ze zrozumien iem jej wy wodu . Ogó ln ie rzecz b io rąc, chodziło o sumę 135ty s ięcy do laró w, k tó ra w k s ięgach rachunko wych Lombard Méd ia zos tałazakwalifikowana jak o wydatek na repo rtaż telewizy jny zamó wiony w pewnej fi rmiezajmu jącej s ię p rod ukcją fi lmo wą. Kon tro la dokonana w tejże fi rmie wykazała, że n iezamó wiono w n iej żadn eg o repo rtażu . Najwyraźn iej chodziło o defraudacjęp ien ięd zy . Espérand ieu by ł rozczarowany : n ie by ł pewien , czy wszys tko zrozumiał ,i n ie wiedział , do czego ta in fo rmacja mog łaby mu s ię p rzydać.

– To jak , pomaga ci to w czymś czy n ie?– Nie bardzo – odpowied ział . – Ale tak czy owak , dzięku ję.

Atmosfera panu jąca w In s ty tucie miała w sob ie co ś elek tryzu jącego . Dian e p rzez całyran ek szp ieg owała Xav iera, anal izu jąc każde jego s łowo i g es t . Wy g ląd ał nan iespoko jnego , n ap iętego i w ogó le na g ran icy wyczerpan ia. Ich spo jrzen ia wielerazy s ię spo tkały . Wie... A mówiąc dok ładn iej , wie, że ona wie. Ale mo że Diane s ię my li?Pro jekcja, p rzen ies ien ie – dob rze znała sens ty ch s łów.

Czy powinna powiadomić po licję? To py tan ie zap rzątało ją p rzez cały po ranek .

Nie by ła p rzekonana, czy po licja, tak jak ona, do s trzeg łab y bezpo średn i związekmiędzy zamówien iem leków i śmiercią kon ia. Zapy tała Aleksa, czy k to ś w In s ty tuciema jak ieś zwierzę, a on , zaskoczony jej py tan iem, odpowiedział p rzecząco .Przypomniała sob ie też, że cały ranek w dn iu p rzy jazd u do In s ty tu tu – ten ranek ,k iedy znaleziono g łowę kon ia – spędzi ła w towarzys twie Xav iera, k tó ry z całą

Page 342: Bielszy odcien smierci bernard minier

pewnością n ie wy g ląd ał wtedy na kog oś , k to poświęci ł bezsenną no c n a ścinan ieg łowy zwierzęciu , p rzewożen ie go i wieszan ie na wy so kości dwóch ty s ięcy metrówprzy dzies ięcio s to pn io wym mrozie. Tamtego dn ia wyd awał jej s ię świeżyi wypoczęty , a p rzede wszys tk im n ieznośn ie aroganck i i zarozumiały .

W k ażdy m razie an i zmęczony , an i zes treso wany .

Nag le z lęk iem pomy ślała, czy ab y n ie za szybko wyciąga wn iosk i , jakb y izo lacjai dziwn y k l imat tego miejsca wywoływały u n iej p arano ję. Inaczej mówiąc, czy towszys tko n ie jes t ty lko g rą jej wyob raźn i . I czy kon tak tu jąc s ię z po l icją, n ie zrob iz s ieb ie kompletnej id io tk i , k ied y zos tan ie odk ry te p rawdziwe p rzeznaczen ie ty chleków, a także czy n ie s traci bezp owro tn ie zau fan ia Xav iera i reszty perso nelu . Niemówiąc już o jej repu tacj i p o powrocie do Szwajcari i .

Taka persp ek tywa zdecydo wan ie ją o s tudzi ła.

– Nie in teresu je p an i to , co opo wiad am?

Diane wróci ła do czasu teraźn iejszego . Nap rzeciw n iej s ied ział pacjen t i p atrzy łna n ią su ro wo . Mimo up ły wu lat nadal miał wielk ie, sp raco wane d łon ie. Dawnyrobo tn ik , k tó ry rzuci ł s ię na swo jego szefa ze ś rubo k rętem, gdy ten bezp rawn ie gozwo ln i ł . Czy tając jego doku men tację, Dian e by ła p rzeko nana, że temun ieszczęśn ikowi wys tarczy łby k i lk u tygodn iowy poby t w szp i talu p sych iatry czny m.Wpad ł jednak w ręce jak iegoś nadgo rl iwego p sych iatry . Dos tał dzies ięć lat , a wdo datk u zao rdynowano mu d ług ie serie p sycho tropów w po tężnych dawkach .Prawdopodob n ie na początku ten człowiek p rzechodził zwyk łą dep res ję. Skończy łjako kompletny wariat .

– Oczywiście, że tak , Aaron ie. In teresu je.

– Przecież widzę, że n ie.

– Zapewn iam pana...– Powiem dok to rowi Xav iero wi, że pan i n ie in teresu je to , co mówię.

– Dlaczego chce pan coś tak iego zrob ić, Aaron ie? Jeś l i n ie ma pan n ic p rzeciwkotemu , możemy wró cić do ...

– Bla-b la-b la-b la, p róbu je pan i zy skać na czas ie.

– Zyskać n a czas ie?

– Nie mus i pan i p owtarzać tego , co mówię.

– Co s ię z panem dzieje, Aaro n ie?– „Co s ię z panem dzieje, Aaron ie?” Od godziny g adam do ściany .

– Ależ skąd ! Wcale n ie, ja...

Page 343: Bielszy odcien smierci bernard minier

– „Ależ sk ąd , wcale n ie, ja...” Puk , puk , ma pan i co ś z g łową, pan i dok to r?

– Słucham?

– Co z p an ią jes t n ie tak ?– Dlaczego pan to mówi, Aaron ie?

– „Dlaczego pan to mówi, Aaro n ie?” Py tan ia, ciąg le py tan ia!

– Myślę, że p rzełożymy naszą rozmowę na późn iej .

– Nie, n ie sądzę. Powiem dok to rowi Xav ierowi, że t racę z pan ią czas . Nie chcę jużz pan ią rozmawiać.

Zaczerwien iła s ię mimo wo li .

– Chwileczkę, Aaron ie! To dop iero nasza t rzecia rozmowa. Ja...– Pan i jes t g dzie ind ziej , p an i dok to r. To pan i n ie obchodzi . Myśli pan i o czym

in nym.

– Aaron ie, ja...

– Wie pan i co , pan i d ok to r? Pan i tu n ie jes t na swo im miejscu . Niech pan i wracatam, skąd p an i p rzy jechała. Niech pan i wraca do swo jej rodzinnej Szwajcari i .

Diane pod sk oczy ła.

– Kto panu powiedział , że jes tem Szwajcarką? Nigdy o tym n ie rozmawial iśmy .

Odchy li ł g łowę do ty łu i wy buchnął n iep rzy jemnym śmiechem. Po tem u tk wiłw jej o czach ponu re, kamienn e spo jrzen ie.

– A co pan i myś l i? Tu taj wszys tko s ię wie. Każdy wie, że p an i jes t Szwajcark ą takjak Julian.

– Nie ma wątp l iwości – powiedział Delmas . – Zos tał zrzu co ny w pus tk ę, z taśmąowin iętą d ooko ła szy i . W p rzeciwieńs twie do ap tekarza widać znaczne u szkod zen iaopuszk i i rdzen ia, a także k ręgów szy jnych w wyn iku szarpn ięcia.

Servaz un ik ał patrzen ia na ciało Perrau l ta u łożone na b rzuchu z rozk ro jon ymkark iem i ty łem czaszk i . Fałdy ko ry mózgowej i rdzeń k ręgowy lśn i ły jak galaretaw b lasku lamp p rosek to rium.

– Nie ma ś lad u s t łuczeń an i uk łu ć – ciągnął lek arz – ale sko ro widział g o panp rzy to mnego w wagon iku tuż p rzed ... Reasumując, poszed ł za swo im zabó jcąz własnej wo li .

– Bardziej p rawdop odobne, że g rożono mu b ro n ią – p owiedział Servaz.– A to już n ie mo ja działka. Zrob imy jednak b adan ie k rwi. Analiza k rwi Grimma

wykazała ś ladową obecność flun i trazepamu . To p sycho trop dzies ięć razy mocn iejszy

Page 344: Bielszy odcien smierci bernard minier

n iż val ium, s to sowany ty lko w poważnych zabu rzen iach snu , wys tępu jący po dnazwą hand lową Rohypno l . Jes t także używany jako sub s tancja zn ieczu lająca.Grimm b y ł ap tekarzem, b yć może s ięgał p o ten lek , bo cierp iał na bezsenność. Tomożliwe... Ale ten lek używany jes t także jako „p igu łka gwałtu”, pon ieważ wywołu jeamnezję i w du żym s topn iu zmn iejsza zahamo wan ia, zwłaszcza w po łączen iuz alkoho lem, a także d latego , że jes t bezbarwn y , b ezwonny , bez smaku i szybk op rzen ika do moczu , a ty lko w n iewielk im s topn iu do k rwi, co sp rawia, że jes t p rawien iewy krywalny : wszelk ie ś lady chemiczne zn ik ają p o dwudzies tu czterechgod zinach .

Servaz od etchnął z cich ym świs tem.

– Fak t , że zn aleziono ty lko s łabe ś lad y , wy n ika po za tym z ods tępu czasupomiędzy p rzy jęciem leku i momen tem, w k tó rym pob rano p róbk ę do badan ia.Rohypno l mo że być podawany d rogą u s tną lub doży lną, po łkn ięty , rozg ryziony ,rozpuszczony w napo ju ... Możliwe, że napas tn ik uży ł tej subs tan cj i , by łatwiejman ipu lować o fiarą i ją kon tro lować. Facet , k tó rego pan szuka, Mart in , to fanaty kkon tro l i . To k to ś bard zo , bardzo zły .

Delmas od wrócił ciało i u łoży ł je na p lecach . Twarz Perrau l ta n ie wyrażała jużtak iego p rzerażen ia, jak ie Servaz widział u n iego , gdy jechał wagon ik iem. Lekarzs ięgnął po p i łę elek tryczną, by odciąć wys tający z u s t denata języ k .

– Dobrze, sądzę, że ju ż dość zobaczy łem – powiedział g l in a. – W każdym raziewiemy , co s ię s tało . Reszty dowiem s ię z p ro toko łu .

– Mart in ! – zawo łał Delmas , gdy Servaz wychodził z p ro sek to rium.

Od wrócił s ię.

– Kiepsko pan wyg ląda – rzuci ł lekarz, k tó ry z p i łą w ręku wyg lądał jakn iedzielny majs terkowicz. – Niech pan n ie t rak tu je tej sp rawy zby t o sob iście.

Servaz k iwnął g łową i wyszed ł . W k o ry tarzu spo jrzał na wyściełaną t rumnę,w k tó rej miało zos tać złożone ciało Perrau l ta. Opu ści ł podziemie szp i tala i znalazłs ię na zewnątrz, na b eton owym po d jeździe. Wielk imi h aus tami wciągał w p łucaświeże p owietrze. Ale jeszcze d ługo czu ł w no zd rzach zap ach fo rmaliny , ś rodkaodk ażającego i n ieb oszczy ka. Kied y o twierał d rzwi jeepa, zadzwon ił telefon . To by łXav ier.

– Mam l is tę – o świadczy ł p sych iatra. – Lis tę o sób , k tó re miały kon tak tz Hirtmannem. Chce ją pan ?

Servaz spo jrzał na gó ry .

– Wp ad nę po n ią. Do zobaczen ia n iebawem.

Page 345: Bielszy odcien smierci bernard minier

Kied y sk ręci ł w s tro nę gó r i In s ty tu tu , n iebo by ło ciemne, ale deszcz już n iepadał . Pod much jad ącego samo ch odu wzb ijał na k ażdy m zak ręcie p rzysypaneśn ieg iem żó łte i rude l iście, o s tatn ie ś lady jes ien i . Si lny wiatr po ruszał nag imigałęziami, k tó re d rapały karo serię jak wychudzone palce. Servaz p omy ślał o Margo t .Czy Vincen t zajął s ię ś ledzen iem jej? Nas tępn ie pomyślał o Charlène, o Clémencie,o Alice Ferrand ... Wszys tk o wiro wało , mieszało s ię w jego g łowie, gd y b rał k o lejnezak ręty .

Telefon znowu zab rzęczał . Odeb rał . Dzwon ił Propp .

– Zap omn iałem p an u powiedzieć o jednej rzeczy : ważna jes t b iel , Mart in . Bielszczy tów w p rzypadku kon ia, b iel nag iego ciała Grimma, w p rzypadku Perrau l taznowu śn ieg . Biały ma znaczen ie d la mordercy . Symbo lizu je d la n iego czys to ść,oczyszczen ie. Niech pan szuka b iel i . Myślę, że zabó jca o tacza s ię b ielą.

– Biały jak In s ty tu t?

– Nie wiem. Po rzuci l iśmy ten t rop , p rawda? Przyk ro mi, n ie mogę p an u n ic więcejpowiedzieć. Niech pan szuka bieli.

Servaz pod ziękował i s ię rozłączy ł . Czu ł gu lę w gard le. Niebezp ieczeńs twowis iało w powietrzu , czu ł je.

To jeszcze n ie kon iec.

* CAC 40 (Co tat ion Ass is tée en Co n tinu ) – francusk i indeks akcj i g iełdy Eu ro nex tskup iający 40 najs i ln iejszych sp ó łek spośród 100 o najwyższej kap ital izacj i naGiełd zie Pary sk iej (p rzyp . t łum.).

Page 346: Bielszy odcien smierci bernard minier

BIEL

Page 347: Bielszy odcien smierci bernard minier

23

– Jedenaście – p o wiedział Xav ier. Podał Servazowi kartkę, p rzechy lając s ię p rzezb iu rko . – Jeden aście o sób miało kon tak t z Hirtmannem w ciągu dwóch o s tatn ichmies ięcy . Oto l is ta. – Psych iatra wyg lądał na zmartwionego . Na jego twarzymalowało s ię nap ięcie. – Przep rowadziłem d ługą rozmowę z każdą z tych o sób .

– I?

Dok to r Xav ier bezradn ie rozłoży ł ręce.– Nic.

– Jak to n ic?

– Nic to n ie d ało . Wydaje mi s ię, że n ik t z tego g rona n ie ma n ic do uk rycia. A wtak im razie każdy może mieć... Nie wiem. – Dos trzeg ł py tające spo jrzen ie po l icjan tai wykonał p rzep raszający ges t . – To d latego , że ży jemy tu taj w izo lacj i , z dala odwszys tk iego . W tak ich warunkach zawsze zawiązu ją s ię jak ieś in tryg i , k tó re, jeś l i s iępatrzy z zewnątrz, wydają s ię n iezrozumiałe. Są różne sek recik i , knucie sp isków zaczy imiś p lecami, tworzą s ię rozmaite k lany , s łowem cała masa in terpersonalnychg ier, k tó re o soba z zewnątrz może pos trzegać jako su rreal is tyczne. Pewn ie s ię panzas tanawia, o czym właściwie mówię.

Servaz s ię u śmiechnął .

– Byn ajmn iej – powiedział , myś ląc o swo jej b rygadzie. – Bardzo dob rzerozumiem, o czym pan mówi, dok to rze.

Xav ier t ro chę s ię rozluźn ił .– Nap ije s ię pan kawy?

– Chętn ie.

Xav ier ws tał . W kącie poko ju s tał n ieduży eksp res , a obok koszyczekz kapsu łkami. Kawa by ła smaczna, Servaz s ię n ią delek tował . Gdyby powiedział , żeto miejsce wy wołu je w n im poczucie dyskomfo rtu , by łby to wielk i eu femizm.Zas tanawiał s ię, jak można tu p racować i n ie zwariować do reszty . By ła to takżesp rawa o toczen ia: murów, gó r na zewnątrz.

– Kró tk o mó wiąc, t rudno o ob iek tywny o sąd – ciągnął Xav ier. – Każdy tu taj maswo je małe tajemn ice. W tak ich oko licznościach n ik t n ie g ra całk iem fair.

Page 348: Bielszy odcien smierci bernard minier

Do k to r Xav ier u śmiechnął s ię p rzep raszająco , patrząc na po licjan ta zzaczerwo n y ch o k u laró w. Ty też, p rzy jacielu , pomyślał Servaz. Ty też n ie g rasz fair.

– Ro zu miem.

– Oczy wiście zrob iłem panu l is tę wszys tk ich , k tó rzy miel i kon tak tz Hirtman nem, ale to n ie znaczy , że wszys tk ich uważam za podejrzanych .

– Ach n ie?

– Na p rzy k ład n aszej szefowej p ielęgn iarek . Jes t jednym z najs tarszych członkówn aszeg o p erso n elu . By ła tu już za czasów dok to ra Wargn iera. Sp rawnefu n k cjo n o wan ie tego zak ładu to w dużym s topn iu efek t jej dob rej znajomościp acjen tó w i k o mp etencj i . Mam do n iej ab so lu tne zau fan ie. Nie ma po trzeby , by traci łp an czas n a zajmowan ie s ię n ią.

Servaz sp o jrzał n a l is tę.

– Hmm, Élisab eth Ferney , tak?

Xav ier sk in ął g ło wą.

– To zau fan a o so ba – podk reś l i ł .Servaz p o d n ió s ł g łowę i zmierzy ł p sych iatrę wzrok iem. Lekarz s ię zaczerwien ił .

– Dzięk u ję. – Komendan t złoży ł kartkę i wsunął ją do k ieszen i . Zawahał s ięch wilę. – Mam d o pana py tan ie, bez związku ze ś ledztwem. Chciałbym pana o tosp y tać jak o p sy ch iatrę i człowieka, n ie jako świadka.

Xav ier u n ió s ł b rew, zain trygowany .

– Czy wierzy pan w istnienie zła, doktorze?

Milczen ie p sy ch iatry t rwało d łużej , n iż można s ię by ło spodziewać. W tym czas ieXav ier wp atrywał s ię w Servaza zza swych dziwnych , czerwonych oku larów, jakbyu s i ło wał zg ad n ąć, d o czego po licjan t zmierza. Wreszcie s ię odezwał:

– Jak o p sy ch iatra powiem, że szukan ie odpowiedzi na to py tan ie n ie leży w ges t i ip sych iatri i , ty lk o fi lozo fi i , a dok ładn iej etyk i . Z tej perspek tywy widzimy , że o złun ie mo żn a mó wić b ez dob ra, jedno bez d rug iego n ie is tn ieje. Sły szał pan o „d rab in ieety czn ej” Ko h lb erg a? – zapy tał .

Servaz p o k ręci ł g łową.

– Lawren ce Koh lberg to amerykańsk i p sycho log . Korzys tając z koncepcji Piagetan a temat etap ó w ro zwo ju poznawczego , s tworzy ł teo rię is tn ien ia sześciu s tad iówro zwo ju moraln eg o człowieka. – Xav ier p rzerwał , odsunął s ię od b iu rka razemz fo telem i sk rzy żo wawszy ręce na b rzuchu , zb ierał myś l i . – Wed ług Koh lbergajed n o s tk a o s iąg a do jrzało ść moralną, p rzechodząc ko lejne etapy rozwo ju

Page 349: Bielszy odcien smierci bernard minier

o sob o wo ści . Żadn eg o z tych etap ów n ie można p rzesk oczyć. Po o s iąg n ięciu danegos tad iu m n ie może s ię co fnąć. To jej zy sk na całe ży cie. Ale byn ajmn iej n ie wszy scylu d zie d ocho dzą d o o s tatn ieg o etapu . Wielu zatrzymu je s ię na n iższym s tad iumro zwo ju moraln ego . Te etap y są wspó lne d la całej lu dzkości , tak ie same wewszy s tk ich k u ltu rach , inaczej mówiąc transkulturowe.

Serv az poczu ł , że p sy ch iatra s ię rozk ręca.

– W p ierwszy m s tad ium – ciąg nął Xav ier z en tuzjazmem – d ob re jes t to , cop o d lega n ag ro d zie, a złe to , co po d lega k arze. Tak jak wted y , g d y u derzamy dzieckolin i jk ą p o palcach , żeby zro zu miało , że to , co zro b iło , jes t złe. Pos łu szeńs twop o s trzeg ane jes t jak o warto ść sama w so b ie, dziecko jes t po s łu szne d lateg o , żed o ro s ły ma moc je uk arać. W d rug im s tad iu m dzieck o n ie jes t już po s łu szne ty lkop o to , by p odp o rządk o wać s ię d o ro s łemu , ale po to , b y o trzymy wać nag rody .Zaczy na s ię wymiana... – Uśmiechnął s ię n ieznaczn ie. – Trzecie s tad ium to p ierwszys to p ień moralno ści k onwencjo naln ej . Jed n os tk a s tara s ię spełn ić oczek iwan iain n y ch , ś rod o wiska. Ważny jes t o sąd ro dzin y , g rup y . Dzieck o u czy s ię szacu nku ,lo jaln o ści , zau fan ia, wdzięczno ści . W czwarty m s tad iu m po jęcie g rupy rozszerza s ięn a całe spo łeczeń s two . Cho d zi tu o afirmację p rawa i po rząd ku . Wciąż jes t tomo ralno ść ko n wen cjon alna, poziom ko n fo rmizmu : d o b ro po leg a n a wy p ełn ian iuo b o wiązk ów, złe jes t to , co jes t po tęp iane p rzez spo łeczeńs two . – Pochy li ł s ię dop rzo d u . – Po cząwszy od p iąteg o s tad iu m, jed nos tk a uwaln ia s ię od moralno ścik o n wen cjonaln ej i p rzek racza ją. To p ozio m po s tko n wen cjon alny . Z ego is tyczło wiek zmien ia s ię w al t ru is tę. Wie też, że warto ści są wzg lędne, że p rawa należyp rzes trzeg ać, ale n ie zawsze jes t on o do b re. Myśli p rzede wszys tk im o do b ruwsp ó ln y m. I wreszcie, w s tad ium szós ty m, jedno s tka samo dzieln ie i w spo só b wo lnyp rzy jmu je zasady etyczne, k tó re mog ą s tać w op o zycji d o p rawa ob owiązu jącegow jej k raju , jeżel i u zn a to o s tatn ie za n iemo ralne. Bazu je n a o sąd zie własnegosu mien ia i ro zumu . Jed nos tka, k tó ra o s iągn ęła ten etap ro zwo ju , ma jasn ą, sp ó jn ąi zin teg rowaną wizję własneg o sy s temu warto ści . To o soba zaan g ażo wan asp o łeczn ie, ch ary tatywn ie, zdek larowany wróg h o chsztap lers twa, eg o izmui chciwo ści .

– Bard zo ciekawe – powied ział Servaz.

– Prawd a? Ch yb a n ie muszę p an u mówić, że większość ludzi zatrzy muje s ię n aetap ach trzecim i czwarty m. U Koh lberg a is tn ieje jeszcze s tad ium s iódme. Os iągają jeb ard zo n iel iczn i . Jed nos tk a w s tad ium s ió dmy m k ieru je s ię po wszechn ą miło ścią,wsp ó łczu ciem i wy czu ciem sacrum w s top n iu zn aczn ie wyższym n iż o g ó ł

Page 350: Bielszy odcien smierci bernard minier

śmierteln ik ów. Ko h lb erg wy mien ia tu zaledwie k i lk a p rzyk ładów: Jezus , Budd a,Gan d h i ... Mo żn a po wiedzieć, że p sy chop aci zatrzy mali s ię w pewnym sen s ie n ap ozio mie zero wy m. Jak ko lwiek w u s tach p sych iatry b rzmi to n iezby t nauk o wo .

– Sąd zi pan , że możn a b y w an alog iczn y spo só b s tworzy ć d rab inę zła?

Gdy Serv az zadał to py tan ie, w o czach p sych iatry za szk łami czerwo nycho ku larów po jawił s ię b ły sk . Żarło czn ie ob l izał warg i .

– Bardzo ciek awe p y tan ie – powied ział . – Przy zn am, że ju ż s ię nad n imzas tan awiałem. Na tak iej d rab in ie k to ś tak i jak Hirtmann znajd owałby s ię pop rzeciwnej s tro n ie sk al i , b y łb y jak by odwró cony m lu s trzany m od b iciem jed n os tekz s ió dmeg o s tad iu m...

Psy ch iatra p atrzy ł zza szk ieł p ro s to w oczy ro zmówcy . Miał min ę, jakby s ięzas tan awiał , n a k tó rym p o ziomie zatrzymał s ię p o l icjan t . Servaz czu ł , że zno wuzaczyn a s ię po cić, a jego tętn o p rzyśp iesza. Coś ro s ło w jego p iers i . Pan iczn y lęk ...Przyp omn iał sob ie świat ła samo ch odu w lu s terk u , wy jącego Perrau l ta w wag on ikuk o lejk i , t rup a Grimma wisząceg o po d mostem, k on ia z o dciętą g łową, świd ru jącesp o jrzen ie szwajcarsk iego o lb rzyma, wzrok Lisy Ferney na k o ry tarzu In s ty tu tu ... Tenlęk czai ł s ię o d samego p oczątku n a dn ie jego serca jak ziarno , k tó re ty lko czeka, byzak iełk o wać i ro sn ąć. Miał ocho tę wziąć nog i za pas , u ciekać z teg o miejsca, z tejd o l iny , z ty ch gó r...

– Dzięk u ję, do k to rze. – Zerwał s ię w pośp iech u .

Xav ier ws tał i u śmiech ając s ię, wy ciągnął d o n ieg o ręk ę n ad b iu rk iem.

– Pro szę. – Przez chwilę p rzy trzy mał d ło ń Servaza. – Wyg ląd a pan na b ardzozmęczo n ego , nap rawd ę k iep sk o , komen dancie. Po win ien pan od p ocząć.

– Ju ż d rug i raz k to ś mi to d zis iaj mówi – o d powied ział k omen d an t i u śmiechnąłs ię.

Ale no g i t rzęs ły s ię p o d n im, gdy szed ł do d rzwi.

By ła 15 .3 0 . Zimowe po p o łu dn ie miało s ię ku koń co wi. Czarne jo d ły o dcin ały s ię n at le leżąceg o na ziemi śn iegu , cień p od d rzewami gęs tn iał , a o s trza g ó rsk ich szczy tó wp rzecin ały szare, g ro źne n iebo , k tó re wy g ląd ało jak pok rywa zamy kająca s ię nadd o liną. Wsiad ł d o swo jego jeep a i sp o jrzał na l is tę. Jed en aście n azwisk .Przyn ajmn iej dwa z n ich zn a: Lisa Fern ey i dok to r Xav ier. Zapal i ł s i ln ik i wyk ręci ł ,żeb y wy jech ać. Śn ieg n a d rodze p rawie całk owicie s top n iał , uk azu jąc czarne, t łu s te,miękk ie, b ły szczące po d ło że. Nie minął n ik o go n a wąsk iej , zalanej cien iem d ro d ze,

Page 351: Bielszy odcien smierci bernard minier

ale k i lk a k i lo metrów dalej , tam gdzie od b ijała ona w s tronę o środka ko lon ijn eg o ,zau waży ł zap arko wane u wy lo tu ścieżk i s tare czerwone vo lvo 9 40 . Zwo ln i ł , byo dczy tać w b lasku świateł numery rejes tracy jn e. Samo chód by ł jed nak tak b rudn y ,że po łowa cy fr b y ła n iewido czn a pod b ło tem i l iśćmi p rzy k lejonymi do tab l icy .Przyp ad ek czy ch arak teryzacja? Servaz czu ł , że zaczyna s ię rob ić n erwowy .

Przejeżd żając, rzuci ł o k iem do ś ro d ka. Nik ogo n ie zo b aczy ł . Zaparkowałsamo ch ód p ięć metró w dalej i wys iad ł . W pob liżu także n ikog o n ie by ło .Zło wieszczy szum wiatru w gałęziach p rzypomin ał szeles t s tary ch pap ieróww ś lep ym zau łku . Docho d ziła d o tego melod ia s trumien ia. Ściemn iało s ię co razb ardziej . Serv az s ięgnął do schowk a po latarkę i p oszed ł w k ierun ku v o lv o ,wy d ep tu jąc b rud ny śn ieg na p oboczu . We wnętrzu n ic szczegó lnego n ie zwróci łojego u wag i poza tym, że by ło ono tak samo b rudne jak karo seria. Sp róbowało tworzy ć d rzwi: b y ły zamk n ięte.

Serv az pamiętał , co s ię wydarzy ło w k o lejce l inowej , i ty m razem wró cił po b ro ń .Gd y p rzeszed ł p rzez zard zewiały mos tek , ogarnął go ch łód b i jący od p o to ku . Kiedyzaczął b rn ąć po b ło tn is tej ścieżce, pożało wał , że n ie włoży ł wyso k ich bu tów.Przyp omn iał mu s ię fragmen t dzienn ika Alice. Po k i lku k rok ach jego miejsk ieo buwie b y ło w ró wn ie o p łak an ym s tan ie jak v o lv o . Na las znowu sp adały k rop led eszczu . Serv az p oczątk owo szed ł pod o s łoną d rzew, ale gdy ścieżk a zaczęła b iecłąką, wśró d wys tających spod śn iegu wysok ich traw i p ok rzy w, p o czu ł , że d eszczb ębn i mu o czaszkę jak dzies iątk i d robn ych palców wystuku jących jak iś p iek ielnyry tm. Ko mendan t pos tawił k o łn ierz wokó ł ociekająceg o wodą k arku . W s trumien iachd eszczu o środek wyg lądał na całko wicie opus to szały .

Kiedy b y ł ju ż b l isko zabudowań , w miejscu , w k tó ry m ścieżka lekko s ięwzno s i ła, po ś l izg n ął s ię na b łocie i o mało n ie upad ł jak d łu g i . Upu ści ł p is to let ,k tó ry wp ad ł d o kałuży . Zak lął , gdy go podnos i ł . Pomyślał , że jeś l i k to ś czai s ięg dzieś tu taj i g o ob serwu je, to mus i mieć n iezły ubaw, widząc jego n iezdarność.

Budy nk i wy g lądały , jak by na n ieg o czekały . Spodn ie i d ło n ie miał uwalaneb ło tem, reszta ub rań by ła p rzemoczona od deszczu .

Serv az zawo łał , ale n ik t mu n ie odpo wiedział . Tętno mu podskoczy ło . Lampk io s trzegawcze w g łowie jed na po d rug iej zap alały s ię na czerwono . Kto może s ięwałęsać p o tym opuszczonym o środk u – i w jak im celu? A p rzede wszys tk imd laczeg o s ię n ie o dzy wa? Musiał p rzecież u s ły szeć wo łan ie Servaza, n ies ione echem.

Trzy b udy n k i by ły wzn ies ione w gó rsk im s ty lu , ale z betonu z zaledwie k i lk o mad rewn ian ymi ozdobn ikami. Miały łup kowe dachy , rzędy ok ien n a p iętrach

Page 352: Bielszy odcien smierci bernard minier

i p rzeszk lo ne ściany na parterze. Łączy ły s ię ze sobą o twartymi k ru żgankami.Wewn ątrz n ie p al i ło s ię żadn e świat ło . Po ło wa szyb by ła wy b ita. Część z n ichzas tąp io no p ły tami ze sk lejk i . Dziu rawe ry n ny p lu ły s trumien iami wodyrozp rysku jącymi s ię o pod łoże. Servaz sk iero wał snop świat ła latark i na fasad ęg łównego b udynku i odk ry ł d ewizę wy malowaną nad wejściem wy b lak łymi l i terami:„W szko le życia n ie ma wakacj i”. W szk o le zb rod n i też n ie, pomyślał . Nag lezauważy ł jak iś ruch na g ran icy po la widzen ia p o lewej . Obró ci ł s ię gwałtown ie.W nas tępnej chwil i n ie by ł ju ż tak bard zo pewien tego , co widział . Może to g ałęziepo ruszane p rzez wiatr. By ł jednak p rzekonany , że zauważy ł z tamtej s t ro n y jak iścień . Cień wśró d innych cien i ...

Sp rawdził , czy p is to let jes t o dbezp ieczo n y . Czu jn ie ru szy ł p rzed s ieb ie. Gdymin ął ró g b u dynku znajdu jący s ię najdalej po lewej s tron ie, mus iał uważać, gdzies tawia s topy . Pod łoże s tało s ię nag le spad zis te, a do tego by ło n ies tab i lne i ś l isk ieod lepk iego b ło ta. Po jednej i d ru g iej s t ro n ie wzn os i ły s ię s trzel is te pn ie bukówz wy ras tający mi wysok o czarny mi konarami, między k tó rymi Servaz, podn ió s łszyg łowę, dos trzeg ł sk rawk i szarego n ieba i k ro p le d eszczu , k tó ry spadały p ro s to n an iego . Bło tn is te, zad rzewione zb ocze o p adało ku s trumykowi, k tó ry p łynął k i lk ametrów n iżej .

Nag le co ś zauważy ł .Jak ieś światełko .

Drobn e i chybo tl iwe jak b łędny o gn ik . Servaz zamru gał powiekami, żeby s trącićdeszcz z rzęs : światełko n ie zn ik n ęło .

Ch o lera, co to jes t?

Płomyk ... Tańczy ł , d el ikatny i maleńk i , metr nad ziemią p rzed jed nymz p io nowych pn i .

Jego wewn ętrzna sy rena alarmowa n ie milk ła. Ten p łomień zos tał p rzez kog o śzapalony i ten k to ś n ie mó g ł odejść dalek o . Servaz rozejrzał s ię do o ko ła. Sch o dzączboczem w s tronę d rzewa, o mało znowu s ię n ie poś l izgn ął na b ło cie. Świeczka...Maleńka świeczka, jak te, k tó ry ch używa s ię w podg rzewaczach albo u s tawiaw p oko ju , ab y s tworzy ć miły n as tró j . Stała n a małej d rewn ianej pó łeczcep rzy twierd zonej d o pn ia. Sno p świat ła latark i p rzesun ął s ię po ch ropowatej ko rzei nag le Servaz s tanął jak wry ty . Kilka cen tymetrów nad p łomien iem zau waży ł d użeserce, wycięte w k o rze o s trzem scyzo ryka. W środku p ięć imion :

Ludo + Marion + Flo rian + Alice + MichaëlSamobó jcy ... Serv az wpatrywał s ię w serce, sp aral iżo wany , o szo łomio ny .

Page 353: Bielszy odcien smierci bernard minier

Deszcz zgas i ł p ło myk .

Wtedy nas tąp i ł atak . Dzik i . Bru taln y . Przerażający . Nag ły . Serv az poczu ł , że n iejes t sam. Ułamek sek undy późn iej co ś mięk k iego i mokrego spad ło mu na g łowę.Span ikowany rzucał s ię i walczy ł jak szatan , ale p rzeciwn ik mo cn o go trzymał.Po licjan t p o czu ł , że co ś zimnego p rzyk leja mu s ię do nosa i u s t . Przerażony mózgjękn ął cicho : Fo liowa to rba! Nas tępn ie tamten człowiek wymierzy ł mu s traszny cio spod ko lan a i Servaz mimo wo li zg iął z bó lu nog i . Znalazł s ię na ziemi, z twarząw b łocie, a p rzeciwn ik nap ierał na n iego całym ciężarem. To rba go du s i ła. Przez fo l ięczu ł do tyk miękk iego , lepk iego b ło ta. Nap as tn ik p rzycisk ał jego g łowę do p od łoża,zaciskając to rbę do o ko ła szy i i k o lan ami b loku jąc jego ramiona. Du sząc s ię, Servazp rzy p omn iał so b ie b ło to we włosach Grimma i zalała go fala lodowatego ,n iep o hamo wanego s trachu . Gwałto wn ie wierzgał n ogami i po ruszał tu łowiem,p ró bu jąc pozbawić równo wag i teg o , k tó ry s iedział mu n a p lecach . Na p różno .Napas tn ik n ie rozluźn iał uchwy tu . Przy każdym wydechu fo l ia to rby odk lejała s ięod jego twarzy , by p rzy wdechu znowu p rzy lgnąć mu do nozd rzy , u s t i zębów,wydając p rzy tym po tworny , p o wtarzający s ię szeles t . I n iemal całko wicieun iemożliwiając odd y chan ie. Wsączając w n iego pan ikę i s t raszl iwe uczucie, że s iędus i . Z g łową zamkn iętą w fo l iowy m więzien iu , cierp iąc ok ru tn ie z p owod u b rakupowietrza, Serv az miał wrażen ie, że jego serce za ch wilę p rzes tan ie b ić. Po tem poczu łnag łe szarp n ięcie d o ty łu i n a jego gard le zacisnął s ię sznu r, k tó ry jedno cześn iep rzy trzasnął fo l iową to rbę. Po tworny bó l p rzeszy ł mu szy ję. Ciągn ięto go po ziemi.

Wierzg ał nogami n a wszy s tk ie s trony , g rzeb iąc podeszwami w b łocie, u s i łu jącos łab ić s traszny ucisk na szy i . Jego poś ladk i p o dnos i ły s ię, op ad ały i ś l izgały pomiękk im pod łożu , a ręce na p różno p róbowały chwy cić sznu r i ro zluźn ić śmiertelnyzacisk . Nie wiedział , gdzie upad ła b ro ń . Wleczon o go tak wiele metrów, obo lałeg o ,k rztu szącego s ię, pod d uszonego , jak zwierzę p rowadzone d o rzeźn i .

Za mn iej n iż dwie minu ty będzie martwy .

Brak o wało mu już powietrza.

Konwu lsy jn ie o twierał u s ta, ale fo l ia zak lejała je p rzy każdym wdechu .

Wewn ątrz to rby b y ło już co raz mn iej t lenu , k tó ry zas tęp o wał wy d ychany p rzezn ieg o dwu tlenek węg la.

Sp o tk a go tak i sam lo s , jak i spo tkał Grimma!

Lo s Perrau l ta!Lo s Alice!

Zawiśn ie!

Page 354: Bielszy odcien smierci bernard minier

Był już na g ran icy u traty świadomości , gdy nag le powietrze zn owu nap łynęło dojego p łuc, jakby o twarto jak iś zawór. Czys te, zd rowe powietrze. Poczu ł też k rop ledeszczu n a twarzy . Wciągał w s ieb ie powietrze i d eszcz wielk imi, charczącymii zbawienn y mi h au s tami – jego p łuca świs tały jak nad much iwan e miechem.

– NIECH PAN ODDYCHA! NIECH PAN ODDYCHA!

Głos Xav iera. Od wrócił g łowę i po ch wil i , o dzyskawszy o s tro ść wzroku ,zobaczy ł , że p sych iatra p o chy la s ię n ad n im i go pod trzy muje. Do k to r by ł tak samoprzerażon y jak o n .

– Gdzie... g d zie on jes t?

– Uciek ł . Nawet n ie zdąży łem g o zo b aczy ć. Niech pan n ic n ie mó wi, ty lkoodd y cha!

– Nag le rozleg ł s ię odg ło s s i ln ik a i Servaz zrozumiał .

Vo lvo !

– Cho lera – zd o łał wykrztu s ić.

Servaz s ied ział pod d rzewem. Po zwalał , b y deszcz sp ływał mu po włosach i twarzy .Ku cający obok n ieg o p sych iatra tak że wyd awał s ię n ie zważać n a deszcz, k tó rymoczy ł jego g arn i tu r, an i na b ło to n a wy pas towanych b u tach .

– Zjeżdżałem d o Sain t-Mart in i zo b aczy łem pańsk i samochód . By łem ciekaw, copan tu rob i . Pos tan owiłem podejść, żeby rzucić ok iem.

Xav ier spo jrzał na n iego p rzen ik l iwie i u śmiechnął s ię pó łgębk iem.

– Jes tem tak i jak wszyscy : to ś ledztwo , te morders twa... To wszy s tko jes tp rzerażające, ale też in trygu jące. Kró tk o mówiąc, szu kałem pan a i nag le zobaczy łempana tu taj , n a ziemi, z to rbą na g ło wie i tym... szn u rem! Facet mu s iał u s ły szeć mó jsamo chód i szy bko zwiał . Na pewn o s ię n ie spo d ziewał , że k to ś mu p rzeszkodzi .

– Pu ... pu łapka – wy jąkał Servaz, rozcierając szy ję. – Zas ta... zas tawił n a mn iepu łapkę.

Zaciąg nął s ię pap iero sem, k tó ry zask wierczał . Jego ciałem wstrząsały d reszcze.Psych iatra del ikatn ie od su nął ko łn ierz jego ku rtk i .

– Niech że to zob aczę. Dość paskudne... Zawiozę pana do szp i tala. Trzeb a to zarazopatrzyć. I zro b ić p rzeświet len ie k ręgów szy jn ych i k rtan i .

– Dzięk u ję, że s ię p an po ... p o jawił .

– Dzień do b ry – powiedział Mons ieu r Monde.

Page 355: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Dzień d ob ry – odpowied ziała Diane. – Przyszłam s ię spo tkać z Ju l ianem.

Monsieu r Mo n de zmierzy ł ją wzrok iem, wykrzywiając warg i . Jego wielk ie łap sk asp oczywały na pasku k o mbinezonu . Diane wy trzy mała spo jrzen ie o lb rzyma bezmrugn ięcia ok iem. Starała s ię zach ować zimną k rew.

– Nie p rzyszed ł z pan ią dok to r Xav ier?– Nie.

Przez twarz s trażn ika p rzemknął cień . Znowu patrzy l i sob ie w oczy . Mons ieu rMo n de wzruszy ł ramio nami i o dwrócił s ię do n iej ty łem.

Po szła za n im z walącym sercem.

– Odwied ziny – rzuci ł och ron iarz, g dy o tworzy ł d rzwi cel i .

Diane weszła do ś ro dka. Napo tkała wzrok iem zdziwio ne spo jrzen ie Hirtmanna.

– Dzień d ob ry , Ju l ian ie.Szwajcar n ie odpowied ział . Wyg lądał , jak by miał zły dzień . Humor, k tó rym

try skał o s tatn im razem, g dzieś s ię u lo tn i ł . Dian e mus iała użyć całej s i ły wo li , żebyn ie odwrócić s ię na p ięcie i n ie wy jść, zan im będzie za późno .

– Nie wied ziałem, że d zis iaj są od wiedziny – powiedział wreszcie.

– Ja też n ie wied ziałam. Przynajmn iej jeszcze p ięć minu t temu .

Ty m razem wyg lądał , jak by by ł nap rawdę zb i ty z t ropu , i Diane odczu ła n iemalsaty s fakcję. Us iad ła p rzy s to l ik u i rozłoży ła p rzed sobą pap iery . Czekała, ażHirtman n zajmie k rzes ło po d ru g iej s t ron ie, ale n ie zrob ił tego , ty lko chodził tam i zp owro tem p rzy okn ie, jak d zik ie zwierzę k rążące po k latce.

– Pon ieważ mamy s ię sp o ty kać reg u larn ie – zaczęła – chciałabym us tal ić pewn ezasady , nak reś l ić ramy naszych rozmó w i zo rien to wać s ię, jak to s ię o dbywa w tymzak ładzie...

Zatrzymał s ię, by rzu cić jej p rzeciąg łe, podejrzl iwe spo jrzen ie, a po tem bez s łowawrócił d o swo jeg o spaceru .

– Nie ma p an n ic p rzeciwko temu?

Nie odpowied ział .

– No więc... n a po czątek ... ma pan tu d użo od wied zin , Ju l ian ie?

Zn owu s ię zatrzymał i zmierzy ł ją wzrok iem, po czym pod jął p rzerwan ąp rzechadzkę w tę i z po wro tem, z rękami założonymi na p lecach .

– Jak ieś wizy ty o só b spoza In s ty tu tu ?

Nie odpowied ział .– A tu taj , k to pan a odwiedza? Dok to r Xav ier? Élisabeth Fern ey ? Kto jeszcze?

Page 356: Bielszy odcien smierci bernard minier

Nie odpowiedział .

– Zdarza s ię panu rozmawiać z n imi o tym, co s ię dzieje na zewnątrz?

– Czy dok to r Xav ier zezwo li ł p an i na tę wizy tę? – zapy tał nag le, zatrzy mując s ięi s tając tuż p rzed n ią.

Diane z t rud em podn io s ła na n iego wzrok . Hirtmann s tał . Ona s iedziała.Przy t łaczał ją swo im o lb rzymim wzros tem.

– No , ja...

– Domyślam s ię, że n ie. Po co pan i tu p rzyszła, d ok to r Berg?

– No ... po wied ziałam panu , chciałam...

– Taaa, jasne. Niewiaryg odne, jak wam psycho logom czasami b raku je wyczu cia!Jes tem dob rze wychowanym czło wiek iem, dok to r Berg , ale n ie znoszę, gdy rob i s ięze mn ie id io tę – dodał o s tro .

– Jes t pan n a b ieżąco z tym, co s ię dzieje na zewnątrz? – zapy tała, po rzucającp ro fes jonalny ton p sycho loga.

Sp uści ł oczy i popatrzy ł n a n ią z miną, jakby s ię zas tanawiał . Po tem pos tanowiłu s iąść. Oparł łokcie na s to le, sp ló t ł d łon ie i poch y li ł s ię do p rzodu .

– Chce pan i po rozmawiać o ty ch morders twach? Tak , czy tam g azety .

– Zatem wie pan ty lko to , co p iszą w gazetach , tak?

– Do czego p an i zmierza? Co tak iego s ię dzieje na zewnątrz, że jes t pan i w tak imstan ie?

– W jak im s tan ie?

– Wyg ląda pan i na... przestraszoną. Ale n ie ty lko . Wyg ląda pan i jak k to ś , k toczego ś szu ka, a nawet ... jak małe zwierzątko , jak małe, ry jące zwierzątk o . Tak pan iwłaśn ie wyg ląda: pyszczek ob rzyd liwego szczu rka. Gd yby pan i mog ła terazzob aczy ć swo je o czy ! Ps iak rew, d ok to r Berg , co s ię z pan ią dzieje? Nie może pan iwy trzymać w tym miejscu , o to chodzi? Nie bo i s ię pan i zak łócać sp rawn egofunkcjono wan ia tego zak ładu tą swo ją dociek l iwością?

– Jakbym s ły szała dok to ra Xav iera – zakp iła.

Uśmiechnął s ię.

– No n ie, p ro szę pan i! Niech pan i p os łu ch a, k iedy weszła tu pan i p ierwszy raz,n atychmias t poczu łem, że pan i n ie jes t na swo im miejscu . Tu taj ... Czeg o s ię pan ispo dziewała, p rzy jeżdżając tu? Że spo tka pan i gen iu szy zła? Tu są ty lkon ieszczęś l iwi p sycho tycy , sch izo fren icy , parano icy , b iedn i i cho rzy ludzie, dok to rBerg . Pozwo lę sob ie zal iczyć s ię do tego g rona. Jedy ne, co ich różn i od tych , k tó rzy

Page 357: Bielszy odcien smierci bernard minier

ży ją gdzie ind ziej , to p rzemoc... I n iech mi pan i wierzy , n ie ty lko wśród pacjen tów...– Ro złoży ł ręce. – Tak , wiem, że d ok to r Xav ier pod chodzi do sp rawy , nazwijmy to ,w sposób ... romantyczny. Że widzi w nas złe s tworzen ia, emanacje Nemezis i innepodo bne id io tyzmy . Sądzi , że o trzymał mis ję. Dla n iego to miejsce jes t t rochę jakŚwięty Graal p sych iatró w. Co za bzdu ry ! – Gdy mówił , jego spo jrzen ie s tało s iętwardsze i bard ziej mro czne. Diane n ie po trafi ła s ię p owstrzymać i wb iła s ię g łęb iejw k rzes ło . – Tu taj jes t tak samo jak wszędzie: szumowiny , mierno ta, złe t rak towan iei wy sok ie dawk i lek ów. Psych iatria to największe o szus two dwu dzies tego wieku .Niech pan i popatrzy na lekars twa, k tó ry ch u żywają: sami n ie wiedzą, jak to działa!Więk szość z n ich zos tała od k ry ta p rzez p rzy padek w innych gałęziach medy cy ny !

Wpatrywała s ię w n iego in tensy wn ie.

– Niech mi pan op owie, jak ie ma p an in fo rmacje. Wszys tk ie pochodzą z gazet?– NIE SŁUCHA PANI, CO DO PANI MÓWIĘ.

Wypowiedział to zdan ie don ośnym, su rowym, władczym g ło sem. Diane ażpodsko czy ła. Poczu ła, że go traci . Popełn i ła b łąd , co ś p rzeoczy ła. Teraz facet s ięzamk n ie.

– Ależ tak , s łucham pana, ja...

– Nie słucha pani, co do pani mówię.

– Dlaczego pan tak mówi? Ja... – Nag le zrozumiała. – Co pan miał na myś li , gdypan powiedział „n ie ty lko wśród pacjen tó w”? O czym pan mówi? O wariatach? O tychb iedakach? O k rymin al is tach? O mordercach? Także wśród personelu, tak?

Na jego twarzy po jawił s ię dzik i u śmiech .– W su mie lub ię z pan ią dysku tować.

– O k im pan mó wi, Ju l ian ie? O kogo chodzi?

– A co pan i wie, Diane? Co pan i odk ry ła?

– Jaką mam gwarancję, że pan n ikomu n ie wygada, jeś l i p anu po wiem?

Wybuchnął s traszny m, od rażający m śmiechem.

– No n ie, Diane! To b rzmi jak jak iś n ęd zn y fi lmowy d ialog ! Co pan i myś l i? Żemn ie to nap rawdę in teresu je? Niech pan i n a mn ie popatrzy : n ig dy s tąd n ie wy jdę.Nawet gdyb y na zewnątrz b y ło t rzęs ien ie ziemi, an i by mn ie to zięb i ło , an i g rzało .Chyba że p rzy okazj i pęk łyby te mury ...

– Pańsk ie DNA zos tało znalezio ne tam, gdzie zab i to kon ia. Wiedział pan o tym?

Przy g ląd ał jej s ię d łuższą chwilę.

– A pan i sk ąd o ty m wie?

Page 358: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Nieważne. To jak , wied ział pan czy n ie?

Jego twarz wykrzywił g rymas . Może by ł to u śmiech .

– Wiem, czego pan i szu ka. Ale tu taj pan i tego n ie znajdzie. Odpowiedź na pan ipy tan ie b rzmi: JA WIEM WSZYSTKO, DIANE. Wszys tko , co s ię dzieje na zewnątrzi wewnątrz. Niech s ię pan i n ie bo i , n ikomu n ie powiem o pan i odwiedzinach . Niemam za to pewności , czy Mo ns ieu r Mo nde tego n ie zrob i . W p rzeciwieńs twie domnie on n ie ma swo body d ziałan ia. Na ty m po lega parado ks . Ale teraz n iech pan i jużidzie. Szefowa p ielęgn iarek powinna tu b yć za kwad rans . Niech pan i idzie! Niechpan i ucieka z tego miejsca. Niech pan i ucieka daleko s tąd , Dian e. Tu taj g ro zi pan in iebezp ieczeńs two .

Espérand ieu s iedział p rzy b iu rku i myś lał . Po rozmowie z Marissą zaświtał mupewien pomy sł . Ciąg le zas tanawiał s ię nad kwo tą, o k tó rej jego ko leżan kawspomniała rano p rzez telefo n : 135 ty s ięcy do larów. Do czego b y to mog łopaso wać? Na p ierwszy rzu t oka suma 135 ty s ięcy do larów n ie miała n ic wsp ó lnegoz ich ś led ztwem. Na p ierwszy rzu t oka. Ale po tem wpad ła mu do g łowy ta myś l .

Myśl na ty le szalona, że początko wo ją od rzucał .

Ale n ie u s tępowała. By ła uparta. Co mu szkodzi sp rawd zić? O jedenas tej s ięzdecyd ował i po szukał w kompu terze po trzebnych in fo rmacji . Nas tępn ie ch wycił zas łuchawk ę. Pierwsza o sob a, z k tó rą rozmawiał , po czątkowo bardzo s ię wzb ran iałap rzed udzielen iem mu k larownej o dpowiedzi . O tak ich sp rawach n ie rozmawia s ięp rzez telefon , nawet z g l in iarzem. Kiedy jednak wspomniał o sumie 135 ty s ięcydo larów, uzyskał po twierdzen ie, że ta kwo ta mn iej więcej odpowiada s tawce, jakąfirma p ob iera za wspomnianą trasę.

Espérand ieu czu ł , że jego podn iecen ie ro śn ie.

W ciągu nas tępnych trzydzies tu minu t o bdzwon ił jeszcze sześć miejsc. Pierwszetelefon y n ic n ie dały : n ie, pod podaną p rzez n iego datą n ic n ie by ło . Myśl znowuwydała mu s ię śmieszna. Suma 13 5 ty s ięcy do larów mog ła odpowiadać całej mas ierzeczy . A po tem wykręci ł o s tatn i numer i p ro szę: Bingo ! Wysłuchał odpowiedzirozmówcy z mieszan iną n iedowierzan ia i ro snącej ek scy tacj i . A jeś l i t rafi łw dzies iątkę? Czy to możliwe? Cichy g ło s ik s tarał s ię o s tud zić jego en tuzjazm:p rzecież to może być oczywiście zb ieg oko liczn ości . Ale n ie wierzy ł w to . Niew p rzypadku tej daty . Kiedy od ło ży ł s łuchawkę, ciąg le n ie móg ł w to uwierzyć.Niewiarygodne! Wystarczy ło k i lka telefon ów i posunął ś ledztwo o o lb rzymi k roknap rzód .

Page 359: Bielszy odcien smierci bernard minier

Spo jrzał na zegarek . 16 .50 . Zamierzał o powiedzieć o tym Mart inowi, ale zmien iłzdan ie. Po trzeb u je o s tateczn eg o po twierd zen ia. Złap ał za telefon i go rączko wowystukał ko lejny numer. Tym razem to właściwy trop .

– Jak s ię czu jesz?– Nie najg o rzej .

Zieg ler wp atrywała s ię w n iego . Wyg lądała na p rawie tak samo zszok owaną jakon . Pielęgn iark i to wchodziły , to wychodziły z poko ju . Servaza podd ano badan iulekarsk iemu i seri i p rzeświet leń , p o czym p rzewieziono go do poko ju , choć bezp rob lemu mó g ł chodzić o własnych s i łach .

Xav ier s iedział na k rześ le na ko ry tarzu , czekając, aż Zieg ler zb ierze od n iegozezn an ia. Przed d rzwiami poko ju s tał żandarm. Nag le d rzwi o tworzy ły s ię na całąszerok ość.

– O Bo że, co s ię s tało? – rzuci ła Cathy d ’Hu mières , wcho dząc d o poko juenerg icznym k rok iem i zb l iżając s ię do łóżka.

Servaz zdał jej relację najk ró cej , jak p o trafi ł .

– I n ie widział pan jego twarzy?– Nie.

– Jes t pan tego pewien?

– Wszys tko , co mogę powiedzieć, to że jes t s i lny . I że wie, jak un ieruchomićczłowiek a.

Cathy d ’Humières rzuci ła mu p rzeciąg łe, p onu re spo jrzen ie. – To już n ie możed łużej t rwać – po wied ziała. Odwróciła s ię do Zieg ler. – Pro szę zawies ić wszys tk iezadan ia, k tó re n ie są p i ln e, i p rzerzucić cały personel do p racy nad tą sp rawą. Coz Ch aperon em?

– Jego by ła żona n ie ma żadn eg o pomysłu , g dzie móg łb y być – od powiedziałaZieg ler.

Servaz p rzyp omniał sob ie, że Irène miała po jechać do Bord eaux , żeby s ię spo tkaćz by łą żo ną mera.

– Jaka o na jes t? – zapy tał .

– Kob ieta z k lasy ś redn iej . Snobka, opalona w so lariu m i za bardzo wymalowana.

Nie po trafi ł powstrzymać u śmiechu .

– Py tałaś ją o by łego?

– Tak . To ciekawe: k iedy ty lko po ruszy łam ten temat , natychmias t zaczęła

Page 360: Bielszy odcien smierci bernard minier

t rzy mać dys tans . Opo wiadała same banały : alp in izm, p o li tyka i p rzy jaciele, k tó rzyzab ieral i mężowi cały czas , rozwód za po rozumien iem s tron , ich życie, k tó res topn iowo rozeszło s ię w dwó ch różnych k ierunkach , i tak dalej . Ale czu łam, żep rzemilczała to , co najważn iejsze.

Nag le Servazowi p rzypomniał s ię d om Chaperona. Mieszkal i w o sobnychpok o jach , tak jak Grimm i jego żo na. Dlaczego? Czyżby żony odk ry ły ich p o twornątajemn icę? Servaz w jedn ej chwil i nab rał p rzekonan ia, że w ten czy inny sp osób towłaśn ie s ię s tało . Być może, a nawet z całą p ewnością, domyślały s ię zaledwie częścip rawd y . Ale pogarda wd owy po Grimmie wobec męża i jej p rób a samobó jcza, a takżen iechęć by łej pan i Chaperon d o mówien ia o życiu o sob is tym miały wspó lne źród ło :te kob iety znały n ajgo rsze perwers je i pod ło ść swo ich mężów, choć na pewno n iedomyślały s ię rozmiarów ich zb rodn i .

– Mó wiłaś jej , co znaleźl iśmy w do mu?– Nie.

– Zrób to . Nie ma an i chwil i do s tracen ia. Zadzwoń do n iej i powiedz, że jeś l i co śuk rywa, a jej mąż zos tan ie zn aleziony martwy , będzie p ierwsza n a l iściepod ejrzanych .

– W po rządku . Znalazłam jeszcze coś ciekawego – dodała.

Servaz czekał .

– Szefo wa p ielęgn iarek w In s ty tucie, Lisa Ferney , miała k iedyś do czyn ien iaz wymiarem sp rawied liwości . Łaman ie p rawa, wyk ro czen ia, p rzes tęps twa. Kradzieżesku terów, zn ieważan ie funkcjonariu sza na s łużb ie, narko tyk i , pob icia i zran ien ia,wy łudzan ie p ien ięd zy . W każdym razie miała w tamtym czas ie k i lka sp raw karnych .

– I mimo to p racu je w In s ty tucie?– To by ło dawn o . Wróciła do szeregu , zdoby ła wykształcen ie. Praco wała w k i lk u

szp italach p sych iatry cznych , do pók i Wargn ier, pop rzedn ik Xav iera, n ie wziął jejpod swo je sk rzyd ła. Każdy ma p rawo do d rug iej szansy .

– To ciekawe.

– Poza tym Lisa Ferney jes t ak tywną członk in ią k lu bu ku ltu ry s ty cznego w Sain t-Lary , dwad zieścia k i lometrów s tąd . Należy też do k lub u s trzeleck iego .

Nag le Serv az i d ’Hu mières wzmog li czu jność. Mart ina u derzy ła pewna my śl: byćmoże in tu icja, tam, w In s ty tu cie, go n ie zawiod ła. Lisa Ferney to ten p ro fi l . Ci , k tó rzypowies i l i kon ia na gó rze, by l i bardzo s i ln i . A szefo wa p ielęgn iarek ma więcej s i łyn iż n iejeden mężczyzna.

Page 361: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Drąż dalej ten temat – p owiedział . – Mo że coś w tym jes t .

– A, jeszcze coś , by łabym zapomniała. Kasety .

– Tak?– To by ły ty lko śp iewy p taków.

– Ah a.

– No dob rze, to lecę do meros twa zobaczyć, czy jes t jakaś l is ta dzieci , k tó rep rzewin ęły s ię p rzez o ś rodek .

– Proszę pańs twa, wo lałby m, żeby pańs two pozwo li l i komen dan towi odp ocząć –rozleg ł s ię d onośny g ło s od d rzwi.

Odwrócil i s ię. Wszed ł lekarz w n ieb iesk im k i t lu . Miał oko ło t rzydzies tk i , smag łącerę i g ęs te, czarn e b rwi n iemal zro śn ięte u n asady mięs is tego nosa. Servaz odczy tałnazwisko na p lak ietce: „Dr Saadeh”. Podszed ł do n ich z u śmiechem. Ale jego oczyby ły poważne. Marszczy ł g ru be b rwi, świadomie rob iąc n iep rzejednaną minę, k tó ramiała dać im do zrozumien ia, że w miejscu tak im jak to sędziowie i żandarmipowinn i chy lić czo ło p rzed wyższym au to ry tetem: au to ry tetem s łużby medycznej .Servaz zaczął ws tawać z łóżk a.

– Nie ma mowy , żebym tu taj zo s tał – o świadczy ł .– Nie ma mowy , żeby m pozwo li ł panu teraz odejść – sp rzeciwił s ię dok to r

Saadeh , p rzy jaźn ie, ale zdecyd owan ie k ładąc mu d łoń na ramien iu . – Jeszcze n ieskończy liśmy pana badać.

– No to n iech s ię pan pośp ieszy . – Servaz opad ł zrezygno wany na po duszk i .

Ale k iedy ty lko wszyscy wyszl i , zamknął oczy i zasnął .

W tej samej chwil i w Lyon ie, w budynku -fo rtecy p rzy quai Charles -de-Gau lle podnumerem 20 0 , w k tó rym mieści s ię sek retariat generalny In terpo lu , o ficer dyżu rnyodeb rał telefo n . Mężczyzna znajdował s ię w samym śro dku obszernej o twartejp rzes trzen i b iu rowej , pełnej ko mpu terów, telefo nów, d rukarek i ek sp resów do kawy ,z pano ramiczny m oknem wychod zącym na Rodan . W b iu rze znajdowała s ię też dużap rzys tro jona cho inka, k tó rej czubek ozdob io ny gwiazdą gó ro wał nad sy s tememścianek działowych .

Zmarszczy ł b rwi, rozpo znawszy g ło s rozmówcy .– To ty , Vincen t? Kopę lat , s tary ! Co u cieb ie s łychać?

In terpo l , d ruga p od wzg lędem l iczebności o rgan izacja po ONZ, skup ia 187pańs tw. Jej cen tralne b iu ro n ie jes t jednak in s ty tucją po l icy jną w ścis łym znaczen iu

Page 362: Bielszy odcien smierci bernard minier

tego s łowa, ale raczej p unk tem in fo rmacy jnym, do k tó rego po licje po szczegó lny chk rajó w członko wsk ich zwracają s ię w celu uzyskan ia ek spertyz i sko rzy s tan ia z b azdanych , w tym z katalogu zawierającego 178 ty s ięcy p rzes tępców i 45 ty s ięcyuciek in ierów. To in s ty tucja, k tó ra każdego rok u rozsy ła ty s iące międzynarodowychnakazów aresztowan ia; s łynne „czerwone l is ty gończe”. Mężczyzna, k tó ry odeb rałtelefon , nazywał s ię Luc Damblin . Pod obn ie jak Marissę, Espérand ieu poznał gow szk o le po l icy jnej . Wymien il i g rzeczności , po czym Vincen t p rzeszed ł do sed nasp rawy .

– Po trzebu ję po mocy .

Damblin od ruchowo spo jrzał n a po rtrety wiszące n a jednej ze ścianek , n adkserokop iarkami: ro sy jscy mafio s i , albańscy s tręczyciele, g rube ryby rynkunarko tykowego z Meksyku czy Ko lu mbii , serb scy i cho rwaccy fałszerze b iżu teri ii wreszcie międzynarod owi p ed o fi le działający w b iedn ych k rajach . Ktoś do rysowałim czerwone czapk i i b ro dy Świętych Miko łajów, ale n ie zaczęl i od tego wyg ląd aćsympatyczn iej . Cierp l iwie wys łuchał wy jaśn ień ko leg i .

– Można powiedzieć, że masz szczęście – odparł . – Jed en gość z FBIw Waszyng ton ie jes t mi win ien p rzys łu gę. W zamian za du że wsparcie, jak iego muudziel i łem w jednym ze ś ledztw. Zadzwon ię do n iego i zobaczę, co s ię da zrob ić. Alepo co ci ta in fo rmacja?

– Na po trzeby ś ledztwa.

– To ma związek ze Stanami?

– Wyjaśn ię ci . Wysy łam ci zd jęcie – powiedział Espérand ieu .

Człowiek z In terpo lu spo jrzał n a zegarek .

– To może trochę po trwać. Mo ja l in ia jes t dość obciążona. Na k iedy po trzebu jeszin fo rmacji?

– To dość p i lne, p rzyk ro mi.

– Zawsze jes t p i lne – odparował Damblin . – Nie martw s ię, k ładę two ją p ro śbę nawierzchu . Ze wzg lędu na miłe wspomnien ia. Poza tym n ied ługo Gwiazd ka: to będziep rezen t ode mn ie.

Servaz ob udził s ię po dwóch god zinach . Trwało chwilę, zan im rozpoznał szp i talnełóżko , b iały pokó j , duże okno z n ieb iesk imi ro letami. Kiedy zrozumiał , gdzie jes t ,rozejrzał s ię za swo imi rzeczami. Znalazł je wrzucone jak leci do p rzezroczys tejfo l iowej to rby leżącej n a k rześ le. Wy skoczy ł z łóżka i zaczął s ię ub ierać najszybciej

Page 363: Bielszy odcien smierci bernard minier

jak po trafi ł . Trzy minu ty późn iej by ł już na powietrzu . Wyjął telefon .

– Halo?

– Tu Mart in . Gospoda jes t dziś wieczó r o twarta?Mężczyzna p o d rug iej s t ro n ie s łu ch awk i zaśmiał s ię.

– Dob rze, że zadzwon iłeś . Właśn ie miałem sob ie rob ić ko lację.

– Będę miał do cieb ie parę py tań .

– A już myś lałem, że dzwon isz wy łączn ie ze wzg lęd u na zalety mo jej ku chn i . Coza ro zczarowan ie! Znalazłeś co ś?

– Opo wiem ci .

– W po rządku , do zobaczen ia n iebawem.

Zapad ł już zmierzch , ale u l ica p rzed l iceum by ła d ob rze o świet lona. Espérand ieus iedział w n ierzucający m s ię w o czy samo ch odzie. Zo baczy ł , jak Margo t Servazwychodzi ze szko ły . Mało b rakowało i by jej n ie rozpoznał: czarne włosy zn iknęły ,a na ich miejsce po jawił s ię skandynawsk i b lond . Up ięte po obu s tronach k ucyk isp rawiały , że wyg lądała jak karykatu ra Mädchen . Na g łowie miała dziwaczną czapk ę.

Kiedy odwróciła s ię ty łem, mimo od leg ło ści zauważy ł na jej karku , międ zykucykami, nowy tatuaż. Ogromny , ko lo rowy ry sunek . Vincen t pomyślał o swo jejcó rce. Jak by zareagował, gd yby Mégan k iedyś zaczęła p rak tykować tak iemodyfikacje ciała? Upewn iwszy s ię, że aparat fo tog raficzny leży n a swo im miejscu ,na fo telu pasażera, zapal i ł s i ln ik . Tak jak pop rzedn iego dn ia Margo t p ap lała p rzezch wilę na chod n iku z k o leżankami i zrob iła sob ie sk ręta. A po tem ob jawił s ię ry cerzna sku terze.

Esp érand ieu wes tchnął . Przynajmn iej jeś l i ty m razem s traci ich z oczu , b ęd ziewied ział , gdzie ich znaleźć. Nie mus iał manewrować tak ryzykown ie jak pop rzed n io .Wyminął szereg au t i rzu ci ł s ię w po ścig . Kierowca sku tera wyk onywał tak ie sameak robacje jak zwyk le. W jego iPhon ie The Gu tter Twins śp iewali : „Ojcze, n ie mo g ęuwierzyć, że odchodzisz”. Na nas tęp nych świat łach Esp érand ieu zwo ln i łi zahamował. Samochód p rzed n im s tał , sku ter znajd ował s ię cztery au ta d alej .Espérand ieu wiedział już, że po jadą p ro s to p rzez sk rzyżowan ie. Rozluźn ił s ię.

Ch ryp iący g ło s w jego s łuchawkach o świadczał : My mother, she don’t know me /And myfather, he can’t own me, k iedy nag le, gd y zapal i ło s ię zielone świat ło , sku ter z ryk iemsk ręci ł w p rawo . Espérand ieu d rgnął . Cho lera, co on i rob ią? To n ie b y ła d ro g a dodomu . Korek , k tó ry zrob ił s ię p rzed n im n a świat łach , p rzesuwał s ię w iry tu jąco

Page 364: Bielszy odcien smierci bernard minier

wo lnym temp ie. Espérand ieu zaczął s ię d en erwo wać. Świat ło zmien iło s ię n ap omarańczo we, p o tem n a czerwone. Przejechał . W o s tatn iej ch wil i zdąży ł zau waży ć,że n a n as tęp n y m sk rzyżowan iu , d wieście metrów dalej , sku ter sk ręca w lewo . Dok ądo n i jad ą? Przejechał n a p o marań czo wy m i n a p oważn ie zajął s ię zmn iejszan iemd zielącej ich o d leg ło ści .

Jad ą w s tro n ę cen tru m.

By ł ju ż p rak ty czn ie tuż za n imi. Panował tu zn aczn ie więk szy ruch , padał d eszczi świat ła samochod ó w odb ijały s ię o d mokreg o as fal tu . W tych waru nkach jazd aw ś lad za zy gzak u jącym k ształ tem n ie by ła już tak p ro s ta. Mig iem chwycił iPhon e’ai włączy ł ap l ik ację „in fo t raffic”, a n as tęp n ie obejrzał w p rzy b liżen iu nas tępnyk o rek , odsuwając palec wskazu jący o d k ciuk a na d o ty k o wy m ek ran ie. Szesnaścieminu t p óźn iej sku ter wy sadzi ł p asażerkę n a rue d ’Alsace-Lo rrain e i n atychmias to d jechał . Espéran d ieu zap arkował w n iedo zwo lo nym miejscu , zaciągn ął zas ło n ęp rzeciwsło n eczn ą z n ap isem POLICJA i wy s iad ł . In s ty nk t po d p owiadał mu , że tymrazem coś s ię d zieje. Przy p omniał so b ie, że zo s tawił ap arat n a miejscu p asażera,zak lął , wró ci ł po n ieg o i pu ści ł s ię b ieg iem, by d o g on ić swó j cel .

No panic. Marg o t Serv az sp o ko jn ie szła p rzed n im w t łumie lud zi . Bieg n ąctru ch tem, włączy ł aparat i sp rawdził , czy działa.

Ok rąży ła p lac Esqu iro l . Oświet lo ne witryny i g irlan dy o ży wiały ciemn e d rzewai s tare fasady . Na k i lka dn i p rzed Bożym Naro d zen iem k łęb i ły s ię tu t łumy . Bard zomu to od p owiad ało : n ie g rozi ło mu , że zo s tan ie zauważo n y . Nag le zobaczy ł , żed ziewczyna s taje w miejscu , ro zg ląda s ię d ook o ła, a nas tępn ie wchod zi d o res tau racj iPère Léo n . Esp érand ieu p o czu ł , że w jego g ło wie zapalają s ię wszys tk ie lamp k ialarmowe. To n ie jes t zach owan ie o sob y , k tó ra n ie ma n ic do uk ry cia. Przyśp ieszy łk rok u i zn alazł s ię na wysoko ści knajp y , w k tó rej zn ik nęła. Miał d y lemat: sp o tkałMarg o t jak ieś sześć razy . Jak by zareagowała, g dyb y zauważy ła, że wch o dzi za n ią?

Zajrzał p rzez o k no d o k ładn ie w chwil i , k ied y s iad ała na k rześ le, złożywszywcześn iej po cału n ek na u s tach k o goś , k to s iedział p o d ru g iej s t ron ie s to l ik a.Wyg ląd ała n a szczęś l iwą. Esp éran d ieu wid ział , jak śmieje s ię radośn ie z teg o , comó wi ten k to ś n ap rzeciwko .

Po czy m p rzen ió s ł wzro k na jej ro zmó wcę. O cho lera!

W zimn y g ru dn io wy wieczó r Serv az p atrzy ł w n ieb o u s ian e g wiazd ami pon adszczy tami g ó r i n a świat ła mły n a o db ijające s ię w wodzie – zapo wied ź p rzy jemnegociep ła, k tó re pano wało wewn ątrz. Os try wiatr smag ał mu p o liczk i , d eszcz zno wu

Page 365: Bielszy odcien smierci bernard minier

p rzech o d ził w śn ieg . Gospod arz o tworzy ł d rzwi. Po licjan t zo b aczy ł , jak jeg o twarztężeje.

– Mó j Bo że! Co ci s ię s tało?

Pon ieważ Servaz wid ział s ię w szp i talnym lu s trze, wied ział , że wyg ląd ap rzerażająco . Po więk szo n e źren ice, p rzek rwio n e oczy , k tó rych n ie powstyd zi łby s ięChris top h er Lee w Draculi, szy ja s ina aż po u szy , b rzeg i n ozd rzy i warg po d rażn ion ep rzez p o cieran ie fo l iowej to rby i s t raszn a fio leto wa p ręg a w miejscu , w k tó rym szn u rwp ił s ię w gard ło . Z oczu leciały mu łzy z p o wo d u zimna lu b n ap ięcia n erwo weg o .

– Sp ó źn iłem s ię – p o wied ział o ch ry p ły m g ło sem. – Wejdę, jeś l i p o zwo lisz.Zimny wieczó r dzis iaj .

Ciąg le jeszcze d rżał n a całym ciele. Gdy zn alazł s ię w ś rod k u , Sain t-Cy r p rzy jrzałmu s ię z n iep o ko jem.

– Chry s te! Ch o d ź tu taj , rozg rzejesz s ię. – Stary sędzia zszed ł p o s to pn iach dod u żeg o salo nu .

Tak jak po p rzed n io , s tó ł b y ł n ak ry ty . W k omin ku s trzelały jasn e p łomien ie.Sain t-Cy r o dsunął k rzes ło , b y Mart in mó g ł u s iąść, i n alał mu wina.

– Pi j . I n ie śp iesz s ię. Jes teś pewien , że wszy s tko w p o rządku ?

Servaz twierdząco sk in ął g łową. Win o miało g łębo k o czerwoną, n iemal czarn ąsu k n ię. Mocne, ale wyśmien ite. Przy najmn iej d la Servaza, k tó ry n ie by ł wielk imzn awcą.

– Somo n tano – wy jaśn i ł Sain t-Cyr. – Jeżdżę p o n ie na d ru gą s tron ę Pirenejó w, doGórn ej Arag on ii . No więc co s ię s tało ?

Servaz op o wied ział . Wciąż wracał myś lami d o o śro dka i za każdym razemp rzeży wał d łu g o trwały wyrzu t ad ren al iny , p rzen ik ający s to p n io wo całe ciało . Ktop rób o wał g o u d us ić? Od twarzał w g ło wie fi lm z teg o dn ia. Gaspard Ferrand ?Élisabeth Ferney? Xav ier? Ale Xav ier p rzyszed ł mu z po mo cą. Chy b a że p sy ch iatraw o s tatn iej ch wil i zrezy g nował z zamo rdowan ia g l in iarza... W jed n ej chwil i Serv azb y ł o k ru tn ie to rtu ro wany , a w nas tępn ej Xav ier s tał u jego bok u . Jeś l i to ta samao so b a? Ale n ie, p rzecież s ły szel i , jak v o lvo od jeżdża! Nas tępn ie p odsumo wałwyd arzen ia tego i p op rzedn ieg o d n ia: pośp ieszną u cieczkę Chaperon a, jego p us tyd o m, odk ry cie p eleryn y i sy gnetu , p u d ełko p o n ab o jach na b iu rku ...

– Zb liżasz s ię do p rawd y – spuen to wał Sain t-Cy r z zatro skaną min ą. – Jes teś tuż-tuż. Ale to – wskazał n a szy ję Servaza – to , co ci zrob ił ... świadczy o n ies łychanejb ru taln ości . On n ie co fn ie s ię ju ż p rzed n iczy m. Jeś l i t rzeb a, go tów jes t zab i jaćp o licjan tów.

Page 366: Bielszy odcien smierci bernard minier

– On alb o on i .

Sain t-Cy r rzuci ł mu p rzen ik l iwe sp o jrzen ie.

– Niep o ko jąca jes t sp rawa Chapero n a.– Nie masz p omy słu , g d zie móg ł s ię sch ować?

Sęd zia zas tanawiał s ię d łu ższą ch wilę.

– Nie. Ale Chapero n ma bzika na pu n kcie gó r i alp in izmu . Zn a wszys tk ie ścieżk i ,wszy s tk ie szałasy , zarówno p o s tron ie francusk iej , jak i h iszp ań sk iej . Po win ieneś s ięzwrócić do żandarmeri i gó rsk iej .

Oczywiście. Dlaczeg o wcześn iej o ty m n ie pomy ślał?

– Przy g o to wałem coś lekk ieg o – p o wied ział Sain t-Cy r. – Tak jak chciałeś . Ps trągw so s ie migd ało wy m. Hiszpańsk i p rzep is . Na pewn o mn ie po ch walisz.

Poszed ł do k u ch n i i wró ci ł z p aru jący mi talerzami. Servaz wy p ił jeszcze łyk win ai rzuci ł s ię n a p s trąga. Z jego talerza u nos i ł s ię smak o wity zap ach . Sos by ł lek k i , alecud o wn ie aro matyczny , smak ował migd ałami, czo snk iem, cy try n ą i p ietru szk ą.

– A zatem sąd zisz, że k to ś mści s ię za nas to latk ów?

Servaz p rzy tak n ął , k rzywiąc s ię. Za każdym k ęsem bo lało go gard ło . Po chwil i n ieczu ł ju ż g łod u . Odsun ął talerz.

– Przep raszam, n ie mo gę.

– Oczywiście, zro b ię ci kawę.

Nag le Servazowi p rzy pomn iało s ię serce wy cięte w ko rze. Z p ięcio ma imio namiw ś rod k u . Należący mi do p ięcio rg a spośró d s iódemki samob ó jców.

– Czy li p og ło sk i b y ły u zasad n io n e – p o wied ział Sain t-Cyr, wró ciwszyz fi l iżan k ą. – Niewiarygo d n e, że n ie t rafi l iśmy n a ten dzienn ik . I że n ie zdo łal iśmyznaleźć n ajmn iejszej p o szlak i , k tó ra b y p o twierd zała tę h ip o tezę.

Servaz zrozumiał . Z jed n ej s tro n y sędzia o d czuwał u lgę, widząc, że p rawd an areszcie wy ch odzi n a jaw. Z d ru g iej czu ł to , co czu je k ażd y człowiek , k tó ry latamiu g an ia s ię za jak imś celem i k ied y ju ż p o g odził s ię z tym, że n ig d y go n ie o s iągn ie,wid zi , że k to ś inny ro b i to zamias t n ieg o . Uczucie, że o minęło s ię najważn iejsząrzecz, n a p różno ro ztrwon iło czas .

– Os tateczn ie miałeś d o b rą in tu icję – d o cen ił g o Serv az. – I n ajwy raźn iejczło n k owie kwartetu p o dczas akcj i n ie rozs tawali s ię z p elerynami i n ig d y n iep o kazy wali twarzy o fiaro m.

– Ale mimo wszy s tk o : że też żadna z o fiar n igd y s ię n ie p o sk arży ła!

– Częs to s ię tak d zieje w teg o ty p u sp rawach , wiesz o tym tak samo d o b rze jak ja.

Page 367: Bielszy odcien smierci bernard minier

Prawd a wy ch o dzi na jaw wiele lat p óźn iej , k ied y o fiary są ju ż d o ros łe, czu ją s ięp ewn iej i n ie bo ją s ię ju ż swo ich kató w.

– Jak sądzę, p rzejrzałeś ju ż l is tę dzieci , k tó re p rzewinęły s ię p rzez o ś ro d ek ? –zapy tał Sain t-Cy r.

– Jak ą l is tę?Sęd zia sp o jrzał na n ieg o zaskoczony .

– Tę, k tó rą zrob iłem, l is tę wszys tk ich d zieci , k tó re p rzewinęły s ię p rzez o ś rodek .Jes t w k arton ie, k tó ry ci d ałem.

– W karto n ie n ie b y ło l is ty .

– Ależ oczy wiście, że b y ła! My ślisz, że wariu ję n a s taro ść? Są tam wszy s tk ied o k umen ty , jes tem teg o p ewien . Tamten także. Tak jak ci mó wiłem, p róbo wałemw tamty m czas ie u s tal ić związek międ zy samob ó jcami a d ziećmi, k tó re p rzeszły p rzezo śro dek . Zas tanawiałem s ię, czy wśró d dzieci z o ś rod k a ju ż wcześn iej n ie zdarzałys ię samob ó js twa, k tó rych n ie zau ważono , bo b y ły po jed y ncze. To b y po twierdzałomo ją in tu icję, że samo b ó js twa miały związek z Les Isard s . Poszed łem więc d omero s twa i d o s tałem l is tę wszys tk ich d zieci , k tó re p rzeszły p rzez o ś rod ek od jeg oo twarcia aż d o tamty ch wy d arzeń . Ta l is ta jes t w k arton ie.

Sain t-Cy r n ie lub i , g d y k to ś p o d aje w wątp l iwość jego s łowa. An i zdo lnościin telek tu alne, zauważy ł Serv az. Jeg o mość wyg ląd a n a p ewnego s ieb ie.

– Przyk ro mi, ale n ie zn aleźl iśmy w k arto n ie n ic, co p rzyp o minało b y tę l is tę.Sęd zia sp o jrzał na n ieg o i po trząsnął g łową.

– W karton ie b y ły od b itk i . By łem w tamtych czasach sk rupu latny . Nie to co teraz.Rob iłem o d b itk i wszys tk ich d oku men tów. Jes tem p ewien , że ta l is ta tam by ła. –Wstał . – Ch o dź za mn ą.

Szl i k o ry tarzem wy łożony m p ięk n y mi p ły tk ami z szarego p os tarzan eg ok amien ia. Sędzia pchnął n isk ie d rzwi, p rzek ręci ł włączn ik świat ła. Oczo m Serv azau k azał s ię p rawd ziwy chaos – n iewielk i zaku rzo n y gab in et , w k tó ry m panowałn ieo p isany bałagan . Bib l io teczk i , k rzes ła, n isk ie s to l ik i – wszęd zie p iętrzy ły s ięu łożone b y le jak k s iążk i , p l ik i do k umen tó w i teczk i , z k tó ry ch wysypy wały s ięn ied ok ład n ie sp ięte k artk i . Sain t-Cy r g rzebał w s to s ie wy so k im n a trzyd zieścicen ty metrów, zrzędząc p o d n o sem. Bez sk u tk u . Po tem w nas tępny m. Wreszcie p ojak ich ś p ięciu minu tach p o dn ió s ł s ię, t rzy mając w d ło n i p l ik sp iętych k artek , k tó ryp o d ał Servazowi z t riu mfu jącą min ą.

– Pro szę.

Page 368: Bielszy odcien smierci bernard minier

Servaz p rzejrzał l is tę. Trzy s tro ny , a na n ich dzies iątk i n azwisk , sp isan e w dwóchko lumn ach . Jeg o wzrok ś l izg ał s ię wzd łu ż ko lu mn . Początko wo żadne z nazwisk n iezwróciło jego uwag i . Po tem po jawiła s ię znajo ma o so ba: Alice Ferrand ...Kon ty nuował lek tu rę. Lud o v ic Assel in . Ko lejny samo bó jca. Kawałek dalej znalazłtrzecieg o : Flo rian Van lo o t ... Szukał n azwisk dwo jg a p ozos tały ch n as to latkó w, k tó reby ły w o środk u , zan im o d eb rały so b ie ży cie, k iedy jego o czy trafi ły na n azwisk o ,k tó rego abso lu tn ie s ię w tym miejscu n ie sp o d ziewał ...

Nazwisk o , k tó re n igdy n ie p owinn o b y ło s ię tu zn aleźć.

Nazwisk o , o d k tó rego zak ręci ło mu s ię w g ło wie. Serv az zad rżał , jakb y p o razi ł g op rąd . Przez chwilę sąd zi ł , że p ad ł o fiarą halu cyn acj i . Zamk n ął o czy i p ono wn ie jeo two rzy ł . Ale n azwisko ciąg le tam b y ło , wśród n azwisk in n y ch dzieci . Irène Zieg ler.

Cho lera, n iemożliwe!

Page 369: Bielszy odcien smierci bernard minier

24

Przez d ługą ch wilę s iedział za k ierown icą swo jego jeepa, patrząc n iewidzącymwzrok iem p rzez p rzedn ią szybę. Nie dos trzegał co raz gęściej syp iących p łatkówśn iegu an i co raz g rubszej b iałej wars twy pok rywającej d rogę. Krąg świat łarozpościerał s ię n a śn iegu pod latarn ią. W oknach młyna po ko lei gas ły wszys tk ielampy . Zos tała ty lk o jedna, na pewno w poko ju Sain t-Cyra. Servaz pomyślał , żesędzia pewn ie czy ta w łóżku . Nie zamykał ok ienn ic. To n iepo trzebne – włamywaczmusiałby p rzep łynąć p rzez nu rt s t rumien ia, a nas tępn ie po murze wsp iąć s ię dook ien . Te natu ralne zabezp ieczen ia by ły co najmn iej tak samo sku teczne jak p ies czysys tem alarmo wy .

Irène Zieg ler... Na l iście by ło jej nazwisko . Zas tanawiał s ię, co to znaczy .W pamięci zo b aczy ł s ieb ie, jak po p ierwszej wizycie u Sain t-Cyra wraca do budynkużandarmeri i z k artonem pod pachą. Zobaczy ł , jak Irène zdecydowan ie s ięga po kartoni jed en po d rug im wyciąga z n iego wszys tk ie dokumen ty ś ledztwa. Sain t-Cyr tofo rmalis ta: l is ta dzieci , k tó re p rzebywały w ośrodku , by ła wówczas w pud le. A jeś l is tary ma sk lero zę? Być może traci już pamięć i n ie chce s ię do tego p rzyznać. Móg łwłożyć l is tę gdzie indziej . Ale jes t też inna, bardziej n iepoko jąca h ipo teza. Wed ługn iej Servaz n ig d y n ie widział l is ty , ponieważ Irène Ziegler ją usunęła. Przypomniał sob ie,że n ie bard zo s ię pal i ła do p rzypominan ia sob ie sp rawy samobó js tw, gdy tamtejnocy w bud ynku żandarmeri i wspomniał o n iej po raz p ierwszy . Nag le p rzed oczamipo jawił mu s ię inny ob raz: s iedzi uwięziony w wagon iku ko lejk i i p róbu je s ię don iej dodzwon ić. Po winna by ła p rzy jechać spo ro p rzed n im, miała b l iżej , ale k iedywsiadał do k o lejk i , n ie by ło jej na miejscu . Przez telefon wy jaśn i ła mu , że miaławypadek n a mo to rze i jes t w d rodze. Zobaczy ł ją dop iero po wszystkim. Perrau l t by ł jużwtedy martwy .

Zdał sob ie sp rawę, że od ściskan ia k ierown icy s tawy jego palców zrob iły s ięb iałe. Po tarł p o wiek i . By ł wyczerpany , znajdował s ię na sk raju wy trzymałościnerwowej, jego ciało by ło k łębk iem bó lu , a zwątp ien ie rozlewało s ię po jego umyślejak śmiertelna t ru cizna. Po jawiły s ię inne myś li : Irène zna s ię na kon iach , p rowadzisamochód i hel ik op ter jak mężczyzna, zna oko licę jak własną k ieszeń . Przypomniałsob ie, jak rano p o dn io s ła g ło s , by wziąć na s ieb ie wizy tę w meros twie. Wiedziała już,

Page 370: Bielszy odcien smierci bernard minier

co tam zn ajd zie. To jedyny trop , k tó ry móg łby ich do n iej dop rowadzić. Czy to onaro zg rzeb ała p ap iery Chaperona w nadziei , że wpadn ie na jego ś lad? Czy to onapróbowała go zabić w ośrodku? Zaciskała mu sznur na szyi? Nie by ł w s tan ie w to uwierzyć.

Zmęczen ie spo wo ln i ło b ieg jego myś li . Nie po trafi ł ju ż p rawid łowo rozumować.Co ma ro b ić? Nie miał żadnych dowodów winy młodej funkcjonariu szk iżan d armeri i .

Sp o jrzał n a zeg arek na desce rozdzielczej i zatelefonował do Espérand ieu .– Mart in ? Co s ię dzieje?

Servaz o p o wied ział mu o emery towanym sędzi i dokumen tach , a po temo o d k ry ciu , jak ieg o właśn ie dokonał . Po d rug iej s t ron ie s łuchawk i zapanowałod łu g ie milczen ie.

– Sądzisz, że to ona? – odezwał s ię w końcu Espérand ieu . W jego g ło s ie dało s ięwy czu ć scep tycy zm.

– Nie b y ło jej ze mną, k iedy widziałem w wagon iku Perrau l ta i jego zabó jcę.Nap as tn ik miał na sob ie komin iarkę. Gdy s ię mijal iśmy , schował s ię za Perrau l ta,żeb y m n ie wid ział jego oczu . Powinna p rzy jechać tam p ierwsza, ale jej n ie by ło .Po jawiła s ię d u żo późn iej . – Nag le inna myś l p rzyszła mu do g łowy . – By ław ośro d k u i n ic o tym n ie powiedziała. Zna s ię na kon iach , zna s ię na gó rach , jes twy sp o rto wan a i n a p ewno po trafi s ię pos ług iwać l iną alp in is tyczną.

– Ps iak rew! – zawo łał Espérand ieu , tym razem wstrząśn ięty .

Mó wił ściszo n ym g ło sem i Servaz domyśli ł s ię, że jego asys ten t jes t w łóżkuz żo n ą, k tó ra ju ż śp i .

– Co ro b imy ? – zapy tał komendan t .

Cisza. Mimo d zielącej ich od leg ło ści wyobrazi ł sob ie zaskoczen ie młodszegok o leg i . Vin cen t n ie nawyk ł do tego , żeby szef p rzekazywał mu s tery .

– Masz d ziwn y g ło s .

– Jes tem wy k oń czony . I chyba mam go rączkę.

Nie wspo mn iał o napadzie w o środku . Nie miał ocho ty w tej chwil i o tym mówić.

– Gd zie jes teś teraz?– Przed d o mem Sain t-Cyra.

Od ru ch o wo rzu ci ł ok iem we wsteczne lu s terko . Także z tamtej s t rony u l iczka by łao p u s to szała. Ok ien n ice najb l iższych domów, znajdu jących s ię jak ieś s to metrówd alej , b y ły zamk n ięte. Ty lko gęs te p łatk i śn iegu cicho sypały s ię z n ieba.

– Wracaj do ho telu – powiedział Espérand ieu . – Na razie n ic n ie rób . Jadę do

Page 371: Bielszy odcien smierci bernard minier

cieb ie.

– Kied y? Dziś?

– Tak , ub ieram s ię i wy jeżd żam. A Zieg ler, wiesz, gd zie o na jes t?– Po d ejrzewam, że u s ieb ie.

– Alb o szuka Chaperona. Móg łbyś do n iej zadzwon ić i sp rawd zić.

– I co jej p owiem?

– Nie wiem. Że s ię źle czu jesz, że jes teś cho ry . Jes teś wy koń czo n y , sam top o wied ziałeś . Zresztą to s ły ch ać w two im g ło s ie. Po wiedz jej , że n ie d ajesz radyi ju tro zo s tajesz w łóżku . Zobaczymy , jak zareagu je.

Serv az s ię u śmiechnął . Po tym, co s ię wy d arzy ło , u wierzy mu bez najmn iejszegop ro b lemu .

– Mart in ? Co s ię dzieje?

Nads tawił ucha. W t le s łych ać b y ło ściszo ny g ło śn ik telewizo ra. Zieg ler jes tu s ieb ie. Alb o u k o go ś in n eg o . W mieszkan iu? W d omu ? Nie po trafi ł sob iewy o b razić miejsca, w k tó rym mieszka. W każdym razie n ie jes t na zewn ątrz i n iek rąży jak wy g ło d zony wilk , szukając ś ladó w mera. Albo jego śladów... Oczy mawy o b raźn i zo b aczy ł ją na mo tocyk lu , u b ran ą w sk ó rzan y ko mbin ezo n i wysok ieb u ty ; a p o tem za s terami h el ik op tera. Nag le nab rał pewn ości , że to o na.

– Nic. Dzwon ię, żeby ci powied zieć, że ro b ię sob ie p rzerwę. Muszę s ię wy sp ać.

– Nie jes t lep iej?

– Nie wiem. Straci łem jasn o ść u mysłu . Nie daję rad y myś leć. Jes tem wyko ńczonyi p o two rn ie b o l i mn ie szy ja. – Żad ne k łamstwo n ie jes t tak d ob re jak to , k tó rezawiera cząs tk ę p rawdy . – Sąd zisz, że p o rad zisz so b ie ju tro sama? Trzeba za wszelk ącen ę zn aleźć Chap erona.

– W po rządku – p owied ziała po chwil i wahan ia. – Tak czy s iak , ty n ie jes teśw s tan ie k on tynu ować. Odp o czn ij sob ie. Zadzwon ię do cieb ie, jak ty lko b ęd ę miećco ś n o wego . Ty mczasem ja też idę s ię p o ło żyć. Sam p owied ziałeś : t rzeb a zach owaćjasn o ść u my słu .

– Do b rano c, Irène.

Ro złączy ł s ię i wyb rał nu mer Vincen ta.

– Esp érand ieu .

– Jes t u s ieb ie. W k ażd ym razie w t le by ło s ły ch ać telewizo r.

– Ale n ie spała.

Page 372: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Jak mn ós two ludzi , k tó rzy s ię późn o k ład ą. Gdzie jes teś?

– Na au to s tradzie. Zatrzy mam s ię, żeby zatanko wać, i jad ę dalej . Nigdy n iewidziałem, żeb y n a ws i by ło tak ciemn o . Będę za jak ieś p ięćdzies iąt minu t . Co by śp owied ział , gdy byśmy pod jechal i p od jej dom?

Zawahał s ię. Czy będ zie miał d o ść s i ły?– Nawet n ie wiem, g dzie mieszka.

– Żartu jesz?

– Nie.

– No to co ro b imy?

– Zad zwo n ię d o d ’Hu mières – po s tanowił Serv az.

– O tej p o rze?Mart in po łoży ł k omó rkę na łó żk u , poszed ł d o łazienk i i o ch lapał twarz zimn ą

wo dą. Ch ętn ie n ap iłby s ię k awy , ale n a to n ie móg ł l iczyć. Wró cił do p ok o jui zad zwo n ił do Cath y d ’Hu mières .

– Mart in? Ps iak rew! Wie p an , k tó ra g o dzin a? W tym s tan ie p owin ien pan ju żsp ać!

– Przyk ro mi. Pi lna sp rawa.

Domy śli ł s ię, że p an i p roku rato r s iada na łó żk u .

– Nas tępn a o fiara?

– Nie, ale po ważn e tarapaty . Jes t no wy pod ejrzany . Ale n a razie n ie mog ę o tymn ik o mu p owiedzieć. Opró cz p an i .

– KTO? – rzu ci ła nag le obu dzona d ’Hu mières .

– Kap itan Zieg ler.

Po d ru g iej s t ron ie s łuch awk i zap an owało d ług ie milczen ie.

– Niech mi pan wszys tk o op o wie.

Zrob ił to . Po wiedział o l iście Sain t-Cyra, o n ieob ecn o ści Irèn e w momencieśmierci Perrau l ta, o jej n iech ęci do wspomnień z dzieciń s twa i p ob y tu w ośro dku ,o lawiro wan iu w sp rawach związanych z jej o sob is tą h is to rią.

– To n ie d owodzi , że jes t win na.Oto p rawn icze p o dejście, pomyślał . Z jego p ersp ek ty wy Irène s tała s ię po dejrzan ą

n umer jeden . In s tyn k t g l in iarza pod powiad ał mu jed nak , by tego n ie mówić.

– Ale ma pan rację, to n iepok o jące. Ta h is to ria z l is tą an i t rochę mi s ię n iep od o ba. Czego p an o de mn ie oczeku je? Przy pu szczam, że n ie dzwon i p an o tej po rze,żeb y mi p owiedzieć o czymś, co mo g ło by zaczek ać d o ju tra?

Page 373: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Po trzeb ny nam jej ad res . Nie mam go .

– Nam?

– Po p ro s i łem Espéran d ieu , żeby do mn ie do łączy ł .– Macie zamiar ją ś ledzić? Dziś w nocy?

– Być mo że.

– Ps iak rew! Mart in ! Po win ien pan spać! Przeg lądał s ię p an w lu s trze?

– Wolę n ie.

– Nie po dob a mi s ię to . Niech p an będzie o s trożny . Jeś l i to ona, może byćn iebezp ieczn ie. Zab iła już d wóch lud zi . I pos ługu je s ię b ron ią co najmn iej takd ob rze jak pan .

Delik atny eu femizm, pomyślał . Jes t beznadziejny w s trzelan iu . A asy s ten t też n ieb ardzo wy g ląda mu na Brudnego Harry ’eg o .

– Niech p an zadzwon i za p ięć minu t , mu szę zatelefonować w jedn o czy dwamiejsca – po wied ziała. – Do u s ły szen ia za chwilę.

Esp éran d ieu zapu kał d o d rzwi czterdzieści min u t późn iej . Servaz o tworzy ł . Jegoasy s ten t miał p łatk i śn ieg u na skafand rze i we włosach .

– Masz szk lankę wo d y i k awę? – zapy tał z asp iry ną w ręku . Nas tępn ie pod n ió s ło czy i spo jrzał n a szefa. – O k u rwa mać!

Mn iej więcej w tym samym czas ie, gdy Servaz wychodził od Sain t-Cyra, Diane,s ied ząc jeszcze w swo im gab inecie, zas tanawiała s ię, co ma teraz zro b ić. Zamierzałap rzejść do działan ia. Ale czy nap rawdę miała na to ocho tę? Czu ła p o kusę, byzacho wy wać s ię tak , jakby n ic s ię n ie s tało , i zapomnieć o ty m, co odk ry ła.Op o wiedzieć Sp itznerowi? Po czątkowo wydawało jej s ię, że to właśn ie powinnazrob ić, ale p o n amy śle n ie by ła już tego taka p ewna. Tak nap rawdę n ie wied ziała, dok ogo s ię zwrócić.

By ła sama, zdana ty lko n a s ieb ie. Spo jrzała n a zegarek wyświet lający s ię w roguek ranu .

23 .1 5 .

In s ty tu t b y ł p og rążony w ab so lu tnej ciszy , ty lko podmuchy wiatru uderzaływ okn o . Skoń czy ła wp isy wać do Excela dane, k tó re zeb rała podczas rozmówp rzep ro wad zony ch tego dn ia. Xav ier już d awno opuści ł swó j gab inet . Teraz albon ig d y ... Poczu ła u cisk w żo łądku . Lep iej o tym n ie myś leć.

Page 374: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Wid zę ją.

Espérand ieu pod ał mu lo rnetkę. Servaz ru szy ł w s tron ę n iedużego trzyp iętrowegob loku s to jącego na zb oczu . Irèn e Zieg ler s tała n a ś rodku salonu z telefonemko mórkowym p rzy uchu i d u żo mówiła. By ła ub ran a jak k to ś , k to zamierza wy jśćz do mu , n ie jak k to ś , k to spędza wieczó r p rzed telewizo rem i zaraz p o ło ży s ię dołóżka.

– Nie wyg ląda, jakby zamierzała iść spać – skomen tował Esp érand ieu ,spo jrzawszy zn ó w p rzez lo rnetkę.

Stal i n a n iewielk im pod wyższen iu , n a mu rk u o taczającym park ing , na k tó rymznajdowała s ię tab l ica wskazu jąca od leg ło ść od Sain t-Mart in : dwad zieściak i lometrów. Wo k ó ł park ingu ró s ł żywop ło t . Wślizgnęl i s ię w p rzes trzeń międ zydwoma k rzewami. Lodowaty wiatr ko ły sał ży wop ło tem. Servaz pos tawił ko łn ierzku rtk i , a Espérand ieu n aciągnął k ap tu r skafan d ra, k tó ry zaczął s ię rob ić b iały .Servazem wstrząsały d reszcze. Szczękał zębami. By ły czterdzieści dwie minu ty popó łno cy .

– Wychodzi! – o świadczy ł Espérand ieu , widząc, jak Irène chwy ta ku rtk ęmo tocyk lową wiszącą obok d rzwi.

Ch wilę późn iej zatrzasnęła d rzwi mieszkan ia. Op uści ł lo rn etkę i sk ierował ją nad rzwi wejściowe bu d ynku . Dwad zieścia sekund pó źn iej po jawiła s ię Zieg ler. Zeszłapo schodach i mimo śn iegu sk ierowała s ię w s tronę mo tocyk la.

– Cho lera! Niewiaryg odne!

Pob ieg l i do samochod u . Ty ln e ko ła t ro ch ę buksowały , g d y weszl i w zak ręt u s tópzbocza p rzed b lo k iem. Zdąży li zauważyć, że mo to cy k l sk ręca w p rawo na g ó rze u l icy ,k tó ra p rowad ziła do cen trum mias teczka. Kied y do jechal i d o sk rzyżowan ia, zmien iłys ię świat ła. Przejechal i na czerwonym. O tej po rze i p rzy tak iej p o godzie n ie mog lis ię n a n iko go natk nąć. Znaleźl i s ię na zasypanej śn ieg iem d ług iej alei . W oddaliwidziel i Zieg ler. Jechała bardzo powo li . Ułatwiało im to zadan ie, ale też zwiększałoryzyko , że zo s taną zauważen i , jako że o p ró cz n ich w d ług iej , b iałej alei by ło pu s to .

– Namierzy nas , jeś l i tak dalej pó jdzie – p owiedział Espéran d ieu , zwaln iając.Op u ściwszy mias teczko , p rzez jak ieś dzies ięć minu t jech al i n a zwo ln iony ch

ob ro tach , mijając dwie opuszczone wiosk i i o śn ieżone łąk i . Po obu s tronach d rog iwzn os i ły s ię gó ry . Espérand ieu p ozwo li ł , by Irèn e s ię odd ali ła, tak że widziel i ju żjedyn ie ty lne świat ło jej maszyny , świecące wśród p łatk ó w śn iegu równ ie s łabo jakżarzący s ię kon iec p ap iero sa.

– Dokąd ona jedzie?

Page 375: Bielszy odcien smierci bernard minier

W g ło s ie Vin cen ta s łychać by ło zaskoczen ie. Servaz czu ł to samo . Nieodpowiedział .

– Sądzisz, że znalazła Chaperona?

Na tę myś l Servaz zesztywn iał . Poczu ł , że ro śn ie mu ciśn ien ie. By ł pełen obaw,wyobrażając so b ie, co mo że s ię zdarzy ć. Wszys tk o po twierd zało jegop rzy p uszczen ia. Ok łamała go . Nie po łoży ła s ię, ale w ś ro dku nocy wyszła z d omu ,n ik ogo o ty m n ie in fo rmu jąc. Raz po raz wracał d o wszys tk ich etap ów ś ledztwa, dokażdego szczegó łu , k tó ry wskazywał n a n ią.

– Sk ręci ła w p rawo .

Servaz wy tęży ł wzrok , patrząc p rzed s ieb ie. Irène zjechała z d rog i na o świet lonypark ing p rzed n isk im, p ro s to k ątny m budyn k iem p rzyp o minającym n iezl iczonemagazyny hand lowe, k tó re s to ją p rzy g łównych d rogach . Po p rzez p łatk i śn ieguzo baczy li migający w ciemności neon . Świet ln y ob raz p rzed s tawiał p ro fi l kob ietyub ran ej w melo n ik , z p ap iero sem w u s tach . Dym z pap iero sa uk ładał s ię w s łowaPINK BANANA. Espérand ieu jeszcze bardziej zwo ln i ł . Zobaczy li , jak Zieg lerzatrzymu je mo tocyk l i zs iad a.

– A to co? – zapy tał Servaz. – Nocna d ysko teka?

– Klub hokeis tek .

– Co ?

– Dy sk o tek a d la lesb i jek .Wlek li s ię n a jedynce, k iedy Irèn e p rzywitała s ię z b ramk arzem u b rany m w g rubą

ku rtkę z fu trzanym ko łn ierzem narzu co ną na smok ing . Przeszła między d wiemasztucznymi palmami i zn iknęła w ś rodku . Espérand ieu p o d jech ał cicho pod wejściedo dysko tek i . Kawałek dalej widać by ło inne bud y nk i w k ształcierówno leg ło ścianó w. Wy g ląd ały jak wielk ie pu d ełka po bu tach . Przes trzeń hand lowa.Wy kręci ł , włączy ł ws teczny b ieg i zaparkował samochód w p lamie cien ia, z dala odlatarń i neo n ów, ty łem do d rzwi lo kalu .

– Ch ciałeś wiedzieć więcej o jej ży ciu p rywatnym, no to masz – powied ział .

– Co ona tam rob i?

– A jak sądzisz?

– Ch o dzi mi o to , że p rzecież ścig a Ch ap eron a i wie, że mus i s ię śp ieszyć, a t raciczas na p rzy jeżdżan ie tu taj? O p ierwszej w nocy?

– Ch y ba że ma sp o tk an ie z k imś , k to mo że jej udziel ić in fo rmacji .– W dy sk o tece d la lesb i jek?

Page 376: Bielszy odcien smierci bernard minier

Espérand ieu wzruszy ł ramio n ami. Servaz spo jrzał na zegar na desce rozdzielczej .

– Zawieź mn ie tam.

– Dokąd?– Do n iej .

Poszperał w k ieszen i i wy jął pęczek wy trych ó w. Espérand ieu zmarszczy ł b rwi.

– Ho la, h o la! To n ie jes t do b ry pomysł . Ona może w k ażd ej chwil i wy jść.

– Zos tawisz mn ie tam, wrócisz tu taj i sp rawdzisz, czy jeszcze jes t w ś ro dku . Niewejdę, do p ók i n ie b ędę miał od cieb ie zielonego świat ła. Masz naładowan ąkomórkę?

Servaz wy jął swó j telefo n . Ty m razem działał . Espérand ieu zrob ił to samo ,po trząsając g łową.

– Czekaj , czekaj . Widziałeś swo ją gęb ę? Ledwie s ię t rzymasz na nog ach . Jeś l iZieg ler jes t n ap rawdę zabó jcą, to jes t bardzo n iebezp ieczna.

– Jeżel i będziesz ją ś ledzi ł , b ędę miał d ość czasu , sp oko jn ie zdążę s ię zmyć. Niemamy ju ż an i chwil i do s tracen ia.

– A jeś l i jak iś sąs iad cię zobaczy i narob i rab an u? Confian t zn iszczy ci karierę.Ten gość cię n ienawidzi .

– Nik t s ię o n iczym n ie dowie. Jedźmy . Już dość czasu s traci l iśmy .

Diane ro zejrzała s ię do o ko ła. Nikogo . Kory tarz by ł p u s ty . Pacjenci n ie miel i ws tępudo tej części In s ty tu tu , więc n ie by ło tu kamer. Przek ręci ła gałk ę: o twarte. Sp o jrzałana zeg arek . Dwanaście minu t po pó łnocy . Weszła. Po mieszczen ie b y ło zalan eświat łem k s iężyca wpadający m p rzez okno : g ab in et Xav iera...

Zamk nęła za so bą d rzwi. Wszys tk ie jej zmysły b y ły w p o go towiu , n ies łychan ieczu łe, jakby nap ięcie zmien iło ją w zwierzę o wyos trzo nym wzroku i s łuchu . Omio tłaspo jrzen iem b iu rk o , na k tó ry m s tały ty lko lampka, kompu ter i telefo n , n iewielk ąb ib l io teczkę po p rawej , metalowe komody , lodówkę w kącie i ro ś l iny w d o n iczk achna parapecie o kna. Na zewnątrz szalała zamieć. Ch wilami, z pewn ością wtedy , gdyp rzesuwające s ię chmury zas łan iały k s iężyc, w poko ju rob iło s ię tak ciemno , żeDiane widziała ty lko szaron ieb iesk i p ro s tokąt ok n a. Nas tęp n ie w pomieszczen ieznowu rob iło s ię na ty le widno , że mog ła o d ró żn ić każdy szczegó ł .

Na pod łodze w jedny m z kątów para mały ch han tl i . Małe, ale ciężk ie – ocen iła,gdy podeszła b l iżej . Na każdej cztery czarne dwuk ilog ramowe talerze. Nie udało jejs ię o tworzyć p ierwszej szu flady – by ła zamkn ięta n a k lu cz. Szlag . Za to d rug a by ła

Page 377: Bielszy odcien smierci bernard minier

o twarta. Zawahała s ię, po czym zaświeci ła lampkę na b iu rku . Szperała wśród teczeki pap ierów, ale n ic n ie zwróci ło jej uwag i . Trzecia z szu flad by ła p rawie pus ta – leżałow n iej ty lko k i lka markerów i d ługop isó w.

Po deszła do metalo wych k omó d . By ły pełne wiszących teczek . Wyjęła k i lk az n ich i o tworzy ła. Teczk i p ersonalne. Diane zauważy ła, że n ie ma tam doku men tówÉlisabeth Ferney , za to jes t teczk a n iejak iego Alex and re’a Barsk iego . Jako żew In s ty tucie n ie by ło innego Alex and re’a, wywnioskowała, że chodzi o p ielęgn iarza.Przysu n ęła dokumen ty b l iżej lampk i, żeby lep iej widzieć.

Z CV Aleksa wyn ikało , że mężczy zna u rodzi ł s ię w 1980 roku n a Wy brzeżu KościSło n io wej . Mło dszy , n iż my ś lała. Kawaler. Zamieszkały w miejscowo ści Sain t-Gauden . O i le do b rze pamiętała, widziała już tę nazwę na map ie reg ion u . Zatrudn ionyw In s ty tu cie o d czterech lat . Wcześn iej p racował w pańs twowym szp italup sych iatrycznym w Armen tières . W trakcie s tud iów odby ł wiele s taży , w tym jedenw p lacówce p sych iatri i d ziecięcej , i Diane po myślała, że w p rzyszło ści b ęd ą mog lio tym p o ro zmawiać. Miała ocho tę zb l iży ć s ię d o Aleksa i może w n im zyskać tup rzy jaciela. Dobrze ocen iany . W ciągu min ionych lat Wargn ier, a nas tępn ie Xav ierzan o to wali wiele wyrazó w u zn an ia: „s łuchający”, „kompeten tny”, „p rzejawiain icjatywę”, „p ozy tywny duch zesp o łu ”, „dob re s to sunk i z pacjen tami”...

No już, n ie masz na to całej n ocy .

Zamknęła teczkę i od łoży ła na miejsce. Z lekk im k łuciem w sercu poszukałaswo jej . „Diane Berg”. Otworzy ła. Wewnątrz znajdowało s ię jej CV i wy druk ik o resp o ndencji elek tron icznej , jak ą p ro wadziła z dok to rem Wargn ierem. Poczu łau cisk w żo łądku , gdy u do łu s trony znalazła adno tację zrob ioną ręką Xav iera: Zproblemami? Z pozo s tałych wiszący ch w rzędzie teczek n ie dowied ziała s ię n iczegowięcej . Zajrzała do inny ch szu flad . Teczk i pacjen tów. Pap iero log ia admin is tracy jna...Brak jak iejk o lwiek teczk i opatrzo nej nazwisk iem Lisy Ferney poświadczałp odejrzen ia Diane: p rawdopodo b n ie to o na tak nap rawdę dzierży władzę w tymmiejscu . An i Wargn ier, an i Xav ier n ie odważy li s ię założyć teczk i personalnejszefowej p ielęgn iarek .

Nas tępn ie wzro k Diane p ad ł na b ib l io teczkę s to jącą po p rzeciwnej s tro n iep omieszczen ia. A po tem znowu na b iu rko i kompu ter. Zawahała s ię. Wreszcie u s iad ław fo telu Xav iera. Sk ó ra oparcia by ła p rzes iąkn ięta won ią myd ła i o s trej wodyk o lo ńsk iej z n ieco zb y t s i lną nu tą d rzewną. Diane wy tęży ła s łuch , po czym wcisnęłan a k o mpu terze g uzik „On”. We wnętrznościach u rządzen ia co ś parsknęło i zakwil i łojak budzący s ię noworodek .

Page 378: Bielszy odcien smierci bernard minier

Po jawiło s ię t ło – banalny jes ienny k rajob raz – i jedna po d rug iej zaczęływyskak iwać ikon k i .

Diane p rzeleciała je wzrok iem, ale n ic n ie zwróci ło jej uwag i . Otworzy ła sk rzy nkęmailo wą. Brak nowy ch wiadomości . Os tatn ia p rzyszła rano , b y ła sk ierowan a docałego p ersonelu i n os i ła ty tu ł : „Kalen darz spo tkań roboczych zespo łó wterapeu tycznych”. W sk rzyn ce odb io rczej b y ło p ięćset p ięćdzies iąt mail i , w tymd wanaście n iep rzeczy tany ch . Diane n ie miała czasu , by czy tać wszys tk ie, rzu ci łajednak ok iem na czterdzieści o s tatn ich , ale n ie znalazła w n ich n iczegon iepo ko jącego .

Nas tępn ie p rzejrzała wiad omo ści wys łane. Nic.Zamknęła sk rzynkę i o tworzy ła pasek zak ładek . Zwróciła uwagę n a k i lka s tron .

Pierwszą z n ich b y ł po rtal spo łeczn ościowy d la s ing l i , d ruga n os i ła ty tu ł„uwiedzen ie p rzez p sychoseksuo loga”, t rzecia zawierała „najnowsze” zd jęciap o rnog raficzne, a czwarta by ła poświęcona „bó lo m k latk i p iers ioweji do leg l iwościom sercowo-naczyn iowym”. Zas tanawiała s ię, czy Xav ier ma p rob lemyz sercem, czy jes t po p ro s tu h ipochond ry k iem, a nas tępn ie zajęła s ię czym innym. Pos iedemnas tu minu tach rozczarowan a wy łączy ła kompu ter.

Jej wzrok pad ł n a p ierwszą szu fladę, zamkn iętą na k lucz.

Zas tanawiała s ię, czy Xav ier n ie t rzyma w n iej zewnętrznego dysku lub pamięciUSB. Poza s tronami po rno jego kompu ter by ł t rochę zby t n ieskazi telny jak nan ależący d o o sob y , k tó ra ma coś do uk rycia.

Rozejrzała s ię d ooko ła, wzięła sp inacz, rozg ięła go i wsunęła do maleńk iegozamka, p róbu jąc po s tępować tak , jak to widziała w fi lmach .

Jej u s i łowan ia w oczywis ty sposób by ły skazane na po rażkę. Kiedy sp inacz s ięzłamał i jego kawałek u tknął w zamku , Diane zak lęła pod n osem. Wzięła nożyk dop ap ieru i z t rudem, po k i lku minu tach wys i łku zdo łała wydobyć metalową końcówkęsp inacza. Nas tępn ie zro b iła w g łowie p rzeg ląd wszys tk ich możliwości i n ag lezaświtała jej p ewna my śl . Pod jechała fo telem do okna i ws tała. Po dn io s ła po ko leiwszys tk ie don iczk i . Nic. A po tem na wszelk i wyp ad ek zanu rzy ła palce w ziemi.

W trzeciej don iczce jej palce na coś s ię natk nęły . Tkan ina, a w ś rod ku cośtwardego ... Pociąg nęła i po jawiła s ię n iewielka to rebk a. Wewnątrz by ł k lucz. Pu lsDiane p rzyśp ieszy ł . Kiedy o tworzy ła szu fladę, by ła jednak ro zczarowana. Nieznalazła d ysku an i pamięci USB. W szu fladzie by ł p l ik pap ierów związan ychz In s ty tu tem. Sp rawozdan ia, ko respondencja z wyższymi uczeln iami – n ic pou fnego .Po co w tak im razie Xav ier zamknął szu fladę? Dlaczego tak jak pozos tałe n ie by ła

Page 379: Bielszy odcien smierci bernard minier

o twarta? Przeg ląd ając pap iery , znalazła tek tu rową teczk ę, k tó ra by ła cień sza odinnych . W środ ku by ło zaledwie k i lk a kartelu szków, w tym l is ta ze sp isanymiw ko lumn ach nazwiskami. Diane zauważy ła, że jes t na n iej p ieczątka meros twa Sain t-Mart in i że jes t to odb itka. Pon ieważ l is ta znajdowała s ię na dwóch kartkach , wzięłado ręk i p ierwszą.

Na ś rodk u żó ł ta samoprzy lepna karteczka. Xav ier zap isał na n iej k i lka py tań :

Gaspard Ferrand?

Lisa?

Irène Ziegler?

Ośrodek kolonijny?

Zemsta?

Dlaczego koń???

Po chwil i zas tanowien ia już wiedziała, co ma p rzed o czami. Te py tan ia by łyodb iciem jej py tań . Dwa spośród nazwisk by ły jej n ieznane, a has ło „ośrodekko lon ijny” n ieuch ron n ie obudziło w n iej n iep rzy jemne wspomnien ie tego , co p rzeddwoma dn iami p rzeży ła wśró d zabudo wań Les Isard s . Miała p rzed sobą l is tępodejrzan ych . Nag le p rzypomniała sob ie rozmowę, k tó rą u s ły szała p rzez o twórwen ty lacy jny : Xav ier zob owiązał s ię wobec tamteg o po licjan ta, że p rzep rowadziwłasne ś ledztwo wśród człon ków person elu . Py tan ia zano towan e na sk rawku pap ierudowodziły , że zaczął to rob ić. A zatem jes t oczywis te, że sko ro Xav ier p rowadzipo tajemne ś ledztwo , to n ie on jes t wspó ln ik iem, k tó rego szuka po licja. W tak imrazie co oznacza złożone p rzez n iego zamówien ie na lek i?

Diane zdezo rien towana włoży ła l is tę z powro tem do teczk i , a teczkę do szu flady .Po czym zamknęła szu fladę na k lucz. Nigdy n ie s ły szała o dwóch p ozos tałychosobach , ale na l iście by ło p rzy najmn iej jedno nazwisko , na k tó rym będzie mog łateraz skoncen trować swo je poszuk iwan ia. Czy umieszczając s łowo „ośrodekko lon ijny” tuż po d n azwisk ami, Xav ier sygnalizował , że wszys tk ie te o so by w jak iśsposób by ły związane z tym miejscem? Przypomniała sob ie wy jącego i łkającegomężczyznę. Co s ię tam wydarzy ło? I jak i to ma związek ze zb rodn iami popełn ionymiw Sain t-Mart in? Sło wo , k tó re p sych iatra zano tował pod spo dem, by ło odp owiedziąna to py tan ie. Zemsta... Diane u świadomiła sob ie, że b raku je jej zby t wielu elemen tó w,by mog ła mieć n adzieję na do jście do p rawd y . Najwyraźn iej Xav ier ją wyprzedza,

Page 380: Bielszy odcien smierci bernard minier

choć ciąg le jeszcze s tawia sob ie wiele py tań .

Nag le zamarła z ręką na k luczu , k tó ry tkwił jeszcze w zamku szu flady . Odg łosk rok ów w ko ry tarzu . Nieświado mie op ad ła na fo tel . Jej d łoń powo li i po cichup rzesunęła s ię do s to jącej na b iu rku lampk i i zgas i ła ją. Zn owu zalał jąszaron ieb iesk i pó łmrok , k tó ry rozp raszał b lask k s iężyca. Jej serce zaczęłon iebezp ieczn ie ko łatać. Krok i zatrzymały s ię p rzed d rzwiami. Czy to k tó ry śz och ron iarzy na obchodzie? Czyżby zauważy ł świat ło w szparze p od d rzwiami?Sekundy wlok ły s ię w n iesk ończoność. Po ch wil i jed nak och ron iarz wróci ł dop rzerwanego obchod u i k rok i s ię oddali ły .

Krew szumiała jej w u szach . Dian e pomału odzyskała n o rmalny o ddech . Marzy łajuż ty lko o jednym: wrócić do swo jego poko ju i wś l izgnąć s ię pod ko łd rę. Kus i ło jąteż, by zapy tać Xav iera o jego ś ledztwo . Wiedziała jednak , że w chwil i , gdy s ięp rzyzna, że g rzebała w jego b iu rk u , s t raci p racę i wszelk ie wid ok i na karierę. Musiznaleźć inny sposób , by dop rowadzić do tego , żeby s ię wyg adał ...

– Jes t jej mo to r. Ciąg le jes t w ś rod ku .

Servaz zatrzasnął telefon i zapal i ł świat ło na pó łp iętrze. Zerknął n a zegarek . 1 .27 .Nas tępn ie spo jrzał na d rzwi d rug iego mieszkan ia. Żadnych odg ło sów. Wszyscy śp ią.Długo wycierał bu ty o s łomiank ę, po czym wy jął wy trych y i zaczął je wk ładać dozamka. Po trzy dzies tu sekundach by ł w ś rodku . Zieg ler n ie zamkn ęła an i do datk owejzasuwy , an i t rzypu nk towego zamk a.

Na wpro s t znajdował s ię ko ry tarz z dwo jg iem d rzwi p o p rawej s tro n ie. Zap ierwszymi k o lejny ko ry tarz, za d rug imi salon . Blask u l icznych latarn i rozświet lałciemny pokó j . Za oknami co raz gęściej sypał śn ieg . Servaz wszed ł do cichegoi mrocznego pomieszczen ia. Znalazł włączn ik . Rozb ły s ło świat ło i jego oczomuk azało s ię p rzes tronne wnętrze. Zamarł w b ezruchu , z b i jącym sercem.

Niech pan szuka b iel i – powied ział Propp .

Powo li rozejrzał s ię dooko ła. Ściany by ły b iałe. Pokó j u meb lowanyw bezcielesnym, zimnym s ty lu . No wocześn ie. Sp róbował sob ie wyobrazić o sobę,k tó ra tu taj mieszka, n iezależn ie od tej , k tó rą zd ąży ł już poznać. Nic n ie p rzychodziłomu do g łowy . Miał wrażen ie, jak by og lądał pokó j zamieszk iwany p rzez ducha.Po dszed ł do k s iążek , k tó re s tały n a p ó łce między puch arami za o s iągn ięciaspo rtowe. Przeszed ł go gwałtowny d reszcz. Wszys tk ie miały podobn ą tematykę:p rzes tęps twa seksualne, p rzemo c wobec kob iet , u cisk kob iet , po rnog rafia, g wałt .Zak ręci ło mu s ię w g łowie. Zb liżał s ię do p rawdy ... Przeszed ł do kuchn i . Wtem

Page 381: Bielszy odcien smierci bernard minier

dos trzeg ł jak iś ruch po p rawej s tron ie. Zan im zdąży ł zareagować, poczu ł , że co śdo tyka jego n og i . W pan ice u skoczy ł do ty łu . Jego serce wali ło jak szalo ne.Rozleg ło s ię p rzeciąg łe miaukn ięcie i kocu r umkn ął , by schować s ię w innym kąciemieszkan ia. Ps iak rew! Ale mi napędziłeś s tracha! Servaz od czekał , aż jego serce s ięu spoko i , p o czym po o twierał szafk i . Nic szczegó lnego . Zauważy ł ty lko , że Irènew p rzeciwieńs twie do n ieg o p rzes trzega zd rowej d iety . Znowu p rzeszed ł p rzez saloni sk ierował s ię k u poko jom. Drzwi do jednego z n ich by ły o twarte. Znajdowało s ięw n im b iu rko , zaścielone łóżko i metalowa ko mod a. Po ko lei o twierał jej szu flady .Teczk i . Dek laracje podatkowe, rachun k i za p rąd , wyk łady ze szk o ły żand armeri i ,czynsz, ub ezp ieczen ie, różne abonamen ty ... Na no cn ej szafce k s iążk i w językuang ielsk im. The Woman‑Identified Woman, Radical Feminism a Documentary History. Na g ło sb rzęczącego w k ieszen i telefo nu Servaz podskoczy ł .

– I co? – zapy tał Espérand ieu .

– Na razie n ic. Jak ieś ruchy?– Nie, ciąg le jes t w ś rodku . Myślałeś o tym, że może n ie mieszkać sama?

Ps iak rew, n ic o n iej n ie wiemy!

Servaza zmro ziło . Espérand ieu ma rację! Nawet s ię nad tym n ie zas tanawiał!W mieszkan iu jes t t ro je zamkn iętych d rzwi. Co jes t za n imi? Przynajmn iej jednez n ich p rowadzą do poko ju . Ten , w k tó rym s ię ak tualn ie znajd u je, n ie wyg ląda nazamieszkany . Nie hałasował p rzy wcho dzen iu . Jes t d ruga w nocy . O tej p o rze lud ziezazwyczaj g łęboko śp ią. Ze ściśn iętym żo łądk iem wyszed ł z po ko ju i s tanął p rzedsąs iedn imi d rzwiami. Wy tęży ł s łuch . Żadnych odg ło sów. Przyk lei ł ucho d o d rzwi.Cisza. Jedy n ie szum jego własnej k rwi. Wreszcie po łoży ł d łoń na k lamce i bardzodelikatn ie o two rzy ł .

Pokó j ... Niepościelone łóżko ...

Pus to . Jego serce znowu zaczęło n iebezp ieczn ie ko łatać. Pomyślał , że to pewn iesku tek k iepsk iej kondycji fizycznej . Musi poważn ie wziąć s ię do up rawian ia spo rtu ,jeś l i n ie chce pewnego dn ia zejść na zawał .

Gdy o two rzy ł pozos tałe d rzwi, jego p rzyp uszczen ia s ię p o twierdzi ły : by ły zan imi łazienka i toaleta. Wró cił do poko ju z b iu rk iem. Otworzy ł t rzy jego szu flady .Nic po za d ługop isami i wyciągami z karty p łatn iczej . Po tem jeg o wzrok p rzyciągn ęłako lo rowa p lama n a pod łod ze pod b iu rk iem. Mapa samochod owa. Musiała s ięześ l izgnąć z b iu rk a. W jego k ieszen i znowu zab rzęczał telefon .

– Wyszła!– W p o rządk u . Jedź za n ią. I zadzwo ń do mn ie, jak będziecie k i lometr s tąd .

Page 382: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Co ty p iep rzysz? – powiedział Espérand ieu . – Na Boga, zab ieraj s ię s tamtąd !

– Mo że coś znalazłem.

– Już ru szy ła! Jedzie!– Goń ją. Szyb ko ! Po trzebu ję p ięciu minu t .

Ro złączy ł s ię.

Zapali ł lampkę na b iu rku i schy li ł s ię, by podn ieść mapę.

By ła 2 .02 , gdy Espéran d ieu zo baczy ł , jak Irène Zieg ler w towarzys twie innej kob ietywychodzi z k lu bu Pink Banana. W p rzeciwieńs twie do Zieg ler, k tó ra w kombinezon iemo tocyk lowym i sk ó rzany ch bo tkach miała wyg ląd fascynu jącej amazo nk i , jejko leżanka b y ła ub rana w b ły szczącą ku rtkę z fu trzanym ko łn ierzem, obcis łe dżin syi b iałe bo tk i sznu rowane z do łu do g ó ry . Wyg lądała jak z żu rnala. W od ró żn ien iu o djasnowłosej Irène by ła b run etką, jej d ług ie włosy opadały na fu trzany ko łn ierz.Kob iety pod eszły do mo tocyk la, n a k tó rym Zieg ler u s iad ła o k rak iem. Rozmawiałyjeszcze p rzez chwilę. Po czym b ru netka pochy li ła s ię nad b lon dynką. Espérand ieup rzełknął ś l inę, patrząc, jak młode kob iety namiętn ie s ię cału ją.

– O k u rczę – powiedział sam d o s ieb ie, z nag le wysch n iętym gard łem.Nas tępn ie Zieg ler od pali ła maszynę. Odziana w skó rę amazonka p rzy lgnęła d o

s talowego rumak a. Ta k ob ieta może by ć morderczyn ią, p omy ślał , by o s tudzićrodzące s ię p odn iecen ie.

Nag le zaświtała mu pewna myśl . Ci , k tó rzy zmasak rowali kon ia Érica Lombarda,działal i we dwó jkę. Ps tryknął b runetkę cy frówką, tuż zan im zn iknęła w d rzwiachdysko tek i . Kim on a jes t? Czy to możliwe, żeby zabó jcami by ły dwie kob iety? Wyjąłkomórkę i zadzwon ił do Servaza.

Ch o lera! – zak lął , gdy skończy ł rozmo wę. Mart in po trzebu je p ięciu minu t! Toszaleńs two! Powin ien s ię n atychmias t s tamtąd zmyć! Zapali ł s i ln ik i z ryk iemprzejech ał p rzed b ramkarzem. Trochę n iezg rabn ie sk ręci ł p rzy wy jeździe z park ingu ,ko ła znowu zabuksowały w śn ieg u , po czym samochód znalazł s ię n a d ług iej , p ro s tejszos ie. Zd jął nogę z gazu do p iero wtedy , gdy zobaczy ł ty lne świat ło mo tocyk la.Odruchowo spo jrzał n a zegarek : 2 .0 7 .

Mart in , na miło ść boską, zab ieraj s ię s tamtąd !

Servaz o b racał mapę n a wszys tk ie s tro ny .Do k ładna mapa rejonu Hau t Comminges , w skal i 1 :50 000 . Na p różno ją og lądał ,

Page 383: Bielszy odcien smierci bernard minier

rozk ładał i p rzysuwał do lampk i. Niczego n ie zauważy ł . A jed nak Zieg ler o s tatn iocoś na tej map ie sp rawdzała. Na pewno p rzed wy jściem. To jes t gdzieś tu taj , ty lko żety tego n ie widzisz, pomyślał . Ale co? I nag le go o lśn i ło : k ry jówka Chaperona!

Oczywiście, że gdzieś tu jes t , gd zieś na tej map ie...

W pewnym momencie d roga zrob iła s ię k ręta. Jako że zak ręty nas tęp owały pod łu g im p ros tym odcinku , Espérand ieu mus iał znaczn ie zwo ln ić. Szo sa wiła s iępośród b rzemiennych śn ieg iem jo deł i b rzóz, p ro wadząc p rzez oko licę u s ianąn iewysok imi, b iałymi pagó rkami, między k tó rymi p ły nął s t rumień . W dzień pejzażwyg lądał jak z widokówk i, a nocą, w świet le samochodowych reflek to rów – n iemalbajkowo .

Espérand ieu zobaczy ł , że Zieg ler zwaln ia i h amu je, a nas tępn ie bard zo o s trożn iep rzechy la po tężną maszynę, by wejść w zak ręt , po czym zn ika za wysok imi jo d łami.Zd jął nogę z gazu . Wziął zak ręt z tak ą samą o s trożnością i z umiark owaną p rędko ściąok rąży ł p ierwszy pagó rek . Prawie na najn iższych ob ro tach do jechał do miejsca,w k tó rym p łyn ął s trumień . Ale to n ie wys tarczy ło ...

W p ierwszej chwil i n ie by ł w s tan ie powiedzieć, co widzi . Jak iś czarn y cień ...

Kształ t wy łon ił s ię p o d ru g iej s t ron ie d rog i i wpad ł w świat ło reflek to rów.Espéran d ieu in s tynk town ie wcisnął hamu lec. Za s łaby reflek s . Samo ch ód rzu ci łow pop rzek , wpros t n a zwierzę. Uderzen ie by ło gwałtowne. Przyk lejony dok ierown icy , zd o łał wyprowadzić au to z poś l izgu , ale by ło już za późno . Zatrzymałs ię, włączy ł świat ła awary jne, wy jął ze schowk a latarkę i wy sk oczy ł na zewnątrz.Pies ! Po trąci ł p sa! Zwierzę leżało w śn iegu na samym środku szosy . W s trumien iuświat ła latark i patrzy ło na Vincen ta b łagalnym wzro k iem. Zby t szybk i oddechunos i ł jeg o bo k i wydobywał s ię z py sk a b iałą parą. Jed na łapa kon wu lsy jn ie d rgała.

Nie ru szaj s ię, s tary ! Zaraz wracam! – pomyślał Espéran d ieu p rawie na g ło s .

Sięgnął do k ieszen i skafan d ra. Telefon ! Nie ma go ! Espérand ieu spo jrzałzrozp aczony w k ierunku d rog i . Mo tocyk l dawno zn iknął . Cho lera, cho lera i jeszczeraz cho lera! Rzu cił s ię do samochodu , zanu rkował do ś rodka i zapal i ł gó rne świat ło .Przesun ął d łon ią p o s iedzen iach . Nic! An i ś ladu p iep rzoneg o telefonu ! An i nafo telach , an i na pod łodze. Gdzie s ię, do ku rwy nędzy , podział ten p ierdo lonytelefon?

Servaz na p różno b ad ał k ażdy szczegó ł mapy , n ie by ło na n iej żadnego pun k tu ,

Page 384: Bielszy odcien smierci bernard minier

żadnego symbo lu , k tó ry po zwalałby myś leć, że Zieg ler o znaczy ła w ten sposóbmiejsce k ry jówk i Chaperona. Ale może wcale n ie mus iała tego rob ić. Mo żewy starczy ł jej rzu t ok iem, by po twierdzić co ś , o czym wiedziała już wcześn iej . Serv azmiał p rzed oczami Sain t-Mart in , s tację narciarską, do l iny i szczy ty o taczającemias to , d ro gę, k tó rą p rzy jechał , i d rogę p rowad zącą do elek trown i, o ś rodekko lon ijny , In s ty tu t i wszys tk ie oko liczne wiosk i .

Rozejrzał s ię wokó ł s ieb ie. Jego uwagę p rzyciągnęła pewna k artka. Leżała nab iu rku pośród innych pap ieró w.

Wyciągn ął ją i pochy li ł s ię. Ak t własności ... Jego pu ls pod sk oczy ł . Ak twy s tawiony na nazwisko Ro landa Chapero na, zamieszkałego w Sain t-Mart in -de-Co mminges . I ad res : d ro ga 12 , sek to r 4 , do l ina d ’Aure, gmin a La Hourcad e. Serv azzak lął . Nie ma czasu , by iść do katas tru czy b iu ra n ieruchomości . A po tem zauważy ł ,że Zieg ler czerwonym mazak iem u d o łu k artk i zap isała jak ąś l i terę i cy frę. D4.Zrozumiał . Spocony mi d łońmi p rzysunął k artkę b l iżej . Jego palec go rączkowoślizgał s ię p o map ie.

Espérand ieu odwró cił s ię i zauważy ł leżący na szos ie telefon . Skoczy ł w jego s tronę.Urządzen ie by ło w dwóch kawałk ach , p las t ikowa o budowa by ła roztrzaskana.Ch o lera! Mimo wszys tko sp róbował po łączyć s ię z Servazem. Nic z tego .Natychmias t ogarnął go lęk . Mart in ! Pies zaskomlał rozdzierająco . Espéran d ieuspo jrzał na n iego . To n iemo żliwe! Co to za ku rewsk i koszmar?

Otworzy ł na o ścież ty lne d rzwi samochodu , wróci ł do zwierzaka i wziął go naręce. By ł ciężk i . Pies zawarczał wrogo , ale n ie s tawiał opo ru . Espérand ieu po łoży ł gona ty lnym s iedzen iu , zatrzasnął d rzwi i wróci ł za k ierown icę. Rzucił ok iem nazegarek . 2 .2 0 . Zieg ler n ie będzie zwlekała z powro tem do domu . Mart in , sp iep rzaj!SPIEPRZAJ! SPIEPRZAJ! Na miło ść b oską! Bły skawiczn ie ru szy ł , p rzejechałw pop rzek , w o s tatn iej chwil i wyrównał ko ła i pomknął b iałą d rogą, wiele razywp ad ając w poś l izg na zak rętach , wczep io ny w k ierown icę jak k ierowca rajdowy .Jego serce b i ło z częs to t l iwością s tu sześćdzies ięciu uderzeń na minu tę.

Krzyżyk ... Maleńk i k rzyżyk n ary sowany na czerwon o , k tó ry początko wo umykałjego uwag i . Na samym środku kwadratu D4 . Servaza ogarnęła radość. W tym miejscuna map ie znajdował s ię n iewielk i czarny kwadracik w wy ludn ionej oko licy , po śródlasów i gó r. Szałas , chatka? Nieważne. Już wie, dok ąd po jechała Zieg ler po wy jściu

Page 385: Bielszy odcien smierci bernard minier

z dysko tek i .Nag le zerknął na zegarek . 2 .20 . Coś tu n ie g ra... Espérand ieu ju ż dawno powin ien

by ł do n iego zadzwon ić. Zieg ler wyszła z dysko tek i szesnaście minu t temu! Tozn aczn ie więcej czasu , n iż po trzebowała... Zimny po t sp ływał mu wzd łuż k ręgo s łu p a.Musi s tąd iść. Natychmias t! Rzucił pan iczne spo jrzen ie w k ierunku d rzwi, o d łoży łmapę tam, gdzie ją znalazł , zgas i ł lampk ę na b iu rku , po czym wy łączy ł świat łow po ko ju i p rzeszed ł do salon u . Warko t s i ln ika na zewnątrz... Servaz rzuci ł s ię dookna dok ładn ie w chwil i , gdy mo tocyk l wy jechał zza narożn ika budynku . Zalała gofala zimn a. Ju ż jes t!

Dopad ł wy łączn ika i zgas i ł świat ło w salon ie.Nas tępn ie ru szy ł do p rzedpok o ju , wyszed ł z mieszkan ia i cicho zamknął za so b ą

d rzwi. Ręk a tak mu s ię t rzęs ła, że o mało n ie upuści ł wy trycha. Przek ręci ł zamek odzewnątrz i wyb ieg ł na schody , ale po k i lku s top n iach s ię zatrzymał. Co dalej? Tad rog a jes t spalona. Jeś l i n ią pó jdzie, znajdzie s ię oko w oko z Zieg ler. Wzd rygn ąłs ię, s ły sząc dwa p iętra n iżej sk rzyp ien ie d rzwi k latk i schodowej. Jes t w pu łap ce!Najciszej jak po trafi ł , wróci ł n a gó rę, p okonu jąc po dwa s topn ie. Znalazł s ięw punkcie wy jścia: ko ry tarz d rug iego p iętra. Żadnego wy jścia, żadnej k ry jó wk i.Zieg ler mieszkała na o s tatn im p iętrze.

Jego serce t łuk ło s ię w p iers i , jakby chciało w n iej wyżłob ić tunel . Próbo wał s ięzas tanowić. Irène za chwilę s ię tu po jawi i go zobaczy . Jak zareagu je? Po dob no jes tch o ry i miał leżeć w łóżku , a jes t p rawie wpó ł do trzeciej nad ranem. Myśl! Ale n ieby ł w s tan ie. Nie miał wyboru . Znowu wy jął z k ieszen i wy trych , wsu nął go do zamk a,o tworzy ł d rzwi i zamknął za sobą. Przek ręć k lucz! Popędził do salonu . To p rzek lętemieszkan ie jes t zby t pus te, zby t spartań sk ie. Nie ma s ię gdzie scho wać! Przez ch wilęzamierzał zapal ić świat ło , u s iąść na so fie i p rzy witać Zieg ler z wy luzowaną min ą,jakby n igdy n ic. Powie jej , że wszed ł , u żywając wy trycha. Że ma jej co ś ważn eg o dopowiedzen ia. Nie! To g łupo ta! Jes t sp ocony , ledwie dy szy . Irène od razu wy czy tawszys tko z jego oczu . Powin ien by ł zaczekać w ko ry tarzu . Co za id io ta! Ale już zapóźno ! Czy by łaby zdo lna go zab ić?

Gdy pomyślał , że już raz p róbowała, p rzeszed ł go lodowaty d reszcz. W ośrod k u ...Tego samego dn ia... Ta myś l go o trzeźwiła. Schowaj s ię! Wielk imi k rokami p o szed łdo poko ju . Wślizgnął s ię pod łóżko w ch wil i , gdy ona wk ładała k lucz do zamka.

Zdąży ł jeszcze zobaczyć p rzez o twarte d rzwi parę bu tów wchodzący ch dop rzedp oko ju . Leżąc tak , z p odb ródk iem opartym o p od łogę i po tem cieknący m potwarzy , nag le poczu ł , jak by śn i ł koszmar. Wydawało mu s ię, że to , co p rzeży wa, n ie

Page 386: Bielszy odcien smierci bernard minier

jes t całk iem rzeczy wis te, że co ś tak ieg o n ie może s ię zd arzy ć.

Zieg ler g ło śn o rzu ci ła k lu czy k i na szafk ę p rzy d rzwiach . W k ażdy m razie u s ły szałb rzęk k luczy , b o p rzecież n ie mó g ł tego widzieć. Przez ch wilę ab so lu tn ej t rwo g isądzi ł , że wejd zie p ro s to d o pok o ju .

Zob aczy ł jed nak , że jej bu ty zn ik ają w salo n ie. Jed n ocześn ie s ły szał sk rzy p ien iesk ó rzan eg o komb inezo nu . Zamierzał wy trzeć wierzchem d ło n i po t sp ły wający potwarzy , g d y nag le zamarł : Telefon ! Zap o mniał g o wy łączy ć!

Pies sk o mlał na ty ln ym s iedzen iu . Ale p rzynajmn iej s ię n ie ru szał . Esp éran d ieuwszed ł w o s tatn i zak ręt tak samo jak we wszy s tk ie po p rzed n ie: n a o s tatecznejg ran icy u traty k o n tro l i . Ty ł samo ch o du wy g lądał , jak b y ch ciał wy sk oczy ć z t rasy ,ale Vincen t do cisn ął sp rzęg ło , sk o n tro wał , do d ał g azu i w ten sp o só b zd o łał gou trzy mać.

Bu dynek , w k tó rym mieszk a Zieg ler.

Zaparko wał p rzed n im, chwycił b roń i wy sk oczy ł na zewn ątrz. Gd y sp o jrzałw g ó rę, zau waży ł , że w salo n ie pal i s ię świat ło . Mo tocyk l by ł n a miejscu . On a także.Ale an i ś ladu po Mart in ie. Wy tęży ł s łuch , ale do jeg o u szu n ie docho d ził żad end źwięk p o za świs tem wiatru .

Ku rwa, Mart in , p okaż s ię!

Espérand ieu rozpaczl iwie lu s tro wał o k o lice b u d ynk u , gdy p ewn a my śl zaświtałamu w g łowie. Wró cił za k ierown icę i u ru ch omił s i ln ik . Pies cich o zap ro tes to wał .

– Wiem, s tary . Nie b ó j s ię, n ie zo s tawię cię.

Wjech ał k ró tk im, ale s tro my m p od jazdem p ro wadzący m d o p ark in g u i tab l icyo rien tacy jnej , ch wy cił lo rnetkę i wsu nął s ię w p rzes trzeń międ zy k rzewamiży wo p ło tu . Ak u rat zd ąży ł zo b aczyć, jak Zieg ler wy ch o dzi z k u ch n i z b u telką mlek aw ręku . Rzuciła mo tocy k lo wą k u rtkę n a so fę. Zo b aczy ł , jak wy p ija ły k mlek a, poczym ro zp in a pasek sk ó rzanych spo d n i i zd ejmu je bo tk i . Nas tęp n ie wy szła z salonu .W mniejszy m, mato wy m o kn ie p o lewej ro zb ły s ło świat ło . Łazien k a. Bierze p ry szn ic.Do k ąd p oszed ł Mart in? Czy miał czas s ię wyn ieść? Ale jeś l i tak , to g d zie s ię,p s iak rew, schował? Espérand ieu p rzełknął ś l inę. Międ zy o k nem łazien k ii p rzeszk lo ną ścianą salo n u b y ło jeszcze jedno okn o . Po n ieważ ro lety b y łyp odn ies io ne, a d rzwi d o pomieszczen ia o twarte, w świet le do ch o d zącymz p rzed p oko ju do s trzeg ł pok ó j i s to jące w n im łóżko . Nag le sp od łó żk a wy łon iła s ięjak aś pos tać. Po d n io s ła s ię, zawahała p rzez momen t, a nas tępn ie wy szła

Page 387: Bielszy odcien smierci bernard minier

z po mieszczen ia i n a czu b k ach p alcó w sk iero wała s ię w s tronę wy jścia. Mart in !Esp éran d ieu miał ocho tę k rzyczeć z rad o ści , ale zamias t teg o o p u ści ł lo rnetk ęi wp atry wał s ię w zewn ętrzne d rzwi b u dyn k u , aż wreszcie po jawił s ię w n ich Serv az.Uśmiech ro zjaśn i ł twarz asys ten ta. Komendan t rozejrzał s ię w p rawo i w lewo ,szuk ając go wzrok iem. Vin cen t wło ży ł dwa p alce d o u s t i zag wizd ał .

Servaz p o dn ió s ł g łowę i zo baczy ł g o . Wy ciąg nął p alec ku gó rze i Esp éran d ieuzro zu miał . Pop atrzy ł p rzez lo rn etk ę n a ok n a mieszkan ia. Zieg ler ciąg le b y ła p odp ryszn icem. Sk in ął na Servaza, b y pod szed ł n a ró g bu d ynk u , a sam wsiad ł dosamocho d u . Po min u cie jeg o szef o twierał d rzwi o d s tron y p asażera.

– Ch o lera, g d zie b y łeś? – zap y tał , a z jego u s t u n io s ła s ię chmu ra p ary . –Dlaczeg o n ie... – Na wido k p sa leżąceg o n a ty ln y m s ied zen iu p rzerwał . – A to co?

– Pies .

– Wid zę. Co on tu rob i?

Espérand ieu w k i lk u s ło wach s treści ł wy padek . Serv az u s iad ł n a fo telu p asażerai zatrzasnął d rzwi.

– Zos tawiłeś mn ie z powodu ... psa?

Espérand ieu zro b ił p rzep raszającą minę.

– Po d ty m wzg lędem jes tem tro ch ę jak Brig i t te Bard o t . A p o za tym mó j telefoni tak by ł w k awałk ach . Ale mi nap ęd ziłeś s trach a! Ty m razem n ap rawd ę n ieźle s ięwp iep rzy liśmy .

Servaz p ok iwał g łową w ciemnym wnętrzu samocho d u .

– To wszy s tk o mo ja win a. Miałeś rację: to n ie b y ł naj lep szy po my sł .

To b y ła jedna z rzeczy , za k tó re Espérand ieu cen ił Mart in a. W p rzeciwieńs twie dowielu inny ch szefów p o trafi ł s ię p rzyznać d o b łędów i wziąć za n ieo d powiedzialn o ść.

– Mimo wszys tk o co ś znalazłem – do d ał .

Op o wied ział mu o map ie. I o akcie własn o ści . Wy jął kawałek pap ieru , na k tó rymzd ąży ł zano to wać namiary . Przez k i lka ch wil s iedziel i w milczen iu .

– Trzeba wezwać Samirę i inn y ch . Po trzebu jemy p os i łk ów.– Jes teś pewien , że n ie zo s tawiłeś ś lad ów?

– Nie sądzę. Ty lk o l i t r po tu p od łó żk iem.

– Do b rze, zg o da – powiedział Esp éran d ieu . – Ale mamy p i ln iejszą sp rawę.

– Ah a, a co tak ieg o ?

– Psa. Trzeb a znaleźć wetery n arza. Natychmias t .

Page 388: Bielszy odcien smierci bernard minier

Servaz sp o jrzał n a Vin cen ta, zas tanawiając s ię, czy ten n ie s tro i sob ie żartó w. Alejeg o asy s ten t rob i ł wrażen ie całk iem p oważn eg o . Po patrzy ł na zwierzę. Wy g lądało n ab ard zo cho re i wy czerp an e. Pies z wys i łk iem p o d n ió s ł łeb i o bserwo wał ichsmu tnymi, zrezyg n o wan y mi i łag o dnymi o czami.

– Zieg ler b ierze p ry szn ic – powiedział asy s ten t – n ie wy jdzie już d ziś w nocy .Wie, że ma cały ju trzejszy d zień , b y d o paść Ch ap ero n a, bo ty masz zo s tać u s ieb ie.Zrob i to w ciąg u d n ia.

Servaz s ię zawah ał .– Zg oda. Zad zwo n ię d o żand armeri i i do wiem s ię, g d zie jes t jak iś weteryn arz.

Ty mczasem ty wyciągn iesz Samirę z łó żk a i p owiesz jej , żeb y s tawiła s ię tu tajz dwó jk ą lu dzi .

Esp éran d ieu sp o jrzał n a zeg arek : 2 .4 5 . Pod n ió s ł s łu ch awk ę zawieszo n ą na descero zd zielczej . Ro zmawiał z Samirą dob re dzies ięć min u t . Od ło ży ł telefon i o d wró ciłs ię do szefa. Servaz sp ał z g ło wą o p artą o d rzwi.

Page 389: Bielszy odcien smierci bernard minier

25

Łóżko po lowe sk rzypnęło , gdy Servaz u s iad ł , wyciągnął s topy spod ko łd ryi p os tawił je na zimnej posadzce. Niewielk ie pomieszczen ie bez meb li . Ziewając,włączy ł n ocną lampkę s to jącą na pod łodze i p rzypomniał sob ie, że śn i ła mu s ięCharlène Espérand ieu : obydwo je by li nadzy , leżel i na pod łodze szp i talnegoko ry tarza i ... kochali się! Lekarze i p ielęgn iark i p rzechodzil i obok n ich , ale ich n iewidziel i . Na pod łod ze szp i tala? Spo jrzał w dó ł na swó j po ranny wzwód . Parsknąłśmiechem, u świad o miwszy sob ie całkowitą n ieadekwatność sy tuacj i , i podn ió s łzegarek , k tó ry leżał pod łóżk iem. Szós ta... Wstał , p rzeciągnął s ię i s ięgnął po czys teub ran ia, k tó re p rzy g o towano d la n iego na k rześ le. Koszu la by ła zby t obszerna, alespodn ie miały do b rą d ługość. Wziął b iel iznę, ręczn ik i żel pod p ry szn ic zo s tawionedo jego uży tku . Zan im wyszed ł do łazienk i znajdu jącej s ię w g łęb i ko ry tarza,zaczekał , aż od zysk a całą swo ją godność, choć o tej po rze miał n iewielk ie szansekogoś spo tkać. Przydziel i l i Zieg ler s tałą obserwację, wo lał więc spać w s iedzib ieżandarmeri i n iż w h o telu , by nadzo rować działan ia w rzeczywis tym czas ie.

Kab iny p ry szn icowe by ły pus te. Panował tu n iep rzy jemny p rzeciąg n iweczącywysiłk i mizernego kalo ry fera. Servaz wiedział , że żandarmi śp ią w innym sk rzyd le,w k tó rym mają o sobne mieszkan ia, i że to pomieszczen ie n ie jes t zby t częs toużywane. Zak lął jed nak , gdy po odk ręcen iu ku rka z ciep łą wodą na jego czaszkępop łynął ledwie letn i s t rumień .

Każdy ruch , k tó ry wykonywał, żeby s ię namyd lić, wywoływał na jego twarzyg rymas bó lu . Zaczął s ię zas tanawiać. Nie miał już wątp l iwości co do winy IrèneZieg ler, p ozo s tało jednak jeszcze parę ciemnych miejsc, k i lko ro d rzwi do o twarciaw d ług im k o ry tarzu p rowadzącym do p rawdy . Podobn ie jak inne kob iety z tejoko licy , Zieg ler zo s tała zgwałcona p rzez czwórkę mężczyzn . Ks iążk i , k tó re znalazłw jej mieszkan iu , dowodzą, że t rauma n ie zo s tała wy leczona. Grimm i Perrau l tpon ieś l i śmierć za p opełn ione gwałty . Ale d laczego ich powieszono? Ze wzg lędu nasamobó jcó w? Czy chodzi o co ś jeszcze? Jeden szczegó ł n ie dawał mu spoko ju :Chaperon u ciek ł w pop łochu i zo s tawił swó j dom, jakby s ię pal i ło . Czy wie, k to jes tmordercą?

Próbował dod ać sob ie o tuchy : Zieg ler jes t pod obserwacją, wiedzą, gdzie s ię

Page 390: Bielszy odcien smierci bernard minier

u k ry wa Ch ap ero n , mają więc w ręku wszys tk ie karty .

A jed n ak – mo że z powodu lodowatego p rzeciągu albo co raz zimn iejszej wodyb ądź też wsk u tek wspomnien ia fo l iowej to rby na g łowie – Servazem wstrząsały tegoran k a zimn e d reszcze. Uczuciem, k tó rego doświadczał w tej pus tej łazience, by łs trach .

Sied ział z k u b k iem kawy p rzy s to le w pus tej sal i zeb rań , gdy zaczęl i s ię schodzićjed n o za d ru g im: Mail lard , Con fian t , Cathy d ’Humières , Espérand ieu i dwóch innychczło n k ó w b ryg ad y , Pu jo l i Simeon i , ci sami mięśn iacy , k tó rzy uwzięl i s ię naVincen ta. Us ied l i i p rzed rozpoczęciem zeb ran ia p rzeg lądal i no tatk i . Salę wypełn i łszeles t p rzewracan y ch kartek . Servaz obserwował ich twarze: b lade, zmęczone,ro zd rażn io n e. Nap ięcie by ło n iemal namacalne. Zap isał parę s łów w swo imn o tatn ik u , czek ając, aż wszyscy będą go towi, a nas tępn ie ws tał i zaczął mówić.

Nak reś l i ł s tan rzeczy . Kiedy opowiadał o tym, co mu s ię p rzydarzy ło w ośrodkuk o lo n ijn y m, p an o wała abso lu tna cisza. Pu jo l i Simeon i mierzy l i go wzrok iem.Wy g ląd al i , jak b y o bydwaj by l i p rzekonan i , że im n igdy n ie mog łoby s ię p rzy trafićco ś p o d o bn eg o . Co mog ło być p rawdą. Choć by li wcielen iem najgo rszych cech ,jak ie mo że p o s iad ać g l ina, mimo wszys tko by li doświadczonymi po licjan tami, nak tó ry ch mo żn a l iczy ć w trudnych sy tuacjach .

Nas tęp n ie wsp o mniał o podejrzen iach do tyczących Irène Zieg ler. Tym razemMail lard zb lad ł i zacisnął zęby . Atmosfera zrob iła s ię ciężka. Funkcjonariu szkażan d armeri i p o d ejrzewana o morders two p rzez po licjan tów – zg rzy ty wszelk iej maścig waran to wan e.

– Pask ud n a sp rawa – skomen towała ponu ro d ’Humières . Rzadko widywał jąb lad ą. Zmęczen ie p o g łęb i ło ry sy jej twarzy , tak że pan i p roku rato r wyg lądała, jakbyb y ła ch o ra. Rzu cił ok iem na zegarek . Ósma. Zieg ler zaraz ws tan ie. Jakby nap o twierd zen ie tej myś l i zadzwon ił telefon .

– Ju ż. Wstaje! – o świadczy ła Samira Cheung po d rug iej s t ron ie s łuchawk i.

– Pu jo l – p o wied ział natychmias t Servaz – do łączysz do Samiry . Zieg ler właśn ies ię o b u d ziła. I weźcie t rzeci samochód jako wsparcie. Jes t w domu , n ie może waszau waży ć. Simeon i , po jedziesz t rzecim wozem. W każdym razie wiemy , dokąd s ięwy b iera. Lep iej , żeb yście ją zgub il i , n iż miałaby s ię zo rien tować, że jedziecie za n ią.

Pu jo l i Simeo n i bez s łowa opuści l i salę. Servaz ws tał i podszed ł do ściany , nak tó rej wis iała d u ża mapa oko licy . Przez k i lka chwil spog lądał to w no tatk i , to na

Page 391: Bielszy odcien smierci bernard minier

map ę, aż wreszcie wskazał palcem d o k ład ny p u nk t . Nie o dsuwając palca, od wrócił s ięi p rzesu n ął wzrok iem po s ied zący ch wo kó ł s to łu .

– Tu taj .

Wark o cz dy mu un os i ł s ię n ad chatk ą, n a k tó rej dachu zn ajdo wał s ię komin . Serv azro zejrzał s ię do oko ła. Na zales io nych zboczach k ład ły s ię k łęby szarych ch mur.Po wietrze pachn iało wilgo cią, mg łą, gn i jącą śció łką i d y mem. U ich s tó p , po międzyd rzewami, s tała chatk a zb udo wan a w zag łęb ien iu n iewielk iego wąwo zu zasy panegośn ieg iem, na ś rodk u o toczonej lasem p o lan k i . Do domk u p rowadziła ty lko jedn aścieżk a. Trzej żand armi i jeden łowczy , n iewid oczn i , s t rzeg l i d o n iej do s tępu . Serv azo d wró cił s ię do Espéran d ieu i Mail lard a, a on i w od p owiedzi sk in ęl i g ło wami.W to warzys twie d zies ięciu lu dzi zaczęl i scho d zić do wąwozu .

Nag le s tanęl i . Z chatk i wy szed ł mężczyzn a. Przeciąg n ął s ię w b lasku nowegod n ia, o d etch nął świeży m po wietrzem, sp lun ął na ziemię i z miejsca, w k tó rym s tal i ,u s ły szel i p ierdn ięcie do n ośne jak dźwięk p as tersk ieg o ro gu . Jak n a i ro n ię, z lasuo d p o wiedział p tak , k tó reg o k rzyk zab rzmiał jak d rwiący ch ich o t . Mężczy zn a o s tatn iraz ro zejrzał s ię doo ko ła i zn ik nął w ś rod ku .

Po mimo po czątk ów b ro dy Servaz od razu g o ro zp oznał .

Ch ap eron .

Zeszl i n a po lanę za chatk ą. Pano wała tu wilgo ć jak w łaźn i tu reck iej . Oczy wiścien ie b y ło aż tak go rąco . Serv az spo jrzał n a po zo s tały ch . Wy mien il i k i lk a znak ó wi ro zd ziel i l i s ię na d wie g rup y . Wo lno p o suwali s ię nap rzó d , b rn ąc w śn iegu pok o lan a, p o chy len i p rzemk nęli po d o kn ami i d o tarl i do fron towych d rzwi. Serv azs tan ął na czele p ierwszej g rupy . Gd y wychod ził zza p rzed n ieg o węg ła chatk i , d rzwin ag le s ię o two rzy ły . Serv az co fn ął s ię i z p is to letem w d łon i p rzy warł do ściany .Zo b aczy ł , jak Ch ap eron rob i t rzy k ro k i , wy jmu je fu jarę i z lu bością o d daje mo cz n aśn ieg , p o dśp iewu jąc p od n osem.

– Sk o ń cz lać i ręce d o gó ry , Pav aro t t i – o dezwał s ię Servaz za jego p lecami.Mer zak lął : właśn ie o b s ikał so b ie b u ty .

Dian e miała za sob ą po two rną n oc. Cztery razy bud ziła s ię zlana p o tem z poczuciemu cisk u , jakby jej k latkę p iers iową o p in ał jak iś g o rset . Nawet p ościel by ła mokra.Zas tan awiała s ię, czy czeg oś n ie złap ała.

Przy p o mniała sob ie, że miała koszmarn y sen , w k tó rym włożon o ją w k aftan

Page 392: Bielszy odcien smierci bernard minier

i p rzywiązano do łó żk a w jed nej z cel In s ty tu tu . Otaczał ją t łum pacjen tó w, k tó rzyp atrzy l i na n ią i do tyk al i jej twarzy ręk ami sp ocon y mi z p owodu zażywanychlekars tw. Po trząsała g ło wą i k rzyczała, aż d rzwi d o cel i s ię o tworzy ły i wkroczy łJu l ian Hirtmann z lu b ieżn y m uśmiech em na u s tach . Ch wilę pó źn iej Dian ezn ajdo wała s ię już n ie w cel i , ale na bard ziej o bszernej p rzes trzen i g d zieś n azewnątrz. Panował mrok , b y ło jezio ro , p ło nęły pożary , ty s iące wielk ich ro b al iz p tas imi g łowami p ełzało p o czarnej ziemi, n ag ie ciała mężczyzn i ko b ietsp ó łk owały setk ami w czerwo nym b lasku p łomien i . By ł wśród n ich Hirtmanni Diane zrozumiała, że to on zo rgan izo wał tę g ig an tyczną o rg ię. Wp ad ła w p an ik ę,g dy sob ie u świado miła, że ona także jes t naga i cho ć n ie ma ju ż kaftana, nad al jes tp rzywiązana d o łóżk a. Wyrywała s ię tak d ługo , aż s ię o b udziła.

Po tym wszy s tk im spędzi ła d łuższą chwilę p od p ry szn icem, u s i łu jąc zmy ćz s ieb ie ob rzyd liwe uczucie, jak ie zo s tawił sen .

Zas tan awiała s ię, jak s ię teraz zachować. Ilek ro ć miała zamiar p o ro zmawiaćz Xav ierem, p rzypo min ały jej s ię wetery nary jne ś ro dk i zn ieczu lające i czu ła s ięn ieswo jo . A jeś l i rzuca s ię w paszczę lwa? Dian e n ie miała jedn oznacznego o b razusy tuacj i . To , co widziała, p rzyp omin ało t ró jwymiarowe zd jęcie, na k tó rymfo tog rafowany o b iek t zmien ia wyg ląd w zależn ości o d teg o , w jak i sp osób trzymas ię fo tog rafię. Jaka w tym wszys tk im jes t ro la p sy ch iatry?

W świet le dan y ch , k tó re pos iad ała, wyg lądało na to , że Xav ier jes t w tak imsamy m po łożen iu jak o n a: do wied ział s ię o d po licj i , że k to ś z In s ty tu tu jes tzamieszan y w mord ers twa, i p róbu je odk ryć, k to to tak i . Z tym że znaczn ie jąwy przedza, dyspo nu jąc in fo rmacjami, k tó ry ch ona n ie po s iada. Z d rug iej s t ro ny –zaled wie na k i lka dn i p rzed śmiercią kon ia o trzymał ś ro dk i zn ieczu lające s to so wan ew weterynari i . Dian e wciąż wracała do tego sameg o p u nk tu . Miała d wie całkowiciep rzeciwstawne h ip o tezy , a każdą z n ich po twierd zały fak ty . Czy to możliwe, żebyXav ier d o s tarczy ł ko muś te ś rodk i , n ie wiedząc, co s ię wyd arzy ? Jeś l i tak , nazwiskotej o so b y po winn o s ię po jawić w jeg o ś ledztwie. Dian e n ic z tego n ie ro zu miała.

Kim są Irèn e Zieg ler i Gasp ard Ferrand ? Z całą pewno ścią to o sob y związan ez o środ k iem Les Isard s . Po d ob n ie jak Lisa Fern ey ... Mu si zacząć od n iej . Jed ynyk on k retn y trop , jak im d y spon u je, to szefo wa p ielęgn iarek .

Servaz wszed ł d o chatk i . Bard zo n isk i , sp ad zis ty dach . Czu bk iem g ło wy p o licjan td o ty kał su fi tu . W g łęb i n iep o ścielon a leżan ka z b iałym p rześcierad łem, k asztan o wąk o łd rą i zap lamioną pod u szk ą. Duża koza z czarną ru rą k omin ową zn ikającą w dachu ,

Page 393: Bielszy odcien smierci bernard minier

o bok u ło żo ne w s to s po lana. Umywalka i n iewielk i b lat kuchenn y p rzy jedny mz o k ien . I p aln ik gazowy , na p ewno p o d łączon y do bu tl i . Na s to le o twarta b ro szu raz k rzy żó wk ami, a obok n iej b u telka p iwa i po p ieln iczka p ełna n iedopałków. Nads to łem lampa tu ry s tyczna. W p owietrzu uno s i ł s ię zapach d rzewneg o dymu , ty ton iu ,p iwa, a p rzede wszys tk im cierp ka woń po tu . Nie by ło p ry szn ica. Servaz zas tan awiałs ię, jak Chapero n radzi sob ie z my ciem.

Oto , co zos tało z tych k an al i i : dwa trup y i jeden b iedak , k tó ry cho wa s ię jakśmierd zący szczu r.

Po o twierał szafk i , wsun ął rękę pod materac, p rzejrzał k ieszen ie ku rtk i wiszącej nad rzwiach . By ły tam k lucze, po rtmonetka i po rtfel . Otworzy ł go : d owód o sob is ty ,k s iążeczk a czeko wa, karta ub ezp ieczen ia zd rowo tn eg o , karty Visa i AmericanExpress ... W p o rtmonetce znalazł o s iemset eu ro w nominałach p o dwadzieściai p ięćd zies iąt . Nas tępn ie o tworzy ł szu fladę. By ły w n iej b roń i nabo je.

Wyszed ł .

W ciągu dzies ięciu minu t wszys tk ie pos i łk i by ły na miejscu . Dzies ięciu lud ziw les ie o taczało chatkę. Sześciu innych n a b rzeg ach wąwo zu i p owyżej ścieżk iczekało , by namierzy ć nadciągającą Zieg ler. Ubran i w kev laro we k amizelk ik u lo odp o rn e p rzyp ominali lu dzik i z k locków Play mob il . W chatce s iedziel i Servazi Espéran d ieu w to warzys twie Ch ap eron a.

– Piep rzcie s ię – rzuci ł mer. – Jeś l i n ic n a mn ie n ie macie, to idę. Nie możeciemn ie p rzetrzy mywać wbrew mo jej wo li .

– Jak pan u waża – odpo wied ział Servaz. – Jeś l i chce pan skoń czy ć jak panak o led zy , d ro ga wo lna. Ale kon fisku jemy b roń . I w momencie, g d y oddali s ię pans tąd na k rok , b ęd zie pan bez och rony . Szp ied zy w tak iej sy tu acj i mówią, że są„sp alen i”.

Chapero n rzu ci ł mu n ienawis tne spo jrzen ie, ro zważy ł wszys tk ie za i p rzeciwi wzruszywszy ramionami, op ad ł na łóżko .

O 9 .5 4 do Servaza zadzwon iła Samira, by oznajmić, że Zieg ler wychod ziz mieszk an ia. Nie śp ieszy s ię, p omy ślał . Wie, że ma p rzed sobą cały d zień . Pewn ie s ięp rzyg o to wy wała. Wziął k ró tk o falówkę i p o in fo rmował wszys tk ie jed n os tk i , że celjes t w ruchu . Nas tępn ie zrob ił sob ie k awę.

Page 394: Bielszy odcien smierci bernard minier

O 10 .32 Servaz p i ł już t rzecią teg o ranka kawę i – pomimo p ro tes tów Espérand ieu –pal i ł p iątego pap iero sa. Chaperon s iedział w milczen iu p rzy s to le i uk ładał p as jansa.

O 10 .43 Samira zatelefonowała po raz ko lejn y i p owiedziała, że Zieg ler zatrzymałas ię na kawę, a o p ró cz kawy kup iła pap iero sy , znaczk i i kwiaty .

– Kwiaty? W k wiaciarn i?

– Tak . Przecież n ie w p iekarn i .

Zauważy ła ich ...

O 10 .5 2 o trzymał wiad omo ść, że Zieg ler wreszcie jedzie w k ierun ku Sain t-Mart in .Aby d o trzeć d o wąwozu , w k tó rym s tała ch atka, t rzeb a by ło jech ać d rogą łączącąSain t-Mart in i mias teczk o , w k tó rym mieszk ała Zieg ler, a nas tępn ie sk ręcićw pod rzędną d rogę p rowadzącą p ro s to na po łudn ie, p rzez k rajob raz u s iany jaramio u rwis tych zboczach i g łębok imi lasami, i wreszcie zjech ać na leśny trak t , odk tó rego odchodziła ścieżka p rowadząca d o wąwozu .

– Co o na wy prawia? – zapy tał Espérand ieu , g dy min ęła jedenas ta. Od p onad go d zinyzamien il i ze sob ą n ie więcej n iż t rzy zdan ia, jeś l i n ie l iczy ć szy bk ich ro zmówtelefon icznych między Samirą i Servazem.

Do b re py tan ie, po myślał Servaz.

O 11 .09 Samira zadzwon iła, by oznajmić, że Zieg ler minęła d rogę p ro wadzącą dowąwozu , nawet n ie zwaln iając, i po jechała dalej w k ieru nku Sain t-Mart in . Nie jedzietu ... Servaz zak lął i wy szed ł na zewn ątrz, by o detchn ąć świeżym powietrzem. Mail lardwy ło n ił s ię sp omiędzy d rzew i p o dszed ł do n ieg o .

– Co rob imy?

– Czekamy .

– Jes t na cmen tarzu – od ezwała s ię Samira p o d rug iej s t ron ie s łuchawk i o godzin ie11 .45 .

– Co? Co o na rob i na cmen tarzu? Próbu je was wyk iwać. Zauważy ła was!

– Niekon ieczn ie. Zrob iła co ś d ziwnego .

– Jak to?

Page 395: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Weszła do jed n ego g ro b owca i spędzi ła tam dob re p ięć minu t . Po to jej by łykwiaty . Wy szła b ez n ich .

– To jes t rodzinny g robowiec?

– Tak , ale n ie jej . Poszłam sp rawd zić. To g robowiec Lomb ardó w.Servaza zamurowało . Nie wiedział , że Lo mbardowie mają g roby w Sain t-Mart in .

Nag le p oczu ł , że sy tuacja wymy k a mu s ię z rąk . Jes t jak ieś martwe po le, k tó rego n iewidzi ... Całe ś ledztwo zaczęło s ię od ko n ia Érica Lombarda, p o tem tymczaso woodsun ięto tę sp rawę n a bok , b y skup ić s ię na t rio Grimm-Perrau l t-Chaperoni samo b ó jcach . I o to karta Lo mbarda n ag le znowu wraca do g ry . Co to znaczy? Corob iła Irène Zieg ler w ty m g ro bowcu? Nic z tego n ie rozumiał .

– Gd zie jes teś? – zap y tał .

– Jeszcze na cmen tarzu . Zo baczy ła mn ie, więc Pu jo l i Simeo n i ją p rzejęl i .

– Jadę tam.

Wyszed ł z chatk i , ru szy ł ścieżką w k ierunku leśn ej d ro g i , a nas tępn ie zanu rzy łs ię w zaro ś lach po p rawej . Odsunął ciężk ie od śn iegu g ałęzie, k tó re maskowały jeep a,i u s iad ł za k iero wn icą.

By ło dwan aście minu t po po łud n iu , k iedy Servaz zap arko wał p rzed cmen tarzem.Samira Cheung czek ała na n iego p rzy wejściu . Po mimo zimna miała na sob ie zwyk łąsk ó rzan ą k u rtkę, u l t rak ró tk ie szo rty na ciemnych rajs top ach i zuży te g lanyz ciemnobrązowej skó ry . Muzyka w jej s łu ch awkach g rała tak g ło śno , że Servazus ły szał ją, gdy ty lk o wys iad ł z jeep a. Jej zaczerwien iona twarz wys tająca spodczap k i p rzypo minała mu dziwne s tworzen ie z fi lmu pełnego elfów, czarodziejó wi mag icznych p ierścien i , n a k tó ry zaciąg nęła g o Margo t . Zmarszczy ł b rwi n a widoktrup iej czaszk i na b lu zie Samiry . Nawet p asu je do sy tuacj i , p omy ślał . Wy g ląd ałabard ziej jak wandalka p ro fanu jąca g roby n iż jak po licjan tk a.

Idąc wśród jod eł i n ag robków, weszl i na n iewielk i p ag ó rek i zb l iży l i s ię do rzęduig las tych d rzew o taczających ś rodek cmen tarza. Starsza kob ieta rzuci ła im s rog iesp o jrzen ie. Grobowiec Lomb ardów wyró żn iał s ię wśród pozos tały ch . Pod wzg lęd emrozmiarów by ło to n iemal mauzo leum czy kap lica. Ok alały go dwa ładn ie p rzyciętecisy . Trzy kamienn e s topn ie p rowadziły d o wejścia zag rodzon eg o p iękn ie wyku tąk ratą. Samira wyrzuci ła pap iero sa, weszła za pomnik i p rzez chwilę gdzieś szp erała,po czym wró ciła z k luczem w d łon i .

– Widziałam, że Zieg ler tak zrob iła. By ł schowany pod ruchomym k amien iem –

Page 396: Bielszy odcien smierci bernard minier

wy jaśn i ła.

– Nie zauważy ła cię? – zapy tał Servaz scep ty czn ie, patrząc na s tró j swo jejpod wład nej .

Francuzko -Ch inko -Marokanka sp ochmu rn iała.– Znam s ię na mo jej ro b ocie. Widziała mn ie, k iedy pop rawiałam buk iet n a

jednym z g ro bów, go ść nazywał s ię Lemeurt* . Zabawne, co?

Servaz pod n ió s ł g ło wę, ale na t ró jkątn ym fro n to n ie nad d rzwiami n ie b y łożadnego nap isu . Samira wło ży ła k lu cz i po ciągnęła k ratę, k tó ra o twarła s ię zezg rzy tem. Wszed ł za n ią do mroczneg o wn ętrza g robo wca. Przez o twór po p rawejs tro n ie wpadała o d ro b in a dziennego świat ła, zby t s łabego , by mog li zobaczyć co święcej poza n iewyraźnymi k ształ tami t rzech n ag ro b ków. Po raz ko lejny Serv azzadawał sob ie py tan ie, czemu ma s łużyć cała ta masywno ść, smu tek , mroczno ść –jakby sama śmierć to b y ło za mało . Is tn ieją jednak k raje, w k tó rych śmierć jes tczymś n iemal lekk im, weso ły m, gdzie jes t ona ok azją d o świętowan ia, ucztowan iai rad ości . Nie to co te smu tne i ponu re ko ścio ły , te msze żało b ne, lak rimozy , kad iszei cała masa mod li tw p rzed s tawiających ten świat jako padó ł łez. Tak jakbynowo twory , wypad k i d ro gowe, serca, k tó re p rzes tają b ić, samobó js twa i morders twan ie wy s tarczały , po myślał . Zau waży ł samo tny buk iet leżący na jednym z nag robk ó w,odcinający s ię o d pan u jącego pó łmrok u jasną p lamą. Samira wy jęła iPh one’ai włączy ła ap l ikację „latark a”. Z b iałego wy świet lacza po p ły nęło s łabe świat ło .Przesunęła jasną wiązkę nad trzema tab l icami: ÉDOUARD LOMBARD, HENRI LOMBARD...Dziadek i o jciec... Servaz pomyślał , że o s tatn i n ag ro b ek powin ien n ależeć do matk iÉrica, żony Hen riego – p rzeg ranej ek sak to rk i , by łej call‑girl, a wed ług Hen riegoLombarda – dziwk i. Dlaczego , u d iab ła, Irène p rzy s tro i ła ten g rób?

Pochy li ł s ię, b y o d czy tać in sk ry p cję. Zmarszczy ł b rwi. Pomy ślał , że jeszczebardziej zb l iży ł s ię do p rawd y , a jednocześn ie wszys tko po raz ko lejny s iękomplik u je. Spo jrzał na Samirę, a po tem znowu sk ierował wzrok na n ap is widocznyw b lasku wyświet lacza:

MAUD LOMBARD, 1976–1998.

– Kto to jes t?– Sio s tra Érica Lomb arda, k tó ra u rodzi ła s ię cztery lata po n im. Nie wiedziałem, że

n ie ży je.

– Czy to ważne?

Page 397: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Może.

– Dlaczeg o two im zdan iem Zieg ler złoży ła kwiaty na tym g rob ie? Masz jak iśp omy sł?

– Nie mam po jęcia.– Opo wiadała ci o tym? Mówiła ci , że ją znała?

– Nie.

– Jak i to ma związek z mord ers twami?

– Nie wiem.

– W każdy m razie masz już p rzynajmn iej jedno p owiązan ie – p owiedziała Samira.

– Jak to?– Międ zy Lombardem a resztą sp rawy .

– Jak ie? – zap y tał o g łu p iały .

– Zieg ler n ie p rzy szła na ten g rób p rzez p rzypadek . Jes t jak iś związek . Ty n iewiesz, ale on a wie jak i . Wystarczy ją o to spy tać pod czas p rzes łuchan ia.

Tak , po myślał . Irèn e Zieg ler wie n a temat całej tej sp rawy znaczn ie więcej n iż ja.Wy liczy ł , że Maud Lo mbard by ła mn iej więcej jej rówieśn icą. Czy by łyp rzy jació łk ami? Najp ierw poby t w o środku ko lon ijnym, a teraz ko lejny odcinek jejo sob is tej h is to ri i okazu je s ię mieć związek ze ś ledztwem. Z całą pewnością Irèn eZieg ler ma n iejeden sek ret .

Po małżonce Hen riego Lombard a, matce Érica, n ie by ło jedn ak ś lad u . Nieo trzymała zgo d y na uczes tn ictwo w smu tn ej wieczności tej rodziny – zos tałao d rzu co na n awet w śmierci . Wracając w k ierunk u b ramy cmen tarza, Servaz myś lało tym, że Maud umarła w wiek u dwudzies tu jeden lat . Nag le poczu ł , że właśn ied o ty ka sedna sp rawy . Dlaczeg o umarła? Zg inęła w wypadku? Zacho ro wała? A możez innego powod u?

Samira ma rację, Zieg ler zna rozwiązan ie. Może s ię p rzyzna, gdy znajdzie s ię podk lu czem. Jednak Serv az w to wątp i ł . Niejeden raz miał okazję s twierdzić, że p an ik ap itan ma s i lną o sobowo ść.

A tymczasem, gdzie ona s ię podziewa?

Po czu ł , że ogarn ia go nag ły n iepokó j . Spo jrzał na zegarek . Od d łuższego czasun ie miał żadn y ch in fo rmacji . Ju ż miał dzwo n ić do Pu jo la, gdy odezwał s ię jegotelefo n .

– Zgub il iśmy ją! – wrzasnął Simeo n i w s łuchawk ę.

– Co?

Page 398: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Ta lesba, dziwka jedna chy ba nas namierzy ła! Na tej swo jej p iep rzonejmaszyn ie bez p ro b lemu nam zwiała!

Cho lera! Serv az poczu ł , jak do jego ży ł wsącza s ię ad ren al ina, a w żo łądku rob is ię dziu ra. Znalazł w sp is ie k on tak tów telefonu numer Mail larda.

– Pu jo l i Simeon i zgub il i cel! – zawo łał . – Zwiała! Niech pan powiadomip o ruczn ika Espérand ieu i bądźcie g o towi!

– Okay . Nie ma p rob lemu . Czekamy na n ią.

Servaz s ię rozłączy ł . Chciałby być tak i sp oko jny .

Nag le pomyślał o czym inny m. Wyjął telefon i zadzwon ił do Sain t-Cyra.

– Halo?

– Maud Lombard , czy to ci co ś mówi?Nas tąp i ła chwila wah an ia.

– Oczywiście, że to mi co ś mówi. Sio s tra Érica Lombard a.

– Umarła w wiek u dwudzies tu jeden lat . Trochę młodo , n ie? Wiesz, jak to by ło?

– Samo bó js two – odpo wied ział sędzia, ty m razem bez chwil i wahan ia.

Servaz ws trzymał o ddech . Tak iej odpowiedzi oczek iwał . Zaryso wu je s ię pewienschemat. Co raz jaśn iej .

Jego pu ls p rzyśp ieszy ł .– Co s ię s tało?

Zn owu wahan ie.

– Trag iczna h is to ria – powiedział g ło s p o d rug iej s t ron ie s łuchawk i. – Mau d by ławrażl iwą o so bą, ideal is tką. W czas ie s tud iów w Stanach zakochała s ię na zabó jw jak imś facecie, tak . Kiedy ją zo s tawił d la innej , n ie wy trzymała. To , p lu s śmierćo jca rok wcześn iej ... Wróciła tu , by od eb rać sob ie życie.

– I to wszys tko?

– A czego s ię spod ziewałeś?

– Te k rzewy w parku Lombarda to na pamiątkę po n iej?Wahan ie.

– Tak . Jak wiesz, Hen ri Lomb ard by ł o k ru tny m człowiek iem i ty ranem, aleczasami miewał tego ro dzaju p rzeb ły sk i . Ch wile, k iedy o jco wska miło ść b rała g ó rę.Kazał wyciąć te zwierzęta, gd y Maud miała sześć lat , o i le d ob rze pamiętam. I ÉricLomb ard je zachował. Na pamiątkę po n iej , jak mówisz.

Page 399: Bielszy odcien smierci bernard minier

– By ła k iedyko lwiek w o środku Les Isard s?

– Córka Lombardów w Les Isard s , żartu jesz! Ośrodek by ł p rzeznaczony wy łączn ied la dzieci z ub og ich rodzin , k tó re n ie miały p ien iędzy na wakacje.

– Wiem o tym.– W tak im razie jak możesz b rać pod uwagę, że pos tała tam no ga có rk i Lo mbarda?

– Jeszcze jedno samob ó js two . Nie kus i ło cię, by wciągnąć ją na l is tę?

– Po p ięciu latach? Seria już dawno s ię skończy ła. A Maud by ła kob ietą, n ienas to latką.

– Os tatn ie py tan ie: W jak i sposób s ię zab i ła?

Sain t‑Cy r zrob ił p rzerwę.

– Po dcięła sob ie ży ły .Serv az by ł rozczarowany . Nie powies i ła s ię.

O 12 .30 Espérand ieu o trzymał wiadomość p rzez k ró tko falówkę. Jedzen ie... Spo jrzałna wyciągn iętego na leżance Chaperona, wzruszy ł ramionami i wyszed ł . Pozos tal iczekal i na n iego na sk raju lasu . Jako że by ł go ściem żandarmó w, móg ł wy braćparysk ieg o sandwicza bag ietka‑szynka‑emen taler, nadziewany ch lebek albo kanapkęo rien talną k eb ab ‑p omido ry ‑pap ryczk i‑sałata.

Orien talną, pos tanowił .

Wsiadając zno wu do jeepa, Servaz poczu ł , że z magmy py tań bez odpowiedzi wy łan ias ię pewna myśl . Maud Lombard popełn i ła samobó js two ... Koń Lombarda b y łp ierwszy na l iście... A jeś l i to wcale n ie o ś rodek jes t jąd rem ś ledztwa? In s tynk town ieczu ł , że o twierałoby to nowe perspek tywy . Is tn ieją jedne d rzwi, k tó re jeszcze n iezos tały o twarte, a na tych d rzwiach jes t nap isan e „Lombard”. Z jak iego powoduLombard znalazł s ię wśród celó w zemsty ? Uświadomił sob ie, że n ie p o trak tował tegopy tan ia z należy tą uwagą. Przypomniał sob ie reakcję Vilmera, k iedy w jego b iu rzezasugerował , że między p rzes tępcami seksualnymi a Lomb ardem is tn ieje jak iśzwiązek . W tamty m momen cie to b y ł zwyk ły żart , k tó ry miał na celu u tarcie no saaro ganck iemu szefowi po licj i k ryminaln ej w Tu luzie. Ale za żartem k ry ło s ięp rawdziwe py tan ie. Wizy ta Zieg ler w g robowcu Lo mbardów sp rawiła, że s tawało s ięono k luczo we: na czym dok ładn ie po lega związek Lombarda z pozos tałymio fiarami?

Page 400: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Jedzie.

– Przy jąłem.

Espérand ieu wstał w jedn ej chwil i . Puści ł p rzycisk k ró tko faló wk i sp o jrzał nazegarek . 13 .46 . Sięgnął po b roń .

– Tu b aza 1 do szefa, mam ją na widok u . Zs iad ła z mo to ru i weszła na d rogę. Idziew waszym k ierunku . Przekazu ję do bazy 2 .

– Tu b aza 2 . Okay , właśn ie p rzeszła.

Jak iś czas p o tem:

– Tu b aza 3 , n ie p rzeszła ko ło mn ie. Powtarzam: cel tędy n ie p rzechodził .– Cho lera, gdzie ona jes t? – zap iszczał Espérand ieu d o k ró tko faló wk i. – Ktoś

z was ją wid ział? Odpowiedzcie!

– Tu b aza 3 , n ie, ciąg le jej n ie ma.

– Tu b aza 4 , ja też jej n ie widzę.

– Baza 5 , n ikog o na widoku .

– ZGUBILIŚMY JĄ, SZEFIE. POWTARZAM: ZGUBILIŚMY JĄ!

Kurwa, gdzie Mart in? Espéran d ieu jeszcze t rzymał guzik k ró tko falówk i, gdy d rzwichatk i o tworzy ły s ię na o ścież i uderzy ły o ścianę. Odwró cił s ię, t rzymając p is to letp rzed sobą... i znalazł s ię o ko w oko z lu fą s łużbowej b ron i . Czarny o twór by łwycelo wany p ro s to w n iego . Espéran d ieu p rzełk nął ś l inę.

– Co pan tu rob i? – rzuci ła Zieg ler.

– Aresztu ję p an ią! – odp owiedział wy jątko wo n iepewnym g ło sem.

– Irène! Niech pan i opuści b roń ! – zawo łał Mail lard z zewn ątrz.

Nas tąp i ła po tworna chwila n iepewności . Nas tępn ie Zieg ler u s łuchała i opu ści łab roń .

– To Mart in wpad ł na ten p omy sł?Espérand ieu wyczy tał w jej o czach g łębok i smu tek . Jednocześn ie wyp ełn i ło go

po czucie n iezmierzonej u lg i .

O 16 .35 , k iedy mroźny zachód s łońca ogarn iał g ó ry , a w powietrzu znów zaczynaływirować n ies ion e wiatrem p łatk i śn iegu , Diane wyś l izgnęła s ię ze swo jeg o po ko ju

Page 401: Bielszy odcien smierci bernard minier

i ru szy ła opus to szałym ko ry tarzem. Żadnych hałasów. O tej po rze cały personel by łna s tanowiskach n a n iższy ch p iętrach . Diane także powin na p rzeb ywać z jednymz p rzydzielonych jej p acjen tów albo w swo im gab in ecie, ale dy sk retn ie wróci ła naczwarte p iętro kwadrans wcześn iej . Zos tawiła d rzwi do swo jego poko ju uchy lonei ws łuch iwała s ię we wszys tk ie do ch odzące o dg ło sy , dopó k i n ie p rzekonała s ię, żep iętro sy p ialne jes t pu s te.

Rozejrzała s ię n a wszys tk ie s trony i zawahała s ię pó ł sekund y , po czymprzek ręci ła gałkę. Lisa Fern ey n ie zamk nęła d rzwi na k lucz. Diane p o trak towała tojako zły o men . Gdyb y szefowa p ielęgn iarek miała coko lwiek do uk rycia, na p ewnozamkn ęłaby d rzwi. Niewielk i pokó j , dok ładn ie tak i sam jak jej , by ł pog rążonyw pó łmroku . Za ok nem czern iały gó ry , a w ich zbocza znowu uderzała zamieć. Dianep rzek ręci ła włączn ik i pokó j zalała s łab a żó ł ta poświata. Jak s tary detek tywdoświadczony w sztuce rewizj i , wsunęła d ło ń pod materac, o tworzy ła szafę, szafkęnocną, zajrzała pod łóżko i p rzejrzała ap teczkę w łazience. W poko ju by ło n iewielepo tencjalnych k ry jówek i już po dzies ięciu minu tach Dian e wyszła s tamtądz pus tymi rękami.

* Nazwisko Lemeurt można p rzet łumaczyć na język po lsk i jako „Zmarlak” (p rzyp .t łum.).

Page 402: Bielszy odcien smierci bernard minier

26

– Nie może jej p an p rzes łuchać – powiedziała d ’Humières . – A to d laczego?

– Czekamy na dwóch o ficerów żandarmeri i . Żadnych p rzes łuchań p rzed ichp rzy jazdem. Mu simy un ikać jak ichko lwiek fałszywych k roków. Przes łuchan iekap itan Zieg ler odbędzie s ię w obecności jej p rzełożonych .

– Nie chcę jej p rzes łuch iwać, chcę z n ią po p ro s tu po rozmawiać!– No n ie, Mart in . Powiedziałam: n ie. Czekamy .

– A k iedy on i p rzy jadą?

Cathy d ’Humières spo jrzała na zegarek .

– Powinn i tu b yć za dwie godziny .

– Wyg ląda na to , że Lisa dziś wieczo rem wychodzi .Diane o dwró ciła g łowę w k ierunku d rzwi kafejk i . Zobaczy ła, jak Lisa Ferney

podchodzi do lady i zamawia kawę. Zauważy ła, że szefowa p ielęgn iarek n ie jes tub rana w s tró j rob oczy . Zamias t k i t la miała na sob ie b iały p łaszcz z fu trzanymko łn ierzem, d łu g i b lado różowy go lf, d żin sy i bo tk i za ko lano . Jej włosy opadałyluźno na b ły szczący ko łn ierz. Przesadzi ła z cien iem do powiek , tu szem,b ły szczyk iem i szminką.

– Wiesz, dok ąd s ię wyb iera?

Alex k iwnął g łową, u śmiechając s ię po rozumiewawczo . Szefowa p ielęgn iareknawet n ie raczy ła na n ich spo jrzeć. Po łknęła kawę i wyszła. Sły szel i jej pośp iesznek rok i oddalające s ię ko ry tarzem.

– Idzie s ię spo tkać ze swo im „tajemn iczym mężczyzną” – powiedział .

Diane sp o jrzała na n iego . Wyg lądał teraz jak młody kawalarz, k tó ry zb iera s ię, bywy jawić naj lep szemu kumplowi swó j największy sek ret .

– Co to za h is to ria?– Wszyscy wied zą, że Lisa ma kochanka w Sain t-Mart in . Ale n ik t n ie wie, k to to

jes t . Nik t go n igdy n ie widział . Kiedy wychodzi tak ub rana, zazwyczaj n ie wracawcześn iej n iż ran o . Niek tó rzy już p róbowali ją podpy tywać, żeby coś powiedziała,ale za każdym razem wysy łała ich na d rzewo . A najdziwn iejsze jes t to , że n ik t n igdy

Page 403: Bielszy odcien smierci bernard minier

n ie wid ział ich razem, an i w Sain t-Mart in , an i gdzie indziej .

– Pewn ie facet jes t żonaty .

– Jeś l i tak , to jeg o żona mus i p racować nocami.– Alb o mieć tak ą p racę, że wy jeżdża w dalek ie pod róże.

– Jeżel i n ie ch o dzi o co ś znaczn ie bardziej tajemn iczego – zasugerował Alex ,sch y lając s ię n ad s to l ik iem i rob iąc demon iczną minę.

– Na p rzy k ład co ?

– Mo że b ierze u dział w jak ichś wieczo rnych o rg iach ... A może jes t mordercą,k tó reg o wszy scy szukają...

Po czu ła, że jej żo łądek zalewa fala zimna. Co raz t rudn iej by ło jej uk rywać s taleo b ecn y n iep o k ó j . Serce zaczęło jej szybciej b ić. Lisa Ferney p rzez całą noc nazewnątrz... Jed y n a taka okazja...

– Biały p łaszcz i b lado różowy go lf to n iezby t p rak tyczny s tró j do zab ijan ia ludzi– sp ró bo wała zażartować. – Trochę łatwo s ię b rudzi , p rawda? I żeby s ię tak malować...

– Najp ierw ich u wodzi , a po tem załatwia. Wiesz, jak mod liszka.

Wy g lądało n a to , że Alex świetn ie s ię bawi. Diane wo lałaby zakończyć tęro zmo wę. Jej żo łąd ek by ł twardy jak b lok cemen tu .

– A p o tem id zie powies ić o fiarę pod mostem? To już n ie mod liszka, toTermin ato r.

– Pro b lem z wami, Szwajcarami, po lega na tym, że jes teście tacy p rak tyczn i –d ro czy ł s ię z n ią.

– Sąd zi łam, że d o cen iasz nasze szwajcarsk ie poczucie humoru .

Ro ześmiał s ię. Diane wstała.– Mu szę ju ż iść.

Kiwn ął g ło wą, p o dnosząc na n ią wzrok . Jego u śmiech by ł od rob inę zby t ciep ły .

– Zgo d a. Ja też mam robo tę. Do zobaczen ia późn iej , mam nadzieję.

O 1 8 .3 0 Serv az miał już za sobą ty le pod łych kaw i ty le wypalonych pap iero sów, żezaczy n ał s ię czu ć n ap rawdę źle. Umknął do toalety , by och lapać twarz zimną wodą,i o mało n ie zwy mio tował do muszl i k lozetowej . Nudności u s tąp i ły , ale całk iem n iezn ik n ęły .

– Ku rwa, co o n i wyprawiają? – zapy tał , wróciwszy do n iewielk iej poczekaln iwy p o sażo n ej w p las t ikowe s iedzen ia, gdzie czekal i członkowie b rygady .

Page 404: Bielszy odcien smierci bernard minier

Dian e zamknęła za sobą d rzwi i op arła s ię o n ie p lecami. Jej serce wali ło .

Po mieszczen ie by ło zalan e tak im samy m szaron ieb iesk im b lask iem jak wczo rajg ab in et Xav iera.

Od u rzający zapach perfum. Dian e go rozpozn ała. Lo li ta Lempick a. Na g ład k iejp o wierzch n i b iu rka s tał flakon ik , w k tó rym sk up iało s ię świat ło wpadające p rzezo k n o .

Od czego zacząć?

W g ab inecie s tały metalo we k omo d y , tak jak u Xav iera, ale Diane in s tynk town iesk iero wała s ię w s tronę b iu rk a.

Żad n a z szu flad n ie by ła zamk n ięta na k lucz. Zapal i ła lampkę, b y zbadać ichzawarto ść. Na pod k ładce leżącej n a b lacie o dk ry ła n iezwyk le in teresu jącą rzecz:salaman d rę z żó ł tego zło ta nab ijaną kamien iami szlach etny mi: ru b in ami, szafiramii szmarag d ami. Leżący na wid oku p rzedmio t s łuży ł jako p rzycisk d o p ap ieru . Dian ep o my ślała, że sąd ząc p o rozmiarach , mo że by ć wy ko n any z to mbaku i sztucznychk amien i . Nas tępn ie zain tereso wała s ię zawarto ścią szu flad . Ró żn oko lo roweseg reg ato ry . Otwo rzy ła je. Wszy s tk ie związane by ły z o bowiązk ami naczelnejp ielęg n iark i In s ty tu tu . Rachu n k i , fak tu ry , sp rawozdan ia z wywiad ó w, no tatk iz p rzeb ieg u leczen ia... Nic zask ak u jącego . Przyn ajmn iej do trzeciej szu flady .

Na jej d n ie leżała tek tu rowa teczk a.

Dian e wy jęła ją i o two rzy ła. Wycin k i z p rasy . Wszys tk ie na temat mo rders tww d o lin ie. Lisa Ferney s tarann ie k o lek cjono wała związane z n imi in fo rmacje.

Zwy k ła ciekawość? A może co ś inn eg o?Dian e po czu ła p o dmu ch wiatru , k tó ry wpad ł p rzez szparę p od d rzwiami, i n a

ch wilę p rzerwała po szu k iwan ia. Na zewn ątrz co raz b ardziej wiało . Przeszed ł jąd reszcz. Wró ciła d o p racy .

Metalo we k omo dy . Tak ie same wiszące teczk i jak u Xav iera... Zaczęła z n imip o d ch o d zić d o świat ła i p rzeg lądać jedn ą p o d ru g iej , ale s twierdzi ła, że t raci czas .Niczeg o n ie zn ajdzie, p o n ieważ n iczego tam n ie ma. Kto b y łb y na ty le szalon y albog łu p i , żeby zo s tawiać w b iu rk u ś lady zb ro d n i?

Gd y tak p rzerzu cała p ap iery , jej wzrok zno wu p ad ł na salamand rę, k tó ra lśn i ław b lask u lampy ty s iącem ko lo rów. Diane n ie b y ła specjal is tką, ale p o d ró bka wyd ałajej s ię wy jątko wo p iękn a.

Wp atrywała s ię w p rzedmio t . A jeś l i to au ten ty k?

Gd y b y to by ła p rawd a, to co ona mówi na temat szefo wej p ielęgn iarek ? Z jednej

Page 405: Bielszy odcien smierci bernard minier

s tro n y , że jej wład za i zn aczen ie w tym miejscu są tak p o tężne, iż wie, że n ik t n ieo dważy s ię wejść do teg o g ab inetu b ez jej wiedzy . Z d rug iej s t ron y , że jej k ochanekjes t b ogaty m czło wiek iem, b o jeś l i p rzedmio t jes t au ten ty czn y , to mus iał ko sztowaćmajątek .

Diane ro zważała o b a asp ek ty . Po czu ła, że t rafi ła na jak iś t ro p .

Dwaj p rzed s tawiciele in sp ek to ratu żand armeri i by l i w cywilu . Miel i twarze takp ozbawio ne wyrazu , że można b y je wziąć za woskowe mask i . Przywital i s ię z Cathyd ’Humières i Serv azem k ró tk im, s łużbo wy m uścisk iem d łon i i n atychmias t zażąd al imożliwo ści p rzes łuchan ia k ap itan Zieg ler bez o b ecn ości o sób trzecich . Serv azzamierzał zap ro tes to wać, ale p ro k u rato r up rzed zi ła g o , naty chmias t spełn iając ichp ro śb ę. Up łyn ęło pó ł go dzin y , zan im d rzwi, za k tó rymi s iedziała Zieg ler, znowu s ięo tworzy ły .

– Teraz mo ja ko lej , by p rzes łuchać kap itan Zieg ler – o świadczy ł Servaz, g dytamci wyszl i . – To n ie po trwa d łu go . Po tem po równ amy nasze p unk ty wid zen ia.

Cathy d ’Hu mières o dwró ciła s ię do n iego i już miała s ię odezwać, ale napo tkałajego wzro k i n ic n ie po wiedziała. Za to jedn a z wosko wy ch figu r s ię p o ru szy ła.

– Przeds tawiciel żan darmeri i n ie powin ien b y ć p rzes łu ch iwany p rzez...

Pan i p ro ku rato r p rzerwała mu , p od n osząc rękę.

– Pan owie już wyko rzys tal i swó j czas , p rawda? Ma pan d zies ięć minu t , Mart in .An i chwil i d łu żej . Późn iej p rzes łu chan ie b ęd zie kon tyn uowane w o becnościwszys tk ich .

Pch n ął d rzwi. Zieg ler s iedziała sama w n iewielk im g ab in ecie. Świat ło lampyp adało n a jej p ro fi l . Tak jak p op rzed n im razem, g d y spo tkal i s ię w tymp omieszczen iu , za ro letą w świet le latarn i widać by ło p łatk i śn iegu syp iące s ięz n ieba. Na zewn ątrz p anowała ciemn a no c. Us iad ł i spo jrzał n a n ią. Blo n d włosy o razsk ó rzany ko mbin ezo n u s iany zamk ami i ćwiekami, wy posażony w nako lann ik ii naramienn ik i , u p od ab n iały ją do b ohaterk i fi lmu science fict io n .

– W po rządku ?

Sk inęła g łową, zaciskając warg i .

– Nie u ważam, że jes teś winna – p owiedział od razu z p rzekon an iem.

Sp o jrzała na n iego b ardziej in tensywn ie, ale n ic n ie o d po wied ziała. Czek ał k i lk asek u nd , zan im znowu s ię o dezwał . Nie miał po jęcia, od czego zacząć.

– To n ie ty zab i łaś Grimma i Perrau l ta. A jedn ak wszy s tko świadczy p rzeciw

Page 406: Bielszy odcien smierci bernard minier

tob ie, jes teś tego świadoma?Zn owu sk in ęła g łową.

Na palcach wy liczy ł fak ty : sk łamała – alb o też uk ry ła p rawdę – w sp rawie poby tuw o środk u i samob ó jców, n ie powiedziała, że wie, g dzie s ię uk rywa Chaperon ...

– I n ie b y ło cię na miejscu , gd y zab ito Perrau l ta. Ch ociaż b y łaś n ajb l iżeji powin naś p rzy jech ać p ierwsza.

– Miałam wy p adek na mo to rze.

– Sama p rzyznasz, że to d ość ś l isk ie. Wypadek bez świadkó w.

– Ale tak by ło .

– Nie wierzę ci – od paro wał .

Oczy Zieg ler lek ko s ię rozszerzy ły .– Trzeba będzie to sp rawdzić. Uważasz, że jes tem n iewinn a czy win na?

– Niewin na. Ale w sp rawie wypad k u k łamiesz.

Najwyraźn iej by ła pod wrażen iem jego p rzen ik l iwości . Ale tym razem to ona gozasko czy ła. Uśmiechnęła s ię.

– Od razu wied ziałam, że jes teś dob ry – po wiedziała.

– Os tatn iej no cy – ciągn ął swó j wy wód – po dwu n as tej po jechałaś do tamtejd ysko tek i , a ja leżałem pod two im łóżk iem, k iedy wróci łaś . Wy szed łem, gdy b y łaśp od p ry szn icem. Powinn aś zamyk ać d rzwi na coś więcej n iż s tandardowy zamek . Poco tam po jechałaś?

Wyg ląd ała na po ruszoną. Przez d ługą chwilę wpatrywała s ię w n iego zamyślona.– Żeb y s ię spo tkać z p rzy jació łką – odpowied ziała wreszcie.

– W samym środku nocy i w trakcie ś ledztwa? Któ re jes t b l isk ie ro związan iai wy maga całej n aszej energ i i?

– To by ło p i lne.

– Co b y ło tak ie p i lne?

– Trud n o to wy tłumaczyć.

– Dlaczeg o? Dlatego że jes tem facetem, samcem i g l in iarzem, a ty jes teśzak o chana w d ziewczyn ie?

Patrzy ła n a n iego wyzywająco .

– A co ty wiesz o ty ch sp rawach?

– Nic, fak tyczn ie. Ale to n ie mn ie g rozi , że zo s tan ę o sk arżony o p odwó jnemord ers two . Nie jes tem two im wrog iem, Irène. An i p ierwszym lep szy mo gran iczony m dup k iem, macho i homofobem. Wy sil s ię t rochę.

Page 407: Bielszy odcien smierci bernard minier

Wytrzymała jego spo jrzen ie bez mrugn ięcia ok iem.

– Wczo raj wieczo rem, gdy wróci łam do s ieb ie, znalazłam wiadomość. Od Zuzk i ,mo jej dziewczyny . Pocho dzi ze Słowacji . Pos tanowiła ode mn ie odejść. Wyrzucałami, że jes tem za b ardzo zaab so rbo wana p racą, że ją zan iedbu ję, że jes tem myślamigd zie in dziej ... Tak ie tam. Wyo brażam so b ie, że p rzeszed łeś p rzez coś tak iego , sk o rojes teś rozwiedzio ny , więc wiesz, o czym mówię. Wśró d g l in jes t spo ro ro zwodówi separacj i , wśród homoseksualnych g l in także. Mu siałam to wy jaśn ić. Natychmias t .Nie chciałam, żeby odeszła o t tak , b ez szans na rozmowę. To b y ło d la mn ie n ie dozn ies ien ia w tamty m momencie. Więc b ez zas tano wien ia po jechałam d o Pink Banana.Zu zk a jes t tam k ierown iczką.

– Od dawna jes teście razem?– Osiemnaście mies ięcy .

– Bardzo jes teś zakochana?

– Tak .

– Wróćmy d o wyp ad ku . Czy raczej do s fin gowaneg o wypad k u . Bo wyp ad ku n ieby ło , p rawd a?

– Oczy wiście, że b y ł! Nie widziałeś mo jego ko mbinezonu ? I zad rapań? Myślisz,że jak sob ie to zrob iłam?

– Przez ch wilę sąd zi łem, że sk acząc z wagon ika ko lejk i – odpo wiedział . – Powypchn ięciu Perrau l ta w pus tkę – u ściś l i ł .

Wierci ła s ię na k rześ le.

– I ju ż tak n ie sądzisz?

– Nie, b o jes teś n iewinna.

– Skąd wiesz?

– Bo myślę, że wiem, k to jes t win ny . Ale sądzę równ ież, że nawet jeś l i fak tyczn iemiałaś wypadek , n ie mówisz mi na ten temat całej p rawdy .

Po raz ko lejny wy g ląd ała n a uderzoną jego p rzen ik l iwo ścią.– Po wypadku specjaln ie s ię spó źn iłam – rzuci ła. – Nie śp ieszy łam s ię.

– Dlaczeg o ?

– Z powodu Perrau l ta. Chciałam, żeb y zg inął . A raczej chciałam dać zab ó jcyszansę, żeby g o do p ad ł .

Servaz p rzez chwilę p atrzy ł na n ią w milczen iu . Pok iwał g łową.

– Z po wodu teg o , co ci zrob il i – po wiedział . – Grimm, Chaperon , Mourren x i on .

Nie o dpowiedziała, ty lko sk inęła g łową.

Page 408: Bielszy odcien smierci bernard minier

– W ośrodk u ko lon ijnym.

Zask o czo na po d n io s ła oczy .

– Nie... dużo późn iej . Stud iowałam p rawo w Pau , t rafi łam na Perrau l ta podczasjak iejś u roczys to ści w mias teczk u , zap ro p onował, że mn ie od wiezie. Grimmi Mourrenx czek al i na nas n a k ońcu d rog i , k i lk a k i lometrów od miejsca, w k tó rymodbywał s ię fes tyn . Ch ap eron a tamtej nocy n ie b y ło , n ie wiem d laczego . Z tegopowod u n ie wid ziałam związku między n im i p ozos tałymi, d opók i n ie zn alazłeś tegozd jęcia. Kiedy ... Kiedy zobaczy łam, że Perrau l t sk ręca z d rog i w tamtą ścieżkę, odrazu zrozumiałam. Chciałam wy siąść, ale mn ie uderzy ł , b i ł i b i ł , cały czas p rowadzącsamochód , t rak tował mn ie jak zdzirę, jak dziwkę. Sikałam k rwią. A po tem...

Zamilk ła. Servaz d ług o s ię zas tan awiał , zan im zadał to p y tan ie:

– Dlaczego n ie...?

– Dlaczego n ie wn ios łam skarg i? Sy p iałam w tamty m czas ie z wielo ma ludźmi.Z mężczyznami, z k o b ietami... Łączn ie z mo ją p ro feso rk ą z wy d ziału , mężatk ą, matkądwó jk i dzieci . A mó j o jciec b y ł żandarmem. Wiedziałam, co b y s ię działo : ś ledztwo ,bagno , skandal ... Pomy ślałam o rodzicach , o ty m, jak zareag u ją, o b racie i b rato wej ,k tó rzy n ic n ie wiedziel i o mo im p rywatnym życiu ...

I właśn ie w ten spo só b udało im s ię zachować tajemn icę aż do tej po ry , p o myślał .In tu icja go n ie zawiod ła. Musiel i l iczyć na to , że dziewięćdzies iąt p rocen t o fiargwałtó w n ie wn os i sk arg i i poza nas to latk ami z o ś rodka, k tó rzy n ig dy n ie widziel iich twarzy , wyb ieral i o fiary eksponowane, k tó rych non k on fo rmis ty czn y sp osóbży cia tak że sk łan iał je d o milczen ia. In tel igen tn i d rap ieżcy ... A jednak n ie całk iemn iep rzen ikn ien i d la swo ich żo n , k tó re w koń cu zaczęły ich o co ś po d ejrzewaći zamieszkały w osobny ch pok o jach alb o od eszły .

Zn owu p omy ślał o dy rek to rze Les Isard s , k tó ry zg inął w wypadku n a mo to rze.Ko lejn a śmierć, k tó ra zdarzy ła s ię w samą po rę.

– Zdajesz sob ie sp rawę, że narazi łaś mo je życie na n iebezp ieczeńs two?– Bard zo mi p rzyk ro , Mart in . Nap rawdę. Ale n a razie jes tem raczej o skarżona

o morders two – pop rawiła go , u śmiech ając s ię smu tno .

Miała rację. Trzeba będzie g rać o s tro . Con fian t tak łatwo n ie zo s tawi tak iegokąska, teraz, g dy wreszcie ma idealną sp rawczy n ię. A Servaz o sob iście mu jąwys tawił!

– W jednym miejscu sp rawa s ię k o mpliku je – p owiedział . – Wtedy , k iedysk o rzy s tałaś z mo jej n ieo b ecn ości , żeby pó jść ś ladem Ch ap eron a, n ikomu o tym n iemówiąc.

Page 409: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Nie ch ciałam go zab ić. Chciałam go ty lko ... n as traszyć. Chciałam zo b aczy ćp rzerażen ie w jego oczach , tak jak on wid ział p rzerażen ie w oczach swo ich o fiar i s ięn im delek tował . Chciałam mu włożyć lu fę do u s t , gd y będziemy sami w les ie,chciałam, żeby myślał , że nadeszła jeg o o s tatn ia chwila. Po tem b y m go aresztowała.

Jej g ło s b rzmiał jak cien k a s trużka lodowatej wod y i Servaz zas tanawiał s ię p rzezchwilę, czy aby s ię n ie pomyli ł .

– Jeszcze jedn o py tan ie – po wied ział . – W k tó rym momen cie zrozu miałaś , co s iędzieje?

Zatop iła spo jrzen ie w jego oczach .

– Po p ierwszym morders twie miałam pewn e podejrzen ia. A p o tem, k iedy Perrau l tzo s tał zamordowany , a Chaperon zwiał , wiedziałam już, że k to ś s ię mści za ichzb rodn ie. Ale n ie wied ziałam k to .

– Dlaczego uk rad łaś l is tę d zieci?

– Id io tyczny impu ls . By łam tam, w tym karton ie. A ty wyg lądałeś , jakby całazawarto ść tego p iep rzoneg o pud ła bardzo cię in tereso wała. Nie chciałam, żeby k to śmn ie o to py tał , żeby k to ś g rzebał w mo jej p rzeszło ści .

– Os tatn ie py tan ie: d laczego d zis iaj zan io s łaś kwiaty na g ró b Maud Lombard ?

Irène Zieg ler p rzez chwilę milczała. Tym razem n ie ok azała zasko czen ia.Zrozumiała już, że p rzez cały dzień by ła ś ledzona.

– Maud Lombard też po pełn i ła samobó js two .

– Wiem.

– Zawsze wiedziałam, że w ten czy inny sposób b y ła o fiarą tych d rap ieżn ik ó w.Mnie też w p ewnym mo mencie kus i ło tak ie ro związan ie. Przez jak iś czas Maud i jabywały śmy n a ty ch samy ch imprezach , zan im wy jechałam na s tud ia i zan im on atrafi ła na tych d ran i . Znały śmy s ię dość b l isk o , n ie p rzy jaźn iły śmy s ię, ale by ły śmyko leżankami i bardzo ją lu b i łam. To b y ła n iezależna i sk ry ta dziewczyna, n iewielemówiła, ale s tarała s ię wy rwać ze swo jego ś rodo wisk a. W każdą ro czn icę zan oszękwiaty na jej g rób . A teraz, p rzed zatrzy man iem o s tatn iego z ty ch d ran i , k tó ry zos tałjeszcze p rzy życiu , chciałam jej dać tak i mały znak .

– Ale p rzecież Maud Lombard n igd y n ie by ła w o środ ku .

– I co z tego? Maud wiele razy u ciekała z domu . Częs to włóczy ła s ię w n iezb y teleganck im towarzys twie. Nieraz późno wracała do s ieb ie. Mu siała na n ich gdzieśwp aść, tak jak ja.

Servaz bardzo szybko my ślał . Jego h ip o teza nab ierała wyraźn ych k ształ tó w.

Page 410: Bielszy odcien smierci bernard minier

Nies łychane rozwiązan ie... Nie miał więcej py tań . Znowu k ręci ło mu s ię w g łowie.Rozmaso wał sk ron ie i z t rudem wstał .

– Być mo że jes t pewna h ip o teza, k tó rej n ie wzięl iśmy pod uwagę – powiedział .

D’Humières i Co n fian t czekal i n a n iego na ko ry tarzu . Servaz szed ł w ich s tronę,walcząc z wrażen iem, że ścian y i pod ło ga s ię po ruszają i że zaraz s traci równo wagę.Roztarł k ark i g łęboko odetchnął , ale to n ie wys tarczy ło , by p rzegnać dziwn ed oznan ie, jakby jego b u ty by ły wypełn ion e powietrzem.

– No i? – zap y tała p rok u rato r.

– Mo im zdan iem to n ie ona.

– Co?! – k rzyknął Con fian t . – Mam nadzieję, że pan żartu je!

– Nie mam czasu teraz teg o t łumaczyć. Trzeba szyb ko działać. Mo że ją pantymczasem zatrzymać, jeś l i p an chce. Gdzie Chapero n?

– Prób u jemy z n iego wyciągn ąć p rzyznan ie s ię do gwałtó w na nas to latkachw o środk u – powiedziała d ’Humières lodowato . – Ale n ic n ie chce mówić.

– Nie ma p rzedawn ien ia?

– Nie ma, jeś l i po jawiają s ię nowe elemen ty , k tó re p ro wadzą do pon ownegoo twarcia ś ledztwa. Mart in , mam n ad zieję, że wie pan , co pan rob i .

– Ja też mam tak ą nadzieję – p o wiedział .

Co raz b ardziej k ręci ło mu s ię w g łowie i miał mig renę. Poszed ł do recepcj ii pop ros i ł o bu telk ę wo dy , po łknął tab letkę od Xav iera i wróci ł d o s to jąceg o n ap ark ingu jeepa.

W jak i sposób p rzeds tawić im h ipo tezę bez ściągan ia na s ieb ie b u rzy ze s tronymłodego sęd ziego i wpędzan ia d ’Humières w k łopo ty? Prześ lado wało go jeszczejedno p y tan ie. Chciał mieć w tym wzg lędzie jasność, zan im wy łoży wszys tk ie karty .Po trzebował czy jejś op in i i – o p in i i kog oś , k to mu po wie, czy jes t na d ob rej d rodze,i do radzi , jak daleko może s ię p osun ąć, n ie narażając s ię na u tratę wszys tk iego .Spo jrzał n a zegarek . 2 1 .12 .

Kompu ter...

Diane włączy ła go . W p rzeciwieńs twie do kompu tera p sych iatry ten by łch ron ion y has łem. Proszę, p ro szę... Zerknęła na zegarek . By ła w gab inecie już p rawieo d go dzin y .

Po jawił s ię p rob lem: Diane n ie miała za g ro sz umiejętności hakera. Przez do b re

Page 411: Bielszy odcien smierci bernard minier

d zies ięć minu t p róbowała wp isywać imię Ju l iana Hirtmanna i Lisy Fern ey wewszys tk ich k ierunk ach , ale żadna z jej godnych pożałowan ia p rób n ie okazała s ięsku teczna. Znowu zanu rkowała w szu fladzie, w k tó rej znalazła teczk ę z o sob is tymid okumen tami. Wpisała najp ierw od p rzodu i o d ty łu numer telefonu ubezp ieczaln i ,n as tępn ie datę u rodzen ia, kombinację o bu imion (szefowa p ielęgn iarek nazywała s ięwłaściwie: Él isabeth Jud ith Ferney ), komb inację in icjałów i daty u rod zen ia. Bezsku tk u . Cholera!

Następn ie jej wzrok znów pad ł n a salamandrę.

Wystukała „salamandra”, a nas tępn ie „ardnamalas”.Nic...

Diane spo jrzała na zegarek w rogu mon ito ra. 2 1 .28 .

Jeszcze raz po patrzy ła na zwierzątko . Pchn ięta nag łym impu lsem podn io s ła jei odwróciła. Na b rzuchu znajdował s ię nap is : „Van Cleef & Arp els , New Yo rk ”.Wprowadziła nazwę do kompu tera. Nic... Ch o lera! To id io tyczne! Jak w jak imśk retyńsk im fi lmie szp iego wsk im! Odwróciła je. Ciąg le n ie to ... A czego s ięspo dziewałaś , ko chana? Nie jes teś w k in ie! W p rzyp ły wie rozpaczy wprowad ziłaty lko p ierwsze l i tery : VC&ANY. Nic. A po tem od ty łu : YNA&CV...

Nag le ek ran zamig o tał , po czym o tworzy ł s ię do s tęp do sy s temu . Bingo ! Dianen ie wierzy ła własnym oczom. Zaczekała, aż wyświet l i s ię t ło ze wszys tk imi ikonami.

Gra może s ię zacząć... Ale czas leciał . By ła 21 .32 .

Mod li ła s ię, żeby Lisa Ferney nap rawdę wyszła na całą noc.

Maile...

Mn iej więcej setka pocho dziła o d człowieka o tajemn iczy m imien iu Démétriu s .

I za każdym razem w ko lu mn ie „Temat” wyświet lała s ię wzmiank a: Encrypted email...

Otworzy ła jedną z wiad omo ści , ale zobaczy ła ty lko ciąg n iezro zumiałychrobaczków. Diane wiedziała, co s ię dzieje. Co ś tak iego zdarzy ło jej s ię już nau n iwersy tecie: certy fikat u ży wany d o szy frowan ia wiadomości wygas ł i d lategoo db io rca n ie może jej ju ż odczy tać.

Zas tanowiła s ię b ły skawiczn ie.Najczęściej , aby u n iknąć tego rodzaju p rob lemów, odb io rcy do radzan o zap isan ie

wiadomości w innym miejscu , n a p rzyk ład w fo rmacie HTML. Tak zrob iłaby on a,g dyby by ła na miejscu Lisy Ferney . Otworzy ła fo lder „Moje do kumen ty ”,a nas tęp n ie „Otrzymane p l ik i” i od razu zauważy ła fo lder o nazwie „Démétriu s”.

Page 412: Bielszy odcien smierci bernard minier

Lisa Ferney n ie zas to sowała specjalnych zabezp ieczeń . Jej kompu ter by ł jużch ron iony has łem i wiedziała, że tak czy owak n ik t n ie będzie miał ty le śmiało ści , bys ię zabawiać g rzeban iem w jej do kumen tach .

Liso,Jestem w Nowym Jorku do niedzieli. Central Park jest cały biały i panuje wręcz podbiegunowe zimno.

Jest pięknie. Myślę o Tobie. Czasami budzę się w nocy zlany potem i wiem, że śniłem o Twoim cielei Twoich ustach. Mam nadzieję, że będę w Saint‑Martin za dziesięć dni.

Éric

Liso,

W piątek wyjeżdżam do Kuala Lumpur. Czy przedtem moglibyśmy się spotkać? Nie ruszam sięz zamku. Przyjedź.

Éric

Liso, gdzie jesteś?

Dlaczego się nie odzywasz? Jeszcze jesteś na mnie zła za ostatni raz? Mam dla Ciebie prezent.Kupiony u Bucheronów. Bardzo drogi. Spodoba Ci się.

Lis ty miło sne. A raczej maile. By ły ich dzies iątk i ... Może nawet setk i ...Pochod ziły z ok resu k i lku lat ...

Lisa Ferney sk rupu latn ie je p rzechowy wała. Wszys tk ie. I wszys tk ie by łypodp isane tym samym imien iem. „Éric”. Éric dużo pod różu je. Éric jes t bo gaty , jegożyczen ia mn iej lub bardziej ozn aczają rozkazy . Éric lubu je s ię w szoku jącychob razach i jes t cho rob liwie zazd rosnym kochank iem:

Zalewają mnie fale zazdrości i z każdą z nich coraz bardziej się duszę. Zastanawiam się, z kim siępieprzysz. Znam Cię, Liso: jak długo potrafisz wytrzymać bez kawałka mięsa między udami? Przysięgnijmi, że nikogo nie ma.

Czasami, k iedy an i p ro śb y , an i g roźby n ie d ziałały , Éric samokry tyczn ie s iępod lizywał:

Page 413: Bielszy odcien smierci bernard minier

Na pewno uważasz mnie za pieprzonego dupka. Za pieprzonego zasrańca i kanalię. Nie zasługuję naCiebie, Liso. Myliłem się, sądząc, że mogę Cię kupić za moją pieprzoną forsę. Czy możesz mi wybaczyć?

Diane p rzewinęła l is tę do końca, p rzesuwając s ię w czas ie aż do najnowszychmail i . Zauważy ła, że ton o s tatn ich wiadomości s ię zmien ił . To już n ie by ła wy łączn iemiło sn a h is to ria. Działo s ię co ś jeszcze:

Masz rację. Nadeszła chwila, żeby przejść do działania. Za długo czekałem. Jeśli nie zrobimy tegoteraz, nie zrobimy tego nigdy. Nie zapomniałem o naszym pakcie, Liso. A wiesz, że jestem słowny. O tak,dobrze o tym wiesz...

Liso, twoja siła i determinacja dodają mi odwagi. Myślę, że masz rację: żaden wyrok sądowy nieprzywróci nam spokoju. Musimy to zrobić sami.

Czekaliśmy tak długo. Ale myślę, że teraz jest właściwy moment.

Nag le palec Diane na myszce zn ieruchomiał . Krok i w ko ry tarzu ... Wstrzy małaod dech . Jeś l i ta o soba wie, że Lisa wyszła, zdziwi s ię, widząc świat ło pod d rzwiami.

Ale k rok i p rzeszły , n ie zatrzy mując s ię.

Odetchnęła i wróci ła do p rzeg lądan ia mail i . Przek linała pod nosem. Czu ła s ięco raz bard ziej s fru s trowana. Nadal n ie znalazła n iczego konk retnego . Same aluzjei n iedo powiedzen ia.

Jeszcze p ięć min u t i b ędzie s ię zb ierać. Sys tematyczn ie o tworzy ła t rzy dzieścio s tatn ich mail i .

Liso, musimy porozmawiać. Mam plan. Straszny. Wiesz, co to jest gambit, Liso? W szachach gambitoznacza poświęcenie na początku partii jednej ze swoich figur po to, by zyskać strategiczną przewagę. Towłaśnie zamierzam zrobić. Gambit konia. Ale na myśl o tej ofierze pęka mi serce.

Koń , pomyślała z zapartym tchem.

Gdy o tworzy ła k o lejnego maila, poczu ła s ię tak , jakby serce miało wysko czyć jejz p iers i , jakby s ię zapadała w ciemno ść.

Page 414: Bielszy odcien smierci bernard minier

Dostałaś zamówienie? Jesteś pewna, że się nie zorientuje, że zamawiałaś na jego nazwisko?

Diane szero ko o tworzy ła oczy , zrob iło jej s ię sucho w us tach . Znalazła datę. 6grudnia... W p liku n ie by ło odpowied zi , po dobn ie jak w wy padku pozos tałych mail i ,ale n ie by ła po trzebna. Os tatn i k locek uk ładank i właśn ie znalazł s ię na swo immiejscu . Dwie h ipo tezy o d tej po ry złączy ły s ię w jed ną. Xav ier p rowadził ś led ztwo ,pon ieważ jes t n iewinny i o n iczym n ie wiedział : to n ie on złoży ł zamówien ie na lek izn ieczu lające. Zrob iła to Lisa Ferney – w jego imieniu...

Diane odwróciła s ię razem z fo telem i zas tanawiała s ię, co to znaczy . Odpowiedźby ła oczywis ta. Lisa i mężczyzna o imien iu Éric zab i l i kon ia – i p rawdo podobn ietakże ap tek arza.

W imię pak tu , k tó ry zawarl i dawno temu i k tó ry wreszcie p os tano wil i wypełn ić.

My ślała pośp ieszn ie. Czas nag li ł .

In fo rmacje, k tó re teraz p os iada, są wys tarczające, by zawiado mić po licję. Jak s ięnazywa ten g l in iarz, k tó ry p rzy jechał do In s ty tu tu? Servaz. Wydrukowała o s tatn iegomaila na małej d rukarce s to jącej n a b iu rku , po czy m wy jęła telefon .

W b lasku samochod owych świateł d rzewa wy łan iały s ię z ciemności jak wrog a armia.Ta do lina lub i mrok , tajemn icę; n ie znos i wścib sk ich p rzybyszów z zewnątrz. Servazzamrugał powiekami. Bo lały go gałk i o czne. Przez p rzed n ią szyb ę wpatry wał s ięw wąską d rogę wijącą s ię w les ie. Mig rena jeszcze s ię nas i l i ła, tak że miał wrażen ie, iżjego sk ro n ie zaraz eksp lodu ją. Na zewnątrz panowała wściek ła zawierucha, mio tającap łatk i śn iegu we wszys tk ich k ierunkach , a p rędkość sp rawiała, że ud erzały oneo samochód , b ły szcząc w świet le reflek to rów jak małe, szybk ie komety . Włączy łp ły tę Mah lera na cały regu lato r. VI Symfonia. Jej pesymis tyczne i p rzerażającoos trzegawcze b rzmien ie akompan iowało wyciu zadymki.

Jak d ług o spał w ciąg u o s tatn ich czterdzies tu o śmiu godzin? By ł wyczerpany .Bez wyraźnego powodu po myślał o Charlèn e. Wspomnien ie tej ko b iety , jej czu ło ściw galeri i , t rochę go rozg rzało . Odezwał s ię samochodowy telefon ...

– Muszę rozmawiać z komendan tem Serv azem.

– Kto mówi?

– Nazywam s ię Diane Berg . Jes tem psycho log iem w In s ty tucie Wargn iera i ...

– Nie mogę pan i teraz po łączyć – p rzerwał jej żandarm po d rug iej s t ron ie

Page 415: Bielszy odcien smierci bernard minier

s łuchawk i.– Ale ja muszę z n im rozmawiać!

– Pro szę mi zo s tawić numer, odd zwon i do pan i .– To p i lne!

– Przyk ro mi, wyszed ł .

– A może móg łby mi pan po dać jego numer?

– Pro szę pan i , ja...

– Pracu ję w In s ty tucie – powiedziała najbardziej rozsądnym i zd ecydowanymgłosem, na jak i by ło ją s tać – i wiem, kto wyniósł DNA Juliana Hirtmanna. Czy p an rozumie,co to znaczy?

Po d rug iej s t ron ie zapano wało d ług ie milczen ie.– Mo że pan i powtó rzyć?

Powtó rzy ła.

– Sekundę. Po łączę pan ią z k imś ...

Trzy sygnały późn iej :

– Kap itan Mail lard , s łucham.

– Proszę pana – o świad czy ła – n ie wiem, k im pan jes t , ale mu szę bardzo p i ln ierozmawiać z ko mendan tem Servazem. To og romnie ważn e.

– Kim pan i jes t?

Przeds tawiła s ię po raz d rug i .

– W jak iej sp rawie pan i dzwon i, do k to r Berg?

– To do tyczy ś ledztwa w sp rawie morders tw w Sain t-Mart in . Jak mówiłam,p racu ję w In s ty tucie. I wiem, kto wyniósł DNA Hirtmanna...

Ostatn ia in fo rmacja sp rawiła, że jej rozmówca zamilk ł i Diane s ię zas tanawiała,czy n ie od łoży ł s łuchawk i.

– W po rządku – powied ział w koń cu . – Ma pan i co ś do p isan ia? Dam pan i jeg onumer.

– Servaz.

– Dobry wieczó r – odezwał s ię damsk i g ło s po d rug iej s t ron ie s łuchawk i. –Nazywam s ię Diane Berg , jes tem psycho log iem w In s ty tucie Wargn iera. Nie zna mn iepan , ale ja pana znam. By łam w pomieszczen iu o bok , k iedy pan b y ł w gab ineciedok to ra Xav iera. Sły szałam waszą rozmowę.

Page 416: Bielszy odcien smierci bernard minier

Servaz już miał jej p rzerwać i powied zieć, że s ię śp ieszy , ale co ś w ton ie g ło sukob iety i in fo rmacja o jej funk cji w In s ty tucie odwiod ły go od tego zamiaru .

– Sły szy mn ie p an ?

– Słucham pan ią – powiedział . – W jak iej sp rawie pan i dzwon i, pan i Berg ?– Panno Berg . Wiem, k to zab i ł kon ia. I p rawdopodo bn ie ta sama o soba wy n ios ła

DNA Ju liana Hirtmanna. In teresu je pana, k to to jes t?

– Sekundę.

Zwo ln i ł i zaparkował n a pobo czu , wśród d rzew. Wiatr ko ły sał d rzewami doko łasamochod u . Szpon ias te gałęzie po ruszały s ię w świet le reflek to rów jak w s tary mn iemieck im ek sp res jon is tyczn ym fi lmie.

– Proszę. Niech mi pan i o wszys tk im opowie.

– Mówi pan i , że au to r mail i ma na imię Éric?– Tak . Wie pan , k to to jes t?

– Myślę, że wiem.

Siedząc w samocho dzie zap arko wanym na pob oczu d rog i w ś rod ku lasu ,rozmyślał o tym, czego s ię właśn ie dowiedział od tej ko b iety . Hipo teza, k tó ra zaczęłas ię zary sowy wać po wizy cie na cmen tarzu i uko nk retn i ła na pos terunku żandarmeri i ,k iedy Irène Zieg ler wy jawiła mu , że Maud Lo mbard na pewno zos tała zg wałcona,właśn ie znalazła n owe po twierdzen ie. I to jak ie... Éric Lombard... Przypomniał sob ies trażn ików z elek trown i, ich milczen ie, k łamstwa. Od samego po czątku by łp rzek onany , że co ś uk rywają. Teraz już wiedział , że k łamali n ie d latego , że by l iwinn i , ale d latego , że ich do tego zmuszono . Ktoś ich zaszan tażował albo kup ił ichmilczen ie. Możliwe, że i to , i to . Coś widziel i , ale wo lel i milczeć i k łamać, ryzyku jąc,że ściąg ną na s ieb ie p odejrzen ia, ponieważ wiedzieli, że to przestępstwo nie było w ich stylu.

– Od dawna pan i w tym g rzeb ie, panno Berg ?

Zwlekała jak iś czas z odp owiedzią.

– Jes tem w In s ty tucie dop iero od k i lku dn i .– To może być n iebezp ieczne.

Znowu cisza. Servaz zas tanawiał s ię, jak ie n iebezp ieczeńs two mo że jej g rozić. Niejes t po l icjan tką, na pewno popełn i ła jak ieś b łędy . Przebywa w ś rodowisku , k tó rez defin icj i jes t pełne p rzemo cy i w k tó rym wszys tko mo że s ię zdarzyć.

– Mówiła pan i o tym komuś jeszcze?

– Nie.

Page 417: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Proszę mn ie uważn ie pos łuchać – powiedział . – Oto , co pan i zrob i . Ma pan isamo chód?

– Tak .

– Świetn ie. Niech pan i natychmias t wy jdzie z In s ty tu tu , ws iądzie w samochódi zjedzie do Sain t-Mart in , zan im zamieć to pan i un iemożliwi. Niech pan i jedzie napos terunek żan darmeri i i pop ros i o rozmo wę z pan ią p roku rato r. Pro szę powied zieć,że to ja pan ią p rzys łałem. Proszę jej opowied zieć wszys tko , co mi pan i mówiła.Zrozumiała pan i?

– Tak .

Servaz s ię ro złączy ł i wtedy Diane p rzypomniała sob ie, że jej samochód jes tun ieruchomio ny .

Bu dynk i s tadn iny po jawiły s ię w b lasku samochodo wych świateł . Ośrodek b y łpus ty , ciemny . Żadnych kon i an i masztalerzy na ho ryzoncie. Zamkn ięto boksy nanoc, a może na zimę. Zaparkował samochód p rzed dużym bu dynk iem z ceg łyi d rewn a i wys iad ł .

Natychmias t ob lep i ły go p łatk i śn iegu . Wiatr co raz mocn iej wy ł w ko ronachd rzew. Servaz pos tawił ko łn ierz i sk ierował s ię ku wejściu . Psy zaczęły szczekaćw ciemności i mio tać s ię n a łańcuch ach . W jed nym z ok ien pal i ło s ię świat łoi po l icjan t zobaczy ł , jak jak aś pos tać pod ch odzi i wy g ląd a na zewnątrz.

Wszed ł do bu dynku p rzez uchy lone d rzwi. Główny ko ry tarz by ł o świet lony .Natychmias t owionęła go woń końsk iego nawozu . Pomimo późnej po ry po p rawejs tron ie zau waży ł kon ia i jeźdźca wykonu jących ewo lucje na dużym maneżuoświet lonym rzędami lamp . Marchand wy szed ł z p ierwszych d rzwi po lewej .

– Co s ię dzieje? – zapy tał .

– Mam do pana k i lka py tań .

Zarząd ca wskazał mu inne d rzwi kawałek d alej . Servaz wszed ł . To samo b iu ropełne t ro feów, k s iążek o kon iach i seg regato rów, w k tó rym by li za p ierwszym razem.Na mon ito rze lap topa zd jęcie k on ia. Piękne zwierzę o gn iadym u maszczen iu . Byćmoże Freedom. Marchand p rzeszed ł p rzed n im i Servaz wy czu ł w jego oddechuzapach wh isky . Na pó łce s tała dość so l idn ie napoczęta bu telka Lab el 5 .

– W związku z Maud Lombard – wy jaśn i ł .

Marchand rzuci ł mu zdziwione i podejrzl iwe spo jrzen ie. Jego oczy trochę zabardzo b ły szczały .

Page 418: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Tak – po wied ział s tary zarządca. – Paskudna h is to ria.

– W jak im sens ie?

Zau waży ł , że Marchand s ię waha. Przez chwilę mężczyzna p atrzy ł w inną s tro n ę,po czym sk ierował spo jrzen ie na Servaza. Zamierza k łamać.

– Podcięła sob ie ży ły ...

– BZDURY! – zawo łał Servaz donośnym g ło sem, chwy tając s tarego zarządcę zako łn ierz. – Kłamie pan , Marchand ! Niech pan pos łucha: właśn ie o skarżonoo zamordowan ie Grimma i Perrau l ta n iewinną o sobę! Jeś l i w tej chwil i n ie powie mipan p rawdy , o skarżę pana o wspó łudział w mo rders twie! Niech s ię pan szy bkozas tanowi. Nie będę czekał całą no c! – do dał , s ięgając po kajdan k i .

Zarządca wy g lądał na p rzes traszonego tym n ieoczek iwanym gwałto wny mwybuchem gn iewu . Zb lad ł , u s ły szawszy szczękn ięcie kajd an ek . A jednak bad ał g l in ęwzro k iem.

– To b lef!

Dobry pok erzys ta. Nie da s ię łatwo o szukać. Servaz złapał go za n adgars teki b ru taln ie wykręci ł mu rękę.

– Co pan rob i? – zapy tał Marchand zb i ty z t rop u .– Uprzedzi łem pana.

– Nie ma p an żadnego dowodu!

– Jak pan myś li , i lu o skarżonych bez do wodów gn ije w tymczasowym areszcie?

– Niech pan zaczeka! Nie może pan tego zrob ić! – zap ro tes tował zarządcaw nag łym p rzyp ływie pan ik i . – Nie ma pan p rawa!

– Uprzedzam pana: p rzed żandarmerią czekają dzienn ikarze – sk łamał Servaz,ciągnąc go mocno w s tronę d rzwi. – Ale włożymy panu ku rtkę na g łowę, gdybędziemy wys iadać z au ta. Będzie pan mus iał ty lk o p atrzeć na ziemię i pozwo lić s ięp rowadzić.

– Chwileczkę, n iech pan zaczeka! Cho lera, n iech pan zaczeka!Ale Servaz ciąg nął go teraz mo cn o . By li już na ko ry tarzu . Na zewnątrz wy ł wiatr,

p rzez o twarte d rzwi wpadały do ś rodka p łatk i śn iegu .

– Dob rze, już dob rze! Kłamałem. Niech mi pan to zd ejmie!

Po licjan t p rzerwał . Jeździec na maneżu zatrzymał s ię i ob serwował ich .

– Najp ierw p rawd a – zamruczał Serv az do ucha s tarego .

– POWIESIŁA SIĘ! Na huś tawce, k tó ra s tała w p arku p rzy zamku , ku rwa!

Servaz ws trzymał oddech . Powieszona... No to jes teśmy w domu . Zd jął kajdank i .

Page 419: Bielszy odcien smierci bernard minier

Marchand o d rucho wo ro zcierał so b ie nadgars tk i .– Nig d y teg o n ie zap o mnę – powiedział ze sp u szczoną g łową. – To by ło latem,

o zach o d zie s łoń ca. Włoży ła b iałą suk ien k ę, p rawie p rzezroczys tą... Un o s i ła s ię n adtrawn ik iem jak duch , ze złaman y m k ark iem, w świet le zacho d u . Ciąg le mam p rzedo czami ten o b raz. Prawie co wieczó r...

Lato ... Po dob n ie jak in n i wyb rała tę p o rę roku , żeb y od eb rać so b ie ży cie. Białasu k ienka: Niech pan szu k a b iel i , p o wied ział Pro p p .

– Dlaczego p an k łamał?

– Oczy wiście ktoś mn ie o to p o p ro s i ł – p owiedział Marchand , spu szczając wzrok .– Niech mn ie pan n ie p y ta, jaka to ró żn ica. Nie mam p o jęcia. Szef n ie chciał , żebyk to ś s ię o tym d o wied ział .

– Zasad n icza różn ica – odp o wied ział Servaz, k ieru jąc s ię ku d rzwio m.

Esp éran d ieu właśn ie wy łączy ł k o mpu ter, g d y zad zwo n ił telefon . Wes tch n ął , sp o jrzałn a zegarek – 22 .40 – i od eb rał . Us ły szawszy g ło s Lu ca Damblin a, in fo rmato raz In terp o lu , n ieznaczn ie pop rawił s ię n a k rześ le. Czek ał na ten telefo n od chwil i , gdywró cił do Tu luzy , i ju ż zaczy nał t racić nadzieję.

– Miałeś rację – po wied ział Damb lin bez ws tęp ó w. – To fak ty czn ie by ł o n . Nadczym d ok ład n ie p racu jesz? Nie wiem, co s ię dzieje, ale p s iak rew, wyg ląd a na to , żezłap ałeś g rubą ry b ę. Może p owiesz coś więcej? Co tak i facet jak on ma wspó ln eg o ześ led ztwem k ry min aln ym?

Espérand ieu o mało n ie spad ł z k rzes ła. Przełkn ął ś l inę i znów s ię wyp ros to wał .

– Jes teś p ewien? Twó j g o ść z FBI to po twierdzi ł? Op o wied z mi, jak zd oby ł tęin fo rmację.

W ciąg u p ięciu n as tępn y ch minu t Luc Damb lin wy tłumaczy ł mu to zeszczeg ó łami. O ku rwa! – p o myślał Esp éran d ieu , gd y tamten s ię ro złączy ł . Ty m razemmu si zawiado mić Mart ina. Naty ch mias t!

Servaz miał wrażen ie, że ży wio ły sp rzy s ięg ły s ię p rzeciw n iemu . Płatk i śn ieguwirowały w b lask u samo ch o d owy ch świateł , p n ie d rzew od p ó łn o cn ej s tronyzaczy nały s ię ro b ić b iałe. Prawd ziwa śn ieżna zamieć... Ak u rat tej n ocy . Z n iep o ko jemzas tanawiał s ię, czy p sy ch o lożce u dało s ię zjechać d o Sain t-Mart in , czy tam n a gó rzed rog a n ie jes t już zby t zasypana. Przed k i lko ma minu tami, g dy wychod ził z o ś rod k ajeźd zieck ieg o , odb y ł o s tatn ią rozmowę telefon iczn ą.

Page 420: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Halo ? – o dezwał s ię g ło s p o d ru g iej s t ro n ie s łuchawk i.

– Mu szę s ię z tobą sp o tk ać. Jeszcze d ziś . I jes tem trochę g łod n y . Nie jes t zap ó źn o?

Po d ru g iej s t ron ie ro zleg ł s ię śmiech , k tó ry jednak nag le u milk ł .– Co ś n o weg o ? – zapy tał Gab riel Sain t-Cyr, n ie k ry jąc og ro mnej ciekawo ści .

– Wiem, kto to jest.

– Nap rawd ę?

– Tak . Nap rawd ę.

Cisza.

– Masz n ak az z sąd u ?– Jeszcze n ie. Najp ierw chciałb y m zn ać two je zdan ie.

– Co zamierzasz?

– Po p ierwsze, wy jaśn ić z to bą k i lka k wes t i i p rawny ch . Po tem p rzejść dod ziałan ia.

– Nie ch cesz mi powiedzieć, k to to jes t?

– Najp ierw zjemy , późn iej p o ro zmawiamy .

Ro zmó wca zn owu s ię zaśmiał .– Przy zn aję, że mn ie kus isz. Przy jeżdżaj . Zo s tało mi t rochę k u rczaka, że tak

p o wiem.

– Jad ę – rzu ci ł Serv az i od łoży ł s łu ch awkę.

Gd y zap ark ował jeep a w po b liżu p o tok u , o k na mły n a p o śród śn ieżnej zawieruchyemano wały jasn o ścią i ciep łem. Jadąc tu , Mart in n ie sp o tk ał żadn eg o samo ch o d u an iżadn eg o p ieszeg o . Zamknął au to i p o śp ieszn ie ru szy ł w s tro nę mos tk a, zg ięty wp ó ł ,n ap rzeciw po d muchom wiatru mio tający m p łatk i śn ieg u . Drzwi o d razu s ięo two rzy ły . Miły zap ach p ieczonego k u rczak a, o g n ia, win a i p rzyp raw. Sain t-Cyro d eb rał o d n iego k u rtk ę i po wies i ł ją na wieszaku , a nas tępn ie wskazał mu d ro gę dozn ajd u jąceg o s ię n iżej salonu .

– Lamp kę g rzan eg o win a n a początek ? Kurczak b ęd zie g o towy za dwad zieściaminu t . Będziemy mo g li po rozmawiać.

Servaz sp o jrzał na zeg arek . 2 2 .3 0 . Najb l iższe go d ziny będą decy du jące. Musip rzesu n ąć wszys tk ie p ionk i , p rzewid u jąc n a k i lk a ru ch ów d o p rzo du . Ale czy mawystarczająco jasny ob raz sp rawy ? Stary sęd zia ze swo im doświadczen iem po mo żemu n ie pop ełn ić gafy . Przeciwn ik jes t n ieb ezp ieczny . Wy korzy s ta n awet najmn iejszep rawn e n ied o ciąg n ięcie. Servaz by ł s t raszl iwie g łodn y . Zapach p iekąceg o s ię

Page 421: Bielszy odcien smierci bernard minier

k u rczak a p rzy p rawiał jego żo łąd ek o sk u rcze.W k o min k u bu ch ał duży p łomień . Tak jak p op rzedn io o g ień rzu cał b lask i

i cien ie na ścian y i b elk i su fi tu . Pokó j wyp ełn iały od g ło sy trzaskających p o lan ,świs t wiatru w p rzewo d zie ko mino wym i szum po to ku . Ty m razem n ie b y łoSch u berta. Najwy raźn iej Sain t-Cyr n ie chciał u ron ić żadn eg o frag men tu z op o wieściServ aza.

Na ok rąg łym s to l iku s tały d wie pękate lampk i d o po ło wy n ap ełn io n e winemk o lo ru ru b in u . Po o b u s tronach s to l ik a fo tele z zag łó wk ami p rzy su n ięte dok o min k a. Wino p aro wało .

– Siadaj – p o wied ział sęd zia, wsk azu jąc jed en z fo tel i .

Servaz s ięg n ął p o s to jący n ajb l iżej k iel iszek . By ł go rący . Obró ci ł g o w d ło n ii wciąg nął w nozd rza aro matyczne o p ary . Wydawało mu s ię, że rozpo znaje zap achp o marańczy , cy n amo nu i g ałk i muszkato ło wej .

– Grzan e win o z k o rzen iami – wy jaśn i ł Sain t-Cyr. – Od świeżającei en ergety zu jące, w sam raz n a tak i wieczó r jak dziś . A p rzede wszy s tk im d oskonałen a zmęczen ie. Da ci k opa. Zap owiada s ię d ług a no c, p rawda?

– Tak bardzo wid ać?

– Co ?

– Zmęczen ie.Sęd zia p atrzy ł n a n ieg o d łu ższą ch wilę.

– Wy g lądasz n a wyczerp an eg o .

Servaz wy p ił łyk . Sk rzywił s ię, sparzywszy so b ie język , ale po jeg o u s tachi p rzełyku ro zlał s ię mo cn y smak zio łoweg o win a. Jak o zak ąskę Sain t-Cy rp rzy go to wał w miseczce n a s to le malu tk ie k awałeczk i ko rzen n eg o ch leb a. Serv azp o łkn ął jed en , p o tem nas tępny . By ł g łodn y jak wilk .

– To jak? – zap y tał Sain t-Cy r. – Op o wiesz mi? Kto to jest?

– Jes t pan tego p ewien ? – w s łuchawce rozleg ł s ię g ło s Cath y d ’Humières .Esp éran d ieu spo jrzał na czub k i swo ich co n versów sp o czy wających na b iu rku

w gab in ecie p rzy b ou lev ard Embo u ch u re.

– Oso ba, k tó ra mi p rzek azała tę in fo rmację, jes t b ez zarzu tu . Pracu je w s ied zib ieIn terp o lu w Ly o n ie. Ch odzi o Luca Damb lin a. Rozmawiał z jedny m ze swo ichin fo rmato ró w w FBI. Ma dwieście p rocen t pewności .

– Wielk ie n ieba! – k rzyk n ęła p ro k u rato r. – I n ie u dało s ię p an u p o łączy ć

Page 422: Bielszy odcien smierci bernard minier

z Mart in em, tak?

– Pró b o wałem d wu k ro tn ie. Za k ażd y m razem b y ło zajęte. Od zy wa s ię po cztag ło sowa. Sp róbu ję zn o wu za parę min u t .

Cath y d ’Hu mières sp o jrzała na zeg arek mark i Chopard z żó ł teg o zło ta, k tó ryd o s tała o d męża z okazj i d wud zies tej roczn icy ś lub u . 2 2 .50 . Wes tchn ęła.

– Chciałaby m, żeb y p an coś d la mn ie zrob ił , Esp éran d ieu . Niech pan d o n ieg od zwon i. Bez p rzerwy . A k ied y ju ż p an b ęd zie z n im rozmawiał , n iech mu pan po wie,że bard zo ch ciałab ym zn aleźć s ię w łó żk u p rzed świtem i że n ie b ęd ziemy n a n ieg oczek ać całą n oc!

Esp éran d ieu p o d rug iej s t ro n ie s łu ch awk i zasalu to wał p o żo łn iersk u .

– Tak jes t , p ro szę p an i .

Irèn e Zieg ler ws łu ch iwała s ię w wy cie wiatru za zak rato wan y m o k nem. Prawd ziwaśn ieżna zamieć. Od k lei ła u ch o o d ścian y . Z p ewno ścią z p rzy czy n kon s truk cy jn ychściank i d ziało we na ty m p os teru n k u żan d armeri i – jak na setk ach inn y ch – by łycienk ie jak z tek tu ry .

Zieg ler wszy s tk o s ły szała. Najwy raźn iej Esp éran d ieu o trzy mał jak ąś ważnąin fo rmację. In fo rmację o k ap italn ym znaczen iu , k tó ra rad ykaln ie zmien ia b iegś ledztwa. Zieg ler miała wrażen ie, że ro zu mie, o co ch o dzi . Mart in zn iknął . Sąd zi ła, żewie, g dzie jes t . Po szed ł zas ięgnąć rad y , zan im p rzejdzie do działan ia... Zas tukaław d rzwi, k tó re o tworzy ły s ię n iemal natychmias t .

– Mu szę iść d o toalety .

Dy żu rn y z powro tem zamk n ął d rzwi. Kiedy p o ch wil i znó w s ię o two rzy ły , s tanęław n ich mło da k ob ieta w mun d u rze, k tó ra p rzy g lądała s ię Zieg ler p odejrzl iwie.

– Pro szę za mną, pan i k ap itan . Ty lk o bez n umerów.

Zieg ler ws tała z d łoń mi sp ięty mi k ajdank ami n a p lecach .

– Dzięku ję – p o wied ziała. – Chciałabym też po ro zmawiać z pan ią p ro ku rato r.Niech jej to p an i po wie. Niech p an i powie, że to ważne.

Wiatr wy ł w p rzewodzie kominowym i ro zd much iwał p ło mien ie. Serv az by ł n a sk rajuwyczerpan ia. Od s tawił k iel iszek i zo b aczy ł , że jego ręk a s ię t rzęs ie. Przyciąg n ął ją d os ieb ie, w o b awie, b y Sain t-Cy r n ie zau waży ł d rżen ia. Zio łowe wino b y ło p rzy jemn e,g d y je p i ł , zo s tawiło jedn ak p o so b ie go rzk i posmak . Czu ł s ię ws tawio n y . To n ie b y łd o b ry momen t. Po s tanowił , że p rzez n ajb l iższe pó ł go d ziny b ęd zie p i ł ty lk o wod ę,

Page 423: Bielszy odcien smierci bernard minier

a nas tęp n ie po p ros i o mo cn ą k awę.

– Wy g lądasz, jak b yś s ię k iep sk o czu ł – p o wied ział sęd zia, o d s tawiając k iel iszeki p atrząc na n ieg o u ważn ie.

– By wało , że czu łem s ię lep iej , ale mo że by ć.Tak n ap rawd ę n ie p rzyp o min ał sob ie, żeb y k iedyk o lwiek doświad czał tak ieg o

wyczerp an ia i s t resu : padał ze zmęczen ia, k ręci ło mu s ię w g ło wie, n ie mó g ł jasn omy śleć. A jedn ak znajd o wał s ię na p rog u rozwiązan ia najd ziwn iejszeg o ś led ztwaw całej swo jej k arierze.

– A zatem n ie u ważasz, że Irène Zieg ler jes t winna? – pod jął sęd zia. – Ale p rzecieżwszy s tk o p rzemawia p rzeciwk o n iej .

– Wiem. Ale jes t nowy elemen t .

Sęd zia wysok o u n ió s ł b rwi.

– Dziś wieczo rem miałem telefon o d p sy ch o lo żk i , k tó ra p racu je w In s ty tucieWargn iera.

– No i?– Nazywa s ię Diane Berg , p o ch o dzi ze Szwajcari i . Jes t tu o d n ied awna. Wy g ląda

na to , że zo rien to wała s ię, że co ś d ziwn eg o s ię dzieje, i po d jęła ś ledztwo n a własnąręk ę, n ikog o o tym n ie in fo rmu jąc. W ten spo só b odk ry ła, że szefowa p ielęg n iarekw In s ty tucie zamówiła ś ro dk i zn ieczu lające d la ko n i ... i że ta k o b ieta jes t k ochankąn iejak iego Érica, b ard zo b ogatego czło wiek a, k tó ry du żo p o d ró żu je, jak wy n ikaz jego mail i .

– W jak i sp o só b ta p sy ch o lożka n a to wpad ła? – zap y tał sęd zia scep tyczn y mgło sem.

– To d łu g a h is to ria.

– A ten Éric, sąd zisz, że to ...? Ale on by ł w Stan ach tej n ocy , k iedy zab ito ko n ia.

– Do sk onałe al ib i – sko men tował Serv az. – A poza ty m, k to by pod ejrzewał , żeo fiara jes t jedno cześn ie winowajcą?

– Ta p sy ch o lo żk a... to o n a d o cieb ie dzwo n iła? I ty jej wierzysz? Jes teś p ewien , żeto o sob a god n a zau fan ia? Praca w In s ty tu cie mus i b yć b ardzo wyczerpu jącanerwowo , jeś l i k to ś n ie jes t p rzy zwyczajony .

Servaz spo jrzał na Sain t-Cy ra. Przez chwilę p o czu ł wątp l iwości . A jeś l i s tarysęd zia ma rację?

– Pamiętasz, jak mi mówiłeś , że wszy s tko , co s ię dzieje w tej d o l in ie, ma k o rzen iew p rzeszło ści? – zapy tał p o l icjan t .

Page 424: Bielszy odcien smierci bernard minier

Sęd zia w milczen iu p o k iwał g ło wą.

– Sam mi powiedziałeś , że Mau d , s io s tra Érica Lombard a, po p ełn i ła samob ó js two ,gd y miała d wad zieścia jeden lat .

– Zgadza s ię – odezwał s ię w ko ń cu Sain t-Cyr. – Uważasz więc, że ta śmierć mazwiązek z samobó js twami dzieciaków, k tó re p rzeszły p rzez o ś ro dek ko lon ijny? Onatam n ig dy n ie b y ła.

– Pod o b n ie jak jeszcze d wo je z ty ch samo b ó jców. W jak im s tan ie zo s tal iznalezien i Grimm i Perrau l t? – zap y tał , czu jąc, że jego serce bez p o wo d u zaczy nako łatać.

– Po wieszen i .

– Zgadza s ię. Gdy zapy tałem cię, w jak i sp osó b zab iła s ię s io s tra Érica Lo mb arda,po wied ziałeś mi, że po d cięła sob ie ży ły . Tak a jes t wers ja o ficjaln a. Ale dziświeczo rem o dk ry łem, że tak n ap rawd ę o n a też s ię p o wies i ła. Dlaczeg o Lomb ardsk łamał w tej sp rawie? Czy n ie p o to , by un ik nąć bezp ośredn ich sk o jarzeń międ zysamo bó js twem Mau d a mo rders twami?

– Czy ta p sycho lo żk a jeszcze k o muś o tym mó wiła?

– Nie, n ie sądzę. Po radzi łem jej , żeb y jechała do Sain t-Mart in i sko n tak to wała s ięz Cath y d ’Humières .

– Sąd zisz więc...?– Sąd zę, że Éric Lo mbard jes t sp rawcą mo rders tw Grimma i Perrau l ta –

wy arty k u ło wał Servaz. Miał wrażen ie, że język p rzyk leja mu s ię d o p o dn ieb ien ia,a mięśn ie żuchwy szty wn ieją. – Sądzę, że s ię mści za to , co zro b il i jego s io s trze,s io s trze, k tó rą u wielb iał , i że s łu szn ie o b arcza ich winą za jej samo bó js two i zasamo bó js twa p o zo s tałej s ió d emki młod y ch lu d zi , k tó rzy p ad li o fiarą k wartetuGrimm-Perrau l t-Chapero n -Mo urren x . Sądzę, że ukn u ł mak iaweliczny p lan , b ysamemu wy mierzyć sp rawied liwo ść, odsuwając jed nocześn ie p odejrzen ia o d własn ejo sob y . Sko rzy s tał z p omocy wspó ln iczk i w In s ty tucie Wargn iera i być może jeszczeko g o ś w ośro d ku jeździeck im.

Po patrzy ł n a swo ją lewą rękę. Po dskak iwała n a pod łok ietn ik u . Na p ró żn op ró bował ją u n ierucho mić. Po d n ió s ł wzrok i zau waży ł spoczywające n a n iejspo jrzen ie Sain t-Cy ra.

– Lombard to n ies ły ch an ie in tel igen tn y człowiek . Zro zu miał , że p rędzej czypó źn iej ci , k tó rzy będą p ro wadzil i ś ledztwo w sp rawie mo rd ers tw, mo g ą je sk o jarzyćz falą samo b ó js tw wśró d nas to latk ów sp rzed p iętn as tu lat , w tym z samo b ó js twemjego s io s try . Najwyraźn iej uznał , że naj lep szy m sp o so bem na o d su n ięcie po d ejrzeń

Page 425: Bielszy odcien smierci bernard minier

od n ieg o jes t znalezien ie s ię wśród o fiar. Ko n ieczne więc b y ło , by sam s tał s ię celemp ierwszej zb ro d n i . Ale jak to zro b ić? Zab icie n iewin n eg o człowieka n ie wch odziłod la n iego w g rę. W k tó ry mś mo men cie mus iał doznać o świecen ia: zab ić is to tę, nak tó rej zależy mu b ard ziej n iż n a czy mk o lwiek inny m. Uko ch an eg o kon ia. Otozb ro d n ia, o k tó rą n ik t n ie b ęd zie mó g ł go p odejrzewać. Możliwe, że o k u p ił tędecy zję og ro mnym b ó lem. Ale czy ż mog ło is tn ieć lep sze al ib i n iż ta masak ra, k tó rawy darzy ła s ię w czas ie, gdy n ib y b y ł w Stan ach ? To d latego p sy w s tadn in ie n ieszczekały . To d lateg o k o ń n ie rżał . Być może op rócz szefowej p ielęgn iarekw In s ty tucie ma także wspó ln ik a w o śro d ku jeźd zieck im. Bo trzeba by łop rzy n ajmn iej dwó ch o só b , by p rzetran sp o rto wać ko n ia na g ó rę. I alarm w o środk un ie zad ziałał . Ale, p odo b n ie jak w p rzy p ad k u Grimma i Perrau l ta, tak że p o to , b y b yćpewn ym, że Freed om n ie b ęd zie cierp iał , n ie mó g ł pozwo lić, by k to k o lwiek inn yzajął s ię zab iciem zwierzęcia. On n ie jes t z tych : Éric Lomb ard to s i łacz, miło śn ikp rzy g ó d , wo jown ik , p rzy zwyczajon y d o ek s tremalnego ry zy k a i b ran ia na s ieb ieodp o wied zialności . I n ie b o i s ię, że so b ie p ob ru dzi ręce. – Czy to efek t wyczerp an ia?Brak snu? Serv azo wi wy d awało s ię, że jego wzro k zaczyn a s ię rozmywać, tak jakb ynag le założy ł źle dob ran e o ku lary . – Sądzę też, że Lo mbard albo k tó ry ś z jeg o lu d zizaszan tażował d wó ch s trażn ik ów z elek tro wn i. Bez wątp ien ia zag rozi ł im, żewy lądu ją w więzien iu , albo ku p ił ich milczen ie. Zresztą Lo mb ard mus iał b ard zoszy b ko zro zu mieć, że h ip o teza z Hirtmannem d łu go s ię n ie u trzyma. Ale n ie mu s iałomu to p rzeszk ad zać: to by ła ty lko p ierwsza zas łona d y mna. Os tateczn ie n iep rzeszk odził mu równ ież fak t , że do tarl iśmy d o fal i samob ó js tw sp rzed p iętn as tu lat .Przeciwn ie, to ty lko zwiększało l iczbę tro p ów. Win n ym móg ł b yć k tó ryko lwiekz ro d ziców albo nawet jed en z do ros ły ch ju ż d ziś nas to latków zgwałcony ch p rzezczłonk ó w k wartetu . Zas tan awiam s ię, czy wiedział o Zieg ler, o ty m, że o na też b y ław o śro dku . I że mo że być idealną p odejrzan ą. Czy to ty lk o zwyk ły zb iegoko liczności .

Sain t-Cyr milczał , skup io ny i posępny . Serv az wy tarł mank ietem po t , k tó rysp ły wał mu d o o czu .

– Os tateczn ie mu s iał u zn ać, że nawet g d y by n ie wszys tk o , co wy myśli ł ,zad ziałało tak , jak p rzewid y wał, to n a ty le zamieszał w kartach , że od k rycie p rawd yi do tarcie d o n ieg o jes t p rawie n iemożliwe.

– Prawie. – Sain t-Cy r u śmiechnął s ię smu tn o . – Oczy wiście n ie sp o d ziewał s ię, żetrafi na kogo ś tak ieg o jak ty .

Serv az zauważy ł , że to n sędziego s ię zmien ił . Zauważy ł też, że s tary u śmiecha s ię

Page 426: Bielszy odcien smierci bernard minier

do n ieg o jed n ocześn ie z p odziwem i jakąś d wu znaczn ością. Sp rób o wał p o ruszy ćd ło n ią. Ju ż s ię n ie t rzęs ła. Ale n ag le poczu ł , że ma ramię ciężk ie jak z o ło wiu .

– Jes teś wy b itn ym detek ty wem – docen ił g o Sain t-Cy r lod o waty m g ło sem. –Gd y bym miał pod so b ą k o goś tak ieg o jak ty , k to wie, i le sp raw umo rzo nych z b rak udowodó w ud ało by mi s ię ro związać?

W k ieszen i Serv aza zaczął dzwo n ić telefo n . Po licjan t ch ciał po n ieg o s ięgnąć, alepoczu ł , jak by jeg o ramię zalan o szybk o wiążącym cemen tem. Przesu n ięcie ręk io zaled wie k i lka cen tymetró w trwało n iesk ończono ść! Komórk a d zwon iła d ług o ,rozdzierając ciszę, k tó ra zapad ła międ zy d wó jką mężczy zn , a p o tem rozleg ł s ięsy gnał SMS-a i telefon zamilk ł . Sędzia u tk wił sp o jrzen ie w po licjan cie.

– Czu ... czu ję s ię... Dziwn ie... – wybełk o tał Serv az, p ozwalając, by jeg o ramięopad ło .

Cho lera! Co s ię z n im d zieje? Drętwiały mu szczęk i . Mó wił z wielk im tru d em.Sp ró bował ws tać, p o d p ierając s ię rękami o pod łok ietn ik i . Po k ó j naty ch mias tzawiro wał mu p rzed oczami. Bez s i ł o p ad ł na fo tel . Miał wrażen ie, że s ły szy , jakSain t-Cy r mówi: „Włączen ie w to Hirtman n a to b y ł b łąd ...”. Zas tan awiał s ię, czydob rze u s ły szał . Wytężał zaćmion y mó zg , żeb y s ię sk u p ić n a s łowach , k tó rewy ch o dziły z u s t sędziego :

– ...do p rzewid zen ia: eg o Szwajcara wzięło g ó rę, można s ię by ło tego spo d ziewać.W zamian za DNA wy ciąg ał o d Élisab eth in fo rmacje, a p o tem nap ro wad ził cię n a t ro ptych n as to latkó w d la czys tej p rzy jemno ści p o kazan ia, k to ro zd aje karty . To łech tałojego p różn ość. Jego p o tężn ą p y ch ę. Wyg ląd a n a to , że wp ad łeś mu w o k o .

Serv az p rób o wał zmarszczyć b rwi. Czy to n ap rawd ę Sain t-Cy r z n im ro zmawia?Przez mo men t wy d awało mu s ię, że widzi p rzed so bą Lo mbard a. Po tem zamrug ałpowiekami, b y s trącić p o t , k tó ry p al i ł g o w oczy , i zob aczy ł , że sęd zia s iedzi w ty msamy m miejscu . Sain t-Cy r wy jął z k ieszen i telefo n k omórk owy i wy brał n u mer.

– Lisa? Tu Gab riel . Wy g ląda na to , że ta mała ciekawsk a n iko mu więcej o tym n iepowiedziała. Zdąży ła ty lk o p o wiad omić Mart ina. Tak , jes tem pewien . Tak , p anu jęnad sy tuacją. – Ro złączy ł s ię i sk ierował u wagę n a Serv aza. – Op owiem ci pewn ąh is to rię – zaczął . Komendan t miał wrażen ie, że g ło s sęd zieg o d o ch odzi do n ieg oz g łęb i tun elu . – His to rię małego ch łopca, k tó ry b y ł synem p o rywczeg o ty ran a. By łto b ardzo in tel igen tn y , cu downy mały ch łop iec. Kiedy do n as p rzychod ził , zawszep rzyn o s i ł b uk iet kwiató w zerwanych p o d rodze alb o garść k amy k ów zeb ranych n ab rzegu s trumien ia. Nie miel iśmy z żo ną dzieci . Wy starczy p owiedzieć, że po jawien ies ię Érica w naszy m życiu b y ło darem z n ieba, p ro myk iem s łoń ca. – Wy k onał g es t ,

Page 427: Bielszy odcien smierci bernard minier

jakby ch ciał u trzymać to wsp omnien ie na d ys tans , by n ie u lec emocjo m. – Ale n ab łęk i tnym n ieb ie b y ła chmura. Ojciec Érica, s ły nny Hen ri Lo mbard , zap ro wadziłwo k ó ł s ieb ie terro r, zaró wn o w swo ich fab ry k ach , jak i w domu , w znanym ci zamk u .Ch o ć ch wilami b ywał d la swo ich dzieci k o ch ający m i czu ły m o jcem, k iedy indziejterro ryzował je swo imi wy buchami fu ri i , k rzyk ami i cio sami, k tó rymi ok ład ał ichmatkę. Nie t rzeb a ch y ba mó wić, że zarówno Éric, jak i Mau d by li g łęb oko zran ien ip rzez atmo sferę p an u jącą w zamku .

Serv az b ezsku teczn ie u s i łował p rzełknąć ś l in ę. Sp ró b ował s ię po ruszy ć. Telefonw jeg o k ieszen i zn o wu s ię ro zd zwo n ił , a po tem u milk ł .

– Mieszk al iśmy wó wczas z żo n ą w domu w les ie, n iedaleko zamku , nad ty msamy m po to k iem – ciąg nął Sain t-Cyr, n ie zwracając u wag i n a telefo n . – Choć Hen riLomb ard b y ł czło wiek iem p o d ejrzl iwy m, parano ik iem, ty ran em i , co tu k ry ć,szaleńcem, n ig dy n ie o to czy ł swo jej p o s iad ło ści o g rod zen iami, d ru tem ko lczas ty man i kamerami, tak jak wyg ląd a to dzis iaj . W tamtych czasach to n ie b y ło p rzy jęte. Nieb y ło ty lu zag rożeń i tak iej p rzes tępczości . Mimo wszys tk o świat by ł jeszcze ludzk i .Kró tk o mó wiąc, n asz dom by ł d la mło dego Érica sch ron ien iem. Ch ło pak sp ęd załw n im częs to całe p opo łudn ia. Czasami p rzyp ro wadzał Maud , ś l iczn ą dziewczyn k ęo smu tn y m sp o jrzen iu , k tó ra p rawie n ig d y s ię n ie u śmiechała. Éric b ardzo ją k o ch ał .Ju ż jako d zies ięcio latek p o s tanowił , że mu s i ją ch ron ić. – Zro b ił k ró tką p rzerwę. –Pro wadziłem in ten sy wn e ży cie zawod o we i rzadko bywałem w d o mu , ale o d czasu ,g dy Éric p o jawił s ię w n aszym ży ciu , s tarałem s ię, k iedy ty lk o mog łem, zn ajdowaćwo lne chwile. Zawsze by łem szczęś l iwy , g d y wid ziałem, jak p o jawia s ię n a d ro dzep ro wadzącej z zamku d o n aszego d omu , sam albo z s io s trą, k tó rą ciągnął za so b ą.W sumie spełn iałem ro lę, k tó rej n ie spełn iał jego o jciec. Wychowałem to dziecko jakwłasn e. To mo ja n ajwięk sza ch luba. Mó j n ajwięk szy su k ces . Uczy łem gowszys tk ieg o , co sam p o trafi łem. By ł o g romn ie p o jętn y m ch ło p cem. Zwracał pos tok ro ć to , co mu s ię o fiarowało . Zo b acz, k im jes t dzis iaj! Nie ty lko dzięk io dziedziczonemu imp eriu m. Nie. Także d zięk i mo im lek cjom, dzięk i n aszej miło ści .

Serv az zau waży ł ze zdu mien iem, że s tary sędzia p łacze, a s t rumien ie łez sp ływająp o jego p o ciętych b ru zd ami po liczk ach .

– A po tem wyd arzy ło s ię tamto . Pamiętam dzień , k ied y zn aleźl i Maudp owieszo n ą n a h u ś tawce. Od teg o czasu Éric n ie b y ł ju ż tak i jak d awn iej . Zamk n ął s ięw so b ie, s tał s ię b ard ziej po n u ry , o sch ły . Otoczy ł s ię p an cerzem. Wyob rażam sob ie,że mu s iało mu to p o mag ać w in teresach . Ale to ju ż n ie b y ł ten Éric, k tó reg o zn ałem.

– Co s ię... Co ... s ię... Stało ... z...?

Page 428: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Co s ię s tało z Mau d ? Éric wszy s tk iego mi n ie powiedział , ale sąd zę, że sp o tk ałan a swo jej d rodze tych d ran i .

– Nie... p o tem...

– Lata mijały . Kiedy Maud s ię zab i ła, Éric właśn ie o d zied ziczy ł imperiu m, jegoo jciec zmarł ro k wcześn iej . Érica po ch łonęła p raca, jednego d n ia by ł w Pary żu ,a n as tęp n eg o w No wy m Jo rku alb o w Sin g ap u rze. Nie miał już an i chwil i d la s ieb ie.Po tem zn ów zaczęły g o d ręczy ć py tan ia i wątp l iwości w sp rawie śmierci s io s try .Zrozumiałem to , g d y k tó rego ś d n ia p rzy szed ł d o mn ie i zaczął mn ie wy py ty wać. Tob y ło k i lk a lat temu . Pos tano wił so b ie, że do jdzie p rawdy . Zatrud n ił p rywatne b iu rod etek ty wis ty czn e. Lud zi n iezb y t p rzeb ierających w ś ro dkach i n iezważający ch n aety kę, k tó rym b ardzo d rogo zap łaci ł za milczen ie. Musiel i pok o n ać mn iej więcej tęsamą d ro gę, k tó rą ty p rzeszed łeś , i odk ryć p rawdę na temat ty ch czterech mężczy zn ...Od tamtej ch wil i Éric móg ł sob ie b ez t rudu wyob razić, co s ię p rzyd arzy ło jegos io s trze, a p rzed n ią in n ym k ob ieto m. Po s tan owił sam wy mierzyć sp rawied liwość.Dy sp o n ował po trzebny mi ś ro d k ami. Z uwag i n a pozycję, jak ą zajmował, miało g ran iczon e zau fan ie d o wy miaru sp rawied liwości w tym k raju . Zn alazł n ieocen io n ąp omoc w o so b ie swo jej ko ch an k i Lisy Ferney . Ok azało s ię b o wiem, że Lisa n ie ty lkod o ras tała w tej o ko licy i jes t zako chana w Éricu Lo mbard zie. By ła także o fiarąk wartetu .

Blask świec i lamp razi ł Servaza w oczy . Po licjan t by ł mo kry o d po tu .

– Jes tem s tary , mó j czas s ię koń czy – p o wied ział Sain t-Cyr. – Ro k , p ięć, dzies ięćlat . Cóż to zmien ia? Mam już życie za so bą. Czas , k tó ry mi zos tał , b ęd zie już ty lkod ług im o czek iwan iem koń ca. Dlaczeg o g o n ie sk ró cić, jeś l i mo ja śmierć mo g łabyk omuś lu b czemuś s łużyć? Ko mu ś tak wy b itn emu i zn aczącemu jak Éric Lo mbard .

Serv az poczu ł , że o garn ia g o pan ik a. Jego serce k o łatało tak mocno , że b y łp rzek onany , że za ch wilę do s tan ie zawału . Ale wciąż n ie mó g ł s ię ru szyć. A p o k ó jwo k ó ł n ieg o b y ł teraz całko wicie ro zmy ty .

– Zo s tawię l is t z in fo rmacją, że to ja pop ełn i łem wszys tk ie te zb ro d n ie –o świad czy ł Sain t-Cyr zadziwiająco sp o k o jn y m i zd ecyd o wany m g ło sem. – Po to ,żeby wreszcie s tało s ię zad o ść sp rawied liwości . Wielu lu d zi wied ziało , jak bard zod ręczy ła mn ie sp rawa tych samo b ó js tw. Niko g o to więc n ie zd ziwi. Powiem, żezab iłem ko n ia, bo sądzi łem, że Hen ri , o jciec Érica, tak że b rał udział w g wałtach . I żezab iłem cieb ie, pon ieważ mn ie zdemask owałeś . Po czy m zro zu miałem, że sy tu acjajes t bez wy jścia, i tk n ięty wyrzu tami sumien ia uznałem, że lep iej b ęd zie, jeś l i p rzedśmiercią d o wszy s tk iego s ię p rzy zn am. Bardzo p ięk n y , wzru szający i p ełen g odno ści

Page 429: Bielszy odcien smierci bernard minier

l is t : ju ż g o nap isałem.

Pomachał n im p rzed no sem Serv aza. Trwog a, k tó ra op an o wała p o l icjan ta, n ach wilę p rzeg n ała mg łę zaleg ającą na jego u my śle i t ro ch ę g o o trzeźwiła.

– To ... to ... n a n ic... Diane Berg ... ma d owo dy wi... win y . Roz-mawia... z Ca-th y ...d ’Hu ... d ’Hu mières ...

Gab riel Sain t-Cyr ciągn ął n iewzru szo n y :

– Z d rug iej s t ro n y dziś w no cy zn ajd ą tę p sycho lo żk ę martwą. Po ś ledztwie w jejp ap ierach zo s tan ie odk ry ty fo rmaln y dowód n a to , że p rzy jech ała ze Szwajcari i ty lkow jedny m celu : aby po mó c Ju l ian owi Hirtman n o wi, swo jemu ro d ak o wi i b y łemuk o ch an kowi, w u cieczce.

– Dla... czeg o ... to ... rob isz?

– Mó wiłem ci : Éric to mo ja n ajwięk sza ch lu b a. To ja go wychowałem. Ja zro b iłemz n iego mężczy zn ę, jak im jes t d zis iaj . Wy b itneg o b iznesmen a, ale także p rawegoczło wiek a, p rzy k ład do n aś lado wan ia. Sy n a, k tó rego n ie miałem...

– On jes t ... zamieszany ... w... w malwersacje... ko rupcję... wy k o ... rzy s tywan ie...d zieci ...

– Kłamiesz! – k rzyk n ął Sain t-Cy r, zrywając s ię z fo tela.Miał w ręk u b roń ... Pis to let au to matyczn y ...

Servaz wy trzeszczy ł o czy . Po t k ap iący z b rwi naty ch mias t sp rawił , że zap iek ła gorogó wka. Po licjan t miał wrażen ie, że g ło s Sain t-Cy ra, d źwięk i i zapach y s tały s ięzb y t wy raźn e. Wszy s tk ie jeg o zmysły by ły bomb ard owan e p rzy p rawiający mio p aroksyzm do zn an iami, k tó re d rażn iły jeg o nerwy .

– To ś ro d k i h alu cy nogenn e – p o wied ział Sain t-Cyr, znowu s ię u śmiechając. – Niewyo b rażasz sob ie, jak ie dają możliwo ści . Nie b ó j s ię: n ark o ty k i , k tó re po łykałeś wewszy s tk ich p o s i łk ach , jak imi cię częs towałem, n ie by ły śmierteln e. Miały ty lkoo s łab ić two je możliwo ści in telek tualn e i fizyczne i sp owo dować, by two je reak cjeb y ły pod ejrzan e d la n iek tó rych lud zi i d la cieb ie samego . Ten , k tó ry dod ałem dowin a, n a jak iś czas cię sp aral iżu je. Ale n ie zd ąży sz s ię o b udzić. Wcześn iej będzieszmartwy . Mart in , nap rawdę b ardzo mi p rzy k ro , że muszę s ię po su n ąć do o s tateczn o ści .Niewątp l iwie jes teś n ajbard ziej in teresu jącym czło wiek iem, jak iego od d łu ższegoczasu sp o tkałem.

Servaz ro zd ziawił u s ta jak ryba, k tó rą wy jęto z wo d y . Szero k o o twarty mi o czamiwpatrywał s ię g łup io w Sain t-Cyra. Nag le opano wała go zło ść. Przez jak ieś p iep rzon ep rochy u mrze z taką deb ilną miną!

Page 430: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Ja, k tó ry spędzi łem ży cie, walcząc z p rzes tępczo ścią, sk o ńczę jak o mo rderca –p o wied ział g o rzk o sędzia. – Ale n ie dałeś mi wy boru : Éric Lo mbard mu s i p o zo s taćn a wo ln o ści . Ten czło wiek ma mnó s two p lan ów. Dzięk i o rg an izacjo m, k tó refinansu je, d zieci mają co jeść, arty ści mo gą p racować, s tu d en ci o trzy mująs ty p en d ia... Nie p o zwo lę, b y jak iś mały g l in a złamał życie jed negoz najwyb itn iejszy ch ludzi tych czasów. Któ ry zawin ił ty lko tym, że wy mierzy łsp rawied liwo ść n a własną rękę w k raju , w k tó rym to s łowo ju ż d awno s traci łowłaściwy sen s .

Servaz s ię zas tanawiał , czy sęd zia mó wi o tym samym człowieku : o ty m, k tó ry dospó łk i z in n ymi fi rmami farmaceu tycznymi zro b ił wszys tk o , b y p rzeszkodzićafrykańsk im k rajo m w p rodu k cji lek ó w p rzeciwk o AIDS i zap alen iu o p onmó zg o wy ch , o ty m, k tó ry zach ęca swo ich po d wy k onawcó w d o s to sowan ia wyzyskuwob ec k o b iet i d zieci w In d iach i Ban g ladeszu , o ty m, k tó rego p rawn icy wy k up il iPo ly tex wy łączn ie ze wzg lędu n a paten ty , by po tem zwo ln ić robo tn ik ó w. Kim jes tp rawd ziwy Éric Lombard ? Cy n iczn ym i pozbawion y m sk ru p u łó w b izn esmen em czymecenasem i fi lan tropem? Ch ło pcem, k tó ry ch ro n ił swo ją małą s io s trzyczkę, czyrek inem żeru jącym na lu d zk iej nędzy? Nie b y ł w s tan ie jasn o myśleć.

– Ja... ta... p sycho lo żk a... – wy artyk u łował . – Mo rd er-s twa... Prze... k reś lasz...wszy s tk ie... two je... zasa... skoń czysz... w sk ó rze... mo rder-cy ...

Zobaczy ł cień wątp l iwości n a twarzy sęd zieg o . Sain t-Cyr en erg iczn ie p o trząsnąłg łową, jak b y ch ciał je p rzegn ać.

– Od ch o dzę b ez żalu . To p rawd a: Nig d y , p rzez całe mo je życie, n ie łamałemp ewny ch zasad . Ale teraz te zasady są d ep tane. Miern o ta, n ieu czciwo ść i cy n izm s tałys ię dziś regu łą. Dzis iejs i lud zie chcą żyć jak dzieci . Bez o dpo wied zialn ości . Jakg łupcy . Przes tęp cy . Id io ci p ozbawien i jak iejko lwiek moraln o ści ... Nied łu go zmiecien as z p owierzch n i ziemi fala b arb arzy ńs twa, jak iej do ty ch czas n ie by ło . Już wid aćp ierwsze zwias tuny . I k to s ię b ęd zie u żalał nad n aszym lo sem? Przez eg o izmi ch ciwo ść t rwon imy dzied zictwo n aszy ch p rzodk ó w. Ty lk o n iel iczn i , tacy jak Éric,u trzymu ją s ię jeszcze na powierzchn i teg o b ło ta...

Pomach ał b ro n ią p rzed n o sem Serv aza. Choć po licjan t by ł p rzy g wo żd żo ny dofo tela, w jego ciało ws tęp ował gn iew, k tó ry d ziałał jak an t id o tum n a tru cizn ę, k tó rap łynęła z żo łąd k a d o ży ł . Servaz rzuci ł s ię do p rzodu . Ale g d y ty lko zd o łał o d k leićs ię od fo tela, zrozumiał , że jeg o u s i łowan ia są d aremn e. Nog i s ię p od n im rozjechały ,a Sain t-Cy r odsun ął s ię i p atrzy ł , jak u p ad a i ud erza w s to l ik , p rzewracając p rzyo k azj i wazo n i lamp ę. Oś lep iający b lask żaró wk i u derzy ł w jego nerwy wzro k o we,

Page 431: Bielszy odcien smierci bernard minier

wazo n roztrzaskał s ię n a po d łod ze. Servaz leżał na b rzuchu na p ersk im dy wan ie.Świat ło lampy , k tó ra leżała tuż p rzy jeg o twarzy , p arzy ło g o w oczy . Ud erzająco s to l ik , ro zciął so b ie czo ło i k rew sp ły wała mu n a b rwi.

– Daj spo k ó j , Mart in , to n ic n ie da – po wied ział Sain t-Cy r pob łażl iwie.

Z wys i łk iem u n ió s ł s ię n a ło kciach . Wściek ło ść p łonęła w n im jak ro zżarzonewęg le. Świat ło go o ś lep iało . Czarn e p lamy tań czy ły mu p rzed o czami. Wid ział ty lk ojak ieś b lask i i cien ie.

Podczo łg ał s ię wo lno do Sain t-Cy ra i wyciągn ął rękę w k ierunk u jego n ogawk i,ale ten s ię od su n ął . Serv az widział międ zy no g ami sędziego og ień p łonącyw komin ku . Blask p ło mien i razi ł go w oczy . A po tem wszys tk o p o to czy ło s ię b ardzoszybk o .

– Niech p an o d łoży b ro ń ! – o d ezwał s ię k to ś p o lewej .

Servaz już k ied y ś s ły szał ten g ło s , ale jego sp aral iżowan y narko tyk iem mó zg n iep o trafi ł mu p rzy p isać żad n eg o imien ia. Us ły szał s t rzał , p o tem d rug i . Zo b aczy ł , jakSain t-Cyr p o dskaku je i p ada na k omin ek . Jego ciało o d b iło s ię od k amien n eg oo b ramowan ia b latu i u p ad ło n a Serv aza, k tó ry zd ąży ł schy lić g ło wę. Gd y jąp o d n ió s ł , k to ś zd ejmował z n iego trupa, ciężk iego jak ciało k on ia.

– Mart in ! Mart in ! Wszys tk o w p o rząd ku?

Otwo rzy ł szero k o oczy , jak by chciał u sun ąć rzęsę. Niewy raźn a twarz tańczy łap rzed jeg o załzawio n y mi oczami. Irèn e... Kto ś s tał za n ią... Mail lard ...

– Wo ... Wo d y ...Irène Zieg ler rzu ci ła s ię d o k u ch n i , n ap ełn i ła szk lan kę wodą i p rzy łoży ła mu ją

d o warg . Serv az p rzeły kał po wo li , bo lały g o mięśn ie żuchwy .

– Pomóż... mi... d o ... łazien k i ...

Żan darmi ch wy cil i g o po d pach y i p od trzy mali . Za k ażd y m k ro k iem Serv az miałwrażen ie, że zaraz s ię p rzewróci .

– Lom-b ard ... – wy jąk ał .

– Co ?

– Blo ... b lo -k ad y ...– Ju ż są – o dpowiedziała p o śp ieszn ie Irèn e. – Wszy s tk ie d rog i w d o lin ie zo s tały

zab lo k owan e p o telefon ie two jego asy s ten ta. Nie d a s ię op u ścić d o l in y d rog ą.

– Vin -cen t?

– Tak . Zdo b y ł do wó d n a to , że Éric Lo mb ard sk łamał i wcale n ie by ł w Stanach tejn o cy , g d y zg in ął Freed o m.

Page 432: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Heli ...

– Niemo żliwe. Nie da rady wys tarto wać p rzy tej p o god zie.

Po ch y li ł s ię n ad umy walk ą. Zieg ler o dk ręci ła ku rek i o ch lapała go zimną wodą.Serv az sch y li ł s ię jeszcze b ard ziej i włoży ł twarz pod s tru mień . Lo d o wata wodapo d ziałała na n iego jak po rażen ie p rądem. Zaczął k as łać i p lu ć. Jak d łu g o s tał nadumy walk ą, zan im o d zy sk ał o ddech i s i ły ? Nie po trafi ł p owiedzieć.

Kied y s ię po d n ió s ł , czu ł s ię już zn aczn ie lep iej . Działan ie nark o ty k u zaczęłous tęp o wać. Nag le po czu ł gwałto wny n iepo k ó j , k tó ry p rzemó g ł jeg o o tęp ien ie.Mu szą działać... Szy bko ...

– Gd zie są... Cathy ...?

– Czekają na nas . W żand armeri i . – Zieg ler sp o jrzała n a n ieg o . – Okay . Jedziemy .Nie możemy tracić czasu .

Lisa Fern ey zatrzasnęła k lap k ę telefon u . W d ru g iej d łon i t rzymała p is to let . Diane an itrochę n ie zn ała s ię na b ron i , o bejrzała jednak wy s tarczająco d u żo fi lmó w, żeb ywiedzieć, że duży cy l inder n a ko ń cu lu fy to t łu mik .

– Szczerze s ię o b awiam, że n ik t n ie p rzy jdzie p an i rato wać, Diane – p owiedziałaszefowa p ielęg n iarek . – Za mn iej n iż p ó ł g odzin y p o licjan t , z k tó ry m p an iro zmawiała, będzie martwy . To p rawdziwe szczęście, że mó j wieczó r s ię n ie u d ałz winy teg o g l in iarza.

– Po trafi s ię p an i ty m p os ług iwać? – zap y tała Dian e, wskazu jąc n a b roń .

– Nau czy łam s ię. Należę d o k lu bu s trzeleck iego . To Éric mn ie w to wp rowad ził .Éric Lomb ard .

– Pan i kochanek . I p an i wspó ln ik .

– Nieład n ie g rzebać w cu d zy ch rzeczach – zak p iła p ielęgn iarka. – Wiem, żetrudn o w to uwierzyć, Dian e, ale k iedy Wargn ier u zn ał , że p o trzebu je asy s ten ta, miałdo wyb o ru wiele kand y datu r, n awiasem mówiąc p rzy ok azj i mn ie ob razi ł , mówiąc, żen ie mam wy mag an y ch k walifik acj i . To ja pan ią wybrałam i naleg ałam, żeb y p an io trzymała to s tano wisk o .

– Dlaczeg o?

– Bo jes t p an i Szwajcark ą.– Jak to ?

Lisa Fern ey o two rzy ła d rzwi i rzu ci ła o k iem n a cich y k o ry tarz, n ie p rzes tająccelować w Dian e.

Page 433: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Tak jak Ju l ian ... Kied y zo b aczy łam p an i k an dyd atu rę wśró d inn y ch p o dań ,uznałam, że to bardzo d o b ra wróżba d la naszy ch p lan ów.

– Jak ich p lan ów?

– Zab icia tych kanal i i .– Kog o ?

– Grimma, Perrau l ta i Ch ap ero na.

– Za to , co zro b il i w o środk u k o lo n ijn ym. – Diane p rzy p omniała so b ie karteczkęw b iu rk u Xav iera.

– Właśn ie. W o śro dku i g dzie ind ziej . Ta d o lin a to b y ł teren ich łowów.

– Wid ziałam ko g o ś w o środk u ... Ko g o ś , k to szlo ch ał i k rzy czał ... To k tó raś z ichdawn ych o fiar?

Lisa rzu ci ła jej p rzen ik l iwe sp o jrzen ie, jak by s ię zas tan awiała, co Dian e właściwiewie.

– Tak , Math ias . Biedak n ig d y s ię po ty m n ie po zb ierał . Zwario wał . Ale jes tn ieg roźny .

– Ciąg le n ie wid zę, jak i to ma związek ze mn ą.

– Nieważn e – po wiedziała Lisa Ferney . – Będzie pan i o so bą, k tó ra p rzy jech ała zeSzwajcari i , żeby p o móc Hirtman nowi w u cieczce, Dian e. Któ ra pod łoży ła o g ień p o dIn s ty tu t i p op ro wadziła Ju l ian a d o wy jścia. Ale cóż za n iefart , n iewdzięczn y Ju l iann ie o p rze s ię swo im o d d awna p o wstrzy mywan ym p o pędom. Nie o p rze s ię p o k us iezab icia swo jej rod aczk i i wspó ln iczk i , czy l i pani. Kon iec h is to ri i .

Diane zn ieru ch o miała. Og arnęła ją czy s ta g roza.

– Na początku zas tanawial iśmy s ię nad ró żn ymi spo so b ami zmy len ia t rop ó w. Aleja o d razu po my ślałam o Ju l ian ie. Co o s tateczn ie o k azało s ię b łędem. Z k imś tak imjak Ju l ian zawsze jes t co ś za coś . W zamian za ś l in ę i k rew chciał in fo rmacji , p o conam o n e. Ale jeg o wymagan ia n a tym s ię n ie skończy ły . Mu siałam mu coś o b iecać.I tu właśn ie p an i wk racza do akcj i , Diane...

– To b ez sensu . Wiele o só b w Szwajcari i mn ie zna. Nik t n ie u wierzy w takąh is to rię.

– Ale to n ie szwajcarsk a p o licja b ęd zie p ro wadzić ś ledztwo . A poza ty m wszyscywiedzą, że to miejsce mo że wywierać n ieko rzy s tn y wp ływ na o so b y o wrażl iwejp sych ice. Do k to r Wargn ier miał w s to sun k u d o p an i pewn e wątp l iwo ści . W p an ig ło s ie i mailach dos trzegał „p o datno ść n a zran ien ia”. Gd y p rzy jdzie po ra, n ieomieszkam wsp omnieć o tym p o licj i , k tó ra z k o lei n ie omieszka zap y tać Warg n iera.

Page 434: Bielszy odcien smierci bernard minier

A Xav ier, k tó ry n ie chciał pan i o b ecn o ści tu taj , n ie zap rzeczy . Widzi pan i:o s tateczn ie tak wiele p rzeciwko p an i p rzemawia... Nie t rzeb a b y ło wchod zić miw d ro g ę, Dian e. By łam zdecy d owan a pozos tawić pan ią p rzy ży ciu . Sp ędziłab y p an ity lko parę lat w więzien iu .

– Ale n ie mo że pan i zwalić na mn ie sp rawy z DNA – p o wied ziała Dianew p rzyp ły wie d esperacj i .

– To p rawd a. Do teg o p rzeznaczy liśmy in n eg o k an dyd ata. Od k i lk u mies ięcyp rzelewamy p ien iądze n a kon to Mo n s ieu r Mo n d e’a. W zamian p rzymy k a o czy namo je spacery do sek to ra A i mo je d ro b ne k onszach ty z Hirtmann em. Ty le że tep ien iąd ze ob rócą s ię p rzeciwk o n iemu , k ied y p o licja od k ry je, że p rzelewówdok o nywan o ze Szwajcari i , i g dy znajdą u n ieg o s trzykawkę ze ś ladami k rwi Ju l iana.

– Jeg o też zab i jecie? – Diane czu ła, że k ręci jej s ię w g łowie i że spada w g łąbs tud n i bez d n a.

– A jak p an i sądzi? My śli p an i , że zamierzam spędzić resztę ży cia w więzien iu?No d ob rze. Straci ły śmy ju ż d o ść czasu .

Page 435: Bielszy odcien smierci bernard minier

27

– Pańs two na mn ie czekal i?

Na dźwięk jeg o g ło su Cathy d ’Humières aż podskoczy ła. Odwróciła s ię w s tronęd rzwi. Na d łu ższą ch wilę jej wzrok zatrzymał s ię na Servazie, po czym powędrował kuZieg ler i Mail lardowi, a nas tępn ie wróci ł do po licjan ta.

– Wielk ie n ieb a! Co s ię panu s tało?W pob liżu d rzwi wis iało zd jęcie za szk łem i Servaz zobaczy ł swo je odb icie.

Czarne cien ie p o d p rzek rwionymi oczami, b łędny wzrok .

– Wytłumacz im – powiedział do Zieg ler i opad ł na k rzes ło . Pod łoga ciąg letrochę tańczy ła mu p od s topami.

Irène Zieg ler o p owiedziała, co s ię s tało . D’Humières , Con fian t i dwie woskowefigu ry wy s łuchal i jej w milczen iu . To p roku rato r po telefon ie Espérand ieuzadecydowała o zwo ln ien iu Zieg ler. A in tu icja Irène, że Servaz po jechał do swo jegomen to ra, u rato wała p o l icjan towi życie. To o raz fak t , że młyn leży w od leg ło ści p ięciuminu t jazdy samo ch odem od pos terunku żandarmeri i .

– Sain t-Cyr! – rzuci ła d ’Humières , po trząsając g łową. – Nie mogę w to uwierzyć!

Servaz wrzuci ł musu jącą asp irynę do szk lank i z wodą. Nag le mg ła ob lep iającajego umy sł s ię rozs tąp i ła i od początku do końca zobaczy ł to , co wydarzy ło s ięw młyn ie. Patrzy ł na n ich szeroko o twartymi oczami.

– Cho lera! – wych ryp iał . – Kiedy by łem zamroczony , Sain t-Cyr telefonował dotej ... Lisy z In s ty tu tu ... Żeby jej powiedzieć, że ta p sycho lożka n ikomu op rócz mn ieo tym n ie mó wiła i że kon tro lu je sy tuację. Tuż p rzed tym, jak p róbował mn ie...

D’Humières zb lad ła.

– To znaczy , że dziewczyna jes t w n iebezp ieczeńs twie! Mail lard , ek ipa nadalp i lnu je In s ty tu tu? Niech pan powie swo im ludziom, żeby natychmias tin terwen iowali!

Cathy d ’Humières wy jęła telefon i wybrała numer. Po k i lku sekundachzrezygnowała.

– Dok to r Xav ier n ie odb iera.

– Trzeba p rzes łuchać Lombarda – powiedział Servaz z t rudem. – I p rzydziel ić mu

Page 436: Bielszy odcien smierci bernard minier

o b serwację. Ty lk o py tan ie, jak s ię do tego zab rać. Może być wszędzie: w Paryżu ,w No wy m Jo rk u , n a k tó rejś ze swo ich wysepek albo tu taj . Ale wątp ię, żeby namo ty m o t tak p o wied ziel i .

– Jes t tu taj – od ezwał s ię Con fian t .

Wszy s tk ie sp o jrzen ia zwróci ły s ię w jego s tronę.– Zan im tu p rzy jechałem, na jego p ro śbę by łem w zamku , żeby po in fo rmować go

o p o s tęp ach ś led ztwa. Tuż p rzed tym, jak zadzwon ił pana asys ten t – powiedział doServ aza. – Nie zd ąży łem, eee... o tym powiedzieć. Za dużo s ię po tem działo ...

Servaz zas tan awiał s ię, i le razy od początku ś ledztwa młody sędzia odwiedzi łzamek .

– Pó źn iej o ty m po rozmawiamy – rzuci ła d ’Humières su rowym tonem. –Wszy s tk ie d ro g i wy jazdowe z do l iny są zab lokowane? Świetn ie. Skon tak tu jemy s ięz d y rek cją p o l icj i . Chcę, żeby p rzeszukano mieszkan ie Lombarda w Paryżu w tymsamy m czas ie, g d y będziemy p rzeszuk iwać zamek . Ludzie muszą być doskonalesk oo rd y n owan i . I d ysk retn i . Wtajemn iczymy w sp rawę jedyn ie ab so lu tn ie n iezbędneo soby . Po p ełn i ł b łąd , uderzając w jednego z mo ich ludzi – dodała, patrząc naServ aza. – Lo mb ard czy n ie, p rzek roczy ł g ran icę. A ten , k to ją p rzek racza, ma doczy n ien ia ze mn ą. – Wstała. – Mu szę zadzwon ić do kancelari i . Mamy bardzo małoczasu n a wy s łan ie ludzi na miejsce i u s talen ie szczegó łów. Po tem p rzejdziemy doak cji . Nie mamy an i minu ty do s tracen ia.

Przy s to le n aty chmias t rozgo rzała dyskus ja. Nie wszyscy podzielal i zdan ied ’Humières . Po d o ficerowie żandarmeri i s ię wahali . Lombard to g ruba ryba. W g ręwch o d ziły k ariery , sp rawa h ierarch i i i inne poboczne aspek ty .

– W jak i spo só b Vincen t s ię dowiedział , że Lombard n ie by ł w Stanach? – zapy tałServ az.

Zieg ler mu o p o wiedziała. Miel i szczęście. Po anon imowym donos ie b rygadafin an sowa z Pary ża p rzep rowadziła kon tro lę k s ięgowości w n iek tó rych spó łkachp o d leg ający ch g ru p ie. Zapowiadał s ię wielk i skandal . Przed k i lkoma dn iami podczassp rawd zan ia k s iąg rachunkowych Lombard Méd ia wykry to jeszcze jednąn iep rawid ło wo ść: p rzelew 135 ty s ięcy do larów z kon ta Lombard Méd ia na rachuneksp ó łk i zajmu jącej s ię p rodukcją repo rtaży telewizy jnych o raz s to sowne fak tu ry . Poru ty n o wej k o n tro l i w tej fi rmie okazało s ię, że tamten repo rtaż n igdy n ie zo s tałn ak ręco n y i że fak tu ry są fikcy jne. Oczywiście fi rma ta regu larn ie p racu je d laLo mb ard Méd ia, ale tym razem n ie zamówiono żadnego repo rtażu , k tó rego cenao d p o wiad ałab y tej sumie. Po licjanci z b rygady finansowej p róbowali więc do jść, na

Page 437: Bielszy odcien smierci bernard minier

jak i cel mog ły zos tać p rzezn aczon e te p ien iądze, a p rzed e wszys tk im d laczeg o spó łcezależało na uk ryciu tego wy datk u . Łapó wk a? Defrau dacja ś ro d kó w? Otrzy malik o lejn y nak az sąd owy , tym razem d o ty czący ko n tro l i b an ku , k tó ry obs ług iwałp rzelew, i p op ros i l i o d an e rzeczy wis tego b en eficjen ta. Nies tety au to rzy tejmalwersacj i po d jęl i wszelk ie mo żliwe ś rodk i o s tro żności : su ma zos tała p rzelana n ak ilk a g o d zin n a k on to w Lon dyn ie, nas tępn ie na ko n to n a Wy sp ach Bah amai wreszcie n a ko lejne, n a Karaib ach . Tu ś lad s ię u rwał . W jak im celu dok o nanop rzelewu ? 135 ty s ięcy d o laró w to ok rąg ła su mka, a jedn o cześn ie d rob iazg d laimp eriu m Lo mbard a. Wezwali więc p rezesa wy kon awczego Lomb ard Méd iai zag ro zi l i mu , że zo s tan ie o sk arżony o fałszo wan ie d o kumen tów. Facet s ięp rzes traszy ł i w k o ńcu uchy li ł rąb k a tajemn icy : o p erację p rzep ro wad zo no w tryb iep i ln y m n a p ro śb ę samego Érica Lo mbard a. Przy s iąg ł , że n ie wie, n a co p rzeznaczonotę su mę. Po n ieważ Vincen t po p ro s i ł b ry gadę finan so wą o zg łaszan ie mu wszelk ichn iep rawid łowości , do k tó ry ch d oszło w o s tatn im czas ie, jeg o in fo rmato rk ap o wiad o miła g o o ty m zd arzen iu , choć p ozo rn ie wy dawało s ię o n o n ie mieć n icwsp ó ln eg o ze śmiercią k o n ia.

– Fak ty czn ie, jak i tu związek? – zapy tała jedn a z szych z żan darmeri i .

– No cóż – p owiedziała Zieg ler – p o ru czn ik Espéran d ieu wpad ł n a p ewienp o my sł . Zatelefo n ował d o l in i i lo tn iczych czarteru jący ch samo lo ty d la bo gatychb izn esmen ów. Ok azało s ię, że tak a kwo ta w zu p ełno ści wy s tarczy ła na po k ry ciek o sztó w tran sat lan tyck ieg o lo tu w tę i z po wro tem na po k ład zie p ry watnegoo d rzu to wca.

– Éric Lomb ard ma własne samo lo ty i własnych p i lo tó w – zao p ono wał pod o ficer.– Po co miałb y ko rzys tać z inn ych l in i i?

– Po to , żeb y p o ty m lo cie n ig d zie n ie b y ło ś ladu , żeb y n ie p o jawił s ię w żad nymmiejscu w rachu nkach g ru py – wy jaśn i ła Zieg ler. – Po zo s tawało jedyn ie u k ry ć samwy d atek .

– Stąd s fingo wan y repo rtaż – zro zumiała d ’Humières .

– Właśn ie.

– To ciekawe – po wied ział p o do ficer. – Ale to ty lko d omn ieman ia.

– Nie do k o ńca. Po ru czn ik Espéran d ieu d oszed ł do wn io sku , że jeś l i ÉricLo mb ard wró ci ł p o k ry jo mu ze Stan ów tej nocy , k iedy zab ito k on ia, mus iałwy ląd o wać n iedalek o s tąd . Obdzwon ił więc ró żn e lo tn iska w tej s t refie, zaczyn ająco d n ajb l iższego i s to pn iowo p rzechod ząc k u d alszym: Tarb es , Pau , Biarri tz... Przytrzecim b ingo . Prywatny od rzu to wiec amery k ańsk ich l in i i lo tn iczych rzeczy wiście

Page 438: Bielszy odcien smierci bernard minier

wy lądo wał n a lo tn isku Biarri tz-Bayo n ne we wto rek 9 g ru dn ia wieczo rem. Jak wy n ik az p os iad an ych p rzez n as in fo rmacji , Éric Lo mbard p rzedo s tał s ię n a tery to riumFrancj i p od cudzym nazwisk iem, n a fałszywych pap ierach . Nik t go n ie widział .Samo lo t zo s tał na lo tn isku jak ieś dwanaście go dzin i od leciał wczesn ym ran k iem.To wy s tarczająco d użo czasu , by po kon ać samochod em trasę Bay on n e–Sain t-Mart in ,d os tać s ię do s tadn iny , zab ić k o n ia, p o wies ić go n a g ó rn ej s tacj i k o lejk i i wrócić.

Teraz wszyscy in tensywn ie wp atry wali s ię w Irène Zieg ler.

– To jeszcze n ie wszys tko – ciągn ęła. – Lo tn isko w Biarri tz zacho wało n azwę tychameryk ań sk ich l in i i w rejes trze nocny ch lo tów i w fo rmu larzu p lanu lo tów. Vincen tEspérand ieu zadzwo n ił więc d o jedneg o ze swo ich in fo rmato rów w In terp o lu , a tensk on tak to wał s ię z in fo rmato rem w FBI. Funk cjonariu sze FBI b y li u p i lo ta dziś rano .A o n fo rmaln ie rozpo zn ał Érica Lomb arda. Jes t g o tó w zeznawać jako świadek . –Pop atrzy ła n a Serv aza. – Lomb ard mo że już wiedzieć o naszy ch zamiarach .Prawdo p odo bn ie ma własne k on tak ty w FBI alb o w Min is ters twie Sp rawWewnętrznych .

Servaz p od n ió s ł rękę.

– Mam d wó jkę lud zi , k tó rzy trzymają s traż p rzed zamk iem o d wczesnegowieczo ru – o świadczy ł . – Odk ąd zacząłem p od ejrzewać, co s ię d zieje. Jeś l i p an sędziama rację, Lomb ard n ad al jes t w ś ro d ku . A p rzy okazj i , gdzie jes t Vincen t?

– W d rodze. Będ zie tu za parę minu t – od p owied ziała Zieg ler.

Servaz ws tał . Z t rudem trzymał s ię n a n og ach .

– Two je miejsce jes t na odd ziale d etok sy kacj i – zaopo nowała Irèn e. – Nie jes teśw s tan ie b rać u d ziału w akcj i . Po trzebn e ci p łuk an ie żo łąd ka i op ieka lek arza. Nawetn ie wiemy , jak i n arko tyk p odał ci Sain t-Cyr.

– Pó jdę do szp i tala, k ied y zak o ńczymy tę sp rawę. To także mo je ś ledztwo .Zos tan ę na ty łach . Ch yba że Lomb ard n ie będzie rob i ł p ro b lemó w i wp uści n as dośrodk a, ale to by mn ie zdziwiło .

– Jeżel i w og ó le jeszcze tam jes t – zau waży ła d ’Humières .

– Coś mi mówi, że jes t .

Hirtman n wsłu ch iwał s ię w p odmu chy wiatru , k tó re bo mbard o wały o k nozmrożo n ymi p łatk ami śn iegu . Prawd ziwa zamieć, pomy ślał , u śmiech ając s ię. Tegowieczo ru , s iedząc w g ło wach łóżka, zas tan awiał s ię, co zro b i w p ierwszej k o lejnościw dn iu , gdy o d zyska wo lno ść. Reg u larn ie odd awał s ię tak im rozważan iom i za

Page 439: Bielszy odcien smierci bernard minier

k ażd ym razem, g d y to rob i ł , wpadał w d ługo trwały s tan b ło g ieg o rozmarzen ia.

Jeden z jego u lub ionych scenariu szy p rzewidywał, że p o jed zie po p ien iądzei dok umen ty , k tó re uk ry ł na p ewnym cmen tarzu w Sabaud ii , w pob liżu g ran icy zeSzwajcarią. Zabawny szczegó ł: p ien iądze, s to ty s ięcy frank ów szwajcarsk ichw no min ałach p o s to i dwieście, o raz fałszy we pap iery by ły zamkn ięte w odpo rnej nawilgo ć i temperatu rę sk rzynce, umieszczonej w trumn ie matk i jedn ej z jeg o o fiar.Lokalizację cmen tarza i t rumn y wsk azała mu p rzed śmiercią sama o fiara. Za po mocątych fun d uszy o p łaci ch iru rga p las tycznego z d ep artamen tu Var, k tó ry n iegdyśzaszczy cał swo ją obecnością jego „wieczo ry genewsk ie”. W innej k ry jówce Hirtmannp rzechowywał k i lka nag rań wideo pog rążających lekarza, k tó reg o p rzy tomn ieo szczędzi ł p odczas swo jego p rocesu . Kiedy z zabandażowan ą g łową, w pok o ju zaty s iąc eu ro z o kn ami wychodzącymi na Morze Śród ziemne, będzie czekał , ażwy d ob rzeje, zażąd a najwyższej jako ści wieży do s łuchan ia ukoch an eg o Mah lera o razn ocny ch u s łu g p ro fes jonaln ej cal l -g irl .

Nag le jeg o ro zmarzo n y u śmiech zn iknął . Krzywiąc s ię, un ió s ł d łoń do czo ła. TENKUREWSKI LEK PRZYPRAWIAŁ GO O POTWORNE MIGRENY. Ach , ten k retynXav ier i WSZYSCY CI ZIDIOCIALI PSYCHIATRZY! Wszy scy są tacy sami z tą swo jąszarlatanerią!

Po czu ł , że ogarn ia g o gn iew. Wściek ło ść to rowała so b ie d rogę p rzez jego mó zg ,o d łączając po ko lei każdą racjo naln ą myś l , b y wreszcie jak p lama czarnegoatramen tu ro zlać s ię w ocean ie jego u mysłu . By ła jak żarło czn a kałamarn ica, k tó rawy ch odzi ze swo jej d ziu ry i p o ch łan ia całą jego świadomość. Miał ocho tę walnąćp ięścią w ścianę albo zro b ić ko muś k rzywdę. Zg rzy tał zębami i k ręci ł g łową nawszys tk ie s tro ny , skomląc i zawodząc jak ko t , k tó rego ob lano wrzątk iem, aż w końcus ię u spo k o ił . Czasami by ło mu szalen ie t rud n o n ad sob ą zapanować, ale dzięk isamo dyscyp lin ie o s iągnął ko n tro lę. Podczas l iczn ych po by tów w szp italachp sych iatryczny ch spędzał mies iące na czy tan iu k s iążek tych id io tów p sy ch iatrówi o pano wał ich sztu k ę p sych icznego k ug lars twa, ich i lu zjon is tyczne k o mbinacje,k tó re ćwiczy ł i ćwiczy ł w swo jej cel i z wy trwało ścią, do jak iej zdo lny jes t ty lkoczło wiek og arn ięty obses ją. Zn ał ich najwięk szą s łab o ść: na całym świecie n ie map sych iatry , k tó ry n ie miałb y o so b ie bardzo wysok iego mn ieman ia. Znalazł s ięjednak wśró d n ich jeden , k tó ry odk ry ł jego mały pods tęp i zab rał k s iążk i . Jedy n y nak ilk ud zies ięciu spo tkanych do tej p o ry .

Nag le u s ły szał świd ru jący , p rzen ik l iwy dźwięk . Wstał ze swo jeg o s iedziska.Z ko ry tarza d o chodził og łu szający ry k sy reny . Mio tała rozdzierające d źwiękowe

Page 440: Bielszy odcien smierci bernard minier

s trzały , p rzyp rawiając go o bó l bębenków w uszach i n as i lając mig renę.

Ledwie zdąży ł zad ać sob ie py tan ie, co s ię właściwie dzieje, gdy rozb ły s łoświat ło . Siedział w pó łcien iu rozjaśn iany m p rzez szarą p o światę p łynącą z ok n ai pomarań czo wy b lask , k tó ry w regu larnych ods tępach wpadał p rzez świet l ikw d rzwiach . Alarm p rzeciwpo żarowy!

Jego serce zaczęło b ić z p rędkością s tu sześćdzies ięciu uderzeń na minu tę. Pożarw In s ty tu cie! Taka okazja może s ię n igdy n ie powtó rzyć...

Nag le d rzwi s ię o tworzy ły i do cel i wb ieg ła Lisa Ferney . W ag resywny m,pu lsu jącym pomarań czo wym b lasku wpadającym z k o ry tarza wy g ląd ała jak pos taćz ch iń sk iego teatru cien i .

Trzymała w ręku podb itą po larem ku rtkę, b iały fartuch i b iałe spodn ie o raz paręwysok ich bu tów. Rzuciła mu odzież.

– Ub ieraj s ię. Szybko !

Po łoży ła też na s to le maskę p rzeciwgazową z fi l t rem i ok u lary och ro nne z p lek s i .

– To też załóż. Pośp iesz s ię!

– Co s ię tam dzieje? – zapy tał , wciąg ając w pośp iech u u b ran ia. – Coś s ię n ieud ało? Po trzebu jecie dywersan ta, tak ?

– Nigdy w to n ie wierzy łeś , p rawda?– powied ziała z u śmiechem n a u s tach . –Rob iłeś to , bo cię to bawiło . Sądzi łeś , że n ie wy pełn ię mo jej części u mowy . –Patrzy ła na n iego bez mrugn ięcia ok iem: Lisa należała do tych n iewielu o sób , k tó reby ły do tego zdo lne. – Co p rzewid ziałeś d la mn ie, Ju l ian ie? Jak ą k arę? – Wyjrzałap rzez ok no . – Po śp iesz s ię! – powiedziała. – Nie mamy n a to całej nocy .

– Gdzie są o ch ron iarze?

– Un ieszkod liwiłam Monsieu r Mo n de’a. In n i b iegają tam i z p o wro tem, żebyun iemożliwić pacjen tom ucieczkę. Pożar wy łączy ł sy s tem zabezp ieczeń . Tej no cyd rzwi są o twarte. Pośp iesz s ię! Na d o le jes t o ddział żandarmó w. Po żar i resztapacjen tów na momen t ich zatrzymają.

Wło ży ł maskę n a twarz i zap iął taśmy z ty łu g łowy . Lisa b y ła zadowo lo n az rezu l tatu . W tym fartuchu , w masce i p rzy s łabym oświet len iu by ł p rawien ierozpoznawalny – ty lko ten wzros t ...

– Zejdź sch odami do pod ziemi. – Podała mu mały k lucz. – Gdy będziesz n a do le,mus isz ty lko iść za s trzałkami n amalowany mi na ścianach , zap rowadzą cię p ro s to douk ry tego wy jścia. Wypełn i łam mo ją część u k ład u . Teraz two ja ko lej .

– Mo ja ko lej? – jego g ło s pod mask ą b rzmiał dziwn ie.

Page 441: Bielszy odcien smierci bernard minier

Wyjęła z k ieszen i p is to let i podała mu .

– Znajd ziesz Diane Berg związaną w podziemiach . Zab ierz ją ze sobą. I zab i j .Zos taw ciało gdzieś n a zewnątrz i zn ikn ij .

Na ko ry tarzu by ło pełn o dymu . Oś lep iające rozb ły sk i alarmu p rzeciwp ożarowegoszarpały jego nerwy wzroko we, a dźwięk sy reny wy jącej tu ż obok sp rawiał , że pękałymu bębenk i w u szach . Na ko ry tarzu n iko g o n ie by ło , a wszys tk ie d rzwi by ły o twarte.Mijając je, Hirtmann zauważy ł , że cele są pus te.

Mon s ieu r Monde leżał n a p osadzce p rzeszk lonej dyżu rk i ze s traszną ran ą z ty ług ło wy . Krew na pod łodze... Du żo k rwi... Przeszl i p rzez o twartą ś luzę i zo baczy lik latkę sch odową wyp ełn ioną dymem.

– Trzeba s ię śp ieszyć! – W g ło s ie Lisy po raz p ierwszy s łychać b y ło pan ikę.

Blask świateł alarmowych rozświet lał jej kasztan owe włosy i b arwił twarz nag ro teskowy pomarańczowy k o lo r, żło b iąc cien ie pod jej łu kami b rwiowy mi i nosem,podk reś lając kwad ratowy k ształ t szczęk i i sp rawiając, że wyg lądała t rochę jakmężczyzna.

Zb iegal i po schodach . Dym gęs tn iał . Lisa zakaszlała. Gdy znaleźl i s ię na parterze,zatrzymała s ię i pokazała mu schod y p rowad zące do p odziemia.

– Ud erz mn ie – powiedziała.– Co ?

– Wal! Pięścią w nos! Szybko !

Wahał s ię ty lk o p rzez momen t. Uderzo na p ięścią Lisa upad ła do ty łu . Krzykn ęłai podn io s ła d łon ie do twarzy . Przez chwilę z saty s fak cją o bserwował t ry skającą k rew.A p o tem zn ikn ął .

Patrzy ła, jak rozp ływa s ię wśród dy mu . Bó l by ł s i lny , ale p rzed e wszy s tk im Lisaczu ła n iepok ó j . Jeszcze zan im wzn ieci ła p o żar, zauważy ła, że żandarmi t rzymającys traż na zboczach schodzą w k ierun k u In s ty tu tu . Co on i tu rob ią, sko ro tamten g l inajes t n ieżywy , a Diane wciąż s ied zi związan a i un ieruchomio n a na d o le?

Zd arzy ło s ię co ś , czeg o n ie zap lanowali ...Wstała. Miała k rew n a twarzy i n a k i t lu . Ch wiejny m k rok iem ru szy ła w s tronę

wy jścia.

Page 442: Bielszy odcien smierci bernard minier

Servaz s tał p rzed b ramą zamku . By li tam także Mail lard , Zieg ler, Con fian t , Cathyd ’Humières , Espérand ieu , Samira, Pu jo l i Simeo n i . Za n imi t rzy fu rgonetk iżandarmeri i pełne uzb ro jonych lu d zi . Servaz dwukro tn ie nacisn ął d zwonek . Nap różno .

– I co? – zapy tała Cathy d ’Hu mières , k laszcząc d łońmi w rękawiczkach , by s ięrozg rzać.

– Nie odzywają s ię.Tak in tensywn ie wydep tywali śn ieg p rzed b ramą, że ich ś lady k rzy żo wały s ię

i nacho d ziły jedn e na d rug ie.

– Niemożliwe, żeby tam n ikogo n ie by ło – powiedziała Zieg ler. – Nawet jeś l i n iema Lombard a, zawsze są jeszcze s trażn icy i personel zamk u . To znaczy , żepos tanowil i n ie o d powiadać.

Ich oddechy material izowały s ię w pos taci b iałej pary , k tó rą szybko ro zwiewałpo rywis ty wiatr.

Pan i p roku rato r spo jrzała na swó j zło ty zegarek . 0 .36 .

– Wszyscy na miejscu? – zapy tała.

Za p ięć min u t miała s ię zacząć rewizja w pary sk im w mieszkan iu w ósmejdzieln icy , w p ob liżu Éto i le. Dwaj p rzemarzn ięci cywile p rzes tęp owali z nog i na nog ęna rogu u l icy . By li to d ok to r Cas taing i pan Gamelin , no tariu sz, wezwan iw charak terze neu tralnych świadków z powodu n ieobecno ści właściciela lokalu .Pon ieważ ch odziło o nocną rewizję, pan i p roku rato r p owo łała s ię także n a p i lnycharak ter sp rawy i ryzy k o zag in ięcia dowo dów i zakwalifikowała to , co wydarzy łos ię po p rób ie zas trzelen ia Servaza p rzez Sain t-Cyra, jako schwy tan ie na go rącymuczynk u .

– Mail lard , n iech p an zapy ta, czy w Paryżu są g o to wi. Mart in , jak pan s ię czu je?Wyg ląda pan na wykończon eg o . Mo że zaczek ałby pan tu taj? I zo s tawił kap itanZieg ler dowo dzen ie operacją? Świetn ie da sob ie radę.

Mail lard poszed ł w k ierun k u jednej z fu rgonetek . Serv az z u śmiech em n a u s tachp rzyg lądał s ię Cathy d ’Hu mières . Zamieć targała jej u farb o wane na b lond włosyi szal . Najwy raźn iej g n iew i obu rzen ie wzięły w n iej gó rę nad poczuciem zawodo wejgod n ości .

– Nie najgo rzej – po wiedział .

Z wnętrza fu rgon etk i zaczęły d ob ieg ać k rzyk i . Mail lard wybu ch nął:

– Dlatego że ja mówię, że n ie możemy! Co? Gdzie? Tak , zaraz im przekażę!

Page 443: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Co s ię dzieje? – zapy tała d ’Humières pędzącego w ich s tronę Mail larda.

– Pożar w In s ty tucie! Wyb u ch ła p an ika! Nas i ludzie są na miejscu , p róbu ją razemz och ron iarzami p rzeszkodzić p acjen tom w ucieczce! Wszys tk ie sy s temyzab ezp ieczeń są wy łączone! Musimy tam wys łać wszys tk ie nasze s i ły , natych mias t .

Servaz s ię zamyśli ł . To n ie może być p rzypadek ...– To jes t d y wers ja – po wied ział .

Cathy d ’Humières popatrzy ła n a n ieg o z g odnością.

– Wiem. – Odwróciła s ię do Mail larda. – Co panu dok ładn ie powiedziel i?

– Że In s ty tu t s ię pal i . Wszyscy p acjenci są na zewnątrz, p i ln owan i p rzez k i lkuo ch ro n iarzy i nasz oddział . Sy tuacja może s ię w każdej chwil i pogo rszyć. Wy g ląd an a to , że wielu już sko rzy s tało z okazj i i u ciek ło . Próbu ją ich łapać.

Servaz zb lad ł .

– Co z pacjen tami z sek to ra A?– Nie wiem.

– Przy tak im śn ieg u i mrozie dalek o n ie uciekną.

– Przy k ro mi, Mart in , ale mamy n ag ły wypadek – ucięła d ’Humières . – Zos tawiamp anu p ań sk i zespó ł , ale zab ieram jak najwięcej ludzi . I d zwon ię po p os i łk i .

Servaz sp o jrzał na Irène.

– Proszę mi zos tawić kap itan Zieg ler – pop ros i ł .

– Chce pan wejść do ś rodk a bez wsparcia? Tam mogą by ć uzb ro jen i ludzie.– Albo n ie ma n ikogo ...

– Pó jdę z komendan tem Servazem – odezwała s ię Irène. – Nie sądzę, żeb y to by łon iebezp ieczne. Lombard to morderca, ale n ie gang s ter.

D’Humières spo jrzała po k o lei n a każdego z członków b ry gady .

– W po rząd ku . Co n fian t , zo s taje pan z n imi. Ale żadnych n ierozsądny ch k roków.W razie n ajmn iejszego n iebezp ieczeńs twa czekacie na pos i łk i . Zrozumiano?

– Zos tan ie p an z ty łu – po wied ział Servaz do sędziego . – Wezwę pana na rewizję,k iedy d roga będzie wo lna. Wejd ziemy ty lk o wtedy , gdy n ie b ędzie zag ro żen ia.

Con fian t sk in ął g łową z pon u rą miną. Cathy d ’Humières zn owu spo jrzała n azeg arek .

– No dob rze, jed ziemy d o In s ty tu tu – powiedziała i po szła w s tro nę samochodu .

Patrzy l i , jak Mail lard i inn i żandarmi ws iadają do fu rg onetek . Po min ucie już ichn ie by ło .

Page 444: Bielszy odcien smierci bernard minier

Gdy o tworzy ły s ię metalowe d rzwi, żan darm, k tó ry p i lnował wy jścia ewak uacy jn egoz podziemi, złapał za b roń . Zobaczy ł wy so k ieg o mężczyznę ub ran egow p ielęg n iarsk i fartuch i maskę z fi l t rem powietrza, wch odzącego na schodyz bezwładną kob ietą na rękach .

– Straci ła p rzy tomność – po wiedział mężczyzna p rzez maskę. – Dym... Ma pansamochód? Karetkę? Trzeba ją zawieźć d o lekarza. Szybko !

Żand arm s ię zawah ał . Większość pacjen tów i och ron iarzy znajdowała s ięz d rug iej s t rony budynku . Nie wiedział , czy jes t wśród n ich jak iś lekarz. I o trzy małrozkaz p i lno wan ia tego wy jścia.

– Trzeba s ię śp ieszyć – nalegał mężczyzna. – Już p róbowałem ją rean imować.Liczy s ię każda minu ta! Ma pan jak iś samochód? Tak czy n ie?

Głos dob iegający spod mask i b rzmiał poważn ie, g robowo i wład czo .

– Poszukam kogoś – powiedział żandarm i oddali ł s ię b ieg iem.

Po minucie na nasyp ie po jawił s ię samo ch ód . Od s tron y pasażera wys iad ł jedenżandarm, d rug i , na miejscu k ierowcy , dał Hirtmannowi znak , by u s iad ł z ty łu . Gdyty lko Szwajcar u sadzi ł Diane w fo telu , samochód ru szy ł . Kiedy ok rążal i budynek ,Hirtman n zauważy ł zn ajome pos taci – pacjen tów i person el – zg romadzone w pewnejo d leg ło ści od p ożaru . Płomien ie ogarn iały już spo rą część In s ty tu tu . Strażacyrozwijal i właśn ie wąż umieszczon y n a czerwonym wozie s trażack im, k tó ry b ły szczałn owością. Drug i wóz by ł już w akcj i . O wiele za późno . To n ie wys tarczy , by u rato waćzabudowan ia. Przed wejściem p ielęgn iarze rozk ładal i nosze, k tó re wy jęl i z karetk i .

Gdy budyn k i zn ikały w ty le, Hirtmann p rzez maskę wpatry wał s ię w karkk ierowcy , t rzymając d łoń na zimnym metalu p is to letu , k tó ry miał w k ieszen i .

– Jak p rzejdziemy p rzez k raty?

Servaz p rzyg lądał s ię og rodzen iu . Ku te żelazo wyg lądało so l idn ie, ty lk o tarand ałby sob ie z n im radę. Odwrócił s ię do Zieg ler. Wskazy wała na pnącza po ras tającejeden z fi larów.

– Tędy .

Po d samym ok iem kamery , po myślał .

– Wiadomo , i lu ich tam jes t? – zapy tała Samira.

Sp rawd ziła p is to let .– Może wszyscy uciek l i i n ie ma n ikogo – wysunęła p rzypu szczen ie Zieg ler.

– Albo jes t ich dzies iątka, dwudzies tka lub trzydzies tka – po wied ział

Page 445: Bielszy odcien smierci bernard minier

Espérand ieu .

Wyjął swo jeg o s ig sau era.

– W tak im razie t rzeba mieć nadzieję, że będą d ziałać zgo dn ie z p rawem –zażartowała Samira. – Mordercy , k tó rzy zwiewają z dwóch różnych miejscjed nocześn ie, to całk iem nowe zjawisko .

– Nic n ie wskazu je na to , żeby Lombard zdąży ł uciec – odpowiedział Servaz. – Napewn o jes t w ś rodku . Dlateg o wo lałby zobaczyć, że wszyscy jedziemy d o In s ty tu tu .

Confian t s ię n ie odzywał. Obserwował komendan ta z ponu rą miną. Zieg ler, n iezwlekając, chwyciła za pnącze, wskoczy ła na fi lar, wczep iła s ię w kamerę, złapałarównowagę na szczycie i zeskoczy ła na d rug ą s tronę. Servaz dał znak Pu jo lowii Simeo n iemu , żeby razem z sędzią zo s tal i n a s traży . Nas tępn ie odetchnął g łębokoi poszed ł w ś lad Zieg ler, choć po szło mu n ieco go rzej , tym bardziej że k amizelkaku loodpo rn a, k tó rą miał pod swetrem, k rępowała jego ruchy . Espérand ieup rzeskoczy ł o s tatn i .

Zeskaku jąc na ziemię, Servaz p oczu ł gwałtowny bó l . Jęknął . Kiedy chciał zrob ićk rok , znowu poczu ł bó l . Zwichnął kos tkę!

– Coś n ie tak?

– Wszys tko w p o rządk u – odpowiedział sucho .

Na poparcie swo ich s łów ru szy ł do p rzo du . Każdy k rok powodował cierp ien ie.Zacisnął zęby . Sp rawdził , czy tym razem n ie zapomniał b ron i .

– Nab ity? – zap y tała Zieg ler, k tó ra szła obo k . – Załadu j jed ną ku lk ę. Teraz.I t rzy maj b roń w ręce.

Przełknął ś l inę. Zdenerwowała go ta uwaga.

By ła 1 .05 .

Serv az zapal i ł p ap iero sa i patrzy ł na zamek , s to jąc na początku d ług iej as fal towejalei o ko lonej s tu letn imi dęb ami. Fasada i zaśn ieżon e trawn ik i b y ły podświet lone.Także k rzewy w kształcie zwierząt . W śn iegu świeci ły małe reflek to rk i . W k ilkuoknach w cen tralnej części budyn ku pal i ło s ię świat ło . Jakby na nich czekano... Poza tymn ic. Żadnego ru chu za oknami. To k on iec d rog i , pomyślał . Zamek ... Jak w bajce... Jakw bajce d la do ros łych ...

Jes t w ś rodku . Nie wy jechał , jes t tu taj , gdzie wszys tko ma s ię rozeg rać.

To b y ło pos tanowione. Od samego p oczątku .W sztu cznym oświet len iu zamek nab ierał cech fan tasmag ori i .

Biała fasada wy g lądała nap rawdę dumnie. Zno wu . Servaz p rzy pomniał sob ie

Page 446: Bielszy odcien smierci bernard minier

s łowa Proppa.

„Niech p an szuka b iel i”.

Jak to s ię s tało , że n ie pomyślał o tym wcześn iej?

– Niech p an zatrzyma.

Kierowca lekko odwró cił g łowę, n ie p rzes tając patrzeć na d rogę.

– Słucham?

Hirtmann p rzy łoży ł zimny metal t łu mika d o karku żandarma.

– Stop – powiedział .Mężczyzna zwo ln i ł . Hirtmann zaczekał , aż samochód całk iem s ię zatrzyma,

i wys trzel i ł . Czaszka żandarma eksp lodowała i p apka z k rwi, kości i mózgu b ryznęłana lewy gó rny róg p rzedn iej szyby , po czym mężczyzna opad ł na k ierown icę. Kab inęwypełn i ł o s try zap ach p rochu . Po p rzedn iej szyb ie ściekały b runatne s trug ii Hirtman n po myślał , że będzie mus iał ją wy trzeć, zan im ru szy .

Szwajcar ob róci ł s ię w s tronę Diane: ciąg le spała. Zd jął maskę i wys iad ł p ro s tow zamieć. Nas tępn ie o tworzy ł d rzwi od s tro ny k ierowcy i wyciągn ął mężczyznę nazewnątrz. Zos tawił ciało na śn iegu i zaczął p rzeszuk iwać schowk i w d rzwiach ,rozg lądając s ię za szmatą. Starł k rwawe b ło to z szyby , a nas tępn ie wróci ł do ty łui chwycił Diane pod pachy . By ła wio tk a, ale czu ł , że n ied ługo wydobędzie s ięz oparów ch lo ro fo rmu . Posadzi ł ją na fo telu pasażera, zap iął pas i u s iad ł zak ierown icą z b ron ią między udami. Ciep łe jeszcze ciało żandarma leżące na śn iegupo śród zimnej n ocy zaczęło dymić, jakby s ię pal i ło .

Na końcu d ług iej alei ok o lonej d ęb ami, n a g ran icy du żej , pó łko lis tej esp lanadyp rzed zamk iem, Zieg ler s ię zatrzymała. Wiał mro źny wiatr. By li p rzemarzn ięci .Wielk ie zwierzęta wycięte z k rzewów, kwietn ik i pok ry te śn ieg iem wyg lądające jakpo lu k rowane cias tka, b iała fasada...

Wszys tk o wydawało s ię tak ie n ierealn e.

I sp oko jne. Zwodn iczy spokó j , pomyślał Serv az, t rzymając wszys tk ie zmysływ po go to wiu .

Chowając s ię p rzed wiatrem za p ień o s tatn iego dębu , Zieg ler wy jęłak ró tko falówk i i pod ała Servazowi i Espérand ieu . Pewnym g ło sem wydawałain s trukcje:

– Ro zd ziel imy s ię. Dwie ek ipy . Jed na na p rawo , d ruga na lewo . Gdy zajmiecie

Page 447: Bielszy odcien smierci bernard minier

pozycję, żeby nas o s łan iać, wcho dzimy – wskazała Samirę. – W razie opo ruwyco fu jemy s ię i czekamy na oddział in terwency jny .

Samira sk in ęła g łową i ru szy ły szybko g łówną aleją w s tronę d rug iego rzędud rzew, międ zy k tó rymi zn iknęły . Servaz nawet n ie zdąży ł zareagować. Spo jrzał naEspérand ieu , a ten wzruszy ł ramionami. Teraz on i wś l izgnęl i s ię między d rzewa, byid ąc w p rzeciwnym k ierun ku , ok rążyć pó łko lis tą esp lanadę. Posuwając s ię dop rzo du , Servaz n ie t raci ł z oczu fasady budynku .

Nag le zad rżał .Jak iś ruch ... Wyd awało mu s ię, że dos trzeg ł za oknem po ru szający s ię cień .

Zab rzęczała k ró tko falówka.

– Jes teście n a pozycji?

Głos Zieg ler. Zawahał s ię. Widział co ś czy n ie widział?

– Chyba wid ziałem kogoś na p iętrze – p owiedział . – Ale n ie jes tem pewien .

– Okay . Tak czy s iak , idziemy tam. Os łan iajcie nas .Miał jej powiedzieć, żeby zaczekała.

Za p óźno . Już znalazły s ię między zaśn ieżonymi k wietn ikami, b ieg nąc p o b ru ku .Gdy p rzechod ziły międ zy dwoma k rzewami p rzyciętymi na k ształ t wielk ich lwów,Serv az po czu ł , że k rew zas tyga mu w ży łach : na p ierwszym p iętrze o tworzy ło s ięokno . Na końcu wyciągn iętej ręk i dos trzeg ł b roń ! Bez wahan ia wy celował i s t rzel i ł .Ku jego wielk iemu zasko czen iu szyba rozp rys ła s ię n a kawałk i . Ale n ie w tym o kn ie!Cień zn iknął .

– Co s ię dzieje? – rzuci ła Irène p rzez k ró tk o falówkę.

Zobaczy ł ją, scho waną za jednym z wielk ich zwierząt . To by ła żadna och ro na.Jedna seria p rzez k rzak i by ło by p o n iej .

– Uwag a! – zawo łał . – W środku jes t co najmn iej jeden uzb ro jony człowiek !Chciał do was s trzelać.

Dała znak Samirze i ob ie rzuci ły s ię w k ierunku fasady . Zn iknęły w ś rodku .Dobry Boże! Każd a z n ich ma więcej tes to s teronu n iż on i Esp érand ieu razem wzięci!

– Teraz wy – rzuci ła Zieg ler p rzez rad io .

Servaz warknął . Po winn i by l i zawrócić. I zaczekać n a pos i łk i . Ruszy ł jedn ak ,a Esp érand ieu za n im. Bieg l i w s tronę wejścia do zamku , k iedy w ś rodku rozleg ł s ięhuk wy s trzałó w. Wbieg li n a taras wejściowy , pokonu jąc po k i lka s topn i , i weszl ip rzez o twarte d rzwi. Zieg ler s t rzelała, u k ry ta za jedną z rzeźb . Samira leżała naposadzce.

Page 448: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Co s ię dzieje?! – wrzasn ął Serv az.

– Os trzelal i nas !

Servaz spo jrzał n ieu fn ie n a ciąg pog rążony ch w mroku pok o i . Zieg ler pochy li łas ię nad Samirą. Rana w nodze ob ficie k rwawiła. Na marmurowej p osad zce zos tałd ług i , k rwawy ś lad . Ku la rozcięła jej udo , ale n ajp rawdopodob n iej ominęła tętn icę.Leżąc na po d łodze, Samira p rzy łoży ła do rany d łoń w ręk awiczce, by zatamowaćk rwawien ie. Nic więcej n ie można by ło zrob ić w oczek iwan iu aż nadejdzie pomoc.Zieg ler s ięgnęła po k ró tko falówk ę, by wezwać karetkę.

– Nie ru szamy s ię s tąd ! – o świad czy ł Servaz, g dy sko ńczy ła. – Czekamy napos i łk i!

– Nie do jadą tu p rędzej n iż za go dzin ę!

– Trudn o ! – Kiwnęła g łową. – Zrob ię ci opatrun ek uciskowy – powiedziała d oSamiry . – Musisz mieć wo lne ob ie ręce, może będziesz mus iała s trzelać.

W k ilka sekund , za pomocą bandaża, k tó ry miała w k ieszen i , i p aczuszk ichus teczek h ig ien icznych zrob iła op atrunek i zacisnęła go n a ty le mocno , żek rwawien ie u s tało . Servaz wiedział , że gdy u s taje k rwawien ie, życie rannego n ie jes tbezpo średn io zag ro żo ne. Chwy cił swo ją k ró tko falówkę.

– Pu jo l , Simeon i , chodźcie tu !

– Co s ię dzieje? – zapy tał Pu jo l .– By ła s trzelan ina. Samira jes t ranna. Po trzebu jemy wsparcia, jes teśmy w hal lu

zamku . Droga wo lna.

– Przy jąłem.

Od wrócił g łowę – i s tanął jak wry ty .

Ze ścian spo g ląd ały na n iego wypchane g łowy zwierząt . Niedźwiedź. Kozica.Jeleń . Jedną z n ich jakby skądś znał . Freedom... Koń wpatrywał s ię w n iego zło tymioczami.

Nag le zobaczy ł , że Irène ws taje i p ędzi w g łąb budy nku . Cho lera!

– Zos tań z n ią! – rzuci ł do Vincen ta i pob ieg ł za Zieg ler. Diane miała wrażen ie, żep rzespała wiele godzin . Pierwszą rzeczą, jaką zobaczy ła po o twarciu oczu , by ła d rogaciągnąca s ię z p rzo du w b lasku reflek to rów i p łatk i śn iegu , k tó re zasypywały szybęsamochodu . Sły szała sk rzyp iące dźwięk i wiadomości , dochod zące z desk irozdzielczej lekko po lewej .

Nas tępn ie odwróciła g łowę i zob aczy ła jego .

Nie zas tanawiała s ię, czy to sen . Wiedziała, że n ies tety n ie.

Page 449: Bielszy odcien smierci bernard minier

Zauważy ł , że s ię o budziła, i chwycił za b roń , k tó rą t rzymał między udami. Niep rzes tając p rowadzić, wycelował w n ią.

Nie wypowiedział an i s ło wa. To by ło zby teczne.

Dian e n ie mog ła p rzes tać myś leć o tym, gd zie i k iedy zamierza ją zab ić. I w jak isposób . Czy sk ończy tak jak inne, jak d zies iątk i ko b iet , k tó rych n igdy n ieodnaleziono – na dn ie jak iejś dziu ry w ś rodku lasu? Na tę myś l sparal iżo wała jątrwoga. Siedziała w tym samoch odzie jak zwierzę schwy tan e w pu łapkę. Tapersp ek tywa wydawała s ię jej tak n ieznośna, że gn iew i determinacja zaczęłys topn io wo b rać gó rę nad lęk iem. Do konała zimnej kalku lacj i , tak lodowatej jakpowietrze na zewnątrz: jeś l i ju ż mus i umrzeć, n ie umrze jako o fiara. Będ zie walczyć,n ie odda tan io swo jej skó ry . Ten d rań jeszcze n ie wie, co go czek a. Diane mus i ty lkozaczekać na s to sowny momen t. Na pewno jak iś s ię nadarzy . Najważn iejsze, żeby by łago towa...

Moja ukochana siostrzyczko. Śpij, maleńka. Śpij. Jesteś taka piękna, kiedy śpisz. Taka spokojna. Takapromienna.

Poniosłem klęskę, Maud. Chciałem cię chronić, ufałaś mi, wierzyłaś we mnie. Poniosłem klęskę. Niezdołałem cię obronić przed światem, siostrzyczko. Nie potrafiłem zapobiec temu, by świat cię skalałi zranił.

– Proszę pana! Mu simy już iść! Niech pan tu p rzy jdzie!

Éric Lombard s ię odwrócił . W ręk u trzymał kan is ter z benzyną. Otto t rzymał b rońw jednej ręce, d ru g ie ramię w rękawie p rzes iąkn iętym k rwią zwisało bezwładn iewzd łuż tu łowia.

– Zaczekaj – p owiedział . – Daj mi jeszcze chwilę, Otto . Mo ja s io s trzyczka... Coon i ci zrob il i? Co on i jej zro b il i , Otto ?

Odwrócił s ię do trumny . Stał w p rzes tro nnym, ok rąg łym pomieszczen iu , tonący mw jasnym b lasku ściennych lamp . Wszys tko tu by ło b iałe: ściany , po sadzka, meb le...Na ś rodku ko ła u s tawio no kwadratowy podes t , do k tó rego z k ażdej s t ronyp ro wadziły dwa s topn ie. Na n im duża tru mna w ko lo rze k ości s łon iowej i dwaok rąg łe s to l ik i z kwiatami w wazon ach . Kwiaty , wazony i s to l ik i także b y ły b iałe.

Éric Lombard po trząsnął kan is trem z benzyną nad katafalk iem. Tru mna by łao twarta. W środku , na wy śció łce ko lo ru kości s łon iowej , leżała Maud Lo mbardw b iałej su k ience. Wyg lądała, jakby spała. Zamkn ięte oczy . Uśmiechn ięta.Nieskalana, n ieśmiertelna...

Page 450: Bielszy odcien smierci bernard minier

Plas tynacja. Płyny b io log iczn e zas tępu je s ię s i l ikonem. Po dobn ie rob i s ię nawy stawach , n a k tó rych można og lądać doskonale zachowan e ludzk ie zwłok i . ÉricLombard wpatrywał s ię w młode an ielsk ie ob l icze, po k tó rym teraz ściekały s trużk ibenzyn y .

Gwałt stał się berłem niesprawiedliwości. Nic po nich nie pozostanie, nic z ich bogactwa, nic z ichkrzyków, żaden ślad po ich wspaniałości. Nadchodzi czas, zbliża się ów dzień. Nikt z powodu swejniegodziwości nie będzie mógł ocalić życia. Nikt do boju nie ruszy* . Księga Ezechiela 7, 11‑14

– Proszę pana! Czy pan mn ie s ły szy? Trzeba już iść!– Popatrz, jak ona śp i . Jaka jes t spoko jna. Nigdy n ie by ła taka p iękna jak teraz.

– Ona jes t martwa, dob ry Boże! Niech s ię pan pozb iera!

– Ojciec co wieczó r czy tał nam Bib l ię, Otton ie. Pamiętasz? Stary Tes tamen t .Prawda, Maud ? Uczy ł nas wyciągać z n iej naukę, uczy ł , byśmy sami wymierzal isp rawied liwość i n igdy n ie po zwalal i , by ob raza lu b zb rodn ia pozos tały bez kary .

– Niech s ię pan obudzi , p ro szę pana! Trzeba iść!

– Ale on sam by ł człowiek iem n iesp rawied liwym i ok ru tnym. I gdy Maud zaczęłas ię spo tykać z ch łopcami, t rak tował ją tak , jak wcześn iej t rak tował jej matkę. Ci, którzybędą się ratowali ucieczką, na górach staną się podobni do gołębi z dolin. Wszyscy będą jęczeć, każdyz powodu swej niegodziwości. Wszystkie ręce opadną i wszelkie kolano rozpłynie się jak woda. Okryje ichstrach. Księga Ezechiela 7, 16‑18.

Na zewnątrz rozleg ły s ię s trzały . Otto s ię odwrócił i p odszed ł do schodówz p is to letem w d łon i , k rzywiąc s ię z bó lu .

Mężczyzna wy skoczy ł zza rogu . Wszys tko rozeg rało s ię bard zo szybko . Ku lap rzeleciała tak b l isko , że Servaz u s ły szał jej świs t . Nie zdąży ł zareagować. Irène jużs trzelała i zobaczy ł , jak napas tn ik cho wa s ię za marmurową rzeźbą. Jego b rońuderzy ła o posadzkę z metal icznym b rzęk iem.

Zieg ler pod eszła do mężczyzny , wciąż t rzymając p rzed sobą wycelo wany p is to let .Pochy li ła s ię nad n im. Na jego ramien iu by ło widać dużą czerwo ną p lamę. Ży ł , aleby ł w szoku . Przekazała wiado mość p rzez k ró tko falówkę i ws tała.

Id ąc za n ią, Servaz, Pu jo l i Simeon i zauważy li za rzeźbą d rzwi, a za n imi schodyp rowad zące do p odziemi.

– Tędy – powiedział Pu jo l .

Białe marmuro we s topn ie. Kręta k latka sch odowa. Szerok ie ś l imakowate sch ody ,zs tęp u jące do trzewi o lb rzymiej budowli . Zieg ler sch odziła jako p ierwsza,

Page 451: Bielszy odcien smierci bernard minier

z p is to letem w d ło n i . Nag le rozleg ł s ię s trzał . Pędem wb ieg ła z p owro tem, b y s ięuk ry ć.

– Cho lera! Jeszcze jed en s trzelec na do le!

Zobaczy li , jak od p ina coś od pasa. Servaz od razu s ię domyśli ł , o co chodzi .

Otto zauważy ł czarny p rzed mio t , k tó ry odb ijając s ię jak p i łka ten isowa, zesko czy łz do lnych s topn i , a nas tępn ie p rzetoczy ł s ię po posadzce w pob liżu jego nóg . Stuk -s tuk -s tuk . Zby t późno s ię zo rien tował . Granat obezwładn iający ... Kiedy p rzed mio twybuch ł , o ś lep iający b lask o mocy mil ionów k an deli dos łown ie sparal iżował jegowzro k . Nas tępn ie rozleg ł s ię p rzeraźl iwy huk , k tó ry ws trząsnął całą salą, a falauderzen iowa p rzeszła p rzez jego ciało i b ębenk i w u szach . Otto miał wrażen ie, żepomieszczen ie wiru je wokó ł n iego . Straci ł równ owagę.

Gdy o dzyskał świadomość, w jego po lu widzen ia po jawiły s ię d wie p o s taci .Dos tał kopn iaka w żuchwę i upuści ł b roń , nas tępn ie p rzewrócono go na posad zk ęi poczu ł zimną s tal kajdanek zatrzasku jących s ię wokó ł jego nadgars tków. W tejsamej chwil i zobaczy ł p łomien ie. Zaczy nały poch łan iać katafalk . Jeg o szef zn ikn ął .Otto n ie s tawiał opo ru . W latach sześćdzies iątych u b ieg łego wieku s łuży ł w Afrycejako najemn ik po d rozkazami Boba Denarda i Dav ida Smileya. Poznał ok rucień s twowojen po s tko lon ialnych , to rtu rował i by ł to rtu rowany . Po tem zaczął s łu żb ęu Hen riego Lombarda, człowieka równ ie twardeg o jak o n sam, a n as tępn ie s łuży łu jego sy na. Niewiele rzeczy mog ło na n im zrob ić wrażen ie.

– Pierdo lcie s ię – powiedział ty lko .

Blask b i jący o d p łonącego s to su parzy ł ich twarze. Płomien ie zajęły ś rod ekpomieszczen ia, ko pcąc na wysok i su fi t . Brakowało t lenu .

– Pu jo l i Simeon i , zab ierzcie go do fu rg onetk i! – rzuci ła Zieg ler, wcho d ząc poscho dach .

Odwróciła s ię do Servaza, k tó ry wpatrywał s ię w ogarn ięty p łomien iami po d es t .Og ień pożerał leżące w trumn ie ciało , zdąży li jednak zobaczyć młodą twarz i d ług ie,jasne włosy .

– Na Boga! – wysap ała Zieg ler.

– Na cmen tarzu widziałem jej g rób – powiedział Servaz.

– To by znaczy ło , że jes t pus ty . Jak zd o łal i p rzecho wać ją p rzez tak d ług i czas?Zabalsamowali ją?

Page 452: Bielszy odcien smierci bernard minier

– Nie, to b y n ie wy s tarczy ło . Ale Lomb ard ma d o ść ś rodk ó w. I są o d powiedn ietech n ik i .

Serv az ob serwował, jak an ielsk ie o b l icze p rzek ształca s ię w b ry łę s to p ion y ch zeso b ą sp alo n ych włosów, k ości i s i l ikonu . Wrażen ie n ierealn o ści b y ło to taln e.

– Gd zie Lombard ? – zapy tała Zieg ler.Serv az o ck n ął s ię z o d rętwien ia wy wo łan eg o p rzez sp ek tak l p ło mien i

p ożerający ch tru mnę i wsk azał p odb ródk iem na n iewielk ie o twarte d rzwi p o d ru g iejs tron ie pomieszczen ia. Ok rąży li salę i do szl i do n ich , p o su wając s ię p od ścianami,jak najdalej o d żaru , k tó ry b i ł o d s to su .

Ko lejne schod y p ro wadzące n a g ó rę. Węższe i go rzej u trzy man e od p o p rzedn ich .Z szarego , wilg o tn eg o k amien ia, pob rudzon e czarnymi smu g ami.

Znaleźl i s ię n a ty łach zamk u .

Wiatr. Śn ieg . Zamieć. Noc.

Zieg ler zatrzymała s ię i n as łu ch iwała. Jeś l i n ie l iczyć wiatru , do o k o ła p an o wałacisza. Ks ięży c w p ełn i to s ię p o jawiał , to zn ik ał za ch murami. Servaz wp atry wał s ięw po ruszające s ię cien ie d rzew.

– Tam – po wied ziała.W b lasku k s iężyca wid ać b y ło p o tró jny ś lad sk u tera śn ieżn eg o . Bieg ł ścieżk ą

w p rzecin ce między d rzewami. Sk lep ien ie ch mur s ię zamknęło i ś lad y zn ikn ęły .

– Za późno . Zwiał – p o wied ział Serv az.

– Wiem, d o k ąd p ro wad zi ta ścieżk a. Dwa k i lometry s tąd jes t kocio ł lo d owco wy .Tam szlak wsp ina s ię i p rzech odzi p rzez p rzełęcz d o n as tęp n ej d o l iny . Tamtędyp rzeb iega d ro g a, k tó rą można s ię p rzedos tać do Hiszp an ii .

– Pu jo l i Simeon i mo g ą tam p o jechać.

– Będą mus iel i zro b ić p ięćd zies ięcio k ilometro wy o b jazd . Lo mbard do trze tamp rzed n imi! Po d rug iej s t ron ie n a p ewno czek a n a n ieg o samo ch ó d !

Poszła w k ieru n ku n iewielk iej b u dk i w les ie, sk ąd wycho d ziły ś lady po jazdu .Zieg ler o tworzy ła d rzwi i p rzek ręci ła włączn ik . W środk u s tały jeszcze dwa sk u teryśn ieżn e, na ścian ie wis iała tab l ica z k lu czami, narty , b u ty , k ask i i czarn ek ombin ezo n y , k tó rych odb lask o we taśmy o d b ijały świat ło .

– Wielk i Boże! – zawo łała Zieg ler. – Ciekawa jes tem, jak ie ma p o zwo len ie!

– Jak to?

– Używan ie ty ch p o jazdów jes t ściś le reg lamen to wane – powiedziała, zdejmu jącz h ak a jeden z komb inezo nów.

Page 453: Bielszy odcien smierci bernard minier

Servaz p rzełkn ął ś l inę, wid ząc, że Irène wk ład a g o na s ieb ie.

– Co rob isz?

– Włó ż to !Wskazała mu d ru g i ko mb inezon i b u ty . Serv az s ię zawahał . Na pewn o is tn ieje

jak iś in ny sp osób . Na p rzyk ład b lo kady ... Ale wszys tk ie s i ły po rząd k owe zo s tałysk ierowan e do In s ty tu tu ... A Lomb ard n a p ewn o zap lanował, jak będzie s ię b ro n ił ,g d y ju ż s ię zn ajd zie p o d ru g iej s t ron ie... Irèn e p rzeszu k ała tab l icę z k lu czami,u rucho miła jeden z wrzecio nowatych p o jazd ów i wy pro wadziła g o na zewnątrz.Zap ali ła świat ło , p o czy m wró ciła do ś ro d k a i ch wy ciła dwa k ask i i dwie paryręk awiczek . Servaz walczy ł ze zb y t o b szern y m komb inezo nem. W do d atku kamizelk ak u lo o d po rn a k rępowała jeg o ru ch y .

– Włó ż to i ws iadaj – rzuci ła, p rzek rzy ku jąc hałas cztero suwo weg o s i ln ik a.

Założy ł czerwon o -b iały kask i o d razu p oczu ł s ię tak , jakby s ię d us i ł . Naciągnąłn a wierzch kap tu r ko mb inezonu i wyszed ł . Wy so k ie b u ty sp rawiały , że ch odził jakas tro nau ta albo p ing win .

Zamieć t ro ch ę p rzycich ła. Wiatr o s łab ł i w sno p ie świat ła sku tera widać by ło , żeśn ieg n ie sy p ie ju ż tak g ęs to . Nacisnął na guzik k ró tk o faló wk i.

– Vincen t? Jak tam Samira?

– W p o rządku . Ale z ty m d rug im g ościem k iep sk o . Karetk i będą tu za p ięć min u t .A wy ?

– Nie mam czasu o powiadać. Zo s tań z n ią.

Ro złączy ł s ię, zasu n ął szyb k ę k asku i n iezd arn ie u s iad ł n a fo telu za Zieg ler.Przywarł nerk ami d o o parcia. Irène naty ch mias t ru szy ła. W snop ie świat ła, jak ierzu cał jed y n y reflek to r, p łatk i śn ieg u leciały na n ich jak sp ad ające g wiazdy . Pn ied rzew, b iałe ty lk o z jed n ej s tro n y , zaczęły s ię p rzesuwać z dużą p ręd k o ścią. Maszyn asp rawn ie su n ęła ś lad em pozos tawion y m na ścieżce, świszcząc n a śn ieg u i ry cząc jakmo tocyk l o p o tężnym s i ln ik u . Chmu ry zno wu s ię rozs tąp i ły i Serv az p rzez szybk ęk ask u w świet le k s iężyca p o nad d rzewami zo b aczy ł g ó ry . By ły tuż-tu ż.

– Wiem, o czy m pan i my ś l i , Dian e.

Och ry p ły i g łęb o k i g ło s sp rawił , że s ię wzd ry g nęła. By ła pog rążo n a w swo ichmy ślach .

– Zas tan awia s ię pan i , w jak i sp osób pan ią zab i ję. I ro zp aczl iwie szuka pan iwy jścia. Czek a pan i n a ch wilę, gd y pop ełn ię jak iś b łąd . Z żalem muszę pan i

Page 454: Bielszy odcien smierci bernard minier

p o wied zieć, że n ie pop ełn ię. A zatem, o wszem, u mrze p an i tej n o cy .Gd y u s ły szała te s ło wa, po czu ła, że zs tępu je w n ią s traszl iwy ch łó d , k tó ry

ro zch o dzi s ię z g ło wy do żo łądka i n ó g . Przez chwilę myś lała, że zemd leje.Przełknęła ś l in ę, ale w jej g ard le tk wiła b o lesna gu la.

– A mo że n ie... Mo że o s tateczn ie zo s tawię p an ią p rzy życiu . Nie lu b ię, g d y s ięmn ą man ipu lu je. Mo że Élisab eth Ferney g o rzko p o żału je, że s ię mną po s łu ży ła. On a,k tó ra lu b i mieć zawsze o s tatn ie s ło wo , b yć może ty m razem p rzeży je ok ru tn ero zczaro wan ie. Zab icie p an i po zb awiło by mn ie teg o małeg o zwy cięs twa. Być mo żen a ty m po leg a pan i szczęście, Dian e. Prawd ę mó wiąc, jeszcze n ie p od jąłem d ecy zj i .

Kłamie... Ju ż zd ecy d o wał. Całe jej p sy ch o lo g iczn e do świadczen ie wpro s t o tymk rzy czało . To ty lko jed na z jeg o p ok rętn ych g ierek , jed en z jeg o fo rtel i : zo s tawićo fierze o d ro b inę n ad ziei , b y n as tęp n ie ją od eb rać. Całk iem ją u n ices twić. Tak , tob y ło to : jeszcze jed na perwersy jn a p rzy jemno ść. Przerażen ie, bezsen so wna n ad zieja,a po tem, w os tatn im momencie, ro zczarowan ie i n ajczarn iejsza rozpacz.

Nag le zamilk ł i zaczął u ważn ie nas łu ch iwać wiad omości do ch o dzący ch p rzezrad io . Dian e tak że u s i ło wała to zro b ić, ale w jej g łowie p an o wał tak i chaos , że n ieb y ła w s tan ie s ię skup ić n a g inący ch w trzask ach wezwan iach .

– Wy g ląda na to , że nas i p rzy jaciele żandarmi mają tam na gó rze mn ó s two rob o ty– p o wied ział . – Są t ro ch ę p rzeciążen i .

Dian e p atrzy ła na k rajo b raz p rzesu wający s ię za szyb ami. Na wąsk iej d ro d zezalegał śn ieg , ale jechal i z d użą p rędk o ścią. Samo ch ód mu siał mieć zimo we o p o ny .Nic n ie zak łócało n iesk alan ej b iel i po za ciemny mi pn iami d rzew i szary mi skałami,k tó re to tu , to tam wy łan iały s ię z mro k u . W g łęb i , n a t le n ocn eg o n ieb a o d cinały s ięwysok ie g ó ry i Diane zau waży ła szczel in ę między d woma szczy tami na wpro s t n ich .Może tamtędy p rzecho d zi d rog a.

Jeszcze raz n a n iego spo jrzała. Właśn ie patrzy n a czło wiek a, k tó ry ją zab i je.Pewna my śl , jasna jak lo d o wy s talak ty t w świet le k s ięży ca, u to rowała so b ie d rog ęw jej g ło wie. Sk łamał, mó wiąc, że n ie po p ełn i b łęd u . Chciał ty lko , żeb y nab rałatak iego p rzek o nan ia. Żeb y po rzu ci ła wszelk ą n ad zieję i zd ała s ię na n ieg o , wierząc,że pozos tawi ją p rzy życiu .

Pomy li ł s ię. Nie ma zamiaru teg o rob ić...

Wy jechal i z lasu , su n ąc międ zy dwiema zmrożony mi zasp ami. Servaz zau waży łwejście do ko tła – g igan ty czn y ch ro zmiarów gard ziel . Przy p o mniał so b ie

Page 455: Bielszy odcien smierci bernard minier

arch i tek tu rę o lb rzy mów, k tó rą od k ry ł po p rzy jeździe tu taj . Wszy s tk o w tej oko licyb y ło p rzesadn ie d u że: k rajo b razy , namiętn o ści , p rzes tęp s twa... Nag le zamieć s ięwzmog ła. Ob lep iły ich p łatk i śn ieg u . Zieg ler p rzy warła d o k iero wn icy , k u ląc s ięp rzed wiatrem za śmieszną o s ło n ą z p lek s i . Serv az po ch y li ł s ię, b y sko rzy s taćz mizernej o ch rony , jak ą dawała mu s ied ząca z p rzo du to warzy szka. Rękawiczk ii ko mb in ezon n ie wy s tarczały , by go og rzać. Os try wiatr p rzen ikał p rzez u b ran ia.Ty lko k amizelka k u lood p o rn a tro ch ę ch ron iła p rzed zimn em. Ch wilami sk u terwjeżdżał na zaspy p o p rawej i lewej jak b o bs lej i Servazo wi k i lk a razy wy d awało s ię,że sp ad n ą.

Wkró tce, p o mimo po d mu ch ów wiatru , zo b aczy ł , że zb l iżają s ię d o o g ro mn eg oamfiteatru z wy żłob iony mi s topn iami, pop rzecin an eg o p iarg ami i lo d o wy min aciekami. Część wodospadó w zamarzła i lód zamien ił je w wy so k ie, b iałe świecep rzy k lejo n e d o ścian y – z tej o d leg ło ści wy g lądały jak wo sk ściekający z g ro mn icy .Gdy tarcza k s ięży ca wy szła zza ch mur i o świet l i ła o k o licę, k rajo b raz s tał s ię takp ięk ny , że zap ierał d ech w p iers iach . Pano wała tu atmosfera o czek iwan ia,zawieszon eg o czasu .

– Wid zę go !Wrzecion o waty k ształ t sku tera śn ieżnego wsp inał s ię n a zb ocze po p rzeciwnej

s tro n ie k o t ła. Serv az miał wrażen ie, że wid zi n iewy raźn y ś lad ścieżk i p rowad zącejw k ieru nku d u żej szczel in y między skalny mi ścian ami. Maszy na by ła już w p o łowiewysoko ści . Nag le ch mury ro zs tąp i ły s ię szero k o i znów p o jawił s ię k s ięży c, k tó rywyg ląd ał , jakby p ływał p o p owierzchn i czarn eg o s tawu , o d wróconego d o gó ryn o g ami. Jego s reb rn y b lask zalał kocio ł . Serv az pod n ió s ł wzro k . Sy lwetka zn ik ław cien iu u rwiska i p o ch wil i wy łon iła s ię po d ru g iej s t ro n ie w świet le k s ięży ca.Po licjan t pochy li ł s ię d o p rzo d u , k ied y ich su p ermocna maszy n a sp rawn ie po żerałak o lejne metry zb o cza.

Gd y p rzejechal i p rzez szczel inę, zn o wu znaleźl i s ię wśród jod eł . Lo mb ardzn ik nął . Ścieżk a p ięła s ię up arcie w g ó rę, k reś ląc zy g zak i międ zy d rzewami, wiatrwiał nag ły mi p o ry wami, b iało -szara zas łona o ś lep iała ich , o db ijając snop świat łareflek to ra. Servaz miał wrażen ie, jak by jak iś wściek ły , ry czący b ó g p lu ł im w twarzmro źn ym odd echem. Trząs ł s ię z zimn a, ale jed nocześn ie czu ł , że po między jeg oło patkami ciek n ie s trużka po tu .

– Gd zie o n jes t?! Ch o lera! Gdzie on s ię pod ział?! – wrzasnęła Zieg ler z p rzodu .

Czu ł jej n ap ięcie. Nap rężała wszys tk ie mięśn ie, by u trzy mać maszy nę. Wy czuwałteż jej wściek ło ść. Przez n iego o mało n ie wy ląd o wała w więzien iu . Wyko rzy s tał ich .

Page 456: Bielszy odcien smierci bernard minier

Przez u lo tną chwilę Serv az zas tawiał s ię, czy Irène działa w pełn i świad o mie, czy n iewpaku je ich w śmierteln ą p u łapk ę.

Po tem las s ię sko ń czy ł . Przek ro czy li n iewielką p rzełęcz i zaczęl i zjeżd żać nad ru gą s tronę. Zamieć n ag le s ię u spok o iła i wok ó ł n ich p o jawiły s ię g ó ry , n iczy marmia o lb rzy mów, k tó ra p rzy szła obserwować śmierteln y po jed ynek . Wtem g ozobaczy li . Jak ieś s to metrów n iżej . Po rzu ci ł ścieżkę i zo s tawił maszy nę n a śn ieg u .Zg ięty w p as ie, wyciągał ręce w d ó ł .

– Ma d esk ę! – ryk n ęła Zieg ler. – Co za d rań ! Wyślizgn ie s ię n am!Servaz zauważy ł , że Lombard s to i n a g ó rze b ardzo s tromego zbo cza u s ian eg o

wielk imi skałami. Przy pomn iał so b ie wszy s tk ie arty k u ły wychwalające jeg ospo rtowe wyczyny . Zas tanawiał s ię, czy sku ter śn ieżn y d a rad ę tam wjech ać, alenaty ch mias t uzmysło wił sob ie, że gd y by tak by ło , Lomb ard n ie zo s tawiałb y swo jejmaszy ny . Zieg ler p ro wadziła sk u ter z zab ó jczą p ręd k ością. Wy sk oczy ła ze ścieżk i ,jad ąc ś lad em, k tó ry zo s tawiła maszy na Lombard a, i Serv azo wi p rzez ch wilęwydawało s ię, że zaraz spadn ą. Zo baczy ł , że b izn esmen en erg iczn ie o dwraca g ło węi wyciąga ramię w ich k ieru n ku .

– Uważaj! On ma b ro ń !

Nie p o trafi łb y d o k ładn ie po wied zieć, co zrob iła Zieg ler, ale ich maszyn a n ag les tanęła w pop rzek i Serv az wy ląd ował z g ło wą w śn ieg u i ty łk iem s terczący m d ogó ry . Przed n imi b ły sn ęło świat ło , a zaraz po tem rozleg ł s ię hu k wy buchu . Od g łosod b ijał s ię o d g ó r, p owtarzan y i p o tęgo wany p rzez echo . Po tem rozleg ł s ię d ru g iwybu ch . I t rzeci ... Wystrzały i ich echo tworzy ły o g łu szającą kano n ad ę. Wreszcieucich ły . Servaz czek ał z b i jący m sercem, zakop an y w śn ieżn y m puchu . Zieg ler leżałaob o k n ieg o . Wyjęła b roń , ale z jak ieg o ś tajemn iczego powodu pos tano wiła jej n ieużyć. Os tatn i pog ło s ech a b rzmiał jeszcze w po wietrzu , gd y nag le rozleg ł s ię d ru g ihu k , jak by naro d zi ł s ię z p ierwszeg o . Straszl iwy trzask ...

Nieznany d źwięk . Serv az n ie by ł w s tan ie p o wied zieć, co to tak iego .

Po czu ł , że ziemia p o d n im d rży . Przez k ró tk i momen t myś lał , że t racip rzy tomn o ść. Nigd y n ie s ły szał an i n ie czu ł czeg o ś p o d obn eg o .

Po trzasku rozleg ł s ię równ ie mu n ieznany ch rap liwy d źwięk – g łęb szy , b ard ziejro zleg ły i jak b y wy tłu mion y .

Tęp y , g ro źn y warko t naras tał i Serv az poczu ł , jak by leżał na to rach ko lejowychi s łu ch ał nad jeżdżająceg o p ociągu ... Nie, to n ie b y ł jed en p ociąg , ale wiele p ociągówjed n o cześn ie!

Po dn ió s ł s ię i zo b aczy ł , że Irèn e wzno s i o czy ku g ó rom, lecz n ie ru sza s ię, jak b y

Page 457: Bielszy odcien smierci bernard minier

by ła sp aral iżo wan a.

I n ag le zrozumiał .

Po wió d ł wzro k iem za jej p rzerażony m spo jrzen iem w s tronę szczy tu po p rawejs tro n ie. Ch wy ciła g o za ramię, b y p omóc mu wstać.

– Szy b ko ! Musimy b iec! Szybk o !

Po ciąg nęła go w k ieru nku ścieżk i , zapadając s ię p o ko lan a w śn ieg u . Szed ł za n iąociężałym i n ien atu raln ym k ro k iem – k o mbin ezon i b u ty k rępowały mu ru ch y .Przy s tan ął n a ch wilę, b y p rzez szy b k ę k ask u sp o jrzeć na Lomb ard a. Mężczyznap rzes tał s t rzelać i mo cował s ię z wiązan iami sn o wb o ardu . Servaz zau waży ł , żeLo mb ard z n iep o k o jem spo g ląda w g ó rę zbo cza. Poszed ł w jego ś lady . To , cozobaczy ł , by ło jak cio s p ięścią w sp lo t s łon eczny . Wysoko n ad ich g łowami wielk ikawał lodo wca p o ruszał s ię jak u śp iony o lb rzym, k tó ry właśn ie s ię b u d zi .Z wn ętrznościami ściśn iętymi s trach em Servaz ru szy ł p rzed s ieb ie w p o d sk okach ,wy mach u jąc rękami, żeb y iść szyb ciej . Nie spuszczał wzrok u z lo dowca.

Nadciągnęła o lb rzy mia chmu ra i zaczęła po żerać p o rośn ięte jo d łami zb o cze. Toko n iec, p o myślał . To kon iec! Pró b ował p rzy śp ieszyć, n ie o g lądając s ię ju ż n a to , cos ię dzieje za n im. Kilk a seku n d pó źn iej ud erzy ła w n ich p o tężna fala. Zo s tałod erwany od ziemi, wy rzucon y w g ó rę, u n ies io n y p odmu ch em jak źdźb ło zbo ża.Krzykn ął s łab o i natychmias t p rzydus i ł g o śn ieg . Czu ł s ię jak w b ęb n ie p ralk iau to maty czn ej . Otwo rzy ł u s ta, zak aszlał z p o wo d u wd zierająceg o s ię d o n ich śn ieg u ,zach ły snął s ię, młóci ł ręk ami i nog ami. Du s i ł s ię. Ton ął . Od wró co ny g łową w d ó ł ,napo tkał wzrok Irèn e, k tó ra zn ajd o wała s ię o b ok . Patrzy ła na n iego z wyrazemabso lu tnego p rzerażen ia na twarzy . Po tem zn ik nęła mu z p o la widzen ia. Rzu cało n im,po trząsało , o b racało .

Nic ju ż n ie s ły szał ...

Szu miało mu w uszach ...Brako wało mu p owietrza...

Umrze udu szon y ... zasy p an y ...

TO KONIEC...

Diane p ierwsza zobaczy ła o lb rzy mią ch murę, k tó ra poch łan iała zb o cze.

– Uwaga! – ry knęła, tak że p o to , b y go p rzes traszy ć i wy trącić g o z ró wn o wag iw o b liczu n ieb ezp ieczeńs twa.

Page 458: Bielszy odcien smierci bernard minier

Hirtman n spo jrzał na n ią zaskoczony i Dian e zau waży ła, że jeg o oczy ro zszerzająs ię ze zd u mien ia. W chwil i , gdy fala śn ieg u , k awałk ó w d rzew i kamien i znalazła s ięna wy so k o ści d rog i i ju ż miała ich p rzysyp ać, n ag le sk ręci ł k iero wn icą i s t raci łpanowan ie nad samocho d em. Dian e u d erzy ła g ło wą w s łup ek i po czu ła, że ty łsamo ch odu s taje w p o p rzek d rog i . W tej samej ch wil i lawina uderzy ła w n ich z całąs i łą.

Niebo i ziemia wy wró ciły s ię d o g ó ry n o gami. Dian e zo b aczy ła, że d ro ga wiru jejak k aru zela n a fes tyn ie. Ko b ietą rzucało n a wszys tk ie s tron y , uderzy ła g łowąw szy b ę i metalową część d rzwi. Biała mg ła o to czy ła ich z g łu ch y m, p rzerażający mry k iem. Samochó d k i lk a razy p rzek o zio łk o wał, tocząc s ię w d ó ł zbo cza, i zatrzy małs ię na k rzakach . Diane dwa czy trzy razy n a k ró tk o s traci ła p rzy to mn ość, tak że całyten ciąg zd arzeń wyd ał jej s ię serią n ierealn ych p rzeb ły sków i chwilo wy ch czarn y chdziu r. Kiedy au to wreszcie s tanęło n ieru ch o mo z g rob o wy m metal iczn y msk rzyp n ięciem, b y ła o szo ło mio n a, ale p rzy to mna. Przed n ia szyb a by ła ro zb ita nakawałk i . Mask ę samocho d u całkowicie p rzy k ry wał zwał śn ieg u . Stru żk i śn ieg ui d ro b nych kamykó w zsu wały s ię p o d esce ro zd zielczej i spadały Diane n a nog i .Spo jrzała na Hirtmann a. Jech ał b ez p asów. Straci ł p rzy to mność. Miał całą twarz wek rwi. Broń ... Dian e po d jęła rozpaczl iwą p ró bę o d p ięcia p asa i z t rudem jej s ię toudało . Pochy li ła s ię i szu kała wzrok iem p is to letu . Leżał międ zy s top ami mord ercy ,n iemal wciśn ięty p o d p ed ały . Ab y g o po d n ieść, mus iała p o ch y lić s ię jeszczebard ziej i czu jąc, jak lo d owaty d reszcz ws trząsa jej ciałem, s ięgnęła między nog iSzwajcara. Przez d łuższą ch wilę o g ląd ała b roń , zas tanawiając s ię, czy jes todb ezp ieczona, czy też n ie. Jes t bard zo d o b ry spo só b , b y to sp rawdzić...

Wycelowała w Hirtmanna, t rzy mając p alec n a spu ście p is to letu . Naty ch mias tzrozumiała, że n ie jes t zab ó jczyn ią. Niezależn ie od teg o , co ten p o twór zrob ił , n iejes t w s tan ie p ociągnąć za spus t . Opuści ła lu fę.

Dop iero wted y do tarło do n iej , że wokó ł panu je cisza.

Po za szu mem wiatru w b ezl is tn y ch g ałęziach d rzew n ic s ię n ie ru szało .

Obserwo wała Szwajcara, szu kając jak ich ś o zn ak , że s ię b udzi , ale b y ł całk owiciebezwład n y . Mo że n ie ży je... Nie miała o ch o ty g o do tykać, żeb y to sp rawd zić. Wciążs ię bała i miała s ię b ać tak d łu g o , jak d ługo p o zo s tan ie zamk n ięta razem z n im w tejmetalo wej sk o rup ie. Przetrząsn ęła k ieszen ie w po szuk iwan iu telefonu i s twierd zi ła,że jej go zab rano . Być może miał g o Hirtman n , ale n ie czu ła s ię n a s i łach , b y g rzebaćmu w k ieszen iach .

Z p is to letem w ręk u zaczęła s ię wsp in ać n a d esk ę rozdzielczą. Przeszła na

Page 459: Bielszy odcien smierci bernard minier

czworak ach p rzez p rzedn ie o kno i zn alazła s ię n a śn ieg u p rzyk ry wający m maskę. Ju żnawet n ie czu ła zimna. Ro zg rzewała ją ad ren al ina. Zeszła z samo ch odu i naty ch mias taż p o u da zap ad ła s ię w śn iegu . Z tru dem b rnęła n ap rzó d . Opano wu jąc rodzącą s iępan ik ę, zaczęła s ię wsp inać w k ieru nku d ro g i . Pis to let dod awał jej o tu ch y . Os tatn iraz rzu ci ła ok iem n a samochód . Hirtmann s ię n ie po ruszy ł . Mo że jes t martwy .

Chyba się buuuudziiiiCzy pan nas słyyyszyyy???

Głosy . Z odd ali . Mó wią do n iego . A p o tem bó l . Niejeden ... Zmęczen ie, marzen ie,żeb y wreszcie odp o cząć, lekars twa... Kró tk i p rzeb ły sk świad o mości , w k tó ry mdos trzeg ł twarze i świat ło . A p o tem zn o wu lawina, g ó ry , zimno , a n a ko ń cuciemność...

Maaartiiin, słyyyszyyysz mnieee????

Otwo rzy ł oczy – po wo li . Najp ierw o ś lep i ł g o k rąg świateł na su ficie. Nas tępn iew jeg o p o lu wid zen ia p o jawiła s ię jak aś po s tać, k tó ra s ię nad n im p o ch y li ła. Servazp ró b ował p atrzeć na twarz o sob y p rzemawiającej d o n iego łago d nym g ło sem, alek rąg świat ła z ty łu , k tó ry o taczał jej g łowę jak au reo la, razi ł g o w oczy . Twarz by łaraz zamazan a, a raz wy raźn a. Mimo wszy s tk o miał wrażen ie, że jes t p ięk na.

Kob ieca d ło ń ch wy ciła g o za ręk ę.

– Mart in , s ły szy sz mn ie?

Sk inął g łową. Ch arlèn e u śmiechnęła s ię d o n ieg o . Pochy li ła s ię i po cało wała g ow po liczek . Przy jemn y d o tyk . Lekk i zap ach perfu m. Po tem d rzwi po k o ju s ięo tworzy ły i wszed ł Esp éran d ieu .

– Obud ził s ię?

– Na to wy g ląda. Jeszcze n ic n ie p o wied ział .Odwróciła s ię d o n iego i p o rozumiewawczo mru g nęła o k iem. Serv az w jedn ej

ch wil i p oczu ł s ię całk o wicie p rzy to mny . Esp éran d ieu p rzeszed ł p rzez p o kó j , n io sącdwa paru jące k u bk i . Jed en z n ich p o dał żo n ie. Serv az sp rób o wał p rzek ręcić g łowęi naty ch mias t p oczu ł op ó r: kołnierz ortopedyczny...

– Kurwa, co za h is to ria! – rzu ci ł Vincen t .

Page 460: Bielszy odcien smierci bernard minier

Serv az chciał u s iąść, ale sk rzywił s ię z b ó lu i zrezy gno wał. Espéran d ieu tozau waży ł .

– Lekarz po wied ział , że n ie p o win ieneś s ię ru szać. Masz p ęk n ięte t rzy żeb ra, ró żn emałe k uku w oko licach g łowy i szy i i o d mro żen ia. I... ampu to wali ci t rzy p alu ch y .

– Co???– Nie, żartu ję.

– A Irène?

– Wy szła z teg o . Jes t w inn y m pok o ju . Tro ch ę b ardziej po k iereszo wana n iż ty , alejes t okay . Kilk a złamań , to wszy s tko .

Serv az poczu ł , że o g arn ia go u czucie u lg i . Ale n a jego warg i już cisn ęło s ięk o lejn e p y tan ie.

– Lo mb ard?

– Nie zn aleźl i jego ciała, po g o da jes t zb y t k iep sk a n a po szuk iwan ia. Ju tro . Nap ewn o zg inął po d lawin ą. Wy dwo je miel iście szczęście. Ty lk o was musnęła.

Serv az zn owu s ię sk rzy wił . Ch ciałby zob aczyć tak muśniętego asy s ten ta.

– Pić... – po p ros i ł .

Espérand ieu sk in ął g ło wą i wyszed ł . Wrócił z p ielęg n iark ą i lek arzem. Ch arlèn ei Vin cen t n a chwilę wy szl i z po k o ju i Serv az zo s tał p rzepy tan y i p rzeb ad an y n awszys tk ie s tro n y . Pielęgn iarka p o dała mu k u b ek ze s ło mką. Woda. Miał ok ru tn iewy su szon e g ard ło . Wyp ił i po p ros i ł o jeszcze. Po ch wil i d rzwi s ię o two rzy łyi po jawiła s ię Margo t . Z jej sp o jrzen ia wywnio sk o wał, że mus i k iep sk o wy g lądać.

– Mó g łb y ś g rać w ho rro rze! Nap rawd ę mo żn a s ię p rzes traszyć! – zażartowała.

– Po zwo li łem sob ie p rzyp rowad zić ci có rk ę – p owiedział Esp éran d ieu , t rzy mającd ło ń n a k lamce. – Zo s tawiam was .

– Lawina – p o wied ziała Marg o t , k tó ra n ie miała o d wag i zb y t d ługo mu s ięp rzyg ląd ać. – Brrr, masak ra. – Uśmiechnęła s ię sk ręp o wan a, ale jej u śmiech wkró tcezn ikn ął . – Zdajesz so b ie sp rawę, że mo g łeś zd ech n ąć? Ku rwa, tato , n ie rób mi więcejtak ich rzeczy , d o ch o lery !

Co to za język ? – p omy ślał już k tó ry ś raz. A po tem zd ał so b ie sp rawę, że Margo tma łzy w oczach . Musiała by ć tu taj na d łu g o p rzed tem, zan im o d zy sk ał p rzy to mn ość,i by ła p o ru szon a ty m, co zo baczy ła. Od razu zro b iło mu s ię bard zo miło . Wsk azał n ab rzeg łó żka.

– Siad aj .

Wziął ją za ręk ę. Ty m razem s ię n ie o p ierała. Zap ad ło d łu g ie milczen ie. Serv az ju ż

Page 461: Bielszy odcien smierci bernard minier

zamierzał s ię odezwać, g dy k to ś zas tukał do d rzwi. Sp o jrzał w tamtym k ieru nkui zobaczy ł , że do p o ko ju wch o dzi mło da kob ieta oko ło t rzy dzies tk i . By ł pewien , żen igd y p rzed tem jej n ie widział . Miała na twarzy k i lk a ran , s t łu czo n y p rawy łukb rwiowy i p rawy p o liczek , p asku d n ą szramę n a czo le, zaczerwien io n e i p odk rążo n eo czy . Jeszcze jed na o fiara lawin y ?

– Ko men dan t Serv az?

Kiwn ął g ło wą.– Jes tem Diane Berg . Psy ch o lo g z In s ty tu tu . Rozmawial iśmy p rzez telefo n .

– Co s ię p an i s tało?

– Miałam wyp ad ek samochodo wy – po wied ziała, u śmiechając s ię, jakb y b y łow ty m co ś zabawn eg o . – Mo g łabym p an a zapy tać o to samo , ale znam już od p o wied ź.– Spo jrzała n a Margo t . – Mog ę p an u zająć min u tkę?

Mart in pop atrzy ł n a có rk ę, k tó ra sk rzywiła s ię, zmierzy ła kob ietę wzrok iem ods tó p d o g łó w, p o czy m wstała i wy szła. Dian e p o deszła d o łó żk a. Servaz wskazał jejwo lne k rzes ło .

– Wie p an , że Hirtman n zn ikn ął? – zapy tała, s iadając.

Serv az wp atry wał s ię w n ią p rzez ch wilę. Po trząsnął p rzecząco g łową, n ie zważającn a k o łn ierz. Hirtman n na wo ln o ści ... Nag le spo ch mu rn iał i Dian e zob aczy ła, że jegosp o jrzen ie s taje s ię mro czn e i tward e, jakb y k to ś w jego wnętrzu zgas i ł świat ło .W su mie, pomy ślał , cała ta o s tatn ia n o c by ła jedny m wielk im zamieszan iem. Ch o ćLombard b y ł zab ó jcą, s tan owił zag ro żen ie ty lko d la g ars tk i d ran i . Ale to , co pob u d zad o d ziałan ia Hirtmann a, to zu pełn ie co innego . Nieo k iełzn an a fu ria, p ło nącan ieus tann ie w jeg o sercu jak p ło mień i o ddzielająca go o d reszty ży wych s two rzeń .Ok rucieńs two n iezn ające g ran ic, żąd za k rwi i b rak wy rzu tó w su mien ia. Co s ię terazwy d arzy , gdy Szwajcar zn alazł s ię n a wo lno ści? Na zewn ątrz, b ez leków, jegop sy ch opaty czne zach o wan ia, p o p ęd y i in s tynk t łowcy zn owu s ię o bud zą. Ta myś l gozmroziła. Wielcy p sy ch o paty czn i zb oczeń cy pok ro ju Hirtman n a n ie znają ludzk icho d ru ch ó w. Rozkosz, jak ą czerp ią z to rtu r, g wałtów i zab i jan ia, jes t zby t wielk a.Szwajcar wróci d o teg o , gdy ty lk o b ęd zie miał okazję.

– Co s ię s tało ? – zap y tał .

Op owied ziała mu , co p rzeży ła w n ocy o d chwil i , gd y Lisa Ferney zask oczy ła jąw swo im g ab inecie, aż do momen tu , g d y zaczęła węd ró wk ę zmro żon ą d ro g ą,zo s tawiwszy Hirtman n a w samochod zie. Szła p rzez p rawie d wie g o d ziny , zan imsp o tkała żywą d u szę, a k iedy do tarła do p ierwszych zab udo wań wiosk i , b y ła w s tan iewy ch łodzen ia. Gd y na miejsce wyp ad k u d o jechała żan d armeria, samo ch ód b y ł pus ty .

Page 462: Bielszy odcien smierci bernard minier

Krwawe ś lady p rowad ziły d o d rog i i tam s ię u ry wały .

– Ktoś g o zab rał – skomen tował Servaz.

– Tak .– Jak iś samochód , k tó ry p rzejeżdżał albo ... inn y wspó ln ik . – Od wrócił wzrok

w s tron ę okn a. Na zewnątrz by ło zup ełn ie ciemn o . – Jak p an i o d k ry ła, że to LisaFerney jes t wsp ó ln iczk ą Lo mb arda? – zapy tał .

– To d łu ga h is to ria. Nap rawd ę chce s ię p an u jej s łuchać?

Spo jrzał n a n ią z u śmiechem. Czu ł , że p sycho lożka ma po trzeb ę komu ś o tymo p owiedzieć. To powin n o zn aleźć u jście. Teraz... To b y ł do b ry mo men t i d la n iej , i d lan iego . Zro zu miał , że w tej chwil i dziewczy n a d o świad cza tego samego u czu cian ierealno ści co on – u czu cia, k tó re zro d zi ło s ię w tę n oc pełną t rwo g i i p rzemo cy , aletak że w ciąg u p o p rzedzający ch ją dn i . W tej ch wil i , s ied ząc sam n a sam w ciszyszp italnego p oko ju , w ciemno ści p rzyk lejo nej z d rug iej s t ro ny szyby , ch o ć s ię n iezn al i , b y l i so b ie bardzo b l iscy .

– Mam p rzed sob ą całą n oc – powiedział .

Uśmiechn ęła s ię i zaczęła mó wić:

– Przy jechałam do In s ty tu tu teg o ranka, k iedy na gó rze zn alezio no martwegok o n ia. Pamiętam to b ardzo do b rze. Pad ał śn ieg i ...

* Przek ład cy tató w b ib l i jnych za: Bib l ia Ty s iąclecia, Pal lo t t inu m, Po zn ań 2 000 .

Page 463: Bielszy odcien smierci bernard minier

EPILOG

Crimen extinguitur mortalite.

[Wraz ze śmiercią wygasa p rzes tęps two .]

Spostrzegł to Cezar i dał znak owej czwartej linii, którą utworzył z sześciu kohort. W lot się ruszyli i z takąsiłą i zawziętością uderzyli na jeźdźców Pompejusza, że nikt nie dotrzymał pola* .

– Są – p o wiedział Espérand ieu .

Servaz pod n ió s ł oczy znad pamiętn ików Cezara O wojnie domowej. Opuści ł szybę.W p ierwszej chwil i zobaczy ł ty lko zwarty t łum t łoczący s ię podbożonarodzen iowymi neonami. Nas tępn ie, jakby na zb l iżen iu g rupowej fo tog rafi i ,z ciżby wy ło n iły s ię dwie pos taci . Na ten widok poczu ł ucisk w k latce p iers iowej .Margo t . Nie by ła sama. U jej boku szed ł mężczyzna. Wysok i , ub rany na czarno ,eleganck i , oko ło czterdzies tk i ...

– To właśn ie on – powiedział Espérand ieu , zdejmu jąc s łuchawk i, w k tó rychPort ishead śp iewali The Rip.

– Jes teś pewien ?

– Tak .Servaz o two rzy ł d rzwi.

– Czekaj tu na mn ie.

– Ty lko n ie ró b g łups tw, dob ra? – rzuci ł jego asys ten t .

Servaz n ie odpowiedział . Zanu rzy ł s ię w t łumie. Sto p ięćdzies iąt metrów p rzedn im Margo t i mężczyzna sk ręci l i w p rawo . Servaz p rzyśp ieszy ł k roku , by do jść dorogu u l icy , na wyp adek gdyby miel i n iecny zamiar sk ręcić w ko lejną p rzeczn icę, alezobaczy ł , że p o p rzejściu p rzez sk rzyżowan ie ru szy li p ro s to na Kap ito l , p rzedk tó rym od b ywał s ię świąteczny k iermasz. Zwo ln i ł , a po tem rzuci ł s ię w s tronędużego p lacu , gdzie s tała setka d rewn ianych budek . Margo t i jej kochanek og lądal iwys tawy na s to iskach . Zauważy ł , że jego có rka wyg ląda na abso lu tn ie szczęś l iwą.Raz po raz o b ejmo wała mężczyznę ramien iem i co ś mu pokazywała. Facet śmiał s ięi w zamian po k azywał jej co innego . Ich ges ty wyraźn ie świadczy ły o fizycznejb l iskości , choć s ię z n ią n ie afiszowali . Servaz poczu ł uk łucie zazd rości . Kiedy

Page 464: Bielszy odcien smierci bernard minier

o s tatn i raz wid ział , żeby jego có rka by ła taka szczęś l iwa? Blisk i by ł p rzyznan ia racj iVincen to wi: b y ć mo że facet jes t n ieg roźny .

Nas tęp n ie p rzecięl i p lac, zmierzając w k ierunku kafejek znajdu jących s ię podark ad ami, i zo b aczy ł , że mimo zimowej temperatu ry s iadają w og ródku . Mężczyznazamó wił co ś ty lk o d la s ieb ie i Servaz wywnioskował, że Margo t n ie zamierza zos tać.Uk ry ł s ię za jed n ą z budek i czekał . Po p ięciu minu tach jego podejrzen ia s ięp o twierd zi ły : jeg o có rka ws tała, złoży ła d ług i pocałunek na u s tach mężczyznyi od eszła. Serv az o dczekał jeszcze k i lka minu t . Przy jrzał s ię kochankowi Margo t .Przy s to jn y mężczy zna, pewny s ieb ie, wysok ie czo ło i d rog ie ub ran ia świadcząceo jeg o s tatu s ie spo łecznym. Dobrze zakonserwowany , ale Servaz ocen ił , że jes to k i lk a lat s tarszy od n iego . Obrączka na palcu serdecznym lewej d łon i . Jegowściek ło ść wró ci ła. Jego s iedemnas to letn ia có rka spo tyka s ię z żonatym mężczyznąs tarszy m n iż jej o jciec...

Wziął o d d ech , zdecydowanym k rok iem pokonał o s tatn ie metry i u s iad ł nawo lny m miejscu .

– Dzień d o b ry – p rzywitał s ię.

– Zajęte – p o wiedział mężczyzna.

– Nie sąd zę, d ziewczyna odeszła.

Mężczy zn a po p atrzy ł na n iego zaskoczony . Zmierzy ł go wzrok iem. Servazo d wzajemn ił jeg o spo jrzen ie, n ie zd radzając najmn iejszych emocji . Twarzmężczy zn y ro zjaśn i ł rozbawiony u śmiech .

– Wid zi p an , są wo lne s to l ik i . Wo lałbym raczej zo s tać sam, jeś l i to panu n iep rzeszkad za.

Ład n e zd an ie wypowiedziane i ron icznym tonem, k tó ry dowodził pewnościs ieb ie. To n ie jes t facet , k tó rego można łatwo wy trącić z równowag i.

– Jes t n ieletn ia, p rawda?

Mężczy zn a p rzes tał s ię u śmiechać. Jego spo jrzen ie s tało s ię twarde.

– A co p an u d o tego?

– Nie o d p o wiad a pan na mo je py tan ie.

– Nie wiem, k im pan jes t , ale n iech s ię pan s tąd wynos i!

– Jes tem o jcem.– Słu ch am?

– Jes tem o jcem Margo t .

– Pan jes t ty m g l iną? – zapy tał kochanek jego có rk i z n iedowierzan iem.

Page 465: Bielszy odcien smierci bernard minier

Serv az poczu ł s ię tak , jak b y ko pnął g o mu ł.

– Tak mn ie n azy wa?

– Nie, to ja p ana tak n azy wam. Marg o t mó wi „tata”. Bardzo pan a k o cha.Serv az n ie dał s ię rozczu lić.

– A co n a to pana żon a?

Mężczy zn a zn owu s tał s ię ch łod n y .

– Nie p an a sp rawa – odp arował .

Z saty s fakcją zauważy ł , że zdo łał wy trącić g o z równ o wag i.

– Pro szę pana, czy jes t pan o jcem czy n ie, to n ie p an a sp rawa. Ale tak :p o wied ziałem wszy s tko Margo t . Jes t jej to obo jętn e. A teraz p ro szę pana, żeb y panju ż p o szed ł .

– A jeżel i n ie mam o ch o ty ? Co pan zro b i? Wezwie p an po licję?

– Nie powin ien p an zaczy nać ze mną w te k lo ck i – mężczy zn a mówił cicho , alew jeg o g ło s ie by ło s ły chać g ro źb ę.

– Ach tak ? A g d yb y m po szed ł do p an a żo ny i o wszys tk im jej op owiedział?

– Dlaczeg o p an to ro b i? – zapy tał ko ch anek jego có rk i . Ku zaskoczen iu Servazawy g ląd ał n ie ty le na p rzes traszonego , i le raczej n a zak ło po tanego .

Ko men dan t s ię zawahał .

– Nie p odo ba mi s ię po mysł , żeb y mo ja s iedemnas to letn ia có rka s łuży ła jakozab awk a d o ro s łemu faceto wi w p ana wieku , k tó ry ma ją gd zieś .

– A co p an o ty m wie?

– Ro zwied zie s ię pan d la s ied emnas to letn iej dziewczyn y ?

– Niech p an n ie b ęd zie śmieszny .

– Śmieszny ? A pan n ie uważa za śmieszne, że gość w pana wieku p od rywamało latę? Co pan o tym sądzi? Czy to n ie jes t żało sn e?

– Mam dość tego p rzes łu chan ia – po wiedział mężczyzna. – Wystarczy . Niech panp rzes tan ie s ię zacho wy wać jak g l ina.

– Co p an powied ział?– Do b rze pan u s ły szał .

– Jes t n ieletn ia. Mó g łb ym p an a zatrzymać.

– Bzd u ra! Do jrzało ść seksualna w ty m k raju jes t u s talo n a n a p iętnaście lat . I top an mo że mieć d uże n iep rzy jemn ości , jeś l i b ędzie s ię u p ierał p rzy tym zachowan iu .

– Do p rawdy? – p owiedział Serv az z sarkazmem.

– Jes tem ad wo katem. Pracu ję w adwok atu rze w Tu luzie. Marg o t b ała s ię, żeb y pan

Page 466: Bielszy odcien smierci bernard minier

n ie odk ry ł naszego ... związku. Ma d la p ana wiele szacun ku , ale oczywiście p odp ewn ymi wzg lędami u waża, że jes t pan troch ę... staroświecki...

Servaz milczał . Patrzy ł p ro s to p rzed s ieb ie.

– Pod tą bu n to wn iczą p owierzch o wn ością k ry je s ię wsp an iała d ziewczyn a,b ły sk o tl iwa i n iezależna. I o wiele b ardziej do jrzała, n iż pan zapewne u waża. Tozn aczy , ma pan rację: n ie zamierzam op uścić ro dzin y z jej po wo du . Ale co do n iej , tojej też zdarza s ię spo tyk ać z ch ło pakami w jej wieku .

Servaz miał o ch o tę k azać mu s ię zamk n ąć.

– Jak d ług o to t rwa? – zap y tał g ło sem, k tó ry jemu samemu wy dał s ię d ziwny .

– Dzies ięć mies ięcy . Sp o tk al iśmy s ię w ko lejce do k in a. I jeś l i chce pan wied zieć,to o n a zrob iła p ierwszy k ro k .

A więc k ied y to s ię s tało , miała szesnaście lat ... Krew szumiała Servazowiw u szach . Miał wrażen ie, jakby g ło s mężczyzny zag łu szało b rzęczen ie ro ju p szczó ł .

– Rozumiem p an a n iep okó j – p o wiedział adwok at – ale o n jes t b ezp o ds tawny .Marg o t to zd ro wa dziewczy na, zró wnoważona, zad o wo lo n a z życia i zd o ln a dop od ejmowan ia samo d zieln ych decyzj i .

– Zado wo lon a z życia? – Servaz zareago wał resztkami s i ł . – Widział panw o s tatn im czas ie jej ... smutek? To p rzez p an a?

Mężczy zn a wy g ląd ał n a szczerze zafraso wan eg o , ale wy trzymał spo jrzen iek omen d an ta.

– Nie – powied ział . – Przez pana. Wyczuwa, że p an jes t zagu b io n y , n iepewny ,samo tn y . Widzi , że ta samo tno ść p an a n iszczy , że wo lałb y pan , żeb y spęd załaz pan em więcej czasu , że p raca p an a wyp ala, że b raku je p an u jej matk i . I to jejrozdziera serce. Po wtarzam pan u : Margo t og romn ie pana k o cha.

Nas tąp i ła ch wila ciszy . Kied y Serv az s ię od ezwał , jeg o g ło s by ł lod owaty .

– Ład na ob rona – po wied ział . – Ale powin ieneś zach ować tę g ad kę na salęsąd o wą. Ze mną to s trata czasu . – Kątem oka z saty s fak cją zau waży ł , że p rzejście na tysp rawiło , iż facet s ię sp iął . – A teraz po s łuchaj mn ie uważn ie. Jes teś ad wo katemi masz rep u tację. Jej u trata to d la cieb ie zawo dowa śmierć. To , czy mo ja có rka jes tw o czach p rawa seksualn ie do jrzała czy n ie, n iczego n ie zmien ia. Jeś l i ju tro rozejdzies ię p lo tk a, że p od rywasz mało laty , jes teś sk ończon y . Stracisz wszy s tk ich k l ien tó w.By ć mo że two ja żon a p rzy myk a oczy na two je skok i w bo k , ale wierz mi, będzie dotego zn aczn ie mn iej sk ło nna, k ied y na k o n to p rzes tan ą wp ływać p ien iądze. A zatemp owiesz Marg o t , że między wami sko ń czo ne, zrob isz to g rzeczn ie, opo wiesz jej , cozechcesz, jak ąś b ajeczk ę, wy , adwok aci , jes teście w tym świetn i . Ale n ie chcę n ig dy

Page 467: Bielszy odcien smierci bernard minier

więcej o to b ie s ły szeć. Nag rałem tę rozmowę, po za k ońcówk ą. Na wszelk i wyp ad ek .Miłego d n ia.

Wstał i o d szed ł u śmiechn ięty , n ie sp rawdzając n awet , jak ie wrażen ie wywołałyjego s ło wa. Wiedział . Po tem pomyślał o bó lu , jak i p rzeży je jego có rka, i p rzez ch wilęp oczu ł wy rzu ty su mien ia.

W dn iu Bo żeg o Narodzen ia Servaz ws tał wcześn ie. Bezszeles tn ie zszed ł na parter.Czu ł s ię pełen en erg i i , mimo że do p óźnej nocy , k iedy ju ż wszyscy poszl i spać,rozmawiał z Marg o t – o jciec z có rk ą w salo n ie ob ceg o mieszkan ia, na so fie obokp rzys tro jonej ch o ink i .

Gdy zszed ł p o schodach , rzu ci ł ok iem na zewnętrzn o -wewnętrzn y termometr.Jed en s to p ień powyżej zera. A w ś rod ku p iętn aście. W domu by ło ch łodn o ,g ospo d arze na noc p rzy k ręci l i og rzewan ie.

Serv az p rzez parę sekund wsłuch iwał s ię w panu jącą w domu ciszę. Wyobrazi łso b ie, jak śp ią: Vincen t i Charlène, Mégan , Margo t ... Po raz p ierwszy od wielu lato bud ził s ię w po ranek Bożego Naro d zen ia w ob cy m domu . Nie op u szczało gowrażen ie dziwn ości tej sy tuacj i , k tó re jed nak n ie by ło n iep rzy jemne. Wręczp rzeciwn ie. Pod ty m samy m d ach em śp i właśn ie jeg o asys ten t i n aj lep szy p rzy jaciel ,k ob ieta, k tó ra bud zi w n im p rzemożne p ożądan ie, i jego có rka. Dziwne?Najd ziwn iejsze by ło to , że akcep tował tę sy tuację do k ład n ie taką, jaka by ła. Kiedyp owiedział Espérand ieu , że sp ęd za Wig il ię z có rką, ten od razu ich zap ro s i ł . Servazzamierzał od mówić, ale k u wielk iemu własnemu zdziwien iu n ie zrob ił tego .

– Ja ich p rzecież nawet n ie znam! – p ro tes to wała Margo t w samo ch odzie. –Powiedziałeś , że będziemy ty lko we dwó jkę, a n ie że spędzimy wieczó rw to warzys twie g l in !

Ale Marg o t b ardzo d o b rze s ię dog ad ała z Charlène i Mégan , a p rzed e wszys tk imz Vin cen tem. W pewnej ch wil i , lekko wstawiona, un io s ła nawet bu telkę szampanaz ok rzyk iem: „Nigdy bym n ie uwierzy ła, że g l in iarz może być tak i sympatyczny !”.Po raz p ierwszy Servaz wid ział swo ją có rkę p i janą. Vincen t , p rawie tak samo p i janyjak on a, p o p łak ał s ię ze śmiechu , pok ładając s ię na dywan ie u s tóp so fy . Servazz k o lei p oczątko wo czu ł s ię sk rępo wany obecnością Ch arlène, n ie po trafi ł n iemyśleć o jej zach o wan iu w galeri i . Ale z po mocą alkoho lu i sp rzy jającej atmosferyw k o ńcu s ię ro zluźn ił .

Szed ł b oso do kuchn i , gd y nadepnął na jak iś p rzed mio t , k tó ry zaczął mig o taći wydawać o s tre dźwięk i . Jak iś jap ońsk i ro bo t . Albo ch iń sk i . Zas tan awiał s ię, czy

Page 468: Bielszy odcien smierci bernard minier

aby w tym k raju ch iń sk ich p rodu k tó w n ie jes t już więcej n iż francusk ich . Nas tępn iez salonu wypad ł czarny k ształ t i zaczął na n iego skakać. Serv az sch y li ł s ięi en erg iczn ie p og łask ał p sa, k tó rego Espérand ieu p o trąci ł w d rodze z dysko tek ii k tó rego u ratował weterynarz wy ciągn ięty z łóżka o t rzeciej w no cy . Po n ieważzwierzak okazał s ię bardzo miły i łag o dny , Espérand ieu pos tanowił go zatrzymać. Napamiątkę tej s t raszl iwej , lo dowatej nocy nazwał g o Cień .

– Cześć, s tary – powiedział . – Weso ły ch świąt . Kto wie, gd zie byś teraz by ł ,gd y byś n ie wpad ł wtedy na gen ialny pomysł , żeb y p rzejść p rzez tamtą d rogę, co?

W o dpowiedzi p ies k i lka razy szczeknął z ap robatą, t łukąc ogon em o n og iServaza, k tó ry zas tyg ł n ieruchomo n a p rogu ku ch n i . Wbrew temu , co myś lał , to n ieon wstał p ierwszy . Charléne Esp érand ieu już by ła na nog ach . Włączy ła czajn iki ek sp res do k awy i właśn ie wsuwała kawałk i ch leba d o to s tera. Stała odwró cona don iego p lecami i Servaz p rzez ch wilę p rzyg ląd ał s ię jej d łu g im rud y m włosomop ad ającym na szlafro k . Już miał s ię wy co fać, ze ściśn iętym gard łem, k iedy s ię d on iego odwróciła, t rzymając jedną d ło ń na ok rąg łym b rzuchu .

– Dzień dob ry , Mart in .

Jak iś samoch ó d bardzo p o wo li p rzejechał u l icą za oknem. Na k rawędzi dachumig o tała g irland a. Musiała tak świecić p rzez całą n o c. Prawd ziwa noc BożegoNarod zen ia, po myślał . Zro b ił k rok do p rzo d u i nadepnął n a p lu szaka, k tó ry zap lątałmu s ię po d nog ami. Charlèn e zaśmiała s ię i kucnęła, by p odn ieść zabawkę. Po temwstała, p rzyciągn ęła go do s ieb ie i ob ejmu jąc ręką za szy ję, pocałowała g o w u s ta.Servaz naty ch mias t s ię zarumien ił . A co , jeś l i k to ś wejdzie? Jedno cześn ie nag lepo czu ł , że p omimo b rzucha, k tó ry ich dziel i , rod zi s ię w n im p ożądan ie. Nie p ierwszyraz zos tał pocałowany p rzez ciężarną kob ietę, ale p o raz p ierwszy ta k ob ieta n ie by ław ciąży z n im.

– Charlèn e, ja...

– Cii ichooo . Nic n ie mów. Wyspałeś s ię?

– Bardzo . Mó g łb ym... móg łbym do s tać k awy?

Pog łaskała go czu le po po liczku i pod eszła d o eksp resu .– Charlèn e...

– Nic n ie mów, Mart in . Nie teraz. Późn iej o tym p o ro zmawiamy . Są święta.

Wziął fi l iżan k ę i wyp ił kawę, sam n ie wiedząc k iedy , z p us tk ą w g łowie. Czu łn iesmak w us tach . Nag le pożałował , że zan im zszed ł na parter, n ie umy ł zębów. Kiedys ię o dwrócił , Charlèn e już n ie by ło . Serv az op arł s ię o k rawędź b latu ; miał wrażen ie,jakby termity wy żerały mu żo łądek . W kościach i mięśn iach czu ł wspo mnien ie

Page 469: Bielszy odcien smierci bernard minier

szalonej wyprawy w gó ry . To najd ziwn iejsze Boże Narodzen ie, jak ie k iedyko lwiekp rzeży ł . A tak że najbard ziej p rzerażające. Pamiętał , że Hirtmann jes t na wo lności . CzySzwajcar wy jechał? Czy jes t ty s iące k i lometrów s tąd? Czy mo że k rąży po ok o licy?Serv az wciąż o n im myślał . Myślał też o Lombard zie. W koń cu znalezion o jego ciało .Zamarzn ięte. Po two rn a agon ia... która o mały włos nie stała się jego udziałem.

Częs to wspo minał mro źn y i k rwawy ep izod , jak im by ło tamto ś ledztwo : to tak ien ierealne. I już tak bard zo od leg łe. Servaz pomyślał , że w całej tej h is to ri i sąelemen ty , k tó re b yć może n igdy n ie zo s taną wy jaśn ione. Jak in icjały na sy gnetach .Co one oznaczają? Kiedy i p rzy jak iej o kazj i zaczęła s ię seria n iezl iczonychp rzes tęps tw kwartetu ? I k tó ry z tych d ran i b y ł in icjato rem i p rzywó dcą? Odpowied zipozos tan ą na zawsze uk ry te. Ch apero n zamk nął s ię w milczen iu . Czekał w areszcie nawyrok , ale n ie puści ł pary z u s t . Po tem Servaz p o myślał o czym innym. Za parę dn isk ończy czterd zieści lat . Urodził s ię 3 1 g rudn ia, zg odn ie z tym, co mówiła jegomatka – ró wno o pó łnocy . W chwil i gdy u s ły szała jego p ierwszy k rzy k , za ścianąs trzelały ko rk i szamp an a.

Po czu ł , że ta my ś l uderzy ła g o , jakby k to ś mu wymierzy ł p o l iczek . Będzie miałczterdzieści lat . Czego w swo im życiu dok o nał?

– W g runcie rzeczy to do cieb ie należy najważn iejsze odk rycie w tym ś ledztwie –oświadczy ł katego ryczn ie Kleim1 62 d zień po Bożym Narodzen iu . – Nie do two jegokomen dan ta, jak mu tam?

Kleim162 p rzy jechał , by spędzić o s tatn ie d n i roku na po łudn iowy m zachodzie.Do tarł do różowego mias ta pop rzedn ieg o dn ia TGV Paryż–Bo rdeaux – Tu luza.

– Servaz.

– No d o b rze, k ró tko mówiąc, twó j Jego mość, Któ ry Zg rywając Cwan iaka, Gada PoŁacin ie, jes t b yć może k ró lem detek ty wów, ale to n ie zmien ia fak tu , że gowyprzedzi łeś .

– Bez p rzesady . Miałem szczęście. A Mart in wyk onał kawał d ob rej ro b o ty .– A jak ie on ma p referen cje sek su alne, ten twó j wcielo ny b óg?

– W s tu p ięćdzies ięciu p ro cen tach hetero .

– Szkod a.

Kleim162 wysunął no g i spod k o łd ry i u s iad ł na b rzegu łóżka. By ł nag i .Korzys tając z okazj i , Espérand ieu podziwiał jego szerok ie p lecy . Zaciągnął s iępap iero sem. Siedział z ręką założoną za g łowę, oparty p lecami o pod uszk i . Jego

Page 470: Bielszy odcien smierci bernard minier

k latk a p iers iowa lśn i ła od po tu . Kiedy dzienn ikarz ws tał i p o szed ł do łazienk i ,po l icjan t n ie móg ł s ię p o wstrzymać o d zerkn ięcia na jego poś ladk i . By ł 26 g ru dn iai za o knami w k ońcu sy pał śn ieg .

– A ty czasem n ie jes teś w n im zakochany? – rzuci ł Kleim162 p rzez o twarte d rzwiłazienk i .

– Mo ja żo na jes t .Blond czup ryna n atychmias t po jawiła s ię na zewn ątrz.

– Jak to? Syp iają ze so bą?

– Jeszcze n ie. – Vincen t wy dmu ch nął dym w k ieru nku su fi tu .

– Ale my ś lałem, że ona jes t w ciąży ? I on ma być ch rzes tnym?

– Dok ładn ie tak .

Kleim162 p rzyg lądał mu s ię z n iesk rywan ym zdumien iem.– I n ie jes teś zazd rosny?

Espérand ieu jeszcze raz s ię u śmiechnął , spog lądając na su fi t . Młod y dzienn ikarzwy g ląd ał na ws trząśn ięteg o d o g łęb i . Po k ręci ł g łową i znowu zn iknął w łazience.Vincen t założy ł s łuchawk i. Cudo wn ie och ryp ły g ło s Marka Lan eg an a odpowiad ał n adel ik atne mruczen ie Isobel Campb ell w p io sence The False Husband.

W p iękny kwietn iowy po ranek Serv az pod jechał pod d o m b y łej żon y , b y zab raćcó rkę. Uśmiech n ął s ię, wid ząc, jak wychod zi z p lecak iem na p lecach i w oku larachs łonecznych .

– Go towa? – zapy tał , g dy u s iad ła o b ok n iego .

Po jechal i au to s trad ą w k ierunku Pirenejów i sk ręci l i (p rzy czym Serv az p oczu łłasko tan ie u p o ds tawy czaszk i i zmarszczy ł b rwi) w zjazd Mo n tréjeau /Sain t-Mart in -de-Comming es . Nas tępn ie jechal i na p o łu d n ie, p ro s to w k ierunku gó r. Pogoda by łap iękna. Błęk i tne n iebo , b iałe szczy ty . Czys te powietrze wpadające p rzez uchy lon ąszybę p rzy p rawiało o zawró t g łowy jak eter. Jed yny zg rzy t: Margo t s łuchaław s łu ch awkach swo ich u lub ionych wrzaskó w i śp iewała. Ale nawet to n ie b y łow s tan ie zak łó cić d ob rego h u moru Serv aza.

Wpad ł na pomysł tego wypadu p rzed tygo dn iem, k iedy po mies iącach milczen iazadzwo n iła Irène Zieg ler, by zapy tać, co noweg o . Mijal i malown icze wiosk i i g ó ryco raz b ardziej s ię zb l iżały , aż znalazły s ię tak b l isko , że p rzes tal i je widzieć, a d rog azaczęła s ię wzn os ić. Na każdy m zak ręcie pon iżej zielonych łąk ich oczom ukazywałys ię wsp an iałe wid ok i: o sady p rzy cu pn ięte w zag łęb ien iach do lin , rzek i sk rzące s ię

Page 471: Bielszy odcien smierci bernard minier

w s ło ń cu , welony mg ły spowijające s tada byd ła i świet l is te au reo le. Ten k rajob raz,p omy ślał Serv az, wyg lądał wtedy zupełn ie inaczej . Zatrzymali s ię na n iewielk imp ark ingu . Po ran ne s łońce sch owane za gó rami jeszcze go n ie o świet lało . Nie by l i tup ierwsi . W g łęb i s tał zaparkowan y mo tocyk l . Czek ały na n ich dwie o soby s iedzącen a kamien iach . Wstały .

– Dzień d ob ry , Mart in – powiedziała Zieg ler.

– Dzień d ob ry , Irène. Przeds tawiam ci mo ją có rkę Margo t . Margo t , Irène.Irène u ścisnęła d łoń Margo t i odwróciła s ię, by p rzeds tawić im ład ną b runetkę,

k tó ra b y ła razem z n ią. Zu zk a Smetanova miała mocny u ścisk d łon i , włosy w ko lo rzewęg la i p ro mienny u śmiech . Zan im ru szy li w trasę, wymien il i zaledwie k i lka zdań ,jakby wid ziel i s ię wczo raj . Zieg ler i Mart in o twieral i pochód , a Zuzka i Margo ttrzymały s ię t rochę w ty le. Servaz s ły szał , jak śmieją s ię za jego p lecami. Irène i onzaczęl i rozmawiać n ieco dalej , podczas d ług iego pod ejścia. Drobne k amyk i n ad ro d ze sk rzy p iały pod g rub ymi p o deszwami ich bu tów. W do le mruczał s t ru mień .Sło ń ce już mocno g rzało .

– Wróciłam do mo ich poszuk iwań – oznajmiła nag le, k iedy p rzeszl i p rzezn iewielk i mos tek z jod łowych b al i .

– À p ropos czego ?

– Kwartetu .

Sp o jrzał na n ią p odejrzl iwie. Nie chciał s t racić tego p ięknego d n ia n an iepo trzebne sp rzeczk i .

– I co?– Odkry łam, że w wieku p iętn as tu lat Chaperon , Perrau l t , Grimm i Mourrenx

zo s tal i wys łan i p rzez rod ziców d o o środka ko lon ijnego . Nad morzem. Wiesz, jak s ięn azy wał?

– Słucham.

– La Co lon ie des Sternes .

– I co z tego?

– Pamiętasz l i tery n a sygnecie?

– C S – powiedział Servaz i n ag le s ię zatrzymał.– Tak .

– Myślisz, że...? Że to tam zaczęl i ...?

– Możliwe.

Po rann e świat ło ig rało w k ępce o s ik p rzy ścieżce. Ich l iście d rżały po ru szan e

Page 472: Bielszy odcien smierci bernard minier

d elikatnym wiatrem.

– Piętnaście lat ... To wiek , w k tó rym czło wiek odk rywa, k im nap rawdę jes t . Wiekzawieran ia p rzy jaźn i na całe życie... I p rzebudzen ia seksualnego – powiedział Servaz.

– A także p ierwszy ch zb rodn i – dodała Zieg ler, patrząc na n iego .– Tak , może tak by ć.

– Albo zupełn ie in aczej .

– Albo zupełn ie in aczej .

– Co s ię dzieje? – rzu ci ła Margo t , do łączając do n ich . – Dlaczego s ięzatrzymujemy?

Zu zk a rzuci ła im p rzen ik l iwe spo jrzen ie.

– Wylu zu jcie – powied ziała. – Cho lera, wy luzu jcie!Servaz rozejrzał s ię dok o ła. To by ł nap rawdę cudowny dzień . Przez chwilę

p omy ślał o o jcu . Uśmiechnął s ię.

– Właśn ie, wyluzujmy – powiedział i ru szy ł dalej .

* Ju l iu sz Cezar, O wojnie domowej, p rzeł . Jan Parandowsk i , Czy teln ik , Warszawa 195 1 ,s . 118 .

Page 473: Bielszy odcien smierci bernard minier

Kilka uściśleń

Pewne in fo rmacje i fak ty p rzeds tawione w tej k s iążce mog łyby s ię wydawać tworemzby t wybu jałej wyo braźn i . Nic z tych rzeczy . Podziemną nas tawn ię wyżłob ioną nawysokości dwóch ty s ięcy metrów p rzen io s łem po p ro s tu o k i lkadzies iąt k i lometrów.Podobn ie rzecz ma s ię z op isanymi techn ikami p sych iatrycznymi, tak imi jak terap iaawersy jna czy p letyzmografia pen isa, k tó re n ies tety p rak tyku je s ię w n iek tó rychszp italach w Eu ro p ie i n a świecie. Tak jak elek trowstrząsy , k tó re choć oczywiściezmien iły s ię od czasów Kill Your Sons Lou Reeda, w dalszym ciągu , mimo że mamy XXIwiek , s to su je s ię w n iek tó rych k rajach . Jeś l i chodzi o muzykę, k tó rej s łuchaEspérand ieu , mo g ą p ańs two w każdej chwil i ściągnąć ją z In ternetu .

Page 474: Bielszy odcien smierci bernard minier

Podziękowania

Jeś l i chod zi o po d ziękowan ia, podejrzany numer jeden nazywa s ię Jean -PierreSchamber. To idealny sp rawca, łączący w sob ie n iewątp l iwy gus t , n amiętność dok ryminału i innych gatunków l i teratu ry o raz znajomość muzyk i , k tó rej mn ieok ru tn ie b raku je. To on już od p ierwszych s tron tej k s iążk i u świadamiał mi, żep rzerywan ie p isan ia by łoby n ies to sowne. Dzięku ję, Przy jacielu !

Pozos tal i pod ejrzan i , n iezależn ie od s topn ia ich winy , wszyscy mają udziałw popełn ionej zb ro d n i: mo ja żona, k tó ra wie, co to znaczy żyć u boku p isarza, i k tó ran ieskończen ie u łatwia mi życie; mo ja có rka g lob tro terka, d la k tó rej nasza p laneta tozby t mały p lac zab aw – jedno życie n ie wys tarczy , żeby ją dogon ić; mó j syn , k tó ryznaczn ie lep iej n iż ja zna s ię na nowych techno log iach i k tó ry , mam nadzieję, od łożyje na chwilę, żeby to p rzeczy tać.

Domin ique Matos Ven tu ra to oczywiście inny trop . Bez jej zachęt , talen tui n aszego wzajemn ego zrozumien ia n ie b y łoby tej k s iążk i . Ponad to jej p io senk is łuży ły mi jak o ścieżka dźwiękowa podczas p isan ia tej k s iążk i .

Być mo że n ie winny , ale bezdyskusy jn ie podejrzany : Greg Robert , n ies trudzonyposzuk iwacz d ziwności i cierp l iwy czy teln ik , k tó ry ma ty lko jedną wadę: uwielb iafan tasy . Greg to p rzede wszys tk im mó j p rzy jaciel , a poza tym – s io s trzen iec.

I ko lej n a tych , k tó rych wspó łudział zo s tał dowiedziony : podziękowan ia d lacałego zespo łu wydawn ictwa XO, zaczynając od samego Bernarda Fixo ta,n iezłomneg o k in g makera, pop rzez Éd ith Leb lond za jej kompetencję i wsparcie,Jean -Pau la Camposa za to , że zdek larował s ię być mo im p ierwszym fanem, ValérieTail lefer za jej zręczność i mąd rość, Gwenaëlle Le Goff, po rzecz jasna, last but not least,Caro l ine Lépée, k tó ra po trafi łaby zmien ić bezwarto ściowy metal w zło to .

Dzięku ję także Gaëlle za zd jęcia, Patrickowi za wy jątkowe poczucie humoru ,Claud ine i Ph i l ipp e’owi za nao liwien ie t rybów, mo jej s io s trze i Jo za ich s tałetowarzyszen ie, i całej reszcie k lanu K: Lo ïcowi za jego Bretan ię, Ch ris t ianowi zap iwn icę (i n arzędzia), Did ierowi za bycie idealnym kumplem, Domin ique, Gh is laine,Patrici i i Nico le za ich wybuchy śmiechu .

Ostateczn ie, wbrew temu , co sądzi łem, p isan ie wcale n ie jes t aż tak samo tn iczymzajęciem.

Page 475: Bielszy odcien smierci bernard minier

Tytu ł o ryg inału : Glacé

Copyrigh t © XO Éd it ions 2011

All rights reserved

Copyrigh t © fo r the Po lish e-book ed i t ion by REBIS Pub lish ing House Ltd ., Poznań2015

In fo rmacja o zabezp ieczen iachW celu o ch rony au to rsk ich p raw majątkowych p rzed p rawn ie n iedozwo lonym

utrwalan iem, zwielok ro tn ian iem i rozpowszechn ian iem każdy egzemplarz k s iążk izos tał cy frowo zabezp ieczony .

Usu wan ie lub zmiana zabezp ieczeń s tanowi naru szen ie p rawa.

Redak to r: Elżb ieta Bandel

Pro jek t ok ładk i© Domin ique Ven tu ra

Pro jek t i op raco wan ie g raficzne po lsk iej wers j i ok ładk i: Michał Pawłowsk i /www.k reskaik ropka.p l

Wydan ie I e-book (op racowane na pods tawie wydan ia k s iążkowego :

Bielszy odcień śmierci, wyd . I, dod ruk , Poznań 2014 )

ISBN 978 -83 -7818 -914 -5

Dom Wydawn iczy REBIS Sp . z o .o .

u l . Żmig rodzka 41 /49 , 60 -171 Poznań

tel . 61 -867 -47 -08 , 61 -867 -81 -40 ; fax 61 -867 -37 -74

Page 476: Bielszy odcien smierci bernard minier

e-mail : reb is@reb is .com.p l

www.reb is .com.p l

Plik op racował i p rzygo tował Wob link

wob link .com