3. Anglik z Ko...źla

10
Anglik z Ko…źla Przemiana GG w „Polskę Ludową” to przede wszystkim rozpoczęcie nauki w gimnazjum, Gimnazjum im. Żeromskiego. No, bo jeśli się mialo zacięcie hu- manistyczne, jeśli ojciec i wszyscy stryjowie chodzili do „Żeromskiego” a ich ojciec, dziadek Stanislaw byl szkolnym kolegą Stefana, wspominanym w Dzien- nikach, jako prymus w matematyce, to czyż kolejny Bielnicki mógl zostać odda- ny do Śniadeckich lub do Kostki? Wolne żarty! Po bardzo groźnie brzmiących zapowiedziach o trudnościach egzaminu wstępnego wszystko poszlo jak z plat- ka. Tematem wypracowania mialo być „najważniejsze wydarzenie mego życia” i na tyle, na ile zdolalem się zorientować, niemal wszyscy pisali o wydarzeniach związanych z frontem, który przetoczyl się nad naszymi glowami dwa tygodnie wcześniej… Oczywiście nic oryginalnego wymyślić nawet nie próbowalem i do dziś pamiętam niesmak, jaki odczuwalem po skleceniu kilkunastu banalnych (i zdaje mi się zelganych od początku do końca) zdań o straszliwym czasie fron- tu, którego przecież na oczy nie widzialem. Poszlo, jak poszlo i w pierwszych dniach lutego zacząlem „czerpać z krynicy wiedzy” wlaśnie u Żeromskiego”, chociaż nie w historycznym gmachu kolo Ka- tedry, w którym męczyl się sam Pan Stefan, a który obecnie slużyl za wojskowy szpital kolejnym wladcom Klerykowa. Siedzibą szkoly byla, calkiem wygodna, kamienica przy Prostej, a skompletowane po sześciu latach cialo nauczyciel- skie nadawalo historycznej „budzie” calkiem przyzwoity poziom. Dyrektorowal z wielkim pedagogicznym talentem pan Jan Strasz, o matematykę troszczyl się pan Antoni Skucha (ojciec znanej później twórczyni teatru w Nowej Hucie). Geografii uczyl pan Zając, z którego sympatyczną postacią wiąże się rodzinna zgryźliwość bon mot kuzyna Maćka Reczki, który na moje nieustanne narze- kania na duński klimat odpowiadal uszczypliwie, że trzeba bylo lepiej uważać na lekcjach u pana Zająca, zanim się do Danii wybralo. Nie pamiętam nazwiska mojej pierwszej nauczycielki angielskiego, zapewne jakąś wybitną indywidual- nością nie byla, ale pamiętam za to pierwszy podręcznik, który mnie w mowę Generalne Gubernatorstwo

description

3. Anglik z Ko...źla

Transcript of 3. Anglik z Ko...źla

Page 1: 3. Anglik z Ko...źla

!!

Anglik z Ko…źla ¶Przemiana GG ⁹ w „Polskę Ludową” to przede wszystkim rozpoczęcie nauki

w gimnazjum, Gimnazjum im. Żeromskiego. No, bo jeśli się miało zacięcie hu-manistyczne, jeśli ojciec i wszyscy stryjowie chodzili do „Żeromskiego” a  ich ojciec, dziadek Stanisław był szkolnym kolegą Stefana, wspominanym w Dzien-nikach, jako prymus w matematyce, to czyż kolejny Bielnicki mógł zostać odda-ny do Śniadeckich lub do Kostki? Wolne żarty! Po bardzo groźnie brzmiących zapowiedziach o trudnościach egzaminu wstępnego wszystko poszło jak z płat-ka. Tematem wypracowania miało być „najważniejsze wydarzenie mego życia” i na tyle, na ile zdołałem się zorientować, niemal wszyscy pisali o wydarzeniach związanych z frontem, który przetoczył się nad naszymi głowami dwa tygodnie wcześniej… Oczywiście nic oryginalnego wymyślić nawet nie próbowałem i do dziś pamiętam niesmak, jaki odczuwałem po skleceniu kilkunastu banalnych (i zdaje mi się zełganych od początku do końca) zdań o straszliwym czasie fron-tu, którego przecież na oczy nie widziałem.

¶Poszło, jak poszło i w pierwszych dniach lutego zacząłem „czerpać z krynicy wiedzy” właśnie u „Żeromskiego”, chociaż nie w historycznym gmachu koło Ka-tedry, w którym męczył się sam Pan Stefan, a który obecnie służył za wojskowy szpital kolejnym władcom Klerykowa. Siedzibą szkoły była, całkiem wygodna, kamienica przy Prostej, a  skompletowane po sześciu latach ciało nauczyciel-skie nadawało historycznej „budzie” całkiem przyzwoity poziom. Dyrektorował z wielkim pedagogicznym talentem pan Jan Strasz, o matematykę troszczył się pan Antoni Skucha (ojciec znanej później twórczyni teatru w  Nowej Hucie). Geografi i uczył pan Zając, z którego sympatyczną postacią wiąże się rodzinna zgryźliwość – bon mot kuzyna Maćka Reczki, który na moje nieustanne narze-kania na duński klimat odpowiadał uszczypliwie, że trzeba było lepiej uważać na lekcjach u pana Zająca, zanim się do Danii wybrało. Nie pamiętam nazwiska mojej pierwszej nauczycielki angielskiego, zapewne jakąś wybitną indywidual-nością nie była, ale pamiętam za to pierwszy podręcznik, który mnie w mowę

⁹ Generalne Gubernatorstwo

Page 2: 3. Anglik z Ko...źla

!"

Szekspira i  Churchilla  wprowadził: J!zyk angielski panuje na "wiecie. Tytuł świetnie oddający nastawienie znakomitej większości rodaków wielbiących Aliantów, wierzących Aliantom i  oczekujących, że owi wymarzeni sojusznicy lada dzień przepędzą śmierdzącą bolszewię, tak mundurową rosyjskojęzycz-ną, jak jej lokalnych pomagierów. Ci ostatni, wypełniający szeregi dziwacznego tworu zwanego „Milicją” rekrutowani byli głównie spośród podmiejskich rze-zimieszków, szumowin czasu wojny i im podobnych niebieskich ptaszków, pa-noszyli się z coraz większą pewnością siebie, uciążliwi zwłaszcza dla dotychcza-sowych „panów”. Wspomnijmy nawiasem, że samo słowo „pan” zostało wyklęte i zastąpione przez „obywatela” lub „towarzysza”. A panem, zwłaszcza „panem z  Londynu” mógł zostać każdy, komu przytrafi ło się nieszczęście posiadania lepszego mieszkania, pracy czy w ogóle stanięcia w drodze jednemu z „demo-kratów”, jak uparcie określali się przedstawiciele nowej władzy – i to każdego szczebla. Do politycznie niewygodnych kwalifi kowało również wykształcenie, oczywiście dopóki nowi władcy nie zafundowali sobie (i  narodowi) własnego aparatu okaleczonej oświaty… I w tym kontekście warto wspomnieć kolejnego pedagoga jakiemu przypadł trud przetwarzania zmanierowanych przez sześć lat wojny –-latków w kolejne pokolenie polskiej inteligencji. Myślę tu o moim pierwszym nauczycielu łaciny, panu Adamie Miętusie. I  jeśli coś wspominam, to nie jego lekcje, ale jedno spotkanie w czasie jakiejś przerwy, gdy pędząc po schodach zatrzymany zostałem przez kroczącego dostojnie naszego łacinnika. Zapytany o coś, odpowiedziałem jak należy, ale nie mogłem się powstrzymać, by na zakończenie nie zabrylować nowonabytą wiedzą… Rzekło mi się jakieś jedno słowo (nie całkiem poprawnie!!) w języku Cezara i Horacego. O dziwo, Miętus ani mnie nie wyśmiał, ani nie zlekceważył. Jak na solidnego belfra przystało, po-kiwał głową, błąd poprawił, a  co najważniejsze, kilkakrotnie i  bez złośliwości opowiadał, że to jest ten Bielnicki, który mówi po łacinie… Tu nie od rzeczy będzie wtrącić, że paplanie niecałkiem zrozumiałą łaciną nie było mi zupełnie obce. Oto przez dwa czy trzy lata byłem ministrantem u proboszcza na Bara-nówku, księdza Władysława Widłaka (tego samego, który w roku sądzony był w procesie biskupa Kaczmarka jako agent amerykańsko-watykański i posia-dacz horribile dictu ¹⁰, dolarów!!!). A ponieważ w owych czasach Pan Bóg bez-kompromisowo wymagał, by się do Niego zwracać po łacinie, więc, wzorem kil-kunastu pokoleń lechickich chłopiąt, wkuwało się ową ministraturę na pamięć i to tak skutecznie, że do dziś nawet soborowe reformy mi jej z głowy nie wybiły.

¶Trudno twierdzić, że to właśnie te początki lingwistyczne przesądziły o naj-większej części mego żywota, ale coś w  tym było: sympatia do Anglosasów

¹⁰ strach powiedzieć

Page 3: 3. Anglik z Ko...źla

!#

i możliwość zaistnienia w grupie jako posiadacz niewielkiej, ale jednak cząstki wiedzy, która cię w  tłumie wyróżnia. By nie wspomnieć o poszerzonych ho-ryzontach, jakie właśnie język angielski w kraju za zaciąganą właśnie żelazną kurtyną ofi arowywał tym, którzy chcieli się w nim rozsmakować.

¶Tyle dobrego nie można natomiast (w  moim przypadku!!!) powiedzieć o  naszej mowie ojczystej, języku polskim wbijanym nam do głów przez nie-jaką pannę Głazkówną. Osobę dość młodą, której twarzy nie pamiętam, ale chyba dotkniętą, wielce popularnym później, heglowskim ukąszeniem. Z wy-raźną dezaprobatą traktowała każdy przejaw entuzjazmu dla idealizowanych Aliantów a  już zwłaszcza „wrogość naszą powszednią” do Sowieciarzy, PPR, powstającej właśnie Milicji i wszystkiego, co propaganda nowych władców do wierzenia podawała. Natomiast jej specjalnymi względami cieszył się kolega Demianow wyglądający na jakieś lat , co na pierwszą klasę gimnazjum było rzeczą niezwykłą. W tamtych dniach bowiem, wraz z demobilizacją, powrotem uchodźców wojennych i wychodzeniem „chłopców z lasu” takich niezwykłości bywało więcej, wszakże nie w pierwszej klasie. Skąd się ów Demianow wziął w Kielcach i jakiej był narodowości, nigdyśmy nie doszli. Mówił zaciągając z ro-syjska, co brzmiało wielce egzotycznie, nosił jakiś, dobrze utrzymany mundur wojskowy i widać było, że stara się z wielkim zapałem pełnić rolę misjonarza nowego ładu. Pani od polskiego nie przepuszczała żadnej okazji, by owego am-basadora „klasy robotniczej” faworyzować, a z drugiej strony – jak najkrócej trzymać elementy klasowo obce. Dostało się i Bielnickiemu – za wypracowa-nie po tytułem „O  wojnie dawniej i  dziś” zadane do domu w  nawiązaniu do czytanki o nieudanej inwazji Brytanii przez Cezara. Ja swoje wiedziałem, stąd esencją wypracowania było porównanie Rzymian do Niemców oraz, o  zgro-zo, gloryfi kacja Churchilla i jego ziomków. Czy panna Głazkówna potrafi ła być pamiętliwa, czy Bielnicki niereformowalny, trudno ustalić, dość że promocja do drugiej klasy pozostawała do końca niezbyt pewna, właśnie z powodu nie najlepszych wyników z polskiego. Ostatecznie jakoś zdałem, ale zważywszy, że w tym samym gimnazjum Żeromski lat wcześniej nawet matury nie zdał, to chyba znalazłem się w nie najgorszym towarzystwie…

¶Polityki w owych dniach uniknąć się nie dało nawet w pierwszej gimnazjal-nej. Ot, choćby wielokrotnie powtarzane udziały w kolejnych manifestacjach, pochodach i defi ladach. Z okazji zdobycia Berlina, ku czci maja, dla uczcze-nia maja czy świętowania zakończenia wojny – maja. Może także dlatego rok szkolny trwał do połowy lipca, że gimnazjaliści byli władzom potrzebni do kolejnej manifestacji i defi lady. Tym razem w rocznicę bitwy pod Grunwal-dem. Był to jednak ostatni z moich występów w roli kieleckiego statysty pa-triotycznego, bo choć kilka tygodni klasy drugiej u  „Żeromskiego” odbyłem,

Page 4: 3. Anglik z Ko...źla

!$

Fot. 17. Kielce, maj 1945. Gimnazjum Żeromskiego na jednej z licznych defi lad „z okazji…”. Autor – pierwszy z lewej

Page 5: 3. Anglik z Ko...źla

!%

to z końcem października przenieśliśmy się do nadodrzańskiego Koźla, gdzie ojciec objął stanowisko organizatora i kierownika rozlewni piwa tyskich, Bro-warów Książęcych. Nie obeszło się tu bez rodzinnej protekcji. Otóż najstarszy brat ojca, stryj Wacław, przez swego profesora z lwowskiej politechniki – Igna-cego Mościckiego oddelegowany został, w latach . po przyłączeniu Śląska do Polski, na stanowisko komisarza i dyrektora Książęcych Browarów w Tychach, głównie po to, by księciu von Pless patrzeć na ręce i zmusić do przestrzega-nia polskich praw i płacenia polskich podatków. Na górnośląską placówkę stryj Wacek nadawał się znakomicie jako aktywny działacz plebiscytowy. Wszystko to oczywiście popularności u Niemców mu nie zjednało, ale wojnę w wiejskim ukryciu przetrwał i w  do słynnego browaru na krótko powrócił. A zanim go nowa władza zdążyła ze stanowiska usunąć, zdążył brata w kozielskiej fi lii zainstalować.

¶Kozielskie gimnazjum, choć bez blasku takich wychowanków jak Żeromski czy Dygasiński, było szkołą na zupełnie porządnym poziomie. Posiadało impo-nujący, doskonale wyposażony gmach i pierwszorzędne grono nauczycielskie złożone z lwowskich, tarnopolskich i im podobnych przesiedleńców, zwanych, jakby na szyderstwo, „repatriantami”. W tych solidnych murach zaczęła się na dobre moja życiowa przygoda z lingwistyką i historią. W takiej właśnie kolejno-ści, bo choć do języków obcych zabierałem się na sposób krańcowo dyletancki, to jednak właśnie one pokierowały moim losem, zaś najciekawsze lata życia spędziłem jako tłumacz „z bożej łaski”, zapewne w myśl zasady, że na bezry-biu i rak ryba, a  jednooki bywa królem pomiędzy ślepcami. Języki… i pierw-szy z  nich – łacina. Nie żebym był w  niej specjalnie dobry (a  już na pewno niezbyt pilny!), ale na dobre zapadło mi w pamięć powiedzenie przypisywane Batoremu a skierowane ponoć do młodego Karola Chodkiewicza: Disce puer latine, ego te faciam mo"cipanie! ¹¹. Sentencja ta, przytoczona na karcie tytuło-wej naszego pierwszego podręcznika Elementa Latina bliższa jest mi dzisiaj, po latach, ale już wtedy zmuszała do zastanawiania. Skoro sam Stefan Batory, największy z naszych monarchów powiedział… Ale z drugiej strony o to, byśmy traktowali język Cycerona i Tacyta z należytym respektem dbała legendarna, kozielska łacinnica – panna Mudrykówna, później żona dyrektora Wojciecha Czerwińskiego, który nasze gimnazjum organizował i przez pierwsze, niełatwe lata prowadził. Nawiasem mówiąc, oboje byli wybitnymi talentami pedagogicz-nymi. Dobrze uczyła swego przedmiotu anglistka, pani Glińska, choć wielkim autorytetem poszczycić się nie mogła. Moją sympatię zdobyła jednym, krót-kim zdaniem, wypowiedzianym – po angielsku oczywiście. Podczas mozolnego

¹¹ Ucz się, chłopcze, łaciny, a zrobię z ciebie wielmożnego pana.

Page 6: 3. Anglik z Ko...źla

!&

dukania klasy trudzącej się tłumaczeniem czytanki o początkach wojny, nie był-bym sobą, gdybym niepytany, nie dorzucił zdania, że… but the Soviet Union attacked Poland too… ¹². Było to już w  czasie gęstniejącej atmosfery terroru i propagandy (rok ) i nawet niewinniejsze uwagi mogły napytać kłopotów. Pani Glińska, korzystając z faktu, że większość klasy miała z językiem Szekspi-ra dość luźne związki, odpowiedziała mi krótkim, ale jakże celnym pytaniem: Would you tell it also to the School Principal? ¹³. Ot, jak łatwo zdobyć uznanie i szacunek nawet najniesforniejszego ucznia. Patrząc na tamte czasy z oddale-nia lat sześćdziesięciu, nie sposób nie podkreślić, że mieliśmy wychowawców najwyższej próby. Pan Szewczuk – od geografi i, pan Torba od propedeutyki fi lozofi i, ksiądz Orkusz tyleż od religii, co i geografi i, pani Aftarczuk – od fi zyki (i dorywczo chemii) i wreszcie polonista, pan Balwirczak, który patronuje dziś kozielskiej ulicy, przy której długo zamieszkiwał. Wymieniam go na końcu, jako tego, u którego nie mogłem się dopatrzyć zbyt wiele pedagogicznego podejścia do trudnego nastolatka, jakim w najwyższym stopniu byłem.

¶Warto w tym miejscu podkreślić, że niezależnie od faktu, że kalendarz wska-zywał lata , i , owa prowincjonalna szkoła wychowywała nas systemem absolutnie „przedwojennym”. Przedwojenni byli nauczyciele, podręczniki, na-uka religii, rekolekcje, harcerstwo z krzyżami, przedwojennym prawem i przy-rzeczeniem, z maszerowaniem do kościoła… Warto wspomnieć, że do końca roku możliwe było kupowanie, a nawet prenumerata nie tylko miesięcz-nika „Głos Anglii”, wydawanego przez British Council, ale także czasopism an-gielskich. I  do końca, na ile mi na to kieszonkowe i  sporadycznie zarobione grosze pozwalały, kupowałem „Picture Post”, „Illustrated”, „Leader Magazine” i – do czasu, snobistyczny „; e Ilustrated London News”.

¶Innym przyczynkiem do takiego a nie innego uformowania geopolitycznych sentymentów była historia strojów owej epoki. W dobry humor wprawia mnie odżywająca od czasu do czasu debata na temat wprowadzenia szkolnych mun-durków. Może także dlatego, że w chudych czasach powojennych przystawało do nas powiedzenie Chochoła z Wesela: „Ubrałem się, w com ta mioł”! Oczy-wiście, rodzice stawali na głowach, by ucząca się progenitura nie musiała się stroju wstydzić, a czasem nawet otoczeniu zaimponować, ale cóż by to była za młodzieżowa społeczność, w której zabrakłoby bodaj kilku oryginałów gwiż-dżących na konwenanse, już to z konieczności, już dla fantazji. Mogę zatem ucieszyć zwolenników wprowadzenia licealnych mundurków przypomnie-niem, że część klasy maturalnej z roku uprzedziła ich życzenia o przeszło

¹² Ale Związek Sowiecki również Polskę zaatakował! ¹³ Czy powiedziałbyś to także dyrektorowi?

Page 7: 3. Anglik z Ko...źla

!'

pół wieku. I to jakże bogatym asortymentem. Józek Musioł, który pod koniec wojny zakosztował służby w  Volkssturmie, długo jeszcze donaszał nieco po-przerabiane części munduru feldgrau ¹⁴. Mirek Zawadzki, u którego też się nie przelewało, długo paradował w  ozdobionej szeregiem błyszczących guzików kurtce ofi cera berlingowców. Najwięcej zamieszania i irytacji wprowadzał, jak zwykle, Bielnicki, który demonstracyjnie paradował w otrzymanym od wraca-jącego „od Maczka” wuja Stefana Zalewskiego kompletnym battledressie. Wraz z beretem, białym pasem i kompletem oznak . Dywizji Pancernej. Na wołowej skórze nie spisać upomnień, pouczeń i ostrzeżeń, jakie na głowę niesfornego „Anglika z Kołomyi” się sypały, zwłaszcza że od roku sowiecki system za-czął na prawdę pokazywać zęby i wszystko, co miało najmniejszy nawet zwią-zek z Zachodem, było bezwzględnie tępione, więc też demonstracyjne granie partyjnym nadzorcom na nosie nikomu na zdrowie wyjść nie mogło. A że zaiste nie wyszło, o tym w dalszej części gawędy.

¶Nie sposób nie wspomnieć w tym miejscu o najważniejszym elemencie for-mowania mego, cielęcego zauroczenia we wszystkim co angielskie i anglopo-chodne. Było nim bez wątpienia radio. Porządnego odbiornika nie miałem do lat ., ale stary, o jajowatych kształtach Philips, bez fal krótkich, pozwalał na słuchanie Głosu Ameryki i Londynu, jako że sowieciarze nie udoskonalili jesz-cze hitlerowskiego zwyczaju zagłuszania. Skądinąd posiadanie coraz lepszych odbiorników, z możliwie najpełniejszym zakresem fal krótkich, było moim ko-nikiem do końca wieku, do końca bolszewizmu, upadku Wolnej Europy i na-dejścia ery internetu.

¶Wracając do niespokojnych, ale pełnych nadziei lat ., można się pokusić o stwierdzenie, że na prowincji, niezależnie od narastającego w stolicy zamor-dyzmu i terroru prosperowała, do czasu, swego rodzaju przedwojenna Polska endecka. Zaś kozielskie gimnazjum, przynajmniej do połowy roku doko-nało bardzo wiele w dziele odbudowywania polskiej inteligencji, i to w najlep-szym, bo przedwojennym tego słowa znaczeniu.

¶ Oczywiście, wielka polityka nie dawała o sobie zapomnieć. Powszechne było oczekiwanie, jeśli nawet nie na trzecią wojnę, to przynajmniej na to, że prze-potężna Ameryka (wierną Polskę nade wszystko miłująca) lada dzień zaryczy, nogą tupnie i  „…wrócimy znów do Lwowa”, jak głosił powtarzany z  uporem wierszyk o bombie atomowej. Marzeniom Lwowiaków, czy kresowiaków, se-kundowali wiernie nasi Ślązacy, którzy, może nie tak ostentacyjnie, ale z rów-nym przekonaniem powtarzali, że Amis ¹⁵ coraz potrzebniejszych „Miemców”

¹⁴ Popularna nazwa, nieomal symbol, mundurów Wehrmachtu. ¹⁵ Niemieckie określenie okupacyjnych wojsk amerykańskich.

Page 8: 3. Anglik z Ko...źla

"(

nie pozwolą, odebraniem tak wielkiej części Reichu, skrzywdzić i Poloki chnet pójdom prycz… A wszyscy razem, central-Polaków nie wyłączając, jakoś się tej trzeciej wojny nie obawiali, choć wciąż doświadczali na co dzień całkiem do-tkliwych skutków poprzedniej…

¶Wielce specyfi czne były powojenne realia „ziem odzyskanych”: udział w od-gruzowywaniu miasta, materialne, z reguły atrakcyjne, pozostałości niemczy-zny. Piękna architektura, liczne pomniki i ozdobne skwery, a zwłaszcza zadbany park-planty założony na fosach i wałach pruskiej twierdzy, większy i piękniejszy od Plant krakowskich. A także dostępne w zrujnowanych domach duże ilości książek i drobiazgów, które nie zasłużyły na uwagę grasujących zaraz po wojnie szabrowników. No i oczywiście specyfi czny był skład socjalny ludności, w wy-padku szkoły rzucający się w oczy z całą wyrazistością. Większość klasy stano-wili nieodmiennie „Lwowiacy”, nieco mniej liczni Ślązacy, vel autochtoni, vel Hanysy oraz niewielka grupka przybyszów z Polski centralnej, które to określe-nie obejmowało wszystkich pozostałych wywodzących się z pozostałych ziem Rzeczpospolitej, od Tatr do Bałtyku. Z upływem czasu nowe miejsce zamiesz-kania stawało się dla nastolatka coraz bardziej namiastką ojczyzny, coraz silniej-szy stawał się lokalny patriotyzm… I bywało, że częściej sławiłem zalety Koźla niż rodzinnych Kielc. Co nie kolidowało w najmniejszym stopniu mym nad-rzędnym, choć mało sprecyzowanym pragnieniem wydostania się na mityczny „Zachód”. Do Andersa, Churchilla i całej amerykańskiej potęgi, która wreszcie przecież na oczy przejrzy i bolszewików w puch rozbije. Moja, i nie tylko moja, narastająca nienawiść do nachalnej propagandy i panoszącego się bezwstydne-go kłamstwa wzbudzała wręcz irracjonalną sympatię dla, nieznanego w gruncie rzeczy, Zachodu, który przy pomocy naprawdę prostych środków propagandy (względna obiektywność, samokrytycyzm i poruszanie tematów w Kraju zaka-zanych…) zyskiwał sobie rosnącą popularność. Popularność rosnącą w miarę rozbudowywania polskich programów BBC czy Głosu Ameryki i pomniejszych kombatantów owej „Wojny w eterze”. Jeśli o mnie idzie, to do dziś potrafi ę wy-liczyć godziny nadawania polskich dzienników Londynu, Paryża, Madrytu, Rzymu i Watykanu, a nawet Ankary, bo także Turcy przez czas jakiś polskie programy nadawali. Niestety, długo nie mieliśmy w domu porządnego radia, więc na przykład na audycje Madrytu z nieprzejednanym Józefem Łobodow-skim chodziłem na . do kolegi Felka C., a na Londyn o . do Włodka B.

¶Brzmi to może niepoważnie, ale lat temu mogło całkiem poważnych kło-potów napytać. Bo pamiętajmy, że działo się to w  czasie, gdy także na pro-wincję zaczynała docierać polit-aberracja określana później pieszczotliwą na-zwą okresu błędów i wypaczeń. Dociskanie śruby docierało na Śląsk na tyle wolno, że, jak wspomniałem, maturzyści rocznika , do których też się

Page 9: 3. Anglik z Ko...źla

poniekąd zaliczam, pobierali naukę w niemal zupełnie przedwojennym syste-mie nauczania. Niemniej fala zła od końca roku zaczęła i do nas docierać. Oczywiście, młodych ludzi w mniejszym stopniu dotykały narastające trudno-ści ekonomiczne, rugi personalne czy polowania na resztki podziemia i PSL-owskiej opozycji. Może nawet nie tyle dotkliwe, co irytujące były natomiast coraz natrętniejsze zmiany w  dziedzinie nazywanej odtąd nadbudową. Pro-gram nauczania pozostawał jeszcze ten sam, ale coraz większy nacisk kładzio-no na obowiązek uczestniczenia w niezliczonych „masówkach”, „prasówkach”, akademiach i  zebraniach wypełnionych wszechobecną, tyleż nachalną, co bzdurną propagandą. Zaś jesienią pojawił się w szkole radiowęzeł. Z roz-wieszonych po klasach i korytarzach głośników natrętnie płynęła mieszanka infantylnej propagandy urozmaicana chóralnym, chropowatym zawodzeniem zwanym „pieśniami masowymi”.

Page 10: 3. Anglik z Ko...źla