autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem –...

105

Transcript of autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem –...

Page 1: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –
Page 2: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

autorzy tekstu i rysunków

Paweł ŁośMonika Demczyńska

Projekt „Bemowo – na wesoło i naukowo!”

współfinansuje urząd Dzielnicy Bemowo m.st. Warszawy

Warszawa 2013

Page 3: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

2

KRÓTKI I NIEZOBOWIĄZUJĄCY WSTĘP

Droga Czytelniczko i drogi Czytelniku,

Jeśli określimy gry przygodowe jako gatunek rozrywki, to gry paragra-fowe można chyba w obecnych czasach nazwać niszowym podgatun-kiem. Światem rządzą gry programowane czy to na komputery, czy na wszelkiej maści konsole. Nie trzeba na to narzekać – emocje oferowane przez nie są często nieporównywalne z niczym innym. Do zagrania w nie potrzeba jednak odpowiedniego sprzętu,sporej ilości wolnego czasu, no i przede wszystkim zdaje się, że do tej pory żadna z gier przygodowych nie miała za myśl przewodnią historii warszawskiej dzielnicy Bemowo.

Chcąc nadrobić tę zaległość choćby w formie gry paragrafowej, a więc takiej, która wymaga od gracza jedynie zdolności czytania ze zrozumie-niem, stworzyliśmy „Anomalię”. Da się ją przejść kilkoma drogami, na których gracz będzie się zderzał i obijał o przeszłość Bemowa. Przezna-czona jest dla młodzieży i dorosłych.

Z góry jednocześnie uprzedzamy, że opisywany na kartach „Anomalii” anonimowy gracz jest rodzaju męskiego. Odpowiedzialność za to ponosi w całości autor ostatecznej wersji scenariusza o inicjałach P.Ł.

Zapraszamy do gry!

Page 4: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

3

PROLOG

Dzień był słoneczny i piękny, jeden z takich, które są ostatnimi zazwy-czaj przedstawicielami ciepłej jesieni i mimo swego uroku zwiastują nie-uchronnie nadchodzące deszcze i wichury listopada. W takie właśnie dni nie sposób oprzeć się chęci wykorzystania ostatnich chwil słonecz-nej pogody, bierze się rower i czym prędzej wychodzi z domu.

Tak właśnie było w Twoim przypadku. Bawełniana koszulka na długi rękaw, prawa nogawka do góry, żeby nie wplątała się między zębatkę i łańcuch – i na siodełko! Ach, jeszcze smartfon, coś do picia, odtwa-rzacz muzyki i słuchawki… Sporo się tego zrobiło.

„…nie wiemy dokładnie, jaka jest natura tych interakcji, z pewnością jednak istnieją…”

Co?

Rozglądasz się wokół, ale na chodniku nie ma nikogo. Z okien mieszkań sąsiadów nie dobiegają dźwięki radia czy telewizji, gdzieś tylko – na pią-tym piętrze? – zaszczekał pies.

Ale przecież… przecież ktoś coś do Ciebie powiedział. Potrząsasz głową.

Dziwna sprawa, myślisz ruszając i rozpędzając rower. Czujesz nagłą po-trzebę bycia między ludźmi, na ruchliwej ulicy. Zalana słońcem prze-strzeń między blokami zdaje się być zbyt cicha, zbyt pusta.

Wkrótce wyjeżdżasz na ulicę Powstańców Śląskich.

Page 5: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –
Page 6: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

5

1.

Mlecznobłękitna kopuła nieba i rozległe przestrzenie między kilkunasto-piętrowymi blokami, gra świateł i cieni wśród rzędów balkonów i kan-ciastych załamań ścian budynków urzekły Cię jak zwykle. To zdumiewa-jące, ale blokowiska tej dzielnicy potrafią być piękne. W odpowiednim świetle przypominają futurystyczne wersje malowideł Canaletta.

Niepokój związany ze zdarzeniem z osiedla – głosem znikąd – łagodniał z każdym mijanym rowerzystą i przechodniem i teraz zmienił się w cie-kawość. Postanawiasz po powrocie sprawdzić, co na ten temat będzie miał do powiedzenia Internet.

Tymczasem wystarczy już tego pławienia się w potopie promieni sło-necznych i podmuchach wiatru atakujących spomiędzy wyniosłych ścian bloków. Skręcasz w ulicę Radiową, w kierunku Lasu Bemowskie-go. Rosnące po obu stronach jezdni drzewa, zza których migają budynki Wojskowej Akademii Technicznej, dają przyjemny cień.

Mijasz rondo łączące Radiową z ulicą Sylwestra Kaliskiego. Cieniste, spokojne uliczki starego Boernerowa z jego drewnianymi, przedwojen-nymi domkami kuszą jak zwykle możliwością niespiesznej, relaksacyjnej jazdy – dziś masz jednak inne zamiary. Rajd, dziki rajd leśnymi duktami to jest to!

Kilometr dalej zjeżdżasz z osłoniętej ścianami drzew Radiowej i wpa-dasz w las, mijając kilka zaparkowanych na improwizowanym parkingu rodzinnych aut. Pędzisz dalej, przednie koło podskakuje na korzeniach i nierównościach drogi, będącej właściwie szerszą ścieżką z twardo ubi-tej ziemi. Światło migocze przez dziurawe jak rzeszoto zielone sklepie-nie lasu.

Page 7: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

6

W lewo, potem w prawo, gałęzie chlaszczą po twarzy, przyginasz głowę do kierownicy, którą lepiej tu trzymać naprawdę mocno. Znów droga; popękany i pełen dziur asfalt to wyzwanie, trzeba jechać slalomem – co zresztą daje sporo frajdy. Za solidnym płotem zdobionym tabliczkami z zakazem fotografowania bieleją ściany należących do wojska budyn-ków. Drukarnia map, pusty parking, obłażąca z farby budka wartowni-cza –mijałeś je wiele razy. Byle dalej, byle szybciej!

Uderzasz w dźwięk.

Bez żadnego ostrzeżenia w Twej głowie eksploduje ryk, potworny hałas niczym sprzężenie basowej gitary słyszane przez tysiącwatową, koncer-tową kolumnę. Sekundę lub dwie później turlasz się po jezdni, w ostat-niej chwili przed upadkiem instynktownie osłoniwszy głowę ramieniem. Tylne koło roweru boleśnie ląduje na Twym udzie.

Po chwili z wysiłkiem podnosisz się na obolałych ramionach.

Rozgrzane powietrze nad drogą drży i faluje, ale nie jest to swojska, znana z podstawówki inwersja temperatury, tak często widoczna nad asfaltem warszawskich ulic w słoneczne i gorące dni. Przed Tobą na wy-sokości metra nad ziemią uformował się w powietrzu kształt soczewki, zniekształcającej i zaginającej obraz najbliższego otoczenia. Po jej nie-widzialnej powierzchni przepływa odwrócony do góry nogami wize-runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam – zdeformowany na podobieństwo makaronu albo wyplutej gumy do żucia, rozciągniętej między chodnikiem a podeszwą buta pechowe-go przechodnia.

Dokoła nie ma nikogo.

Page 8: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

7

Zjawisko trwa nadal. Gdy robisz mały i ostrożny krok do przodu, kula – soczewka – czymkolwiek to jest – przesuwa się gwałtownie w Twoim kierunku. Twarz momentalnie pokrywają Ci krople zimnego potu. Pod powierzchnią fenomenu pojawiają się na ułamki sekund inne rzeczy – inne obrazy – ewidentnie różne od tego, co Cię otacza. Trwają zbyt krótko, by umysł zdążył je opisać i zrozumieć, na tyle długo jednak, by wzbudzić irracjonalny strach.

Cofasz się. Obiekt przesuwa się ponownie ku Tobie, jakby przyciągany magnesem, wolniej jednak niż wtedy, gdy się ku niemu zbliżyłeś. Być może masz szansę szarpnąć się w tył, odskoczyć, spróbować uciec – przynajmniej na kilkanaście metrów – i zadzwonić gdzieś, może na poli-cję, może… nie wiesz właściwie gdzie.

Przychodzi Ci do głowy również rzucenie czymkolwiek – kamieniem? kawałkiem gałęzi? – w tę rozmigotaną powierzchnię, na którą nagle masz przemożną ochotę spojrzeć z bliska.

• Schylasz się nie czyniąc gwałtownych ruchów, podnosisz po omac-ku pierwszy lepszy kawałek kamienia, drewna czy cegły i rzucasz w zjawisko – przejdź na stronę 8. Lepiej nie ryzykować.

• Ostrożnie, krok po kroku cofasz się obserwując fenomen – przejdź na stronę 100.

Page 9: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

8

1a.

Palce Twej spoconej dłoni przesuwają się przez chwilę w pyle drogi, wreszcie natrafiają na kanciasty, nieduży przedmiot. Kątem oka widzisz ostrą krawędź odłupanego kawałka cegły. Podnosisz się z wolna, ale nawet ten ostrożny ruch wywołuje reakcję fenomenu – szalony kalejdo-skop błękitów, zieleni i Twej wypaczanej niczym w krzywym zwierciadle postaci przybliża się na odległość nieco ponad metra od Ciebie. Jedno-cześnie powierzchni soczewki zaczyna wyraźnie ciemnieć. Pojawia się w niej coś, co przywodzi na myśl zdjęcie nocnego nieba wrzucane do co dwudziestej klatki dziecięcego filmu animowanego.

Nie biorąc zamachu, samym niemal ruchem nadgarstka rzucasz ceglany ułomek ku powierzchni zjawiska.

Soczewka w okamgnieniu zapada się w sobie, a Twoim oczom ukazuje się wiszące w powietrzu nad drogą okno do innego świata. Okno… lub brama.

W okręgu szerokim na dobre trzy metry widać ciągnącą się po horyzont rozległą, mroczną równinę, nad którą kłębią się ołowiane chmury.

Chcesz zaczerpnąć tchu w płuca, z których nagle uszło powietrze, ale w tym momencie Twe stopy odrywają się od ziemi, wokół zaś zaczynają w szalonym pędzie wirować spirale piasku i kamieni podrywanych z po-wierzchni śródleśnej drogi. Nie masz nawet czasu na krzyk, gdy straszli-wa siła szarpie Tobą niczym szmacianą lalką i unosi w kierunku portalu.

• Tracisz przytomność – przejdź na stronę 9.

Page 10: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

9

2.

Odzyskujesz przytomność równie nagle, jak ją straciłeś. Niejasno ko-jarzysz, że z głębin nieświadomości wyrwało Cię potężne uderzenie w okolice krzyża, który teraz – przygnieciony jakimś ciężarem – pulsuje rwącym bólem. Leżysz na brzuchu, twarzą w ciemnej, wilgotnej ziemi, pełnej kamieni i kamyków. Jest zimno.

Podnosisz głowę z jękiem i... z trudem powstrzymujesz się, by Twym pierwszym słowem w tym obcym, nieznanym świecie nie było prze-kleństwo. W poprzek Twego tułowia leży rower. Najwyraźniej tak jak i Ty został wciągnięty w portal i wylądował na Twoich plecach. Wstajesz powoli, jakby nagle przybyło Ci parę dziesiątek lat.

Krajobraz jest płaski i ponury. Nisko wiszące chmury barwy ołowiu kłę-bią się niczym targane wiatrem – tu, przy ziemi, nie czuć najlżejszego powiewu.

Uświadamiasz sobie, że czujesz narastające drżenie gruntu. Rozglądasz się wokół i czujesz, że miękną Ci kolana.

Kilkaset metrów od Ciebie przez równinę ciągnie w pełnym pędzie sta-do zwierząt o okazałych porożach. Są ich dziesiątki. W pierwszym mo-mencie sądzisz, że to jelenie, lecz z zakamarków pamięci pojawia się właściwsze określenie – renifery. Spod racic strzelają fontanny kamie-nistej gleby, zwierzęta zaś mkną jak oszalałe ku horyzontowi, który – na północy? – zamyka olbrzymia, zamglona z powodu odległości, biała ściana.

Przez jednostajny, wibrujący tętent stada przebija się nagle krzyk – ludz-ki krzyk, jakieś słowa. Odwracasz się gwałtownie. Z kierunku, z którego przybiegło stado, zdąża ku Tobie grupa kilkunastu ludzi – ludzi sprzed wielu tysięcy lat, z okresu, w którym środkowa Europa uwalniała się

Page 11: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

10

spod jarzma lodowej pokrywy. Biegną ku Tobie co sił w muskularnych nogach, ich długie włosy powiewają w tym samym rytmie, co poły skór okrywających ciała. Krzyczą, jakby ponaglając się wzajemnie do więk-szego wysiłku. Nie zwracają jednak uwagi ani na Ciebie, ani na umy-kające renifery – co chwila któryś podrywa głowę ku górze i spogląda w niebo.

Szarosine kłębowisko chmur rozdziera nagle oślepiający sztylet światła. Zimno, które przez kilka chwil wprawiało Twe ciało w niekontrolowane drżenie, zaczyna szybko ustępować miejsca coraz wyższej temperatu-rze. Po równinie niesie się chóralny wrzask prehistorycznych myśliwych, sekundę później zaś powietrze wypełnia narastający huk gromu. Nad równiną pojawia się kula ognia, ciągnąca za sobą warkocz dymu i pary. Przestajesz myśleć, instynkt podrywa Cię do ucieczki.

• Szarpiesz rower do góry i uciekasz na nim – przejdź na stronę 14.

• Przeskakujesz rower i biegniesz pędem przed siebie – przejdź na stronę 12.

Page 12: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –
Page 13: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

12

2a.

Twoje płuca i przepona pracują niczym miech kowalski, serce łomocze, przed oczami tańczą czarne plamy. Przebiegłeś sprintem dużo dalej niż zwykle – powietrze tego świata czy tej epoki jest niewiarygodnie czyste i bogate w tlen – ale nawet to wspomaganie nie mogło przesunąć gra-nic wytrzymałości Twego organizmu.

Gromowy huk meteoru miażdżącego powietrze w swym locie ku zie-mi narasta jeszcze przez sekundę, a potem okolicą wstrząsa wybuch. Jeszcze jeden, jeszcze dwa susy – depczesz kobierzec drobnych, białych kwiatków, pamiętasz nagle – ze szkoły? – że są symbolem epoki sprzed kilkunastu tysięcy lat, czasu ostatniego nawrotu zlodowacenia, czasu kosmicznych bombardowań Ziemi. Ich nazwa to… zaraz… dębik ośmio-płatkowy, mała tundrowa krzewinka, a epoka to młodszy dryas, czyli – dziesięć tysięcy lat przed Chrystusem?! …

Gorąca fala uderzeniowa bije Cię w plecy niczym rozpędzona ściana i porywa jak suchy liść w czarnobrunatnym, zalepiającym oczy tumanie pyłu.

Wstrząs i szok uderzenia, kolejny w ciągu zaledwie kilku minut – póki co, najdziwniejszych i najbardziej przerażających minut w Twoim życiu – sprawia, o dziwo, że zaczynasz myśleć nieco trzeźwiej. Wpada Ci do głowy, że trafiłeś nie tyle do innego świata, co do innego czasu. Może nadal jesteś w lesie niedaleko ulicy Radiowej? Może meteor spadł tam, gdzieś dziś są glinianki przy ulicy Połczyńskiej?

A może uwięził Cię Twój własny umysł i majaczysz, leżąc wciąż przy ścieżce obok Fortu Radiowo?...

W opadających piaskowymi strużkami, rzednących kłębach pyłu poja-wia się znów osobliwa lustrzana kula. Tym razem w obrazach na jej po-

Page 14: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

13

wierzchni miga zimne, czyste niebo, brunatne pola i drzewa w rudych barwach jesieni. Wszystko jest lepsze od tego przedsionka piekła, od pyłu w płucach i ognia płonącego na horyzoncie.

• Przejdź na stronę 17.

Page 15: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

14

2b.

Wskakujesz na rower i mimo skrzywionego siodełka zaczynasz pedało-wać co sił w nogach. Jednoślad skrzypi i trzeszczy, ale dzielnie mknie po równinie, co chwila zanurzając się o ćwierć średnicy koła w bagnistych spłachetkach kolczastych roślinek. Wtulasz głowę w ramiona i mkniesz ku horyzontowi, zamkniętemu białą ścianą… lodowca?!

Za Twoimi plecami rozlega się apokaliptyczny huk.

Kątem oka dostrzegasz coś, co do tej pory widziałeś jedynie w wysoko-budżetowych hollywoodzkich produkcjach o potędze sił przyrody – pę-dzącą ku Tobie, wysoką na kilkadziesiąt metrów chmurę kłębiącego się brunatnego pyłu.

Robisz jeszcze jeden obrót przekładnią pedałów i nagle podrywasz się gwałtownie, niczym po kopniaku wymierzonym przez bezcielesnego ol-brzyma. Wrzeszczysz co sił, łapiesz haust piachu, oczy wychodzą Ci na wierzch – ale wciąż na pół jedziesz, na pół fruniesz, muskając kołami ziemię. Najwyraźniej lata amatorskich, ale zaciętych treningów rowero-wych przynoszą efekty.

Gdy wreszcie szaleństwa natury cichną i uspokajają się, z trudem zmu-szasz zbielałe palce do puszczenia trzymanej kurczowo kierownicy. Ła-pię Cię kaszel tak silny, że niemal wypluwasz sobie płuca. Pewnie dlate-go zauważasz grupę prehistorycznych łowców dopiero wtedy, gdy ostre krzemienne groty ich włóczni są nie dalej niż dziesięć kroków od Ciebie.

Próbujesz przełknąć ślinę przez zbolałe i suche gardło. Oczy otaczają-cych Cię kilkunastu mężczyzn – wysokich i dobrze zbudowanych – przy-glądają Ci się uważnie. Ich długie, skudlone nieco i pokryte warstwą pyłu włosy są zaplecione w warkocze lub przytrzymywane przez skó-rzane opaski.

Page 16: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

15

Przodkowie Bemowian, myślisz i mimo grozy sytuacji musisz powstrzy-mać się od parsknięcia śmiechem.

Jeden z łowców, obwieszony naszyjnikami ze spiczastych kłów i drewnia-nych paciorków występuje krok przed swych towarzyszy. Z jego gardła dobywają się słowa dziwnego języka, mowy zupełnie Ci obcej, ale będą-cej najpewniej praprzodkiem indoeuropejskich języków Twoich czasów. Do głowy wpada Ci genialna myśl – ostrożnie wkładasz dłoń do kieszeni w poszukiwaniu smartfona z funkcją nagrywania obrazu i dźwięku. Taka sensacja! Nawet jeśli to wszystko jest majakiem czy snem – trzeba spró-bować!... Niestety, czasoprzestrzenna podróż najwyraźniej nie wyszło na zdrowie delikatnej elektronice – ekran jest zupełnie martwy.

Po kilku zdaniach wypowiedzianych przez mężczyznę – zapewne przy-wódcę grupy – podkreślającego słowa dramatycznymi gestami musku-larnych, pokrytych plątaniną tatuaży ramion (wskazujących to na Ciebie, to na wielki słup dymu znaczącego tor lotu i miejsce upadku meteoru), reszta prehistorycznych łowców rzuca nagle na ziemię swój myśliwski osprzęt i pada przed Tobą na twarz. Wódz również zgina kark ze czcią, dobywa zza pasa krzemienny nóż o nierównej, lecz piekielnie ostrej kra-wędzi i bez ceregieli tnie się nim we wnętrze dłoni, po czym wznosi ją ku Twej twarzy. Krew spływa kilkoma strumykami w dół przedramienia. W dłoni, ułożonej w kształt ofiarnej misy połyskuje czerwienią płyn, który najwyraźniej jest darem dla Ciebie. Myśliwy patrzy z wyczekiwa-niem.

Włosy na Twoim karku i potylicy zaczynają się lekko unosić, a ubranie zdaje się być odciągane od skóry przez milion niewidzialnych haczyków. Odwracasz nieznacznie głowę i kątem oka dostrzegasz znane Ci już zja-wisko.

Page 17: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

16

Po powierzchni zawieszonego nisko nad ziemią bąbla przepływa dzi-waczny obraz – duża, wiejska chałupa z dymem bijącym z komina, od-wrócona do góry nogami.

Myśliwy też widzi Anomalię i z jękiem pada na kolana. Zebrana w jego dłoni krew chlapie na Twe sportowe buty.

Nie możesz tu zostać. Nie wśród ludu kultury świderskiej – choć niby swojskiej, bo nazwanej od stanowisk archeologicznych w niezbyt mimo wszystko odległych Świdrach Wielkich pod Otwockiem. Nawet status półboga nie osłodzi bycia uwięzionym jakieś dwanaście tysięcy lat od własnej epoki.

Rzucasz się w kierunku Anomalii. Wszystko znika, a łowcom został Twój rower na pamiątkę.

• Przejdź na stronę 54.

Page 18: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

17

3.

Świat wiruje Ci przed oczami, migają kolejno w obłąkańczym pędzie plamy błękitu i szarego półcienia, coś chlupie pod nogami. Ślizgasz się i w ostatniej chwili amortyzujesz upadek – czyli zamiast twarzą, padasz w błoto dłońmi.

Cuci Cię przeraźliwy, wwiercający się w nos smród amoniaku ze starego moczu. Do gardła podjeżdża Ci każdy kęs zjedzonego dziś śniadania i już--już prawie tracisz kontrolę nad przełykiem, gdy silne uderzenie w kark zwraca Twą uwagę na to, co dzieje się wokół.

Większą część Twego pola widzenia zajmuje ciemna, wyniosła góra wy-rzeźbiona w kształt opasłej karczmarki w wysokim czepcu. Góra podpie-ra się pod boki. Wzdłuż przykrytej fartuchem spódnicy zwisa dzierżona pulchną dłonią mokra i cuchnąca stęchlizną szmata – to zapewne cios tym narzędziem pracy uspokoił harce wyczyniane przed chwilą przez Twój żołądek.

– A ty nicponiu! – przeraźliwy wrzask prawie rozrywa Ci bębenki w uszach. – Ty hultaju! To tu sobie w stajni drzemiesz?! Darmozjadzie jeden! Już do roboty, konie poić, gościom usłużyć! – Kolejny cios cięż-kiej ściery prawie pozbawia Cię tchu. Zrywasz się i biegnąc na wpół na czworakach w kierunku jasnego prostokąta wrót wypadasz ze stajni na błotnisty plac owiany zimnymi podmuchami wiatru.

Czuć tu słaby na szczęście fetor odchodów ludzkich i zwierzęcych i – przywiewany raz po raz – duszący zapach gotowanej kapusty. Wokół stoją rozmaite drewniane budynki, jedne parterowe, inne z małym pię-terkiem i dziwacznymi przybudówkami, niektóre pobielone wapnem lub pokryte odpadającym, zzieleniałym tynkiem. Największy zajmu-je całą stronę dziedzińca i przypomina zapuszczony staropolski dwór, z żółtymi ścianami, wyniosłą połacią dachu krytego przypadkową mo-

Page 19: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

18

zaiką dachówki i gontu oraz dwoma kominami, z których leniwie wznosi się w wilgotne powietrze siwy dym.

– No i co się gapisz jak cielę w malowane wrota?! – jazgotliwy krzyk za plecami podrywa Cię niczym rażenie prądem. – Szmul! Mężu mój jedy-ny, niech cię Bóg skarze, tym razem miał być parobczak rozgarnięty, wy-ręka i pomoc dla mnie i dla ciebie, a tu prosto półgłówek! Czy ty wiesz, mężu, że nasza łajdacka konkurencja z Chrzanowa i na Morach będzie swoich bałwanów czytać i pisać uczyła? Albo może sądzisz, że stary Jan-kiel, co to ma karczmę na Wolskiej, wiecznie będzie chory leżał? Dałby Bóg! Ale jak znam tego oszusta, najdalej po szabasie wstanie, a wtedy biada nam! Ruch i klientela znów nam do połowy spadną, w końcu jego zapluty przybytek jednak bliżej Warszawy, pierwszy za wolskimi rogat-kami!

Chrzanów? Mory?... To przecież prawie w domu, granica Bemowa i War-szawy w ogóle… Ale nie ma co czekać, ścierkowładna Nemezis już pra-wie dyszy Ci w kark. Rzucasz się w stronę przerwy między budynkami, skąd słychać rżenie koni i donośne śmiechy.

Nagły podmuch wiatru przywiewa właśnie stamtąd wirującą kartę papieru. Przelatuje nad Twoją głową, zapisana rzędami równego, kali-graficznego pisma, po czym szybuje w kierunku niebezpiecznie bliskim karczmarki.

– Rety! Na Jowisza, łapcie ją, łapcię tę kartę! – woła jakiś mężczyzna.

• Pomagasz złapać kartę – przejdź na stronę 19.

• Dość już oberwałeś ścierką, niech sami łapią ten kawałek papieru – przejdź na stronę 23.

Page 20: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

19

3a.

Bardziej łut szczęścia niż skoczność sprawiają, że po kilku susach przez kałuże udaje Ci się chwycić czubkami palców krawędź latającej karty i złapać ją, nim upadnie w błoto. Twa domniemana chlebodawczyni, ochlapana strugą brudnej wody z kaczego bajorka, w które wskoczy-łeś w pogoni za kartą, powściągnęła swój język i mordercze zamiary na widok wytwornie odzianego dżentelmena, który właśnie wpadł na dziedziniec z obłędem w oczach.

– Karta! Trzymaj! Och!

Łapie się za głowę okoloną ciemnymi lokami włosów, śmieje i rozpo-ściera ramiona. Płaszcz nadyma mu się niczym żagiel w gwałtownym podmuchu wiatru. Podbiega do Ciebie.

– Dzięki ci, chłopcze! Niech cię niebiosa błogosławią! – wyrywa Ci pa-pier z ręki (zdążyłeś zauważyć, że pokrywają go pięciolinie i nuty oraz drobno zapisany tekst) i serdecznie przyciska Cię do piersi. Pachnie ty-toniem i chyba koniakiem, jest o głowę niższy od Ciebie, a ponad jego barkiem widzisz kolejnych mężczyzn, z siwym jak gołąbek jegomościem na czele.

– Panie Wilhelmie! Wilusiu! Jedzie! – wołają jeden przez drugiego. – Udało się?

– Tak, mam! – wdzięczny dżentelmen energicznie potrząsa Twą prawi-cą. Ma sympatyczną twarz okoloną potężnymi, dodającymi powagi bo-kobrodami oraz krzywo nasadzone na nos okulary. – Jeszcze raz dzię-kuję w imieniu swoim i mej kompanii, mój drogi! Właśnie uratowałeś kantatę pana Józefa Elsnera, tego tutaj. – Wskazuje ruchem głowy na starszego mężczyznę, który z pomocą towarzyszy ostrożnie omija kału-żę. – Ja jestem Wilhelm Kolberg i jeśli przyjdzie ci do głowy szukać pracy

Page 21: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

20

w Warszawie, pytaj o mnie przy Krakowskim Przedmieściu, z pewnością ci pomogę. Chłop żeś na schwał! Do wojska byś może wstąpił, jak i ja? Może nie od razu na inżyniera, ale zresztą – kto to wie! – śmieje się i kle-pie Cię po ramieniu. – No dobra, lecę! Niespodzianka dla Frysia czeka! – woła i odwraca się do towarzyszy. – Niech żyje nasz wielki Fryderyk Szopen! Niech żyje pan Józef Elsner! Przed karczmę!

Nie czekasz, aż groźby wyrażane przez ponury wzrok właścicielki zajaz-du zamienią się w czyny i biegniesz za świeżo poznanym Wilhelmem Kolbergiem, inżynierem wojskowym u progu kariery i – o ile dobrze pa-miętasz – starszym bratem słynnego etnografa Oskara Kolberga, zbie-racza ludowych podań i pieśni.

Na niewielkim podjeździe przed karczmą tłoczą się wozy, dorożki, reso-rowane dyliżanse, parskają konie, krzyczą woźnice. W całym tym roz-gardiaszu pojawia się element organizacji. Oto grupa młodzieńców pod wodzą siwego pana Józefa Elsnera ustawia się w dwa rzędy – jedni tuż przed wspartym na drewnianych kolumnach gankiem zajazdu, drudzy zaś tuż za kolumnami, górując w ten sposób nad rzędem pierwszym. Przed karczmę zajeżdża jeszcze jeden pojazd – spory dyliżans na dwu-nastu pasażerów, zaprzężony w czwórkę koni. Dach i tylną ścianę peł-niącą funkcję bagażową ma zawalone kuframi i skrzyniami podróżnych. Pasażerowie wyglądają ciekawie z okien, a jeden z nich otwiera usta w zdumieniu i otwierając gwałtownie drzwi omnibusu staje jak wryty na jego schodkach.

– Pan profesor! Wiluś! Chłopcy! – krzyczy.

Znasz tego młodzieńca. Co prawda to, co widzisz, jest właściwie nie-możliwe, ale tę twarz widziałeś już tyle razy w książkach, na cyfrowo reprodukowanych obrazach i na plakatach, że nie sposób zaprzeczyć zdrowym zmysłom. Jest bodaj drugi listopada 1830 roku, a przed Tobą

Page 22: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

21

stoi dwudziestoletni Fryderyk Szopen, żegnany przez swego nauczy-ciela muzyki i grono młodych kolegów. Półtora wieku później w tym miejscu nie będzie już Żółtej Karczmy, lecz szkoła, na której zawiśnie tablica przypominająca o wydarzeniu, którego jesteś świadkiem. Ulica Połczyńska 56 – przejeżdżałeś tędy tyle razy na rowerze…

Rozlegają się dźwięki gitary i śpiew kantaty.

Zrodzony w polskiej krainie, Niech twój talent wszędzie słynie! (…) Choć opuszczasz nasze kraje Lecz serce twoje wpośród nas zostaje!

Przyjaciele obstępują kołem wzruszonego, śmiejącego się i płaczącego jednocześnie Fryderyka. Chcesz się tam przecisnąć, dopchać, może bła-gać o autograf… Tracisz jednak czujność i pod Twymi żebrami ląduje kuksaniec. Odwracasz się – przed nosem macha Ci pięścią krępy paro-bek o zarośniętych szczeciną policzkach i o tępych, złośliwych oczkach. Karczmarka stoi kilka kroków dalej.

– Zaraz cię Janek nauczy dyscypliny, nierobie! – woła. Czas wiać. Skoro wylądowałeś w stajni, to może nadal jest tam wyjście? Dziura? Anoma-lia?! Wyrywasz się z łap znawcy technik dyscyplinujących, przebiegasz podwórze i wpadasz w mrok. Za Tobą do stajni wbiega mała świnka ze sznurkiem obwiązanym wokół tłustego karczku. Może by ją zabrać w czasoprzestrzenną podróż?... Zawsze to przyjemniej w towarzystwie.

• Zabierasz świnkę ze sobą – przejdź na stronę 44.

• Lepiej ją zostawić, jeszcze zbzikuje od nadmiaru wrażeń – przejdź na stronę 26.

Page 23: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –
Page 24: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

23

3b.

Karta przelatuje nad Twoją głową, zbyt wysoko, by ją dosięgnąć. Chwilę później wiatr ustaje na moment i papier obniża lot, pikując prosto na karczmarkę. Nie zamierzasz jednak nurkować w fałdy jej spódnicy i ry-zykować połamanie kości.

– Trzymaj! Łapaj! – na dziedziniec wbiega w pędzie, nie zważając na chlapiące w górę fontanny błota, młody mężczyzna z obłędem w oczach i w ubraniu wyglądającym na wyciągnięte z rekwizytorni teatralnej – dziwacznego kroju płaszcz, obcisłe spodnie z szarego materiału. Na szyi ma zawiązany niedbale biały szal. Zaczyna biegać w kółko po kałużach, podskakując i usiłując złapać złośliwy druk.

Karczmarka schodzi mu pospiesznie z drogi i słyszysz wyraźnie zgrzyt jej zębów, gdy spogląda na spływające po jej fartuchu brunatne bry-zgi błota. Krople gęstej mazi lądują też na Twej twarzy, ocierasz je ze wstrętem, dostrzegasz jednocześnie inne męskie postacie zaglądające na podwórko.

– Szybciej, Wiluś! – wołają niecierpliwe głosy. – Już tu jest!

– No to mi pomóżcie, barany! – krzyczy wyraźnie poirytowany łowca karty. Klnie pod nosem, łypie na Ciebie spode łba, łapie wreszcie upra-gniony papier, który wylądował pod oborą (na szczęście zadrukowaną stroną do góry) i wybiega z dziedzińca w stronę drogi. Stamtąd, sprzed karczmy dobiega nagle chóralny okrzyk radości, śmiechy, słowa powita-nia, słychać miły męski głos wyjaśniający coś przepraszającym tonem. Po chwili na podwórko wbiega kolejna postać w miękkim męskim płasz-czu i zmierza w stronę bijącego obrzydliwym fetorem drewnianego wy-chodka.

Młody mężczyzna spogląda na Ciebie w roztargnieniu, nagle jego wzrok

Page 25: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

24

wyostrza się i koncentruje. Zatrzymuje się jak wryty i przygląda Ci się ze zmarszczonymi brwiami. Przełykasz ślinę i dreszcz przebiega Ci po grzbiecie – nie z powodu świdrującego wzroku nieznajomego, lecz dla-tego, że nie jest taki całkiem nieznajomy. Skądś znasz jego twarz.

– Kimże jesteś? – mówi niepewnie młodzieniec. – Czy w ogóle jesteś? – wyciąga do Ciebie dłoń o niezwykle smukłych palcach.

Mimo zimna nagle oblewa Cię pot, a serce zamiera w piersi. Portrety w podręcznikach historii, portrety na ścianie w liceum wśród innych sławnych Polaków, komiksowe plakaty rozklejone w całej Warszawie i zapowiadające jesienny festiwal…

– Czy… czy pan Fryderyk Szopen? – dukasz.

Młodzieniec mruga oczami niczym wyrwany z transu.

– Owszem, to ja – przyznaje zaskoczony.

Milczysz – tylko tyle możesz zrobić.

– Nie jesteś stąd, prawda? – mówi cicho Szopen. – Nie duch i nie widzia-dło, i nie anioł – uśmiecha się lekko patrząc na Twe utytłane odzienie i pokryte warstwą brudu policzki. – Człowiek-nie człowiek, jesteś i zara-zem Cię nie ma. Biją od Ciebie fale dźwięków, jakich nigdy wcześniej nie słyszałem. Piękne dźwięki, cudowne… ale i przerażające swą potęgą. Skąd mnie znasz?

– Książki. Znam pana z książek do historii – odpowiadasz. Tym razem to Szopen zamiera z otwartymi ustami.

– Miałem dziś w nocy sen – mówi po chwili. – Siedziałem w olbrzy-mim teatrze, wysokim na kilkanaście pięter. Dawać miałem koncert, wielki, tryumfalny, z niezliczoną orkiestrą. Nad mą głową w rzędach lóż siedziała publika – dziesiątki tysięcy ludzi ze wszystkich stron świata,

Page 26: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

25

a ja grałem i grałem, godzinę, drugą, trzecią. Towarzyszył mi chór żab, na koniec zaś cały ten tłum nieprzeliczony ruszył ku mnie bijąc brawo, z wielkim hałasem i krzykiem, zbrojny w rulony zwiniętego papieru ni-czym w maczugi. Rzeknij mi, proszę – jeśli tak jak mniemam przybywasz z czasów przyszłych – co to znaczy? Co będzie ze mną? Co… z Polską?

Kręcisz głową w geście zaprzeczenia, cofasz się.

– Przykro mi… – mamroczesz. – Nie wiem, czy…

– Nie powinienem pytać? – Szopen uśmiecha się smutno. Nagle marsz-czy brwi i spogląda za Twoje plecy. Ty też to czujesz – w ciemności za wrotami stajni coś się pojawiło, coś, co podnosi włosy na Twym ciele i przyciąga rytmicznym, basowym pulsowaniem na granicy świadomo-ści. Jednocześnie od strony drogi przed karczmą dobiegają wesołe wo-łania ponaglające Fryderyka do pilniejszego załatwiania swoich spraw.

– Czekają na mnie – mówi Szopen. – Stary pan Elsner i koledzy chcą mi ponoć jakąś kantatę odśpiewać. Miłe to wielce, ale ja bardziej czekam na jedno choćby zdanie od ciebie.

– Muszę iść. – kierujesz się ku stajni. Po kilku krokach odwracasz się jednak. Fryderyk stoi sam na pustym podwórzu.

– Będzie pan sławny – mówisz. – Ale chyba… chyba musi pan pożegnać się z Polską. Na zawsze.

Fryderyk tężeje, powoli kiwa głową. Na dziedziniec wbiegają jego znie-cierpliwieni koledzy, a Ty wchodzisz w ciemność.

• Przejdź na stronę 35.

Page 27: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

26

4.

W nozdrza uderza Cię ciężki zapach mokrej ziemi, zapach wiosny i kry-stalicznie czystego powietrza, chłodnego, ale pozbawionego już lodowa-tego piętna zimy. Uszy wypełnia gwar męskich głosów – nieskładnych pokrzykiwań po polsku i rosyjsku. Osłaniasz ramieniem oczy oślepione słońcem i chwiejnie podnosisz się z klęczek.

Znajdujesz się na dnie długiego, błotnistego wykopu. Po obu stronach wznoszą się ziemne ściany wysokie na jakieś półtora metra. Głosy, któ-re posłyszałeś chwilę wcześniej objawiają się nagle na szczycie jednego z owych nasypów w postaci dwóch wojskowych, odzianych w bogato przystrojone mundury. W ostrym słońcu błyszczą medale i pozłaca-ne galony, rześki wietrzyk rozwiewa imponujące, patriarsze brody obu mężczyzn. Wiodą dialog po rosyjsku – jak dobrze, że nie szczędziłeś cza-su na naukę języków!

– No i cóż mi tu pokażecie, Aleksandrze Pietrowiczu?

– Spójrzcie łaskawie, Osipie Władimirowiczu – rzecze ten, którego bro-da nie jest przyprószona siwizną, twarz zaś jest wyraźnie pogodniejsza. – Tutaj właśnie mamy zaczątek fosy naszego Fortu Parysów. Długość jej, jak wspomniałem wcześniej, wyniesie nieco ponad wiorstę…

– A ten co tu robi?! – starszy z wojskowych marszczy brwi i spogląda groźnie w dół prosto na Ciebie. Władczy i dziki zarazem wyraz twarzy okolonej grzywą siwych włosów sprawia, że po grzbiecie przebiega Ci dreszcz.

– Robotnik pewnie, dureń jeden, zasnął w wykopie – krzywi się młod-szy. – Ty tam! Matole! Przeproś pana generała gubernatora! – odwraca się i woła do kogoś niewidocznego. – Fedorowicz! Taka twoja, miałeś dopilnować wszystkich na czas inspekcji, żeby nie przeszkadzali!

Page 28: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

27

– Nie zdzierajcie gardła, pułkowniku inżynierze, nie warto – starszy ofi-cer pochyla się nieco, opierając na ciężkiej hebanowej lasce. Jego twarz rozjaśnia się w nieprzyjemnym uśmiechu, a dwa rzędy żółtych zębów upodabniają go do starego, złośliwego i niebezpiecznego lwa.

– Podejdź no tu, mój kochanieńki. – kiwa na Ciebie palcem. – Podejdź no, pouczę cię ja o nieprzyjemnościach leniuchowania i fantazjowania o czerwonych sztandarach…

• Wspinasz się w górę wykopu czyniąc zadość prośbie starego woj-skowego, by próbować wyjaśnić sytuację – przejdź na stronę 29.

• Nie ma głupich – puszczasz się pędem błotnistym dnem wykopu, byle dalej stąd – przejdź na stronę 32.

Page 29: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –
Page 30: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

29

4a.

Wspinasz się na ścianę wykopu, wbijając pokiereszowane czubki spor-towych butów miękką, wilgotną ziemię. Co chwila podnosisz głową i uśmiechasz się przepraszająco.

Trzeba przyznać, że o ile Cię znajomość historii nie zawodzi, Twoja sytu-acja nie jest godna pozazdroszczenia. Za chwilę staniesz twarzą w twarz – o ile ośmielisz się oczywiście spojrzeć w te lodowate oczy – z nie-sławnym generałem-gubernatorem Osipem Władimirowiczem Hurko--Romejko, który przez jedenaście ciężkich lat trząsł Warszawą w kolej-nych próbach całkowitego zrusyfikowania miasta. Drugi z mężczyzn, tytułowany pułkownikiem inżynierem, to zapewne Aleksander Pietro-wicz Wernander, estońskiego pochodzenia oficer armii carskiej odpo-wiedzialny za wzniesienie jednego z kilkudziesięciu fortów składających się na carską Twierdzę Warszawa – Fortu Parysów, zachowanego do Twoich czasów pod nazwą Fortu Bema. A skoro tak, to powinien być teraz rok 1886 – rok rozpoczęcia budowy tej czterdziestohektarowej fortyfikacji przewidzianej na pomieszczenie do pięciuset żołnierzy.

Ciężka, hebanowa laska wali Cię w brodę i unosi Twą głowę do góry.

Generał gubernator uśmiecha się. Dobrze by było powiedzieć, że bez cienia radości – ale wręcz przeciwnie, cieszy się czystą, złośliwą weso-łością.

– Rozumiem ja dolę pracującego w pocie czoła człeka – powiada. – Mylą się ci, co mniemają inaczej. Jeśli kto krwawicą na chleb zarabia, godzien jest szacunku. Ale i ludzie ciężkiej pracy winni pamiętać, że ci, co z przy-czyn losu lub boskich wyroków sprawują nad nimi władzę, zasługują na szacunek. Tymczasem – laska dźga Cię w brodę, a kark wygina Ci się do tyłu – tymczasem są tacy złoczyńcy i nieprzyjaciele rodzaju ludzkiego, którzy hasłami wolności, równości, tfu! Socjalizmu! Na pokuszenie pro-

Page 31: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

30

stych robotników wodzą. Wiesz coś na ten temat, młodzieńcze? Aa?

Krztusisz się i machając przecząco głową na wyprężonym karku zaprze-czasz, byś miał z takowymi niecnotami cokolwiek wspólnego.

– A o Proletariacie? O tym szaleńcu, Waryńskim Ludwiku nie słyszałeś?

Owszem, jak najbardziej, podczas lekcji historii i w ramach samodzielnej lektury. Ludwik Waryński, działacz socjalistyczny i twórca partii robot-niczej Proletariat, za dziewięćdziesiąt lat trafi na czerwonawe, stuzłoto-we banknoty Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Obecnie jednak siedzi w celi twierdzy szlisselburskiej niedaleko Sankt Petersburga i tam też umrze na gruźlicę w marcu 1889 roku, w wieku trzydziestu trzech lat.

Lepiej jednak udać głupiego. Znów zaprzeczasz ruchem głowy.

Generał Hurko marszczy krzaczaste brwi, laska opada, Twoja głowa też, łapiesz gwałtownie powietrze. Inżynier pułkownik Wernander spogląda w niebo, po czym dyskretnie zerka na cyferblat złotego zegarka na łań-cuszku. Kilkanaście metrów dalej grupa oficerów przyciszonym głosem komentuje zajście, obok stoi mnąc czapkę w wielkich jak bochny dło-niach spocony mężczyzna w średnim wieku, zapewne majster Fedoro-wicz.

– Pokaż no kieszenie! Wszystkie! – warczy groźnie Osip Władimirowicz. – Masz ich chyba z tuzin!

Otwierasz pozapinane na rzepy, napy i suwaki kieszenie spodni i wy-wracasz je na drugą stronę. O ile generał gubernator zdaje się wypatry-wać wyłącznie nieprawomyślnej socjalistycznej bibuły, o tyle pułkownik Wernander przestaje obserwować nieboskłon i przygląda się podejrzli-wie raz Tobie, raz zamknięciom kieszeni wyprodukowanym w Chinach w początkach dwudziestego pierwszego wieku.

Page 32: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

31

Twarz generała Hurki rozpromienia się. Klepie Cię serdecznie w ramię z siłą, jakiej nie powstydziłby się syberyjski niedźwiedź.

– No, ładnie! – woła. – Zuch! Takich nam trzeba chłopców! Ani za mą-drych, ani za głupich! Zwodniczych łajdaków nie słucha, ale jak zmęczo-ny, to wie, że odpocząć trzeba! No już, zmiataj stąd.

Kłaniasz się przed włochatym obliczem majestatu i odchodzisz. Pułkow-nik inżynier przygląda Ci się badawczo.

– Fedorowicz! Odprowadź no tego młodzieńca do baraku i przypilnuj! Chcę z nim chwilę porozmawiać!

Generał Hurko unosi palec wskazujący.

– Tylko bez bicia! – rzecze surowo do Wernandra.

Majster Fedorowicz ujmuje Twe przedramię w stalowy uchwyt i ciągnie cię przez rozgrzebaną połać ziemi, pełną odpoczywających robotników, pryzm cegieł i stosów desek. Między nimi zauważasz pulsującą plamę światła, wirujący bąbel powietrza, Anomalię, za którą właśnie zacząłeś tęsknić.

Kilkanaście lekcji jiu-jitsu właśnie się przydało. Majster Fedorowicz ry-czy i klnie wściekle, trzymając się za wykręcony znienacka mały palec lewej dłoni, a Ty wskakujesz między ułożone równo sterty pachnącego żywicą, sosnowego drewna i znikasz z budowy Fortu Bema, zyskując z pewnością tytuł mało chwalebny tytuł szpiega.

• Przejdź na stronę 89.

Page 33: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

32

4b.

Puszczasz się pędem błotnistym dnem wykopu. Twe sportowe buty rozchlapują półpłynną maź, ślizgając się przy tym na lewo i prawo.

– Łapać go! – woła za Twoimi plecami oficer tytułowany pułkownikiem Aleksandrem Pietrowiczem. – Co to ma znaczyć?!

No to niezły klops. Przez głowę przelatują Ci informacje z książek, gazet, filmów, lekcji historii. Wychodzi na to, że trafiłeś w ostatnią ćwierć dzie-więtnastego wieku, konkretniej zapewne w rok 1886, rok rozpoczęcia prac przy budowie Fortu Parysów, zachowanego do Twoich czasów pod nazwą Fortu Bema. Przy okazji również rok uruchomienia Stacji Filtrów projektu angielskiego inżyniera Williama Lindleya i jego synów, a także rok pierwszego książkowego wydania „Potopu” Henryka Sienkiewicza.

– Nie denerwujcie się, pułkowniku inżynierze – słyszysz jeszcze głos starszego oficera z lwią grzywą. – Nie warto. Wlepić mu z dwadzieścia kijów na zmądrzenie i tyle. Nie ma co się prostym chłopstwem przejmo-wać. No chyba, że to socjalista! Wtedy od razu do mnie!

Mhm. Zatem pułkownik inżynier to Aleksander Pietrowicz Wernan-der, główny projektant części przynajmniej fortów wznoszonych wokół pobudowanej po Powstaniu Listopadowym Cytadeli Aleksandryjskiej, zwanej w Twych czasach Warszawską. Awansuje niedługo na generała, póki co musi znosić towarzystwo nieobliczalnego Osipa Władimirowicza Hurko-Romejko, wszechwładnego generała-gubernatora Kraju Nadwi-ślańskiego, jak półoficjalnie określano rosyjski zabór Polski po upadku Powstania Styczniowego. Hurko jest gubernatorem od lat trzech i zna-komicie czuje się w roli czołowego rusyfikatora Warszawy i nie tylko, a pozostanie na swym stanowisku jeszcze lat siedem.

A niech to. Wykop na fosę kończy się ślepo, stoi tam zbita byle jak z de-

Page 34: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

33

sek budka, we wnętrzu której widać taczkę i kilka łopat. Oraz pojawia-jące się błyski Anomalii. Byłbyś uratowany, ale na drodze do budki stoi potężny, uśmiechnięty idiotycznie młodzieniec o płowych włosach i by-czym karku, najwyraźniej bardzo skory do bitki.

– Witek, dawaj no tego pacana tutaj! – woła z góry niewysoki mężczy-zna o dłoniach jak obcęgi, zapewne majster Fedorowicz.

– Stać! – wołasz w nagłym przebłysku olśnienia… lub desperacji. – Niech nikt się nie waży mnie tknąć!

Odpowiada Ci chóralny rechot kilku robotników i żołnierzy, ale Witek olbrzym, zajęty śmiechem, nie rusza się z miejsca.

– Gubernatorze Hurko! – drzesz się co sił w płucach. – Wasza wielmoż-ność! Mam coś ważnego do przekazania!

Robotnicy na dźwięk nazwiska gubernatora zdają się tracić rezon. Witek mruga to na Ciebie, to na majstra Fedorowicza.

Po chwili nad wykopem pojawia się okolona lwimi bokobrodami głowa gubernatora Hurki z potężnym marsem na czole. Zza jego pleców wy-staje Wernander, pod którego spojrzeniem z kolei kuli się majster.

– Rozum postradałeś, chłopcze? – pyta Hurko zwodniczo uprzejmym głosem. – Szaleju żeś się najadł?

– Każcie im odejść, wasza wielmożność – dyszysz, pokazując na Witka i jego kompanów. Hurko nawet nie drgnie, wystarcza ruch głowy Wer-nandra i w rowie oraz nad rowem robi się pusto.

No, nareszcie. Przełykasz ślinę.

– A więc, generale gubernatorze Hurko, przypilnujcie żonę, Marię An-driejewnę, bo między innymi przez nią was odwołają.

Page 35: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

34

Oczy Hurki robią się wielkie jak spodki, a jego dolna szczęka wyraźnie opada.

– A wy, pułkowniku Wernandrze, dajcie od razu znacznie więcej betonu na stropy, te konstrukcje forteczne są już ponoć i tak przestarzałe, a po wojnie rosyjsko-japońskiej za dwadzieścia lat będą forty wyburzać w ra-mach oszczędności w armii. Niech coś z tego Fortu Parysów zostanie.

Wernander sztywnieje jakby połknął kij.

A przecież powiedziałeś prawdę – szczerze nienawidzona Maria Andrie-jewna Salias de Tournemir, małżonka gubernatora Hurki nie dość, że regularnie kradła w warszawskich sklepach, narażając właścicieli tychże na więzienie za pomówienie wobec pani gubernatorowej, to jeszcze po odwołaniu męża ze stanowiska obrabowała warszawski Zamek Królew-ski z części luksusowego wyposażenia, wprawiając we wściekłość sa-mego cara Mikołaja. I rada dla pułkownika Wernandra też się zgadza, bo lata 1905-1906, przegrana wojna z Japonią i rozruchy wewnętrzne wstrząsną podstawami Imperium Rosyjskiego, w tym także finansami armii, a oszczędności będą wprowadzane właśnie przez wysadzanie niby nowych, a niezbyt przydatnych fortów Twierdzy Warszawa – co sami warszawiacy przyjmą z niekłamaną radością.

Kłaniasz się nisko, wskakujesz do budki i znikasz.

Gubernator Hurko tamtej nocy modlił się długo, lecz charakteru żony zmienić nie zdołał.

• Przejdź na stronę 91.

Page 36: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

35

5.

Ciepło. Bardzo przyjemnie. Powietrze otula Cię niczym mięciutki koc, szybko przywracając równowagę organizmowi wstrząśniętemu listopa-dową aurą początków dziewiętnastego wieku.

Noc. Ciemne niebo upstrzone jest rzędami i kolumnami płonących żół-to, pomarańczowo i niebiesko małych prostokątów – to okna wielopię-trowych bloków, wznoszących się może sto, może dwieście metrów od Ciebie.

Bliżej jarzy się w ciemnościach inny kolor – krwista czerwień neonów ułożonych prostopadle względem siebie, na rogu budynku i na wysoko-ści około dziesięciu metrów. „Społem” – utworzony z fikuśnych zakrę-tasów tworzących niezapomniane logo firmy – oraz proste, ciosane, nie pozbawione jednak uroku wyrazy „HALA TARGOWA”.

Zaraz, zaraz… No tak. Chyba już wiesz, gdzie jesteś.

Latarnie rzucające słabe, bladozielone światło i nakryte daszkami o kształcie wietnamskich kapeluszy stoją rzędem wzdłuż chodnika przy ulicy Człuchowskiej. Za Twoimi plecami wpada ona w ulicę Powstań-ców Śląskich – węższą niż za Twoich czasów i pozbawioną jeszcze torów tramwajowych.

Wiesz już zatem, gdzie rzuciła Cię Anomalia – pytanie tylko, kiedy? Z za-myślenia wyrywa Cię przecinający nocną ciszę krzyk.

– Ej, młody! No co tak stoisz?! Wypaliłeś, to wracaj, ty wiesz, ile roboty jest?!

W świetle bijącym z jednego z wejść do Hali Wola od strony ulicy Po-wstańców Śląskich macha do Ciebie energicznie niewysoki jegomość odziany w niebieskie, drelichowe ubranie robocze.

Page 37: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

36

Faktycznie, coś się tam dzieje – między rzędem ciężarówek a Halą kręci się kilkanaście osób, noszących w rękach bądź pchających na wózkach jakieś towary w pudłach i paczkach.

Podchodzisz bliżej.

– Te, romantyk, do roboty, psiakrew! – facet w drelichu klepie Cię silnie w plecy, światło jarzeniówek z szerokich wejść do magazynowego za-plecza Hali Wola odbija się w jego łysinie.

– Nie mam nikogo do pomocy, a trzeba te mrożonki rozładować. Agre-gat na wozie szlag mi trafił, się zaraz rozpuszczać zaczną, gorąco jak cholera… A to przecież luksusowe, na eksport, tutaj tylko specjalnie na otwarcie tego olbrzyma. Ameryka, panie!

Podchodzicie do ciężarówki Jelcz z dużym, przypominającym ni to kwiat, ni to płatek śniegu logo firmy Hortex. Facet wskakuje do wnętrza chło-dziarki.

– Dobra, to ja rzucam, ty układaj w wózek – stęka i schyla się po pierw-szą partię. – To się nasza władza szarpnęła – gada dalej, choć nieco cich-szym głosem. – Największa hala w kraju, dziesięć tysięcy metrów kwa-dratowych, cuda niewidy, Ameryka… Tylko z datą otwarcia się obsunęli. Powinien być dwudziesty drugi lipca, jak Lenin przykazał, a będzie dwu-dziesty pierwszy, poniedziałek. A dzisiaj piątek, dostawcy wariują, a ja zasuwam za psi grosz. Cztery tysiące miesięcznie, rozumiesz, młody? Przecież żebym nie dorabiał, to ja nie wiem… Zęby w styropian. No i za-suwam, zamiast się na Olimpiadę Moskiewską w telewizorze pogapić. Jak myślisz, młody? Kozakiewicz ze Ślusarskim idą jak burza, pokażą tam im, co?

Page 38: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

37

Oj tak, myślisz, pokażą, ale na głos mówisz tylko „No jasne”. No cóż, już wiesz przynajmniej, że jest rok 1980, właśnie zaczęły się letnie Igrzy-ska Olimpijskie w Moskwie, zbojkotowane przez państwa zachodnie. Igrzyska, na których polski lekkoatleta Władysław Kozakiewicz zdobę-dzie rekord świata w skoku o tyczce i pokaże chwilę później gwiżdżącej sowieckiej publiczności słynny i obraźliwy gest – rękę zgiętą w łokciu i skrzyżowaną z drugą, nazwany od tamtego czasu jego imieniem. Zro-bi się z tego olbrzymia afera, dość zabawnie tłumaczona przez polskie władze skurczem mięśni zwycięskiego tyczkarza, który zdetronizował faworyta imprezy, Konstantina Wołkowa.

– Coś się tak zamyślił, młody? Pchamy! Wózek toczy się z turkotem ja-sno oświetlonymi, lśniącymi nowością korytarzami zaplecza Hali. Wszę-dzie biegają pracownicy obojga płci, nawołując się wzajemnie.

– Biegają i biegają z tymi towarami, a podwyżki na mięso dalej są – mówi Twój towarzysz. – I strajk za strajkiem w kraju, patrz pan, Włocławek, Świdnik, Lublin. A w marcu ten samolot na Okęciu spadł, Anna Jantar zginęła, a tak jej piosenki lubiałem… W kopalniach co i rusz katastrofy. Do czego ten kraj zmierza?

Do stanu wojennego i paru lat kompletnego marazmu, myślisz.

Po kilku zakrętach zatrzymujecie się pod metalowymi drzwiami chłodni. Obok piętrzy się porzucony stos połamanego styropianu i kartonowych pudeł po sprzęcie gospodarstwa domowego firmy Predom.

– Ech, zdenerwowałem się tym wszystkim – mówi facet i wyciąga pacz-kę papierosów „Klubowe”. – Daj ognia, młody, przecież masz, wychodzi-łeś na fajka.

Owszem, masz, ale dlatego, że w Twoim scyzoryku-prezencie urodzino-wym, bez którego nie ruszasz się z domu, jest miniaturowa zapalniczka.

Page 39: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

W tej chwili dostrzegasz wiszącą na ścianie tuż obok głowy Twego roz-mówcy tabliczkę z przekreślonym papierosem i napisem „Zakaz pale-nia”.

• Dajesz się namówić i podajesz zapalniczkę – przejdź na stronę 40.

• Odmawiasz prośbie, wskazując na zakaz palenia – przejdź na stro-nę 42.

Page 40: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

39

Page 41: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

40

5a.

Wyciągasz swój super-scyzoryk z zapinanej na suwak kieszonki spodni, pstrykasz miniaturową zapalniczką, pojawia się mały płomyk.

– Rany boskie! – mówi facet. – Ale cacko!

Zapala papierosa, zaciąga się, korytarz wypełnia gryzący dym.

– Zbyszek jestem, tak w ogóle, zasadniczo – podaje Ci rękę. – No i tak, proszę ja ciebie… O, popatrz – wskazuje na pracowników taszczących jakieś pudła. – Dwikozy. Zakłady Przemysłu Owocowo-Warzywnego. Niby taka nasza konkurencja. Ech, kogo w tej Hali nie będzie! Centrala Rybna, mleczarnia wolska, pegieery, pralki, radia, ryż mydło i powidło, jak mawia moja matka. Czterysta osób ma tu pracować. Nawet sklep nocny i bar zrobią. To właściwie całą dobę będzie można przesiedzieć, dobrze się podbawić i do domu nie wracać! – rechocze. – A obok pod Człuchowską mają metro puszczać. Ale to ja nie wiem, chyba za pięć-dziesiąt lat je wykopią. – macha zirytowany ręką, kątem oka dostrze-gasz iskrę odrywającą się od papierosa i lecącą gdzieś za Ciebie.

– Ma pan rację, bo metro puszczą jednak Górczewską. – mówisz z peł-nym przekonaniem.

– Górczewską? – facet mruży oczy i zaciąga się dymem śmierdzącym niczym koński nawóz. – Może i Górczewską. Ale mów mi Zbyszek.

Do fetoru „Klubowych” dołącza nagle inny zapach – też dymny, lecz znacznie czystszy, a jednocześnie bardzo niepokojący. W plecy bije Cię nagle fala ciepła, oczy pana Zbyszka robią się wielkie jak spodki, odbija się w nich blask płomieni.

Za wami sterta kartonów i styropianu staje w ogniu.

– Rany boskie, młody! – wrzeszczy pan Zbyszek. – Pali się! Pożar!

Page 42: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

41

Gaśnica. Za zakrętem widziałeś stojącą w kącie gaśnicę. Rzucasz się w tamtym kierunku, łapiesz ją, nie poświęcasz ani sekundy na lekturę zawieszonej na ścianie tablicy „Instrukcja postępowania w razie poża-ru”. Szarpiesz druty i zawleczki opornego urządzenia. Stos płonie już niczym olbrzymia pochodnia, jęzory ognia rozlewają się po suficie. Od-palasz gaśnicę i kierujesz strumień prychającej piany na parzący nawet z tej odległości żywioł. Korytarz wypełnia para, dym, krzyki ludzi bie-gnących na pomoc i niecenzuralne wrzaski pana Zbyszka.

Zdaje się, że ogień przygasa. Zdaje się, że uratowałeś terminowe otwar-cie Hali Wola, tak wytęsknionej przez mieszkańców wielkopłytowych bemowskich osiedli. Zdaje się też, że nim staniesz się lokalnym bohate-rem bez dokumentów, trzeba skorzystać z okazji i wejść w bąbel powie-trza, który właśnie pokazał się obok Ciebie i wokół którego wirują spira-le dymu i podświetlonej pomarańczowo pary z poskromionego pożaru, który przecież i tak nie przecieknie do prasy.

• Przejdź na stronę 85.

Page 43: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

42

5b.

Ruchem głowy i ręki wskazujesz na tabliczkę z zakazem palenia, dodając jednocześnie, że nie ma co ryzykować, bo mogą tu być czujniki dymu.

– Że co? Jakie czujniki? Pogięło cię, młody? Co ty myślisz, że to Kanada jest? Co się ma niby tu palić, beton?! Lastryko?! Może te drzwi?! – wali pięścią we wrota chłodni. – To jakiś dureń nadgorliwiec tu przykleił. Da-waj ognia i się nie przejmuj.

Cofasz się o krok i kręcisz przecząco głową. Natarczywość łysego faceta działa Ci na nerwy i skłania do robienia na złość.

– Ach ty, taki nie taki! – policzki faceta robią się ciemnoczerwone, jakby zaraz miał dostać apopleksji. – już ja cię nauczę!

Łapie Cię nagle za rękę, otwiera szarpnięciem drzwi chłodni i wpycha Cię do środka. Wrota zatrzaskują się za Tobą i zostajesz w zimnej ciem-ności. Zza warstwy metalu dobiega łomot pięści.

– Posiedzisz tam kwadransik, to zmądrzejesz! – woła facet. – Mózgowni-ca ci się wychłodzi, przestaniesz się wynosić nad innych, panie mądrala!

Jest zimno, jest ciemno, łokciem zawadzasz o coś twardego. Wyjmujesz scyzoryk i kciukiem pocierasz mechanizm zapalniczki.

Lodownia nie jest tak zapchana, jak można by przypuszczać na dwa dni przed otwarciem flagowego sklepu socjalistycznej gospodarki. Tempe-raturę posiada jednak odpowiednio niską i już zaczynasz to odczuwać. Nagle między dwiema metalowymi skrzyniami o nitowanych ściankach dostrzegasz znajomą już, choć wcale nie lepiej przez to zrozumianą Ano-malię. Bąbel powietrza zdaje się parować, jakby wiódł w cieplejsze miej-sce, gdzieś, gdzie jest zdecydowanie więcej niż minus piętnaście stopni Celsjusza.

Page 44: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

43

Hmm. Warto już stąd zmiatać, ale przedtem – jeszcze jedna rzecz. O ile dobrze zauważyłeś, w szoferce Jelcza – za szybą – stała tabliczka z imie-niem „Zbyszek”.

– Zbyszku! Zbyszku! – wołasz, łomocząc w oblodzone drzwi.

– Czego? Zmądrzałeś? – odpowiada po chwili głos.

– Zbyszku, to może być ostatnie ostrzeżenie! – wołasz. – Zmień się na lepsze! Za chwilę zniknę, więc lepiej posłuchaj tej rady!

Cisza. Po chwili zza drzwi dobiega stłumione przekleństwo, a Ty skacząc w kierunku Anomalii słyszysz zgrzyt otwieranych wrót.

Znikasz. Ale jesteś pewien, że pan Zbyszek rzuci palenie… i może parę innych szkodliwych przyzwyczajeń.

• Przejdź na stronę 87.

Page 45: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

44

6.

Lądowanie było twarde. Znacznie twardsze w każdym razie od poprzed-nich.

Twe poobijane w poprzednich epokach i wyziębione w pozawymia-rowej przestrzeni nogi boleśnie łupnęły w spękany beton, a oczy po-raziło jaskrawe światło słońca. Zataczasz się w tył i – o dziwo – nagle znajdujesz się w przyjemnym cieniu jakiejś wznoszącej się nad Tobą konstrukcji.

Ale nie jest dobrze.

Konstrukcja to dziób samolotu pasażerskiego. W porządku, nie jest to gigant; gdybyś wyciągnął rękę w górę, bez przeszkód mógłbyś poklepać jego stalowy kadłub. Nie zamierzasz jednak tego robić.

Po pierwsze, kilka metrów od Ciebie kłębi się tłum mężczyzn w ciem-nych garniturach, trzymających archaiczne kamery o suto chro-mowanych elementach i kierujących je w stronę pary, która – jak się zdaje – właśnie zeszła ze schodków przystawionych do wejścia do samolotu.

Po drugie, wyraźnie słyszysz odgrywane przez orkiestrę dźwięki jakie-goś marsza wojskowego i widzisz łopoczące w suchym, gorącym wie-trze flagi polskie i amerykańskie, zawieszone na wysokich masztach.

Po trzecie, spod Twoich nóg dobiega pochrumkiwanie – o łydki obija Ci się nowa czworonożna znajoma, mała, brudnoróżowa świnka, najwy-raźniej otumaniona jeszcze po podróży w czasie i przestrzeni.

Po czwarte wreszcie, czujesz na sobie intensywne, świdrujące spojrze-nie. Przygląda Ci się ze schodków samolotu starszawy blondyn o pocią-głej twarzy. Instynkt przetrwania – zaostrzony w ciągu ostatnich kilku

Page 46: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

45

godzin – od razu podpowiada Ci, że nie jest to mężczyzna skłonny do żartów czy lekkiego traktowania rzeczywistości. Nagle przypominasz sobie, kim on jest, a to wcale nie poprawia Ci humoru. Wedle dawnych polskich kronik filmowych – jednego z Twoich najnowszych, ciągle zmie-nianych hobby – to we własnej osobie Hyman Rickover, amerykański admirał, twórca floty atomowych okrętów podwodnych Stanów Zjed-noczonych, zarazem syn ubogiego Żyda rodem z Mińska Mazowieckie-go. Mający przed sobą – o ile dobrze pamiętasz – jeszcze dwadzieścia siedem lat aktywnego życia, bo skoro jest tutaj, a nie po drugiej stronie Atlantyku, to może oznaczać tylko jedno. Jest drugi sierpnia 1959 roku, owacyjnie witana para podróżnych to Richard Nixon – wiceprezydent Stanów Zjednoczonych – z małżonką Pat, a nad tłumem reporterów i reprezentacji małych polskich dziewczynek ze wstążkami we włosach drży w ciepłym powietrzu obraz budynku, który powinieneś poznać od razu – przysadzista i futurystyczna zarazem wieża kontroli lotów lotni-ska Babice, stojąca i za Twoich czasów przy ulicy Wolfkego, choć obu-dowana blokami.

Ty zaś stoisz sobie pod kadłubem wiceprezydenckiego Air Force 2, czyli nowiutkiego Boeinga 707, pokryty warstwami starożytnego błota i bru-du, ze świnią u nogi.

– Hej! Coś ty za jeden?! – woła admirał Rickover, dźgając w Twoim kie-runku palcem. Kosmyk prawie białych włosów obsuwa mu się na czoło. Kilku reporterów odwraca się odruchowo w Twoją stronę, obiektywy ich kamer są jednak nadal skierowane na Nixona i jego promieniującą uśmiechem żonę. Twój angielski, wyćwiczony od pierwszej klasy pod-stawówki, powinien zdać egzamin – ale jak odpowiedzieć?

Page 47: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

• Próbujesz uprzejmie wyjaśnić swą obecność w tym miejscu – przejdź na stronę 48.

• Lepiej udać, że się nie słyszało pytania – przejdź na stronę 51.

Page 48: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

47

Page 49: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

48

6a.

Wygląda na to, że najlepszym pomysłem będzie uprzejma i niezobowią-zująca konwersacja. Połączona – jak podpowiada rozsądek – z szybkimi i jasnymi odpowiedziami na zadawane nerwowo pytania.

– Dzień dobry, Sir – odpowiadasz po angielsku z tyloma „gorącymi ziemniakami w gębie”, że starczyłoby na obiad dla plutonu zgłodniałych żołnierzy. – Jestem prostym polskim wieśniakiem, przepraszam, że za-wracam głowę, chciałem popatrzeć z bliska na amerykańskiego prezy-denta.

Admirał Rickover – kto wie, może pierwszy raz w swym maksymalnie kontrolowanym życiu – w zdumieniu otwiera usta i nie wie co powie-dzieć. Gruszkowata, zdobiona ciemnymi i krótko przystrzyżonymi wło-sami głowa Richarda Nixona odwraca się w Twoją stronę. Wiceprezy-dent unosi brew, jest chyba rozbawiony.

– Jeszcze raz przepraszam, panie admirale – dodajesz z oksfordzkim ak-centem wymuszonym długimi godzinami żmudnych lekcji z plejadą bry-tyjskich lektorów. – Już mnie nie ma.

Richard Nixon uśmiecha się, ukazując garnitur śnieżnobiałych zębów. – To jest przeciętny polski chłop, panowie! – woła. – Niezwykła sprawa, niezwykła sprawa! – Macha do Ciebie dłonią, zanosi się krótkim, aktor-skim śmiechem.

Polscy i zagraniczni reporterzy przez krótką chwilę zastanawiają się nad skierowaniem błyszczących oczu kamer w Twoją stronę, niektórzy na-wet to robią. Później – dużo później – okaże się, że w tym miejscu ich taśmy pokazują falujące, zamazane plamy.

Admirał Rickover uśmiecha się krzywo.

Page 50: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

49

– Przeciętny polski wieśniak z brytyjskim akcentem, co? – rzuca w mo-wie, która gdzieś w tle, w miękkim brzmieniu samogłosek, przypomina teksański zaśpiew westernowych zabijaków. – Bardzo miłe w rzeczy sa-mej. Rób co masz robić, chłopcze, a potem zdaj relację swoim czerwo-nym pracodawcom.

– Daj mu pan spokój, admirale – wtrąca się obrócony przez ramię wice-prezydent USA. – To uprzejmy gość, w dodatku diabelnie realistycznie odstawiony. Spójrz na te plamy! Nawet smród jest OK. – Białe zęby Ni-xona ślą w Twym kierunku promienie odbitego światła. – Spójrz Pat, czy to nie urocze?

Małżonka Nixona – ta, której nie złamie za wiele lat mężowska afera Watergate ani straszliwe choroby – uśmiecha się do Ciebie i wiesz, że to prawdziwy uśmiech, promyk dobra.

– Dzień dobry, mój drogi! – woła. – Jak to miło, że przyszedłeś nas po-witać!

Machasz jej na powitanie, a świnka kwiczy przeciągle i z zadowoleniem. Coś każe Ci otworzyć usta raz jeszcze – to coś, co popycha do szaleń-stwa, do czynów pamiętanych przez stulecia.

– Admirale! – wołasz. – Admirale Rickover!

Adresat Twego wołania, stojący już na płycie lotniska, odwraca się ku Tobie ze ściągniętymi brwiami.

– Nie jestem agentem, nie jestem aktorem, jestem przeciętnym Pola-kiem z okolicy – dokładnie tak, jak panu powiedziałem. Niech pan to dobrze rozważy! – mówisz głośno. Czy liczysz na obecność w mediach? Na bycie celebrytą roku 1959, gdy telewizory znajdowały się w co dwu-dziestej polskiej rodzinie?

Page 51: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

50

Nie. Chyba jednak nie. I zarazem tak – chcesz być człowiekiem-zagadką, nieodgadnioną tajemnicą dla wąskiego kręgu ludzi, którym wydaje się, że o naturze wiedzą bardzo wiele.

– Chodź, moja świnko – rzucasz po angielsku do czworonożnej towa-rzyszki. – Chodź, bo cię przerobią na szynkę.

Wchodzisz w tłum starannie wyselekcjonowanych zawczasu gapiów okupujących lotnisko Babice, które aż do końca lat osiemdziesiątych ofi-cjalnie nie istniało na planach stolicy. Rozstępują się przed Tobą, Twym odorem i pochrumkującą świnką, a za nimi dostrzegasz pulsującą nad betonowym, pustym pasem lotniska nierówność – skazę czasoprze-strzeni. Zmierzasz w jej kierunku.

Nie oglądasz się, ale wciąż czujesz na plecach wzrok admirała Rickovera. Jesteś pewien, że będzie widział Twą dematerializację, a potem długo nad nią myślał, zaprzęgając przy okazji do myślenia sztab naukowców z amerykańskiego Laboratorium Narodowego Los Alamos.

• Przejdź na stronę 84.

Page 52: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

51

6b.

No dobra, uczyłeś się angielskiego osiem bitych lat. Czy to wystarczy? Czy to wystarczy do podjęcia dyskusji na poziomie z jednym z głównych przedstawicieli dyplomatycznej misji zza Oceanu Atlantyckiego, w ko-lejnym roku Zimnej Wojny, kolejnym roku skostniałych palców drżących co noc nad czerwonymi przyciskami odpalającymi międzykontynental-ną, nuklearną śmierć?

Nie.

Mamroczesz coś wykrętnego – cokolwiek pozwalającego na w miarę niezauważalne wycofanie się, dosłownie i w przenośni. Niestety, nie-świadomie popełniasz dwa błędy. Po pierwsze, mamroczesz po an-gielsku i to bynajmniej nie dukając. Twoi dawni lektorzy, przeważnie studenci z Wielkiej Brytanii, byliby niewątpliwie dumni, ale teraz Twa nienaganna wymowa przyciąga zainteresowanie.

Po drugie zaś, wczuwając się w rolę prostego wieśniaka i schylając w pas przed możnymi tego świata, zapominasz o wetkniętym za pazuchę ma-leńkim, różowym odtwarzaczu MP4 z kłębem dołączonych doń kabel-ków od słuchawek-pchełek. Cały ten majdan nagle wypada na beton płyty lotniska.

Kątem oka widzisz reakcję dwóch ludzi – stojący u stóp samolotowych schodków niski, łysy pan w okularach – Oskar Lange, wieloletni przed-stawiciel reżimu komunistycznego na Stany Zjednoczone, traci na se-kundę wyraz twarzy uśmiechniętego chomika i lekkim ruchem głowy wskazuje Twą postać stojącym obok nijakim mężczyznom w ciemnych płaszczach i okularach przeciwsłonecznych. Dobrze wiesz, o co chodzi – dwa tygodnie wcześniej w Katowicach podczas wizyty w Polsce Nikity Chruszczowa, przywódcy Związku Radzieckiego, doszło na trasie prze-jazdu do nieudanego i oczywiście natychmiast wyciszonego zamachu

Page 53: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

52

bombowego. Sprawcy nie złapano – jeszcze nie; uda się to dopiero za dwa lata, po kolejnym zamachu, a samotny elektrotechnik terrorysta, Stanisław Jaros, trafi w 1963 roku na szubienicę.

Ale teraz wygląda na to, że to Ty możesz być podejrzanym.

Od polskich agentów szybszy jest jednak admirał Rickover. W dwóch długich krokach jest przy Tobie i z uśmiechem wyciąga szczupłą silną dłoń ku Twemu ramieniu. „Nie uciekniesz mi tak łatwo, nader interesu-jący bratku”, zdaje się mówić jego zimny wzrok.

Przestraszona świnka szarpie się na sznurku, pociąga Cię gwałtownie, wyrywa z zasięgu rąk Rickovera. Potykając się o własne nogi starasz się mimo wszystko nie wpaść w panikę i nie rzucić do ucieczki – zwłaszcza pod nosem wyprężonej, trzymającej na sztorc zaopatrzone w bagnety karabiny gwardii honorowej Ludowego Wojska Polskiego, w czapkach z szerokimi okrągłymi denkami, o których w swoich czasach zdążyłeś już zapomnieć.

Kluczysz wśród tłumu odświętnie ubranych gapiów, prowadzony przez swe pochrumkujące co chwila stworzenie, odprowadzany zdumionymi i rozbawionymi spojrzeniami. Oglądasz się przez ramię – nikt Cię nie goni, Lange zajął się już wiceprezydentem Nixonem, który wydaje się autentycznie odprężony – czemu ciężko się dziwić, skoro właśnie wraca z Moskwy, gdzie kilka dni wcześniej wdał się z Chruszczowem w kar-czemną awanturę. Później pyskówka ta nazwana będzie eufemistycz-nie przez media i historyków „debatą kuchenną”, jako że toczyła się w sztucznej kuchni niby-przeciętnego amerykańskiego domu pobudo-wanego na moskiewskiej Wystawie Amerykańskiej.

Zaraz, zaraz. Czemu Rickover powstrzymuje smutnych panów Langego? I co admirał przed chwilą schował do kieszeni?

Page 54: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

53

Niech to szlag. Zdaje się, że twój kupiony z promocji odtwarzacz i ka-belki zasilą zbiory legendarnych magazynów osobliwości amerykańskiej Strefy 51, owianego tajemnicą poligonu w sercu pustynnej Nevady.

Za ostatnim rzędem ludzi, nad końcem płyty lotniska, powietrze wy-brzusza się w znajomy, kulisty kształt. Czas udać się tam co prędzej.

• Przejdź na stronę 84.

Page 55: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

54

7.

Jeszcze przed chwilą biegłeś po twardej ziemi, teraz nagle zapadasz się w śnieg po kostki i z trudnością jedynie udaje Ci się utrzymać równowa-gę. Mrugasz gwałtownie powiekami, na wpół oślepiony i oszołomiony napływającą zewsząd mnogością bodźców. Wszędzie dookoła mnóstwo krzyczących i biegających ludzi, gdzieś w górze łomocze potężny silnik helikoptera. W mroźnym powietrzu czuć zapach dymu z ogniska.

Robisz kilka chwiejnych kroków i opierasz się ręką o wysoką, ciemną ścianę wielkiej stodoły. Przed Twoimi oczyma poznaczony olbrzymimi słupami energetycznymi teren opada w dół ku zamarzniętemu na kość sporemu jeziorku, po którym roją się pokrzykujący wesoło łyżwiarze. Nieco bliżej brzegu na tafli lodu stoi rozstawiona ekipa filmowa z kil-koma kamerami, skierowanymi na grupkę odzianą w proste, chłopskie stroje, skupioną wokół żarzącej się i dymiącej kupki drewna. Obok nich siedzi kobieta, tuląca i kołysząca przy piersi owinięte w białe szmatki niemowlę i śpiewająca mu jakąś ni to kołysankę, ni to kolędę. W jej rytm schylony obok mężczyzna w kożuchu przewiązanym sznurkiem za-pamiętale ociosuje siekierą jakąś gałąź czy kołek.

– Tradycja! – woła nagle stojący w grupce postaci mężczyzna w kaszkie-cie. – Chodź no do tatusia, a butków nie zamocz!

Nieco dalej inny mężczyzna o podejrzanie znajomej twarzy aktora, w niebieskiej kurtce i prymitywnej czapie, łapie i sadza sobie na ramię małą dziewczynkę. Podchodzą do ogniska i rozpoczyna się rozmowa, której szczegółów nie słyszysz, a która szybko przeradza się w mono-log wygłaszany przez starca w maciejówce, spod której wystają długie, siwe włosy.

Page 56: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

Wokół nich kręcą się filmowcy, manipulujący obiektywami kamer i pod-tykający aktorom włochate mikrofony na długich tyczkach.

Huk helikoptera robi się coraz bardziej natarczywy. Spora, wojskowa maszyna starego typu nadlatuje nad jeziorko od strony widniejących w oddali dwóch bliźniaczych, pomalowanych w biało-czerwone pasy kominów jakiejś fabryki czy może elektrowni. Poniżej śmigłowca, pod-czepiona na linie dynda i kręci się jak bąk jakaś wielka, człekopodobna kukła.

Opanowuje Cię przemożne wrażenie deja-vu. Już to gdzieś-kiedyś wi-działeś…

– Teraz! – drze się w krótkofalówkę zwalisty mężczyzna w wielkiej ba-raniej czapie, machając do niewidocznego pilota helikoptera. Chwilę wcześniej widziałeś, jak udzielał instrukcji i rozstawiał po planie akto-rów i operatorów kamer. – Teraz! Wal w glinianki!

Zwalisty mężczyzna odwraca się nagle w Twoją stronę. Nie patrzy jed-nak na Ciebie, a na samotnie stojącą obok na trójnogu kamerę.

– Gdzie Piotrek?! – krzyczy. – Stamtąd łapać ujęcie! Stamtąd! Hej, kole-go! Tak, ty! – tym razem wyraźnie pokazuje na Ciebie. – Kręć! Szybko!

Miś (skąd właściwie wiesz, że to straszydło na niebie to miś?!) zaczyna opadać ku ziemi…

• Podbiegasz do kamery i starasz się złapać ujęcie – przejdź na stro-nę 57.

• Odwracasz się na pięcie i próbujesz jak najszybciej zniknąć za ro-giem stodoły – przejdź na stronę 59.

Page 57: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

56

Page 58: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

57

7a.

W kilku susach dopadasz stojącej samotnie kamery. Nigdy wcześniej nie obsługiwałeś takiego urządzenia, w Twoich czasach byłoby już zapewne uznane za szacowny zabytek. Na chybił-trafił wciskasz przycisk wyglą-dający na właściwy i spoglądasz w okienko wizyjne. Mimo okropnego zimna po twarzy spływa Ci pot – o czymś podobnym nie mogłeś nawet marzyć.

Najwyraźniej Anomalia rzuciła Cię na plan filmowy „Misia”, jednej z naj-lepszych komedii – czy może raczej tragikomedii – jakie widziałeś w ży-ciu. To już ostatnie sceny dzieła – zrzucanie olbrzymiej, groteskowej kukły na Glinianki Sznajdra przy ulicy Połczyńskiej. Kręcono je 12 lutego 1980 roku, przy temperaturze minus piętnastu stopni Celsjusza. Pier-wotnie końcówka filmu miała być zupełnie inna, aż gęsto miało w niej być od misiów… Wyszła jednak scena uważana za proroctwo upadku komunizmu w Polsce.

Jest! Leci! Udało się! Chyba się udało! Oby reszta operatorów kamer spisała się lepiej… ale o ile kojarzysz, to właśnie ten kadr – Twój! – poja-wi się w ostatecznej wersji filmu.

Z dołu, od glinianki dobiega wdzięczny śpiew pani Ewy Bem. Miś wyko-nany przez państwową firmę Cepelia wali się z łoskotem na zamarznię-tą ziemię. Asystenci obrzucają błotem i słomą zgromadzonych wokół ogniska aktorów symulując rozbryzgi ziemi po upadku misia, zwalisty mężczyzna w czapie – Stanisław Bareja we własnej osobie – pokrzykuje raźno na ekipę.

Między Tobą a ścianą stodoły, w mroźnym powietrzu pojawia się znajo-my, czasoprzestrzenny bąbel.

Page 59: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

58

Trzeba się chyba stąd zabierać, i to bez autografów – nie wiesz, jak dłu-go Anomalia może się utrzymać, no i jesteś już siny z zimna.

• Przejdź na stronę 72.

Page 60: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

59

7b.

Z bijącym mocno sercem opierasz się o ścianę stodoły. Wyglądasz ostroż-nie zza rogu. Mimo mrozu paraliżującego nie tylko ciało, ale i umysł, za-czynasz rozumieć gdzie jesteś i co właściwie się dzieje.

Jest 12 lutego 1980 roku i trafiłeś na plan filmu „Miś” Stanisława Barei, czyli owego zwalistego mężczyzny w baraniej czapie. Tytułowa człeko – i misio zarazem – podobna kukła na Twoich oczach wali się z głuchym łoskotem na ziemię tuż przy zamarzniętej gliniance, pozostałości po wy-robisku gliny dla dawnej fabryki cegieł i dachówek rodziny Schneider, przy ulicy Połczyńskiej, na południowych krańcach Bemowa.

Wokół małego ogniska aktorzy otrzepują się z rzucanego przez asysten-tów błota i słomy, niby wybitych w powietrze siłą upadku misia. Jest pani Ewa Bem, są Marek Siudym z Ewą Milde-Prus, jest wąsaty Kon-stanty Szyrko, współautor scenariusza Stanisław Tym, siwowłosy Sta-nisław Śródka, który właśnie skończył wygłaszanie monologu o tym, czym jest tradycja naszych dziejów. Taka plejada! Marzną przy minus piętnastu stopniach Celsjusza, ale cieszą się. Mają nadzieję, że rządząca ekipa Edwarda Gierka wkrótce upadnie, że cenzura i komitet kolauda-cyjny decydujące o być albo nie być filmu będą miały ważniejsze sprawy na głowie niż grożenie palcem Barei i wytykanie antysocjalistycznych treści filmu. Nie wiedzą, że „Miś” przeleży na półkach Głównego Urzę-du Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk rok i doczeka się premiery do-piero w maju 1981.

– Ej, kolego, nie za gorąco ci?

Stojący za Tobą mężczyzna w brązowej kurtce i nasuniętej na uszy nar-ciarskiej czapce w jodełki uśmiecha się kpiąco i współczująco zarazem.

Page 61: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

60

Dygocząc z zimna tłumaczysz niezbornie, że niczego akurat nie wziąłeś z domu.

– Czekaj chwilę. – Mężczyzna zdejmuje kurtkę, pod spodem ma nasu-niętą na wełniany golf niebieską bluzę sportową, rozciągniętą do granic wytrzymałości. Krzywiąc się i sapiąc ściąga ją z wysiłkiem.

– Bierz, bracie. To z paczki z Zachodu, zupełnie dobra, ale ja jej nie lubię. Za mała, a żona uparła się, że mam ją wkładać. No dalej, bierz.

Z wdzięcznością przyjmujesz podgrzane ciepłem ciała odzienie. Twego darczyńcę ktoś woła do ekipy, on zaś klepie Cię w plecy i życzy powo-dzenia.

Wśród łopoczących w lodowatym wietrze, zesztywniałych płach białej pościeli powietrze zaczyna się gotować, pęcznieć i wybrzuszać. Czaso-przestrzenna dziura wydaje się prowadzić gdzieś w ciemność – ale czy masz inny wybór?

• Przejdź na stronę 61.

Page 62: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

61

8.

Ciemność. Widzę ciemność.

To klasyczne zdanie w pełni oddaje liczbę dochodzących do Ciebie bodźców. Wypadłeś z międzywymiarowej przestrzeni w miejscu, które wypełnia gęsty mrok i zapach gleby. Słyszysz dudnienie krwi w swych tętnicach, czujesz mrowienie palców rąk i nóg, w ustach masz metalicz-ny posmak krwi – i nie widzisz niczego.

Powstrzymujesz wzbierającą falę paniki i zamiast młócić dookoła ramio-nami ostrożnie i delikatnie wysuwasz ręce przed siebie. Opuszki palców muskają śliski, gładki przedmiot – szklankę? Kieliszek? Jednak szklankę. Obok butelka, trącona niechcący trze denkiem o płaską powierzchnię – cerata? Przez zapach ziemi przebija czosnkowa woń kiełbasy. Burczy Ci w brzuchu.

Czy to właśnie ten dźwięk, głośny zew głodnego żołądka zbudził kogoś w ciemnościach?

Tuż obok ktoś nagle głośno zachrapał, odrzucił koc lub kołdrę – ku Twej twarzy wionął podmuch i duszny, posenny odór niewietrzonej długo pościeli – i uniósł się na posłaniu, sądząc z przeciągłego skrzypnięcia starych sprężyn materaca.

Usłyszałeś szept – przerażone wargi mamroczą jakąś modlitwę, lęk łamie i zniekształca śpiewną wymowę głosek. Czyżby rosyjski? Czyjaś dłoń nerwowo klepie w materac, uderza głucho w blat stołu raz i dru-gi, rozlega się metaliczny trzask i nagle piwnicę zalewa żółte światło drżącego płomienia benzynowej zapalniczki. Mrużysz oczy, odruchowo zasłaniasz je ramieniem.

Nora ze stropem z desek tuż nad głową, skłębiona brudna kołdra, drew-niana skrzynka przewrócona do góry dnem i nakryta ceratą w kratę,

Page 63: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

błyszczące szkło butelek, słoik z jakimś płynem, tłusta szklanka. Goreją-ce oczy w zarośniętej twarzy.

– Ktoś ty? Diabeł czy anioł? – szepcze mężczyzna z miękkim, rosyjskim akcentem.

– Spokojnie, proszę się nie bać – rzucasz szybko uspokajającym tonem.

Oczy mieszkańca nory wędrują ku górze, sztywny palec zaś kładzie so-bie na ustach w geście nakazującym bezwzględną ciszę. Faktycznie, odezwałeś się dość głośno.

– Jak się tu znalazłeś? Dokopałeś się skądś? Skąd? Gdzie tunel?

Postanawiasz zaryzykować. Raz kozie śmierć, akurat ten człowiek wyda-je się na tyle szalony, że prawda o Twoim pojawieniu się w jego lokum będzie najprostszym wyjaśnieniem.

W miarę Twej opowieści czarne brwi nieznajomego marszczą się coraz bardziej. Gdy kończysz ze słowami „i wtedy znalazłem się tutaj”, męż-czyzna zrywa się z posłania, chwyta zapaloną uprzednio lampę naftową i pochyla się nad Tobą. Poznaczona bliznami dłoń chwyta Twą niebieską bluzę sportową, prezent z 1980 roku.

• Krzyczysz wołając o pomoc i szarpiesz się – przejdź na stronę 64.

• Nieruchomiejesz i czekasz w napięciu na rozwój sytuacji – przejdź na stronę 68.

Page 64: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

63

Page 65: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

64

8a.

– Ratunku!

Twój głos brzmi głucho i ginie w mrocznych zakamarkach zagraconej podziemnej jamy, która nagle kojarzy Ci się z trumną zamieszkałą przez szalonego upiora.

– Cicho! – czosnkowy odór spomiędzy krzywych zębów gospodarza za-piera Ci dech w płucach i przestajesz krzyczeć. Mężczyzna miał wyraźny zamiar zatkania Ci ust dłonią, powstrzymał się jednak i teraz z napię-ciem wpatruje się w strop, wykrzywiając się i garbiąc niczym Quasimo-do, dzwonnik z katedry Notre Dame.

Z góry dobiega nagle szuranie, odgłos kroków i krzyki. Spomiędzy de-sek sypie Ci się w oczy pył i kurz, robi się ciemno – to gospodarz zga-sił lampę. W pomieszczeniu wyżej ktoś jednak musiał zapalić światło, kilkanaście centymetrów nad Twoją głową szpary desek wypełniły się żółtawym blaskiem.

– Obywatelu sierżancie, ja nie rozumiem, o co w ogóle chodzi! – prze-straszony dyszkant.

– Zamknijcie mordę, student, bo wam przyleję! – wredny, płaski głos, jednak także z osobliwą nutą strachu.

– Obaj się zamknijcie. Stulić pyski, już! – ten głos z kolei należy do osoby mającej wśród zgromadzonych na górze prawdziwą władzę. – Wyraźnie coś stąd słyszałem. Boguś, rozejrzyj się tam.

Posłuszne mruknięcie, kroki, skrzypienie desek. Twój gospodarz skulony obok zaczyna się obficie pocić, kwaśny smród jest ciężki do wytrzyma-nia.

Głos reprezentanta prawdziwej władzy kontynuuje.

Page 66: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

65

– Zachciało się wam rewolucję kulturalną robić? To macie teraz. – Mia-rowe kroki. – Zima za pasem, a wy na tej wiosce tyłki sobie poodmra-żacie w barakach. Już tego się dopilnuje. Po prostu się dopilnuje! – naj-pierw śmieje się pan prawdziwa władza, potem dołącza rechot z dwóch jeszcze gardeł. – Po mojemu owszem, uczyć się trzeba, bo kto się uczy, może służyć krajowi. Jak choćby ja. A kto się nie uczy, ten będzie haro-wać za psi grosz i stawać na łapkach przed przełożonymi, jak na przy-kład obywatel sierżant.

Cisza. Kolejne kroki, prawie nad wami.

– Ale za dużo też się uczyć nie można, panowie studenci. Dlaczego? A dlatego, że wtedy się głupieje. I traci zdrowie na placu Narutowicza albo w Alejach przed Komitetem Partii, bo milicjant to milicjant, każą, to wali pałką i tyle. A żadnemu z was, uczone barany, pewnie nie przyjdzie do głowy refleksja – czy warto nerki nadstawiać za jakieś głupie pismo? Za redakcję, zbijającą kabzę przez publikowanie sensacyjek, detektywi-stycznych, psiakrew, opowieści!?

Wzbierający irytacją monolog urywa się nagle, a ostatni wykrzyknik pu-entuje mocne uderzenie obcasem w podłogę pomieszczenia, nie więcej niż metr od was.

– Oho, chyba coś mamy. Palec mnie swędzi, co dowodzi, że jakiś kret tam sobie chodzi. Boguś, pozwól! Sierżancie, niech wasi ludzie przesuną ten barłóg!

Mężczyzna obok Ciebie zaczyna drżeć jak osika. Za Twoimi plecami po-wietrze zaczyna pulsować i wibrować. Z góry dobiega szczęk metalu, nieprzyjemnie przypominający przeładowanie pistoletów.

– Ostatni raz pytam, studenty. Nie macie tam żadnego lokatora, tak? Żadnego lewego gościa, co nie chciał wrócić do siebie? Wasze podziem-

Page 67: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

66

ne piwniczki do rżnięcia w karty mnie nie obchodzą, ale mamy informa-cje, że plącze się u was uciekinier z bratniego Kraju Rad. Nie? No dobra.

Chrobot i jęk mebla przesuwanego po podłodze.

Mężczyzna obok przełyka głośno ślinę, zdaje się uspokajać, patrzy na Ciebie.

– Bardzo bym chciał uwierzyć w Twoją opowieść – mówi szeptem.

Świetliste szpary między deskami pojawiają się jedna za drugą.

– Za chwilę to wszystko się skończy. Nie wezmą mnie żywcem. – sięga po leżący na ceracie nóż. – A ty szybko schowaj się pod siennik, bo kule będą latały. – Nazywam się Andriej Siergiejewicz Lewin, siedzę w tej norze od dwóch i pół roku…

Nagły huk z góry głuszy słowa, obaj kulicie się, zasłaniając odruchowo głowy.

– Ktokolwiek tam jest, wyłazić! Liczę do pięciu, potem będę strzelał!

Powietrze tuż za Twoimi plecami zdaje się gotować, delikatne bąbel-ki muskają Twe ubranie, odciągają je od spoconych pleców, podnoszą włosy na potylicy.

– Raz! – wrzask z góry. Chwytasz Andrieja Siergiejewicza za ramię.

– Dwa!

Andriej marszczy brwi, ruchem głowy wskazuje swe skotłowane posła-nie.

– Trzy!

Ciągniesz go ku sobie, zapiera się odruchowo.

Page 68: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

67

– Cztery!

Szarpiesz Andrieja z całej siły w głąb Anomalii. Krzyku „Pięć” już nie słyszysz.

• Przejdź na stronę 96.

Page 69: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

68

8b.

W świetle lampy naftowej cuchnący czosnkiem troglodyta zaczyna oglą-dać Twe ubranie. Szarpie bluzę, bada spodnie zaopatrzone w pokaźną ilość naddartych kieszeni, skupia wzrok na butach, dość drogich i zde-cydowanie nowoczesnych nawet spod warstwy oblepiającego je błota.

Spogląda na Ciebie bardzo podejrzliwie, ale już bez strachu.

– Nu, ciekawe, bardzo ciekawe. – mówi i zgarbiony, szorując plecami o sufit, przemieszcza się w stronę swego posłania. Siada ciężko, lampę stawia na prymitywnej, stołopodobnej konstrukcji. Wzdycha.

– Ano cóż, gość w dom, Bóg w dom. – macha ręką, wskazując na swe mikroskopijne królestwo. – Jako gospodarz przedstawię się pierwszy. Jestem Andriej Siergiejewicz Lewin. A wy, podróżniku w czasie?

Przedstawiasz się.

– Mhm. Tak. – mruczy Andriej Siergiejewicz, wygrzebuje spod słoika na stole gazetę i przesuwa ją w Twoim kierunku. To „Trybuna Ludu” z października 1957 roku, na pierwszej stronie poznaczonej tłustymi plamami i ciemnymi okręgami po szklance z herbatą duże, czarno-białe zdjęcie kuli z odstającymi długimi wąsami anten. „Sputnik 1 wyniesiony na orbitę”.

– Niesamowite – mówi Andriej i przygląda Ci się już nie z nieufnością, lecz z fascynacją. – Chyba naprawdę spadłeś z nieba czy tam skąd. Prze-cież te informacje zna na pamięć bodaj cały świat! A ten, patrzcie go, się zaczytuje!

– Ja, widzisz – kontynuuje – jestem inżynier. I tak sobie myślę, że może i prawdę mówisz. Skoro człowiek gwiazd sięga – radziecki człowiek – to może i maszynę czasu… A, mówiłeś, że nie maszynę, że to tak samo

Page 70: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

69

z siebie. Hmm. Pytasz, skąd się tu wziąłem? Ano zostało mi się, bo za Krajem Rad ani nie tęsknię, ani nie mam po co tam wracać. Brata już tylko mam w Krasnojarsku… Chyba mam, bo go ze sześć lat nie widzia-łem. A zaraz, bo Ty z przyszłości, to pewnie nie wiesz… No więc siedzimy sobie, mój drogi, pod baraczkiem na Osiedlu Drużba, czyli po waszemu Przyjaźń, który to baraczek sam zresztą projektowałem. Co nieco, bo to właściwie rozmontowane baraki po faszystowskim obozie dla jeńców wojennych, tutaj przywiezione. A jest u was w przyszłości Pałac? Pałac Kultury i Nauki?

Kiwasz głową i uśmiechasz się, Andriej wyraźnie się rozpromienia.

– Ha! Na wiek wieków postawiony! Patrzcie no! – woła, nagle kuli się, milknie i spłoszony zerka w górę. Czeka przez moment.

– No, ja go budowałem – mówi już ciszej. Konstrukcje stalowe, nitowa-nie! Trzy lata. No i tu mieszkałem. Na początku ciężko było – i strażnicy, i płot, i w czort daleko, jak na zesłaniu, ale potem zrobiło się jak w raju. Żal było wyjeżdżać, więc jak latem pięćdziesiątego piątego kazali się wynosić, wpadłem na pomysł. Otóż wśród tych setek naszych, co przy wznoszeniu Pałacu rabotali, zdarzył się jeden mój imiennik – też Andriej Siergiejewicz Lewin, świeć Panie nad jego duszą. Ów z żalu, że do ojczy-zny po trzech latach na Zachodzie spędzonych wracać musi, rozpił się i jednej nocy w Warszawie wpadł pod taksówkę. Pochowali go u was na cmentarzu prawosławnym na Woli, razem z kilkunastu innymi. No a ja… pochowałem się razem z nim. – Andriej Siergiejewicz uśmiecha się chy-trze. – Przyjaciel lekarz mi dopomógł. I od tamtego czasu, od lata 1955, tu sobie mieszkam, ze studentami biedę klepiąc. Niedługo trzeci Nowy Rok będziemy razem witać! A i z ogrodnikiem tutejszym, panem War-dajnem, bardzośmy się zbratali. Ja stawiałem tu domy, on drzewa sta-wia. Jakoś się trzymam. Tylko ostatnio coś te gorące studenckie głowy zmalowały, za łby się z Partią wzięły, no i na Osiedlu się zaczęły milicyj-

Page 71: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

70

ne naloty. Na stołówkę już sobie w biały dzień nie pójdę, żeby wstawiać uczone gadki o wytrzymałości stali tym naszym dziesięciu dziewczynom na krzyż. No! – ożywia się nagle. – Ale jak tam w przyszłości? Sputniki, rakiety?

Opowiadasz to co wiesz o Juriju Gagarinie, który w 1961 roku poleci w kosmos, o Walentynie Tierieszkowej. Andriej Siergiejewicz jest ocza-rowany.

– Jak to mówią Włosi – może i nieprawda, ale dobrze opowiedziane! – mówi.

Gdzieś nad wami nagle skrzypią drzwi. Andriej momentalnie przykręca płomień lampy i kładzie palec na ustach.

W pomieszczeniu powyżej rozlegają się kroki, deski nad waszymi gło-wami jęczą, sypie się kurz. Ktoś nagle wyśpiewuje piskliwie fragment radzieckiej piosenki żołnierskiej: „Wychodiła na bierieg Katiusza, na wy-sokij bierieg, na krutoj” – czyli o Kasieńce, która wychodziła na wysoki brzeg. Andriej opuszcza palec.

– To Janek! – cieszy się. – Jak śpiewa ten kawałek, to znak, że wszystko w porządku, można wychodzić.

Odsuwa rygiel blokujący strop-klapę od środka jamy. U góry ktoś prze-suwa nad wami coś ciężkiego. Andriej kuca na skrzynce służącej za stół, podważa barkami ciężką klapę, wystawia głowę na zewnątrz. Przez sze-roką szczelinę widzisz pokój o czystych, białych ścianach, a także czyjeś nogi w szarych, wymiętych spodniach z materiału, dłonie oparte na po-łatanych kolanach, stare pantofle.

– Oj, Andriusza, powiem ci, że mam dość przesuwania tego łóżka. Trze-ba jakiś mechanizm opracować. Apropo, znam niezły żart. Ponoć w Pol-sce mają niedługo zaprzestać produkcji łóżek. Wiesz dlaczego?

Page 72: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

71

– Nie wiem, gadaj.

– Przecież to proste. Chłopi śpią na sianie, robotnicy śpią na zebraniach, studenci na wykładach, wróg nie śpi, a Partia czuwa. To po co komu łóżka?

Andriej śmieje się głośno, od serca. Janek pomaga mu wygramolić się z jego smrodliwej krypty pod podłogą studenckiego baraku.

– Dawaj dawaj, bracie – mówi Janek. – Walimy do łaźni. Już ciemno, nikt się nie będzie przyglądał, jak niedźwiedzia na łańcuchu prowadzę. Wiesz ty, jak zarosłeś?

Andriej już prawie cały jest na zewnątrz, zatrzymuje się nagle, przytrzy-muje stopą klapę.

– Janek, zaraz! Przecież… nie uwierzysz! Ja mam tam w środku podróż-nika w czasie! To jakaś wasza szutka, znaczy żart?

Janek przygląda mu się badawczo.

– Andriusza, czyś ty zaczadział w tej norze? Bartek trochę bredzi, od kiedy dostał tydzień temu w łeb milicyjną pałką pod Polibudą, ale ty…

– No mówię ci! Nie wiem, skąd się wziął, ale spójrz tylko! Dawaj klapę do góry!

Chcesz się podnieść, by godnie zaprezentować swą skromną osobę, ale w tym momencie stopa ślizga się na śmieciach zawalających kąt, w któ-rym kucałeś. Chwiejesz się w tył i lądujesz pośladkami w czasoprze-strzennej dziurze. Wszystko znika. Zdaje się, że poczytalność Andrieja Siergiejewicza będzie odtąd traktowana przez jego przyjaciół z przy-mrużeniem oka… przynajmniej do lotu Gagarina.

• Przejdź na stronę 98.

Page 73: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

72

9.

Miękki dywanik tłumi odgłos Twych kolan głucho walących o drewnia-ną podłogę. Syczysz z bólu. Jesteś sam w niewielkim pokoju, którego umeblowanie stanowi podniszczony, secesyjny regalik z upchanymi do granic możliwości rzędami książek – „Chirurgia ogólna”, „Pediatria wczesnoszkolna” i tym podobne – równie zawalone papierami biurko, krzesło, na którym właśnie się wsparłeś i mała komoda. Przez jedno, wąskie okno wpada zimne i blade światło. Za szybą – smutna uliczka ja-kiegoś osiedla niskich domów, czarne, bezlistne drzewa i zarośla wzdłuż płotu oddzielającego posesję od chodnika.

Na biurku otwarty zeszyt – notatnik, ostatnia kartka zapisana do poło-wy, obok wieczne pióro marki Pelikan. Równym, łatwym do odczytania, choć ewidentnie kreślonym na szybko pismem ktoś zanotował całkiem niedawne wydarzenia. Nagle czujesz suchość w gardle.

Dziś piętnasty w listopadzie 1944 r. i 43. dzień po kapitulacji Powstań-ców Warszawy, i 1903. dzień drugiej wojny światowej.

Około godziny 9 rano weszła do mojego małego, skromnego gabinetu lekarskiego jakaś młoda nieznana mi kobieta, a stanąwszy przede mną powiedziała: „to pan doktor Śwital” i, nie czekając na potwierdzenie lub zaprzeczenie tych słów, podała mi wyciągniętą ręką małą kartecz-kę białego papieru, na którym od razu dostrzegłem znany mi dobrze podpis: „Bartosz”. Onże „Bartosz”, prof. dr med. Lesław Węgrzynowski, były szef sanitarny Warszawa-Śródmieście w Powstaniu Warszawskim, w kilku skreślonych słowach prosił mnie, byłego swego podwładnego, tj. byłego zastępcę szefa sanitarnego Warszawa-Śródmieście, o uczynienie wszystkiego, na co mnie stać, w sprawie, którą przedstawi oddawczyni kartki. Dr Węgrzynowski napisał też, że ja jestem jedynym człowiekiem,

Page 74: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

73

w którym widzi nadzieję ratunku dla siedmiu osób. Jasne było, że nie tyl-ko dr Węgrzynowski, ale i kobieta, którą miałem przed sobą, znali mnie: „Bartosz” ze współpracy ze mną, a ona z opowiadania „Bartosza”.

Kobieta, której nie pytałem, kim jest, bo wystarczył mi podpis „Barto-sza”, opowiedziała mi, że na Żoliborzu przy ulicy Promyka w piwnicy jed-nopiętrowego domu siedzi siedmiu powstańców warszawskich: pięciu mężczyzn i dwie kobiety, i że grozi im niechybna śmierć, gdyż w kamieni-cy tej w przeciwległym szczycie Niemcy rozpoczęli budować umocnienia i w każdej chwili mogą dojść do piwnicy kryjącej powstańców. Dodała przy tym, że powstańcy mają broń i trochę amunicji, ale to ich nie uratu-je. Na moje pytanie, skąd ona to wszystko wie – odpowiedziała, że i ona tam była, ale przed paroma dniami wyrwała się stamtąd z koleżanką, aby po drugiej stronie frontu dla odciętych od świata i ludzi szukać po-mocy. Co dzieje się z koleżanką, nie wie, ona zaś dotarła do Grodziska Mazowieckiego i tam w Polskim Czerwonym Krzyżu szczęśliwym trafem zetknęła się z dr. Bartoszem, który wskazał mój adres w Boernerowie, podał moje imię i nazwisko oraz powiedział, aby nie pomylić osoby, jak ja wyglądam, wskazując na charakterystyczną moją sylwetkę ze szpi-czastą bródką i strzyżonymi wąsami oraz okularami i do góry zaczesaną czupryną.

Decyzję podjąłem natychmiast. Udaliśmy się do mojego szpitalika w wil-li przy P.O.W. 39.

Do akcji potrzebowałem pięciu osób z personelu.

Każdą z nich poprosiłem osobno do siebie do pokoiku i zadałem bez żadnych wyjaśnień jedno krótkie pytanie: „Czyś gotów(a) na śmierć?”. Wszyscy po kolei odpowiedzieli „tak”. Wciąż jestem oszołomiony, zdu-miony i umocniony w swej powadze i w swym przedsięwzięciu postawą całej grupy.

Page 75: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

74

Wyłożyłem możliwie jasno, choć krótko całe przedsięwzięcie. Brzmiało ono tak: jesteście patrolem wypadowym. Na dowódcę wyznaczyłem pana Syłkiewicza. Jemu wszyscy są podlegli. Weźmiecie ze sobą dwie pary noszy. Udacie się (tu wskazałem na mapie drogę) na ulicę Promy-ka na Żoliborzu i pod przewodem tej pani (wskazałem kobietę przybyłą z Grodziska) wejdziecie do środka domu. Tam znajdziecie siedmiu po-wstańców (dwie kobiety i pięciu mężczyzn). Zmienicie ich w możliwy sposób w zwykłych cywilów. Dwie najsłabsze osoby położycie na no-szach i jak najprędzej – w tej chwili w sile już dwóch patroli – wycofacie się z pozycji, którą uważam za najniebezpieczniejszą. W drodze na ulicę Promyka zachowujecie się tak jak wielokrotnie dotychczas, gdy chodzi-liśmy po rannych bądź chorych. Miejcie opaski Czerwonego Krzyża na rękawach. W zetknięciu się z wartami niemieckimi – czego należy uni-kać – trzeba dowodzić – w razie potrzeby – że działamy z rozkazu oficera niemieckiego, który był w szpitalu i polecił zabrać natychmiast chorych ze wskazanego miejsca. W przypadku, gdyby Niemcy chcieli towarzy-szyć patrolowi, nie iść do powstańców, pójść pod inny byle jaki adres. Nie rezygnować z pokonywania nawet dużych trudności. Zachowanie się patrolu ma być śmiałe, jasne, odważne, wynikające jakoby z chęci spełnienia rozkazu oficera Niemca. Poszli o godz. 10.

Poszli, aby przebyć drogę wyboistą, zrytą pociskami, przez gruzy i zglisz-cza, a może nawet i pola minowe. Poszło ich sześcioro: Kazimierz Syłkie-wicz, jego żona Maria Syłkiewicz, Barbara Kinkiel, Zbigniew Ściwiarski, Janusz Osęka i Alina (ta kobieta przybyła z Grodziska Mazowieckiego). Czekam i modlę się. Co będzie?

Wiszący na ścianie staromodny zegar w drewnianej obudowie z szybką, za którą kołysze się wahadło, wskazuje minutę do wpół do piątej. Długa wskazówka czasomierza przesuwa się nagle z głośnym cyknięciem, roz-

Page 76: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

lega się metaliczny dźwięk oznajmiający upływ kolejnego kwadransa.

Za oknem, na chodniku, dostrzegasz dwóch żołnierzy ubranych w sta-lowoszare niemieckie mundury z czasów drugiej wojny i okupacji. Wy-chylają głowy ku trzeciemu, który stoi po drugiej stronie ulicy i woła do nich, pokazując na coś palcem. Ten trzeci jest podekscytowany, rusza ku ciekawemu czemuś nie czekając nawet na kolegów, którzy wzruszają ramionami i bardzo wolno zaczynają się zbierać spod płotu.

W tej samej chwili za drzwiami do pokoju słychać szybkie kroki i nagle do pomieszczenia wpada – doktor Śwital. To musi być on – autor wpisu w notatniku, w przyszarzałym lekarskim kitlu, okularach na nosie, twa-rzy ozdobionej wypielęgnowanymi wąsami i bródką w szpic.

– Kim pan jest? – mówi doktor, cofając się o krok. – Co pan tu robi?

• Odpychasz doktora i biegniesz przed budynek, by odciągnąć uwa-gę niemieckich żołnierzy – masz bardzo złe przeczucie – przejdź na stronę 77.

• Próbujesz wytłumaczyć sytuację i pokazujesz doktorowi żołnierzy za oknem – przejdź na stronę 81.

Page 77: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

76

Page 78: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

77

9a.

Rzucasz się w przód, nurkujesz pod ramieniem doktora i odpychając go na tyle delikatnie, na ile się da, wybiegasz na wąski, mroczny kory-tarzyk. Z prawej strony klatka schodowa z wąskim oknem sięgającym parteru. Biegniesz w dół, za Tobą doktor Śwital krzyczy „Stój! Proszę się zatrzymać!”

Na dole spore pomieszczenie, kiedyś może salon, teraz wszędzie łóżka i chorzy z rannymi, dwie pielęgniarki, powietrze pachnie intensywnie dezynfekującym lizolem. Wszyscy patrzą na Ciebie w zdumieniu. „Pro-szę się zatrzymać!”, woła doktor, łomocząc po schodach butami na drewnianej podeszwie.

Kolejny korytarzyk, zatęchły przedpokój przeładowany mokrymi płasz-czami i parasolami, drzwi na zewnątrz. Niskie, ołowiane niebo i przej-mujący chłód, wylana betonem ścieżka do furtki, płot, za Tobą tupią pantofle doktora. „Na rany Chrystusa, człowieku, stój!”

Zatrzymujesz się na środku błotnistej ulicy. Po obu stronach smut-ne, jesienne drzewa, jednopiętrowe domy o ciemnych fasadach. Ten, z którego wybiegłeś, to spora murowana willa o nowoczesnych, ku-bicznych kształtach. Na podziwianie nie ma czasu – pędzi ku Tobie dwóch niemieckich żandarmów, najwyraźniej wdzięcznych losowi za niespodziewany obiekt rozrywki. W ostatniej chwili zwijasz się w kłę-bek, chroniąc głowę w ramionach. Na lewy bark spada uderzenie kol-by pistoletu maszynowego, ból przeszywa jak błyskawica, upadasz na ziemię. Za moment kopniak wojskowym, podkutym butem prawie miażdży Ci udo.

Trójka z niemieckiego w liceum – dobre i to. Przynajmniej kojarzysz, że teraz właśnie waży się Twoje być albo nie być.

Page 79: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

78

– Dziękuję, panowie – mówi doktor. – Ten łobuz zalazł mi już za skórę.

– Złodziej, tak? No to z nim potańcujemy – jeden z żandarmów odbez-piecza broń.

– Oczywiście nie tutaj, panie profesorze – mówi uspokajają-co drugi. – Rozwalimy go gdzieś dalej. Wstawaj! – wrzeszczy i ko-pie Cię w żebra. Uderzenie zapiera Ci dech w piersiach, ale kości wytrzymują.

– Nie, nie! – macha rękoma doktor Śwital. – Nie złodziej, panowie, nie! To krewniak, choć ciężko w to uwierzyć. W dodatku niezbyt roz-garnięty. – Wzdycha nieco teatralnie i kręci głową. – Zabiorę go do domu, on w ogóle nie powinien wychodzić. Wstawaj, durniu! – szar-pie Cię za kołnierz. – Wstawaj, bo stracę cierpliwość i pójdziesz na rozstrzelanie!

Dźwigasz się na czworaki i dostajesz jeszcze jednego kopniaka, ale lżej-szego, niezdecydowanego. Kątem oka widzisz, że ten z żołnierzy, który wcześniej – gdy wyglądałeś przez okno – oddalił się od kolegów, powoli podchodzi do was. Za nim, w perspektywie ulicy, zbliża się do willi-szpi-tala grupa ludzi, niektórzy są na noszach.

– Zimno dziś, doktorze, prawda? – rzuca Niemiec.

Doktor Śwital popycha Cię mocno w kierunku furtki, lekko kopie – ile można?! – i krzyczy, byś natychmiast szedł do środka. Sam odwraca się do żołnierzy.

– Zimno, ale można się od tego uchronić, rozgrzać – mówi z udawaną chytrością. – Zaraz poszukam czegoś mocniejszego. Może nie wykwint-nego, ale zawsze procenty. Zechciejcie zaczekać, panowie.

Spogląda w kierunku zbliżającej się grupy ludzi. – O, są niestety nowi

Page 80: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

79

chorzy. Panowie żandarmi, bardzo proszę, lepiej się odsuńcie. To mogą być zakaźni, Bóg wie, może i tyfus, nie chcę mieć kłopotów.

Niemcy klną i bardzo szybko przechodzą na drugą stronę ulicy. Do po-chodu, na którego czele kroczą dwie całkiem atrakcyjne choć wymizero-wane pielęgniarki, nie mają już najwyraźniej zamiaru się zbliżać, a dok-tor Śwital wysyła przybyszów do bocznego wejścia od strony ogrodu i obiecuje żandarmom, że zaraz wyniesie im spirytus.

Wszystko to obserwujesz przez okienka przedpokoju. Z głębi domu przypatrują się dwie pielęgniarki, nie widzą Cię z pewnością zbyt do-brze w pełnym ubrań półmroku. Doskonale się składa, bo pod ścianą – między jasnym prochowcem i ciężkim damskim płaszczem w kratę przestrzeń zaczyna pulsować i wibrować.

Czas znikać. Doktor Stanisław Śwital, który założył i prowadził przez kil-ka ostatnich miesięcy okupacji szpital Czerwonego Krzyża na Boernero-wie, ma wystarczająco dużo stresów na głowie. Właśnie dokonał czegoś – nie licząc uratowania Twej skóry – za co on i jego podwładni otrzy-mają po wojnie Medal „Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata” izrael-skiego Instytutu Yad Vashem. Tych siedem osób przetransportowanych cudem z Żoliborza to Żydzi – z jednym wyjątkiem, panią doktor Teodo-zją Goliborską, i z jednym najsłynniejszym ocaleńcem, tym na noszach, co wygląda bardziej na trupa niż żywego – Markiem Edelmanem. Jed-nym z legendarnych przywódców Powstania w Getcie Warszawskim, po wojnie – słynnym kardiologiem. Ta młoda pani zaś, która idzie tuż za jego noszami, ta, która przybyła z Grodziska Mazowieckiego i o której personalia nie pytał doktor Śwital, to Alina Margolis – niedługo zostanie żoną Edelmana, ale już przeszła do historii jako „Ala”, która „ma kota” w Elementarzu Mariana Falskiego.

Page 81: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

80

Anomalia wciąga Ciebie, cudzy płaszcz i co najmniej jeden but. Więc jednak wyszedłeś na złodzieja…

• Przejdź na stronę 93.

Page 82: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

81

9b.

– Panie doktorze – zaczynasz. – Nie ma czasu do stracenia. Niech pan spojrzy. – Odsuwasz się od okna, a doktor Śwital nieufnie zbliża się i wy-gląda przez szybę. Blednie, a sińce pod jego oczami stają się jeszcze ciemniejsze.

– Co właściwie chce mi pan…

– Wracają z Żoliborza. Chyba, nie wiem, ale tak myślę – Uświadamiasz sobie, że plączą Ci się zarówno myśli, jak i język, i że zaczyna ogarniać Cię absurdalny, obezwładniający lęk. – Tak blisko, już prawie doszli, a te-raz… Musimy coś zrobić! – krzyczysz.

– Spokój! – tym razem doktor Śwital podnosi głos. Ponownie zbliża twarz do okna. – Tych dwóch łajdaków nie znam, ale ten tam to Jencke, szaleniec. Zdolny do wszystkiego. Spirytus! – doktor odpycha się od pa-rapetu okna. – Muszę szybko znaleźć spirytus, niech pan…

– Nie! – krzyczysz. – Nie ma czasu!

Twoja ręka niczym kierowana obcą wolą chwyta z biurka ciężki, mosięż-ny przycisk do papieru. Okno wylatuje z przeraźliwym brzękiem tłuczo-nego szkła, uderzasz po raz drugi, trzeci, drzesz się przy tym jak opęta-ny. Doktor próbuje chwycić Cię za ramię, ale bez przekonania – w jego oczach dostrzegasz całkiem zrozumiały strach przed wariatem, który nie wiadomo jak znalazł się w jego gabinecie.

Osiągasz swój cel. Dwaj niemrawi do tej pory żołnierze rzucają papie-rosy, odbezpieczają broń i szybkim krokiem podchodzą do narożnika posesji, spoglądając w dziurę wybitego przez Ciebie okna na pierw-szym piętrze. Po chwili dołącza do nich trzeci – szaleniec Jencke czy jak mu tam.

Page 83: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

82

– Hej! – wrzeszczy jeden z niemrawych i unosi pistolet automatyczny. – Co tam się dzieje, do cholery?! – Tyle przynajmniej rozumiesz z nie-mieckiego.

Przy akompaniamencie kolejnego ryku wyrzucasz za okno niepotrzebny już przycisk do papieru i – dla lepszego efektu – podłużną glinianą do-niczkę z na wpół uschniętą pelargonią.

Doktor Śwital szarpie Cię z siłą, o jaką nie podejrzewałbyś osoby jego postury. Obala Cię na podłogę i wychyla się przez okno.

– Nic takiego, panowie! – woła do żandarmów. – Poradzę sobie, jeden chory nieco szaleje!

Podcinasz doktorowi nogi – na tyle ostrożnie, by nie wpadł na sterczące groźnie z framugi kawały szkła – i ciągniesz w głąb pokoju. Na zewnątrz krzyki niemieckich żołnierzy świadczą o tym, że zdecydowali się spraw-dzić, co właściwie dzieje się w willi – a to oznacza dla Ciebie bardzo po-ważne kłopoty.

Pędzisz jak szalony w górę po wąskich schodach. Nie myślisz, działasz, napędzany adrenaliną wlewającą się w tętnice wartkim strumieniem. Gdzieś w głębi domu, coraz bliżej, łomoczą buty żandarmów i sypią się przekleństwa.

Korytarz się kończy, przed Tobą drabinka prowadząca na dach. Ude-rzasz z całej siły barkiem w klapę – jest! Udało się! Na szczęście otwar-ta! Wbiegasz na górę, na rozległą połać dachu. W oddali majaczy dzie-sięć olbrzymich, ponad studwudziestometrowych, kratownicowych masztów potężnej Transatlantyckiej Centrali Radiotelegraficznej, z któ-rej w Twoich czasach pozostały smętne resztki fundamentów, zagubio-ne w Lesie Bemowskim. Okupanci wysadzą tę dumę techniki Drugiej Rzeczpospolitej w powietrze już niedługo – 16 stycznia 1945 roku.

Page 84: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

83

Podbiegasz do krawędzi dachu. Wysoko – ponad dziesięć metrów, a ni-żej prawie pusta przestrzeń na wpół zdziczałego ogrodu. Za sobą sły-szysz wściekłe sapanie Niemców – już znaleźli drabinkę, za chwilę będą na dachu, za chwilę…

Ale co to? Na dole, nad połacią suchej, brązowej trawy pojawia się upra-gniony bąbel powietrza, cudowna Anomalia! Byle tylko trafić…

Sprężasz się do skoku, wybijasz i lecisz w powietrzu. Za Tobą Niemcy wybiegają na dach, pierwszy się potyka, klnie jak szewc z – powiedzmy – Monachium. Kątem oka widzisz jeszcze stojącego za płotem sąsied-niej posesji wymizerowanego, bladego jegomościa o szeroko otwartych oczach – może to mieszkający obok rzeźbiarz Jan Małeta? Był twórcą słynnej w powojennej Polsce płaskorzeźby „Jezu ratuj bo giniemy”, re-produkowanej w niezliczonych pocztówkach stanowiących zarazem ce-giełki na odbudowę polskich kościołów.

Trafiasz w Anomalię i znikasz. Doktor Śwital będzie musiał radzić so-bie sam – i poradzi, bo po wojnie on i jego podwładni otrzymają Me-dal „Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata” izraelskiego Instytutu Yad Vashem. Tylko za co? Nie pamiętasz…

• Przejdź na stronę 95.

Page 85: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

84

10.

Niewiarygodne!

Czyżby… czyżby wreszcie…

Las wokół Ciebie rozświetlają promienie słońca. Kilkadziesiąt metrów dalej, za płotem, stoi obłażąca z farby budka wartownicza. Nie na tym jednak koncentrujesz swój wzrok i nie to sprawia, że dłonie zaczynają Ci się nagle silnie pocić.

Przy piaszczystej drodze poznaczonej śladami kolein – samochodowych i rowerowych (Twoich?!) – na wpół zanurzona w zielonej trawie leży pompka do roweru. Podchodzisz bliżej i drżącymi rękami podnosisz ją bliżej oczu.

Jest Twoja. Od Twojego roweru, obróconego zapewne w rdzawy proch tysiące lat temu. I co najważniejsze, nadal owinięta w dzisiejszą gaze-tę po to, by nie wysunęła się zza zbyt luźnej obejmy przewidzianej na nią przy rowerowej ramie – gazetę ochlapaną chwilę przed zderzeniem z Anomalią błotem, które utworzyło charakterystyczną plamę, której kształt zapamiętałeś, która nawet jeszcze nie wyschła!

Świnka kwiczy jak najęta, nie zwracasz jednak na nią uwagi. Dopiero za godzinę będzie budzić sensację na ulicach Bemowa, gdy prowadzo-na przez Ciebie na sznurku będzie chrumkała wesoło do przechodniów. Ciężko będzie tłumaczyć swój wygląd i czworonożnego towarzysza przed bliskimi i znajomymi, ale zdaje się, że chwilowy zanik pamięci bę-dzie musiał im wystarczyć.

Tymczasem chce Ci się krzyczeć i skakać z radości. Wróciłeś do domu!

Page 86: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

85

11a.

Coś trzymasz w rękach.

Gaśnica?... Gaś…

Las wokół Ciebie rozświetlają promienie słońca. Kilkadziesiąt metrów dalej, za płotem, stoi obłażąca z farby budka wartownicza.

Rozglądasz się wokół. Stawiasz zużyty sprzęt przeciwpożarowy na ziemi i podchodzisz do przedmiotu, który właśnie przykuł Twoją uwagę.

Przy piaszczystej drodze poznaczonej śladami kolein – samochodowych i rowerowych (Twoich?!) – na wpół zanurzona w zielonej trawie leży pompka do roweru. Podchodzisz bliżej i drżącymi rękami podnosisz ją bliżej oczu.

Jest Twoja. Od Twojego roweru, obróconego zapewne w rdzawy proch tysiące lat temu. I co najważniejsze, nadal owinięta w dzisiejszą gazetę po to, by nie wysunęła się zza zbyt luźnej obejmy przewidzianej na nią przy ramie roweru – gazetę ochlapaną chwilę przed zderzeniem z Ano-malią błotem, które utworzyło charakterystyczną plamę, której kształt zapamiętałeś, która nawet jeszcze nie wyschła!

Przysiadasz ciężko na ziemi. Przykładasz dłoń do czoła – jest lodo-wate, choć pokryte kroplami potu. To nie mogło wydarzyć się na-prawdę… Ale w takim razie – co niby gasiłeś?! Czemu śmierdzisz dy-mem? Przecież dobrze pamiętasz – tylko umysł jakoś nie chce tego przyjąć.

Anomalii nigdzie nie widać. Czekasz minutę, dwie, dziesięć, rozglądając się nerwowo. Teraz nie dałbyś się jej wciągnąć za żadne skarby. Wszę-dzie dobrze, ale w domu najlepiej!

Page 87: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

86

A ubranie w strzępach… Brak roweru… Hmm, trzeba będzie wymyślić jakąś sensowną historyjkę. „Na przykład o podróży w czasie!”, śmiejesz się do siebie i powoli ruszasz w stronę ulicy Radiowej, w stronę domu.

Page 88: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

87

11b.

Wypadasz z nieokreślonej, międzywymiarowej przestrzeni półprzy-tomny, ale wciąż zanoszący się śmiechem z wielce udanego – Two-im zdaniem – dowcipu. Nieokrzesany nikotynofil z 1980 roku mu-siał mieć ciężki orzech do zgryzienia. Może nawet wyszło mu to na zdrowie?

Hmm… Żarty żartami, ale gdzie właściwie jesteś?

Las wokół Ciebie rozświetlają promienie słońca. Kilkadziesiąt metrów dalej, za płotem, stoi obłażąca z farby budka wartownicza.

Przy piaszczystej drodze poznaczonej śladami kolein – samocho-dowych i rowerowych (Twoich?!) – na wpół zanurzona w zielo-nej trawie leży pompka do roweru. Podchodzisz bliżej i podnosisz ją bliżej oczu.

Jest Twoja. Od Twojego roweru, obróconego zapewne w rdzawy proch tysiące lat temu. I co najważniejsze, nadal owinięta w dzisiejszą gazetę po to, by nie wysunęła się zza zbyt luźnej obejmy przewidzianej na nią przy ramie roweru – gazetę ochlapaną chwilę przed zderzeniem z Ano-malią błotem, które utworzyło charakterystyczną plamę, której kształt zapamiętałeś, która nawet jeszcze nie wyschła!

Sterczysz przez chwilę niczym słup soli, próbując powstrzymać opadają-cą szczękę i zastanawiając się, czy Twe przeżycia rzeczywiście były jawą.

Anomalii – nawet, jeśli była złudzeniem – na szczęście nie widać, gdy-by się jednak pojawiła, uciekałbyś gdzie pieprz rośnie. Wystarczy tych przygód. Dobrze wrócić do domu!

A Twój koszmarny wygląd? Brak roweru?...

Page 89: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

88

Mniejsza o to. Ciężko to będzie wytłumaczyć przed bliskimi i znajomymi, ale zdaje się, że chwilowy zanik pamięci będzie musiał im wystarczyć.

Page 90: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

89

12a.

Las wokół Ciebie rozświetlają promienie słońca. Kilkadziesiąt metrów dalej, za płotem, stoi obłażąca z farby budka wartownicza.

Czy to możliwe? Czy to rzeczywiście się wydarzyło?...

Twe umorusane i podarte odzienie zdaje się być dobrym świadectwem podróży w czasie i przestrzeni. Otwierasz zaciśniętą pięść – jest pusta. Przez chwilę bałeś się, że znajdziesz w niej ukręcony palec majstra Fe-dorowicza, przeniesiony półtora wieku w przód. Zaczynasz się śmiać jak wariat.

Przy piaszczystej drodze poznaczonej śladami kolein – samochodowych i rowerowych (Twoich?!) – na wpół zanurzona w zielonej trawie leży pompka do roweru. Podchodzisz bliżej i podnosisz ją bliżej oczu.

Jest Twoja. Od Twojego roweru, obróconego zapewne w rdzawy proch tysiące lat temu. I co najważniejsze, nadal owinięta w dzisiejszą gaze-tę po to, by nie wysunęła się zza zbyt luźnej obejmy przewidzianej na nią przy rowerowej ramie – gazetę ochlapaną chwilę przed zderzeniem z Anomalią błotem, które utworzyło charakterystyczną plamę, której kształt zapamiętałeś, która nawet jeszcze nie wyschła!

– Ha! – wydzierasz się w kierunku prześwietlonych słońcem drzew. – Ha ha! Wróciłem!

Nagle śmiech zamiera Ci na ustach, obracasz się wokół gotowy do na-tychmiastowej ucieczki. Zapomniałeś o podstępnej Anomalii! Nie, nie ma mowy o kolejnych wycieczkach w przeszłość, nigdy przenigdy!

Przemykasz ostrożnie piaskową drogą w stronę ulicy Radiowej. Nic nie zakłóca swobodnego, lekkiego wietrzyku, żadna niewidzialna siła nie tworzy w powietrzu wybrzuszeń i załamań. Co to było, skąd się wzięło

Page 91: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

90

– nie wiesz, ale z pewnością jesteś bardzo zmęczony.

Zdaje się, że gwałtowny atak amnezji jako usprawiedliwienie Twego okropnego wyglądu i utraty roweru będzie musiał wystarczyć bliskimi i znajomym przynajmniej przez jakiś czas.

Page 92: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

91

12b.

O rety. O rety rety rety.

Odruchowo odwracasz się i odskakujesz od miejsca, w którym wyrzuciła Cię Anomalia. Na szczęście nikt nie rzucił się za Tobą w pogoń. Wszyst-kich budowniczych Fortu Bema – pardon, wtedy jeszcze Fortu Parysów – zamurowało po Twoich radach i proroctwach.

Las wokół Ciebie rozświetlają promienie słońca. Kilkadziesiąt metrów dalej, za płotem, stoi obłażąca z farby budka wartownicza.

Tuż obok Ciebie leży – na wpół zanurzona w zielonej trawie – pompka do roweru. Podchodzisz bliżej i drżącymi rękami podnosisz ją bliżej oczu.

Jest Twoja. Od Twojego roweru, obróconego zapewne w rdzawy proch tysiące lat temu. I co najważniejsze, nadal owinięta w dzisiejszą gazetę po to, by nie wysunęła się zza zbyt luźnej obejmy przewidzianej na nią przy ramie roweru – gazetę ochlapaną chwilę przed zderzeniem z Ano-malią błotem, które utworzyło charakterystyczną plamę, której kształt zapamiętałeś, która nawet jeszcze nie wyschła!

Drżysz, nie mogąc uwierzyć w swoje szczęście. Nigdy więcej podróży w czasie! Nigdy więcej! I przez najbliższy rok nie zajrzysz na Fort Bema!

Chociaż trzeba by się przekonać, czy on w ogóle stoi, czy inżynier puł-kownik Wernander posłuchał Twej przestrogi… Słyszałeś kiedyś prze-cież o efekcie motyla, czyli o fenomenie zbadanym i opisanym w latach sześćdziesiątych zeszłego wieku przez Amerykanina Edwarda Lorenza. Małe zmiany warunków u początków jakiegoś zjawiska mogą mieć dra-matyczny wpływ na jego koniec – jak ruch skrzydeł motyla w Singapu-rze może wywołać burzę piaskową w Stanach Zjednoczonych. Przynaj-mniej w teorii.

Page 93: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

92

Swoją drogą, podsuwa Ci to pomysł na wyjaśnienie bliskim i znajomym fatalnego stanu Twego odzienia i braku roweru. Mały wypadek na For-cie Bema, amnezja i tak dalej… Będzie musiało wystarczyć.

Anomalii na szczęście nie widać, gdyby się jednak pojawiła, uciekałbyś gdzie pieprz rośnie. Wystarczy tych przygód. Dobrze wrócić do domu!

Page 94: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

93

13a.

O rety… to niemożliwe! Jak ciepło, jak przyjemnie!

Las wokół Ciebie rozświetlają promienie słońca. Kilkadziesiąt metrów dalej, za płotem, stoi obłażąca z farby budka wartownicza.

Pod nogami plącze Ci się męski płaszcz w czarno-białą jodełkę, modny jakieś dziewięćdziesiąt lat temu. Przezorny, anonimowy właściciel naj-wyraźniej nie zostawił dokumentów w zanadrzu – wewnętrzna kieszeń ledwo się trzyma na byle jakiej fastrydze i z pewnością jest pusta. Obok leży przewrócony na bok, dziurawy i znoszony męski pantofel. Za fatal-ny stan buta z pewnością nie odpowiada jednak zła jakość wykonania – na podeszwie nadal widać logo czeskiej firmy Bata, niezmienione do Twoich czasów.

W gruncie rzeczy nie na tych jednak przedmiotach koncentrujesz swój wzrok i nie one sprawiają, że dłonie zaczynają Ci się nagle silnie pocić.

Przy piaszczystej drodze poznaczonej śladami kolein – samochodowych i rowerowych (Twoich?!) – na wpół zanurzona w zielonej trawie leży pompka do roweru. Podchodzisz bliżej i drżącymi rękami podnosisz ją bliżej oczu.

Jest Twoja. Od Twojego roweru, obróconego zapewne w rdzawy proch tysiące lat temu. I co najważniejsze, nadal owinięta w dzisiejszą gazetę po to, by nie wysunęła się zza zbyt luźnej obejmy przewidzianej na nią przy ramie roweru – gazetę ochlapaną chwilę przed zderzeniem z Ano-malią błotem, które utworzyło charakterystyczną plamę, której kształt zapamiętałeś, która nawet jeszcze nie wyschła!

– Tak! – krzyczysz na cały głos, wyrzucając z siebie potworny stres dzie-sięciu minut spędzonych w ostatnim roku hitlerowskiej okupacji. Jak wytrzymywali to żyjący wówczas ludzie?!...

Page 95: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

94

Płaszcz i but zabierzesz chyba ze sobą. Może do jakiegoś muzeum?... Może coś jest wszyte pod podszewkę albo ukryte w obcasie? Trzeba będzie sprawdzić. Trzeba też będzie się zastanowić, jak to wszystko wy-tłumaczyć bliskim i znajomym. Ubranie w strzępach, roweru nie ma, są za to zabytkowe ciuchy…

Wymyślisz coś po drodze. Teraz trzeba stąd zwiewać, póki Anomalia nie depcze po piętach. Jak dobrze jest wrócić do domu!

Page 96: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

95

13b.

Żyjesz. Nie jesteś połamany, nie jesteś nawet szczególnie posiniaczony. Desperacki skok na główkę z dachu willi na Boernerowie w czasoprze-strzenną dziurę uzyskałby wysokie noty na zawodach w takiej osobliwej konkurencji.

Hmm. Chyba jednak uderzyłeś się w głowę. Leżysz na plecach.

Tuż obok Twojego nosa spoczywa na wpół zanurzona w zielonej trawie pompka do roweru. Podnosisz się i drżącymi rękami unosisz ją bliżej oczu.

Jest Twoja. Od Twojego roweru, obróconego zapewne w rdzawy proch tysiące lat temu. I co najważniejsze, nadal owinięta w dzisiejszą gazetę po to, by nie wysunęła się zza zbyt luźnej obejmy przewidzianej na nią przy ramie roweru – gazetę ochlapaną chwilę przed zderzeniem z Ano-malią błotem, które utworzyło charakterystyczną plamę, której kształt zapamiętałeś, która nawet jeszcze nie wyschła!

Nie możesz uwierzyć w swoje szczęście. Płaczesz, śmiejesz się, tulisz pompkę w ramionach, masz ochotę ją wycałować. Nigdy więcej podró-ży w czasie! Nigdy więcej!

Kichasz głośno raz, drugi i trzeci. Oho, skoki między epokami i tempera-turami najwyraźniej nie wychodzą na zdrowie. To bardzo dobrze, prze-ziębionego mniej się będą czepiać w domu i dopytywać, czemu u licha wrócił z rowerowej przejażdżki bez roweru, za to poobijany, koszmarnie brudny i z gorączką. Coś się wymyśli. Póki co, trzeba jak najszybciej stąd uciekać, póki Anomalia nie wróci. Za żadne skarby nie dasz się jej po-nownie wciągnąć.

Zrywasz się na równe nogi, syczysz z bólu i dzielnie truchtasz w stronę ulicy Radiowej. Jeszcze nigdy jej widok nie cieszył Cię tak bardzo!

Page 97: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

96

14a.

Zaraz. Ale… czyżby wreszcie…

Las wokół Ciebie rozświetlają promienie słońca. Kilkadziesiąt metrów dalej, za płotem, stoi obłażąca z farby budka wartownicza.

Zarośnięty jak niedźwiedź Andriej Siergiejewicz Lewin mruga oczami, zasłania je ręką, zaczyna drżeć na całym ciele. Nie na nim jednak kon-centrujesz swój wzrok i nie jego bolesny jęk sprawia, że dłonie zaczyna-ją Ci się nagle silnie pocić.

Przy piaszczystej drodze poznaczonej śladami kolein – samochodowych i rowerowych (Twoich?!) – na wpół zanurzona w zielonej trawie leży pompka do roweru. Podchodzisz bliżej i drżącymi rękami podnosisz ją bliżej oczu.

Jest Twoja. Od Twojego roweru, obróconego zapewne w rdzawy proch tysiące lat temu. I co najważniejsze, nadal owinięta w dzisiejszą gazetę po to, by nie wysunęła się zza zbyt luźnej obejmy przewidzianej na nią przy ramie roweru – gazetę ochlapaną chwilę przed zderzeniem z Ano-malią błotem, które utworzyło charakterystyczną plamę, której kształt zapamiętałeś, która nawet jeszcze nie wyschła!

– Zwycięstwo! – drzesz się wniebogłosy, podbiegasz do Andrieja i ści-skasz go z całej siły. Śmiejesz się jak wariat i podtrzymujesz towarzysza czasoprzestrzennej podróży przed upadkiem na czworaki.

Po dłuższej chwili odpoczynku siadacie w trawie przy drodze, zbyt wy-czerpani, by od razu ruszyć w drogę na piechotę ku cywilizacji. Andriej opowiada Ci, że jest inżynierem, że pracował przy budowie Pałacu Kul-tury i Nauki, że za żadne skarby nie chciał wracać do Związku Radziec-kiego po zakończeniu prac i ukrył się w jamie wykopanej pod barakiem przejętym na studencki akademik. Studenci żywili go i chronili przez dwa

Page 98: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

97

i pół roku, ale sami zaczęli mieć kłopoty. Oj, kłopoty były – po chwilo-wej i względnej odwilży politycznej i kulturalnej, zapoczątkowanej przez Władysława Gomułkę po jego dojściu do władzy w październiku 1956 roku, reżim zaczął przykręcać śrubę. W samym początku października 1957 roku zamknięto studenckie czasopismo „Po prostu” (z tego za-pewne naigrawał się wesoły pracownik Służby Bezpieczeństwa), co sta-ło się przyczyną kilkudniowych demonstracji studenckich w Warszawie, pałowania i inwigilacji, także na Osiedlu Przyjaźń. Ktoś musiał Andrieja zadenuncjować, stąd wizyta smutnych panów w płaszczach. Andriejem wstrząsa dreszcz. Klepiesz go po ramieniu.

Jakoś da sobie radę, na pewno, zwłaszcza z Twoją pomocą. Roztaczasz przed nim nieco podkoloryzowaną, kuszącą dobrami materialnymi wi-zję Twoich czasów. Do głowy wpada Ci pierwszy pomysł – literacki i fi-nansowy bestseller pod tytułem „Budowałem Pałac Kultury”…

Trzeba będzie wymyślić jeszcze jakąś historyjkę na użytek bliskich i zna-jomych. Najważniejsze, że cało wyszedłeś z czasoprzestrzennych opre-sji. Dobrze jest wrócić do domu!

Page 99: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

98

14b.

Ależ jasno! Blask razi oczy, mrugasz intensywnie, po policzkach płyną Ci łzy.

Las wokół Ciebie rozświetlają promienie słońca. Kilkadziesiąt metrów dalej, za płotem, stoi obłażąca z farby budka wartownicza.

Na ziemi kilka metrów od Ciebie leży coś, co sprawia że natychmiast przecierasz oczy. Dłonie zaczynają Ci się nagle silnie pocić.

Przy piaszczystej drodze poznaczonej śladami kolein – samochodowych i rowerowych (Twoich?!) – na wpół zanurzona w zielonej trawie leży pompka do roweru. Podchodzisz bliżej i drżącymi rękami podnosisz ją bliżej oczu.

Jest Twoja. Od Twojego roweru, obróconego zapewne w rdzawy proch tysiące lat temu. I co najważniejsze, nadal owinięta w dzisiejszą gazetę po to, by nie wysunęła się zza zbyt luźnej obejmy przewidzianej na nią przy ramie roweru – gazetę ochlapaną chwilę przed zderzeniem z Ano-malią błotem, które utworzyło charakterystyczną plamę, której kształt zapamiętałeś, która nawet jeszcze nie wyschła!

– Hura! – drzesz się wniebogłosy, biegasz w kółko i śmiejesz się jak wariat. Nareszcie dom! Twoje czasy! Nie październik 1957 roku, czas przykręcania śruby przez reżim po chwilowej i względnej odwilży poli-tycznej i kulturalnej, zapoczątkowanej przez Władysława Gomułkę po jego dojściu do władzy w październiku 1956 roku. W samym początku października – z którego cudem uciekłeś tutaj – zamknięto studenckie czasopismo „Po prostu”, co stało się przyczyną kilkudniowych demon-stracji studenckich w Warszawie, pałowania i inwigilacji, także na Osie-dlu Przyjaźń. Oj, musieli potem studenci wiele lat pokutować za bunt przeciw władzy, bez pieniędzy na remonty, na ogrzewanie, z bezpiecz-

Page 100: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

99

nikami robionymi z gwoździ, żeby instalacja elektryczna wytrzymywała nienormalne obciążenie dziesiątkami elektrycznych piecyków.

Rozglądasz się nerwowo, lecz Anomalii nigdzie nie widać. Do tej pory przyprawiła Cię o spore kłopoty i zarazem ratowała skórę, ale dosyć tego. Jeśli się pojawi, uciekniesz choćby na drzewo. Wystarczy tych przygód. Dobrze wrócić do domu! Choćby w bluzie sprzed kilkudziesię-ciu lat, reszcie ubrania w strzępach i bez roweru…

Page 101: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

100

15.

Światło przedzierające się przez szczeliny między metalowymi listwami okiennych żaluzji maluje niewielki pokój w złote pasy. Są wszędzie – na ścianach, na białych drzwiach schludnej szafy, na prześcieradle niedba-le zwiniętym w kącie łóżka, na Tobie i Twej twarzy. Marszczysz brwi i opuszczasz nieco głowę, by Twe oczy znalazły się w cieniu.

Dziś znów śniłeś o wydarzeniu sprzed wielu lat – o tym, gdy pewnego słonecznego dnia zderzenie z niewidzialną barierą zrzuciło Cię z roweru i gdy przed Twymi oczyma pojawiło się coś, co do tej pory pozostaje py-taniem, zagadką bez odpowiedzi. Migoczący i wirujący bąbel powietrza zniknął wówczas, nim zdążyłeś rozważyć za i przeciw jakiegokolwiek aktywnego działania. Co się mogło wydarzyć tamtego dnia? Nie wiesz i chyba już nigdy nie będziesz wiedział.

Na trójwymiarowym monitorze (prawdziwy trójwymiar! a tak niedaw-no wydawało się to niemożliwe!) wyświetlane są wieczorne wiadomo-ści. Zazwyczaj czekasz raczej na film, niż na kolejną porcję informacji ze świata, który w zależności od nastroju dziennikarzy raz zmienia się na gorsze, raz na lepsze. Teraz jednak coś wzbudziło Twe wyjątkowe zainteresowanie. Od rana portale od plotkarskich po naukowe trąbią o ogłoszonym przez międzynarodowy zespół naukowców ze szwajcar-skiego CERN-u „przełomie”, najnowszym osiągnięciu w dziedzinie eks-perymentowania z teleportacją i badania natury czasoprzestrzeni.

Teraz właśnie łysy jak kolano, skośnooki mężczyzna, tytułowany przez pasek pod jego imieniem profesorem, pochyla się w jakimś lśniącym bielą laboratorium nad konsolą zapełnioną dziesiątkami przycisków różnej wielkości i kształtu. Kamera pokazuje też ujęcie wnętrza sporego cylindra o oszklonych ścianach, cylindra, którego średnica ma przynaj-mniej dziesięć metrów, a który wypełniony jest dziwacznego kształtu

Page 102: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

101

urządzeniami.

– Nie możemy niestety z przyczyn technicznych powtórzyć teraz poka-zu – mówi łysy profesor. – Proszę mi jednak uwierzyć, że w tym miejscu, przy zastosowaniu odpowiednich, najczęściej zaskakująco prymityw-nych – podkreślam, zaskakująco prymitywnych – składowych, udało nam się wywołać już dwukrotnie i ustabilizować na przeciąg prawie trzech nanosekund anomalię czasoprzestrzenną, która wydaje się być kluczem do całkowicie nowej fizyki, więcej – kluczem do całkowicie no-wego rozdziału w historii ludzkości. Zastosowane przez nas przedmioty – obiekty – wchodzą ze sobą w interakcje. Nie wiemy dokładnie, jaka jest natura tych interakcji, z pewnością jednak istnieją. Podejrzewamy, że anomalia owa daje możliwość nieograniczonych podróży w prze-strzeni oraz w czasie, co zostało już dawno udowodnione teoretycznie, teraz zaś zaczyna przybierać rzeczywiste kształty.

Ujęcie się zmienia, obraz wraca do studia, wymalowana i uroczo uśmiechnięta dziennikarka dodaje jeszcze kilka zdań – zdań, które spra-wiają, że zapominasz o oddechu.

– Wedle materiałów nadesłanych przez CERN, niezwykła anomalia przy-pomina coś w rodzaju bąbla w przestrzeni, czy raczej kulistego lustra zawieszonego w powietrzu, który prawie natychmiast po pojawieniu się zapada się w sobie. Naukowcy obiecują, że będą na bieżąco infor-mować opinię publiczną o możliwych praktycznych zastosowaniach tego odkrycia. Poproszę teraz o komentarz znanego krytyka literatury science-fiction. – Uśmiecha się promiennie do schludnie odzianego, si-wego mężczyzny zasiadającego w fotelu w studio. – Co sądzi pan o tym fenomenie?

Mężczyzna uśmiecha się patrząc w podłogę, chrząka, splata palce rąk.

– No cóż, cała ta sytuacja przywodzi mi na myśl zapomniane już nie-

Page 103: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –

102

mal, lecz najwyraźniej wizjonerskie opowiadanie z gatunku fantastyki naukowej. Otóż w 1943 znakomity amerykański pisarz Henry Kuttner napisał rzecz o przedziwnym tytule przetłumaczonym lata później na język polski jako „Tubylerczykom spełły fajle”.

– Proszę?

– Wiem, rozumiem pani zdziwienie – uśmiecha się znany krytyk. – Tu-bylerczykom spełły fajle. To maleńki wers z powieści Lewisa Carrolla „Alicja po drugiej stronie lustra” w tłumaczeniu pani Jolanty Kozak. Po-wieść Carrolla – dość enigmatyczna sama w sobie – była inspiracją dla Kuttnera. Ale mniejsza o to, chodzi mi o myśl przewodnią opowiada-nia. Otóż na skutek pewnego splotu wydarzeń dwójka jego dziecięcych bohaterów – brat i siostra – poznają możliwość otwierania bramy cza-soprzestrzennej za pomocą pozornie przypadkowego zbioru przedmio-tów, ułożonych jednak tak, że ich masy – wzajemne oddziaływanie, czy jakkolwiek to nazwiemy – skutkują niewiarygodnym odkryciem. Drew-niany klocek tu, lalka tam, metalowa puszka z baterią o określonym woltażu jeszcze gdzie indziej… I bum. Może podobny splot okoliczności, tyle że bardziej kontrolowany, udało się wywołać w CERN-ie?...

Nie słyszysz już reszty wiadomości. Oślepiające słońce też przestało przeszkadzać. W głowie huczy tylko kilka słów – kuliste lustro zawie-szone w powietrzu. Przypadkowy zbieg okoliczności. Może jakieś urzą-dzenie uruchomione akurat w należących do wojska budynkach Fortu Radiowo, może Twój smartfon, może koronka na zębie, może jeszcze coś innego… Podróż w czasie i przestrzeni!

Może należało wtedy spróbować?...

Page 104: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –
Page 105: autorzy tekstu i rysunków · runek piaszczystej drogi i błękitnego nieba, chwilę potem – splątana w optycznym wirze masa zieleni otaczających Cię drzew, wreszcie Ty sam –